5871

Szczegóły
Tytuł 5871
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5871 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5871 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5871 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan �eromski Syzyfowe prace Termin odstawienia Marcina do szko�y przypad� na dzie� czwarty stycznia. Obydwoje pa�stwo Borowiczowie postanowili odwie�� jedynaka na miejsce. Zaprz�ono konie do malowanych i kutych sanek, g��wne siedzenie wys�ano barwnym, strzy- �onym dywanem, kt�ry zazwyczaj wisia� nad ��kiem pani, i oko�o pierwszej z po�udnia w�r�d powszechnego p�aczu wyruszono. Dzie� by� wietrzny i mro�ny. Mimo to jednak, �e szczyty wzg�rz kurzy�y si� nieustannie od przelatuj�cej zadymki, na rozleg�ych dolinach, mi�dzy lasami, zmarzni�te pust- kowia le�a�y w spokoju i prawie w ciszy. Szed� tylko tamt�dy zimny przeci�g, wiej�c sypki �nieg niby lotn� plew�. Gdzieniegdzie wa��sa�y si� nad zaspami smugi najdrobniejszego py�u jak dymek przyduszonego pale- niska. Ch�opak siedz�cy na ko�le, podobny do g�owy cukru opakowanej szar� bibu��, w swym spiczastym basz�yku1, kt�ry w tamtych okolicach od dawien dawna uleg� nostry- fikacji2 i otrzyma� swojsk� nazw� ma�locha.iw bru- Do tytu�u: Syzyfowe prace - metafora literacka okre�laj�ca ci�k�, beznadziejnie �mudn� prac�, wywodzi si� od bohatera mitologii grec- kiej. S y z y f , za�o�yciel i kr�l Koryntu, za liczne nieprawo�ci skazany zosta� w podziemiach na ci�g�e wtaczanie na g�r� g�azu, kt�ry od szczytu osuwa� si� na d�. Posta� uwieczniona w Odysei Homera. 1 Basz�yk- kaptur z we�ny, kt�rego d�ugie ko�ce zawi�zuje si� doko�a szyi; nakrycie g�owy pochodzenia tureckiego, u�ywane przez Rosjan. 2 Nostryfikacja (z �ac.) - uzyskanie prawa obywatelstwa. natnej sukmanie - mocno trzyma� lejce gar�ciami ukryty- mi w niezmiernych r�kawicach we�nianych o jednym wielkim palcu. Konie by�y wypocz�te, nie chodzi�y bowiem od pewnego ju� czasu do �adnej ci�kiej roboty, tote� pomyka�y, par- skaj�c, ostrego k�usa po ledwo przetartej, a ju� znowu na p� zad�tej dro�ynie, i sucho, jednostajnie trzaska�y pod- kowami o nadmarzni�t� zwierzchni� skorup� �niegu. Pan Walenty Borowicz �mi� fajk� na kr�tkim cybuszku, wychyla� si� co kilka minut na bok i przygl�da� uwa�nie ju� to sanicom, ju� to migaj�cym kopytom. Wiatr go ch�osta� po zaczerwienionej twarzy i on to zapewne wyci- ska� owe �zy, kt�re szlachcic ukradkiem ociera�. Pani Borowiczowa nie sili�a si� wcale na maskowanie wzruszenia. �zy sta�y bez przerwy w jej oczach skierowa- nych na syna. Twarz ta, niegdy� pi�kna, a w owej chwili wyniszczona ju� bardzo przez troski i chorob� piersiow�, mia�a niezwyk�y wyraz namys�u czy jakiej� g��bokiej a gorzkiej rozwagi. Malec siedzia� ,,w nogach", ty�em do koni. By� to du�y, t�gi i muskularny ch�opak o�mioletni, z twarz� nie tyle pi�kn�, ile rozumn� i mi��. Oczy mia� czarne, po�yskliwe, w cieniu g�stych brwi ukryte. W�osy kr�tko przystrzy�one �na je�a" okrywa�a barankowa czapka wci�ni�ta a� na uszy. Mia� na sobie zgrabn� bekiesz� z futrzanym ko�nie- rzem i we�niane- r�kawiczki. W�o�ono na� ten str�j od- �wi�tny, za kt�rym tak przepada�, ale za to wieziono go do szko�y. Z niemego smutku matki, z miny ojca udaj�cego dobry humor wnioskowa� doskonale, �e w owej szkole, kt�r� mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy b�- dzie nie tak znowu du�o. Znajomy widok wioski rodzinnej znik� mu pr�dko z oczu; nagie wierzcho�ki lip stoj�cych przed dworem schyli�y si� za brzeg lasu obwieszonego ki�ciami �niegu... Najbli�sza g�ra pocz�a wykr�ca� si�, zmienia�, jakby krzywi� i dziwacznie garbi�. Wypada�y teraz przed jego oczy smugi zaro�li, jakich jeszcze nigdy nie widzia�, p�oty z s�katych, nie ociosanych �erdzi, na kt�rych wisia�y przedziwne, niezmiernie d�ugie sople lodu, wynurza�y si� pewne obszary puste, gdzieniegdzie okryte lodami o bar- wie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las z nag�a podbie- ga� ku drodze i odkrywa� przed zdumionymi oczyma ch�opca pos�pne swoje g��bie. - Patrz, Marcinek! zaj�c, trop zaj�czy... - wo�a� co chwila ojciec tr�caj�c go nog�. - Gdzie, tatku? - A o, tu! widzisz? Dwa �lady du�e, dwa ma�e. Widzisz? - Widz�... - B�dziemy teraz szukali trop�w lisa. Czekaj no... My go tu zaraz, oszusta, wy�ledzimy, a potem palniemy mu w �eb, zdejmiemy futro i ka�emy Zelikowi uszy� prze�licz- n� lisiur� dla pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu zaraz... Marcinek wpatrywa� si� w g�uche le�ne polany i zamiast rozrywki zimn� boja�� na tych tropach spotyka�. Z rozko- sz� by�by pobieg� �ladem lis�w i zaj�cy, nurza� si� w �niegu i hasa� w�r�d przyd�tych zaro�li, ale teraz z ca�ego obszaru i z tajemniczych jego cieni�w fioletowych wia�a na niego bolesna i zdumiewaj�ca tajemnica: szko�a, szko�a, szko�a... Ostatni szmat tzw. odpadk�w le�nych wykr�ci� si� w in- n� stron� i zdawa�o si�, �e ucieka za oczy, na prze�aj, polami. Roztwar�a si� przestrze� p�aska, tu i �wdzie poprzegradzana op�otkami, w kt�rych na dnie ma�ych w�wozik�w kry�y si� dro�yny, przy d�te w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopc�w albo spiczas- tych dach�w. W jedne z takich dr�g ch�opskich wjecha�y sanie pp. Borowicz�w i pocz�y kopa� si� przez wydmy. Kiedy Marcinek wykr�ci� g�ow� i wierci� si� na miejscu, �eby pomimo smutku spojrze� na konie, dostrzeg� przy kra�cu pola smug� szarych �cian, okrytych bia�ymi strze- chami. Owe �ciany tworzy�y lini� r�wn� i przykuwa�y oczy niezwyk�ym na �niegach kolorem. - Co to jest, mamusiu? - zapyta� z oczyma �ez pe�nymi. Pani Borowiczowa u�miechn�a si� z przymusem i na poz�r spokojnie odrzek�a: - To nic, kochanku... To Owczary. - To ju� w tych Owczarach... szko�a? - Tak, kochanku... Ale to nic. Przecie� ty jeste� t�gi, rozumny, m�dry ch�opiec! Przecie ty kochasz swoj� ma- musi�. Trzeba si� uczy�, malutki, uczy�... - Ale on tylko udaje... - rzek� ojciec udaj�c r�wnie�, �e si� zanosi od �miechu. - Albo� to daleko do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzeli�! Ani si� obejrzysz, a� tu zaje�d�a w�zek przed szko��. ,,Po kogo� przyjecha�?" � pytaj� J�drka. - �A po naszego panicza, po studenta" -on powie. A w domu co mazurk�w, co babek, co plack�w z migda�a- mi... powiadam ci... zatrz�sienie! Wiatr szed� w polu ostrzejszy i smaga� twarze rodzic�w ch�opca. Marcin podda� si� �ci�nieniu serca, kt�re uczuwa� pierwszy raz w �yciu, i milcz�c .s�ucha� nawa�u zda� o szkole, konieczno�ci uczenia si�, o gimnazjum, o mundu- rze, mazurkach, zaj�cach, o cukrze lodowatym, kapiszo- nach, pos�usze�stwie, o jakiej� pilno�ci i niesko�czonym �a�cuchu innych wyobra�e�. Chwilami przestawa� my�le� i patrza� znu�onym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu e�kowego3, w kszta�cie peleryny, ko�nierza matki, zupe�nie jak gdyby kto� chucha� na to miejsce przy�o�ywszy do niego usta; chwilami znowu t�umi� ca�� pot�g� dzieci�cej woli wybuch przera�enia, kt�re wstrz�sa�o jego �y�y jak wystrza� niespodziewany. Tymczasem janczary d�wi�k�y g�o�niej, z obu stron dro�y- ny ukaza�y si� �ciany stod�, p�niej parkany, bielone chaty, i sanie w�lizn�y si� na utorowan�, szerok� ulic� wioski. Ch�opiec powo��cy zaci�� konie, a nim up�yn�o kilkana�cie minut, wstrzyma� je przed budynkiem wi�- kszym troch� od chat w�o�cia�skich, ale nie odbiegaj�cym pod wzgl�dem struktury od ich typu. We frontowej �cianie tego domostwa po�yskiwa�y dwa okna sze�cioszybowe, a nad drzwiami wchodowymi czernia�a tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze*. Obok budynku szkolnego sta�a skromnie niewielka ob�rka i tuli�a si�, nieco mniejsza od ob�rki, kupka krowiego nawozu. Mi�- E l k i - futro z tch�rzy. Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze (ro�.) - szko�a pocz�tkowa w Owczarach. dzy drog� a domem znajdowa�a si� pewna przestrze�, zapewne warzywny ogr�dek, w kt�rym tego dnia stercza�o jedno jakie� drzewko obci��one mn�stwem sopli. Doko�a tego placu bieg� p�ot z powy�amywanymi ko�kami. Gdy sanki zatrzyma�y si� na drodze, z sieni uczylisz- c z a wybieg� bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wie- chowski, i �ona jego, pani Marcjanna z Pilisz�w. Nim zd��yli zbli�y� si� do sanek, Marcin potrafi� zada� matce szereg kategorycznych pyta�: - Mamusiu, to nauczyciel? - Tak, kochanku. - A to nauczycielka? - Tak. - A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie si� grdyka rusza? - Cicho b�d�!... Nauczyciel mia� na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrz�pionymi dziurkami od guzik�w i guzikami roz- maitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na d�ugiej szyi we�niany szalik w pr��ki czerwone i zielone. Szerokie, ��tawe w�sy, od czas�w we mgle przesz�o�ci le��cych nie podkr�cane do g�ry, zakrywa�y usta pana Wiechowskiego jak dwa strz�py sukna. Palcami prawej r�ki, powalanymi atramentem, z gracj� i kokieteri� odgarnia� z czo�a spada- j�ce promienie w�os�w i rozkopywa� �nieg szastaj�c po nim nog� w nieprzerwanych uk�onach. Zwi�d�a i zastyg�a ' twarz jego marszczy�a si� w u�miechu czo�obitno�ci, kt�ry czyni� j� podobn� do maski. O wiele �mielej zbli�a�a si� do sanek pani nauczycielo- wa. By�a to kobieta przystojna, cho� nieco za wielka i za oty�a. Mia�a oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo �le usposobi�y dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedzia�, czy ta pani w da- nym momencie patrzy na niego i, co najwa�niejsza, czy ona w og�le go widzi. Drog� dziwnego skojarzenia wra�e� pr�dko wykombinowa�, �e nauczycielka podobn� jest do ogromnej muchy. - Powita�, powita�! � wo�a�a szepleni�c pani Wiechow- ska i pocz�a wysadza� z sanek matk� Marcinka. 10 - Jak�e zdrowie? - zapyta� nauczyciel gwa�townym sposobem i nie wiedzie� kogo, ani na chwil� nie przestaj�c u�miecha� si� jednostajnie. - Powita� kawalera! - m�wi�a coraz �mielej i g�o�niej nauczycielowa, teraz ju� specjalnie do Marcina. - C�, by�y dudy? Pewno by�y, ej�e!... - C� to za dudy, mamo? � szepn�� kawaler przez z�by. - Jak�e zdrowie? - wypali� znowu nauczyciel, mocno zacieraj�c r�ce. - A no, ot� i jeste�my! � rzek� ze swobod� pan Boro- wicz. - Dudy? by�o tam tego troch�, ale chwali� Boga, niewiele, niewiele. - Spodziewam si�, prosz� pana dobrodzieja - rzek�a nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym � spodziewam si�... Marcinek powinien to rozumie� -m�wi�a z rosn�cym uczuciem i rozdymaj�c nozdrza � �e rodzice i ca�a familia oczekuj� po nim wiele, bardzo a bardzo wiele! Powinien to rozumie�, �e musi sta� si� nie tylko pociech� rodzic�w w s�dziwej staro�ci, podpor� ich lat zgrzybia�ych, ale i chlub�... Ten wyraz �chlub�" wym�wi�a ze szczeg�lnym namasz- czeniem. - A, naturalna rzecz!-zako�czy� nauczyciel zwracaj�c si� do pana Borowicza z takim wyrazem twarzy, jakby pyta�: �No, a mo�e by tak kieliszeczek szpagaterii ?"5 - Czymkolwiek Marcinek zostanie - m�wi�a nauczy- cielka coraz p�ynniej, brn�c po �niegu do sieni, a stamt�d wprowadzaj�c go�ci do mieszkania - czy to obywatelem ziemskim, czyli te� kap�anem, czy sekretarzem gminnym albo oficerem - zawsze powinien to mie� przede wszyst- kim na uwadze, �e ma by� chlub� swej familii. Nie wiem, jaki o tej sprawie s�d maj� pa�stwo dobrodziejstwo, co si� za� mnie tyczy, to jest to moje �wi�te prze�wiadczenie... ,,Znowu t� chlub�..." - ze znu�eniem my�la� kandydat na stanowisko tak podwy�szone w�r�d ca�ej familii. Po- niewa� za� przed chwil� wyra�nie s�ysza�, �e mo�e by� 5 Szpagateria- popr. szpagat�wka - �artobliwa nazwa w�dki. 11 oficerem, a jednocze�nie patrza� w oczy matki zamglone niewymown� mi�o�ci� i �zami, opu�ci�a go tedy napr�ona uwaga, z jak� ws�uchiwa� si� w mow� nauczycielki, i po- cz�� z ca�� swobod� my�le� o b�yszcz�cych szlifach i dzwo- ni�cych ostrogach. By�by nawet przysi�g� w owej chwili, �e ostrogi i szlify s� ow� nieznan� chlub�. Pokoik, do kt�rego wprowadzono przyby�ych, mia� nie- s�ychanie ma�e wymiary i zastawiony by� mn�stwem gra- t�w. Jeden k�t zajmowa�o wielkie ��ko, drugi k�t piec kolosalnych rozmiar�w, trzeci znowu ��ko; na �rodku sta�a kanapa i okr�g�y stolik z jesionowego drzewa, pokra- jany najwidoczniej kozikami i porysowany jakim� na- rz�dziem t�pym a z�batym. Na �cianach wisia�y tu i �w- dzie litografie wyobra�aj�ce �wi�tych i �wi�te. Przy drzwiach prowadz�cych do izby szkolnej zawieszony by� na sznurku du�y kalendarz w zielonej ok�adce, a na nim rzemienna pi�ciopalczasta dyscyplina z trzonkiem do z�u- dzenia na�laduj�cym sarni� n�k�. W�a�nie w owej chwili, kiedy Marcinowi troi�a si� po g�owie chluba w kszta�cie szlif u�a�skich, wzrok jego pad� na okropny instrument... - No, i jak�e tam, h�? - zapyta� nauczyciel, wyci�gaj�c chud� i ko�cist� r�k� w kierunku czupryny Marcina z ta- kim gestem, jakiego u�ywa� zwykle felczer Lejbu�, kiedy si� do strzy�enia �pod w�os" zabiera�. Jednocze�nie prze- j�y malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i tej okrut- nej, chudej �apy. Westchn�� z g��bi piersi w taki spos�b, �e tego aktu nikt nie widzia�, nawet matka, i podda� spokoj- nie g�ow� jakiej� dziwnej pieszczocie nauczyciela, kt�ra przypomina�a rozcieranie �wie�o nabitego guza. Straszna rezygnacja, do kt�rej zmusza� si� ca�ym wysi�kiem woli, skupi�a si� w cichych my�lach: �Mama mi� tu zostawi samego... on mi� z pocz�tku b�dzie bra� za g�ow�... o, tak... a potem..." P�niej z odwag�, kt�ra by�a trudnym do zniesienia cierpieniem, spojrza� na dyscyplin� i nawet podni�s� wzrok na pana Wiechowskiego. Tymczasem do pokoju wesz�a dziewczynka, mniej wi�- cej dziesi�cioletnia, na cienkich nogach obutych w du�e trzewiki - i dygn�a. Mia�a na sobie dosy� gruby kubrak 12 i w�osy zaplecione w tyle g�owy w cienki warkoczyk, nosz�cy w tamtych okolicach nazw� �mysiego ogonka". - To J�zia... - rzek�a pani Wiechowska. - Uczy si� i wychowuje u nas. Jest to w�a�nie siostrzenica ksi�- dza Piernackiego. To s�owo �siostrzenica" nauczycielka podkre�li�a to- nem zagradzaj�cym do umys��w os�b obecnych drog� jakiejkolwiek, chocia�by nawet minimalnej, w�tpli- wo�ci. - A... - mrukn�a dosy� niech�tnie pani Borowiczowa. - Przywitajcie si�, moje dzieci! - rzek�a nauczycielka z emocj�. - B�dziecie si� razem uczyli, powinny�cie wi�c �y� w zgodzie i pracowa� z zapa�em! J�zia spojrza�a na Marcinka iskrz�cymi si� oczami, a potem uleg�a ca�kowitemu zg�upieniu. - Marcinek! - szepn�� ch�opcu do ucha pan Borowicz - przywitaj�e si�... To tak zaczynasz post�powa� w szkole! Wstyd� si�!... No! Ch�opiec zaczerwieni� si�, spu�ci� oczy, a potem raptow- nie wyszed� na �rodek izby, rozstawi� nogi szeroko, zsun�� je z ha�asem i zabawnie kiwn�� przed kole�ank� ca�y sw�j korpus. J�zia straci�a do reszty przytomno�� umys�u. Spogl�da�a na mistrzyni� sw� wytrzeszczonymi oczyma i bokiem cofa�a si� z pokoju. By�a ju� blisko drzwi, gdy je w�a�nie otworzono. Ukaza� si� w nich kipi�cy samowarek na rachitycznie krzywych n�kach, powyginany w spos�b nadzwyczajny. Nios�o go przed sob� wielkie i brzydkie dziewczysko, odziane w czarn� od brudu, zgrzebn� koszul�, potargany i wyt�uszczony lejbik, we�nian� zapask� i szmatk� na w�osach nie czesanych od kilku miesi�cy. Samowarek ustawiono na rogu sto�u przy pomocy czyn- nej pana nauczyciela i zacz�to zasypywa� i zaparza� herbat� w spos�b wysoko ceremonialny i obrz�dowy. Rodzice Marcinka spostrzegli, �e jest to z pewno�ci� pierwsza herbata w bie��cym p�roczu szkolnym. Mrok z wolna zalega� pokoik. Pan Borowicz przysun�� swe krzes�o do rogu kanapki szczelnie wype�nionego przez pani� Wiechowsk� i p�g�osem zacz�� prowadzi� z ni� 13 ostateczn� umow� o �leguminy"6, jakich mia� dostarczy� w zamian za �wiat�o udziela� si� maj�ce w tym domu jego synowi. Marcinek sta� teraz obok matki i s�ucha�, jak ojciec m�wi�: - Kaszy, wie pani, to nie mog�, bo ani m�j m�ynarz tego jak si� patrzy nie zrobi � a zreszt�, wie pani... Wol� za to kaza� zemle� na pytel pszenicy. B�dziesz pani mia�a czy na kluski, na �azanki, czy cho�by te� ciastko jakie upiec, �eby si� przecie ch�opczyna rozerwa�. Grochu... ile� by� pani chcia�a?... S�owa te wnika�y a� do g��bi umys�u ch�opca i sprawia�y mu b�l istotny. Teraz pojmowa�, �e naprawd� w szkole zostaje. W tym brzmieniu mowy ojca, w naradach z nau- czycielk� czu� po raz pierwszy ton handlowy i nieodwo�al- n� konieczno�� ulegania swemu losowi. Chwilami owa bole�� szerzy�a si� w ma�ym jego ciele i przechodzi�a w ch�� dzikiego oporu, wrzeszczenia, tupa- nia nogami, szarpania sukien matki, to znowu w g�uch� i os�ab�� rozpacz. Pani Borowiczowa bra�a r�wnie� udzia� w tym sporz�- dzaniu niepisanego kontraktu, zanotowywa�a nawet w ma�ej ksi��eczce ilo�ci owych �legumin", ale czu�a na sobie wzrok ch�opca, pomimo �e go nie widzia�a i mia�a oczy spuszczone. Przez serce jej ci�gn�a prawie taka sama zawieja ob��dnych uniesie�. Kto wie nawet, czy nie abso- lutnie taka sama?... Kto wie, czy gwa�t jego niecierpliwo�- ci nie szarpa� jej tak samo i w tej samej minucie... - Ale te� pani jeste� nienasycona! - m�wi� pan Boro- wicz p� serio do nauczycielki, gdy dopomina�a si� to o ryby, to o w�oszczyzn�, to nareszcie o len, p��tno zgrzeb- ne itd. - Ij!� odrzek�a z j adowitym u�miechem pani Wiechow- ska - nienasycona, prosz� pana dobrodzieja, to ja tam nie jestem. Czy� to jedno z drugim wynios� te drobiazgi tyle, co by�cie pa�stwo dobrodziejstwo musieli da� korepetyto- ' ,,Leguminy" � tu: og�lna nazwa artyku��w �ywno�ciowych, jak kasza, groch, m�ka i in. 14 rowi u siebie na wsi? Taki korepetytor, prosz� pana, dzi� ledwo za trzydzie�ci rubli wmiesi�c na wie� pojedzie, a chce mie� pok�j osobny, wszelkie wygody, wszelkie przyjemno�ci, us�ug�... m�od�, konia pod wierzch, chce si� zabawi� kiedy niekiedy, chce �wi�t i wreszcie... co to m�wi�... - Pani kochana wiesz - odrzek� szlachcic troch� szorst- ko - �e dlatego do was dziecko oddaj�, bo mi� na korepety- tora nie sta�. Rzeczywi�cie, nie sta� mi�. Cho�bym si� nawet szarpn�� i da� mu te jakie� trzysta rubli, to nie mam w domu k�ta, gdziebym takiego guwernera ulokowa�. Pani kochana mo�e i wiesz, mo�e nie wiesz, �e u nas nie co dzie� mi�so na obiad, a z obcym cz�owiekiem w domu trzeba by si� by�o stawia�... - Co to m�wi�, moja droga pani - rzek�a pani Borowi- czowa - przecie pan Wiechowski przygotuje Marcinka do pierwszej klasy nie gorzej, a zapewne daleko lepiej ni� najlepszy korepetytor, a u pani b�dzie mu tak samo jak u matki. On sam wie, �e trzeba si� uczy�, trzeba z�bami i pazurami!... Mamusia kocha, mamusia bardzo kocha, ale to trudno, to trudno. On to zreszt� wie, on poka�e, jaki to z niego ch�opiec i czy to s�uszne, co o nim m�wi� pan Mi�towicz, �e on tylko becze� umie. On poka�e! Istotnie w Marcinku niespokojne "wybuchy uciszy�y si� i ca�a jego rozpacz niby na jakim� haku zawis�a. Spoj- rza� m�nie w oczy matki i dojrzawszy w k�cikach tych oczu pod samymi powiekami dwie �zy u�miechn�� si� dziarsko. - Widzi pani, widzi pani, oto m�j syn, m�j kochany syn! � m�wi�a teraz pani Borowiczowa wypuszczaj�c te �zy uwi�zione moc� woli pod powiekami. Ojciec przyci�gn�� go do siebie i g�aska� po czuprynie nie mog�c s�owa wym�wi�. Tymczasem noc zapad�a. Wniesiono do pokoju lamp� i pani nauczycielowa zacz�a nalewa� herbat�. Oko�o godziny si�dmej pan Borowicz wsta� zza sto�u. Jego lewy policzek drga� szybko, a usta u�miecha�y si� smutno. - No, Helenko, na nas pora... - rzek� do �ony. - O, c� znowu? � wyszepleni�a nauczycielowa � c� 15 znowu? Przecie na Gawronki wkwadrans czasu san- kami si� prze�li�nie... - Tak, pani, ale teraz ksi�yca nie ma, zaspy du�e, ch�opak drogi nie zna, zreszt� i na pa�stwa czas. Pani Borowiczowa u�o�y�a t�umoczek z bielizn� Marci- na obok ��ka, na kt�rym malec mia� sypia�, niepostrze�e- nie wymaca�a r�k�, czy siennik mu dobrze wypchano, nast�pnie uca�owa�a go szybko, po�egna�a Wiechowskich i wsun�wszy jeszcze w r�k� brudnej Ma�go�ki dwa z�ote groszy dwadzie�cia7 wysz�a na dw�r i wsiad�a na sanki. R�wnie� po�piesznie m�� za ni� wyszed�. Nauczycielka trzyma�a m�odego Borowicza za r�k�, gdy konie ruszy�y z miejsca, a pan Wiechowski klepa� go po ramieniu. S�u��ca trzyma�a wysoko lamp� kuchenn�. Gdy janczary odezwa�y si� raz pierwszy, podnios�a �wiat�o wy�ej i bia�y kr�g jego pad� na �nieg rozes�any doko�a. W�wczas w�a�- nie Marcinek spostrzeg�, jak ty� sanek z zarysami g��w rodzicielskich przesun�� si� na ostatni� lini� �wiat�a i wpad� w ciemno��. Ch�opak z nag�a wrzasn�� przera�li- wie, szarpn�� si�, wyrwa� z r�k nauczycielki i p�dem pobieg� za sankami. Trafi� na r�w id�cy wzd�u� drogi, jednym susem wybrn�� z zaspy i p�dzi� przed siebie. Odbieg�szy od �wiat�a, nic nie widzia� w ciemno�ci. Po- tkn�� si� raz, drugi na jakich� ko�kach i upad� na ziemi� wrzeszcz�c co si�: - Mamusiu, mamusiu! Obydwoje nauczycielstwo schwycili go pod r�ce i zapro- wadzili przemoc� do szko�y. Janczary dzwoni�y gdzie� daleko coraz ciszej, jakby spod wydm �niegu. - Nigdy nie spodziewa�am si� czego� podobnego! Nig- dy! �eby taki du�y ch�opiec chcia� ucieka� do Gawronek... Pfe, brzydko! - sapa�a nauczycielka. Marcinek ucich�, ale nie ze wstydu. Dusi�o go jakie� bolesne zdumienie: gdzie rzuci� okiem, nigdzie matki nie by�o. W m�zg jego wrzyna�a si� my�l jak drzazga: nie ma, ' Dwa.z�ote groszy dwadzie�cia - W Kr�lestwie Polskim po roku 1864 wobiegu by�y ruble i kopiejki, jednak przeliczano je zwyczaje� wo na z�ote i grosze, licz�c dwa grosze za kopiejk�, a z�oty za pi�tna�cie kopiejek. 16 nie ma, nie ma... Ze �ci�ni�tymi z�bami wszed� do miesz- kania, usiad� na wskazanym przez nauczycielk� krzese�ku i s�uchaj�c jej d�ugiego kazania ci�gle my�la� o matce. Te my�li by�y szeregiem wizerunk�w jej twarzy, kt�re prze- myka�y mu si� pod powiekami i nik�y. Znikanie ich by�o zawi�zkiem, pierwszym sygna�em t�sknoty. Brudna Ma�gosia s�a�a tymczasem ��ka i ustawia�a wraz z nauczycielem parawan przed pos�aniem na kanap- ce, przeznaczonym dla kole�anki J�zi. Ustawianie trwa�o dosy� d�ugo i szczeg�lne nastr�cza� musia�o trudno�ci, bo s�u��ca w ma�ej przerwie czasu, gdy nauczycielka wydali- �a si� do kuchni, co chwila odskakiwa�a z chichotem. Nareszcie wszystkie ��ka zosta�y pos�ane i Marcinkowi kazano si� rozbiera�. Po�o�y� si� co tchu, nakry� ko�dr� i zacz�� knu� plan ucieczki. Chytrze obiera� stosowny moment o wczesnym poran- ku, przypomina� sobie drog� do Gawronek, wmy�la� si� w fizjonomie zak�t�w le�nych, pustek, kt�re widzia� przed wieczorem, i ucieka� przez nie w marzeniu. Z wolna rozczynia�a si� w jego sercu, znu�onym nawa�� uniesie�, senna �a�o�� i wylewa� pocz�a w cichym p�aczu. �zy du�ymi kroplami sp�ywa�y na poduszk� i rozlewa�y si� w szerokie plamy... Zasn�� sp�akany w znu�eniu i bez- czuciu. W�r�d nocy nagle si� ockn��. Raptem usiad� na ��ku i rozszerzonymi oczyma patrza� przed siebie. Kto� chrapa� jak maszyna do ugniatania �wiru. Ma�a nocna lampka, ustawiona w k�cie izby, o�wietla�a jedn� �cian� i cz�� powa�y. Marcinek ujrza� czyje� olbrzy- mie, grube i t�uste kolano wystaj�ce spod pierzyny, nieco dalej wielki nos i w�sy, kt�re porusza�y si� miarowo wskutek chrapania, jeszcze dalej p�okr�g�y koszyk wy- szyty paciorkami, a przy md�ym �wietle b�yszcz�cy jak k�y obna�one. Uczucie osamotnienia, granicz�ce z rozpacz�, chwyci�o ma�ego szlachcica stalowymi szponami. Wzrok jego lata� niespokojnie od przedmiotu do przedmiotu, z miejsca na miejsce, szukaj�c czego� znajomego i bliskiego. Spocz�� wreszcie na tym k�cie kanapki, gdzie siedzieli rodzice, ale 17 i tam spa� kto� obcy. Z k�t�w izby, zasnutych mrokiem, wychyla� si� strach wielkooki, a widok grat�w, stoj�cych w p�wietle, zdawa� si� grozi� w spos�b z�owrogi. D�ugo malec siedzia� na pos�aniu patrz�c bezsilnie i nie b�d�c w stanie najsro�szym swoim cierpieniem odgadn��, po co to wszystko z nim zrobiono, co to znaczy, dla jakiej racji tak jest m�czony. Nazajutrz, po nocy �le przespanej, obudzi� si� bardzo nierych�o. W mieszkaniu nie by�o nikogo, ��ko nauczy- cielskie by�o pos�ane, kanapka uprz�tni�ta. Za drzwiami, obok kt�rych wisia� kalendarz i dyscyplina, rozlega�o si� prawie nieustaj�ce kaszlanie i cichy pomruk rozm�w, urozmaicony od czasu do czasu przez �miech rubaszny albo p�acz ha�a�liwy. Marcinek, rozciekawiony do najwy�szego stopnia, wy- skoczy� z ��ka, ubra� si� co tchu i nas�uchiwa� pod tajemniczymi drzwiami, kt�re wczoraj taki mia�y poz�r, jakby prowadzi�y do pustego lamusa, a dzi� by�y zas�on� jakiego� interesuj�cego widowiska. - A co to, kawaler ciekawy zobaczy� szko��? � krzykn�- �a nauczycielowa wynurzaj�c si� z kuchenki. - A my� si� kawaler, czesa� si�, ubra� och�do�nie? Najpierw trzeba si� ubra�, a p�niej dopiero my�le� o zobaczeniu szko�y. Marcinek ubra� si� z mozo�em, bo a� dot�d matka mu pomaga�a my� si� i ubiera�, szybko wypi� kubek gor�cego mleka i czeka�. Po �niadaniu nauczycielowa wzi�a go za r�k� i tak jak sta�a, w bia�ym kaftaniku, wprowadzi�a do izby szkolnej. Gdy si� drzwi otwar�y, w g�owie Marcina prze�lizn�a si� zaraz my�l: to jest ko�ci�, nie �adna szko�a... Izba by�a pe�na. Na wszystkich �awkach siedzieli ch�op- cy i dziewcz�ta. Gromadka najp�niej przyby�ych nie znalaz�szy miejsca sta�a pod oknem. Ch�opcy siedzieli w sukmanach, w ojcowskich spancerach, nawet w matczynych lejbikach, niekt�rzy mieli szyje okr�cone szalikami, a r�ce w we�nianych r�kawicach; dziewcz�ta mia�y na g�owie zapaski i chu�ciny, jakby si� znajdowa�y nie w dusznej izbie, lecz w�r�d zasp szczerego pola. Wszystko kaszla�o, a znaczna wi�kszo�� przed wej�ciem 18 nauczycielki �wiczy�a si� w dawaniu sobie nawzajem sera, kt�rej to rozrywki nie by�aby zreszt� w mo�no�ci tym mianem technicznym okre�li�. - Michcik, masz tu panicza z Gawronek, poka��e mu szko��, bo ciekawy - rzek�a nauczycielka zwracaj�c si� do ch�opca siedz�cego tu� obok drzwi w pierwszej �awie. By� to wyrostek lat ju� kilkunastu, jasny blondyn z si- wymi oczami. Grzecznie posun�� si� w �awie i zrobi� miejsce dla Marcinka, kt�ry przycupn�� na brze�ku za- wstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wysz�a rzuciw- szy g�o�ne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju. - Jak�e ci na imi�? - spyta� Michcik uprzejmie. - Marcin Borowicz. - A mnie Piotr Michcik. Umiesz czyta�? - Umiem. - Ale pewnie po polsku? Marcin spojrza� na niego ze zdumieniem. - Pa russki umiejesz czitat'? Marcin zaczerwieni� si�, spu�ci� oczy i wyszepta� ci- chutko: - Ja nie rozumiem... Michcik u�miechn�� si� z tryumfem i zaraz wydoby� z drewnianej teczki, zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu, chrestomati�8 rosyjsk� Paulsona, otwo- rzy� t� ksi�g� na zat�uszczonym miejscu i zacz�� szybko czyta� potrz�saj�c g�ow� i rozdymaj�c nozdrza: - ,, W szapkie zo�ota litoho stary] russki] wielikan pod- �idal k-siebie drugoho..."9 Uwaga ma�ego Borowicza by�a zupe�nie poch�oni�ta przez rozmow� z Michcikiem. Tymczasem ze wszystkich �awek wy�azili z wolna uczniowie i przybli�ali si� krok za krokiem szturchaj�c jedni drugich i wygl�daj�c zza ra- mion. Utworzy�o si� wkr�tce doko�a Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawa�y si� wyskakiwa� na wierzch z ciekawo�ci. Stali w milczeniu, ' Chrestomatia (wyraz pochodzenia greckiego) - czytanki szkolne, wyb�r wyj�tk�w z dzie� najwybitniejszych pisarzy. 9 W s z a p k i e ... (ro�.) - Stary rosyjski olbrzym w czapie z litego z�ota wypatrywa� drugiego olbrzyma... 19 patrz�c na Marcinka bez zmru�enia powieki i tak nieru- chomo, jakby w paroksyzmie ciekawo�ci st�eli. Tymczasem Michcik wci�� czyta� �w wiersz szybko i coraz szybciej. Sko�czywszy, jeszcze raz tryumfuj�co spojrza� na Borowicza i rzek�: - Tak si� czyta! Zrozumia�e� te� co? - Nic a nic... - odrzek� nowicjusz rumieni�c si� po uszy. - E, nauczysz si� jeszcze i ty - rzek� tamten protekcjo- nalnie. - I ja se my�la�em, �e trudno, a teraz i stichi na pami�� umiem, i rachonki ci robi� po rusku, i diktow- k�. Gramatyka, ta to trudna... uuch! Sprawiedliwie! Imia suszczestwitielnoje, imia pri�agatielnoje, miestoimieni- J'e...10 C�, nie rozumiesz, cho�bym ci i powiedzia�... Nagle podni�s� g�ow� i patrz�c na belki rzek�, nie wiedzie� do kogo, g�o�no, z uczuciem, a nawet jakby w uniesieniu: - �Podle�aszczeje jest' tot p�edmiet, o kotorom gowo- ritsia w pried�o�enii!"11 Potem znowu rzek� do Marcina: - Widzisz, i Pi�tek ju� umie czyta�, cho� kiepsko. Czytaj, Wicek! Przy Michciku siedzia� ch�opiec niezmiernie ospowaty. Ten otworzy� t� sam� ksi��k� w r�wnie wyt�uszczonym miejscu i zacz�� duka� jaki� ust�p. Od razu pogr��y� si� w t� czynno�� tak zupe�nie, �e wystrza�y z armat nie by�yby w stanie przerwa� jego roboty. Raptem gromada obserwuj�ca rozbieg�a si� w�r�d szturcha�c�w i ha�asu, Drzwi od sieni rozwar�y si� szero- ko i wszed� nauczyciel. Twarz jego by�a ledwie podobn� do wczorajszej. By�a to teraz maska surowa, a bardziej jesz- cze �miertelnie znudzona. Rzuci� okiem na Marcinka i kwa�no si� u�miechn�� do niego, stan�� na katedrze i da� znak Michcikowi. Ten wsta� i zacz�� g�o�no, z deklamacj� m�wi� modlitw�: " Imia suszczestwitielnoje... (ro�.) - rzeczownik, przymiot- nik, zaimek. " Podle�aszczeje... (ro�.) - podmiotem nazywamy przedmiot, o kt�rym m�wi si� w zdaniu. 20 - ,,Prieb�agij Gospodi, nisposli nam b�agodat'..."12 W chwili zacz�cia modlitwy wszystkie dzieci jak na komend� zerwa�y si� na r�wne nogi, a po jej uko�czeniu siad�y w �awkach. Szko�� wype�nia� po brzegi nie tylko zaduch, a�e literalny smr�d, ci�ki i niezno�ny. Wiechowski spogl�da� przez chwil� ponuro na zal�k- nion� gromad�, nast�pnie otworzy� dziennik i zacz�� czy- ta� list�. Kiedy wymienia� jakie� imi� w brzmieniu rosyj- skim i nazwisko, izb� zalega�a �miertelna cisza. Dopiero po up�ywie pewnego czasu dawa�y si� s�ysze� szepty, podpowiadania, wynika�o szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec ko�c�w z jakiego� miej- sca ukazywa�a si� r�ka dziecka i s�ycha� by�o g�os: - Jest. - Nie jest wcale, tylko jest'- wo�a� g�o�no nauczyciel. Sam wymawia� kilkakro� ten wyraz dobitnie, dla przyk�a- du, mi�kcz�c ostatni� sp�g�osk�. Mia�o to taki skutek, �e gdy z kolei czyta� nazwiska, ch�opcy wstawali i podnosili palce wo�aj�c z ca�� satysfakcj� i w brzmieniu zupe�nie swojskim: - Je��! Marcinek nie pojmowa� z tego wszystkiego nic zupe�nie, bo ani wymaga� profesura, ani ca�ej ceremonii, a ju� najmniej objaw�w tak powszechnej ��dzy jedzenia. Gdy przeczytane zosta�y wszystkie nazwiska, pan Wie- chowski znowu skin�� na Michcika, a sam usiad� na krze�le, wsun�� d�onie w r�kawy, za�o�y� nog� na nog� i pocz�� patrze� w okno z tak� determinacj�, jakby to w�a�nie stanowi�o jeden z punkt�w jego urz�dowych czyn- no�ci. Michcik g�o�no czyta�, a w�a�ciwie wywrzaskiwa� z Paulsona tekst d�ugiej bajki ludowej rosyjskiej o ch�opie, wilku i lisie. Nauczyciel poprawia� kiedy niekiedy akcenty wyraz�w. Tymczasem w ca�ej izbie szkolnej gwar si� ci�gle sze- rzy�. S�ycha� by�o d�wi�ki: a, be, ce, de, e..., albo: a, be, we, �e. ze... " Prieb�agij Gospodi... (ro�.)-Przenaj�wi�tszy Panie, ze�lijnam �ask�... (pocz�tek porannej modlitwy w �wczesnych szko�ach carskich). 21 Dzieci, kt�re umia�y ju� alfabet,,,pokazywa�y" go sym- plakom13 �wie�o przyby�ym: niekt�re uczy�y towarzysz�w �labizoka, a przewa�na wi�kszo�� patrz�c niby to w elementarze i mrucz�c co� pod nosem nudzi�a si� ha- niebnie. Gdy Michcik odkrzycza� ca�� bajk�, z�o�y� ksi��k� i da� j� koledze Pi�tkowi, a sam wyszed� na �rodek do tablicy. Wiechowski podyktowa� mu zadanie arytmetyczne na mno�enie. Michcik wypisa� dwie du�e cyfry, podkre�li� je okropnie grub� lini�, przed mno�n� ustawi� taki znak mno�enia, �e mo�na by na nim powiesi� palto i zacz�� szepta� do siebie, z cicha, tak przecie, �e Marcin s�ysza� go dobrze: - Pi�� razy sze��... trzydzie�ci. Pisz� k�ko , a sze�� mam wrozumie. Ca�y ten akt mno�enia Michcik wykonywa� z wielkim trudem i mozo�em. Twarz mu si� mieni�a, mi�nie oblicza, r�k i n�g wykonywa�y bezcelow� prac� takiego napr�e- nia, jakby ucze� d�wiga� belki, r�ba� drwa lub ora�. Skoro jednak zm�g� jakie� pi�� razy sze�� - i napisa� k � � k o - zaraz p�g�osem, tak �eby nauczyciel s�ysza�, t�umaczy� ca�� spraw�: - Piafju szest' - tridcat'... A nauczyciel nie zwraca� teraz uwagi ani na Michcika, ani na Pi�tka, kt�ry zacz�� pokazywa� swoj� sztuk� - lecz ci�gle z martwym stoicyzmem patrza� w okno. Marcinek s�uchaj�c po raz drugi czytania Pi�tka przy- pomnia� sobie �yda Zelika, krawca wiejskiego, kt�ry cz�sto w Gawronkach siedzia� ca�ymi miesi�cami na robo- cie. Stan�� mu w oczach jak �ywy - zgrzybia�y, na p� �lepy, �mieszny �ydzina, z wiecznie oplut� brod�, gdy siedzi i zeszywa stary ko�uch barani. Okulary zwi�zane szpagatem wisz� mu na ko�cu nosa, ig�a nie trafia w sk�r� ko�ucha, lecz w palec, p�niej w pust� przestrze�, p�niej gdzie� wi�nie... Marcinek pragn��by roze�mia� si� serdecznie z k�opo- t�w Zelika, z jego powolnego �cibania, lecz czuje na " S y m p l a k (z tac.) - prostak; tu: nowicjusz, pierwszoroczniak. 22 twarzy �zy �alu i niewymo.wnej mi�o�ci nawet dla tego �yda z Gawronek... Czytanie Pi�tka wywiera na niego, nie wiedzie� czemu, tak dziwne wra�enie. Pi�tek trafia na d�wi�ki, �apie je z po�piechem, wi��e i spaja jakby uderzeniem pi�ci, pcha, jakby ca�ym korpu- sem, do kupy... S�ycha� dziwne s�owa... Oto malec st�ka: - ,,Pie... pi�t... pietu... pietuch..."14 Marcinek schyla g�ow�, zatyka sobie usta i dusi si� ze �miechu, szepcz�c: - Co za pietuch? Pietuch.'... Nauczyciel budzi si� jakby ze snu, powtarza ze z�o�ci� kilkakrotnie ten wyraz ku tajemnej uciesze ca�ej klasy i znowu wpada w zadum�. Nareszcie Pi�tek sko�czy� lekcj�, siad� ci�ko na �awce i zacz�� wyciera� spocone czo�o. Wiechowski otworzy� dziennik i wyczyta� nazwisko: - WarfotomieJ15 Kapciuch. Na �rodek izby wyszed� ch�opak w n�dznej sukmanczy- nie i ojcowskich widocznie butach, gdy� posuwa� si� tak zgrabnie, jakby mia� nogi obute w dwie konewki. Ma�y Bartek Kapciuch, kt�ry w szkole awansowa� na jakiego� Warfotomieya, roz�o�y� sw�j elementarz na brze�ku nau- czycielskiego stolika, wzi�� w brudn� r�k� drewnian� wskaz�wk�, wyczyta� ca�e a, be, we, �e, ze... chlipn�� kilka razy nosem i poszed� na miejsce z tak� uciech�, �e nawet nie czu� pewno ci�aru swych niezmiernych but�w. Powo- �any zosta� znowu jaki� Wikienti]19, wy�o�y� nauczycielo- wi swoj� umiej�tno�� i znik� w t�umie. Ta nauka trwa�a tak d�ugo, �e Marcinek o ma�o si� nie zdrzemn��. Wodzi� sennymi oczyma po �cianach, z kt�rych tu i �wdzie wapno p�atami oblecia�o, rozpatrywa� wisz�ce obok drzwi wizerunki nosoro�c�w i strusi�w, wreszcie trzy grube szlaki b�ota mi�dzy drzwiami i pierwsz� �aw- k�... By�o mu duszno w okropnym powietrzu izby i nudzi�o go st�kanie dzieci wydaj�cych przed nauczycielem alfabet rosyjski. Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia, " Pietuch (ro�.) - kogut. 15 Warfo�omiej (ro�.) - Bart�omiej. " Wikientij (ro�.) - Wincenty. 23 jakie go ogarn�o, spostrzeg� przecie�, �e i pan Wiechowski nudzi si� porz�dnie. Na szcz�cie w s�siednim mieszkaniu nauczycielskim wybi�a godzina jedenasta. Profesor prze- rwa� egzaminowanie, zeszed� z katedry i rzek� po polsku: - Teraz sobie za�piewamy jedn� �liczn� pie�� po rusku, nabo�n�. B�dziecie �piewa� po mnie i tak samo jak ja. Dziewuchy cienko, ch�opaki grubiej. No... a-s�uchaj prze- cie jedno z drugim - uchem, nie brzuchem! Przymkn�� oczy, rozwar� usta i, wybijaj�c takt palcem, j�� �piewa�: Koi S�awien nasz Gospod' w Syonie...17 Z nauczycielem �piewa� Michcik, rycza� co� Pi�tek i usi�owa�o na�ladowa� melodi� kilkoro dzieci, wida� muzykalniejszych. Reszta �piewa�a tak�e. Gdy jednak melodia by�a powa�na, a w tamtej okolicy lud �piewa tylko na nut� �ywego w y w i j a s a , wi�c dzieci wpad�y zaraz na jedyny uroczysty motyw �piewu, do kt�rego w ko�ciele ucho przyuczy�y, i pocz�y niesfornymi g�osami wrzeszcze�: �wi�ty Bo�e, �wi�ty mocny, �wi�ty a nie�miertelny!... Kilkakrotnie pan Wiechowski musia� przerywa� i za- czyna� od pocz�tku, gdy� melodia ,,�wi�ty Bo�e" zaczy- na�a bra� g�r� nad �Koi S�awien". Chodzi�o tam zapewne nie o nauczenie dzieci �piewu, lecz o wbicie, wciesanie w ucho pie�ni cerkiewnej. Nauczyciel zmuszony by� zwy- ci�a� ch�opsk� melodi�, poci�gn�� za swoj� ca�y og� dzieci i wkrzycze� j� w ich pami��. �piewa� tedy coraz g�o�niej. Marcinek z najwy�szym zdumieniem patrza� na to ca�e widowisko. Grdyka nauczyciela pracowa�a teraz forsownie, twarz jego z mocno czerwonej sta�a si� a� brunatn�. �y�y na czole nabrzmia�y mu jak powr�zki, czupryna spada�a na oczy. Z zamkni�tymi powiekami " Koi stawie�... (ro�.) - Jak wielki jest nasz Pan w Syjonie... (pocz�tek prawos�awnej pie�ni ko�cielnej). 24 a usty otwartymi jak czelu��, wywijaj�c pi�ci�, jakby bi� w kark niewidzialnego przeciwnika, nauczyciel istotnie przekrzycza� ca�y ch�r g�os�w dzieci�cych i ze wszystkie- go tchu, wniebog�osy �piewa� pie��: Koi S�awien nasz Gospod' w Sijonie... II W ci�gu dwumiesi�cznej bytno�ci w szkole Marcinek �zdumiewaj�ce uczyni� w naukach post�py". Tak donosi�a listownie rodzicom ch�opca pani nauczycielowa. W istocie Marcinek umia� ju� czyta� (rzecz prosta - po rosyjsku), pisa� dyktanda, robi� zadaczkina cztery dzia- �ania i pocz�� nawet �wiczy� si� w obu rozbiorach: etymo- logicznym i syntaktycznym.1 Pan Wiechowski szczeg�lniejsz� uwag� zwraca� na owe rozbiory. Codziennie o godzinie drugiej po po�udniu roz- poczyna� z Marcinkiem lekcj�. Ch�opiec czyta� jaki� ury- wek, p�niej opowiada� tre�� tego, co przeczyta�, w spos�b tak �mieszny i tak zabawnie barbarzy�skimi wyrazami, �e samego profesora rozwesela�a ta nauka. Po czytaniu sz�y zaraz owe rozbiory, kt�re gdy- by mog�y by� do czegokolwiek przyr�wnane, to chyba do upartego strugania mokrej osiczyny t�pym kozikiem. Istotn� trudno�� stanowi�a dla ma�ego Borowicza - arytmetyka. Ch�opczyna pojmowa� wcale dobrze, cho� niezbyt lotnie, ale kombinowanie jednoczesne artymety- cznego ka�ku�u i wdzieranie si� przemoc� do tajemnic mowy rosyjskiej - by�o ci�arem zanadto wielkim na jego si�y. W chwili kiedy zaczyna� rzecz ca�� rozumie�, kiedy 'Rozbi�r etymologiczny isyntaktyczny - pierwszy polega tu na okre�leniu cz�ci mowy (jak rzeczownik, czasownik itd.), drugi rozpatruje s�owa ze wzgl�du na ich funkcj� w zdaniu (np. podmiot, orzeczenie itd.). 26 nawet uderza�a go i cieszy�a oczywisto�� rachunku, wszy- stko m�ci�y - nazwy. Zamiast porwania umys�u ch�opca zrozumia�ym wyk�adem dzia�a� arytmetycznych, zamiast ukazania mu same] rzeczy arytmetycznej, o kt�r� w nauce arytmetyki na poz�r chodzi�o, pan Wiechowski ca�� usil- no�� zmuszony by� w to wk�ada�, �eby nie w umys�, lecz w pami�� ucznia wrazi� nazwy rozmaitych przedmiot�w. Pierwsze kszta�cenie inteligencji, ta pi�kna walka, to szacowne widowisko, ten zaiste wznios�y akt: uczenie si� dziecka, opanowywanie poj�� nie znanych przez umys�, kt�ry to czyni raz pierwszy � by�y w Owczarach walk� niezmiern�, a cz�sto rzeteln�, i, co najgorsza, bezcelowo zadan� m�czarni�. Je�eli ma�y Borowicz przypadkowo straci� w�tek rozu- mowania, w�wczas machinalnie powtarza� za pedago- giem i nazwy, i kombinacje, i formu�y. Naglony pytaniami, czy rozumie, czy pami�ta, czy wie dobrze - odpowiada� twierdz�co, a na zagadnienia bezpo�rednie odpowiada� zgaduj�c. Trafia�y si� dnie, �e lekcje arytmetyki by�y dla niego od a do z niezrozumia�ymi. Wtedy owiewa� go strach id�cy z p�wiadomego prze�wiadczenia, �e k�amie, �e nie uczy si� ch�tnie, �e umy�lnie martwi rodzic�w, �e nie kocha ich wcale... W�wczas pot zimny wyst�powa� mu na czo�o, a m�zg oblepia�a jakby skorupa zesch�ego i�u. Nauczyciel odszed� ju� by� daleko, m�wi� o czym innym, zapytywa� o co innego, a Marcinek, przest�puj�c z nogi na nog� i �ciskaj�c kolana, wysi�kiem goni� jak�� s faj�2, kt�ra w poprzek drogi jego rozumowania uwali�a si� jak g�ra. M�zg jego nie by� w stanie wykonywa� dwu prac naraz, tote� my�lenie arytmetyczne musia�o zej�� na plan drugi ust�puj�c miejsca ci�g�ym zapytaniom o znaczenie wyraz�w. Specjalny kunszt stanowi�o dyktando rosyjskie. Pan Wiechowski codziennie Marcinkowi powtarza�, �e ucze�, kt�ry by na stronicy dyktanda zrobi� trzy b��dy, nie b�dzie przyj�ty do klasy wst�pnej. Kandydat do owej klasy zaprzysi�g� sobie w duszy, �e nie pope�ni trzech S f a j a (ro�. swaja) - k�oda, belka. 27 b��d�w na stronicy dyktanda. Usi�owa� nie robi� ich wcale - z ma�ym jednak skutkiem. G�owa mu od my�lenia p�ka�a, czy w danym wypadku nale�y pisa� jat', czy je3, pami�� robi�a ci�ko i bezmy�lnie, a poniewa� pedagog nie m�g� wskaza� dostatecznych zasad pisania bez poprzed- niego wy�o�enia gramatyki, wi�c biedny Marcin umiesz- cza� na stronicy po trzydzie�ci, czterdzie�ci i wi�cej mons- trualnych b��d�w. Na pami�� uczy� si� gramatyki rosyj- skiej i wierszy. Owo kucie wierszy mia�o miejsce zawsze przed po�udniem. Rzeczywi�cie najwi�ksze post�py Marcinek zrobi� w ka- techizmie ks. Yutiatyckiego4 i w kaligrafii. Mo�na go by�o przebudzi� z twardego snu o p�nocy i zapyta�: - ,,Co za nauk� st�d bra� mamy, �e Pan B�g jest dobrym i sprawie- dliwym s�dzi�?" - a odpowiedzia�by by� jednym tchem, bez namys�u i wahania: �St�d, �e Pan B�g jest sprawiedli- wym s�dzi�, bra� mamy t� nauk�..." itd. W kaligrafii lubi� si� znowu �wiczy� na w�asn� r�k�. Zast�powa�a mu ona poniek�d rozrywki fizyczne, spacer i hasanie po dalekich miejscach. Nauczyciel zastawa� go niejednokrotnie bazgrz�cego z niezmiernym entuzjazmem litery ogromne i ko�lawe, ju� to kred� na tablicy, ju� pi�rem na starych kajetach. Zar�wno pierwszy, jak drugi spos�b �wiczenia si� w tyle szlachetnej i tak niezb�dnej umiej�tno�ci pobudza� Marcinka do wywieszania j�zyka i ci�gania nosem. Z czasem bazgranie w kajetach wzbro- nione mu zosta�o ze wzgl�du na to, �e przy spe�nianiu tej czynno�ci obiedwie jego r�ce, mankiety kurtki i koszuli, a niejednokrotnie i koniec nosa, by�y unurzane w atra- mencie i powodowa�y zwi�kszanie si� ekspensu nauczy- cielskiego myd�a, co w umowie z rodzicami Marcinka " Jat', je - litery rosyjskiego alfabetu, z kt�rych pierwsz� usun�a reforma ortografii w 1918 r.; poniewa� obie wymawia�y si� jednakowo, prawid�owa ich pisownia sprawia�a pocz�tkuj�cym szczeg�ln� trud- no��. � Katechizm ks.Putiatyckiego - niezwykle popularny Maty katechizm dla m�odzie�y wyznania rzymsko-katolickiego, napisany przez ks. Antoniego Putiatyckiego, mia� w latach 1853-1890 kilkana�cie wyda�. 28 przewidziane nie zosta�o. Nie pozwalano mu r�wnie� bawi� si� z ch�opakami wiejskimi ze wzgl�du na tzw. dobre wychowanie. Siedzia� tedy ci�gle w pokoju pa�stwa Wiechowskich i kszta�ci� sw�j umys�. Sam �pan" naucza� w izbie szkolnej albo by� poza domem, �ona jego wrzesz- cza�a na dziewk� s�u�ebn� w kuchni, a ma�a J�zia �wiczy- �a si� zazwyczaj w gnieceniu klusek, zwanych palusz- kami, albo nawet w obieraniu kartofli. Marcinek sie- dzia� na kanapce pod oknem i mrucza�. Kiedy go jednak gramatyka do cna znudzi�a, wtedy mrucz�c ob�udnie, gapi� si� na �wiat przez szyby. Okna wychodzi�y na pola. Te pola by�y r�wne jak st�, gdy� tam ko�czy�y si� ju� wzg�rza i lasy. G��boki �nieg le�a� ci�k� warstw� na ca�ym widnokr�gu. Nigdzie wsi, nigdzie nawet samotnej chaty nie by�o wida� na owe] p�aszczy�nie. W odleg�o�ci mniej wi�cej trzech wiorst czernia� szereg drzew bezlistnych i szarza�y jakie� zaro�la. By� tam rozleg�y staw okryty trzcinami, ale i on o tej porze przysta� do p�aszczyzny i dopasowa� si� do r�wniny �nie- gowej. W czasie odwil�y grzbiety zagon�w przeziera�y spod �niegu. Ten widok by� jedynym urozmaiceniem i roz- rywk� w �yciu Marcinka. Odwil�e zdarza�y si� niecz�sto, a nast�powa�y po nich zadymki i mrozy. Przestrzenie znowu t�a�y i powleka�y si� martwot�. Dla �ywego ch�op- ca by�o co� bezdennie smutnego w tym obcym krajobrazie. Widok monotonnej p�aszczyzny dziwnie si� jednoczy� z nud� siedz�c� mi�dzy kartkami gramatyki rosyjskiej. Ani tego krajobrazu, ani misteri�w gramatycznych nie m�g� obj�� i przyswoi� sobie. Gdyby go zapytano, co to jest, jak si� nazywa owa spokojna, nudna przestrze�, odrzek�by bez wahania, �e jest to im-ia suszczestwitielnoje. Przez ca�e dwa miesi�ce �adne z rodzic�w nie odwiedza- �o Marcinka. Postanowiono go zahartowa�, w�o�y� w ry- gor i nie rozmazgaja� wizytami. Raz jeden pani Wie- chowska wyprowadzi�a Borowicza i J�zi� na spacer. Po- szli za wie� drog� utorowan� w g��bokim �niegu a� na g�r� okryt� starym lasem. Na skraju tego lasu stercza�y od- dzielnie du�e �wierki, kt�re wpada�y w oko ze znacznej nawet odleg�o�ci. Dzie� by� �liczny, mro�ny; w czystym 29 powietrzu wida� by�o bardzo dalek� okolic�. Stan�wszy przy owych samotnych �wierkach zdyszany Marcinek rzuci� okiem w stron� po�udniow� i zobaczy� g�r�, u kt�rej st�p sta�y Gawronki, gdzie si� urodzi� i wychowa�. Ciem- nob��kitnym kolorem znaczy�y si� po niej zwarte zaro�la ja�owcu na tle jednolitej pow�oki �niegu. Wydatny garb szczytu dok�adnie stercza� na niebie r�owiej�cym z za- chodu. Nagle ch�opiec g�o�no i serdecznie zap�aka�. D�ugie, opryskliwe, pe�ne niepoj�tych wyraz�w kazanie nauczycielki uwie�czy�o t� jedyn� wycieczk� Marcina. W pierwszych dniach marca pan Wiechowski, powr�ci- wszy z s�siedniego miasteczka, przywi�z� wiadomo��, kt�ra, rzec mo�na, zatrz�s�a w�g�ami budynku szkolnego. Wszed� do pokoju z omarzni�tymi w�sami i nie strzepn�w- szy nawet �niegu z but�w powiedzia�: - Dyrektor przyje�d�a w tym tygodniu! G�os jego mia� ton tak szczeg�lny i przera�aj�cy, �e wszyscy obecni zadr�eli, nie wy��czaj�c Marcina, J�zi i Ma�gosi, kt�rzy wcale zrozumie� nie mogli, co by w�a�ci- wie to zdanie mog�o znaczy�. Pani Wiechowska zblad�a i poruszy�a si� na krze�le. Jej du�e, t�uste wargi drgn�y i r�ce bezw�adnie na st� opad�y. - Kto ci m�wi�? - zapyta�a g�osem zd�awionym. - No, Pa�yszewski - kt� mia� m�wi�? - odrzek� nau- czyciel zdejmuj�c szalik ze szyi. Od tej chwili zapanowa�a w ca�ym domu wielka trwoga i milczenie. Ma�gosia, nie wiedzie� dlaczego, chodzi�a na palcach. J�zia ca�ymi godzinami p�aka�a rzewnie po k�tach, a Mar- cinek wyczekiwa� z przera�eniem i nie bez pewnej cieka- wo�ci jakich� zjawisk nadprzyrodzonych. Profesor po ca�ych prawie dniach trzyma� dzieci wiej- skie w szkole, uczy� je sposobem zwanym na skoro odpowiedzi na przywitanie: -^zdorowo.rebiata!" � wszy- stkich �piewu ch�ralnego ,,Kol S�awien", a Pi�tka i Woj ci- ka �wiczy� w sztuce wyliczania cz�onk�w panuj�cej rodzi- ny carskiej. Wpajaniu tych umiej�tno�ci towarzyszy�o zdwojone r�ni�cie dyscyplin�. 30 Marcinek skulony przy swym oknie s�ysza� co chwila p�acz wrzaskliwy, b�aganie nadaremne i zaraz potem stereotypowe i nieodwo�alne: - Uch, nie b�d�, nie b�d�! P�ki �ycia, nie b�d�! uch, panie, nie b�d�, nie b�d�!... Wieczorami, nieraz do p�na, pan Wiechowski przygo- towywa� dzienniki szkolne i wykazy, stawia� stopnie uczniom i w spos�b niewymownie kaligraficzny pisa� tak zwane wiedomosti5. Oczy mu si� zaczerwieni�y, w�sy jeszcze bardzie] obwis�y, policzki wpad�y i grdyka by�a w ci�g�ym ruchu od nieustannego prze�ykania �liny. Na wsi rozesz�a si� g�ucha pog�oska: naczelnik przy jedzie! Na tle tej wie�ci wyrasta�y dziwne domys�y, prawie klechdy. Wszelkie ba�nie znosi�a do budynku szkolnego na po- wr�t Ma�gosia i szepta�a je do ucha Borowiczowi i J�zi, budz�c w nich trwog� coraz okropniejsz�. W stancji szkolnej zaprowadzono radykalny porz�dek: zeskrobano rydlem z pod�ogi usch�e b�oto i wyszorowano j� nale�ycie, zmieciono kurze, otrzepano i wytarto po- pstrzone wizerunki �yraf i s�oni�w, oraz map� Rosji i glo- busik, reprezentuj�cy na g�rnym gzymsie szafy umiej�t- no�ci odleg�e, wysokie i niedost�pne. Z sieni wyjecha�a do ob�rki beczka z kapust�, nie mniej jak ca�a zagr�dka i umieszczone w niej ciel�. Kupa nawozu zosta�a okryta ga��ziami �wierczyny. Sam pedagog przyni�s� z miasteczka dziesi�� butelek najlepszego warszawskiego piwa i jedn� krajowego porte- ru, pude�ko sardynek i ca�y stos bu�ek. Pani Wiechowska upiek�a na ro�nie zaj�ca i piecze� wo�ow�, niewymownie kruch�, kt�re to przysmaki mia�y by� podane dyrektorowi na zimno, rozumie si�, wraz ze s�oikami konfitur, marynowanych rydzyk�w, korniszo- n�w itd. Ca�e to przyj�cie nauczycielowa zgotowa�a nie mniej pilnie, jak on przysposabia� szko��. Mog�o si� by�o wydawa�, �e tajemniczy dyrektor przyje�d�a po to, �eby z r�wn� �cis�o�ci� zbada� i skontrolowa� smak zaj�czego combra, jak post�py ch�opak�w wiejskich wdukaniu. 5 Wiedomosti (ro�.)-sprawozdania. 31 W przeddzie� fatalnego dnia mieszkanie, kuchnia nau- czycielska i izba szkolna by�y obrazem zupe�nego pop�o- chu. Wszyscy biegali z oczyma szeroko rozwartymi i spe�- niali najzwyklejsze czynno�ci w niewymownym napr�e- niu nerw�w. W nocy prawie nikt nie spa�, a od �witu znowu wybuch� w ca�ym domu paroksyzm biegania, szep- tania z zaschni�tym gard�em i wytrzeszczonymi oczyma. Mia� nadej�� pos�aniec od Pa�yszewskiego, nauczyciela szko�y w D�bicach (wsi o trzy mile odleg�ej), u kt�rego wizyta dyrektorska pierwej ni� w Owczarach wypa�� mia�a. Zanimby dyrektor przejecha� trzy mile go�ci�cem, szybkobiegacz zd��aj�c wprost przez pola mia� wcze�niej o jak� godzin� stan�� w szkole Wiechowskiego. Ju� od samego �witu nauczyciel wygl�da� co moment oknem, przy kt�rym zazwyczaj uczy� si� Marcinek. Pok�j miesz- kalny by� uporz�dkowany, ��ka nakryte bia�ymi kapami. W k�ciku za jednym z nich sta�y butelki z piwem, w szafie gotowe pieczyste i ca�e przyj�cie. Gdy dzieci zacz�y �ci�ga� si� do szko�y i nauczyciel zmuszony by� opu�ci� punkt obserwacyjny, wtedy zaleci� Marcinkowi, a�eby on usiad� na tym miejscu i nie spuszcza� oka z r�wniny. Ma�y Borowicz sumiennie spe�ni� ten obowi�zek. Twarz przysu- n�� do samego szk�a, tar� je co chwila, gdy zachodzi�o par� oddechu, i wytrzeszcza� tak oczy, �e mu si� a� nape�nia�y �zami. Oko�o godziny dziewi�tej ukaza� si� na widnokr�gu punkcik ruchomy. Obserwator przez czas d�ugi �ledzi� go wzrokiem z gwa�townym biciem serca. Nareszcie, gdy m�g� ju� dojrze� ch�opa w ��tym ko�uchu, szerokimi krokami id�cego po grzbietach zagon�w