5685
Szczegóły |
Tytuł |
5685 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5685 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5685 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5685 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wojciech Zawistowski
Inkarnacje
Autor pisze o sobie:
Urodzi�em si� 11.02.1977. Z wykszta�cenia jestem informatykiem, pracuj� jako programista www, w pewnym sensie
"pisaniem" zajmuj� si� wi�c zawodowo (cho� w�tpi�, by pr�cz komputer�w kto� mia� ochot� to czyta�). Kocham
nierzeczywiste, barwne opowie�ci, niewa�ne w jakiej postaci: ksi��ki, gry, filmu czy heavy metalowego eposu. Trwam
w tym na�ogu od chwili pierwszego zetkni�cia si� z arcydzie�ami Tolkiena i Howarda - czyli prawie od urodzenia.
"Inkarnacje" to pierwsza pr�ba obleczenia w cia�o k��bi�cych si� w mojej g�owie fantazji (na razie jedyna, lecz jestem
pewien, �e nie ostatnia - to wci�ga r�wnie mocno jak czytanie).
Mrok by� tak g�sty, �e kryj�cy si� za za�omem korytarza m�czyzna nie rozr�nia� kontur�w wilgotnych,
chropowatych kamieni, tworz�cych �cian�, do kt�rej przyciska� policzek. W trakcie niezliczonych godzin �mudnych
�wicze� nauczy� si� w pe�ni panowa� nad swoim oddechem, dzi�ki czemu otaczaj�ca go teraz cisza by�a r�wnie
nieprzenikniona jak zalegaj�ca korytarz ciemno��. Bliski �miertelnej stagnacji spok�j nie zosta� zm�cony nawet wtedy,
gdy powoli wysun�� z pochwy smuk�y, czarny sztylet i z koci� gracj� oderwa� si� od �ciany. Przera�aj�co spokojnym -
w obliczu podejmowanego ryzyka - krokiem, ruszy� ku skrytym w mroku d�bowym drzwiom. Mimo i� jego wzrok nie
by� w stanie przebi� przegradzaj�cej korytarz kurtyny czerni, porusza� si� z pewno�ci� w�a�ciw� osobie przemierzaj�cej
prywatne komnaty.
W wyniku granicz�cego z cudem zbiegu okoliczno�ci uda�o mu si� natrafi� na plany wzniesionej ponad dwa wieki
temu baszty. Na cud mog�o tak�e zakrawa� wtargni�cie na szczyt wie�ycy, strze�onej przez rzesz� zbrojnych. Jednak
m�czyzna, sun�cy korytarzem niczym nocna zjawa, nie pierwszy raz dokonywa� podobnego wyczynu.
Obuty w mi�kkie pantofle intruz zrobi� kilkana�cie nies�yszalnych krok�w, starannie zaplanowanych wedle schematu
budowli. Podczas przygotowa� nie wiedzia�, czy wn�trze baszty b�dzie o�wietlone, uwzgl�dni� wi�c konieczno��
poruszania si� po omacku. Teraz ta skrupulatno�� zaczyna�a przynosi� nieocenione efekty.
W�amywacz, mimo i� wci�� nie by� w stanie dojrze� zarysu wierzei, si�gn�� w prz�d. Jego palce, tak jak oczekiwa�,
delikatnie spocz�y na p�askiej, drewnianej powierzchni. M�czyzna u�miechn�� si� w duchu - dawni mistrzowie
rzeczywi�cie sporz�dzali skrupulatne szkice. �agodnym, niemal czu�ym ruchem pog�adzi� drzwi opuszkami palc�w,
odnajduj�c solidny, stalowy zamek. Powoli zbli�y� do niego r�koje�� sztyletu. Wie�cz�cy j� wielki onyks - jedyna
ozdoba ascetycznie wykonanego or�a - zachowa� smolist� barw�. Przesuni�ty w pobli�u futryny i progu tak�e si� nie
rozjarzy�.
Zdziwi� si�, gdy� by� przekonany, �e drzwi b�dzie strzeg�a magiczna pu�apka. Nie zamierza� jednak mitr�y� czasu,
dumaj�c nad niespodzianie korzystnym zrz�dzeniem losu. Zako�czywszy magiczn� inspekcj�, bez wahania si�gn�� do
niedu�ej kieszeni, wyci�gaj�c dziwnie ukszta�towany wytrych. Wprawnym ruchem wsun�� jeden z jego ko�c�w w
zamek i niemal natychmiast cichy metaliczny szcz�k oznajmi�, �e drzwi stan�y otworem. W�amywacz uchyli� je
bardzo ostro�nie, pozwalaj�c jedynie, by mi�dzy framug� a drzwiami powsta�a ledwo widoczna szczelina.
Wysun�� z wn�trza wytrycha d�ugi, w�ski szpikulec. Uwa�nie w�o�y� go w szpar� mi�dzy futryn� a drzwiami i niemal
w nabo�nym skupieniu, z precyzj� i powolno�ci� mo�liw� jedynie dzi�ki niezliczonym godzinom trening�w i
wieloletniej praktyce, przeci�gn�� nim wok� obrysu drzwi. Pr�t nie napotka� oporu. W�amywacz, usatysfakcjonowany,
cho� ponownie zdziwiony brakiem zabezpiecze�, uchyli� drzwi nieco szerzej i niczym w�� w�lizgn�� si� przez
powsta�� szczelin�.
Po lewej stronie komnaty, na �rodku nagiej �ciany z nieociosanych kamieni, widnia�o niewielkie okno. Gruba, d�bowa
okiennica nie by�a zamkni�ta. Do wn�trza pokoju przenika�o blade, ksi�ycowe l�nienie, przyt�umione nieco przez
strz�piaste chmury. W jego �agodnej po�wiacie wida� by�o kilka prostych mebli oraz olbrzymi blat, przysypany stert�
dziwnych retort, alembik�w i mas� innych przyrz�d�w, kt�rych intruz nie potrafi� nazwa�. Naprzeciw okna sta�o
w�skie, lecz wygodne ��ko, a na nim... w�amywacz a� wstrzyma� oddech - spa� siwobrody m�czyzna, kurczowo
�ciskaj�c w d�oniach bogato rze�bion� lask�. W komnacie nie by�o szkatu�y, mog�cej kry� kosztowno�ci, lecz
uwa�niejsze ogl�dziny ujawni�y zamszow� sakiewk�, przytroczon� do pasa �pi�cego.
Intruz zawaha� si�. Wiedzia�, �e klejnot, kt�rego po��da�, b�dzie strze�ony ponad wyobra�enie zwyk�ego �miertelnika.
Spodziewa� si� jednak - opr�cz pu�apek i stra�y - puzdra albo kasety spowitej obronnym zakl�ciem lub pilnowanej
przez szkolon� besti�. Lecz nawet w najbardziej szalonych majakach nie roi� sobie, �e skarb mo�e spoczywa� w
sakiewce swego w�a�ciciela, Asturasa B��kitnego P�omienia, drzemi�cego w obskurnej, ciasnej klitce.
Przez mgnienie oka m�czyzna wa�y� w my�lach opuszczenie komnaty. Dotar� jednak zbyt daleko, a przygotowania
poch�on�y za wiele wysi�ku i czasu, by teraz wycofa� si�, maj�c bezcenny klejnot na wyci�gni�cie r�ki. Pojedynczy,
pe�en determinacji krok przybli�y� go do ��ka czarnoksi�nika.
W�amywacz przytkn�� ostrze sztyletu do szyi �pi�cego, jednocze�nie ostro�nie si�gaj�c ku jego sakiewce. Wprawdzie
czarownik przygni�t� nieco mieszek, wciskaj�c go w g��b mi�kkiej po�cieli, jednak dla kr�la z�odziei, za jakiego
m�czyzna nie bez podstaw si� mia�, wy�uskanie z niego klejnotu by�o dziecinn� igraszk�.
Intruz opu�ci� ostrze i zrobi� d�ugi krok w ty�, wracaj�c ku uchylonym drzwiom. Ca�y czas wbija� wzrok w sylwetk�
�pi�cego z koncentracj� atakuj�cej kobry. Mag jednak ani drgn��. Le�a� sztywno jak k�oda, z twarz� wtulon� w
puchow� poduszk�, wci�� z ca�ych si� dzier��c lask�. Z piersi w�amywacza wydosta�o si� bezg�o�ne tchnienie ulgi.
R�wnie w�owym jak uprzednio ruchem pocz�� si� wsuwa� w na wp� otwarte wej�cie.
Onyks na r�koje�ci sztyletu rozjarzy� si� na moment trupioblad� po�wiat�. Tylko to i zdumiewaj�cy refleks ocali�y
m�czyzn� przed rozdarciem na strz�py. Rzuci� si� desperacko w ty�, jedynie o w�os umykaj�c magicznej eksplozji,
kt�ra wykwit�a w przej�ciu z przyt�aczaj�cym zmys�y rykiem. Mimo to podmuch poparzy� mu twarz i cisn�� nim o
�cian�, wydzieraj�c powietrze z p�uc i wype�niaj�c tors przejmuj�cym b�lem po�amanych �eber.
Odg�os wybuchu przerwa� kamienny sen Asturasa. Mag zerwa� si� raptownie, jeszcze mocniej �ciskaj�c sw� lask� i
oszala�ym spojrzeniem omiataj�c komnat� w poszukiwaniu przyczyny eksplozji. Przez par� nerwowych chwil, nim
czarnoksi�nik zwalczy� m�c�ce mu zmys�y senne zamroczenie, jego wzrok mija� czarno odzian� sylwetk� intruza,
ledwo widoczn� w nik�ym, ksi�ycowym blasku. W ko�cu jego �renice skupi�y si� nienawistnie na skulonej pod �cian�
postaci. Asturas lew� d�oni� machinalnie si�gn�� ku wisz�cej u pasa sakiewce. Gdy przekona� si�, �e jest pusta, jego
usta skrzywi�y si� w grymasie mro��cej krew w �y�ach w�ciek�o�ci.
W�amywacz wiedzia�, �e w�a�nie przemija jego ostatnia szansa ucieczki z komnaty. Ze wszystkich si� stara� si�
podnie��, cia�o jednak uparcie odmawia�o mu pos�usze�stwa. W bezgranicznym szoku zastanawia� si�, jak to mo�liwe,
�e pu�apka, niewykrywalna od strony korytarza, ujawni�a si� nagle w trakcie wychodzenia.
Siedz�cy na ��ku czarownik odezwa� si� z przek�sem, jak gdyby przenika� my�li przera�onego m�czyzny:
- Zdumiewaj�ce, jak ta pu�apka mog�a si� oprze� badaniu z zewn�trz, nieprawda�? A mo�e jeste� a� tak naiwny, �e
wcale nie podj��e� pr�by wykrycia magicznej aury?... Nie - rozmy�li� si� po chwili. - Gdyby� by� takim g�upcem, moja
sakiewka nie by�aby teraz pusta - u�miechn�� si� drapie�nie. - Oczywi�cie szuka�e� pu�apki, ale nie pomy�la�e�, �e aura
b�dzie widoczna wy��cznie z wn�trza komnaty. Nie uwierzy�by�, �e to w og�le mo�liwe! Podobnie jak wi�kszo�� tak
zwanych "Mistrz�w Magii", wi�c nie czy� sobie wyrzut�w - zarechota� z�o�liwie.
Twarz Asturasa �ci�gn�a si� raptownie w demoniczn� mask�.
- Przekl�ty g�upcze! - wrzasn��, a� echo posz�o po �cianach komnaty. - S�dzi�e�, �e magi� Asturasa B��kitnego
P�omienia potrafi rozwik�a� byle akolita!?
Mag walczy� przez chwil� z ogarniaj�c� go furi�, dysz�c ze �wistem przez zaci�ni�te z�by. Potem znienacka zmieni�
temat i ton wypowiedzi.
- Kim mo�e by� �w szalony �mia�ek, kt�ry w swej beznadziejnej g�upocie wa�y� si� si�gn�� po m�j cenny klejnot? -
spyta� spokojnym, nieco kpi�cym g�osem, jakim wita si� dawno niewidzianego kompana. - Niech pomy�l�... Gildia jest
zbyt rozs�dna, by przyj�� podobne zlecenie. Musisz by� jednym z tych "samotnych wilk�w", jak was nieraz zw�... - w
zadumie pog�adzi� sw� brod�. - Ach, wiem! - niemal si� rozpromieni�. - Sebbaah'stian, prawda? S�awetny kr�l z�odziei.
Powiedz, czy� nie mam racji?
Le��cy pod �cian� m�czyzna nie odpowiedzia�. Z jego ust doby� si� tylko chrapliwy, zduszony j�k. Jedynie szeroko
rozwarte ze zdumienia oczy �wiadczy�y, �e Asturas, nie wiedzie� jak, odgad� starannie skrywan� to�samo��.
Mag, niezmiernie zadowolony, wsta� z ��ka i podszed� ku rannemu w�amywaczowi.
Sebbaah'stian, kt�ry odzyskawszy w�adz� w ko�czynach jedynie pozorowa� bezsilno��, upatruj�c w tym szansy na
ocalenie, poderwa� si� b�yskawicznie z pod�ogi, mierz�c sztyletem w serce czarownika. Siwobrody mag o posturze
starca w niepoj�ty spos�b zareagowa� r�wnie szybko jak m�ody, doskonale wy�wiczony z�odziej. Nim czarny sztylet
zd��y� zaton�� w jego mrocznym sercu, Asturas pochyli� lask�, tr�caj�c ni� napastnika. Pozornie s�aby cios, niemal
dziecinne pacni�cie, trafi� w bark Sebbaah'stiana z si�� szar�uj�cego bawo�u.
* * *
Uderzenie by�o tak mocne, jakby zderzy� si� barkiem z rozp�dzonym pojazdem. Mimo to nie on, lecz zawodnik
przeciwnej dru�yny zosta� zwalony z n�g na szar� powierzchni� areny. Okrywaj�ce go ochraniacze z duraplastu, tr�c
ze zgrzytem o pancerne pod�o�e, skrzesa�y widowiskowy snop bia�ych iskier.
Publiczno�� w jednej chwili jakby oszala�a.
- Seb-STN! Seb-STN! - skandowa� wielotysi�czny t�um, t�ocz�cy si� za ochronn� tafl� otaczaj�c� aren�. Kibice byli tak
podnieceni, �e niemal toczyli pian� z ust.
Okrzyki koleg�w z dru�yny i ich meldunki taktyczne, d�wi�cz�ce w he�mofonie Seb-STN'a, cz�ciowo zag�usza�y ryk
szalej�cej widowni. Mimo to prawy napastnik "Ironheads" doskonale zdawa� sobie spraw�, �e osi�gaj�cy w�a�nie
osza�amiaj�ce crescendo ferwor na trybunach wywo�any jest jego zagraniem.
Zawodnik uwielbia� podziw, jaki wzbudza� w�r�d milion�w kibic�w. W tej chwili nie mia� jednak czasu napawa� si�
granicz�c� z narkotycznym upojeniem ekstaz�, jaka ogarn�a dopinguj�cych go widz�w. Mecz o mistrzostwo ligi mia�
dobiec ko�ca za nieca�� minut�, a wynik by� wci�� remisowy.
Seb-STN w biegu rzuci� okiem na mapk� boiska, wy�wietlan� na szybie jego kasku. Drog� do bramki blokowa�o mu
trzech przeciwnik�w, reprezentowanych przez czerwone punkty. Nie musia� tego zreszt� sprawdza�, gdy� widzia� ich
przed sob�, szykuj�cych si�, by zmia�d�y� go mas� swych rozd�tych sterydami mi�ni i duraplastowych pancerzy.
Znacznie wa�niejsze by�y w tej chwili dwie zielone plamki: jedna p�dz�ca tu� za nim, druga - ustawiaj�ca si� w�a�nie
g��boko na lewej pozycji, poza zasi�giem obro�c�w. W tej sytuacji oczywist� taktyk� by�o podanie do ty�u i
umo�liwienie przerzutu na lew�, nie bronion� flank�.
Napastnik postanowi� jednak zrobi� co� ca�kowicie niespodziewanego.
Rzuci� si� �lizgiem pod nogi prawego obro�cy, puszczaj�c pi�k� w ty�, jak wszyscy oczekiwali. Skrywaj�ce go
ochraniacze otar�y si� o powierzchni� areny, zgrzytaj�c niemi�osiernie i sypi�c wko�o iskrami niczym ko�a hamuj�cego
poci�gu. Podci�ty obro�ca run�� bezw�adnie na pancern� muraw�, z grzmi�cym �oskotem wal�cego si� domu. Dwaj
pozostali obro�cy zignorowali Seb-STN'a. Jeden zaatakowa� zawodnika biegn�cego tu� za nim, maj�cego podnie�� i
przerzuci� pi�k�. Drugi pop�dzi� ku lewej flance, by m�c przechwyci� ewentualne podanie.
Tu w�a�nie rozpoczyna�a si� nieoczekiwana cz�� zagrania.
- Kontrpodanie, Pit-R! Kontrpodanie! - zarycza� Seb-STN z ca�ej si�y swych sztucznie powi�kszonych p�uc. - Do mnie!
Z powrotem do mnie!
Pit-R, od lat trenuj�cy z Seb-STN'em, bezb��dnie odczyta� zamys�y kolegi. Wypr�ony w wyskoku ponad trzy metry
nad powierzchni� areny, b�yskawicznie rozwa�y� niestandardowe zagranie. Zgodziwszy si� z ocen� Seb-STN'a, w
ostatniej chwili przekr�ci� nadgarstek i cisn�� stalow� pi�k� w prz�d.
Decyzja okaza�a si� trafna, gdy� w tym samym momencie wspomagany implantami skokowymi obro�ca wybi� si�
r�wnie wysoko, mia�d��cym, niczym prasa hydrauliczna, chwytem �ci�gaj�c Pit-R'a ku ziemi. Si�a zderzenia z
pewno�ci� uniemo�liwi�aby odleg�e podanie na lew� stron� areny. Chwyt nie m�g� jednak zak��ci� znacznie kr�tszego
przerzutu do Seb-STN'a.
Napastnik ze wszystkich swych ponadludzkich si� wystrzeli� do przodu. �aden z obro�c�w nie by� w stanie zagrodzi�
mu drogi ku bramce: ani ten, kt�ry pochopnie ruszy� na lew� flank�, ani ten, kt�ry sczepiony z Pit-R'em grzmotn��
w�a�nie o powierzchni� areny, a� posypa�y si� od�amki duraplastu.
T�um zawy� jeszcze dono�niej. Ju� nawet nie da�o si� zrozumie� skandowania kibic�w. Kopu�� stadionu rozsadza�
g�uchy, jednostajny ryk, pot�niejszy od huku szalej�cego morza.
Z ust szar�uj�cego Seb-STN'a wyrwa� si� niekontrolowany, zwierz�cy warkot. Ju� tylko kroki dzieli�y go od
przeciwleg�ej bramki, a sekundy od zako�czenia meczu. Napastnik uni�s� w zamachu zaprojektowane przez czo�owych
in�ynier�w rami�. Olbrzymi bramkarz wyskoczy� do przodu, pr�buj�c przeci�� mu drog�. Seb-STN nie mia� czasu na
dryblingi ani podania. Rzuci� si� ca�ym cia�em na przeciwnika, jednocze�nie miotaj�c pi�k� tu� przy powierzchni areny.
Og�uszaj�ce zderzenie wydar�o ziemi� spod st�p napastnika, posy�aj�c go z trzaskiem na pancerne p�yty. Oszo�omiony
Seb-STN straci� z oczu pi�k�. Zaraz jednak metaliczny odg�os i eksploduj�cy po nim niewyobra�alny zgie�k na
trybunach oznajmi�y, �e stalowa pi�ka si�gn�a celu.
Seb-STN poderwa� si� dziko z ziemi, wrzeszcz�c bez�adnie na ca�e gard�o. S�uchawki jego kasku rozsadza�y
identyczne krzyki pozosta�ych cz�onk�w dru�yny. Wybieg� na �rodek areny, unosz�c okryte duraplastem pi�ci w
odwiecznym ge�cie zwyci�stwa.
* * *
Stoj�cy na szczycie wzg�rza ros�y jaszczurolud, obserwuj�cy dogasaj�c� w dole bitw�, wzni�s� sw� pancern� prawic�
w odwiecznym ge�cie zwyci�stwa. Czuwaj�cy przy nim gwardzi�ci odpowiedzieli mu kr�tkim, gard�owym okrzykiem.
Stalowy mur ludzkich wojownik�w, podobny z wysoka do rz�du b�yszcz�cych kukie�ek, rozpad� si� w�a�nie na kilka
mniejszych cz�ci. Ludzka formacja zosta�a w mgnieniu oka rozbita i rozproszona, a uchodz�ce w pop�ochu oddzia�ki
by�y bezlito�nie �cigane i wyrzynane przez rozw�cieczonych jaszczurzych topornik�w. Dalsze zmagania pocz�y
przypomina� raczej sianokosy ni� zbrojn� potyczk�.
Jaszczurzy przyw�dca wyszczerzy� k�y w grymasie zadowolenia. Armia tego zarozumialca Valacciusa nie sprawi mu
wi�cej k�opotu. Bezmy�lny bufon powinien raczej zasili� cz�ci� swych ludzi za�og� fortecy i n�ka� podjazdami ty�y
oblegaj�cej j� armii, ni� d��y� do walnej bitwy u przedmurza warowni. A ju� na pewno nie powinien os�abia�
garnizonu zamku i wprowadza� do bitwy wszystkich swoich rezerw.
Grymas jaszczuroluda jeszcze si� poszerzy�. Teraz pozosta�o mu tylko zagarn�� s�abo bronion� fortec�, by roztoczy�
sw� w�adz� nad pobliskimi ziemiami...
Olbrzymi wojownik z hipnotycznym skupieniem przypatrywa� si� niezdobytej twierdzy. Wyra�nie widoczne ze
wzg�rza masywne baszty i pot�ne mury, wynios�e niczym pradawni giganci, sprawia�y imponuj�ce wra�enie. Przez
wieki niezliczone fale naje�d�c�w, witane z blank�w drwinami, roztrzaskiwa�y si� u podn�a ogromnych umocnie�.
Nadszed� jednak czas kl�ski prastarej warowni - pomy�la� jaszczurolud. Kl�ski tak niespodzianej, �e ludzcy kr�lowie
a� zadr�� na swych n�dznych tronach!
Rozmy�lania jaszczura zak��ci� stukot kamieni, potr�canych stopami pn�cego si� w g�r� zbocza m�odego pos�a�ca.
Szczup�y i zwinny goniec, sadz�cy �abimi skokami, b�yskawicznie dotar� na wierzcho�ek wzg�rza i przykl�kn��
pospiesznie u st�p swego wodza.
- O, Wielki Ssebassstiaku! - Wysycza�, z trudem �api�c oddech. W�ska pier� m�odzie�ca unosi�a si� i opada�a tak
gwa�townie, jakby mia�a lada chwila p�kn��. - Kapitan Sattak oznajmia, �e wojska Valacciusa umkn�y w pop�ochu.
Nied�ugo ruszy w kniej�, by wytropi� zbieg�ych niedobitk�w, nim zmierzch utrudni po�cig...
- Przekl�ty g�upiec! - Sebastiak sykn�� tak w�ciek�e, �e goniec zamar� w p� s�owa.
Pos�aniec zastyg� z rozdziawion� paszcz�, kul�c si� trwo�nie pod jego pa�aj�cym furi� wzrokiem. W�dz mierzy� go
przez chwil� bezlitosnym spojrzeniem, po czym nagle zn�w spojrza� ku twierdzy.
- Id� spocz�� - warkn��, w jednej chwili trac�c zainteresowanie go�cem.
Zl�kniony jaszczurolud wycofa� si� z ulg�, pozostaj�c na kl�czkach, p�ki szereg gwardzist�w nie odgrodzi� go od
rozsierdzonego w�adcy.
Sebastiak, nie odrywaj�c wzroku od dumnej sylwety fortecy, skin�� szponiastym palcem na innego go�ca.
- Niech Sattak zaniecha po�cigu. Wszystkie oddzia�y maj� niezw�ocznie wyruszy� ku twierdzy - rzek�, nadal
obserwuj�c warowni�. - Niechaj od razu zaczn� forsowa� wa�y.
Jaszczurzy w�adca zamilk�. Goniec sk�oni� si� nisko i spr�y� do biegu.
- Rzeknij te� Sattakowi - dorzuci� nagle Sebastiak lodowatym tonem - �e je�li jeszcze raz zniweczy si�y go�ca, by rzek�
mi co�, co sam widz�, lub zechce bez mego rozkazu �ciga� uciekinier�w, wydr� mu serce z piersi w�asnymi szponami!
A ta mizerna kropla cesarskiej krwi w jego �y�ach nie robi na mnie wra�enia. Zabija�em ju� szlachetniej urodzonych!
Goniec, bez s�owa, zn�w sk�oni� g�ow� i niczym be�t z kuszy wystrzeli� w d� zbocza. Jego sylwetka mala�a w oczach,
oddalaj�c si� pr�dzej ni� galopuj�cy rumak.
Sebastiak wci�� przypatrywa� si� twierdzy.
- Ha! - rzuci� butnie w jej stron�. - Dzi� staniesz przede mn� otworem! - Zmierzy� wa�y wzrokiem, jakby spodziewa�
si�, �e forteca odpowie na jego wyzwanie.
Jego z�owrog� zadum� przerwa� oficer gwardzist�w.
- Panie - rzek� uni�enie, wyst�puj�c z szeregu. - Wojownicy s� wycie�czeni bitw�. Do zmierzchu ju� niedaleko.
Oblegaj�c warowni� dzi�, nasze oddzia�y nie zd��� si� odpowiednio sformowa� i b�d� musia�y walczy� w ciemno�ci.
Gdyby da� im par� dni spoczynku, atakowaliby z wi�kszym zapa�em, by�by te� czas, by ich skuteczniej rozstawi�. Dzi�
nie zd��ymy nawet wznie�� machin obl�niczych, jedynie drabiny.
Gwardzista, mimo pokornego tonu, niezmiernie ryzykowa�, otwarcie podwa�aj�c decyzj� Sebastiaka. Szcz�liwie,
w�dz ceni� go znacznie wy�ej ni� pysza�kowatego Sattaka. Weteran licznych kampanii ju� nieraz trafnie doradza�
swemu panu strategi�. �atwo wybuchaj�cy gniewem Sebastiak skwitowa� �mia�� wypowied� �o�nierza ledwie
nieznacznym uniesieniem brwi.
- Obro�cy zamku, podobnie jak ty, Grakasie, nie spodziewaj� si� tego ataku - odrzek�. - Ca�y dzie� przypatrywali si� z
mur�w bitwie i s� r�wnie znu�eni jak nasi �o�nierze. B�d� musieli napr�dce zmobilizowa� si�y, a ich obrona stanie si�
przez to bez�adna. W dodatku Valaccius zmniejszy� liczebno�� za�ogi, a ciemno�� jest dla nich nie mniej k�opotliwa ni�
dla nas. I domniemywam, �e te� jeszcze nie przyszykowali machin, licz�c na triumf Valacciusa, a w razie jego pora�ki
nie oczekuj�c rych�ego ataku. By przetrzyma� natarcie, musz� pos�a� na mury wi�kszo�ci swoich ludzi. To b�dzie dla
obro�c�w naprawd� ci�ka noc...
- Panie, w jedn� noc nigdy nie zajmiemy tak warownej twierdzy - Grakas zaryzykowa� ponownie, o�mielony reakcj�
wodza. - Cho� odparcie ataku z pewno�ci� b�dzie dla obro�c�w trudne, nie odniesiemy zwyci�stwa, zdziesi�tkujemy
tylko nasze si�y. Stracimy setki �o�nierzy, a za�oga zamku zaledwie si� zm�czy. Przy tak nielicznym garnizonie
zdob�dziemy warowni� bez trudu, lecz musi to zaj�� tygodnie.
- Masz racj�, Grakasie. Nasza armia nie ma cienia szansy na zdobycie dzi� twierdzy - odpowiedzia� Sebastiak z
pyskiem rozpromienionym w jaszczurzym odpowiedniku podst�pnego u�mieszku. - To my dwaj, oraz twoi gwardzi�ci,
tego dokonamy - roze�mia� si� szczekliwie. - Szykuj si� do wymarszu!
Grakas, zdumiony, nie odpowiedzia�. Miast tego pos�usznie zwr�ci� si� w stron� gwardzist�w i ju� po chwili elitarny
hufiec niczym stalowy w�� zsuwa� si� r�wnym szykiem w d� stromego zbocza.
Sebastiak nada� powolne tempo, by ci�kozbrojni gwardzi�ci dotarli na miejsce w pe�ni si�. Oddzia� �lamazarnie sun��
poprzez g�sty las. Gdy zbrojni weszli w ko�cu na niewielk� polan�, ograniczon� z jednej strony skaln� �cian�, niebo
mia�o barw� smo�y, a echa brz�ku stali i przejmuj�cych wrzask�w �wiadczy�y, �e obl�enie jest w pe�nym rozkwicie.
Sebastiak ruchem d�oni zatrzyma� gwardzist�w.
- Jeste�my na miejscu - o�wiadczy� stoj�cemu obok Grakasowi. - Ka� paru krzepkim jaszczurom wydoby� z ziemi ten
kamie� - wskaza� na ledwo widoczny czubek skrytego w trawie g�azu o dziwacznym kszta�cie.
Grakas wyda� rozkazy i ju� po chwili w g�stym poszyciu polany zia�a g��boka, mroczna jama. Dow�dca gwardii ze
zdumieniem ujrza� na jej dnie solidn� podmur�wk� i d�ug�, masywn� d�wigni�, stercz�c� z samego jej �rodka.
Sebastiak bez s�owa min�� go i zeskoczy� w g��b jamy. Zdecydowanym ruchem poci�gn�� stalowe rami�. W tej samej
chwili na �rodku skalnej �ciany rozwar�o si� ze zgrzytem niewielkie, niskie wej�cie.
- Ludzka zach�anno�� bywa pot�nym or�em - powiedzia� Sebastiak do os�upia�ego Grakasa.
- Uda�o ci si�, Panie, kupi� informacje o tym tajnym przej�ciu? - wydusi� kapitan gwardzist�w pora�ony zdumieniem. -
Tak� wiedz� m�g� posiada� jedynie pan zamku! Mo�e jeszcze jego synowie...
- Zn�w si� nie mylisz Grakasie. Stracono nawet budowniczych przej�cia. Zazdro�nie strze�ony od pokole� sekret
w�adcy zamku przekazuj� tylko swym dziedzicom. Jednak ludzka chciwo�� i pragnienie zemsty zdolne s� czyni� cuda!
Moi szpiedzy sprowadzili z wygnania prawowitego nast�pc�, pozbawionego w�adzy przez swego m�odszego brata. Ha!
On jeden spo�r�d �ywych zna tajemnic� tunelu, obecny pan fortecy nie ma o tym poj�cia! M�ciwy szlachetka zdar� ze
mnie fortun�, lecz to b�ahostka w obliczu naszego zwyci�stwa!
- Ha! - wyrwa�o si� Grakasowi. - Wtargniemy do wn�trza twierdzy i rozewrzemy jej wrota!... Po c� wi�c wytracamy
�o�nierzy w ataku na wa�y? - zastanowi� si� na g�os. Zaraz jednak sam sobie odpar�: - Wylot tunelu musi znajdowa� si�
w g��bi fortecy. Gdy wszyscy b�d� na murach, wedrzemy si� do warowni niemal nie postrze�eni!
- Bystrze rozumujesz, druhu - pochwali� go Sebastiak. - Przej�cie ko�czy si� wewn�trz dworu, w komnatach na pi�trze.
Gdyby obro�cy nie byli zaj�ci na murach, usiekliby�my zapewne licznych dworzan, lecz utkn�li wewn�trz ciasnych
komnat, oblegani przez ca�� za�og�. Lecz dosy� pr�nego gadania! - uci�� dalsz� rozmow�. - Czas napoi� nasze ostrza
krwi�!
Gromada masywnych jaszczur�w wkroczy�a w w�ski korytarz. Po paru chwilach byli ju� w obr�bie warowni. Na
oczach przera�onej s�u�by w �cianie jednej z sal rozwar�o si� przej�cie, a z jego mrocznego wn�trza wypadli z gro�nym
sykiem gwardzi�ci Sebastiaka, niczym zbrojna w topory horda stalowych demon�w. Wojownicy przebiegli przez
opustosza�e komnaty, bezlito�nie morduj�c nielicznych obro�c�w. Niepowstrzymani niczym nawa�nica, wdarli si� na
dziedziniec twierdzy.
Podw�rzec zdawa� si� przedsionkiem piekie�. Budynki, wa�y i gor�czkowo miotaj�cy si� ludzie ton�li w
kruczoczarnym mroku, roz�wietlanym jedynie blaskiem nielicznych pochodni. Widok, roztaczaj�cy si� przed gromad�
jaszczur�w, stanowi� istn� mozaik� ciemno�ci oraz krwawego szkar�atu. Pulsuj�ce p�omienie zalewa�y dziedziniec
powodzi� rozszala�ych cieni, dodatkowo pot�guj�c wszechobecny chaos. Demoniczn� atmosfer� dope�nia�a
przenikliwa kakofonia bitewnych okrzyk�w, j�k�w agonii, brz�ku stali, �wistu strza� i trzasku p�kaj�cego drewna.
Sebastiak i jego gwardzi�ci czuli si� w tym otoczeniu niczym elfy w kniei. Z paszczami wyszczerzonymi w
op�ta�czym grymasie pop�dzili ku bramie, siej�c po drodze zniszczenie. Sebastiak, ca�y zbryzgany posok�, w pancerzu
roz�wietlonym purpur� p�omieni, sun�� na czele oddzia�u jak wcielenie �mierci.
* * *
�o�nierze, wrzeszcz�c jak szale�cy, gnali ze wszystkich si� ku wrotom pot�nej �luzy. W zbryzganych posok�
kombinezonach bojowych, roz�wietlanych co chwil� krwaw� �un� eksplozji, wygl�dali niczym gromada demon�w. Ich
ci�kie karabiny, pluj�ce kaskadami ognia, sia�y w zbitym t�umie obcych przera�aj�ce spustoszenie.
Jednak pomimo nawa�y metalu, wgryzaj�cego si� w ob�e cia�a stwor�w, ich sk��biona masa sun�a niepowstrzymanie
dnem skalistego w�wozu niczym czo�o powodziowej fali. Grupa uciekaj�cych �o�nierzy, po�wi�caj�cych w
desperackiej obronie resztki amunicji, nie mog�a mie� �adnej nadziei na jej powstrzymanie. Mkn�cy w stron�
pancernych wr�t ludzie byli w pe�ni �wiadomi swego po�o�enia. Grzmi�cy terkot szybkostrzelnej broni stopniowo
przycicha�, ust�puj�c miejsca �a�osnym j�kom hydrauliki bojowych skafandr�w, przeci��anej do granic wytrzyma�o�ci
podczas szale�czego biegu. Jej regularne, matowe st�kni�cia miesza�y si� z g�uchym �omotem st�pni��
kilkusetkilogramowych pancerzy i chrobotaniem tysi�cy �uskowatych odn�y, tworz�c przedziwny, pulsuj�cy rytm,
wprowadzaj�cy wycie�czonych �o�nierzy w stan bliski transu.
Po pewnym czasie oddzia� oddali� si� nieco od �cigaj�cej go rudobr�zowej lawiny. Uciekinierzy wyr�wnali tempo,
pozwalaj�c nieco odpocz�� nadmiernie obci��onym skafandrom. Kilku �o�nierzy widz�c, jak niedaleko jest �luza,
pozwoli�o sobie nawet na g�o�ne westchnienia ulgi.
Ich rado�� by�a niestety przedwczesna.
- O cholera! - wykrzykn�� niespodziewanie kto� z ty�u grupy. - Przed nami z prawej!
Wszyscy jednocze�nie spojrzeli we wskazan� stron�.
- Ju� po nas - wypranym z emocji g�osem skomentowa� kto� inny.
- Co do diab�a?! - zapyta� dow�dca grupy, w pierwszej chwili nie widz�c o co chodzi.
- Patrz wy�ej, Sebbie! - odkrzykn�� mu kt�ry� z �o�nierzy. Jego g�os balansowa� na granicy histerii.
Dow�dca spojrza� wzwy�. �ciana kanionu ponad g�owami biegn�cych wygl�da�a jak zbocze mrowiska ogarni�tego
po�arem. Nieprzebrany t�um istot wi� si�, przemieszcza� i skr�ca�, sprawiaj�c raczej wra�enie jakiej� spienionej,
bulgocz�cej cieczy ni� rzeszy tysi�cy �ywych organizm�w. Ruchy roju by�y niemal ca�kowicie bez�adne. Jedyn�
prawid�owo�ci�, jak� Sebbie dostrzega� w tym bezkresnym chaosie, by�o przera�aj�co pr�dkie, niepowstrzymane parcie
w d� zbocza, w kierunku uciekaj�cych.
- Wyrzuci� sprz�t, natychmiast! - dow�dca podj�� b�yskawiczn� decyzj�. - Bro�, plecaki, zapasowe zbiorniki, radio -
wszystko!
�o�nierze wiedzieli, �e ich jedyn� nadziej� jest rekordowo szybki sprint. W mgnieniu oka porzucili ca�y ekwipunek i
przyspieszyli do granic mo�liwo�ci, swoich i swych pancerzy.
Kilkana�cie sekund p�niej dopad�o ich czo�o niesionej ��dz� mordu nawa�y obcych.
Ostatnie dwie�cie metr�w, dziel�ce go od �luzy, zdawa�o si� Sebbiemu przepraw� przez g�rsk� rzek�. Par� desperacko
do przodu, bez�adnie depcz�c i rozgarniaj�c coraz cia�niej otaczaj�cy go strumie� obcych, a przytroczone do jego
przedramion �a�cuchowe ostrza rosi�y wszystko wok� kaskadami zielono��tej cieczy, tryskaj�cej w g�r� niczym fale,
rozbijaj�ce si� o skaliste wybrze�e.
Gdyby nie pancerz, zosta�by rozdarty na strz�py ju� w pierwszej sekundzie ataku. Jednak nawet jego ultra-wytrzyma�a
pow�oka nie mog�a si� d�ugo opiera� zmasowanej furii obcych. Gdy dopad� wreszcie �luzy, rozpaczliwie przeskakuj�c
niski pr�g pot�nej grodzi, jego skafander by� podziurawiony i sp�kany jak skorupka zgniecionego jajka. W kilku
miejscach fragmenty pancerza zosta�y zupe�nie oddarte, ods�aniaj�c nagie cia�o, a poprzez liczne rozci�cia obficie
s�czy�a si� krew.
Razem z dow�dc� przez �luz� przedosta�o si� jeszcze dw�ch �o�nierzy. Ostatni z nich, niemal jeszcze w trakcie skoku,
uderzy� d�oni� w stercz�cy ze �ciany prze��cznik. Masywna gr�d� zamkn�a si� z g�uchym trzaskiem i towarzysz�cym
mu obrzydliwym mla�ni�ciem, gdy grupa obcych zosta�a zmia�d�ona przez pot�ne wrota.
Zamkniecie grodzi by�o wyrokiem �mierci dla reszty oddzia�u. Jednak czekanie na towarzyszy by�oby samob�jstwem
dla ocala�ej tr�jki. W dodatku bezcelowym, gdy� okrzyki agonii, rozsadzaj�ce he�mofon Sebbiego dop�ki kt�ry� z
cios�w nie zniszczy� odbiornika, nie pozostawia�y wielu w�tpliwo�ci co do losu pozosta�ych �o�nierzy.
Do wn�trza wdar�a si� te� grupa obcych. By�o ich jednak zbyt ma�o, by zagrozi� rozw�cieczonym �o�nierzom. Ocala�a
tr�jka roznios�a ich niemal na strz�py, bezlito�nie daj�c upust swej furii po �mierci przyjaci�.
- Ta plac�wka nie ma dostatecznie silnego nadajnika, by wys�a� wiadomo�� centrali - oznajmi� Tommy,
��czno�ciowiec, gdy gniew sp�yn�� ju� z nich na tyle, �e zacz�li zn�w trze�wo my�le�. - B�dziemy musieli wzi�� jeden
z transporter�w i przedosta� si� do Vault-12 - tam maj� transmiter dalekiego zasi�gu.
- Wi�c do hangaru - zdecydowa� Sebbie. - Trzeba z�o�y� meldunek dow�dztwu. Lepiej ruszajmy od razu, zyskamy
przynajmniej par� godzin przewagi.
- My�lisz, �e b�d� nas �ciga�? - zdumia� si� Mickey, drugi ocala�y. - A nawet je�li, to i tak nie dop�dz� transportera...
Opatrzmy najpierw rany.
- Przecie� sam widzia�e�, do czego s� zdolni - odparowa� dow�dca. - Wrota w ko�cu padn�, a co do naszej przewagi
pr�dko�ci... Po prostu wol� nie ryzykowa�, �e znowu nas czym� zaskocz�.
Mickey nie dyskutowa�. Ca�a tr�jka poku�tyka�a do baniastego hangaru, gdzie w r�wnym szeregu czeka�y trzy
transportery. Ob�e, rudobr�zowe sylwety sze�cioko�owych pojazd�w, przystosowanych do jazdy po skalnej
powierzchni planety, by�y przera�aj�co podobne do jajowatych cia� obcych.
By�y tak�e ich jedyn� nadziej�. Sebbie zdecydowanym krokiem podszed� do transportera i bez wahania otworzy� drzwi.
* * *
Czekaj�cy na chodniku m�czyzna zdecydowanym krokiem podszed� do hamuj�cej tu� obok ob�ej limuzyny i bez
wahania otworzy� drzwi. Z wn�trza pojazdu niespodziewanie wynurzy�y si� pot�ne �apska i brutalnym szarpni�ciem
wci�gn�y go do �rodka. Uzbrojona w kastet pi�� energicznym ciosem w splot s�oneczny powstrzyma�a ewentualne
obiekcje. Samoch�d wystartowa� z piskiem opon, w i�cie rajdowym stylu pokonuj�c kilka pierwszych przecznic. Po
chwili kierowca zwolni� i g�adko wpasowa� si� w strumie� nielicznych o tej porze aut. Limuzyna dostojnie sun�a
szos�, nie �ci�gaj�c na siebie niepotrzebnej uwagi.
Siedz�cy na przednim siedzeniu elegancki m�czyzna obr�ci� si� w kierunku wci�� zwini�tego w k��bek pasa�era.
- M�j drogi Sebastiano! - powita� go jowialnie. - C� za niespodzianka!... Oczywi�cie dla ciebie - u�miechn�� si�
wrednie. - Spodziewa�e� si� swoich kolesi, truposzy? - w jego basowym �miechu nie by�o ani krzty weso�o�ci. -
Niestety nie ma ich z nami, po�yczyli nam tylko samoch�d... Lecz nic si� nie martw - nied�ugo si� z nimi spotkasz, w
ich �licznym nowym mieszkanku na dnie East-Side River!
Porwany zachowa� milczenie. Po cz�ci dlatego, �e wci�� jeszcze mia� trudno�ci ze z�apaniem oddechu, a po cz�ci,
gdy� opr�cz wulgarnych przekle�stw i okrzyk�w bezbrze�nego zdumienia nic sensownego nie przychodzi�o mu na
my�l.
Jego gospodarz, zupe�nie tym nie zra�ony, kontynuowa� monolog.
- Knu� przeciw Don Giovanniemu! Co wam, ch�opaki, strzeli�o do �b�w? - s�dz�c po intonacji, pytaj�cy by� faktycznie
zdumiony. - Biedny Sebastiano! Zaszed�e� ju� tak wysoko... Najm�odszy adiutant szefa w ca�ej historii rodziny! Sam
niegdy� ci� poleca�em. I wszystko zmarnowa�e�, durnowaty m�okosie! - gangster nachyli� si� i gniewnie trzepn�� swego
pasa�era w g�ow�. - Obrazi�e� mnie, obrazi�e� Don Giovanniego i ca�� famili�! �le ci by�o w rodzinie, ty chciwy
skurczybyku?! - Drugi cios by� mocniejszy. Kosztowny sygnet gangstera pozostawi� na policzku Sebastiano krwaw�
szram�. - Co w�a�ciwie zamierza�e� osi�gn��? Zosta� g�ow� rodziny, zarozumia�y narwa�cu?!
Zirytowany Sebastiano ju� mia� odpowiedzie�, gdy pi�� z kastetem ponownie odebra�a mu ch�� do dyskusji.
- Pan Giuseppe nie kaza� ci m�wi� - pouczy� go opryszek o aparycji goryla.
- Tak, to by�y pytania retoryczne - przyzna� mu racj� Giuseppe. - Twoje motywy mnie nie obchodz�. Podyskutujesz z
rybkami, je�li koniecznie musisz... - mafiozo odwr�ci� si� w pos�pnym nastroju.
Dalsza jazda up�yn�a w grobowym milczeniu. G�sty mrok za oknami pojazdu dodatkowo pog��bia� z�owieszcz�
atmosfer�. Po kilkunastu minutach samoch�d raptownie stan��. W pobli�u nie by�o latarni, wi�c otoczenie gin�o w
ciemno�ci. Jednak wyra�ny plusk wody, rozbijaj�cej si� o filary mostu, nieomylnie wskazywa�, �e dotarli na miejsce.
Siedz�cy na tylnej kanapie gangsterzy bezlito�nie wyci�gn�li wi�nia na ulic�. Giuseppe te� wysiad� i przygl�da� si�
chwil�, jak dwaj jego podw�adni profilaktycznie zniech�caj� Sebastiano do stawiania oporu. Wreszcie uzna�, �e
skazaniec ma dosy�.
- Wystarczy. Luigi, skocz po "balast" - rozkaza�.
Zwalisty m�czyzna pos�usznie poszed� otworzy� baga�nik. W pobli�u wi�nia pozosta� tylko jeden stra�nik.
Sebastiano by� pewien, �e drugiej takiej szansy nie b�dzie. B�yskawicznym ruchem poderwa� si� z kl�czek, uderzaj�c
gangstera z ca�ej si�y w podbr�dek.
Skatowane cia�o Sebastiano zareagowa�o na wysi�ek przejmuj�cym b�lem, kt�ry niemal pozbawi� go zmys��w. Jednak
cierpienie nie posz�o na marne. Zdumiony stra�nik run�� w ty� niczym �ci�te drzewo, z paskudnym trzaskiem uderzaj�c
czaszk� o asfaltow� nawierzchni�.
Niedosz�y skazaniec jednym susem dopad� por�czy, przyp�acaj�c to kolejn� fal� potwornej udr�ki. Jednak nie
awansowa�by tak wysoko w mafijnej hierarchii, gdyby nie by� prawdziwym twardzielem. Zagryzaj�c z b�lu wargi a�
do krwi, przerzuci� swoje cia�o przez mosi�n� barierk�.
Skok w rw�cy, lodowaty nurt z wysoko�ci ponad o�miu metr�w by� wyczynem, kt�ry wycie�czony m�czyzna m�g�
przyp�aci� �yciem. Jednak�e innej drogi ucieczki nie by�o. Lec�c w d� niczym kamie� Sebastiano pociesza� si� my�l�,
�e mimo wszystko lepiej przeby� t� tras� bez dodatkowego balastu. Sekund� p�niej pot�ne uderzenie wepchn�o go
w g��b mrocznej toni, pozbawiaj�c przytomno�ci.
* * *
Zamroczony m�czyzna uni�s� resztkami si� g�ow�, chwytaj�c �apczywie oddech. Dr��c� d�oni� odgarn�� z twarzy
mokre w�osy. Oddycha� nerwowo, zmarzni�ty i oszo�omiony, a ca�e cia�o mia� zesztywnia�e i obola�e od upadku. W
ciemno�ci, rozpraszanej jedynie przez nik�e �wiat�o migocz�cych w oddali gwiazd, nie potrafi� rozpozna�, gdzie si�
w�a�ciwie znajduje. Dopiero po chwili dotar�o do niego, �e spoczywa na wznak na g�adkiej i twardej powierzchni z
jakiego� �liskiego kamienia, prawdopodobnie marmuru. Nie pasowa�o to do widoku nocnego niebosk�onu, kt�ry
rozci�ga� si� nad nim nie przes�oni�ty powa��.
Z wielkim wysi�kiem usiad�, podpieraj�c si� dr��cymi ze zm�czenia r�koma. Zawr�t g�owy by� tak gwa�towny, �e na
moment odebra� mu zmys�y. Pogr��ony w otch�ani cierpienia, ponownie utraci� kontakt ze �wiatem. W ko�cu jednak
szok min��, a wzrok, s�uch i czucie pocz�y zn�w funkcjonowa�. W ustach poczu� s�odki smak krwi, s�cz�cej si� z
przygryzionej wargi, a zaraz potem w nocnej ciszy rozleg�o si� st�umione, odleg�e pohukiwanie puszczyka. Gdy w
ko�cu odwa�y� si� otworzy� oczy, ujrza� stoj�cego nad sob� ros�ego m�czyzn�, dzier��cego p�on�ce jasno �uczywo.
Wojownik - bo musia� nim by�, zwa�ywszy l�ni�c� blaskiem pochodni kolczug� i d�ugi miecz, zwisaj�cy u pasa -
pochyla� si� w jego stron�, podaj�c mu krzepk� prawic�. Przyj�� j� z wdzi�czno�ci� - nie by� pewien, czy da�by rad�
samodzielnie si� podnie��. Nawet pomimo pomocy muskularnego m�czyzny wysi�ek by� tak olbrzymi, �e ledwo m�g�
usta� na nogach, uczepiony kurczowo jego masywnego ramienia.
- Nic ci nie jest, starcze? - w�adczy, emanuj�cy moc� g�os, cho� ostry, pe�en by� ciep�a i troski.
- Nie, ju� wracaj� mi si�y - rzeczywi�cie gdzie� w g��bi czu� przyp�yw o�ywczej energii. - To tylko wyczerpanie... m�j
kr�lu! - dopiero w tej chwili rozpozna� rysy m�czyzny. Szlachetne czo�o w�adcy Kiritanii zroszone by�o potem, a z
jego przystojnej twarzy przebija�o potworne zm�czenie. Mimo to kr�l-wojownik sta� pewnie, bez wysi�ku
podtrzymuj�c jego szczup�e cia�o.
Starzec spojrza� w bok. W krwawym blasku �uczywa wy�ania� si� z ciemno�ci masywny, zdobiony misternymi
reliefami o�tarz. Stali tu� obok niego, na p�askim marmurowym pode�cie.
I nagle oszo�omienie min�o, a pami�� powr�ci�a niczym echo gromu. Przypomnia� sobie polan� i rytua�, kt�ry
odprawi� dla kr�la.
Siwobrody m�czyzna tak gwa�townie wci�gn�� powietrze, �e niemal si� nim zach�ysn��.
- Sebastius! - wykrzykn�� ze strachem. Ignoruj�c wycie�czenie, poku�tyka� pospiesznie w kierunku o�tarza.
Na porowatej powierzchni prastarego kamienia - zupe�nie nie przypominaj�cego marmuru, z jakiego dobudowano
postument - w p�ytkiej, nieforemnej niszy spoczywa�o niemowl�. Le�a�o sztywno, w bezruchu i ciszy, a jego sk�ra,
zamiast typowej dla noworodka intensywnej barwy, ja�nia�a trupi� blado�ci�. Oczy dziecka by�y szeroko rozwarte, a
w�t�ej, drobniutkiej piersi nie unosi� oddech. Kiedy starzec przytkn�� do jego cz�ka swoje s�kate d�onie, prawie nie
wyczu� ciep�a.
S�dziwy m�czyzna wzi�� kilka spokojnych, g��bokich oddech�w i, mimo os�abienia, pogr��y� si� w koncentracji.
Powoli i delikatnie obejmowa� g�ow�, tu��w i ko�czyny dziecka. Powtarza� te same gesty, a� wok� martwego cia�ka
rozjarzy� si� nimb ciep�ego, s�onecznego blasku. Zaciska� przy tym z ca�ej si�y z�by, a jego such�, pomarszczon� twarz
zniekszta�ca� grymas straszliwego b�lu. Stoj�cy tu� obok kr�l Victus Rillonius by� �wiadom, �e m�drzec ryzykuje
swym �yciem.
Po�wiata nagle przygas�a. Cia�o starca osun�o si� bezw�adnie i tylko mocarne rami� uchroni�o go od upadku. Zapad�a
cisza. Zdj�ty niemoc� m�drzec dochodzi� z trudem do siebie w uchwycie Rilloniusa, a niemowl� le�a�o bez ruchu na
szorstkiej p�ycie o�tarza.
Po chwili w nocnej g�uszy rozleg� si� p�acz noworodka.
- Dzi�ki niech b�d� �wiat�o�ci! - wyszepta� z ulg� arcymag Kiritanii. - Nic mu si� nie sta�o - zwr�ci� si� do swojego
monarchy.
- Niewiele brakowa�o... Czy on nie jest zbyt w�t�y? Cech� Paladyna jest si�a.
- Si�a jego duszy, m�j panie. Cia�o mo�na ukszta�towa�, wy�wiczy�...
W�adca przytakn�� z powag�.
- Oby� si� nie myli�, Laranie. Ciemno�� wci�� ro�nie w pot�g�. Nie mo�emy sobie pozwoli� na b��dy... - zamy�li� si�
bardzo g��boko. - Co s�dzisz o Sebastiusie? - zapyta� po chwili milczenia.
- M�j kr�lu, przeby�e� Drog� Duszy wraz ze mn�. Do�wiadczyli�my tego pospo�u... Nie jestem wojownikiem. Ty oce�.
Wiesz, kim by� w minionych wcieleniach.
- Tak. By� przebieg�y i dzielny. Lecz ty sam twierdzisz, �e moc Paladyna nie jest si�� jedynie umys�u i cia�a. Nie czas
na skromno��. Nie dor�wnuj� twej wiedzy w tych sprawach.
Arcymag skin�� g�ow�.
- Jego duch przew�drowa� ledwie kilka �ywot�w... Zwykle to nie wystarcza, by m�c cokolwiek oceni�. Takie dzieci s�
odrzucane natychmiast. Ale te� nigdy dusza nie wznosi si� ponad pospolito�� w ka�dym ze swoich wciele�... - W
zamy�leniu pog�adzi� sw� brod�. - To wr�cz niepoj�te! My�l�, �e i w tym �yciu jest mu pisana wielko��.
- Lecz jaka? Wielko�� ma rozmaite oblicza. Niekt�re ze �wiat�w by�y mi ca�kiem obce, zupe�nie niezrozumia�e, lecz
mimo wszystko pojmuj�, �e nie zawsze wybiera� �cie�k� praworz�dno�ci. Wyczu�em tak�e pragnienie s�awy i w�adzy.
Owszem, drzemie w nim si�a. Lecz czy nadaje si� na wojownika �wiat�o�ci?
- Nigdy te� nie by� dog��bnie spaczony. Gdyby�, m�j panie, wychowywa� si� w�r�d wschodnich step�w, miast nosi�
koron� wplata�by� ludzkie ko�ci we w�osy, a twoj� jurt� zdobi�yby krwawe trofea z pokrytych tatua�ami sk�r wrog�w.
To, kim jeste�my, kszta�tuj� okoliczno�ci. Je�liby Mroczny W�adca odnalaz� go pierwszy... - na chwil� zamilkn��
wymownie. - Lecz pod nasz� opiek� stanie si� Paladynem.
- S�dzisz, �e jego duch jest jak ostrze, kt�rym ka�dy mo�e w�ada�, jak zechce? Czuj�, �e ten or� oka�e si� nazbyt
krn�brny, aby mo�na go dzier�y� - u�miechn�� si� z przek�sem. - Tak, jestem tego wr�cz pewien - Rillonius roze�mia�
si� na g�os. W oczach kr�la mag dostrzeg�, �e decyzja zapad�a. - Lecz my�l�, �e to dobrze. Prawdziwego herosa nie
mo�na ujarzmi�. - Delikatnie uni�s� p�acz�ce niemowl� z o�tarza. Umilk�o i zapatrzy�o si� w niego ciemnymi,
inteligentnymi oczkami. - Przed tob� d�ugie szkolenie, m�ody bohaterze - powiedzia� weso�o. Raptem spowa�nia�. - A
po nim okrutna walka ze s�ugami ciemno�ci. Postaraj si� nas nie zawie��. - Uj�� s�dziwego Larana pod rami� i nios�c
dziecko poprowadzi� go ku obrze�u polany, a potem dalej, ku monumentalnej fortecy.
Ponad nimi na nocnym, hebanowym niebie, rozb�ys�a w oddali kometa - zwiastun burzliwej przysz�o�ci.
Koniec.