Hałas Agnieszka - Wspomnienie
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Hałas Agnieszka - Wspomnienie |
Rozszerzenie: |
Hałas Agnieszka - Wspomnienie PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Hałas Agnieszka - Wspomnienie pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Hałas Agnieszka - Wspomnienie Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Hałas Agnieszka - Wspomnienie Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Agnieszka Hałas
Wspomnienie
Nie chcę, żeby historia ta odbierana była jako przestroga.
Jest jedynie sprawozdaniem z wydarzeń, których mimowolnym
uczestnikiem stałam się w dzieciństwie. Przez wiele lat byłam
spętana zaklęciem, uniemożliwiającym opowiedzenie o nich
komukolwiek, teraz jednak czuję, że czar ten osłabł. Nie były to
wydarzenia rodem z pięknej baśni, więc i opowieść nie każdy uzna za
piękną. Jeśli w którymś momencie wyda Ci się zbyt straszna,
Czytelniku, po prostu przestań ją czytać, a ja nie będę Cię za to
winiła.
Gotów? Na pewno? A więc...
Była wiosna, początek miesiąca yuni. Miałam dokładnie siedem i
pół roku.
Tamtego dnia postanowiłyśmy z moją przyjaciółką Kye wybrać
się po południu nad morze. Pomysł wyszedł od Kye i w moich uszach
zabrzmiał bardzo kusząco. Niestety, ani jej, ani mnie nie wolno było
bez towarzystwa dorosłych odchodzić tak daleko od domu. Powtórzyłam
jej to kilkakrotnie, choć za każdym razem nieco mniej pewnie. W
końcu, nie panując dłużej nad sobą, nazwała mnie mazgajem, małym
tchórzem i zagroziła, że jeśli z nią nie pójdę, już nigdy nie
pozwoli mi się bawić jej piękną, porcelanową lalką. To ostatecznie
mnie przekonało. Zgodziłam się.
Kye, o rok starsza ode mnie, świetnie znała drogę. Ona
prowadziła, ja natomiast potulnie podążałam jej śladem. Szczęśliwie
przebywszy kilka głównych ulic, niezliczoną liczbę mniejszych
uliczek oraz jeden niesamowicie zatłoczony plac targowy, dotarłyśmy
w końcu na miejsce, to jest na kamienistą plażę nieco na północ od
portu.
Brak ślicznego, złotego piasku i walające się wszędzie odpadki
– przegniłe deski, stare powrósła, rozkładające się rybie łebki –
zupełnie nam nie przeszkadzały. Bawiłyśmy się doskonale. Brodziłyśmy
po kolana w zimnej wodzie, uciekając ze śmiechem za każdym razem,
gdy zmierzała ku nam większa fala, i grzebałyśmy patykami w
splątanym kłębowisku wyrzuconych na brzeg wodorostów, szukając
muszelek. Było nam wesoło jak nigdy, podczas gdy godziny mijały
niepostrzeżenie... aż do chwili, gdy znalazła nas rozgniewana i
mocno zaniepokojona matka Kye, już od dłuższego czasu poszukująca
niesfornej córki. Na mnie w ogóle nie zwróciła uwagi. Zabrała
wyrywającą się, zapłakaną Kye do domu, wymierzywszy jej przedtem
kilka solidnych klapsów, ja zaś zostałam sama na pustej plaży. Z
początku nie przejęłam się ani trochę. Nie myśląc zupełnie o tym, że
moi rodzice też pewnie martwią się o mnie, dalej zbierałam muszle,
układałam z kamieni kopczyki i wyobrażałam sobie, że to zaczarowane
podwodne zamki, w których mieszkają syreny. W końcu jednak zaczął
zapadać zmierzch, zrobiło się bardzo chłodno i samotna zabawa
przestała sprawiać mi przyjemność. Zdecydowałam się wracać.
Niestety... Poniewczasie uświadomiłam sobie, że przecież nie
znam drogi.
Byłam na ogół bardzo posłusznym dzieckiem i zgodnie z nakazem
rodziców nigdy nie oddalałam się zbytnio od domu. W związku z tym
prawie w ogóle nie znałam miasta, z wyjątkiem swojej ulicy. Teraz na
próżno usiłowałam przypomnieć sobie, którędy wcześniej prowadziła
mnie Kye. Idąc na chybił trafił przed siebie, bardzo szybko
straciłam orientację. Kiedy w końcu przystanęłam i rozejrzałam się,
znajdowałam się w zupełnie obcej dzielnicy, nie przypominającej
żadnego ze znanych mi miejsc.
Domy były tu wysokie i ponure, o niemal jednakowych fasadach i
olbrzymich (tak mi się w każdym razie zdawało) oknach; w niektórych
paliły się światła, większość jednak była ciemna i pusta. Martwa.
Poczułam się nieswojo.
Przyspieszyłam kroku i omal nie zderzyłam się z jakąś
przygarbioną staruszką w łachmanach, dźwigającą na plecach olbrzymi
tobół. Szła powoli przed siebie, podpierając się kijem. Była
pierwszą żywą istotą, jaką napotkałam w tej dziwnej dzielnicy.
Zamamrotała coś gniewnie, usuwając się na bok. Jej
pomarszczona twarz, okolona kosmykami pozlepianych siwych włosów
nawet w półmroku wyglądała ohydnie, ale dla mnie nie było to wówczas
ważne. Chciałam tylko jak najprędzej trafić z powrotem do domu.
– Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak stąd dojść
na Plac Fontann? – spytałam najgrzeczniej, jak umiałam. Plac Fontann
znajduje się niedaleko bezimiennej uliczki, na której mieszka moja
rodzina.
– Czegoo? –zabełkotała stara, przytykając dłoń do ucha.
Nachyliła się ku mnie, tak, że poczułam bijący od niej odór – kwaśny
smród zepsutej żywności.
Z trudem ukrywając obrzydzenie, powtórzyłam pytanie.
– Czegoo? – zachrypiała ponownie, pochylając się jeszcze
bardziej, tak, że jej głowa znalazła się na wysokości mojej. Wtedy
zobaczyłam, że oczy kobiety są całkowicie powleczone bielmem, mętne
i opalizujące, pocięte czerwonymi żyłkami – ani śladu tęczówek czy
źrenic.
Nigdy przedtem nie widziałam z bliska kogoś ślepego. Nie byłam
już w stanie zapanować nad przerażeniem. Chyba krzyknęłam – nie
pamiętam dokładnie. Rzuciłam się do ucieczki. Biegłam tak długo, aż
zupełnie zabrakło mi tchu i musiałam przystanąć na chwilę, żeby się
nie przewrócić. Wciąż wydawało mi się, że ktoś mnie goni, ale gdy
zaczęłam nasłuchiwać, nie usłyszałam nic prócz wiatru.
Gdy tylko nieco odpoczęłam, zaczęłam iść dalej – MUSIAŁAM
jakoś wydostać się z tej okropnej dzielnicy! Niestety, wkrótce znów
trzeba było się zatrzymać. Omal się nie rozpłakałam. Przede mną
wznosił się ceglany, pozbawiony okien mur. Koniec zaułka.
Na samą myśl o zawróceniu – i ponownym spotkaniu z tamtą
kobietą – poczułam dreszcze. Postanowiłam poradzić sobie w inny
sposób. Wszystkie znane mi dotychczas miejskie domy miały po dwa
wejścia (jedno, to główne, od strony ulicy, drugie zaś od ogrodu,
wspólnego dla dwóch przeciwległych domostw) – dlaczego i tutaj nie
miałoby być tak samo? A więc gdyby udało mi się przejść trasę:
pierwszy dom – podwórko – drugi dom, znalazłabym się na innej
ulicy... Proste!
Nie był to szczególnie rozsądny pomysł, ale mnie wówczas
wydawał się doskonały. Niezwłocznie zabrałam się do wprowadzania go
w czyn.
Pierwsze wypróbowane przez mnie drzwi okazały się zamknięte od
wewnątrz, podobnie następne. Trzecie z kolei otwarły się, skrzypiąc.
Wstrzymując oddech wśliznęłam się do środka budynku.
Panowała tam nieprzenikniona ciemność. W powietrzu czuć było
stęchliznę. Z oddali, z któregoś z wyższych pięter dolatywał
stłumiony płacz jakiegoś dziecka. Gdyby nie ów znajomy odgłos,
uciekłabym stamtąd w popłochu, wyobrażając sobie najrozmaitsze
okropieństwa, jakie mogłyby czaić się w mrocznych zakamarkach
korytarzy i piwnic; a tak, pomyślałam o ludziach mieszkających tam,
w górze, z których większość pewnie siadała właśnie do wieczornego
posiłku, i prawie zapomniałam o strachu. Zaczęłam po omacku iść
przed siebie, chcąc jak najprędzej odnaleźć drugie drzwi, te
prowadzące na podwórze.
Szczęście mi nie dopisało. Kilkakrotnie potykałam się o
poustawiane pod ścianami skrzynie i jakieś inne rupiecie, raz
macając naokoło rękami natrafiłam na mieszczące się na końcu
korytarza zamknięte okno i musiałam się cofać, a później omal nie
spadłam z prowadzących stromo w dół schodów. Dom, który z zewnątrz
wydawał się niezbyt duży, teraz sprawiał wrażenie olbrzymiego, a
jego wnętrze przypominało labirynt. W dodatku zbudowany był (tak mi
się zdawało) według jakichś niezwykłych prawideł: niektóre ściany
były wyraźnie pochyłe, korytarze zakręcały raptownie pod dziwacznymi
kątami albo też były tak wąskie, że nawet ja z trudem się nimi
przeciskałam. W końcu, gdy już niemal straciłam nadzieję na
wydostanie się stamtąd przed świtem, zobaczyłam światło.
Rozmazany, czerwonawy błysk, który nie znikał – przeciwnie,
powiększał się w miarę, jak skradałam się w jego kierunku, aż w
końcu przekształcił się w nieregularną plamę oranżu, utworzoną przez
świetlny promień padający na zakurzoną ścianę. Idąc za nim wzrokiem,
dotarłam do otworu, którym się wydobywał. Nie od razu zorientowałam
się, że długa jak palec smużka jasności, znajdująca się mniej więcej
dwie szerokości dłoni nad podłogą, to w rzeczywistości duża szpara
pomiędzy deskami, którymi zabito maleńkie okienko.
Gdy dobiegły mnie zza niego odgłosy rozmowy, nie zastanawiałam
się dłużej. Zapominając o strachu, szybko uklękłam i ostrożnie
poszerzyłam paznokciami szczelinę. Potem przyłożyłam do niej oko.
Pomieszczenie, do którego zaglądałam, mogło być piwnicą albo czymś w
rodzaju składziku – żadnych okien, brudna kamienna posadzka,
ceglane, nie otynkowane ściany. Jedynym źródłem światła były węgle
żarzące się w wielkim żelaznym koszu. W ich migotliwym blasku
zobaczyłam nabazgrane na kamieniach symbole – jakieś dziwaczne
arabeski, być może litery obcego pisma, oraz olbrzymi pentagram. Na
jego obwodzie ustawiono pięć srebrnych z wyglądu świeczników – po
jednym na każdym z wierzchołków pięcioramiennej gwiazdy. Nie to
jednak przykuło moją uwagę.
W pomieszczeniu znajdowali się ludzie – dwie kobiety i trzech
mężczyzn, z których dwaj – krępi i muskularni, w identycznych
czarnych strojach – byli do siebie podobni jak bracia bliźniacy,
trzeci natomiast stał oparty o ścianę, poza kręgiem rzucanego przez
węgle światła, tak że widziałam jedynie niewyraźny zarys jego
sylwetki.
Pierwsza z kobiet z kolei stała tak blisko mnie, że gdyby
okienko było otwarte, mogłabym bez trudu dotknąć jej głowy. Miała na
sobie powłóczystą, czerwoną jak wino szatę o bardzo szerokich
rękawach, uszytą z jakiejś połyskliwej tkaniny. Przepych ubioru
ostro, niemal boleśnie kontrastował z jej zniszczoną twarzą i
przetykanymi siwizną włosami. Nie była ani tak stara, ani tak
brzydka, jak niewidoma kobieta z ciemnej uliczki – poza tym,
najwyraźniej bardzo dbała o swój wygląd – ale z całą pewnością nie
była już piękna. Oznak wieku nie mogły zamaskować ani wymyślna
fryzura, ani jaskrawy makijaż. Przez chwilę było mi jej nawet trochę
żal – dopóki nie spostrzegłam, jak drapieżnym, niemalże łakomym, a
równocześnie przepełnionym wrogością wzrokiem patrzy ona na
ustawiony pośrodku pentagramu drewniany fotel.
Do fotela tego przykrępowano sznurem drugą kobietę, a
właściwie dziewczynę, ubraną w zwyczajny, codzienny strój – bluzkę i
luźne spodnie. Więzy, choć zapewne nie zaciśnięte wystarczająco
mocno, by sprawić ból, całkowicie ją unieruchamiały. Na bladej
twarzy malował się nie tyle lęk, co granicząca z otępieniem
obojętność. Wydało mi się, że dostrzegam na jej policzkach lśnienie
łez... ale równie dobrze mogło to być złudzenie.
O magii nie wiedziałam wówczas prawie nic. Tylko tyle, że jest
to trudna i niebezpieczna sztuka, którą niewielu potrafi się
posługiwać... Już po pierwszym spojrzeniu domyśliłam się jednak, że
zgromadzeni w piwnicy ludzie przygotowują się do jakiegoś tajemnego
obrzędu. Powinnam była jak najszybciej stamtąd uciec... Do dziś nie
jestem pewna, dlaczego mimo wszystko zostałam. Być może władający
nieznanymi mocami czarodzieje wydawali mi się mniej straszni od
mrocznego labiryntu opustoszałych ulic; prawdopodobnie kierowała mną
również właściwa dzieciom, sprzeczna z nakazami rozsądku ciekawość.
Teraz jednak myślę, że w grę wchodziło coś jeszcze, jakaś inna
siła... Kapłani wierzą, że Zmrocza – ta bezpostaciowa duchwładczyni
czarów – jest panią przeznaczenia, kontrolującą losy wszystkich
żywych istot; czy nie jest możliwe, że to właśnie Ona, źródło
wszelkiej magii, wpłynęła wówczas na moje zachowanie, aby nastąpiło
to, co miało nastąpić?
Akurat w chwili, kiedy na nią spojrzałam, związana dziewczyna
spytała niepewnie:
– Nie będzie bolało, prawda?
Kobieta w czerwieni zaśmiała się.
– Zapytaj o to jego, kotku – odparła, wskazując skrytą w
mroku, milczącą postać. – To on jest żmijem, nie ja... A poza tym,
zdawało mi się, że już wcześniej byłaś żyłą dla różnych magów. Tak
przynajmniej twierdziłaś jeszcze dzisiaj rano.
– Bo to prawda – odparła dziewczyna niecierpliwie. – Ale...
– Ale co?
– Nigdy jeszcze nie pozwalałam nikomu czerpać z siebie na taką
skalę... Co będzie, jeśli czar się nie powiedzie? Albo on się
pomyli?
– Och! – kobieta w czerwieni westchnęła z udawanym
zatroskaniem. – Więc jednak się boisz, prawda, Suive? Nie sądzę,
żeby istniały ku temu powody, kochanie. Krzyczący W Ciemności
twierdzi, że zabieg jest zupełnie bezpieczny. Chyba mu wierzysz?
– Sama już nie wiem...
– Nie żartuj! W końcu znacie się zupełnie dobrze, jesteście
ludźmi z tej samej, hmm... branży...
W tym momencie jeden z czarno ubranych mężczyzn wyszczerzył w
uśmiechu zęby, drugi zas rzucił półgłosem wyjątkowo nieprzyzwoite
słowo. Żadna z kobiet nie zwróciła na nich uwagi.
– Znamy się?... – dziewczyna gwałtownie, z emfazą pokręciła
głową. – Skądże, ja go wcale nie znam! Dziś rano po raz pierwszy
zobaczyłam go na oczy... Właściwie, dawno już nie byłam żyłą dla
nikogo, chciałam z tym skończyć raz na zawsze... Namówili mnie
jeszcze na ten jeden seans, zgodziłam się, bo potrzebuję pieniędzy,
a płacono z góry, ale gdyby powiedzieli mi, o jakie czary chodzi...
i z kim...
Urwała w pół słowa, umilkła, nerwowo przygryzając wargę.
Czerwono ubrana kobieta posłała znaczące spojrzenie
człowiekowi stojącemu pod ścianą. Tamten milczał. Obojętnie
wpatrywał się w posadzkę.
Krzyczący W Ciemności. Tak go nazwała. Dzięki niej wiedziałam
już, kto to jest i do jakiego należy cechu.
Żmije, ka-ira... Kalekie dzieci Zmroczy – pół-magowie,
ćwierć-magowie, dla których nie ma miejsca w Elicie. Ludzie o
talencie czarnoksięskim wystarczająco silnym, by uprawiać magię, ale
nie dość zdolni, lub nie mający siły charakteru potrzebnej do tego,
by przejść wyczerpujące szkolenie i wstąpić w szeregi prawdziwych
czarodziejów. Ich tragedia polega na tym, że podobne zdolności,
nieużywane, zamiast zaniknąć – niszczą właściciela, powodując
choroby umysłu i ciała. A więc każdy, kogo kapryśna Zmrocza obdarzy
swoją łaską-przekleństwem, jesli nie trafi do Elity – zostaje
żmijem. Nielegalnie czarującym renegatem.
To prawda, że jest wielu ludzi, których nie stać na kosztowne
usługi srebrnego maga, a nie wzdragających się przed zwróceniem do
żmija. Są też zaklęcia zakazane, niedostępne dla takich magów –
zazwyczaj ze względów etycznych, jak chociażby rytuały z zakresu
nekromancji – ale dla renegatów, ignorujących wszelkie ograniczenia,
stanowiące prawdziwą kopalnię złota. Mając talent do magii, trudno
umrzeć z głodu... Łatwo jednak zakończyć życie w inny sposób. Elita
dobrze strzeże swych interesów.
Wypchnięci poza granice prawa. Śmiertelnie niebezpieczni. Jak
twierdzą niektórzy – szaleni. Rzecz jasna, jako siedmioletnie
dziecko nie wiedziałam tego wszystkiego. Ale i tak wiedziałam
wystarczająco dużo, by na sam dźwięk słowa "żmij" reagować lękiem.
Mimo to nie odeszłam stamtąd. Czekałam...
Na co?
Jakby reagując na moją myśl-pytanie, kobieta w czerwieni
poruszyła się. Spomiędzy fałdów szaty wyjęła niewielki arkusik
papieru. Zwinęła go w rulonik i przytknęła do żarzących się w koszu
węgli. Gdy zajął się płomieniem, po kolei zapalała od niego
umieszczone w srebrnych świecznikach świece. Skończywszy uniosła
głowę.
– Chyba już czas, Krzyczący W Ciemności – powiedziała.
– Już czas – potwierdziła, bardzo cicho, Suive.
Żmij wymownym gestem wskazał dwóch pozostałych mężczyzn.
– Twoi ludzie nie są tu do niczego potrzebni, Ixono.
Kobieta w czerwieni skinęła głową.
– On ma rację. Wyjdźcie.
Tamci – bez słowa sprzeciwu, a nawet, jak mi się zdawało, z
ulgą – natychmiast opuścili piwnicę. Krzyczący W Ciemności wyszedł
na środek pomieszczenia. Zobaczyłam, że jest młody, dużo młodszy,
niż przypuszczałam. Szczupły, o śniadej cerze, byłby całkiem
przystojny, gdyby nie trzy ukośne blizny na prawym policzku, wyraźne
niczym tatuaż.
Ixona stanęła obok niego, dokładnie naprzeciwko fotela, tak by
(jak pomyślałam) móc patrzeć w oczy związanej dziewczynie.
– Zaczynaj – poleciła.
Żmij uniósł dłoń i wyrecytował ciąg chrapliwych, niesamowicie
brzmiących słów.
Zapadła ciemność. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia zgasły i
węgle, i świece.
Czerń, czerń. Cisza...
Dźwięk jak pojedyncze dmuchnięcie we flet, przeciągły i
drżący.
Czerń, czerń... Szarość.
Fotel otoczyła kula mglistej poświaty, stopniowo zwiększającej
jasność. Piwnicę zalał złoty, podobny do słonecznego blask.
Suive krzyknęła przeraźliwie. Szarpnęła się, całym ciałem
napierając na więzy, ale sznury trzymały mocno. Jej twarz stężała
nagle, wargi wykrzywiły się w grymasie cierpienia, krzyk przeszedł w
okropny, niski, cichnący stopniowo jęk.
Światło pożerało ją, powoli i bezlitośnie... Nie, źle mówię –
światło wypływało z niej jak woda, jak krew, przenikając wprost
przez skórę, oplatając ją migoczącą, ognistozłotą pajęczyną, a
równocześnie cała jej sylwetka zaczęła rozmywać się, deformować,
zatracać kształt... Ixona skuliła się, osłaniając dłonią oczy.
Krzyczący W Ciemności dokończył inkantację i stał teraz nieruchomo,
opuściwszy ręce.
Dźwięk jak szarpnięcie kilku naraz strun harfy – rozedrgany,
wielogłosowy akord.
Istota przykuta do drewnianego fotela nie przypominała już
człowieka. Skręcający się w bezgłośnej agonii, półprzezroczysty,
prześwietlony złocistym blaskiem twór, ruchliwy-zastygły kłąb
bursztynowych macek...
A potem, na krótką chwilę, wszystko stało się czernią.
Dźwięk przypominający szczęk przekręcanego w zamku klucza,
krótki i ostry.
Knoty świec na powrót buchnęły płomieniem, węgle zajarzyły się
czerwono.
W miejscu monstrum znów pojawiła się dziewczyna, z głową
odchyloną do tyłu pod dziwacznym kątem. Oczy miała zamknięte. Nie
poruszała się.
Krzyczący W Ciemności zachwiał się, cofnął o krok do tyłu,
przygarbiony jak ktoś, kto ze wszystkich sił walczy z naporem
jakiejś uwolnionej nagle, potężnej siły.
– TERAZ!! – krzyknęła Ixona. W jej głosie brzmiała dzika,
niepohamowana radość, jak gdyby od dawna czekała na ten moment.
Żmij odwrócił się, wyciągnął dłoń. Z jego palców strzeliła
struga ognia. Płomienie otoczyły Ixonę pulsującą, oślepiającą
aureolą... Zaraz potem znikły, nie czyniąc jej krzywdy. Zupełnie,
jakby w jakiś niepojęty sposób WCHŁONĘŁA je w siebie...
A potem jej twarz zaczęła się zmieniać, jak przemalowywany w
błyskawicznym tempie obraz, jak rozwiewająca się iluzja.
Na moich oczach zmarszczki zniknęły, skóra na powrót stała
się jedwabista i gładka. Zapadnięte policzki wypełniły się, loki
odzyskały kruczą czerń. W ciągu paru oddechów Ixona została
odmłodzona o trzydzieści lat.
Krzyczący W Ciemności opuścił ręce. Był wyraźnie zmęczony,
jego twarz lśniła od potu. Niecierpliwym ruchem odgarnął spadające
na czoło włosy.
– Koniec – powiedział.
Mimo woli odetchnęłam głęboko. Dopiero teraz poczułam, jak
bardzo zimna jest ściana, o którą się opierałam. Gdy podniosłam
głowę, poczułam na twarzy lekki prąd powietrza – gdzies w budynku
ktoś otworzył drzwi lub okno, powodując przeciąg. Drżałam z chłodu.
Skuliłam się, obejmując dłońmi kolana.
Niemal w tym samym momencie na moim ramieniu spoczęła czyjaś
ciężka dłoń. Usłyszałam dźwięk, od którego krew dosłownie stężała mi
w żyłach. Basowy, męski śmiech.
– Popatrz tylko, Cays. Co my tu mamy?...
Odwróciłam się szybko i zamrugałam, oślepiona blaskiem oliwnej
lampy. W człowieku, który ją trzymał, rozpoznałam jednego z mężczyzn
odesłanych przed Ixonę przed rozpoczęciem rytuału. Tuż za nim stał
jego towarzysz. Uśmiechał się szeroko.
– Zdawało mi się, że coś słyszałem – powiedział z satysfakcją.
– No i proszę!
– Dzieciak... Jak sądzisz, przyszła tu sama czy ktoś ją
nasłał?
– Niech jej dostojność sama ją o to spyta.
Teraz, kiedy stali tuż obok mnie, dostrzegłam wytatuowane na
grzbietach ich dłoni błękitne kółka. Byli niewolnikami, i to
pochodzącymi z hodowli. A zatem Ixona była nie tylko bogata, ale i
wysoko urodzona. W Shan Vaola tylko arystokratom prawo zezwala na
posiadanie niewolników.
Niższy z mężczyzn, ten z lampą, szarpnął mnie za rękę.
– Idziemy – warknął.
Korytarz, schody, podwórze, drzwi, schody, korytarz, jeszcze
węższy od pierwszego... Szliśmy zaskakująco długo. W końcu
znaleźliśmy się w tej samej piwnicy, do której zaglądałam wcześniej.
Ixona i Krzyczący W Ciemności wciąż tam byli. Dyskutowali o czymś z
ożywieniem. Gdy otwarły się drzwi, umilkli natychmiast. Kobieta
zmarszczyła brwi.
– A to co? Zdawało mi się, że kazałam wam...
W następnej chwili spostrzegła mnie i jej oczy rozszerzyły się
lekko.
– Co to, do cholery, ma zna...
– Chowała się w korytarzu na górze, pani – wyjaśnił
pośpiesznie ten niższy. – Szpiegowała was przez szparę w deskach.
– Wcale nie!
Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej. Ixona chwyciła mnie za
ramiona i potrząsnęła mną z całej siły. – Tylko bez krętactw,
malutka! Kto cię nasłał?
Chciałam zgodnie z prawdą wyjaśnić, że zabłądziłam, ale głos
uwiązł mi w gardle z przerażenia. – Odpowiadaj! Kto kazał ci tu
przyjść?
Zaczęłam płakać. Bałam się tak, jak nigdy wcześniej w życiu.
Ixona wzięła krótki zamach i uderzyła mnie w twarz, niezbyt
mocno, ale tak, żeby porządnie zabolało. Rozpłakałam się jeszcze
głośniej, szlochałam tak, że nie słyszałam, co do mnie mówiła. Nie
słyszałam już nic prócz własnego płaczu.
Potem ktos wziął mnie za rękę, a ja podskoczyłam jak oparzona.
– Daj jej spokój – powiedział pojednawczo Krzyczący W
Ciemności. – Nie widzisz, że to tylko dziecko?
– No i co z tego, że dziecko? Jeśli opowie komuś, co tu
widziała...
– Nic nikomu nie opowie.
–Skąd ta pewność? – zadrwił niższy niewolnik, a Ixona
zawtórowała:
– Nawet jeśli nikt nie zapłacił jej za przyjście tutaj, w co
wątpię, to wkrótce po tym, jak wróci do domu, cała jej rodzina dowie
się, co tu się działo. Możesz być pewien, że natychmiast doniosą
Egzorcystom...
– Nic nikomu nie opowie – powtórzył z przekonaniem żmij. –
Zaufajcie mi.
Przykląkł na jedno kolano, tak, że jego twarz znalazła się na
wysokości mojej własnej, a ja nagle spojrzałam wprost w jego ciemne
oczy.
– Będziesz grzeczną dziewczynką. – szepnął. W cichym, matowym
głosie krył się rozkaz. – Zapomnisz o tym miejscu. Zapomnisz o mnie
i o nich. Zapomnisz wszystko, wszystko odpłynie od ciebie jak liście
ciśnięte do rzeki... i nie wróci...
– Odejdź od niej – warknęła Ixona, dziwnym, jakby stłumionym
głosem. – W tej chwili. Ja się nią zajmę. Nie ma teraz czasu na
twoje czary, tu trzeba zadziałać szybciej. I skuteczniej.
Żmij drgnął.
– Ejże, czy się nie przesłyszałem? Ixono, ty chyba nie
zamierzasz...
– Ależ tak – potwierdziła lodowato arystokratka. Jej głos
brzmiał już normalnie, ale gdy podniosłam na nią wzrok...
Niesamowite, nagie okrucieństwo wyzierające z odmłodzonej, pięknej
twarzy kazało mi natychmiast odwrócić głowę. – Nie przesłyszałeś
się. Trzeba się jej będzie pozbyć, tu i teraz. To będzie najlepsze
wyjście, załatwić wszystko od razu, szybko i cicho... Nie możemy
ryzykować.
Krzyczący W Ciemności odwrócił się powoli, jego usta
wykrzywiły się w uśmiechu.
– Chciałaś chyba powiedzieć, że TY nie możesz ryzykować –
rzucił. – Słuchaj, pani – po raz pierwszy użył wobec niej
grzecznościowego zwrotu, ale jego ton aż ociekał sarkazmem – gdybym
już wcześniej nie wiedział, na co stać ciebie i twoich znajomych ze
Szmaragdowej Dzielnicy, wziąłbym tę sugestię za makabryczny żart.
Albo przejaw paranoi. Zabić dziecko, tylko dlatego, że
przypadkiem...
– Ty głupcze, to nie był przypadek!
Żmij pokręcił głową.
– Nie pozwolę ci na coś takiego.
Ixona, zaciskając wargi, skinęła na swoich podopiecznych. Ci z
nieruchomymi twarzami postąpili o krok do przodu. W ręku wyższego
błysnęła stal. Nóż.
Renegat nadal się uśmiechał.
– Nierozsądnie, nierozsądnie... Weź pod uwagę to, że mogę w
każdej chwili odwrócić moje zaklęcie. W okamgnieniu odzyskasz dawny
wygląd. Bądź więc ostrożna, Ixono.
Arystokratka cofnęła się o krok. Zaraz jednak zaśmiała się
drwiąco.
– Tym mnie nie zastraszysz! W mieście są jeszcze inni żmije.
Może rzeczywiście zaliczasz się do tych najlepszych, ale nie jesteś
niezastąpiony. Załóżmy, że odwrócisz czar, i co wtedy? Ja
błyskawicznie się zestarzeję, to prawda; ale w ułamek sekundy
później ty będziesz martwy, renegacie.
– To twoje ostatnie słowo?
– Niewątpliwie.
– W takim razie... – Krzyczący W Ciemności wymownie rozłożył
ręce. – Nie pozostawiasz mi wyboru. Odstąpił o krok, wyszeptał coś
bezgłośnie, samymi wargami. W jego ręku z powietrza zmaterializował
się miecz, wyglądający na bardzo ostry.
Ruchem szybkim jak myśl żmij schwycił Ixonę za włosy,
odchylając jej głowę daleko w tył, i przyłożył jej ostrze do szyi.
– Koniec dyskusji! Ty tam, rzuć broń. Już!
Mężczyzna zawahał się.
– Rzuć nóż! Inaczej...
– Zrób, co ci każe – wykrztusiła pospiesznie Ixona. Cała jej
pewność siebie zniknęła bez śladu. Nóż brzęknął o kamienie.
– Doskonale. Teraz stańcie tam, pod ścianą. Ty zaś – zwrócił
się do mnie – zostań tam, gdzie jesteś! Nie ruszaj się!
Niewolnicy usłuchali.
– Mógłbym odpłacić ci twoją własną monetą, zabijając cię,
Ixono, ale już i tak mam wystarczająco złą sławę. Poza pewną granicą
to zaczyna działać odstraszająco na klientów. Wrócisz więc po prostu
do swojej willi. Teraz, za kilka chwil.
Arystokratka otworzyła usta i zamknęła je ponownie. Wyglądała
na zaskoczoną.
– Będziesz mogła czuć się bezpieczna. Nawet, jeśli do Elity
dotrą wieści o twoim cudownym odmłodzeniu, nie będą mogli udowodnić
ci brania udziału w nielegalnym obrzędzie. Biorąc pod uwagę twoje
koneksje, wątpię, żeby odważyli się choćby wszcząć śledztwo. Wiesz o
tym równie dobrze, jak ja. Nawet czarodzieje nie są wszechmocni. Co
do dziewczynki... Powiedziałem już, ona nie stanowi zagrożenia.
Więcej nie musicie wiedzieć.
Nie wypuszczając z ręki miecza, drugą dłonią nakreślił w
powietrzu skomplikowany znak.
Niebieska błyskawica bez grzmotu. Dźwięk jak syk ulatniającej
się pary.
Niewolnicy stali teraz we wnętrzu powiększającej się,
półprzejrzystej sfery błękitnego światła. Za nimi była migocąca
szafirem nicość.
Jeden, ten niższy, wrzasnął.
– Żegnaj, Ixono – powiedział spokojnie Krzyczący W Ciemności.
– Obyśmy się więcej nie spotkali. Pchnął ją w kierunku świetlnej
sfery, tak, że niemal straciła równowagę. W okamgnieniu objęły ją
szafirowe macki. W ich blasku jej skóra wydawała się sina.
– Pożałujesz tego jeszcze! – krzyknęła, wygrażając mu
bezsilnie zza niebieskawej zasłony.
– Nie sądzę.
Bezgłośna eksplozja błękitu.
Troje ludzi zniknęło. Pochłonął ich lazurowy wir, który
natychmiast potem zbladł, zmalał i znikł, pozostawiając po sobie
ostry zapach siarki.
Krzyczący W Ciemności odrzucił miecz. Broń rozpłynęła się w
powietrzu jak dym.
– Głupcy – stwierdził pogardliwie. – Hej, ty! Dobrze się
czujesz?
Nie odpowiedziałam. Nie byłam w stanie. Wpatrywałam się w
drewniany fotel, nadal stojący pośrodku pomieszczenia.
I w coś jeszcze, w coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi,
zbyt pochłonięta rozgrywającym się na moich oczach konfliktem.
(Prawie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to ja sama byłam kością
niezgody, a przegrana renegata zakończyłaby się moją śmiercią.)
Spoczywającą w fotelu nieruchomą postać. Suive.
Po rozcięciu więzów nie osunęła się na podłogę, lecz zastygła
w miejscu, półleżąc, z rozrzuconymi ramionami, bezwładna jak
szmaciana lalka. Pasma zmierzwionych jasnych włosów przesłaniały jej
twarz. Porozcinane sznury leżały na podłodze.
O nie, nie wszystkie źródła lęku zniknęły wraz ze zniknięciem
Ixony...
Usłyszałam własny krzyk.
– Nie żyje!!
Żmij potrząsnął głową.
– Spokojnie, malutka... Nie ma się czego bać. Suive tylko śpi.
Śpi, rozumiesz?
Nie rozumiałam. Jak można spać i nie zbudzić się, podczas gdy
tuż obok...
– Kłamiesz – rzuciłam bez zastanowienia i natychmiast zatkałam
dłonią usta. Renegat jednak nie obraził się.
– Wszystkie wykwalifikowane żyły zasypiają w ten sposób po
czerpaniu. To im pomaga szybciej odzyskać siły. Ale masz rację,
Suive powinna była się obudzić już jakiś czas temu.
Marszcząc nieznacznie brwi, pochylił się nad dziewczyną i
powiedział do niej coś, chyba po prostu jej imię.
Suive powoli otwarła oczy. Nabrała głęboko tchu, najwidoczniej
chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnowała z tego zamiaru. Drżała na
całym ciele. Widać było, że jest skrajnie zmęczona. Krzyczący W
Ciemności obserwował ją przez chwilę z trudnym do określenia wyrazem
twarzy, potem odwrócił się do mnie.
– Widzisz – powiedział, niemal łagodnie. – Wszystko jest w
porządku. Oglądałaś rutynowy zabieg, malutka.
– Rutynowy zabieg!
Suive popatrzyła na niego z wyrzutem. Skrzywiła się, potarła
czoło, jakby chcąc wymazać nieprzyjemne wspomnienie.
– Zmroczo, to było okropne, okropne... Dziwne, że jeszcze
żyję!
– Nic ci nie będzie.
– Dobre sobie! Wszyscy mi to powtarzacie, ale ja nie jestem
taka pewna. To był już naprawdę ostatni raz, słyszysz? Powiedz to
Unarowi, pannie Lavalle i pozostałym. Nigdy więcej. Nigdy. Ale,
ale... – Suive mrużąc oczy rozejrzała się po pomieszczeniu – Gdzie
Ixona z obstawą?
Krzyczący W Ciemności doskonale udał obojętność.
– Znudziło im się przedstawienie, a co?
– Nic, nic. Zdawało mi się przez sen, że słyszę jakieś krzyki,
ale to pewnie było złudzenie... Hej! Tak w ogóle – wskazała na mnie
– kim ona jest?
– Nawet nie pytaj. To długa historia.
– Nie ma sprawy. – dziewczyna wzruszyła ramionami.
Rzeczywiście szybko wracała do siebie: na jej policzkach pojawił się
lekki rumieniec, oczy nabrały blasku. – Cudzy sekret, cudzy kłopot,
jak mawiają w moich stronach. Zostajesz tu?
– Czemu nie? W odróżnieniu od tamtych, mnie nigdzie się nie
spieszy.
– Brrr! Jak możesz? Wszystko tu cuchnie złą magią...Wy,
renegaci, macie dziwny gust. Wracam do siebie. Odpocznę trochę...
Nigdy więcej!
Wybiegła niemal w pół słowa, pamiętając jednak, żeby cicho
zamknąć za sobą drzwi. – Jest dobra w tym, co robi – w głosie
Krzyczącego W Ciemności dało się wyczuć żal. – Wątpię, żeby w końcu
zrezygnowała. Bycie żyłą też potrafi wciągnąć... – drgnął, jakby
otrząsając się z zamyślenia.
– Ale ty tego i tak nie zrozumiesz, malutka. Jak ci na imię?
– Marion – odpowiedziałam.
– Cóż, Marion. – beztroski, drwiący ton. – Niechcący weszłaś
dziś w drogę jednej z najbardziej niebezpiecznych osobistości w Shan
Vaola. Dama Ixona Ethair nie ma miękkiego serca. Można powiedzieć,
że uratowałem ci życie... Czy domyślasz się, dlaczego?
Zaprzeczyłam.
– Na pewno nie z litości! – zaśmiał się nagle, w jego oczach
coś błysnęło. Potem spoważniał raptownie.
– Nie, Marion. Zrobiłem to dlatego, że na odległość widać w
tobie dziecko Zmroczy. Masz w sobie płomień magii, choć tego nie
czujesz...
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami, nic nie
rozumiejąc.
– Co, nie wierzysz mi? Dam ci przykład. Ta piwnica obłożona
była silnym zaklęciem ochronnym. Sam fakt, że nas tu znalazłaś,
świadczy o twoich zdolnościach. Kiedyś, po odpowiednim
przeszkoleniu... Mogłabyś zostać czarodziejką, Marion. Albo żmijką.
– Nie bój się, nie zrobię z ciebie renegatki! – zachichotał,
widząc moje przerażenie. – Jeszcze na to za wcześnie... Zresztą, nie
do mnie należy kształtowanie twojej przyszłości... Byłaś dziś
świadkiem rytuałów, których nie ogląda się bezkarnie, ale odejdziesz
stąd bez przeszkód. Wrócisz do domu. Wszystko będzie tak, jak
było... Na razie.
Ponownie ukląkł przede mną. W sposobie, jaki na mnie patrzył,
było coś niesamowitego. Chciałam spuścić wzrok i nie mogłam,
musiałam odwzajemnić spojrzenie.
– Zmrocza cię tu przywiodła... Nie chcę stracić cię z oczu,
Marion. Pewnego dnia możesz okazać się cenna jak samo życie.
Zimny podmuch w jednej chwili ugasił wszystkie świece.
Piwnicę znów spowił mrok, rozjaśniany jedynie czerwonym migotaniem
węgli.
Renegat delikatnie pogładził mnie po policzku.
– Pewnego dnia – powiedział cicho – może się zdarzyć, że będę
potrzebował pomocy. Cudzej energii. Zmroczy. A w pobliżu nie będzie
nikogo... Wezwę cię wtedy, mała dziewczynko z Shan Vaola. A ty
usłyszysz, gdziekolwiek byś była, i przybędziesz na moje wezwanie.
Cofając rękę, wyrecytował głośno:
A vaere laino hoth, in caye
shainnon ereth-yeva thor aol
Marion-val, tash'cay imarren.
Choć nie znałam wtedy znaczenia tych słów, wryły się one w
moją pamięć tak, że jeszcze teraz potrafię je powtórzyć. Teraz wiem,
że było to zaklęcie naznaczenia i związania, nie słabnące z czasem,
zbyt silne, by mógł je przełamać ktokolwiek poza Mistrzami Elity.
Zanim jeszcze żmij umilkł, czar zaczął działać.
Otoczyły nas ruchliwe wężyki światła, pełzające różnobarwne
iskry. Patrzyłam w oczy Krzyczącego W Ciemności... i w pewnej chwili
zobaczyłam jego myśli. Dziwne, zagmatwane, obce... choć nie wrogie.
Słyszałam głos powtarzający moje imię. Potem wszystko to znikło, a
ja runęłam w przepaść rozciągającą się między jednym a drugim
oddechem, jedną a drugą myślą.
Długo, długo spadałam przez ciemność zimniejszą od lodu.
Pustka była nade mną i pode mną, i wokół mnie; a potem ja również
stałam się pustką.
Nie pamiętam, jak wróciłam nad ranem do domu. Nie pamiętam,
jak przywitali mnie rodzice i rodzeństwo.
Pamiętam ciemność i lepkie, wilgotne ciepło, i duszący zapach
krwi. I wpatrzone we mnie gorejące, dzikie oczy... To był sen. Śniło
mi się, że pożera mnie żywcem potwór o ciele czarnego smoka i
pięknej twarzy odmłodzonej Ixony. Pamiętam też inne sny, nie opiszę
ich jednak. Nie potrafię. Następnego dnia obudziłam się z wysoką
gorączką, która ustąpiła po kilku godzinach, pozostawiając jedynie
osłabienie. Koszmary natomiast prześladowały mnie jeszcze przez
wiele tygodni. Co noc budziłam się z krzykiem... Wiele razy
próbowałam opowiedzieć komuś – mamie, któremuś z braci, Kye – co mi
się przytrafiło, ale za każdym razem albo zaczynałam mówić od
rzeczy, albo – co było jeszcze gorsze – w ogóle nie mogłam
wykrztusić z siebie słowa. W końcu, idąc za radą kogoś z rodziny,
starszy brat – wówczas już dorosły – zabrał mnie do znachora.
Znachor mieszkał w portowej dzielnicy, w walącym się
drewnianym domku, pełnym zasuszonych roślin, żywych jaszczurek i
malowanych rzeźb. Okazał się dobrotliwym człowieczkiem, ciemnoskórym
i siwowłosym, którego całe odzienie stanowił owinięty wokół bioder
prostokąt wzorzystej materii. Jego czary w niczym nie przypominały
olśniewających wizualnie, przerażających popisów Krzyczącego W
Ciemności. Okadził mnie jakimiś ziołami i odśpiewał kilka
monotonnych pieśni, a ja tymczasem przypatrywałam się dziwacznym
ozdobom z ciemnego metalu, noszonym przez niego na szyi, w uszach i
na nadgarstkach. Gdy skończył, uśmiechnął się szeroko, odsłaniając
poczerniałe pniaki zębów.
– Teraz jesteś już zdrowa, mała Mani – powiedział,
pieszczotliwie zdrabniając moje imię, podobnie jak czynili to
rodzice.
Od tamtej pory minęło już ponad dziewięć lat, a koszmary nie
pojawiły się ani razu. Na pozór wszystko jest więc w porządku – ale
tylko na pozór.
Pewnych rzeczy nie można od siebie odrzucić, na zawsze usunąć
z pamięci. Można co najwyżej zepchnąć je na samo dno umysłu,
pogrzebać pod zwałami codziennych spraw, drobnych radości i trosk...
udawać, że nic się nie stało... Ale one wracają. Zawsze.
O, tak, wiem, bardzo się zmieniłam. Zostawiłam za sobą
dziecinne lęki i zabobony, nie jestem już przecież dziewczynką, a
kobietą.
Głęboko we mnie wciąż jednak tkwi wspomnienie tamtej
czerwcowej nocy. Gdziekolwiek idę, noszę w myślach obrazy, których
nie sposób zatrzeć. Słabo oświetlona, obskurna piwniczka – węgle
tlące się w żelaznym koszu – zimne, okrutne oczy starzejącej się
arystokratki. Sylwetka Krzyczącego W Ciemności na tle
świetlisto-bursztynowego chaosu macek-niemacek, płomienie
strzelające z jego dłoni. Całe morze czarodziejskiego ognia.
Nadal łączy nas przecież niewidzialna nić, silniejsza od
stalowych kajdan...
Czasem, kiedy księżyc jest w pełni, czuję lekkie mrowienie i
chłód w miejscu, gdzie palce renegata musnęły moją twarz.
I wiem, że pewnego dnia Krzyczący W Ciemności upomni się o
swoją należność.
Agnieszka Hałas (Ignite)
Lublin, sierpień 1997