Gretkowska Manuela - My zdies' emigranty
Szczegóły |
Tytuł |
Gretkowska Manuela - My zdies' emigranty |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gretkowska Manuela - My zdies' emigranty PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gretkowska Manuela - My zdies' emigranty PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gretkowska Manuela - My zdies' emigranty - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
MANUELA GRETKOWSKA
MY ZDIES’ EMIGRANTY
mojej żonie
Strona 2
Szanowna i Droga Pani,
Przeczytałem „My zdieś emigranty” z dużą przyjemnością i zainteresowaniem, ciesząc się,
że wbrew prawdopodobieństwu mogę czuć to samo co ludzie Pani pokolenia.
Ale mam i uwagi krytyczne. Czyta się i chce się jeszcze, czyli zostaje jakiś niedosyt. Bo jed-
nak książka jest nieduża, w tradycji, jakoś przyjętej przez polską prozę, wydawania kiedy uzbiera
się 100-150 stronic. Raczej bym ją rozszerzył i rozbudował, wcale nie odchodząc od (dobrej) for-
muły. Wątek Marii Magdaleny oczywiście mnie żywo obchodzi (choć rozczarowała mnie wystawa
we Florencji parę lat temu - przeważnie rzeźby starej wyschniętej Magdaleny - pokutnicy). I ten
trop - Sophia, Diana, Malkuth b. ciekawy, jednakże, ponieważ jest prowadzony chaotycznie, może,
na czytelniku mało obeznanym z tą tematyką, robić wrażenie wtrętów dla ozdoby czyli
stylistycznych wstawek, bo ostatecznie nie chodzi o to, że coś kojarzy się z czymś (albo wszystko ze
wszystkim), tylko o jakiś obraz wyobraźni religijnej, nie do otrzymania jeśli stulecia i geograficzne
obszary są zbite i zagęszczone w jakby cegiełkę. Rozumiem trudność. Przecie nie chce Pani pisać
jakiejś dysertacji. Ale może jakiś sposób rozdzielenia wątków znalazłby się.
Szczerze Pani winszuję daru pisania, że jest Pani naprawdę alive. Ortografia chwilami tylko
szwankuje, co spotyka się u wielu wychowanków Polski Ludowej.
Z najlepszymi życzeniami
Czesław Miłosz
Strona 3
Jesień 1988
Mabillon. To obiady dla studentów. To najsmakowitsza stacja metra. Ruchomymi schodami
powoli w górę, a potem powolutku przesuwanie się w kolejce i nakładanie na tacę: sałaty, sałatek,
sekwiczanki z kranu podanej w wytwornej karafce, deserów, i jeszcze deserów, aż kucharz w
olbrzymiej białej czapie nie wskaże chochlą mojej tacki: - Mademoiselle, qu est-ce que c’est?
Oczywiście, że wzięłam za dużo, ale jak wybrać pomiędzy deserem czekoladowym a
bananowym. Nie, nie oddam.
- You are wrong, Monsieur.
- Pourquoi?
- l’m madame, no mademoiselle.
I macham mu przed oczyma obrączką. Roześmiał się, a szlaban chochli spada już na inną
tacę. Taki obiad kosztuje 10 franków, wart jest chyba jeszcze mniej. Za oknem powiewa francuska
flaga, czy taka flaga powiewałaby za 10 franków? A ja mam za te dziesięć franków nie tylko
chodzić, ale i myśleć. Myśleć chociażby o tym, czemu nie zostałam kilka tygodni temu
przesiedleńcem niemieckim.
Papiery mam, jak każdy z lewej strony Wisły, w porządku - jakiś dziadek czy stryjek w
Wermachcie. Za dokument potwierdzający niemieckość wystarczy nawet zaświadczenie
szczepienia wydane przed 8 maja 1945. W Berlinie Zachodnim jest biuro z kartotekami Wermachtu
i po sprawdzeniu autentyczności papierów dostaje się kategorię przesiedleńca: zasiłek, mieszkanie
ftp.
Zastanawiając się nad swoją niemieckością, przypomniałam sobie o jednym z dalszych
wujków, który miał fabryczkę w Łodzi na Wierzbowej, potem miał syna. Po wrześniu 39 ten syn
został SSmanem. Wyjechali, mówiąc delikatnie, bo to była ucieczka, na początku 45 roku. Inna
część rodziny, nie spokrewniona z łódzkimi fabrykantami, wyjechała w 68. Więc równie dobrze
mogę być Żydówką. Najmłodsze pokolenie, czyli ja, wyjechało w 88. Nie był to rok polowania na
Polaków. Był to po prostu kolejny rok w PRL i stwierdziłam, że następny rok w kraju byłby nie do
zniesienia. Tylko tyle.
Nie mam ochoty zostać Niemką i tłumaczyć, że mówię tak źle po niemiecku, gdyż już w
dzieciństwie prześladowano mnie na ulicach Torunia za posługiwanie się mową ojców i dziadków.
Jeśli się okaże, że we Francji mieszkać nie mogę, to trudno, pojadę do RFN.
Na naukę hebrajskiego i zostanie Żydówką jestem za stara. Poza tym wierzę w fałszywego
Mesjasza i - niestety - wygląd odziedziczyłam po aryjskich przodkach. Że nie nadaję się na
Żydówkę, stwierdził też Andrzej. Przypadkowo stał się ekspertem w tej kwestii. Przyjechał do
Austrii na początku listopada. Przeleżał kilka nocy na trawniku przed jakimś już zamkniętym dla
Strona 4
Polaków obozem. Być może innych męczyłoby takie wyczekiwanie, ale Andrzejowi trawnik
zastępował łóżko szpitalne, gdyż przyjechał chory - temperatura prawie 40 stopni - po
skomplikowanym wyrwaniu zęba. Było mu całkowicie obojętne czy próbują go nocą okraść
Arabowie, czy nad ranem wygonić kopniakami policjanci. Po kilku dniach tego alpejskiego Davos
ozdrowiał na tyle, że przypomniało mu się o czymś takim jak Amnesty International, która to
instytucja zaliczyła go kiedyś w poczet swoich podopiecznych. Po kilku dniach dostał pokój w
hotelu i spokojnie czeka na bilet do Kanady. W Wiedniu spotkał górników ze Śląska na tyle zdeter-
minowanych brakiem pieniędzy, że zdecydowali się wstąpić do Armii Izraelskiej, bo słyszeli gdzieś
o naborze. Andrzej, znający język angielski, został wydelegowany do ambasady izraelskiej, aby
uzgodnić warunki przyjęcia, Czy - w gwarze wojskowej - zaciągu nowej siły. Ślązacy czekali
cierpliwie przed ambasadą, gdy oburzony dyplomata izraelski tłumaczył Andrzejowi, iż Armia
Izraelska jest armią narodową a nic Legią Cudzoziemską. No, ale jeśli ci panowie są Żydami, to...
- Nie proszę pana, nie sądzę. Nie wyglądają na Żydów.
Dyplomata jednak dyskretnie popatrzył zza firanek na niefortunnych ochotników i
potwierdził zdanie Andrzeja: - Rzeczywiście, cóż, bardzo mi przykro...
Tak więc Andrzej też ocenił, że bez mocnych papierów, na sam wygląd trudno mi będzie
zostać Żydówką.
Widocznie tak chciała opaczność historyczna i pewnie jeszcze by chciała, żebym za długo
nie posiedziała w Paryżu. Oświadczyła to na piśmie i podsunęła mi tę wiadomość pewnego
pięknego listopadowego dnia. Szłam wzdłuż bulwarów nad Sekwaną, podziwiając Notre Dame w
naturze i na pocztówkach porozwieszanych wśród straganów bukinistów. Pomiędzy obrazkami było
trochę książek. Przeglądałam co poniektóre zetlałe romansidła dziewiętnastowieczne, aż trafiłam na
piękne wydanie Nostradamusa. Otworzyłam przepowiednię na fragmencie głoszącym, że:
„...wielkie miasto z metalową wieżą pęknie na pół...” Wszyscy sądzą, że Nostradamus miał na
myśli Paryż z wieżą Eiffela, ale czy można tak biernie poddać się wyrokom przepowiedni i czekać
na najgorsze? Trzeba coś zrobić albo chociaż pomyśleć, pomyśleć, że jest już miasto z ogromną
wieżą telewizyjną na Alexander Platz, miasto pęknięte na Berlin Wschodni i Zachodni. A więc
Paryż jest uratowany! Ocaliłam Paryż.
Uspokojona tym rewelacyjnym odkryciem schodzę do metra mijając bluesową kapelę,
dziewczynę grającą na flecie barokowe koncerty. Najwięcej ludzi stoi wokół Murzynów
wybijających niesamowite rytmy na bębnach, pudłach i chyba ścianach metra.
- Jak sądzisz, po co oni tak bębnią?
- No, dla pieniędzy, dla przyjemności.
- Nie, oni to, moja droga, robią tylko dla pieniędzy. Popatrz kto ich słucha, kilku białych, a
reszta to Murzyni. Bo ci, co bębnią, bębnią na pewno szyfrem i przekazują innym czarnym
Strona 5
informacje, że dziś na przykład pracę można znaleźć na Duroc, albo że banany są najtańsze na
Marche Dupleix i inni Murzyni rzucają im za to do czapki pieniądze. Teraz będzie moja stacja,
wysiadam, a ty idziesz pod ambasadę, prawda?
Ty-ty idziesz na spotkanie z księciem, a ja-ty pod ambasadę rumuńską zobaczyć
manifestację przeciwko Ceausescu. Wiem, że jak zwykłe wiecujący zostaną poproszeni o
przesunięcie się kilka ulic dalej od ambasady, co natychmiast uczynią. Ciężarówka CRSu (w Maju
68 krzyczano CRS - SS) będzie stalą ku ozdobie, bo policja nie ma powodu przeszkadzać grupie
starszych ludzi, którzy zebrali się, aby pokrzyczeć: Ceausescu morderca! Komuniści mordercy!
Pod ambasadą było kilku Polaków, wyróżniał się wśród nich starszy dostojny pan
trzymający flagę polską, ozdobioną napisami Solidarność i KPN. Nie wiem dlaczego, od czasu do
czasu postukiwał tą polską flagą o flagę rumuńską, radośnie pokrzykując: Polak - Węgier dwa
bratanki! Obok Polaków stali Niebiescy Khmerowie z Kambodży, tłumaczący wszystkim chętnym,
że nie mają nic wspólnego z Khmerami Czerwonymi, zwolennikami Pol-Pota.
Kiedy wiecujący zaczęli wołać: Zjednoczona Europa bez Moskwy! Rosjanki z
transparentem Rosyjskich Niezależnych Związków Zawodowych zaczęły się rozglądać
niespokojnie nie wiedząc, czy mają krzyczeć to co inni, czy też udawać, że nic nie rozumieją.
Zrobiło się ciemno i zimno, zaczął padać deszcz. Próbowałam rozweselić Rosjanki, wołając
do nich - Freedom for Dracula - ale dziewczyny były już bardzo obrażone. Zwinęły transparent i
postanowiły pójść do domu. Na ich miejsce przyszli integryści francuscy, niosąc piękny sztandar:
biały krzyż na tle lilii andegaweńskich. Na sam koniec imprezy zjawili się monarchiści, lecz stronili
od tłumu, trudno więc było się rozeznać, czy byli to zwolennicy dynastii bourbońskiej, czy też
poplecznicy Hrabiego Paryża.
Odchodząc spod ambasady wzięłam gazetkę rumuńsko-francuską z prześlicznym
rysuneczkiem:
Więcej nie pamiętam.
Strona 6
Zima 1988
Na początku nic. Rozbity wazon. Ona stoi, a potem cala we krwi. Na czole rana, dziura
prawie. Krew płynie i płynie. Patrzę na samochód i nic, no nie możemy nim jechać do szpitala.
Mówię jej połóż się, albo co, głową w dół, to może krew wpłynie z powrotem do tej dziury w czole,
bo nie możemy jechać samochodem, dzisiaj niedziela i zakaz dla nieparzystych numerów... No nic
nie zrobię, ta krew płynie, a ona coraz bledsza. Idziemy pieszo przez pół Bukaresztu do szpitala.
Rana zasycha, krzepnie. Zanim doszliśmy, był prawie strup, a potem blizna. Duża blizna na czole w
kształcie litery C. Jak Ceausescu i ta blizna przez niego, przez niego, przez niego.
- Uspokój się Konstantin, spokojnie, no już spokojnie - próbujemy mu wcisnąć w ręce
szklankę wina. Ale Konstantin nadal wymachuje fotografią swej bladej, czarnowłosej żony i
pokazuje palcem bliznę na jej czole. Oglądamy zdjęcie, kiwamy głowami, rzeczywiście wyraźnie
widać C.
Siedzimy na podłodze. Rumuni, Bułgarzy, Czech, Polacy, wokół coraz więcej niedopałków,
pijemy herbatę, wino i jest nam tak dobrze, bezpiecznie razem. Nikomu z nas nie chce się wyjść z
tego ciemnego pokoju w foyer dla emigrantów, chociażby na korytarz i spotkać tam
Kambodżańczyka o urodzie Pitekantropa, przeżywającego ciągle na nowo bombardowanie i
gwizdaniem naśladującego atakujący samolot. Druga osoba, na którą można się natknąć na
korytarzu to chyba były więzień jakiegoś południowoamerykańskiego reżimu chodzący w kółko,
jak w czasie spaceru na karniaku.
Lepiej więc zostać w pokoju między swoimi i słuchać Wojtka, który wyjechał z Pragi, bo
tamye zivot docela jednoduchy, aie duchovné je teźky. Wszyscy doskonale rozumiemy, że ten żywot
w Czechosłowacji duchovné je teźkij i nikt nie zadaje głupich pytań, dlaczego je teźkij. A Francuzi
by pytali. Pytali nawet Rumuna Kovera, dlaczego metro przestało jeździć, ich własne paryskie
metro. Kover odpowiedział, że jest strajk, czytał o tym w gazecie.
- Jaki strajk, wypadek na pewno, a nie strajk.
- Strajk, upierał się Kover.
- Eee tam, pan cudzoziemiec, trzeba się spytać kogoś innego.
Kover poczuł się obrażony i twierdzi, że tępoty Francuzów nie usprawiedliwia ani
Rewolucja Francuska, ani szalejące tu niegdyś choroby weneryczne, ani nic. Po prostu są tępi i nie
ma sensu wprowadzać ich w tajniki działania komunizmu, skoro nie pojmują nawet swojej tak
prostej i jawnej demokracji.
Przecież uznaliby mnie za paranoika - mówi Kover - gdybym im powiedział, że trzęsienie
ziemi w Armenii było sztucznie wywołane. Po co pacyfikować republikę za pomocą Armii
Czerwonej, jak można uspokoić rebeliantów inną metodą. Miejsce i czas klęski tak świetnie
Strona 7
dobrane, że rozumując logicznie nie można dojść do innych wniosków. Gorbaczow wyjechał wtedy
za granicę, żeby móc zrzucić winę na twardogłowych, gdyby coś się nie udało. Kilka miesięcy
później było trzęsienie ziemi w NRD i doszło aż do Frankfurtu nad Menem. Oczywiście, rzecz z
punktu widzenia geologii niemożliwa, więc po sześciu godzinach NRDowcy wytłumaczyli, że była
to seria niekontrolowanych wybuchów w kopalni potasu. Ale cóż prostszego jak potrząsnąć
Frankfurtem i miastami Zachodu w czasie wojny.
Można skojarzyć też inne fakty. Na pokazach lotniczych w Paryżu coś się zepsuło w
radzieckim myśliwcu. Pilot się katapultował, samolot przeleciał jeszcze kawałek i wybuchnął.
Pokazywano w telewizji ten wypadek chyba dwadzieścia razy, aż wszyscy zapamiętali, że rosyjskie
samoloty, mimo że mogą lecieć bez pilota, są niedoskonałe i się psują. Miesiąc później przelot
sowieckiego myśliwca aż do Belgii nie zdziwił nikogo. Naturalnie, że to jeszcze jedna awaria
samolotu a nie test. Jak Zachód zareaguje na atak Rosjan.
Oczywiście Kover ma rację. Przedyskutowaliśmy trzęsienie ziemi w Armenii i rosyjskie
myśliwce już chyba ze sto razy w naszych niekończących się rozmowach o polityce, o komunizmie
i o tym jak skończy ten świat, bo że wszystko zbliża się ku końcowi nikt z nas nie wątpi. Głupota i
zło panują nad światem, a my, biedni emigranci przeczuwający upadek Zachodu, nie możemy
znaleźć pracy. Pracy w miarę dobrze płatnej, niewyczerpującej, no w ogóle pracy. Niestety dobre,
ciepłe posadki zanikają. Nie ma już od kilku wieków profesji takiej jak croque-mort. Nie była to
może praca fascynująca, ale pożyteczna i nieciężka. Croque-mort gryzł zmarłego. Dokładniej gryzł
go w piętę. Jeśli ugryziony nieboszczyk poruszył się - znaczyło, że to nie nieboszczyk, jeśli
gryziony nie reagował, było jasne, że to nie letarg a na wieki wieków spoczynek wieczny.
Prawdopodobnie rzemiosło croque-mort wymagało jakiegoś talentu. Ludzie z talentem
zawsze znajdują sobie pracę, na przykład Michał - człowiek utalentowany, skończył ASP w
Krakowie i rzeczywiście maluje świetnie. Przywiózł swoje abstrakcyjne obrazy do Paryża i
próbował je sprzedać w galeriach. Nie kupiono od niego jednak żadnego płótna. Ustawił więc
wszystkie swoje dzieła nad Sekwaną i siedział tak przy nich tydzień. Zostało mu dwadzieścia
franków oraz myśl o smutnym powrocie do Polski. I zobaczył wtedy na wysokości swego nosa
lśniącą aktówkę w zadbanych, upierścienionych dłoniach. Jakiś zamożny człowiek oglądał uważnie
jego obrazy.
- Pan to namalował? - zapytał wskazując obraz przedstawiający żółte plamy.
- Tak, jestem malarzem.
- Z dyplomem dobrej szkoły? - pytał dalej zamożny człowiek.
- Jak najbardziej.
- To ja pana kupuję.
Michał nie był pewien swojej francuszczyzny.
Strona 8
- Jak to mnie? Pan jest marchandem, prawda?
- Zgadł pan, jestem marchandem sera. Najlepszego na świecie sera szwajcarskiego. Patrząc
na pana obrazy wpadłem na pomysł, żeby ściągnąć klientów nie smakiem, kolorem, wymyślnym
opakowaniem - bo to wszystko już było, ale czymś naprawdę wyrafinowanym: doskonałością form
i kompozycji dziur w serze.
W ten sposób Michał został projektantem dziur i zamieszkał w Szwajcarii. Zarabia
wspaniale, więc może sobie pozwolić na częste wydawanie przyjęć. Zrobienie takiego przyjęcia to
już osobna sztuka, do której Michał nie ma talentu. Zapraszając bowiem znajomych trzeba
pamiętać, że niektórzy są wegetarianami, inni jadają mięso, ale tylko koszerne, a jeszcze inni jadają
nawet nie koszerne, byle to nie była wieprzowina, a ktoś z tego samego towarzystwa uwielbia
golonkę.
Michał nie rozróżnia tych subtelności, kupuje owoce i mięso według niego smaczne oraz
dobrej jakości. Najważniejsze są i tak na takim przyjęciu rozmowy, nawet te zasłyszane: -
Siedziałam w kawiarni, a obok mnie dwie Niemki opowiadały sobie taką historię: - Jakaś ich
znajoma pojechała do Francji na wakacje, poznała tam bardzo sympatycznego Amerykanina.
Wielka miłość i te rzeczy.
On na rozstanie dał jej paczkę prosząc by otworzyła ją dopiero w Kolonii. Ona zajrzała do
paczki już w samolocie. W paczce były przywiązane do siebie sznurkiem zdechły szczur i
szczurzyca a obok karteczka: Witamy w klubie AIDS.
- Niezłe, co? Wyobraźcie sobie psychikę tego faceta, bawi się zakochaną panienką i wie, że
za kilka lat ona umrze, a może dziewczyna też komuś wyśle szczurze pozdrowienia.
- Przestańcie, takie świństwa, o szczurach przy jedzeniu - zaczął skarżyć się Daniel.
- Jak masz jakieś wstręty, to nie z powodu szczurów, a dlatego że jesz szynkę. Ona ci
szkodzi, ty jej genetycznie nie trawisz. Bierz przykład ze swoich przodków i odstaw ten nieczysty
pokarm Danielu.
- Odczep się Jasiek, mówisz jak rabin, może jesteś Żydem?
- Jeszcze nie.
- Co to znaczy: jeszcze nie?
- Jeszcze nie, bo słyszałem o takich, co już Żydami zostali; na przykład Krzysztof Kolumb.
Według jednych był Genueńczykiem, według innych Hiszpanem, aż w końcu został Żydem. Ib by
się nawet zgadzało. Nazywał się Colombo, czyli gołąbek, a jakiego ptaka wypuszczał, Noe gdy
szukał nowej ziemi na zamieszkanie? Oczywiście gołąbka. U Żydów każde imię ma swoje
znaczenie. Ale to są filozoficzne rozważania.
Faktem jest, że Kolumb był w którymś pokoleniu przechrztą, marranem. Poza tym
wystarczy skojarzyć pewne wydarzenia: Kolumb wypłynął na poszukiwanie Nowej Ziemi
Strona 9
(podobno wiedział doskonale dokąd płynie, gdyż miał mapy na których była zaznaczona nowa
Ziemia Obiecana) trzeciego sierpnia wczesnym rankiem. Natomiast drugiego sierpnia ostatni Żydzi
na rozkaz cesarza rzymskiego musieli opuścić Ziemię Świętą. Przypadek? Być może, tak jak i to, że
12 X 1492 czyli 21 tishri w kalendarzu żydowskim, w szósty dzień święta Sukkot a więc w dzień
Hochannach Rabah dotarł Kolumb do wyspy. Jak ją nazwał? To proste - Hochannach znaczy zbaw
nas - a więc wyspa nazywa się Święty Zbawiciel - San Salvador. Ciekawe jest florenckie wydanie
„Listów o wyspach odkrytych przez króla Hiszpanii” z roku 1493. Ilustracje tej książki były
robione według wskazówek Kolumba. Co widział Kolumb w odkrytej ziemi obiecanej? Drzewo,
bardzo dziwne drzewo, bo przypominające raczej świecznik siedmioramienny czyli menorah. Na
tym samym obrazku narysowany jest król w płaszczu ozdobionym wyraźnie hebrajskimi literami i
wskazujący ręką nie na Zachód, ale na Wschód czyli tam gdzie znajduje się Eden, Ziemia
Obiecana. Tajemniczy monarcha nie musi być oczywiście Dawidem z rodu którego narodzi się
Mesjasz. Trawy i roślinność u stóp króla układają się w litery szin i het. Interesująca jest chmura
unosząca się nad drzewem, królem, trawami. Wygląda ta chmura dokładnie tak:
i kojarzy się raczej z głową brodatego człowieka, według mnie Mojżesza, trzymającego
kamienne tablice na tle gór. Widać wyraźnie nos, oko, a w tych górach można się dopatrzeć i
Syjonu, i Hebronu - jak kto woli. Z głowy Mojżesza wychodzą jakby promienie, promienie Chwały
Bożej. Nie są to rogi na czole Mojżesza, jak rzeźbił to Michał Anioł. Malowano, rzeźbiono rogi a
nie promienie, bowiem hebrajskie keren oznacza zarówno promienie światła, jak i rogi, popełniono
po prostu mały błąd w tłumaczeniu Wulgaty, zastępując promienie rogami. Wracając do Kolumba,
można do...
Wiosna 1989
Najciekawsze w telewizji francuskiej są reklamy, a właściwie zgadywanie, co jest
reklamowane. Jeśli rozebrana panienka przeciąga się rozkosznie na perskim dywanie i polewa
perfumami, to nie znaczy, że popadła w stan ekstazy wąchając Chanel nr 5 czy ocierając się o ten
wspaniały dywan. Euforię panienki wzbudził przytulany do twarzy delikatny, pachnący, niemalże
czuły papier toaletowy. Jeśli natomiast pokazują jakiś fragment opery Verdiego, to na pewno
reklamowany będzie krwisty befsztyk. Dlaczego? Nie wiem, ale jest to ładne, zaskakujące i
kolorowe. Nieraz dowcipne jak Apokalipsa - chatkę uciekinierów, gdzieś w syberyjskiej tajdze,
otaczają krasnoarmiejcy. Wyważają drzwi, okna, wpadają nawet przez komin. Scenkę pointuje
stwierdzenie: Rosyjski gaz wedrze się wszędzie! Przyjaciel, zasiedziały już we Francji, oglądając tę
Strona 10
reklamą doszedł do wniosku, że niedługo zobaczymy jak Chagall zachwala wycieczki do
Czarnobyla albo nad Kanał Białomorski.
- Co ty mówisz - zdziwiłam się - przecież Chagall nic żyje...
- No to co z tego, tym lepiej, zapłacą mu jeszcze więcej! A w ogóle to wyłącz ten telewizor,
bo mnie denerwuje i w ogóle Francja mnie denerwuje. Gdyby ta cala Francja była w Polsce, to by ją
ludzie docenili. A tak, Francuzi jedzą, piją i myślą jedynie o jedzeniu i piciu. Żadnych problemów.
Wszystko jak te reklamy - łatwe i bez sensu. Nawet jeden ksiądz, żeby ułatwić Francuzom życie,
wpadł na pomysł spowiadania przez minitel. Inni faceci chcieli zrobić referendum wśród katolików,
czy można stosować antykoncepcję. Papież się oczywiście nie zgodził na takie głosowanie, więc
podnieśli krzyk, że w Kościele nie ma demokracji i że Kościół jest totalitarny. Ale to nie tylko
chodzi o religię, ale o wszystko. Powiem ci coś, o czym mało kto wie, mimo że to prawda ważna,
najważniejsza, żeby zrozumieć co tu się dzieje. Widzisz - porównując Francję z Polską, to Francja
jest niższą kulturą, tyle że na wyższym poziomie rozwoju. Dlatego Polacy traktują Francuzów jak
dzieci, podziwiając jednocześnie Francję. Rozumiesz?
- Aha. Może byś się jeszcze wina napił? - podsunęłam mu kieliszek.
- A jakiego?
- Jak chcesz to greckiego albo włoskiego.
- Daj greckiego, to ci coś jeszcze opowiem. Byłem dwa lata temu na wakacjach, gdzieś koło
Aten. Któregoś wieczoru wracałem z kumplem na camping. Szliśmy poboczem szosy. Zza zakrętu
wyjechał rozklekotany motor i podjeżdża prosto do nas. Zsiada z niego dwóch wytatuowanych,
zarośniętych facetów w łachmanach. Wyglądali na marynarzy. Ciekawy byłem w jakim języku
zagadają, a oni pięknie po rosyjsku pytają czy jesteśmy Polakami. Kiwamy głowami, że tak. No to,
pytają dalej, czy mamy wódkę na sprzedaż. Niestety, już nie mieliśmy.
- Wy Paliaki? - zwątpili.
- No Paliaki, Paliaki, ale wódkę już wypiliśmy. Co wy tu jednak robicie, czy się nie
pomyliliście?
- Kakszto, kak. My zdjes’ emigranty - z urażoną dumą odpowiedział matros, po czym wsiedli
na rozlatujący się motor i odjechali.
- Nie sądzisz chyba, że tym Rosjanom których spotkałeś w Grecji jest aż tak źle? -
zapytałam. - Przecież jeździ tam dużo Polaków i zawsze mogą kupić od nich wódkę, gdy poczują
nostalgię. Mój znajomy, monsieur Wong, ma zupełnie inne kłopoty. Musiał uciekać z Kambodży,
gdyż był policjantem jeszcze za księcia Sihanouka i, mimo że, jak twierdzi, jest buddystą, robił
komunistom ciach. To ciach monsieur Wong pokazuje przeciągając znacząco po gardle.
Wraz z synkiem przedzierał się przez dżunglę do Tajlandii. Z jego grupy uciekinierów
uratowało się tylko kilka osób - reszta trafiła na wietnamskie patrole albo minowe pułapki. Jednak
Strona 11
mimo niełatwego życia monsieur Wong jest zawsze uśmiechnięty, chociaż raz zdradził mi, że coś
go trapi. Nie jest to naturalnie kłopot na tyle wielki, by przestać się uśmiechać, ale jest to pewien
problem. Otóż monsieur Wong lubi psy, a psy są we Francji bardzo drogie. Powiedziałam mu, że
mogę poprosić kogoś, kto przyjeżdża z Polski, aby przywiózł pieska: wilczura, pudla czy
pekińczyka. W Polsce psy są dość tanie, a kundla można dostać nawet za darmo. Monsieur Wong
był wzruszony moją propozycją i upewniał się, czy kundel jest dużym psem, bo z małym jest
zawsze dużo roboty. Zgodziłam się z nim, że małe pieski mają z reguły długą sierść i trzeba im
poświęcać więcej czasu.
- Owszem - przytaknął monsieur Wong - trudno taką sierść wyskubać.
- Po co wyskubać? Nie lepiej obciąć?
- No tak, najpierw obciąć, potem wyskubać, a na końcu opalić.
I to był moment, gdy zaczęliśmy się rozumieć. Monsieur Wong pojął, że nigdy nie
przyrządzałam psa, a ja zrozumiałam, dlaczego monsieur Wong marzy o psie. Przepis na psa okazał
się prosty. Trzeba wziąć psa, najlepiej dwu- trzyletniego i zanurzyć mu głowę w wiadrze z wodą.
Po utopieniu odcinamy mu łeb, pazury i ogon. Potem skubiemy i opalamy jak kurczaka nad
ogniem. Pieczeń z psa jest podobno wyśmienita. Kot też jest dobry, ale mniej smaczny niż pies i nie
nadaje się na danie świąteczne. Tak więc różnimy się z monsieur Wongiem gustami kulinarnymi,
ale poza tym rozumiemy się znakomicie.
Nie mogę natomiast zupełnie zrozumieć mentalności moich sąsiadów zza ściany.
Przyjechali z Peru do Francji przed trzema laty. Francuski znają słabo, uczą się natomiast
rosyjskiego, zwłaszcza ona, i nie mówi nigdy po francusku Moscou, ale Maskwa z takim
hiszpańskim akcentem. Ta ich Maskwa to marzenie, to cud. Cała szlachetność świata w tej
Maskwie. Na pytanie, dlaczego mieszkają w burżuazyjnym Paryżu, a nie w Maskwie, coś tam
odburkną i znowu mówią o geniuszu Trockiego albo Lenina.
On leży całymi dniami na łóżku patrząc w sufit, myśli pewnie o swych towarzyszach ze
Świetlanej Ścieżki.
Mój drugi sąsiad - Hassan Rastman - jest afgańskim fundamentalistą i Peruwiańczyków w
ogóle nie zauważa. Mówi im tylko Bonjour i ani słowa więcej. Jednak pewnego razu zrobił rzecz
niewiarygodną, zapukał do ich drzwi i powiedział całą długą kwestię patrząc gdzieś w bok albo na
podłogę:
- Przepraszam, ja nie przyszedłem do państwa, ja przyszedłem po moją przyjaciółkę.
Bo właśnie siedziałam u Świetlanej Ścieżki słuchając wykładu o konieczności rewolucji
ludowej. Wyszłam z Rastmancm na korytarz i pytam, co mu się stało. Afgańczyk zamachał gazetą i
mówi:
Strona 12
- W Odeonie grają ten film, o którym opowiadają wszyscy Polacy. „Le Complot - Zabić
księdza”. Musimy to zobaczyć.
- Rastman, widziałam ten film dwa razy, idź sam.
- Co? Sam? Już nie pamiętasz, kto ci tłumaczył wszystkie programy z Afganistanu, jakie to
miasto i jaki oddział mudżahcdinów. A gdzie przyjaźń polsko-afgańska? Płacę za twój bilet,
idziemy.
W kinie było z dziesięć osób. Usiedliśmy w pustym rzędzie, żeby rozmawiając nikomu nie
przeszkadzać. Rastman zapytał tylko, czy miasto, które pokazują to naprawdę Warszawa. Po
seansie wracaliśmy do domu pieszo przez Saint-Germain.
Rastman oczywiście pochwalił film, ale przyznał że jednego w nim nic rozumie. Dlaczego,
gdy policja podrzuciła broń Solidarności, zrobiono z tego aferę. W Afganistanie broń trzeba
kupować od znarkotyzowanych Sowietów albo zdobywać w walce. Czemu w Polsce komuniści
dają broń opozycji za darmo? Tłumaczyłam mu, że w Polsce jest zupełnie inna sytuacja niż w
Afganistanie i tak dalej, czego Rastman słuchał chyba tylko z grzeczności, bo w końcu
zaproponował: - Wiesz, ja nauczę cię strzelać. Kupisz sobie pistolet i może kiedyś ci się przyda.
- Ty umiesz strzelać? Przecież zawsze mówiłeś, że jako student farmacji leczyłeś w górach
rannych.
- Nic żartuj - Rastman się niemal obraził. - W Afganistanie każdy mężczyzna umie
posługiwać się bronią.
- Ale ja tak szybko do Polski nie wrócę, to może kupimy ten pistolet później?
- Nie, nie. Tak czy inaczej trzeba się szkolić w strzelaniu, jak ma się jakikolwiek kontakt z
komunistami, a komuniści są nawet we Francji.
Odłożyliśmy naukę strzelania na później, gdy kupię już pistolet. Mam nadzieję, że Rastman
zapomni o swym pomyśle. Nie mam zamiaru wydawać kilkuset franków na jakieś żelastwo, z
którego ani ja, ani nikt inny nie zrobi w Polsce użytku, nie mówiąc o kłopocie przewiezienia broni
przez granicę.
Wchodząc do domu znalazłam na schodach podartą gazetę, chyba „Le Figaro”, z taką oto
notatką: „...Słońce zachodzi dzisiaj o 17.58”. Już zaszło.
Maj 1989
Należę chyba do niewielu osób, które miały pecha dwa razy zdać egzaminy na sztuki piękne
i za każdym razem rezygnować z tych zapewne przyjemnych studiów. Pierwszy raz zdawałam do
szkoły w Toruniu. Egzamin trwający tydzień był dość męczący: trzy dni solidnego akademickiego
rysunku, dwa dni malarstwa olejnego i egzamin teoretyczny czyli wypracowanie z historii sztuki, a
potem pytania rodzaju: co było namalowane w grocie Lascaux albo proszę wymienić
Strona 13
współczesnych architektów polskich. Do tego wszystkiego w czasie przerw atmosferka histerii: Ja
już podchodzę trzeci rok i mówię wam: wszyscy, którzy zdają to po znajomości.
Po sprawdzeniu na liście, że zdałam, zaczęłam kupować pędzle, farby, blejtramy by zacząć
w październiku tworzyć dzieło na miarę Matejki. W czasie wakacji okazało się, że dostałam
paszport i trzeba wyjechać do Francji. Co było robić we Francji? Oczywiście znowu zdawać na
sztuki. Wybrałam szkołę niedaleko Paryża, podobną do toruńskiej czyli przeciętną. Egzaminy
dzieliły się, tak jak w Polsce, na dwie części: pierwsza część teoretyczna i druga praktyczna.
Egzamin praktyczny polegał na przekonaniu komisji, że ma się twórczą osobowość.
Profesorowie chodząc między salami oglądali dzieła kandydata i wysłuchiwali jego zwierzeń
artystycznych. W informatorze dotyczącym egzaminu praktycznego pan dyrektor zachęcał
zdających do prezentacji swej twórczości, niekoniecznie plastycznej.
Przyjechałam na egzamin z Rennes (400 km) obładowana teczkami, obrazami, plecakiem.
Poszłam obejrzeć dzień przed moją ekspozycją jak sobie radzą tubylcy czyli Francuzi. Okazało się,
że nikt nie ma prac olejnych, bo to trudna technika i uczyć się jej będziemy dopiero na studiach.
Przeważały abstrakcje, coś w rodzaju graffiti. Właściwie ekspozycje nic różniły się wiele od ścian
metra. Jeden ze zdających w momencie decydującym, czyli wkraczania komisji, zaczął krzyczeć, że
nikt nie jest godzien oglądania jego akwareli, a na pewno nie profesorowie akademiccy i zatrzasnął
drzwi. Profesorom to się spodobało, zaczęła się przepychanka, pertraktacje, w końcu pozwolił im
wchodzić pojedynczo. Pokazywał obrazek a następnie go darł, pakował do koperty i wręczał jako
pamiątkę. W innej sali skąpo odziana dziewczyna ustawiała się w różne pozy śpiewając przy tym
własne poematy. Obejrzawszy te ekspozycje postanowiłam także przypodobać się komisji poprzez
sztukę, którą Francuzi cenią najbardziej - sztukę kulinarną.
Ugotowałam ruskie pierogi, zapakowałam w termos i częstowałam nimi szanownych
profesorów opowiadając o tradycji pierogów, a zwłaszcza pierogów ruskich. Zwróciłam uwagę
komisji na cykl dwunastu obrazów w kolorze brązu, ciemnej czerwieni o fakturze strupów. Były to
autoportrety i autoakty malowane co miesiąc moją własną krwią i zatytułowane „Może kiedyś ta
krew zakrzepnie w język i ogon płodu”. Kiedy przewodniczący komisji poprosił o dokładkę z
pierogów byłam pewna, że przeszłam część praktyczną egzaminu. W sali obok wystawiał swe prace
człowiek neolityczny - strasznie chudy chłopak malujący rękami bizony, konie; fascynujący się
sztuką pierwotną i przekonany, że gdy zaczyna malować wcielają się w niego duchy przodków.
Ubrany był w brudne szorty, boso, cały pokryty malunkami, będącymi jak twierdził magicznymi
znakami pomagającymi mu zdać egzamin.
Część teoretyczna polegała raczej na wyrażeniu własnych emocji i przemyśleń niż na
stresującym wymienianiu dat lub stylów. Zaproszono nas do małej sali kinowej, rozdano kartki i
poproszono o opisanie kompozycji obrazu, który zobaczymy na ekranie. Jeśli będziemy mieli
Strona 14
jeszcze trochę czasu, to mile byłby widziany zapis wrażeń, jakie wywołuje w nas oglądane dzieło
sztuki. Pan dyrektor po wyświetleniu przezrocza dodał, że obraz który właśnie widzimy na ekranie
to słynne „Matele” Paula Gauguina.
Przez pół godziny pisałam o barwnych plamach, pierwszym planie, drugim planie, liniach
poziomych i skośnych. Zostało mi jeszcze pół godziny czasu. Zdjęłam okulary, by nie
przyzwyczajać oczu do wyraźnego oglądania świata. Należę do tych krótkowidzów, którzy nie
uznają swego sposobu widzenia za wadę wzroku. Wręcz przeciwnie - okulary są przydatne
wyłącznie w kinie; na ulicy czy w domu deformują naturalne spostrzeżenia. Skoro oczy
krótkowidza nie mają ochoty odbierać podobnych bodźców nerwowych jak oczy niekrótkowidza,
to znaczy, że mają inną wrażliwość i należy ją uszanować. Po prostu organizm krótkowidza w
pewnym momencie postanawia rozwinąć swe inne zmysły. Ciągłe noszenie okularów nie poprawia
wzroku, a skutecznie uniemożliwia wzbogacenie wrażeń słuchowych, węchowych czy dotykowych.
Skoro organizm zaczyna niedowidzieć trzeba tę szansę wykorzystać, a nie biec natychmiast do
okulisty i dać sobie wmówić, że jest się dotkniętym wadą czy wręcz iluś procentowym kalectwem.
Moi francuscy znajomi krótkowidze są specjalistami w kupowaniu owoców, bowiem tylko
oni potrafią wąchając banany lub na pozór miękkie ananasy stwierdzić czy owoc jest rzeczywiście
dojrzały, czy też zaczyna już się psuć. Większość krótkowidzów jest idealistami obiektywnymi,
nawet jeśli sobie tego nie uzmysławia w kategoriach epistemologicznych. Przyczyna tego jest
prosta. Bez okularów trudno zauważyć czy idąca drugą stroną ulicy osoba jest uśmiechnięta,
zasmucona, ma podbite oko lub ekstrawagancki makijaż. Czyjś wyraz twarzy, uczesanie są
niedostrzegalnymi atrybutami. Krótkowidz pomija je w swojej percepcji, zauważa natomiast istotę
jedyną i niepowtarzalną wyróżniającą znajomą osobę spośród przechodniów. Trudno zdefiniować
tę istotę, dzięki której zauważa się bezbłędnie w tłumie ludzi kogoś, kogo się dobrze zna, nie
widząc wyraźnie ani jego rysów twarzy, ani sylwetki. Po prostu krótkowidz ma tę zdolność
postrzegania idei, istoty rzeczy oraz ludzi, jeśli oczywiście nie nosi ciągle okularów.
Pamiętając o tym zaczęłam przyglądać się obrazowi Gauguina na swój własny,
krótkowzroczny sposób: trzy szare plamy, dwie jaskrawe plamy, trzy szare punkty. Trzy, trzy dwa.
Zaciekawiona tą arytmetyczną regularnością założyłam jednak okulary: Na ławce siedzą trzy
kobiety w szarych sukniach, obok nich dwie w sukniach o ciepłych, nasyconych, wręcz jaskrawych
barwach. Przed ławką ułożone są trzy kamienie lub jakieś kolorowe punkty. Z prawej strony
kompozycję zamyka postać dziewczyny, a właściwie pół dziewczyny przeciętej pionową ramą
obrazu. W tle niewyraźne, dalekie postacie męskie, drzewa i chyba jezioro. Kobiety na ławce mają
kamienne rysy, przypominają bardziej boginie niż zwykłe śmiertelne istoty. Jedynie dziewczyna
(pół dziewczyny) ma wygląd kogoś rzeczywistego. Matete znaczy targ, ale nie widać na obrazie ani
garnków, ani warzyw - po prostu niczego, czym można by handlować. Zastygłe w hieratycznych
Strona 15
pozach kobiety też nie przypominają targujących się przekupek. O jaki targ więc tu chodzi? Co się
na nim kupuje, co sprzedaje? Dlaczego dwie kobiety mają jaskrawe suknie, trzy pozostałe szare i
jakby martwe, a dziewczyna przecięta na pół? Krytyk sztuki zadowoliłby się odpowiedzią, że liczba
postaci i ich zróżnicowanie podporządkowane są kompozycji, ale ja wiem, że Gauguin był
malarzem symbolistą, a więc ten obraz musi kryć w sobie jakiś symboliczny sens.
Dwie kolorowo ubrane kobiety. Dwie... dwójka symbolizuje element kobiecy. Trójka
oznacza element męski. Opozycja tych dwóch elementów na obrazie podkreślona jest jeszcze
kolorem: Dwie boginki w żółto-pomarańczowych sukniach i trzy pozostałe w smutnych
ciemnoszarych, pozbawiających je kobiecego wdzięku a zbliżających kolorem do niewyraźnie
zaznaczonych, także szarych postaci męskich w tle. Na obrazie więc trwa jakaś gra lub walka
między tym co kobiece i męskie, a może handel, bo przecież całość zatytułowana jest targ. Skoro
kobiety na ławce są zagadkowymi boginiami to może chodzi tu o targ między bogami. Ale co jest
jego przedmiotem? Może Gauguin namalował rzecz o którą trwa spór, może chociaż pół tej rze-
czy... ależ oczywiście że tak! - Pół dziewczyny.
Tajemnicze boginie rozmawiają więc o dziewczynie. O czym mogą rozmawiać będąc
symbolem pierwiastka męskiego i żeńskiego, jak nie o znalezieniu dla dziewczyny odpowiedniego
męża spośród postaci w głębi obrazu. Dziewczyna jest bardzo ładna i boginie kobiecości targują się
z symbolicznym światem męskim (trójka) o godnego jej urody oblubieńca. Ale dlaczego widzimy
tylko pół dziewczyny? Połowa, aby stać się doskonałością jedynki, domaga się uzupełnienia drugą
połową. Uzupełnieniem wiecznej kobiecości jest męskość. Czyli rzeczywiście dziewczyna jest już
w wieku, w którym czas znaleźć jej męża. Być może dziewczyna modli się do swych bogów i
obiecuje im ofiarę z kwiatów, owoców jeśli los ofiaruje jej wymarzonego mężczyznę. Taki
panieński targ: Wielka Bogini daj mi męża, a ja w zamian zapalę ci najwonniejsze kadzidła i ofia-
ruję mój najpiękniejszy naszyjnik z pereł. Bogini Matka skruszona takim prezentem targuje się ze
światem bóstw męskich o narzeczonego dla swej pięknej podopiecznej. Targ, Matete.
Po egzaminie poszłam do księgarni obejrzeć album Gauguina. Pod reprodukcją „Matete”
znalazłam informację, że inspiracją do tego obrazu była egipska Stella z czasów Starego Państwa
przedstawiająca boginie płodności i śmierci. A więc moje intuicje w jakiś sposób się potwierdzają.
Dwa tygodnie później przypadkowo trafiłam na książkę o Eliphasie Levi, jednym z
najsłynniejszych francuskich ezoteryków XIX wieku, autorze podręcznika traktującego o Wyższej
Magii. Do kręgu jego najbliższych przyjaciół, jak dowiedziałam się z książki, należała babka Paula
Gauguina. Czyli poszukiwanie utraconych rajów, zajmowanie się mrocznym światem symboli
należało w rodzinie malarza do tradycji.
Strona 16
Mimo zdanego egzaminu nie zostałam Salvadorem Matejką. Zamiast malowaniem
wspaniałych obrazów zajęłam się rozwiązywaniem zagadki pewnej tajemniczej kobiety z miasta
Magdala.
Wrzesień 1989
Podawanie komuś dłoni na pożegnanie czy - powitanie było dla mnie w Polsce prawdziwą
męką. Wolałam skinąć głową lub po staroświecku dygnąć niż zmuszać się do dotykania czyichś,
nawet przyjaznych, dłoni. To nie było przyjemne, ale prawdziwe tortury miały się dopiero zacząć w
Bretanii, gdzie musiałam mieszkać przez pół roku. Tam uścisk dłoni jest drobiazgiem, cały
ceremoniał powitań i pożegnań polega na całowaniu w policzek - trzy razy: cmok, cmok, cmok.
Cmokanie słychać wszędzie; w knajpie, na ulicy, w autobusie. Paryżanie mówią, że Bretania jest
krajem katolickim, więc całuje się tam trzykrotnie: W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
W zawsze awangardowym Paryżu całuje się cztery razy, koniecznie cztery razy nawet jeśli
znasz kogoś od dziesięciu minut - Poznajcie się, to jest Ziuta, to jest mój najlepszy przyjaciel Pierre.
Jeśli ucałujesz kogoś tylko dwa albo trzy razy, jesteś pas gentil, pas mignon i w ogóle nie lubisz
Ziuty i najlepszego przyjaciela Pierra.
Poznając dziennie kilka osób, szalenie paryskich, bo przybyłych z Buenos Aires, Rzymu czy
Montrealu, składa się od 40 do 80 całusów. Próbuję uniknąć tego całowania, twierdząc, że mam
katar, podejrzenie o syfa a na pewno AIDS. Nie da się jednak wykręcić od innego koszmaru, jakim
jest odpowiadanie na pytania z jakiego jest się kraju, co się robi we Francji, ile ma się lat, czy ma
się psa lub rodzeństwo. Zawsze ten sam nudny i wścibski zestaw pytań. Najlepiej przygotować
sobie karton i wypisać na nim wszelkie możliwe odpowiedzi. Po kilku dniach nauki na Alliance
Française starałam się unikać wszelkich nowych znajomości czyli konieczności odpowiadania na
pytania. Zapamiętywałam tylko narodowość kogoś już wcześniej poznanego, by rozpoznać czy
gesty tego kogoś są wyrazem zboczenia, czy też, jak w przypadku Włochów czy Greków, objawem
południowego temperamentu.
W arabskim sklepiku na mojej ulicy uchodzę za Rosjankę, bo gdybym na pytanie
ciekawskiego sprzedawcy powiedziała że jestem Polką, Arab pokiwałby głową, że wie gdzie jest
Polska, że Wałęsa, że Jaruzelski. A mnie nie interesuje ani Jaruzelski, ani Wałęsa. Gdy mówię, że
jestem Rosjanką to ludzi na chwilę zamurowuje, a potem patrzą na mnie z takim podziwem i
przestrachem jakby za mną stał Gorbaczow z niedźwiedziem na sznurku.
Niestety, ja też zobaczyłam w Paryżu rosyjskiego niedźwiedzia na sznurku. Było to w
upalny wieczór 14 lipca 1989 roku koło Łuku Triumfalnego. Nagle zrobiło się ciemno, zaczął padać
śnieg, zawyła przeciągle upiorna muzyka i przez Champs Elysćes zaczęli maszerować
czerwonoarmiści w swoich okropnych szynelach, wysokich buciorach i z gwiazdą na czole. Za nimi
Strona 17
na ruchomej platformie tańczyła baletnica z wielkim białym niedźwiedziem. W ten sposób przeszła
przez Paryż sowiecka parada z okazji dwusetnej rocznicy rewolucji francuskiej, bo przecież i
Rosjanie mieli w 1917 swoją rewolucję. Czerwonoarmiści po przemaszerowaniu przez Pola
Elizejskie zostali natychmiast załadowani do ciężarówek i odwiezieni do rosyjskiej ambasady, żeby
przypadkiem któryś z nich nie zdecydował się zostać i prosić o azyl. Francuzi, widząc ten
przerażający marsz, cieszyli się jak dzieci: a że sztuczny śnieg, a że niedźwiedź prawdziwy, i że
Rosjanie jeszcze tym razem wrócą do siebie, do domu.
Poczułam się w tym rozbawionym tłumie dosyć dziwnie: prawie tak samo jak przed kilkoma
miesiącami, gdy oglądałam telewizję w foyer dla emigrantów. Na ekranie spiker komentujący
paryską manifestację przeciw Rushdiemu nie mógł zrozumieć, skąd się bierze fanatyczny,
muzułmański tłum żądający śmierci pisarza, intelektualisty, no kogokolwiek w cywilizowanym
państwie francuskim. Mało mnie ta afera i histeryzujący spiker obchodzili, jednak wokół mnie
zamieszanie i słyszę jak wszyscy zaczynają wołać podekscytowani: Zabić Rushdiego! Zabić
skurwysyna! Rozglądam się w ciemnościach sali telewizyjnej i dostrzegam wyłącznie arabskich
emigrantów z Maghrebu.
Ale to było dawno, bardzo dawno temu, prawie rok przed poznaniem w Alliance Française
Bruna - jedynego człowieka który nie spytał mnie w pierwszych minutach rozmowy, co robię we
Francji, skąd jestem i jak mam na imię. Po lekcjach łaziliśmy zwiedzać pieszo Paryż dźwigając
wielkie słowniki polsko-francusko-angielskie, bo w nieustającej gadaninie ciągle brakowało nam
słówek. Po miesiącu spacerów nosiliśmy już mniejsze słowniki i znaliśmy więcej knajpek. Nasze
rozmowy polegały na wymyślaniu prawdopodobnych bzdur rodzaju: dlaczego monady opisane
przez Leibniza charakteryzował przede wszystkim brak drzwi i okien? Wytłumaczenie jest proste -
stary Leibniz siedzący w fotelu przy kominku, owinięty pledami nie cierpiał przeciągów. Wymyślił
więc doskonałość pozbawioną drzwi i okien czyli monadę. Rozwiązaliśmy w ten sposób wiele
zagadek filozoficzno-psychologicznych lub wręcz psychiatrycznych.
Niekiedy któremuś z nas nie chciało się iść do szkoły, bez umawiania jednak wiedzieliśmy,
że po takim napadzie lenistwa wagarowicz czeka w kawiarni na rogu Raspail i Vavin. Pewnego
październikowego dnia Bruna nie było w Alliansie, czyli czekał w knajpce, i rzeczywiście stał przy
kontuarze, ale tak odmieniony przez obszerny, beżowy, długi płaszcz, że nie byłam pewna, czy to
on. Kieliszek czerwonego wina w ręku, złota, lecz posrebrzona już trochę broda, opadające na
ramiona włosy i wspaniały płaszcz łączący się w kompozycję „Bruno malowniczy”. Bruno czuł się
trochę zażenowany swoją elegancją.
- Ten płaszcz przywiozła mi siostra - zaczął się tłumaczyć. - Ona jest projektantką mody w
Stanach i zrobiła mi prezent.
Strona 18
- Bardzo ładny ciuch, ale co za pakuły wychodzą ci spod rękawa, o tu pod pachą -
pokazałam palcem coś, co nie pasowało do szyku całości.
- To nie są pakuły, to jest owłosienie doklejone specjalnie w tym miejscu, dodające, według
mojej siostry, oryginalności i sex-appealu całemu look. Można te włosy perfumować dezodorantem,
jak prawdziwe. Dla ciebie też mam prezent - Bruno podał mi błękitno-bialy golf. - Zawiniesz
rękawy i będzie dobry.
Założyłam sweter. Siostra nie dokleiła na nim nigdzie włosów, ale za to przyszyła do
pleców dwa skrzydła typu anielskiego, z wełny. Skrzydła trzymały się na drucie i powiewały
majestatycznie. Wyglądaliśmy oboje świetnie, nie wypadało natomiast iść z takimi skrzydłami do
„Królowej Saby” na „pirożki” ani do koszernej pizzeri, a potem do koszernej cukierni na Saint
Paul, gdzie się tego dnia wybieraliśmy. Po prostu głupio byłoby się włóczyć ze skrzydłami na
plecach po żydowskiej dzielnicy między domami modlitw, pobożnymi Żydami i dzieciakami z
chederu. Postanowiliśmy pójść tam, gdzie mieszka najwięcej malarzy czyli na Bastylię. Był to
wieczór, kiedy Bruno zadał mi nieśmiertelne pytanie: A jaka jest ta Polska?
Jaka? Zacznijmy od historii. Wiesz kim byli rycerze teutońscy, w Polsce nazywano ich
Krzyżakami. Jeden z polskich królów pokonał Krzyżaków w wielkiej bitwie pod Grunwaldem, na
początku XV wieku. W czasach Reformacji prawie cały zakon przeszedł na protestantyzm, ci,
którzy pozostali katolikami mają teraz swoją siedzibę w Wiedniu. Właśnie w Wiedniu jeden z
Krzyżaków pokazał mi zdjęcia z grudnia 81, na których zakonnicy w swych tradycyjnych białych
płaszczach z czarnym krzyżem, zarzuconych na eleganckie garnitury załadowują do ciężarówek
pudła z żywnością dla Polski. Tyle z historii, a teraz geografia. Polska jest dużym krajem. Przy
granicy z Rosją, niedaleko miasta Białystok, jest jeszcze nawet trochę puszczy. Ktoś wpadł na
pomysł zrobienia objazdu tamtych okolic z prawdziwym Murzynem. Wystawiano Murzyna na
pokaz w chałupach sołtysów, oczywiście za opłatą. Dotknięcie prawdziwego Murzyna kosztowało
ileś złotych więcej. Frekwencja wspaniała i same korzyści - ludzie zobaczyli na własne oczy
Czarnego i mogli sprawdzić, czy nie pomalowany. Afrykańczyk ze Studium Języków Obcych w
Łodzi zarobił parę groszy i ten, kto wymyślił cały pokaz też na pewno zebrał trochę forsy.
- Nic wiem czy wszyscy byli zadowoleni z nieco innej historii, wtrącił Bruno. - Tuż przed
końcem wojny nasze wojska przemaszerowały przez głuchą francuską prowincję, gdzie nikt nie
widział obcokrajowców, a na pewno Murzynów z US Army. Chłopcy wmawiali prowincjuszom, a
zwłaszcza prowincjuszkom, że są pomalowani tylko na czas wojny, dla lepszego zamaskowania, a
potem czarna farba się zmyje. Niestety, nic nie dało po wojnie szorowanie czekoladowych dzieci,
farba nie schodziła.
Strona 19
Rozmawiając doszliśmy w końcu do „Voltaire”, przecisnęliśmy się do kontuaru i wzięliśmy
po lampce i chyba raz jeszcze, bo stanowczo musiałam usiąść przy stoliku. Zebrało mi się na
ogromną odwagę. Zaproponowałam Bruno coś, czego nikomu wcześniej nie proponowałam:
- Słuchaj, nasz związek trwa już tak długo, ty za kilka dni wrócisz do Londynu, więc trzeba
to jakoś zalegalizować, nie sądzisz?
- No pewnie - pokiwał głową próbując zwinąć z sąsiedniego stolika popielniczkę, broniąc
jednocześnie swego kieliszka przed nachalnym kloszardem.
- Proponuję żebyśmy zostali amis.
- A dlaczego nie petit amis?∗
- Bo ja mam męża - odpowiedziałam.
- Masz męża?
- Tak i jestem w nim zakochana do szaleństwa, on jest najcudowniejszy na świecie i, i nie
wyciągaj mnie na zwierzenia, bo chyba nie słyszałeś, żeby kobieta tak zachwycała się swoim
mężem.
- Owszem moja żona, to znaczy moja była żona.
- Widzisz, ja też nie wiedziałam, że jesteś żonaty.
- Byłem, byłem, ale wszystko co dobre ma swój koniec. Nasze małżeństwo było wspaniałe,
wszystko układało się cudownie, aż za cudownie, bo po pewnej szalonej nocy Kena zerwała się
naga z łóżka i zaczęła coś pisać przy biurku. Powiedziała, że kiedy się kochaliśmy doznała
olśnienia. Olśnienie polegało na tym, że odkryła w kobiecie dodatkowy zmysł, coś pomiędzy
zmysłem dotyku a zmysłem metafizycznym. Kena jest antropologiem, więc nie chciała popadać w
mistycyzm ani w czystą biologię. Wymyśliła, że orgazm u kobiety nie jest efektem fizycznego
dotyku, bo dotyk można określić: jego miejsce i siłę, a to co czuje kobieta w czasie kochania nic da
się dokładnie opisać. Innym dowodem na prawdziwość tej teorii ma być fakt, że w orgazmie
rozkosz rozchodzi się na całe ciało, co przy zwykłym, czysto fizycznym dotyku byłoby niemożliwe.
Ta przyjemność musi być więc pochodzenia pozazmysłowego czyli duchowego. Konkluzja -
wewnątrz ciała kobiecego jest zmysł łączący przeżycia fizyczne z duchowymi, taka z lekka
materialna dusza która ujawnia się w czasie kochania. Tym sposobem Kena rozwiązała problem
dualizmu psychofizycznego, problem, z którym nie można było sobie poradzić od czasów
Kartezjusza.
Do tak rewelacyjnych wniosków moja żona doszła po licznych eksperymentach. Najpierw
wypytywała się swoich koleżanek o ich przeżycia seksualne, a później jak każdy rzetelny
naukowiec postanowiła robić doświadczenia na sobie samej. Nasza sypialnia zamieniona została w
dość dwuznaczne laboratorium. Kena sprowadzała różnych facetów, by przekonać się w jakim
Gra słów - po francusku „ami” oznacza przyjaciela, a ..petit ami” kochanka.
Strona 20
stopniu siła orgazmu u kobiety, to znaczy konkretnie u Keny, zależy od predyspozycji duchowych i
fizycznych partnera.
Zostawiłem Kenie nasze nowojorskie mieszkanie i poleciałem do Północnej Afryki, gdzie
jako geolog kopałem skałki. Znajdowałem dużo skamieniałych roślin, więc przerzuciłem się na
paleontologią. Wśród roślin zacząłem trafiać na kości, prymitywne narzędzia, stare groby.
Postanowiłem więc studiować antropologię w Bejrucie, gdzie w sumie mieszkałem dziesięć lat. Nie
wiem czy Kena opublikowała swoją pracę, co do mnie, dzięki naszemu rozstaniu mieszkam w
Europie, mam dobrą pracę w British Muséum, a po morderczych miesiącach na Rub al-Khali,
znalazłem, jak sądzę, wyjaśnienie, skąd się wzięły ludy semickie. Ale skąd się biorą tacy ludzie jak
ci, co właśnie usiedli za tobą, nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Popatrzyłam w wiszące nad barem lustro i wśród dymu zobaczyłam tuż za mną dwa
kolorowe czuby panczurów. Punki rozmawiały bardzo głośno, ale nie po francusku.
- Bruno ja rozumiem co oni mówią. To nie jest po polsku, to nie jest po włosku. Boże co to
za język? Bruno już wiem! To są Rosjanie. Co prawda nigdy nie widziałam rosyjskich punków,
może są tu na delegacji. Punki musiały zauważyć, że gadamy o nich, bo ten z większym czubem
stuknął mnie w ramie i wcale nie agresywnie, a wręcz ze smutkiem zapylał:
- No szto?
- Niczewo - odpowiedziałam.
Chłopak wrzasnął - Jurij, Rosjanie! Jaka radość! - i zbierając swoje butelki, szklanki prze-
siedli się natychmiast do nas. Nie mieliśmy czasu dłużej porozmawiać. Dowiedziałam się tylko, że
Jurij i M. są z kapeli, która rok temu poprosiła we Francji o azyl. Tęskno im nieraz do domu, ale na
nostalgię mają niezawodną receptę - słuchanie Radia Moskwa. Po pół godzinie przechodzi im
wszelka tęsknota. Naszą rozmowę przerwało wejście do knajpy faceta ubranego dość schludnie, ale
o włosach trudno powiedzieć czy bardziej brudnych, czy bardziej długich. Od razu w drzwiach
wypatrzył punków i zaczął się przeciskać do naszego stolika wołając oskarżycielsko: Obcięli
włosy! Obcięli! A we włosach jest siła boża. Póki Samsonowi Dalila włosów nic obcięła miał w
sobie ducha bożego!
Facet był ewidentnie szaleńcem, ale mówił rzeczy ciekawe.
- Wszystkie wariactwa, choroby umysłu biorą się z szamponów. Szampon jest chemicznym
świństwem, trucizną, wpłynie do oka i oko boli. A ludzie wcierają szampon we włosy, w delikatną
skórę głowy, w mózg i szampon mózg przeżera. Włosy trzeba myć ziołami, nacierać mirrą i
olejkiem różanym, by olejek pachnący spływał po włosach. Tak jak głowę Chrystusa namaszczała
święta Maria-Magdalena i wiedziała co robi, miała piękne włosy aż do ziemi i Chrystus
zmartwychwstał a Samson zginął. O!