13781
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13781 |
Rozszerzenie: |
13781 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13781 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13781 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13781 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Herbert J. Franke
PIRAMIDA
Zawsze odbierałem to jako coś niezwykłego — i jestem przekonany, że będzie tak również
w przyszłości, ilekroć nadarzy się ku temu sposobność — kiedy dach z liści okrywający
puszczę zaczynał się przerzedzać, a przed wędrowcem, wymęczonym nieustannymi
zmaganiami z bagniskiem, upałem, wilgocią, pnączami i robactwem, otwierała się
nieoczekiwanie polana; otwarta przestrzeń, równa, rozległa i pusta — z wyjątkiem
pozostałości po zaginionych kulturach: mozolnie wyciosanych z kamienia piramid, ruin
świątyń, fragmentów posągów boskich, schodów i murów, komnat i wież… Obrazy w
kamieniu, zastygła przeszłość, widoczna w bogactwie czystych form geometrycznych,
prostokątów i linii, prostopadłościanów i graniastosłupów — niewiarygodne przeciwieństwo
chaotycznej, wybujałej roślinności dżungli. Często pytano mnie, dlaczego zdecydowałem się
studiować archeologię, i wtedy wskazywałem najczęściej na problemy okresu prehistorii, na
dzieje budzącej się do życia ludzkości, na początki techniki, kiedy to wytyczono już naszą
dalszą drogę (różnica pomiędzy maczugą a bombą atomową polega jedynie na stopniu
rozwoju). Odpowiedź ta nie jest fałszywa, nie zawiera jednak całej prawdy; w rzeczywistości
chodziło mi o fascynację, jakiej uległem od pierwszej chwili, o wrażenie, jakie wywarły na
mnie dawne budowle, widownia dziejów zapomnianych już kultur, relikwi nieznanych
bogów. Tak było również w czasach szkolnych, kiedy znałem jedynie zdjęcia: Teotihuacan,
Tulą, Palenąue, Uxmal, Chichen Itza i jeszcze wiele innych podobnych nazw egzotycznych i
w równym stopniu tajemniczych.
Wrażliwość na tego typu przeżycia zachowała się we mnie do dzisiaj, ale — jakże by
mogło być inaczej — moje obecne uczucia zmącone są czymś zupełnie nowym: żalem,
świadomością zaprzepaszczonej okazji, przeświadczeniem, że oto miałem tak blisko, niemal
na wyciągnięcie dłoni, klucz do wszystkich tajemnic cywilizacji przedkolumbijskich i — że
nie wykorzystałem tej sposobności…
* * *
Bodźcem stało się przede wszystkim badanie planet. Przeważająca część posiadanych
przez nas wiadomości na temat powierzchni planet pochodzi nie z badań przeprowadzonych
na Ziemi, lecz z obserwacji na dużych wysokościach. Zdjęcia lotnicze, które już dawno zdały
egzamin przy kartowaniu Ziemi, znalazły również zastosowanie podczas pomiarów Księżyca,
Marsa, Plutona …Są wprawdzie planety wymykające się spod kontroli wizualnej, jak na
przykład Wenus, skryta za gęstą powłoką chmur, a jednak dysponujemy aktualnie
doskonałymi mapami i tej planety, wykazującymi potężne pasma górskie. Znajomość
topografii Wenus zawdzięczamy odczytom radarowym. Satelita „Pionier — Wenus I”, który
pod koniec 1978 roku wszedł na orbitę wokół tej planety, wyposażony był w nadajnik i
odbiornik radarowy, a jego zadanie polegało na( dokonaniu odczytu rzeźby powierzchni
planety, według zasady sondy dźwiękowej, i na skomponowaniu obrazu na podstawie czasu
przelotu impulsów.
Tak samo jak fotografię lotniczą, wykorzystuje się w celach archeologicznych również
pomiary radarowe. O ile z orbity satelitarnej można zarejestrować jedynie różnice w
wysokościach przekraczające 100 metrów, to owa zdolność wzrasta odpowiednio, na
przykład, jeżeli obserwacje przeprowadzane są z pokładu samolotu.
Znakomite warunki do wypróbowania tego systemu stwarza teren leżący na pograniczu
Meksyku i Gwatemali. Na obszarach tych panoszy się nieprzenikniona dżungla, ale pod ową
zieloną powłoką mieści się ośrodek kultury Majów, skryty przed naszym wzrokiem i dzięki
temu bezpieczny. Jednym z pierwszych rezultatów odczytów radarowych było odkrycie
szeroko rozbudowanej sieci urządzeń, która okazała się zasypanym systemem kanałów, dzięki
nim Majowie osuszyli swój kraj. Loty kontynuowano na zasadzie współpracy pomiędzy
uniwersytetem w San Antonio w stanie Teksas, jednym z ośrodków badawczych kultury
Majów oraz NASA, który oddał do dyspozycji naukowców samoloty, urządzenia radarowe i
pilotów. Udało się naszkicować dokładną mapę systemu kanałów i odnaleźć wiele nie
znanych dotychczas osiedli z epoki Majów. Jedno z najbardziej obiecujących odkryć stało się
udziałem pilota NASA, Donalda Wignera, którego cechował niemały upór, jako że rozciągał
swoje loty — bez zezwolenia! — aż nad Rio Usumacinta, stanowiącą granicę z Gwatemalą,
to zaś mogło doprowadzić do poważnych komplikacji politycznych. Jednak Wignerowi
dopisywało szczęście. Analizując rzeźbę powierzchni terenu pomiędzy Bonampak a
Yaxchilan, odkrył tam wzgórze, zbyt regularnie ukształtowane, by można je było uznać za
formację naturalną. Wzniesienie przypominało swym wyglądem piramidę, wprawdzie nie tak
wysoką jak owe słynne na cały świat obiekty, na przykład piramida Słońca w Teotihuacan,
ale za to jeszcze bardziej stromą. Już to chociażby było wystarczającym powodem do
zorganizowania ekspedycji. Kierownictwo objął profesor doktor Harold McMillan–York,
wybitny badacz kultury Majów.
* * *
No, no, chce pani pisać o archeologii! I to od razu całą serię! — Phil A. Miller, naczelny
redaktor „Living Science” spojrzał na mnie niemal ze współczuciem. — A czy wie pani
chociaż, czym zajmują się archeolodzy? Otóż siedzą w wykopanych w ziemi jamach i bawią
się tam pędzelkiem i szufelką, czyszczą skorupy i zgarniają piach w plastikowe torebki. O
czym pani będzie pisać?
Jak to dobrze, że nie dałam mu się przekonać. Phil to nawet sympatyczny facet, ale
niestety nie grzeszy nadmiarem fantazji. Pałałam chęcią, aby udowodnić, jak bardzo się mylił.
Z pewnością dlatego właśnie zdecydowałam się wziąć udział w przedsięwzięciu szczególnie
spektakularnym, a mianowicie w ekspedycji do Yaxchilan. Muszę przyznać, że prof.
McMillan–York nie był zbytnio zachwycony moim pomysłem wzięcia udziału w ekspedycji
(— …kobieta do takiego przedsięwzięcia! Czy pani ma w ogóle pojęcie, w co się pani
pakuje?!), z takim gadaniem trafił jednak tym razem pod zły adres! Opowiedziałam mu o
swoich wspinaczkach wysokogórskich, położyłam nawet na stole pismo polecające z
„National Found of Science” — i wtedy wyraził zgodę. Nawiasem mówiąc, jest to bardzo
sympatyczny starszy pan (niedługo przekroczy sześćdziesiątkę!) i nie jest wykluczone, że
wywarłam na nim wrażenie innego typu.
Robiłam sobie mnóstwo notatek na temat przygotowań do podróży, transportu sprzętu,
współuczestników wyprawy — przeważnie sympatycznych młodych ludzi, ale tego pokroju,
za jakim nie przepadam: byli to młodzi naukowcy, ostentacyjnie niedbali, niechlujnie ubrani,
brodaci, o długich, nie pielęgnowanych włosach; niektórzy z nich nosili nawet warkoczyki,
związane szpagatem. Przelot do Medyny, długie jazdy trzęsącymi niemiłosiernie
ciężarówkami, potem jeszcze trzy dni samochodami terenowymi… Może to nawet
interesujące, zwłaszcza dla nowicjusza, ale nie jako materiał na reportaż!
A jednak przyszła pora również na emocje. W nocy zniknęli bowiem indiańscy tragarze,
których zaangażowaliśmy. Już poprzedniego dnia odniosłam wrażenie, że nie odpowiada im
kierunek marszu, jaki obraliśmy, ale porozumieć się z nimi mógł tylko nasz tłumacz, ten zaś
nie uznał za wskazane poinformować nas o przyczynie niezadowolenia tragarzy.
— Ci ludzie są zabobonni — wyjaśnił, niestety dopiero później, kiedy było już za późno.
— Mówili, że wdzieramy się na zakazany teren. Jakieś tajemnicze niebezpieczeństwa,
urojenia…
Nie przejęliśmy się zbytnio takim obrotem sprawy, mieliśmy przecież terenowe wozy
pancerne, za pomocą których torowaliśmy sobie drogę. Mogliśmy zrezygnować z kolumny
tragarzy, jeszcze niedawno tak niezbędnych, a przy tym siedzieliśmy sobie dosyć wygodnie
na miękkich fotelach… Gdyby jeszcze nie było tego upału, wobec którego nasze urządzenia
klimatyzacyjne okazały się bezsilne! Był to klimat niezwykły, stęchły, przesycony wilgocią
— bywały chwile, że brakowało tchu. Mężczyźni byli chyba jednak do tego przyzwyczajeni,
a ja byłabym nawet skłonna narazić się na udar, byle tylko tamci nie usłyszeli ode mnie słowa
skargi.
W każdym razie — to nieoczekiwane zniknięcie naszych tragarzy było dla mnie nie lada
sensacją! „Wypad do zakazanej krainy”, „Klątwa indiańskich bogów” — zaczynałam już
układać sobie tytuły reportaży. Oczywiście rozmawiałam często z tłumaczem, który nadal
nam towarzyszył, jakkolwiek nie było już czego tłumaczyć. Od tamtego dnia nie spotkaliśmy
żadnego człowieka — a więc mieliśmy chyba naprawdę do czynienia z okolicą wyklętą przez
tajemnicze moce.
— Trudno określić, na czym by miało polegać to niebezpieczeństwo — powiedział
tłumacz. — Bogowie, siły przyrody — w języku tych ludzi nie ma tu żadnej różnicy. W
każdym razie fama głosi, że na intruzach, którzy wedrą się tu, ciąży klątwa. Po powrocie
zapadają na jakąś chorobę, cierpią na zapalenie skóry, wypadają im włosy, niektórzy nawet
ślepną. Podobno tam w dole, kotlinie rzeki Rio Usumacinta, znajduje się jakieś opuszczone
miasto. Wiele tysięcy lat temu mieszkańcy tego miasta narazili się na gniew bogów —
dlatego że zlekceważyli ich wolę.
Usiłowałam wyciągnąć od niego więcej szczegółów na ten temat, ale tłumacz nie miał już
innych informacji — albo też nie chciał mi nic innego powiedzieć.
* * *
Wreszcie doszliśmy do celu. I proszę: mimo wszystkich uciążliwości ten widok
zafascynował mnie.
Naszą bazę wypadową musieliśmy rozbić w odległości dwóch kilometrów od piramidy;
ostatni odcinek można pokonać tylko pieszo. Winę za to ponoszą skały wapienne, które —
rozrzucone w długich równoległych rzędach — pełnią rolę pancernych zapór, sterczących
pionowo na wysokość dwóch, trzech metrów. Niektóre z nich są tak regularne, że w pierwszej
chwili można by je uznać za wytwór rąk ludzkich. Pomiędzy nimi głębokie rowy — nasz
pojazd gąsienicowy, który zapadł się w taki dół, musieliśmy po wielu bezskutecznych
próbach wyciągnięcia spisać na straty.
A więc ostatni odcinek drogi trzeba odbyć pieszo! Ku naszemu zdumieniu roślinność
zaczęła się przerzedzać, zniknęła gęsta ściana listowia i krzewy — tylko las panował nadal na
tej przestrzeni. Ale i on wyglądał inaczej niż dotychczas: tworzyły go smukłe, wysokie pnie,
rozgałęziające się dopiero na wysokości 15–20 metrów. Był to rodzaj dachu,
przepuszczającego tyle światła, by rozjaśnić teren na dole, i wystarczająco gęstego, aby
zasłonić widok od góry.
Ze względu na skały wapienne musieliśmy poruszać się zygzakiem; na szczęście nie było
to tak uciążliwe, jak się tego spodziewaliśmy. A potem znowu gęsta, bujna ściana zieleni! Nie
jestem botanikiem, ale zauważyłem od razu, że znowu mam do czynienia z innym typem
wegetacji. Były to rośliny o grubych pniach, które nie rosły pionowo w górę, lecz splatały się
ze sobą jak gady podczas igraszek godowych, tworząc zwarty splot mocnych włókien,
zamaskowany przez olbrzymie, mięsiste liście. I ta właśnie powłoka zieleni, sprawiająca
wrażenie nieprzebytej, okrywała całą piramidę.
Samej piramidy nie było wcale widać — tylko to czworograniaste wzgórze o stromych
zboczach, jakich nie widziałem jeszcze nigdy do tej pory. Uwagę zwracały nienaturalny kąt
stoku i fakt nieobsuwania się ziemi; najwidoczniej dzięki przytrzymującej ją roślinności. A
więc od razu atmosfera niezwykłości i zagadkowości — nastrój, który miał się potem
pogłębić jeszcze bardziej.
Dla nas zaczęła się praca. Promienie laserowe likwidowały powłokę z roślin, sikawki
usuwały warstwę ziemi… Przedtem jednak trzeba było za — nieść na plecach cały sprzęt pod
piramidę. Równie uciążliwe okazało się układanie instalacji wodnych oraz kabli — na prąd
wysokiego napięcia. Na szczęście znajdowaliśmy się zaledwie o kilka kilometrów od jednego
z dopływów Rio Usumacinta, mogliśmy więc przynajmniej doprowadzić wodę do naszej bazy
wypadowej, korzystając z pojazdów pancernych. Czynnościami raczej rutynowymi było
założenie siłowni; polegało to na rozstawieniu anten, które odbierały energią mikrofalową,
emitowaną przez jedną z elektrowni słonecznych.
A jednak było inaczej niż zazwyczaj. Może przyczyniły się do tego incydenty, które miały
tu miejsce; ale przecież mogły się one zdarzyć także gdzie indziej… I tak jeden z moich
asystentów został ukąszony przez żmiję, zielonego gada o długości nie większej niż ołówek,
który spadł z gałęzi dokładnie na kark nieszczęśnika i natychmiast go ukąsił. Spryskaliśmy
rankę antidotum i przewieźliśmy ofiarę tak szybko, jak tylko mogliśmy, do Medyny, gdzie
leżał przez kilka dni nie odzyskując świadomości. Z trudem zdołano go uratować.
Oczywiście, ukąszenie żmii nie jest oznaką sit nadprzyrodzonych, jednak dla naszego
tłumacza, który towarzyszył nam do tej pory, był to pretekst do pożegnania. Zażądał całej
swojej gaży, ja zaś dałem mu ją, mimo iż nie upłynął jeszcze okres wymieniony w umowie.
Odniosłam wrażenie, że gdybym mu odmówił, odszedłby i tak. Jeszcze tego samego dnia
zniknął z obozu; nie spotkałem go już nigdy potem.
W dziwny sposób fakt ten odbił się niekorzystnie na nastrojach pozostałych członków
ekspedycji, również u mnie pojawiły się symptomy nerwicy.
Na domiar złego, następnego dnia doszło do kolejnego wypadku. Jeden z mechaników,
odpowiedzialny za funkcjonowanie urządzenia laserowego, został porażony prądem, co w
konsekwencji doprowadziło do groźnego bezwładu ciała. Nasz lekarz przesiedział przy nim
całą noc, utrzymując z trudem — za pomocą zastrzyków i elektrostymulacji — proces
oddychania. Sam poszkodowany nie potrafił powiedzieć dużo na temat przyczyny wypadku,
jednak jeden z jego współpracowników okazał się na tyle nieodpowiedzialny, aby puścić w
obieg zupełnie bezsensowną plotkę. Chociaż ja osobiście nie miałem wątpliwości, że
mechanik dotknął niechcący swojej własnej aparatury, jego kolega twierdził uporczywie, że
nie byli wtedy wcale przy urządzeniu, lecz u podnóża piramidy. Mechanik dotknął jakoby
drutu sterczącego w skalnej szczelinie i w ten sposób został porażony prądem. Chociaż
straciliśmy całą godzinę na przeszukanie terenu, nie udało się nam znaleźć tego miejsca,
mimo to kolega ofiary wypadku obstawał przy swoich wyjaśnieniach.
* * *
Nie tak wyobrażałam sobie obóz archeologów — widok przywodził tu raczej na myśl plac
budowy. Przez wiele dni ludzie zajmowali się uruchamianiem rozmaitych urządzeń; podziw
budził fakt, że niezbędną do tego energię pobierali z kosmosu. Każdego wieczoru technicy
elektrowni słonecznej NASA, mieszczącej się gdzieś w górze na orbicie, ustawiali swoje
zwierciadła paraboliczne dokładnie na miejsce odbioru, zainstalowane w pobliżu obozu:
olbrzymią sieć z cienkiego drutu metalowego, która dzięki odpowiedniemu naprężeniu
przybiera kształt zwierciadła wklęsłego. W ten sposób odebrane promienie przekształcane są
jakoś w energię elektryczną, która z kolei zasila baterie katalityczne. Zdumiewająca technika!
Nie zauważyłam też owych pędzelków i szufelki, o jakich wspomniał Phil. Wprost
przeciwnie: w celu odsłonięcia budowli ludzie mobilizowali siły godne szczególnej uwagi, za
pomocą promieni laserowych przecinali grube pnie jak papier i doprowadzali je do zwęglenia,
zaś olbrzymi miotacz wody spłukiwał zwały ziemi z murów, jak gdyby była to tylko warstwa
kurzu. I rzeczywiście; spod góry zieleni wyłoniły się nagle kamienne ściany, płyty ozdobione
tajemniczymi znakami, wykusze w kształcie głowy żmii, przerażające wizerunki bogów na
galeriach wiodących wzdłuż schodów na sam szczyt piramidy.
Wystarczył jeden dzień, aby odsłonić dolną część: tuzin niezwykle wysokich stopni, z
których każdy miał przynajmniej pół metra. Rozmiary istotnie zadziwiające — któż mógłby
korzystać z takich schodów? Na naukowcach nie zrobiło to chyba większego wrażenia;
twierdzili, że schody tego typu występują zarówno w Egipcie, jak również na klasycznym
meksykańskim obszarze kulturowym. Znacznie bardziej interesujące wydały im się dwie pary
rowków, biegnących w górę równolegle do schodów. Od razu przyszła mi do głowy kolej
zębata, ale kiedy powiedziałam o tym na głos, wyśmiano mnie. W ogóle odnoszę wrażenie, że
nie traktują mnie tu poważnie.
Muszę jednak przyznać, że wszyscy są dla mnie bardzo mili, a nawet, w pierwszych
dniach kilku z nich próbowało poflirtować ze mną. Ucięłam to jednak bardzo szybko. Nie
przyjechałam tu na zabawę, a poza tym wszyscy ci naukowcy wydali mi się jakby trochę
oderwani od życia. Wolałam już skoncentrować się na pracy.
Wzięłam ze sobą aparat fotograficzny i całą masę filmów. Do tego momentu zrobiłam już
sporo zdjęć. Współpracuję wprawdzie z naszym fotografem, ale jego interesują wyłącznie
odsłonięte już płaskorzeźby, a nie to, co rozgrywało się wokół nas. Pomimo całej
rzeczowości, całej tej techniki sytuacja miała posmak przygody. Oto znajdowaliśmy się na
polanie w sercu puszczy, tropiąc ślady prastarych kultur, narażając się — jak twierdzili
Indianie — na gniew nieprzyjaznych nam bogów. Dziwne, jak bardzo splatały się tu ze sobą
dziewicza natura z techniką i teraźniejszość z przeszłością!
Jaki jest właściwie cel tych prac? Pytanie takie nasunęło mi się dopiero teraz, kiedy byłam
już wciągnięta w bieg wydarzeń. Czyżby miały zostać zapisane czyste do tej pory karty
podręczników naszej historii? A może chodzi o opisanie sztuki egzotycznej? Albo też kryje
się za tym wszystkim nadzieja na zdobycie jakichś cennych przedmiotów? Czy któregoś dnia
powstanie tu „wesołe miasteczko” z karuzelami, knajpkami i sprzedawanymi w kioskach
pamiątkami?
Muszę jeszcze wspomnieć, że profesor McMillan–York poświęcił wiele czasu, aby
powiedzieć mi to i owo na temat nie wyjaśnionych jeszcze zagadek przedkolumbijskiej
kultury indiańskiej. To doprawdy fascynujące! Jaki sens miały tamte budowle, a zwłaszcza
piramidy? Co miało oznaczać uwzględnianie danych astronomicznych przy ich budowie?
Dlaczego ówcześni ludzie zajmowali się tak intensywnie odległymi gwiazdami — skoro były
one dla nich tak nieosiągalne, w stopniu przekraczającym zdolność naszego pojmowania?
— Ta piramida Jest starsza od wszystkich, jakie znamy — powiedział stary archeolog. —
Tym bardziej więc dziwi mnie fakt, że nie jest ona bardziej prymitywna niż tamte, a nawet
przeciwnie! Dzieła sztuki, jakie udało się nam wydobyć do tej pory, są wykonane w jakimś
nieznanym stylu. Kilka znaków, jakie tu i ówdzie występują, należą do jakiegoś nieznanego
pisma. A ta technika budowy! Wymiary poszczególnych części są niezwykle dokładne, a
materiałem wiążącym jest jakieś dziwne spoiwo: czerwonobrunatna masa podobna do
sztucznego tworzywa.
Rozmawiałam tak z profesorem, kiedy nagle dostrzegłam jednego z naszych asystentów
naukowych; pędził ku nam co sił, wreszcie dobiegł do nas i wykrztusił zadyszany: — Proszę
za mną! Co za niezwykłe znalezisku! Tam z tyłu, pod schodami…
Nie zwlekaliśmy ani chwili, podążaliśmy za nim, to idąc, to znów biegnąc…
…I oto staliśmy przed dopiero co oczyszczoną płytą, kamiennym czworokątem o
wysokości około dwóch metrów i szerokości ośmiu metrów, pokrytym tekstem; owymi
niezrozumiałymi hieroglifami, które widywaliśmy już przedtem rozrzucone pojedynczo tu i
tam.
— Epigraf — mruknął profesor. — Gdybyśmy mogli go odczytać! Wtedy
wiedzielibyśmy… co to oznacza…
* * *
Długo stałam przed tą tablicą, zawierającą przesłanie zmarłych dla żyjących — i chciało
mi się wyć, gdyż nie mogłam zrozumieć tego, co miałam tak wyraźnie przed oczyma.
Dawno, dawno temu, kiedy ludzie żyli jeszcze w lasach, bogowie mieszkali w swoim
mieście w niebiosach, którego światła docierały nocami aż na Ziemię. Tamtejsi mieszkańcy
mieli tylko jedno pragnienie: służyć swojemu władcy i okazywać mu cześć. A jednak
pewnego dnia rozeszła się wieść, że władca — niezadowolony z tego, co mu się tu oferuje —
zamierza opuścić miasto. Wówczas mężczyźni i kobiety zdwoili swe wysiłki, aby
wprowadzić go w dobry nastrój — zaczęli wznosić posągi z jego wizerunkiem i organizować
długie, trwające wiele dni i nocy festyny; wszystko po to, by mu się przypodobać. Ptaka Ro–
pe natomiast, na którego grzbiecie miał odlecieć władca, zamknęli w klatce, otaczając ją
dodatkowo murem.
W tym czasie zdarzyło się, że spotkali się dziewczyna Leaxmal i młodzieniec Toxcu i
spodobali się sobie, mimo iż nie byli przeznaczeni dla siebie. Kiedy okazało się, że mają
stanąć za to .przed sądem, aby odpowiedzieć za swój postępek, wdarli się do klatki ptaka Ro–
pe, dosiedli go i zmusili, by wzbił się z nimi w górę. Jego ostry dziób przebił się przez dach
budowli i wkrótce znaleźli się w takiej odległości od miasta, że wszelka pogoń musiała
skończyć się fiaskiem. Jednak władca, rozgniewany tą zuchwałą ucieczką, posłał w ślad za
nimi klątwę, skazując ich na wieczne wygnanie z niebios.
Toxcu i Leaxmal lecieli siedem dni i siedem nocy przez absolutne ciemności, zanim ujrzeli
pod sobą krainę — dziewiczą Ziemię. Wylądowali na po — lanie w pobliżu rzeki, witani z
czcią przez ludzi, którzy wyszli z lasu. Przybysze polecili im zbudować klatkę dla ptaka Ro–
pe i pilnować go, by nie stało mu się nic złego. Tak też uczyniono.
W ten sposób Toxcu i Leaxmal stali się nauczycielami Ziemian, pokazali im, jak należy
karczować las, poskromić wodę, hodować zwierzęta i uprawiać pole, zaprezentowali dynie,
ziemniaki i fasolę, udowodnili, że z soku agawy można przyrządzić napój, który otwiera im
oczy i wyczula słuch na śpiew bogów. Dopiero, kiedy przekazali już Ziemianom cała swoją
wiedzę, zamieszkali w lesie. Tam błąkają się po dziś dzień — odbywając w ten sposób karę
za niedozwoloną ucieczkę z niebiańskiego miasta.
Co zaś do ptaka Ro–pe, pozostał tam — jako prezent od bogów dla ludzi. Jeżeli ludzie
będą przestrzegać praw, staną się mądrzejsi i pewnego dnia zdołają odczytać pisma bogów,
pozostawione dla nich w formie testamentu. I wtedy człowiek dowie się, jak osiągnąć niebo.
* * *
Odnalezienie tablicy z epigrafem ożywiło nas na kilka godzin, potem jednak nastała znowu
szarzyzna dnia codziennego, a z nią powrócił ów przygnębiający nastrój, jaki ostatnio
opanował nas wszystkich. Konieczność pokonywania za każdym razem ciężkiej,
dwukilometrowej drogi z bazy wypadowej do miejsca wykopalisk, do tego z pełnym
ładunkiem przyrządów, prowiantu i wody pitnej, nie sprzyjała dobrej atmosferze, nie chodziło
jednak o to. Również obydwa wypadki, ukąszenie żmii i porażenie elektryczne, nie mogły
być główną przyczyną zniechęcenia. Do tamtych czynników dochodziło jeszcze coś, co mogę
określić jedynie jako osobliwe napięcie wiszące w powietrzu… Musiało to być istotnie coś
realnego pod względem fizycznym, coś namacalnego, gdyż czuliśmy to wszyscy — bóle
głowy, lekkie odurzenie, swędzenie, rozdrażnienie. Najlepiej znosiła to wszystko
dziennikarka, której nie udało mi się odprawić dość energicznie. Kobieta na pokładzie!
Czyżby odżył tu ów przesąd stary jak świat? Ale przecież mamy już koniec XX wieku,
żyjemy w epoce rzeczowości, materializmu.
O tym wszystkim myślałem tamtego wieczoru, kiedy zupełnie nieoczekiwanie
zaanonsowano mi przybycie Donalda Wignera. Nie miałem żadnego pretekstu, aby go
odprawić, w końcu to on odkrył piramidę, ale czego tu, do diabła, szukał? Utrudnione
warunki ekspedycji dały mi się za bardzo we znaki, abym miał jeszcze ochotę na
oprowadzanie specjalnych gości.
Jednak mężczyzna, który zjawił się po chwili, nie sprawiał wrażenia, jakby oczekiwał
szczególnych względów. Był wysoki, miał krótko ostrzyżone, ciemne włosy i w ogóle
wyglądał inaczej niż inni moi współpracownicy, będący mniej więcej w tym samym wieku co
on. Przypominał pilota — i przecież był nim rzeczywiście.
— Przepraszam pana za to nagłe wtargnięcie — powiedział potrząsając moją dłonią.
Mruknąłem coś niewyraźnie i poprosiłem go, by usiadł. Następnie zapytałem o powód
wizyty.
Początkowo zdawał się być nieco zaskoczony tym pytaniem, ale potem uśmiechnął się. —
Ostatecznie to ja odkryłem tę piramidę, nieprawdaż? — Po chwili znowu spoważniał. —
Widzi pan, uczestniczyłem już w wielu imprezach na Wenus i Jowiszu. Pomiary powierzchni
i tak dalej. Nic jednak nie jest w stanie zafascynować mnie do tego stopnia, co poszukiwania
pozostałości po dawnych kulturach. Ale to jeszcze nie wszystko. Prawdopodobnie wcale bym
tu nie przyjechał, gdybym nie znalazł jeszcze czegoś. — Urwał na chwilę.
— Cóż to takiego? — zapytałem, domyślając się, że tego ode mnie oczekuje.
— Właściwie nie powinienem był odkryć tej piramidy. Okolice nie są tu tak równe jak
mokradła Yucatanu. Właśnie w pobliżu znajduje się dużo wzniesień podobnych do piramidy.
A jednak w obrazie odbitym odróżniała się ona od wszystkich wzniesień naturalnych.
— Co to znaczy: odróżniała się?
— Wie pan przecież, że za pomocą radaru analizuje się nie tylko powierzchnię, ale
również głębię. Współczynnik absorpcji warstw skalnych, przewodność gleby i tak dalej. No
więc, w przypadku piramidy zaintrygowała mnie nie topografia, ale właśnie przewodność. W
warstwach gleby oczekuje się co najwyżej przewodników drugiego stopnia, radar natomiast
wykazał tu przewodniki stopnia pierwszego.
Nie miałem chyba zbyt mądrej miny, gdyż zaczął wyjaśniać mi wszystko od początku. Nie
zrozumiałem z tego dużo, ale problem polegał prawdopodobnie na tym, że pod powierzchnią
ziemi musiał mieścić się jakiś materiał, normalnie w takich wypadkach nie spotykany,
posiadający te same właściwości elektryczne co metal. Brzmiało to wprawdzie dosyć
dziwacznie, ale i tak nie mogłem sobie wyobrazić żadnych konsekwencji tego stanu rzeczy.
Ograniczyłem się więc tylko do powitania Wignera, zaproponowania mu, żeby się rozejrzał
oraz do prośby — wypowiedzianej tak uprzejmie, jak tylko to było możliwe — żeby starał się
nie przeszkadzać nam w pracy. Na szczęście Wigner nie obraził się, tylko roześmiał.
Następnego dnia zdobyłem się na to, by zaprosić go na mały spacer — wydawało mi się,
że jestem mu to dłużny. Potem żałowałem, że to zrobiłem, gdyż podczas rozmowy okazało
się, iż mamy zupełnie odmienne podejście do sprawy, co jeszcze bardziej utrudniało
porozumienie. Usiłowałem zapoznać go z problemami archeologii i złościło mnie, że
ustawicznie zbaczał z tematu, wypytując mnie o rzeczy, jakie interesowały mnie tyle co nic.
Zafascynowany był zwłaszcza geometrią piramid, powiązaniem ich z geografią nieba i
położeniem Słońca w różnych porach roku itd. Kształt piramidy, formę schodów ze
szczególnym uwzględnieniem owych dziwnych rowków, konfrontował od razu z problemami
techniki, na przykład z zagadnieniami konstrukcji, funkcji itd. Kiedy wreszcie pokazałem mu
tablicę z epigrafem, zachował się tak, jakby nie istniało nic prostszego niż odczytanie sensu
zapisu za pomocą teorii informacji i komputerów. Nie chciałem zaprzeczyć mu wprost, nie
mogłem jednak powstrzymać się od zwrócenia mu uwagi na ścisłe wymogi nauki, niezbyt
chyba sprzyjające tego typu spekulacjom.
— Wcale nie chodzi mi o spekulacje — zaoponował. — Pewne jednak rzeczy, które tu
zaobserwowałem, wykazują zadziwiające podobieństwo do spraw zadomowionych już w
nauce i technice. Niech pan tylko popatrzy! — Wskazał na wykusz, pod którym przebiegał
kręty ornament. — Czy nie zwrócił pan uwagi na pewne powtarzające się elementy? O,
proszę, ten i jeszcze tamten, a tu coś w rodzaju szyny, z którą to wszystko jest powiązane!
Wzruszyłem ramionami, ale on upajał się coraz bardziej tym, co mówił. — To przecież
jasne jak słońce: oto niebywała analogia do schematu ideowego! Poszczególne pasma to linie
przewodów, wyraźnie widać, że niektóre z nich przebiegają pod innymi, nie stykając, się —
w ten sposób zaznaczona jest izolacja. A tu… albo tu: kilka pasm zbiega się w jednym
punkcie — a więc miejsce styku! Pomyślałem o tym od razu, kiedy obejrzałem na zdjęciach
całość. A to, co mamy teraz przed oczyma, potwierdza tylko moje przypuszczenie.
Muszę przyznać, że stopniowo zaczynało mi to działać już na nerwy. Wykorzystując
pierwszy lepszy pretekst, pożegnałem się z nim i zostawiłem — pogrążonego w zadumie —
przed zagadkowym ornamentem.
* * *
Mężczyzna, który przybył wczoraj do naszego obozu, podoba mi się o wiele bardziej, niż
wszyscy ci archeolodzy razem wzięci. Jest młody, ale chyba nie aż tak, jak by się to mogło
wydawać na pierwszy rzut oka. Ma już za sobą kilka lotów na inne planety — z tym, że
drobne zmarszczki na czole i pod oczami można zauważyć dopiero z bliska.
Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, wydał mi się nieco skruszony. — Obawiam się, że
zaszokowałem tego poczciwego profesora — powiedział. — Może istotnie posunąłem się
trochę za daleko, trudno się dziwić, że zareagował właśnie tak, a nie inaczej. — Po czym
zreferował mi przeprowadzoną z nim niedawno rozmowę.
Nie wyglądał na człowieka, który daje się ponieść spekulacjom. Wiele czasu poświęcił na
wyjaśnienie mi swojej tezy o schemacie ideowym, dodał też, że zawsze fascynowały go tego
typu ornamenty pasmowe, jednak dopiero tu zrozumiał, jak to można wytłumaczyć. —
Wyglądem zewnętrznym ten ornament przypomina szlaczki w albumach. Tam jednak spełnia
on jedynie funkcję ozdobnika, a tu — cóż, zajmę się tym w najbliższych dniach. Byłoby
śmieszne, gdybym nie zdołał odszyfrować logiki tych połączeń!
Spośród wszystkich uczestników ekspedycji my oboje staliśmy na uboczu, było więc
sprawą zupełnie naturalną, że zbliżyliśmy się do siebie. Byłam też jedyną osobą, która
znalazła czas na oprowadzenie gościa — i dla mnie był to czas mile spędzony. Na takich
przechadzkach wokół piramidy upłynęły dwa, trzy dni, w ciągu których znaleźliśmy rozmaite
rzeczy skłaniające nas do dalszego spekulowania: szklistą masę podobną do stopionej skały,
glinianą płytę z jakimiś znakami, które najwidoczniej miały wskazać związek geometryczny,
oraz całą masę cienkich prętów z materiału, który kruszył się w palcach. Zamierzaliśmy
pokazać je profesorowi, gdyż on z pewnością znalazłby jakiś sposób, aby je zabezpieczyć, do
tego jednak nie doszło, zdarzenia zaczęły bowiem następować błyskawicznie po sobie.
Wrzawa, jaka wybuchła nieopodal, świadczyła o tym, że wydarzyło się coś szczególnego.
Kilku archeologów wbiegło tak szybko po schodach piramidy, jak tylko pozwalał na to ich
układ — ostatnio zdołano odsłonić stopnie aż do samego szczytu. Najchętniej pobiegłabym
razem z innymi, miałam jednak wrażenie, że patrzono by na nas jak na intruzów.
Jednak po upływie pół godziny podszedł do nas jeden z współpracowników profesora
McMillan–Yorka i poprosił Donalda, aby udał się do jego szefa — na górne partie piramidy. I
w tym momencie poczułam, że jest to silniejsze ode mnie: musiałam iść z nimi.
Zadyszani dotarliśmy na górę. Wysokie stopnie, upał, wilgotne powietrze…
Zapomnieliśmy jednak o całym zmęczeniu, kiedy u podnóża ściany, którą odsłonięto
najwidoczniej dopiero teraz, ujrzeliśmy otwór. Wejście do wnętrza piramidy? To by mogło
wytłumaczyć niezwykłe podniecenie archeologów. Dziwiłam się tylko, że tak od razu
wezwano Donalda!
Profesor McMillan–York nie tracił czasu na zbędne wyjaśnienia. Chwycił Donalda za
rękaw i pociągnął za sobą w ciemny korytarz, rozciągający się za owym otworem. I tym
razem poszłam z nimi. Nikt mnie nie zatrzymywał.
Jeszcze kilka kroków — i otoczyły nas nieprzeniknione ciemności. Profesor zapalił
latarkę, ale jej światło nie zdołało przebić się przez gęsty mrok. Dopiero po chwili oczy
przyzwyczaiły się do zmienionych warunków świetlnych. A wtedy…!
Znowu staliśmy przed ścianą, ta jednak w niczym nie przypominała kamiennego,
ozdobionego ornamentami muru piramidy. Jej powierzchnia była lekko sklepiona, światło
latarki odbijało się od niej. Donald podszedł bliżej i wyciągnął ku niej rękę…
— Metal!
Przez kilka chwil milczeliśmy oszołomieni.
— Nie ma wątpliwości, to metal! — Zapukał palcami w połyskującą matowo
powierzchnię. Odpowiedział mu głuchy, wibrujący dźwięk.
Z lewej i prawej strony oraz u góry przestrzeń pomiędzy metalowym obiektem a kamienną
powłoką wypełniona była materiałem podobnym do szklanej waty. Szara masa, plątanina
splecionych ze sobą włókien — wszystko to tworzyło rodzaj izolacji. Pod naszymi stopami
kamienna posadzka stykała się bezpośrednio z metalową ścianą, tuż obok powierzchnię
przerywało na — cięcie — wyglądało to tak, jakby pieczołowicie dopasowana klapa
zamykała właz. Po obu stronach zauważyłam jeszcze kilka nacięć, różniących się
kolorystycznie od otoczenia.
— Zdumiewające odkrycie! — wykrzyknął Donald, ale to uświadomiliśmy sobie wszyscy
dużo wcześniej. — Co to może być? — Mówił teraz szeptem, jakby do siebie samego.
— Próbowaliśmy tam wejść — wyjaśnił profesor — ale bezskutecznie! Może pan mógłby
nam pomóc? To, co tu znaleźliśmy, powinien pan znać lepiej niż my.
— Jakaś budowla? Fabryka? A może… — Donald podszedł do dekla, położył dłoń na
nacięciu, przycisnął zaznaczony czerwonym kolorem punkcik, odchylił jeden z dekli,
przekręcił wkręt skrzydełkowy… Wszyscy spodziewali się tego, ale teraz każdy z nas
wzdrygnął się z wrażenia: nagle właz odchylił się do góry. Wejście do budynku, czy też co to
była za budowla, było otwarte.
Donald wziął latarkę od profesora i postąpił krok do przodu… potem jeszcze jeden…
początkowo nie można było niczego dostrzec, wnętrze tonęło w gęstej czerni, jednak po
chwili, tak nieoczekiwanie, że wszyscy drgnęli, zapłonęło światło. I momentalnie pierzchło
gdzieś to, co nad nami ciążyło: nastrój niesamowitości, niepokoju. Oto staliśmy w
pomieszczeniu tak normalnym, że nie mogło być prostszego: wąski, wysoki korytarz, schody
(znowu te wysokie stopnie) i przezroczysty pręt po obu stronach, wpuszczony w ściany,
pełniący najwidoczniej rolę balustrady.
Donald udał się w kierunku wskazanym przez schody, otworzył następny właz —
manipulował dźwigniami i wkrętami tak pewnie, jakby znał całe to urządzenie już wcześniej
— i o dziwo: ten właz otworzył się tak samo bezszelestnie jak pierwszy.
Również wnętrze pomieszczenia, które widniało teraz przed nami, było jasno oświetlone.
Wysoko sklepiony sufit, szklane okno w kształcie zwierciadła parabolicznego, za którym
kryły się ciemności; to, co znajdowało się nad nami, było szczytem piramidy, widzianym tym
razem od środka, ona zaś nie była niczym innym, jak po prostu hangarem dla tego
metalowego obiektu, w którym staliśmy. Czym zaś był ten obiekt — co do tego nie mogło
być już żadnych wątpliwości: pośrodku okrągłego pomieszczenia kilka siedzeń z grubymi
oparciami, z przodu cała bateria przycisków, dźwigni, wskaźników. Na tablicy rozmaite
znaki; takie same jak na zewnątrz na murach piramidy, a zwłaszcza na tamtej tablicy z
epigrafem. Tak, nie można było wątpić w to dłużej: znajdowaliśmy się we wnętrzu pojazdu
kosmicznego! Musiał być stary jak świat, na to, by ktoś go odkrył, czekał ukryty w tej
piramidzie od tysięcy lat, nie wykazywał jednak żadnych oznak zniszczenia. Światło zaś,
które niedawno zapłonęło, świadczyło o tym, że maszyneria działa w dalszym ciągu. Z
pewnością nikt by się teraz nie zdziwił, gdyby nagle otworzyły się drzwi, a do środka weszli
mieszkańcy innej planety…
Powoli, jakby kierowany niewidzialną silą, Donald zbliżył się do jednego z foteli pilota i
uczynił gest, jakby chciał na nim usiąść — w tym momencie McMillan szarpnął go brutalnie
za rę kę.
— Niech pan tego nie robi! Mógłby pan wszystko zniszczyć! Musimy zachować
ostrożność, zarejestrować i sfotografować każdą część, zanim jej dotkniemy!
Donad spojrzał na niego nieco zdziwiony, potem uśmiechnął się, jakby zbudzony z transu,
wzruszył ramionami i powiedział: — Okay! To pańska praca. Kiedy będzie mnie pan
potrzebował, będę do pana dyspozycji. Co teraz?
Profesor stał w bezruchu przez jakiś czas, bezradny, wreszcie powiedział: — Sytuacja jest
tak niezwykła, tak nieoczekiwana… Wydaje mi się, że powinniśmy opuścić ten statek. Tu
mogłoby być dla nas zbyt niebezpiecznie. Muszę to wszystko przemyśleć.
Wskazał ręką na drzwi i poczekał, aż wszyscy wyjdą. Sam opuścił rakietę ostatni.
Kiedy znaleźliśmy się znowu na zewnątrz, w jaskrawym blasku słońca, zaczęłam się
zastanawiać, czy to wszystko nie było przypadkiem snem.
Według nie potwierdzonych źródeł, ekspedycja kierowana przez profesora Harolda
McMillan–Yorka, zajmująca się badaniami wykopaliskowymi zabytków kultury Mayów w
okolicach Yaxchilan, natknęła się na ślady wysoko rozwiniętej techniki. Mimo iż w ostatnich
latach udało nam się rozszerzyć znacznie naszą wiedzę o dawnych kulturach indiańskich,
wiele jeszcze pytań odnoszących się właśnie do Mayów pozostaje nadal bez odpowiedzi.
Mimo to można by to uznać za sensację, gdyby okazało się, że swego czasu istniała na
kontynencie amerykańskim cywilizacja o wysokim stopniu rozwoju techniki, zapomniana w
okresie późniejszym. Postaramy się o wyjaśnienie prawdziwego stanu rzeczy i zamieszczenie
w najbliższych dniach obszernej relacji naszego korespondenta.
* * *
Instrukcja dla profesora doktora Harolda McMillan–Yorka, przebywającego aktualnie w
okolicach Yaxchilanu. Miejsce wykopalisk uznaje się z mocą natychmiastową za teren
zamknięty. Panu, pańskim współpracownikom oraz wszelkim innym osobom znajdującym się
w danym rejonie zabrania się jak najsurowiej przebywania w pobliżu piramidy, a zwłaszcza w
jej wnętrzu. W najbliższym czasie nastąpi przylot grupy wojskowych i pracowników NASA,
których polecenia należy bezzwłocznie wypełniać. Z mocą natychmiastową ogłasza się
program ,,Yaxchilan” za sprawę tajną, a wszelki kontakt radiowy z punktami cywilnymi
winien zostać natychmiast zaniechany.
* * *
Samolot czarterowy wynajęty przez dziennikarzy w celu odbycia lotu do miejsca badań
wykopaliskowych prowadzonych przez profesora McMillan–Yorka w okolicach Yaxchilanu,
musiał lądować pod Bonampak. Pasażerowie, z których kilku odniosło lekkie obrażenia,
zostali umieszczeni w bezpiecznym miejscu. Przyczyny defektu systemu sterowniczego w
samolocie są nadal nieznane. Prasa meksykańska daje do zrozumienia, że chodzi tu o akcję
CIA.
Jak podano oficjalnie, rząd meksykański odmówił udzielenia wiz wjazdowych grupie
naukowców NASA, którzy mieli przybyć do Yaxchilan. Istnieje uzasadnione podejrzenie, że
wbrew przepisom ma zostać podjęta próba dotarcia do spornego rejonu w Gwatemali.
Meksykańskie myśliwce zostały postawione w stan ostrego pogotowia i patrolują teren
graniczny.
* * *
Niezwykłe znalezisko! Statek kosmiczny na terenie państwa Mayów! Jakkolwiek
meldunki nie zostały dotychczas potwierdzone ani też zdementowane, nabrzmiewa już w
związku z tym odkryciem konflikt pomiędzy USA a Związkiem Radzieckim. Podczas gdy
Amerykanie roszczą sobie wszelkie prawa do znaleziska — powołując się na fakt, że
odkrycia dokonała ekspedycja amerykańska — koła rządowe Związku Radzieckiego zwracają
uwagę, że teren, o którym mowa, nie leży w Meksyku, lecz w Gwatemali, a więc prace ekipy
amerykańskiej nie mogły być przez czynniki meksykańskie ani dozwolone ani zakazane, są
więc nielegalne. Podobno delegacja naukowców przybyła do Santiago. W tym samym czasie
Austria zgłosiła projekt umiędzynarodowienia prac badawczych, przy współudziale
naukowców z UNESCO.
* * *
Czasopismo „Living Science” podaje do wiadomości, że jednej z korespondentek redakcji
udało się nawiązać współpracę z profesorem McMillan–Yorkiem i jego ekipą.
Korespondentka znajduje się obecnie na terenie wykopalisk i w najbliższym czasie
rozpocznie serię obszernych reportaży na ten temat.
* * *
Groźny konflikt pomiędzy Meksykiem a Gwatemalą. Koncentracja wojsk na granicy.
Zarówno stroną meksykańska jak również gwatemalska wystały oddziały specjalne swoich
wojsk w obszar dżungli. Oddziały te posuwają się w kierunku Yaxchilanu, miejsca
odnalezienia rakiety.
* * *
Raport placówki K4 — dokument tajny. Odkrycie antycznego statku kosmicznego — o ile
nie jest to mistyfikacja — mogłoby mieć w przyszłości decydujące znaczenie dla rozwoju
techniki zbrojeniowej. Proponuje się więc użycie wszelkich środków dyplomatycznych i
militarnych w celu zabezpieczenia znaleziska. Ze względu na wagę projektu należy użyć
wszelkich środków dostępnych tajnej służbie wywiadowczej. Osoby cywilne, zajmujące się
dotychczas tym projektem, stanowią duże zagrożenie dla bezpieczeństwa i sukcesu
przedsięwzięcia, stąd polecenie jak najszybszego internowania ich wszystkich.
* * *
Odkrycie antycznego statku kosmicznego” uważane jest dziś za niezręczną próbę, ze
strony grupki niepoważnych naukowców, zdobycia sławy międzynarodowej. To, co mogło
stać się moim największym sukcesem naukowym, doprowadziło do dojmującej
kompromitacji, niechlubnego zakończenia mojej długoletniej pracy naukowej. Miejsce
odkrycia w Yaxchilan jest obecnie puste i zapuszczone, szczątki piramidy pokryła już owa
bujna roślinność, której istota nie została jeszcze wyjaśniona; nic więc dziwnego, że nie ma
nikogo, kto zainteresowałby się tym zagadnieniem. Jeszcze trochę, a miejsce naszego wysiłku
i naszych nadziei zarośnie dzika puszcza. Tym razem zaś nie będzie już pilota radarowego,
który odkryje to miejsce na nowo.
Z pewnością to nie moja wina, że wytrącono mi z rąk ster, że stało się tak a nie inaczej. A
jednak… mogłem temu zapobiec… Trochę więcej odwagi, trochę więcej zdecydowania…
Gdybym choć raz zapomniał o tym nawyku asekurowania się na wszystkie strony… To
przecież ja sam nie dopuściłem do przeanalizowania faktów, które leżały przed nami jak na
dłoni… Mogliśmy stworzyć politykę faktów dokonanych, ujawnić odkrycie… Ja jednak
przekazałem meldunek najpierw do San Antonio: sytuacja przerasta moje kompetencje,
proszę o instrukcje…
Gdybym mógł wtedy przewidzieć, jaką burzę rozpętam w ten sposób… Ale człowiek
mądrzeje zawsze po czasie. Takie rozpamiętywanie nie ma sensu — co by było, gdyby…
Zamiast mnie, działali inni. Koła oficjalne nie mogły uczynić nic innego, jak zatuszować
całą sprawę. Ja sam zaś nie wiem nawet, co się dokładnie wydarzyło. Mogę się tylko
wszystkiego domyślać.
Tkwiliśmy w naszym obozie, w odległości dwóch kilometrów od piramidy, skazani na
bezczynność. Sytuacja wręcz nieprawdopodobna: naukowcy, którym zabrania sit; wstępu na
teren ich prac! Nie wolno nam było nawet utrzymywać łączności radiowej ze światem
zewnętrznym, do naszej dyspozycji oddano jedno tylko pasmo nadawania, inne były stale
zakłócane. My sami jednak mogliśmy śledzić wydarzenia, jakie miały miejsce w
cywilizowanym świecie. Lada chwila mogła wybuchnąć wojna; starcia zbrojne pomiędzy
Meksykiem a Gwatemalą, za którymi czaiły się supermocarstwa, gotowe do ochrony swych
interesów. Słyszeliśmy już o oddziałach komandosów, wysyłanych ku nam, wiedzieliśmy, co
nas czeka: internowanie. Ostatnia wiadomość, jaką otrzymaliśmy, dotyczyła planowanego
desantu żołnierzy amerykańskich — nasi rodacy mieli uderzyć niespodziewanie na miejsce
znaleziska i zdobyć je, po czym chronić przed innymi, mniej lub bardziej upoważnionymi do
tego ludźmi…
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak wielkie wzburzenie wywołały owe instrukcje wśród
moich współpracowników. Jedni ograniczyli się do złożenia protestu, inni wzywali do
otwartego buntu — chcieli kontynuować prace do momentu powstrzymania ich siłą. Szczerze
mówiąc, nie zdziwiłem się wcale, że wśród najbardziej zbuntowanych, wzywających do
oporu osób prym wiedli przede wszystkim Alexa, dziennikarka, i Donald, pilot. No cóż, byli
tu w obozie gośćmi, właściwie nie mogłem wydawać im poleceń, poprosiłem ich tylko, by
zachowali swoje zdanie dla siebie i nie podburzali mi ludzi. Odnosiłem wrażenie, że wreszcie
pogodzili się z tym; nie zdawałem sobie oczywiście sprawy z konsekwencji, jakie ten stan
rzeczy pociągnie za sobą.
Wydarzenia, jakie nastąpiły potem, wyobrażam sobie w ten sposób: oboje udali się do
piramidy, wznoszącej się samotnie w sercu puszczy, weszli po schodach na górę, przez otwór
wejściowy dostali się do wnętrza statku, do wieżyczki sterowniczej. Nie wiem, czy Donald
sam zamknął za sobą właz, czy też włączył przy pulpicie automatykę. Na pewno zapłonęło
znowu światło — pokładowe źródło energii było nieuszkodzone, silniki napędowe gotowe do
startu. Donald był pilotem, zdążył odbyć już loty na Wenus i Jowisza, technika lotów
kosmicznych była dla niego niemal chlebem powszednim. Aby wystartować, nie musiał
wcale odczytać znaków — logika funkcji góruje nad różnorodnością pism i symboli.
Prawdopodobnie siedzieli w miękkich fotelach, jedno obok drugiego, ze wzrokiem
skierowanym na okno, za którym gęstniał jeszcze mrok. Jego dłonie przesuwały’ się może po
dźwigniach i przyciskach — aktywacja energii, rozruch silników… a potem start! Statek
kosmiczny wznosi się do góry, przebija kamienny dach, osłaniający go przez te wszystkie
tysiąclecia, zrzuca z siebie resztki murów i wznosi się w górę, najpierw powoli, potem coraz
szybciej…
Nie było słychać żadnego huku, nie było widać słupa ognia — jak przy starcie naszych
rakiet. Jedynie lekka wibracja, głuchy trzask — prawdopodobnie przekroczenie prędkości
dźwięku — i to wszystko. Oczywiście, wszyscy to usłyszeliśmy. Wybiegliśmy na zewnątrz,
zwracając twarze w stronę, skąd dobiegł nas dźwięk — w górę — dojrzeliśmy już jednak
tylko ciemny punkcik, który otoczony promienistą aureolą zniknął wkrótce na niebie.
Statek nie powrócił już nigdy. Żołnierze, naukowcy, agenci tajnej służby, dziennikarze i
politycy… — ci nie znaleźli nic poza ruinami piramidy. Tylko nieliczni zwrócili uwagę na
zwęglone miejsca, stopione na szklistą masę skały i biały pył na suchych liściach.
Nigdy nie wierzyłem, że rakieta powróci kiedyś na Ziemię, że ujrzę znowu ich oboje.
Może wylądowali na jakiejś planecie z prymitywnymi mieszkańcami i uczą ich teraz
głównych podstaw rolnictwa i hodowli bydła, sposobów posługiwania się narzędziami i zasad
medycyny. I może statek jest już od dawna skryty pod murami kolejnej piramidy.
Tłumaczył: Mieczysław Dutkiewicz