13668
Szczegóły |
Tytuł |
13668 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13668 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13668 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13668 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anna Sewell
Mój Kary
Przełożyła: K. Poklewska-Koziełłoswa ,... f:
ґ ■■&%
______
«"
t_M« .-.-»
OFICYNA WYDAWNICZA RYTM
WYDAWNICTWO WAZA
WARSZAWA 1 997
Tytuł oryginału angielskiego Black Beauty
Ilustracja na okładce © Prieto - Represented by NORMA EDITORIAL, S.A
Opracowanie graficzne Renata Obniska-Wolska
Okładka i strona tytułowa Małgorzata Śliwińska
Nowe opracowanie redakcyjne na podstawie oryginału oraz wydania Księgarni Gustawa Szylinga, Warszawa 1929
w Zebrzu
v Л
ZN. KLAS. W p. 82-93
NR INW.
6oo£
Redaktor Ewa Litwiniak
Korekta
Roma Sachnowska
Anna Jutta-Walenko
Skład rydawnictwo WAZAs.c. ul. Raszyńska 58 m. 50a, 02-033 Warszawa
ISBN 83-86678-56-9 ISBN 83-86426-16-0
Druk i oprawa Łódzkie Zakłady Graficzne
Zamówienia na książki można składać w Dziale Handlowym Wydawnictwa: ul. Górczewska 8, 01-180 Warszawa,
tel./fax 631-77-92, tel. 632-02-21 w. 155
ROZDZIAŁ I
Dom lat dziecinnych
Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to duża, piękna łąka. Pośrodku staw z czystą wodą, ocieniony drzewami, zarosły sitowiem i grzybieniami. Za żywopłotem rozciągały się uprawne pola, poprzez bramę wzrok padał na dom mego pana, stojący powyżej drogi. Jedną granicę łąki tworzył świerkowy zagajnik, drugą strumyk o urwistym brzegu.
Gdy byłem malutki, żywiłem się matczynym mlekiem. Nie umiałem jeszcze gryźć trawy. Przez cały dzień biegałem u boku matki, a w nocy spałem, leżąc przytulony do niej. W czasie upałów stawaliśmy zazwyczaj nad wodą, w cieniu drzew, a gdy dokuczało zimno - chroniliśmy się do zacisznej szopki w pobliżu zagajnika. Kiedy nauczyłem się jeść trawę, mama poszła do roboty. Cały dzień pracowała, wracała dopiero wieczorem.
Oprócz mnie na łące biegało sześć źrebaków. Były one starsze ode mnie, niektóre wyglądały jak dorosłe konie. Dokazywaliśmy całymi dniami. Galopowaliśmy, zataczając koła, jedno, drugie, ile starczyło sił. Czasem trzymały się nas głupie żarty, ponieważ źrebaki lubią gryźć i wierzgać. Kiedyś po takim dokazywaniu mama zarżała na mnie. Gdy podszedłem, powiedziała:
- Proszę cię, słuchaj dobrze, co powiem. Tutejsze źrebaki są porządne, ale na świecie bywają różne. Jest młodzież lepsza - powozowa, a tym w zaprzęgach brak
5
dobrych manier. Ty jesteś dobrze urodzony. Otrzymałeś staranne wychowanie. Twój ojciec nosił imię znane w tej okolicy, twój dziadek dwukrotnie wygrał biegi w Newmarket, babcia zaś słynęła ze wspaniałego charakteru, a co do mnie, to chyba nie widziałeś, żebym kogoś gryzła lub kopała. Mam nadzieję, że wyrośniesz na zacnego i przyzwoitego konia. Zwracaj więc uwagę na to, co robisz, w kłusie podnoś kopytka w górę i nawet żartem nie kop i nie gryź nikogo.
Nigdy nie zapomniałem wskazówek mamy. Wiedziałem, że jest mądrą starą klaczą, którą nasz pan ceni bardzo wysoko. Na imię miała Księżna, ale często nazywano ją Pieszczotką. Pan był dla nas dobry i łaskawy. Zapewniał nam pożywienie, dach nad głową i miłe słowo. Odzywał się do nas czule jak do swoich dzieci. My, źrebaki, przepadaliśmy za nim, a mama bardzo go kochała. Gdy tylko spostrzegła pana w bramie, rżała z radości i biegła do niego. Klepał ją wtedy, głaskał i mówił:
- Jak się masz, Pieszczotko? A jak twój mały Mo-rusek?
Mnie dawał zwykle kawałek pysznego chleba, mojej mamie przynosił marchew. Wszystkie konie schodziły się do niego, ale zdaje się, że my byliśmy jego ulubieńcami. W dni targowe mama woziła pana zawsze w lekkiej bryczce do miasta.
Czasem na naszą łąkę przychodził chłopak fornala, Dick, by zbierać jagody pod płotem. Gdy najadł się już do woli, lubił, jak sam mówił, „bawić się ze źrebakami". Rzucał w nas kamieniami lub patykami, żeby nas skłonić do galopu. Nie przejmowaliśmy się nim zbytnio, bo zwykle udawało się nam uciec, chociaż czasem jakiś kamień uderzył nas boleśnie. Pewnego dnia Dick właśnie się tak zabawiał i nie zauważył, że pan nadchodzi polem i patrzy na niego. Gdy był tuż, tuż, jed-
6
nym skokiem przesadził płot, złapał Dicka za ramię i tak go wytargał za uszy, że chłopak rozwrzeszczał się na cały głos. Ujrzawszy, co się dzieje, przybiegliśmy truchcikiem, ciekawi widowiska.
- Ty nicponiu! Ty łobuzie! A będziesz mi tu ganiał źrebaczki! Nie pierwszy to raz pewno, ale za to ostatni. Wynoś się stąd, widzieć cię więcej nie chcę.
Dicka nie zobaczyłyśmy już nigdy na folwarku. Stary Daniel, który obrządzał konie, był tak samo poczciwy jak nasz pan. Dobrze nam się działo.
"*
ROZDZIAŁ II Gonitwa
Miałem niespełna dwa lata, gdy zdarzył się wypadek, którego nigdy nie zapomnę. Było to wczesną wiosną. Po nocnym przymrozku lekka mgiełka przysłaniała łąki i zagajniki. Pasłem się wraz z innymi źrebakami na leżącym w dole pastwisku, gdy wtem doszło nas z oddali ujadanie psów. Najstarszy źrebak podniósł głowę i nastawił uszu.
- To psy - orzekł i pocwałował w górę łąki, skąd rozciągał się widok na otaczające pola, odgrodzone od nas żywopłotem. Moja matka i stary wierzchowiec pana stali w pobliżu. Zdawało się, że wiedzą, o co chodzi.
- Są na zajęczym tropie - powiedziała mama. -Jeżeli przebiegną drogą, zobaczymy całe polowanie.
Psy gnały przez pole młodej pszenicy; nigdy w życiu nie słyszałem podobnych odgłosów. Nie było to już szczekanie, ale jakieś wściekłe ujadanie, „auuu" na przeraźliwie wysokiej nucie.
Tuż za psami cwałowała gromada jeźdźców, niektórzy odziani w zielone długie surduty do konnej jazdy. Stary wierzchowiec chrapnął przeciągle, patrząc z zazdrością na pędzące konie. Nam, młodym, nogi aż się rwały do galopu, ale tymczasem jeźdźcy znaleźli się daleko w dole. Nagle psy przestały ujadać i z nosami przy ziemi rozbiegły się na wszystkie strony.
- Straciły ślad - stwierdził wierzchowiec - może zając się wymknie.
8
- Jaki zając? - spytałem.
- Och, skąd mogę wiedzieć, jaki to zając. Może któryś z naszych, spod zagajnika. Dla nich każdy zając jest dobry, aby pędzić za nim na łeb, na szyję.
Wkrótce usłyszeliśmy ponowne ujadanie i całe towarzystwo ruszyło pędem ku naszej łące, tam gdzie pobocze drogi i żywopłot wznosiły się nad strumykiem.
- Teraz zobaczymy zająca - odezwała się mama.
W tejże chwili zając, oszalały z przerażenia, wypadł z zagajnika. Psy wyprysnęły za nim na skraj drogi, przesadziły strumyk, popędziły przez pole; za psami gonili jeźdźcy. Sześciu czy ośmiu wzięło przeszkodę czysto, tuż za gończymi. Zając natknął się na płot, w okamgnieniu zawrócił ku drodze... Było jednak za późno. Sfora z dzikim wyciem już go dopadła, u-słyszeliśmy tylko krótki, żałosny bek.
Jeden z myśliwych rozegnał psy, które w sekundę rozszarpałyby nieszczęsnego zająca, ujął skrwawioną ofiarę za nogi i podniósł wysoko w górę. Wszyscy jeźdźcy byli wyraźnie bardzo zadowoleni.
Ogromnie mnie to wszystko zdumiało - w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Spojrzawszy ku strumykowi, zobaczyłem smutny widok. Dwa piękne konie, biorąc przeszkodę, potknęły się widocznie i upadły. Jeden szarpał się w wodzie, drugi, rozciągnięty na trawie, stękał ciężko. Jeździec, cały umazany błotem, gramolił się z wody, ale jego kolega leżał bez ruchu.
- Skręcił kark - rzekła mama.
- Dobrze mu tak - pisnęło któreś źrebię.
Ja myślałem tak samo, ale mama była innego zdania.
- No, no. Nie mówcie tak. Jestem starą klaczą i dużo na tym świecie widziałam, a jednak zupełnie nie rozumiem, dlaczego ludzie tak kochają ten sport. Często rozbijają się sami, zamęczają dobre konie, tra-
9
tują pola, a wszystko dla lisa, jelenia czy zająca, którego w dodatku mogliby upolować w dużo prostszy sposób. Ale cóż, my jesteśmy tylko końmi i to jest za trudne na nasz rozum.
Gdy mama tak przemawiała, staliśmy w milczeniu, patrząc, co dzieje się przy strumyku. Gromadka jeźdźców otoczyła leżącego młodzieńca, a nasz pan pierwszy pośpieszył mu na ratunek, próbując go podnieść. Leżącemu jednak głowa opadła w tył, ramiona zwisały bezwładnie. Wszyscy mieli poważne miny. Ucichły hałasy, psy siedziały spokojnie, jakby czuły, że zdarzyło się nieszczęście.
Młodzieńca przeniesiono do domu. Słyszałem później, że był to młody George Gordon, jedyny syn naszego dziedzica, wysoki, piękny, chluba rodziny.
Zaczęła się bieganina: po doktora, po weterynarza i zapewne po pana Gordona. Gdy pan Bond, weterynarz, obejrzał konia leżącego na trawie, potrząsnął tylko głową. Noga okazała się złamana. Ktoś pobiegł do domu po pana, przyniesiono strzelbę, nastąpił strzał i potem cisza. Kary koń nie poruszył się więcej.
Moja mama była bardzo strwożona. Mówiła, że znała tego konia przed laty, nazywał się Rob Roy, był bardzo dzielny i zacny i naprawdę porządny. Odtąd mama nigdy nie lubiła chodzić w to miejsce, skąd oglądaliśmy wypadek.
Kilka dni później usłyszeliśmy dzwony w kościele. Spojrzawszy przez bramę, zobaczyliśmy dziwny czarny wóz, okryty czarną płachtą, zaprzęgnięty w karę konie. Za nim sunął drugi i jeszcze jeden, a wszystkie czarne. Dzwony nie przestawały bić. Tak wieziono na cmentarz młodego Gordona, który już nigdy więcej nie pojedzie konno. Co zrobili z Rob Royem, nigdy się nie dowiedziałem, a wszystko przez jednego małego zajączka.
10
ROZDZIAŁ III Ujeżdżanie
Wyraźnie piękniałem. Moja czarna sierść stała się miękka, jedwabista i błyszcząca. Jedną nóżkę miałem białą, na czole jaśniała zgrabna gwiazdka. Mój pan uznał mnie za ładnego i postanowił nie sprzedawać aż do chwili, kiedy skończę cztery lata. Był zdania, że podobnie jak od chłopców nie można wymagać ciężkiej pracy, tak i źrebak nie powinien pracować, póki nie dorośnie.
Gdy skończyłem cztery lata, sam pan Gordon, nasz dziedzic, przyszedł mnie obejrzeć. Oglądał mi oczy, pysk, nogi. Musiałem chodzić, kłusować, galopować przed nim. Chyba mu się spodobałem, gdyż powiedział:
- Tylko go dobrze ujeździć, a będzie wcale do rzeczy.
Mój pan odrzekł, że sam się weźmie do ujeżdżania, żeby przypadkiem nic mi się nie stało. I rzeczywiście, nie tracąc czasu, już nazajutrz zabrał się do dzieła.
Ponieważ nie każdy wie, co znaczy ujeżdżanie, spróbuję je opisać.
Ujeździć konia to znaczy nauczyć go chodzić pod siodłem, nosić na grzbiecie każdego, nawet dziecko, biegać posłusznie w tempie, jakiego żądają. Nauczyć go nosić chomąto, lekką uprząż, wodze, stać spokojnie, gdy to wszystko nakładają. Ciągnąć z tyłu wózek, przyczepiony tak, że często koń nie może kroku zrobić,
11
aby ten wózek nie wpadał mu na nogi. I jeszcze trzeba umieć iść to wolno, to znów prędko, zgodnie z wolą woźnicy.
Nie wolno się zatrzymywać, żeby przyjrzeć się pięknym widokom, nie wolno rozmawiać z innymi końmi ani gryźć, ani kopać. W ogóle nie wolno mieć własnej woli, tylko wykonywać wolę pana, bez względu na głód czy zmęczenie. Najgorsze, że jeśli raz już znajdziesz się w uprzęży, to nie wolno ci położyć się dla odpoczynku ani skakać z radości. Jak więc widzicie, ujeżdżanie to poważna sprawa.
Od dawna już przywykłem do uzdy bez wędzideł i cugli i nieraz prowadzono mnie stępa po dróżkach i miedzach, ale teraz trzeba było nieść uzdę z wędzidłem. Mój pan nasypał mi owsa, jak zwykle, poklepał, popieścił i wsunął wędzidło, umocowując zarazem uzdę służącą do kierowania wierzchowcem. Cóż to za ohyda! Ktoś, kto nigdy nie miał wędzidła w pysku, nie może zrozumieć, jaka to wstrętna rzecz. Wielki, twardy kawał chłodnej stali, gruby na palec, wsunięty między zęby, leżący na języku, końcami przymocowany do rzemieni, które opasują, krzyżują się, krępując głowę, podgardle, szczęki, nozdrza. Nie ma sposobu pozbycia się tego nieznośnego twardego kawałka. To okropne, początkowo myślałem, że nie wytrzymam tego, lecz wiedziałem, że mama też godzi się na wędzidło, gdy ją ubierają do wyjścia, wszystkie dorosłe konie również się na to godzą. Ostatecznie więc, zachęcony smacznym owsem, pieszczotliwym i łagodnym obejściem mego pana, przyuczyłem się powoli do uzdy i wędzidła.
Nauka noszenia siodła też była okropna. Stary Daniel trzymał mnie przy pysku, a tymczasem mój pan bardzo delikatnie włożył mi siodło na grzbiet, potem zapiął pas podpinający siodło, przez cały czas klepiąc mnie i uspokajając. Znów dostałem owsa i prze-
12
prowadzono mnie kawałek. Tak powtarzało się co dzień, aż zacząłem się oglądać za owsem i siodłem. W końcu pewnego ranka mój pan siadł mi na grzbiecie i odbyliśmy przejażdżkę wokoło łąki, po gładkiej murawie. To prawda, wrażenie było bardzo dziwne, czułem się jednak dumny, że noszę mego pana, i niebawem przyzwyczaiłem się do tego.
Po pewnym czasie spotkała mnie nowa przykrość: podkuwanie kopyt. Mój pan osobiście udał się ze mną do kowala, pilnując, aby mnie nie skaleczyli lub nie przestraszyli. Kowal ujmował po kolei moje nogi, wybierał róg w kopytach, piłował brzegi. To nie bolało, stałem więc spokojnie na trzech nogach, czekając końca. Następnie uchwycił kawałek żelaza, dopasowany do mego kopyta, i przymocował go specjalnymi gwoździami do podków tak, że trzymał się mocno i pewnie. Noga stała się sztywna i ciężka. Z początku bardzo mi to dokuczało, ale wkrótce przywykłem.
Uzyskawszy tyle, mój pan zaczął mnie przyzwyczajać do uprzęży. Musiałem przywyknąć do różnorodnych jej części. Na szyi ciążył sztywny kołnierz, na głowie uzdeczka z okularami, czyli z dużymi kawałkami skóry osłaniającymi oczy z boku, tak że patrzeć mogłem tylko wprost przed siebie. Na grzbiecie malutkie siodełko, a pod ogonem niemiły, twardy rzemień.
Nie znosiłem podogonia. Wkładanie w pętlę rzemienną mego długiego ogona, złożonego podwójnie, było prawie tak dokuczliwe jak poskramianie. Nigdy nie miałem pokus do wierzgania, teraz jednak zbierała mnie chętka, żeby to zrobić, chociaż oczywiście nigdy nie kopnąłbym mojego dobrego pana. Z czasem przywykłem do nowego zajęcia i zachowywałem się nie gorzej od mojej matki.
Muszę wspomnieć o pewnym szczególe mego wychowania, który uważam za niezmiernie doniosły.
13
Mój pan posłał mnie na dwa tygodnie do znajomego dzierżawcy, który miał pastwisko położone obok toru kolejowego; pasłem się tam razem z owcami i krowami.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem pociąg. Skubałem spokojnie trawę koło bariery odgradzającej łąkę od toru, gdy usłyszałem w dali jakiś niepokojący odgłos. Zanim się połapałem, z dudnieniem, stukotem i gwizdem nadleciało coś długiego, czarnego i zniknęło w kłębach pary. Jak ogłupiały pocwałowałem w głąb pastwiska i tam dopiero stanąłem, chrapiąc ze zdumienia i trwogi. W ciągu dnia pociągi przejeżdżały często, niektóre wolniej, zatrzymywały się na pobliskim przystanku, wydając przeraźliwy świst i ryk. Bardzo byłem przestraszony, ale krowy i owce pasły się spokojnie, zaledwie podnosiły głowy, gdy czarne okropieństwo, sapiąc i zgrzytając, przelatywało obok. Przez pierwsze dni nie mogłem paść się spokojnie, ale gdy się przekonałem, że ten okropny stwór niczym mi nie zagraża, wkrótce przestałem o nim myśleć i nie zwracałem więcej uwagi na przejeżdżające pociągi.
Widziałem później w życiu wiele koni przerażonych widokiem maszyn parowych, ale ja, dzięki staraniom mego pana, byłem uleczony z tych strachów.
Jeśli ktokolwiek chciałby ujeżdżać młode konie, niech postępuje tak, jak opisałem.
Mój pan często mnie zaprzęgał w parze z mamą, ponieważ była ona bardzo spokojna i więcej mnie mogła nauczyć niż obcy koń.
Pouczała mnie, że im lepiej się będę zachowywał, tym lepszego doznam traktowania, że najmądrzej jest starać się dogodzić panu.
- Ale — mówiła - różni ludzie bywają na świecie. Są zacni, uważający, jak nasz pan, któremu z dumą można służyć. Bywają jednak także źli i okrutni, któ-
14
rzy nie zasługują, aby mieć konia czy psa na własność. Dużo też bywa narwanych i postrzeleńców, durniów, którzy nie zadają sobie trudu myślenia. Ci właśnie, przez brak rozumu, marnują konie, sami nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robią. Mam nadzieję, że dostaniesz się w dobre ręce. Ale nigdy nic nie wiadomo, wszystko jest losem szczęścia. Powtarzam, sprawuj się jak najlepiej i staraj się, by cię chwalono.
*#
ROZDZIAŁ IV Birtwick Park
W owym czasie mieszkałem w stajni. Moja codziennie czyszczona sierść błyszczała niczym skrzydło kruka. W pierwszych dniach maja od pana Gordona przyszedł posłaniec, który miał przeprowadzić mnie do Birtwick Park.
- Bądź zdrów, Morusku - powiedział mój pan. -Staraj się być zacnym, dzielnym koniem!
Nie mogłem mu odpowiedzieć, więc trącałem nosem jego dłoń, a on klepał mnie pieszczotliwie, i tak opuściłem dom, gdzie spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość. Ponieważ parę następnych lat przeżyłem u pana Gordona, postaram się opisać to miejsce.
Posiadłość pana Gordona przylegała do wioski Birtwick. Wejścia do parku strzegła brama z kraty żelaznej. Przy bramie stał domek odźwiernego, dalej prowadziła ślicznie utrzymana aleja starych drzew, znów brama, znów domek, ogrody i dwór. Opodal stajnie zaprzęgowe i stary sad. Spośród paru budynków przeznaczonych dla koni i powozów opiszę tylko jeden, ten, w którym zamieszkałem. Był on przestronny, o czterech klatkach, z oknem wychodzącym na podwórze, dzięki czemu panował tu miły przewiew.
Pierwsza z brzegu klatka, prostokątna i obszerna, zamknięta była drewnianymi drzwiami; inne stanowiska, wygodnie przegrodzone, były dużo mniejsze. Klatka ta, z niskim żłobem i nisko umieszczoną dra-
16
binką, zwana inaczej boksem, miała tę zaletę, że koń nie był w niej wiązany i mógł poruszać się dość swobodnie. Wielka to przyjemność mieć własny boks.
Chłopiec stajenny wprowadził mnie do boksu. Czysty, przewiewny^ obszerny, nigdy nie miałem lepszego pomieszczenia. Ścianki, nie bardzo wysokie,, pozwalały patrzeć na świat przez żelazne pręty, umocowane u góry.
Chłopak nasypał mi owsa, zagadał coś, poklepał mnie i poszedł.
Gdy zjadłem owies, zacząłem się rozglądać wokoło. W przegrodzie obok mnie stał tłuściutki siwy kuc. O-gon i grzywę miał gęste, a główkę ładną i zgrabniutką.
Podniosłem łeb do prętów w górze klatki i odezwałem się:
- Dzień dobry, jak się nazywasz?
Obrócił łebek, wykręcając się, jak tylko pozwalał mu rzemień, na którym stał uwiązany, i odpowiedział:
- Nazywam się Merrylegs. Jestem bardzo piękny, noszę na grzbiecie panienki, a czasem wożę w specjalnym koszu samą panią dziedziczkę. Wszyscy bardzo mnie cenią, nie wyłączając Jamesa. Czy będziesz mieszkał tu, przez ścianę ze mną?
- Podobno tak.
- Cieszę się. Myślę, że jesteś dobrze wychowany. Nie znoszę sąsiadów, którzy gryzą.
Gdy to mówił, nad ścianką następnego boksu ukazał się koński łeb. Kasztanowata klacz o łabędziej szyi spoglądała ku mnie, a położone uszy i wymowne spojrzenie zdradzały jej zły humor.
- To ty wypędziłeś mnie z boksu. Doprawdy dziwię się, że taki źrebak jak ty wygania damę z jej własnego domu...
- Przepraszam - odparłem. - Nie wyganiam nikogo. Stajenny wprowadził mnie tutaj i o niczym nie wiem. A co do mego młodego wieku, to skończyłem
17
cztery lata i jestem dorosłym koniem. Poza tym nigdy dotąd z nikim się nie kłóciłem, choć z niejednym koniem miałem do czynienia, i pragnę nadal żyć ze wszystkimi w zgodzie i spokoju.
- Bardzo ci się to chwali. Zresztą zobaczymy, nie mam zamiaru sprzeczać się z takim jak ty źrebakiem.
Nic na to nie odpowiedziałem. Po południu, gdy klacz wyszła, Merrylegs wyjaśnił mi całą sprawę.
- Rzecz w tym, że Ginger ma brzydki nawyk gryźć i wierzgać. Robiła to, zwłaszcza gdy stała w boksie. Kiedyś do krwi ugryzła Jamesa w ramię i dlatego panna Flora i panna Jessie, które mnie tak lubią, boją się przychodzić do stajni. Dawniej przynosiły mi pyszne rzeczy do jedzenia: jabłka, marchewkę, kawałki chleba, ale odkąd Ginger zajęła boks, lękają się wchodzić i bardzo mi smutno bez nich. Myślę, że jeśli nie kąsasz i nie wierzgasz, to znów zaczną tu przychodzić.
Odparłem, że umiem gryźć tylko ziarno lub trawę, że nigdy nikogo nie skubnąłem i że nie rozumiem, co w tym może być przyjemnego.
- Nie sądzę, aby Ginger uważała gryzienie za przyjemność - mówił Merrylegs. - To tylko złe przyzwyczajenie, i koniec. Tłumaczy się, że nigdy nikt nie był dla niej uprzejmy, więc czemu ma nie kąsać. Nawyk nawykiem, ale jeśli mówi prawdę, to musieli się z nią fatalnie obchodzić, zanim trafiła tutaj. John jednak dba o nas, jak tylko może, James tak samo, a pan dziedzic nigdy nie podniesie bata na konia, wobec tego mogłaby się już wyzbyć humorów. Widzisz, skończyłem już dwanaście lat, widziałem niejedno i możesz być pewien, że w całej okolicy nie ma lepszego miejsca dla koni niż u nas. John jest świetnym furmanem, służy tu już czternaście lat, a James to przemiły chłopiec. Ginger sama sobie jest winna, że straciła boks.
18
ROZDZIAŁ V Pierwsze kroki
Nasz stangret nazywał się John Manly, mieszkał z żoną i dzieckiem w małym domku tuż koło stajen.
Zaraz pierwszego rana wyprowadził mnie na podwórze i obrządził jak najstaranniej. Właśnie gdy wracałem do boksu, cały lśniący i wyczyszczony, nadszedł pan dziedzic. Przez chwilę patrzył na mnie z zadowoleniem, po czym odezwał się:
- John, chciałem dziś spróbować tego młodego, ale jestem bardzo zajęty, więc po śniadaniu poćwicz na nim trochę. Pojedź przez pastwiska do starego lasu i nad rzeką, koło młyna.
- Słucham pana dziedzica - odpowiedział John. Przyszedł do mnie zaraz po śniadaniu i włożył mi uzdę. Zrobił to bardzo starannie, regulując rzemyki tak, aby było mi jak najwygodniej. Potem przyniósł siodło. Było trochę za wąskie, co zaraz zauważył, i poszedł po drugie, które pasowało doskonale.
Przejechaliśmy stępa, potem truchtem, następnie kłusem, a na otwartym pastwisku ruszyliśmy rozkosznym galopem.
- Ho, ho, mały - mówił John, ściągając cugle - jak widzę, będziesz lubił cwałować za psami.
W drodze powrotnej spotkaliśmy w parku państwa Gordonów. Zatrzymali się, a John zeskoczył z siodła.
- Cóż, Johnie, jak szedł kary?
- Znakomicie, proszę pana dziedzica. Szybki jak
19
jeleń i wesoły, tylko go tknąć, a już wszystko rozumie. Zjeżdżając z pastwiska, spotkaliśmy dyliżans, zapakowany tłumokami, kosze ponawieszane, rzadko który koń by się nie spłoszył. A on popatrzył chwilę spokoj-niutko i poszedł dalej. Przy dużym lesie strzelali do królików; jak strzał poszedł tuż koło nas, pociągnął naprzód trochę, ale na bok nie skoczył. Leciutko go trzymałem, nie przynaglając, i tak sobie myślę, że widać od maleństwa nikt go nie straszył ani nie narowił.
- To dobrze, sam jutro spróbuję.
Następnego dnia przyprowadzono mnie przed pana. Wspomniałem słowa matki i mego zacnego starego pana i starałem się wykonywać ściśle, czego ode mnie żądano, a czułem, że niosę jeźdźca wytrawnego i dbałego o konia. Gdy wróciliśmy do domu, pan zatrzymał się przed gankiem, a w drzwiach pojawiła się pani.
- No i jakże, mój drogi? - zapytała.
- John mówił prawdę. Trudno o milsze stworzenie pod siodło. Jak go nazwiemy?
- Może Heban. Jest zupełnie kary, czarny jak heban.
- Nie, Heban nie.
- To może Kos, tak jak się nazywał dawny wierzchowiec wujaszka.
- Nie, on jest dużo bardziej urodziwy niż stary Kos.
- Tak - rzekła pani - jest prześliczny, cudowny. Ma takie łagodne i mądre spojrzenie. I taki jest miły, taki swój. Może go nazwać po prostu: Mój Kary?
- Mój Kary, czemu nie? To niezłe imię. Jeśli chcesz, tak go nazwiemy. - Tak się też stało.
Gdy John wrócił do stajni, opowiedział Jamesowi, że państwo wybrali dla mnie proste, zwyczajne imię, które coś wyraża, nie tak jak Marengo, Abdullah, Pegaz lub coś w tym rodzaju. Obaj się roześmiali, a James powiedział:
20
- Gdyby to nie przypominało smutnej przeszłości, nazwałbym go Rob Roy. W życiu nie widziałem dwóch koni bardziej do siebie podobnych.
- Nic dziwnego - odparł John. - Przecież stara Księżna dzierżawcy Greya to matka ich obu.
Nigdy nie przypuszczałem, że biedny Rob Roy, który zginął wówczas na polowaniu, był moim bratem. Nic dziwnego, że mama tak się przejęła tym wypadkiem, chociaż ludzie sądzą, że konie nie czują więzi pokrewieństwa i nic o sobie nie wiedzą, gdy się dostaną w różne ręce.
John szczycił się mną. Grzywę i ogon wyczesywał mi, żeby były miękkie jak kobiece włosy, a pogadywał do mnie przy tym bez ustanku. Naturalnie z początku nie rozumiałem, co mówił, ale powoli nauczyłem się pojmować, co te jego słowa znaczą i czego ode mnie chce. Polubiłem go za łagodność i dobroć, za to, że wyczuwał doskonale, jak należy obchodzić się z koniem. Przy czyszczeniu omijał starannie delikatne miejsca, na przykład oczy, a także nigdy nie wpadał w zły humor. Chłopiec stajenny, James Howard, też odznaczał się łagodnym i spokojnym charakterem. Do podwórzowych zajęć był przydzielony jeszcze jeden człowiek, ale ten nie miał nic do roboty przy Ginger ani przy mnie.
Czułem się wspaniale.
W kilka dni później miałem iść z Ginger w powozie. Obawiałem się tej próby, ale ona zachowywała się przyzwoicie mimo położonych uszu, gdy mnie ku niej podprowadzono. Pracowała jak należy, uczciwie wykonując swoją część roboty. Nie można sobie życzyć lepszej towarzyszki do pary. Gdy szliśmy pod górę, nie zwolniła kroku, lecz weszła porządnie w chomąto, ciągnąc co sił. Oboje mieliśmy równy zapał do pracy i John musiał nas raczej wstrzymywać, niż ponaglać,
21
nie potrzebował wcale używać bata. Byliśmy z Ginger dobrani chodem i łatwo równałem z nią krok. Nasz pan oraz John niezmiernie lubili, gdy szliśmy z tej samej nogi. Po dwóch czy trzech razach zaprzyjaźniliśmy się i zżyliśmy ostatecznie, dzięki czemu czułem się w Birtwick coraz bezpieczniej.
Merrylegs został moim przyjacielem. Był to żwawy i wesoły malec, bez cienia złośliwości. Panna Jessie i panna Flora cieszyły się swym faworytem i odbywały na nim przejażdżki po sadzie, w towarzystwie wesołego Frusky, ulubionego pieska. Dwa jeszcze konie stały w sąsiedniej stajni: deresz Cnotliwy służył pod siodło lub do zaprzęgu, a stary Sir 01iver, gniady koń myśliwski, wielki faworyt pana, skończył już właściwie swą karierę i służył do krótkich spacerów. Czasem pan przejechał się na nim po parku, czasem któraś z panienek, gdy towarzyszyła ojcu na konnym spacerze. Był bardzo spokojny i godny zaufania. Deresz znów - mocny, dobrze zbudowany, nadawał się do miłych pogawędek na okólniku, choć naturalnie nie było między nami tej poufałości, jaka łączyła mnie z Ginger, moją codzienną towarzyszką ze stajni.
ROZDZIAŁ VI Na wolności
Czułem się bardzo szczęśliwy i jeśli stwierdzam, że mi czegoś brakowało, nie znaczy to, bym się uskarżał. Obchodzono się ze mną dobrze, mieszkałem w przewiewnej, widnej stajni i dostawałem smaczną paszę, czego można więcej pragnąć? Czego? Swobody. Przez cztery lata mego życia cieszyłem się pełną swobodą, a teraz przez kolejne tygodnie, miesiące i niewątpliwie lata miałem stać w stajni, poza wyjazdami, kiedy to musiałem zachowywać się spokojnie i taktownie, jak stary koń, który ma za sobą już ze dwadzieścia lat pracy.
Rzemienie tu, rzemienie tam, wędzidło w pysku, okulary na oczach! Nie skarżę się, bo wiem, że tak być musiało. Chcę tylko powiedzieć, że młody koń, pełen siły i fantazji, który przywykł ganiać po szerokim pastwisku, z odrzuconym łbem, rozwianą grzywą i ogonem, cwałować z rżeniem ku towarzyszom, że taki koń z trudem znosi zupełny brak swobody. Czasem, gdy miałem mniej ruchu niż zwykle, czułem w sobie tyle sił i werwy, że gdy mnie John przejeżdżał, nie mogłem się po prostu opanować. Nie było rady, musiałem sobie poskakać, pobrykać, potańczyć i nieraz, szczególnie z początku, dobrze wytrząść mego jeźdźca. John jednak zawsze okazywał mi dobroć i cierpliwość.
- Powoli, chłopcze, powoli, pobujamy sobie i zaraz przestaną cię nóżki swędzić. - Za wsią wypuszczał
23
mnie równym kłusem i po kilku wiorstach zawracał ku stajni, świeżego, ale „bez podrygów" - jak mawiał żartobliwie.
Młode, pełne fantazji konie, pozbawione odpowiedniej ilości ruchu, często uznaje się za narowiste i karze się je. W rzeczywistości to jednak tylko chęć zabawy. John nigdy mnie nie karcił - wiedział, że zwyczajnie roznosi mnie energia. Umiał do mnie przemówić odpowiednim tonem czy lekkim dotknięciem cugli. Gdy jego głos brzmiał poważnie i zdecydowanie, zawsze potrafiłem to wyczuć, głównie dlatego, że byłem do niego tak bardzo przywiązany.
Muszę dodać, że czasem, w letnie pogodne niedziele, dawano nam parę godzin swobody. Powozu nigdy w niedzielę nie używano, ponieważ kościół był blisko.
Wielkie to było święto znaleźć się na łące albo w sadzie. Miękka trawa chłodzi kopyta. Jasne, wonne powietrze i rozkosz robienia, co się komu podoba! Galopować, leżeć, tarzać się, skubać słodką trawę, pyszny czas na długie towarzyskie pogawędki w cieniu wielkiego orzecha.
ROZDZIAŁ VII Ginger
Pewnego dnia staliśmy z Ginger w cieniu drzew; nikogo nie było w pobliżu, więc gawędziliśmy swobodnie. Chciała, bym jej opowiedział historię mego wychowania i ujeżdżania.
- Bardzo pięknie - rzekła, gdy skończyłem opowiadanie. - Gdyby i mnie tak wychowano, miałabym również słodki charakter, ale teraz nie myślę, żebym mogła się zmienić.
- Czemu?
- Ze mną była zupełnie inna sprawa. Nie miałam obok siebie nigdy człowieka ani konia, który byłby mi życzliwy i któremu ja chciałabym okazać swoją życzliwość. Zaraz po odłączeniu od matki zabrano mnie od niej zupełnie i postawiono z całą gromadą źrebaków. Nikt o mnie nie dbał, nie miałam dobrego, życzliwego pana, który by przynosił mi przysmaki, doglądał i przemawiał do mnie. Nasz dozorca w życiu nie powiedział do nas jednego milszego słowa. Nie dokuczał mi, to prawda, ale cała jego opieka polegała na dostarczaniu nam pożywienia i dachu nad głową. Przez pastwisko biegła ścieżka. Ciągle przechodzili tamtędy chłopcy, którzy rzucali kamieniami, żeby nas sprowokować do galopu. Mnie szczęśliwie nie skaleczyli, ale jednemu ślicznemu źrebakowi szkaradnie rozcięli skórę na głowie. Myślę, że blizna została mu na całe życie. Staraliśmy się nie zwracać na
25
to uwagi, ale spłoszeni, dziczeliśmy w przekonaniu, że każdy chłopak to nasz naturalny wróg. Mieliśmy wiele uciechy, goniąc się w szalonych galopach po łące i odpoczywając potem w cieniu drzew, nadeszła jednak pora nauki i rozpoczęły się złe czasy. Kilku ludzi zabrało się do łapania mnie; zapędzili mnie w róg ogrodzenia. Jeden schwycił za grzywę i kosmyk na czole, drugi za chrapy, dusząc mnie tak, że ledwo mogłam tchnąć, trzeci mocną garścią uchwycił za dolną szczękę, odchylił ją, przemocą wtłoczył do pyska wędzidło i zacisnął uzdę. Wreszcie jeden pociągnął mnie do przodu cuglami, drugi zaciął po nogach -i to było moje pierwsze doświadczenie z ludzkim traktowaniem. Nic, tylko przemoc. Nie dali mi nawet możności odgadywania, czego sobie ode mnie życzą. Byłam czystej krwi i pełna temperamentu, zapewne trochę dzika. Muszę się przyznać, że nieraz napędziłam im stracha, ale to przecież okropne być nieustannie zamkniętą w stajni, w ciasnej klatce. Zjadała mnie melancholia, szalałam, burzyłam się z pragnienia swobody. Sam wiesz, jak to jest, nawet wtedy, gdy się ma dobrego pana, który nie szczędzi pieszczot. A ja przecież nie miałam tej osłody. Tylko stary pan Ryder był dobry i jego bym słuchała, ale niestety powierzył cały trud ujeżdżania swemu synowi i jeszcze jednemu człowiekowi, a sam tylko co jakiś czas doglądał roboty. - Ginger westchnęła.
- Jego syn, Samson - podjęła po chwili - silny, wysoki, popisujący się odwagą mężczyzna, lubił się przechwalać, że nie spotkał dotąd konia, który by potrafił go zrzucić. Nie było w nim cienia łagodności. Twardy głos, twarde spojrzenie, twarda ręka. Od razu poczułam, że chce poskromić mój wrodzony temperament i zrobić ze mnie posłuszną i pokorną szkapę. Do tego tylko potrafił dążyć. - Ginger nerwowo biła o ziemię
26
kopytem, tak przykre były to wspomnienia, ale ciągnęła swoje opowiadanie dalej.
- Jeśli nie stosowałam się ślepo do jego wymagań, brał mnie na linkę i ganiał w kółko, póki nie upadłam ze zmęczenia. Często się upijał i zauważyłam, że im więcej wypił, tym gorzej się ze mną obchodził. Pewnego dnia zganiał mnie niemiłosiernie. Leżałam zmordowana, przybita, życie wydawało mi się straszliwie ciężkie. Następnego ranka, skoro świt, przyszedł, wskoczył mi na grzbiet i jeździł bez końca. Potem zaledwie z godzinkę odpoczywałam, gdy zjawił się znowu z siodłem i jakimś nowym rodzajem wędzidła. Dotąd nie wiem, jak do tego doszło. Pamiętam tylko, że gdy znalazł się w siodle, jakiś mój ruch wyprowadził go z równowagi. Szarpnął ostro cuglami. Nowe wędzidło okazało się bardzo bolesne, toteż stanęłam dęba, co rozwścieczyło mego jeźdźca. Zaczął mnie bić. Krew wzburzyła się we mnie i zaczęłam tak wierzgać, skakać, stawać dęba, jak nigdy w życiu. Stoczyliśmy prawdziwą bitwę. Długi czas trzymał się w siodle, karcąc mnie straszliwie batem i ostrogami, ale ja o nic już nie dbałam, byle tylko się go pozbyć. Wreszcie po straszliwej walce zrzuciłam go z siodła. Usłyszałam, jak głucho uderzył o ziemię, i nie oglądając się, popędziłam przed siebie. Daleko na pastwisku obejrzałam się. Mój prześladowca wstał i powoli szedł ku stajni. Długo stałam pod dębem, ale nikt po mnie nie przychodził. Czas mijał, upał był coraz większy, chmary much opadły na moje pokrwawione ostrogami boki. Dokuczał mi głód, bo jadłam przecież o świcie, a na wyskubanym pastwisku i gęś nie znalazłaby nic do uszczypania. Jakże pragnęłam się wyciągnąć i odpocząć, ale przecież miałam na sobie siodło z mocno dociągniętymi popręgami. Na domiar złego - nigdzie kropli wody. Południe minęło, słońce zaczęło się zni-
27
żać, przyprowadzono źrebięta, wiedziałam, że dostały o swojej zwykłej porze doskonały posiłek. Dopiero tuż przed zachodem zobaczyłam mego pana, który szedł w moim kierunku z przetakiem w ręku. Był to przyjemny siwowłosy dżentelmen, którego głos poznałabym pośród tysiąca innych. Niezbyt donośny, brzmiał czysto i narzucał bezwzględne posłuszeństwo ludziom i koniom. Starszy pan szedł powoli, wstrząsając owies w przetaku i przemawiając do mnie łagodnie.
- Chodź, dziecko, chodź, maleńka!
Stałam bez ruchu i już po chwili jadłam spokojnie owies z przetaka. Przyjazny, dobrze mi znany głos rozwiał mój strach. Pan mój głaskał mnie i klepał w czasie karmienia, z żalem oglądając pokrwawione boki.
- Kiepska sprawa, moja mała, kiepska sprawa. Delikatnie ujął cugle i poprowadził mnie do stajni,
gdzie w drzwiach stał Samson. Na jego widok zachra-pałam, kładąc uszy w tył.
- Odejdź - rzekł mój pan - źle się obszedłeś z tą biedaczką. — Samson mruczał coś na swoją obronę. -Słuchaj - mówił dalej ojciec - złośnik i brutal nigdy nie wyrobi łagodności w koniu. Nie masz pojęcia o tej robocie, Samsonie.
Wprowadził mnie do boksu, własnoręcznie rozsiod-łał, rozkiełznał. Kazał sobie podać ciepłą wodę i gąbkę i zdjąwszy surdut, delikatnie zmywał moje pokaleczone i obolałe boki.
- Stój, maleńka, stój - pogadywał. Kąpiel i jego głos działały kojąco.
Miałam pysk poszarpany wędzidłem do tego stopnia, że nie mogłam jeść siana. Źdźbła kłuły mnie w pokaleczone kąty. Mój pan obejrzał mnie uważnie i rozkazał przynieść mi karmę z otrębami. Cóż to było za wyśmienite pożywienie! A mój dobry pan stał przez
28
cały czas, gdy jadłam, klepiąc mnie i tłumacząc stajennemu:
- Jeśli stworzenia tak pełnego życia jak ta klacz nie weźmie się dobrocią, to nie będzie ono nigdy do niczego zdatne.
Często później zaglądał do mnie i kiedy wszystkie rany mi się wygoiły, inny ujeżdżacz, Joe, zabrał się do mego treningu, a że był roztropny i cierpliwy, wkrótce robiłam wszystko, czego ode mnie oczekiwano.
**
ROZDZIAŁ VIII
Dalszy ciąg historii Ginger
Podczas następnego naszego spotkania na pastwisku Ginger opowiedziała mi o swym kolejnym miejscu pobytu.
- Kiedy już byłam trochę przyuczona, kupił mnie handlarz koni z kasztanem do pary. Parę tygodni u-czył nas jeździć razem, po czym sprzedał jakiemuś eleganckiemu panu do Londynu. Już handlarz zaprzęgał mnie na wędzidle, czego nienawidziłam, ale w moim nowym miejscu panował zwyczaj jeszcze ostrzejszego poskramiania. Zarówno pan, jak i stangret uważali to za konieczne dla stylu zaprzęgu. Często przejeżdżaliśmy przez parki i eleganckie dzielnice stolicy. Ty nigdy nie nosiłeś wędzidła ani rzemyków do chomąta, nie zrozumiesz więc nawet, co to za okropność. Lubię wstrząsać łbem i nosić się wysoko, z fantazją, ale wyobraź sobie, że podrzuciłeś łeb w górę i musisz go tak trzymać godzinami, nie mogąc zmienić pozycji, chyba że jeszcze wyżej podrzucić. Szyja tak boli, że wytrzymać trudno, poza tym masz dwa wędzidła zamiast jednego. W dodatku były ostre, kaleczyły język i podniebienie i często krew zabarwiała pianę, gdy niecierpliwie żułam wędzidła. Najgorsze bywało wyczekiwanie godzinami, kiedy pani się bawiła. A jeśli z niecierpliwości grzebałam kopytami lub drżałam, zaraz bat był w robocie. To chyba dosyć, żeby oszaleć. - A cóż twój pan na to? - spytałem.
30
- Mój pan dbał tylko o to, żeby mieć szykowny zaprzęg. Mam wrażenie, że zupełnie nie znał się na koniach i we wszystkim słuchał stangreta, ten zaś opowiadał, że mam swoje humory, że nie byłam przyzwyczajona do wędzidła, ale że prędko się z nim oswoję. Może bym się i oswoiła, ale nie przy takim człowieku. Gdy wracałam do stajni, rozdrażniona i przybita, nie powiedział nigdy dobrego słowa, nie pocieszył mnie, nie uspokoił - przeciwnie, złorzeczył tylko i poszturchiwał mnie. Gdyby okazywał mi dobroć, próbowałabym się wciągnąć do najcięższej nawet pracy. Nie mogłam jednak znieść podobnego traktowania. Jakie prawo miał, aby mnie tak dręczyć i dokuczać mi dla swego kaprysu? Oprócz bólów w karku i w pysku miałam przez używanie wędzidła utrudniony oddech i gdybym dłużej tam pozostała, na pewno dostałabym zadyszki. Stawałam się mimo woli coraz bardziej niespokojna, nie mogłam się powstrzymać od wierzgania i kąsania, zwłaszcza gdy mnie zaprzęgano, za co dostawałam baty. Raz, gdy mi zakładano uprząż i chłopiec stajenny podciągnął wędzidło, zaczęłam wierzgać i kopać, ile tylko miałam sił - zrzuciłam u-prząż i wyrwałam się na swobodę. Taki był koniec mojej pierwszej służby.
- Posłano mnie do ujeżdżalni na licytację - podjęła Ginger po chwili milczenia - gdzie mój chód zrobił dobre wrażenie. Kupił mnie znów jakiś pan. Próbował zakładać uprząż na różne sposoby i wkrótce zrozumiał, jakie są moje upodobania. W końcu jeździł na zwykłym wędzidle i, zupełnie już spokojną, odsprzedał. Mój kolejny pan okazał się bardzo miły, niestety, odszedł stary, dawny furman, a nastał nowy, równie gruboskórny i brutalny, jak Samson. Mówił zawsze gwałtownym, twardym głosem i jeśli nie poruszyłam się natychmiast, tak jak jemu się to podobało, bił mnie
31
pod kolanami trzonkiem miotły czy wideł albo innymi przedmiotami, które akurat wpadły mu w ręce. Znienawidziłam go. Domyślałam się, że chce mnie wziąć strachem, czułam się jednak zbyt szlachetna, aby ulec. Kiedyś, gdy bardziej mi dokuczył, ugryzłam go, zaczął mnie więc smagać batem po głowie, od tego czasu zawsze miałam dla niego zęby i kopyta w pogotowiu. Dla mego pana byłam jak najłagodniejsza, ale on, słuchając rad swego furmana, sprzedał mnie znowu. Ten sam handlarz co poprzednio dowiedział się o tym. Powiedział, że jest jedno miejsce, gdzie się powinnam znaleźć. Szkoda, żeby taka szlachetna klacz szła w złe ręce. Koniec jest taki, że przybyłam tutaj krótko przed tobą. Niestety, wbiłam sobie w głowę, że wszyscy ludzie są mymi nieprzyjaciółmi; przyznaję, że tu jest inaczej niż wszędzie, ale nie wiadomo, jak to długo potrwa. Żałuję, że nie mogę myśleć tak jak ty, ale trudno mi po tym wszystkim, co przeszłam. Byłby to straszny wstyd, gdybym ugryzła Johna albo Jamesa. Ani mi to w głowie. Są dla mnie zbyt dobrzy. Wprawdzie kiedyś dość mocno ukąsiłam Jamesa, ale John powiedział: „Spróbuj z nią dobrocią". James poklepał mnie zamiast bić i przyniósł mi karmę, choć miał rękę na temblaku. Od tego czasu przez myśl mi nie przeszło schwycić któregoś z nich zębami.
Współczułem biednej Ginger, ale nie znając świata, myślałem, że przesadza. W każdym razie ostatnimi czasy bardzo złagodniała, straciła nieufne, baczne spojrzenie, którym obrzucała każdego, kto podchodził.
Kiedyś James zauważył:
- Ta klacz mnie polubiła, tak rżała dziś do mnie przy czyszczeniu.
- Birtwickie pigułki, mój Jamesie - mówił John. -Niedługo będzie taka jak nasz Kary. Dobre słowo i starania - to wszystko, czego jej było potrzeba.
32
Pan także zauważył zmianę i kiedyś, gdy wysiadł z powozu i jak zwykle przyszedł z nami pomówić, poklepał z upodobaniem smukłą szyję kasztanki.
- Cóż, moja śliczna, jak się miewasz? Zdaje się, że ci trochę lepiej niż wtedy, gdy do nas przyszłaś?
W odpowiedzi klacz ufnie i przyjacielsko trąciła pana pyskiem.
- Wyleczymy ją, Johnie, prawda?
- Tak, jaśnie panie, bardzo się wyrobiła, to już nie ta sama klacz, a wszystko dzięki birtwickim pigułkom - mówił ze śmiechem John.
Trzeba wytłumaczyć żartobliwe powiedzenie Johna. Utrzymywał, że kuracja polegająca na stosowaniu birtwickich pigułek wyleczy każdego upartego i gry-maśnego konia. Pigułki te robi się w sposób następujący: wziąć po funcie cierpliwości, łagodności, stanowczości, pieszczoty, zmieszać ze szczyptą zdrowego rozsądku i dawać koniowi codziennie.
»*
ROZDZIAŁ IX Merrylegs
Wikary Blomefield był ojcem licznej gromadki: dziewczynki w wieku panienki Jessie, dwóch starszych chłopców i kilkorga drobiazgu. Dzieci te przychodziły nieraz bawić się z naszymi panienkami.
Podczas ich wizyt Merrylegs miał co robić, bo ulubioną rozrywką dzieciarni było dosiadywać go kolejno i jeździć po parku i sadzie. Bawiły się tak godzinami.
Pewnego razu Merrylegs spędził w ten sposób całe popołudnie, aż wreszcie James przyprowadził go i uwią-zując na uździe bez wędzidła, powiedział:
- Ach, ty rozbójniku, ładnie się popisujesz.
- Coś ty narobił, Merrylegs? - zapytałem.
- Och - wstrząsnął łebkiem - pouczałem nieco młodzież. Nie rozumieją, że ja mam zupełnie dość i oni też powinni skończyć zabawę, więc otrząsnąłem się z nich lekko, bo tylko w ten sposób mogłem im wyjaśnić, co na ten temat myślę.
- Co, odkąd to zrzucasz dzieci? Myślałem, że nie jesteś zdolny do czegoś podobnego. Czyś zrzucił może pannę Jessie czy pannę Florę?
Spojrzał na mnie obrażony i powiedział:
- Nie zrobiłbym tego, o co mnie posądzasz, za cenę najlepszego owsa. Jestem troskliwy i opiekuńczy dla naszych panienek, to przecież ja uczę je konnej jazdy. Możesz sobie darować te pouczenia, nie chodzi o nasze dziewczynki, lecz o chłopców. Chłopcy to co innego -
34
ciągnął, wstrząsając grzywą - chłopców trzeba u-ieżdżać tak, jak nas ujeżdżano w źrebięcych latach. Dzieci jeździły na mnie kolejno koło dwóch godzin, po czym chłopcy orzekli, że nadeszła ich kolej, z czym się zgodziłem potulnie i słodko. Galopowałem z nimi po sadzie i po polach dobrą godzinę, a oni powycinali pręty z leszczyny i popędzali mnie mocno. Początkowo pozwalałem im na to, ale wreszcie miałem już tego dość i zatrzymałem się dwa czy trzy razy. Tacy chłopcy myślą, że koń to maszyna parowa, która może pracować bez przerwy, nigdy nie jest zmęczona i nic nie czuje. Bijący mnie chłopak ani pomyślał o tym, że wcale tak nie jest, więc leciutko stanąłem dęba. Chłopak zsunął się po moim grzbiecie, wsiadł znowu, a ja powtórnie zrobiłem to samo. Wtedy dosiadł mnie drugi chłopak, ale jak tylko zaczął okładać mnie prętem, powtarzałem mój manewr, dopóki wreszcie nie rozjaśniło im się w głowach. Ot, i wszystko. Chłopcy źli nie są, nie chcieli mi dokuczyć, lubię ich, ale zasłużyli na nauczkę. Kiedy mnie odprowadzali, skarżyli się Jamesowi, ale jemu wcale się nie spodobały leszczynowe pręty. Powiedział, że takie kije są w sam raz dla furmana albo Cygana, ale nie przystoi się nimi posługiwać przyzwoitemu jeźdźcowi.
- Na twoim miejscu - rzekła Ginger - byłabym dobrze obu kopnęła. Wtedy dopiero mieliby nauczkę.
-To prawda, ale ze mnie nie taki wariat (przepraszam cię, Ginger), aby gniewać naszego pana i przynosić wstyd Jamesowi. Dzieci są powierzone mojej opiece, w czasie jazdy ja za nie odpowiadam. Niedawno słyszałem, jak pan dziedzic mówił do pani pastorowej: „Droga pani, niech się pani nie obawia o dzieci. Merrylegs opiekuje się nimi tak troskliwie, że my z panią lepiej nie potrafilibyśmy. Nie sprzedałbym tego kuca za żadne pieniądze, tak jest łagodny i wierny". Czy
35
myślisz, że mógłbym zapomnieć, ile dobrego doznałem tu w ciągu pięciu lat, i zacząć się złościć tylko dlatego, że dwóch głuptasów niewłaściwie się do mnie odnosi? Nigdy nie byłaś w dobrym miejscu, gdzie wszyscy by cię kochali. Bardzo mi cię żal. Wierz mi, dobre ręce potrafią wyszkolić dobrego konia. Za nic nie zrobiłbym tu nikomu przykrości, bo wszystkich ich kocham serdecznie.
Merrylegs zakończył cichym chrapnięciem przez nos, jak zawsze, gdy słyszał kroki Jamesa pod stajnią.
- Zresztą - ciągnął dalej - cóż bym zyskał? Sprzedaliby mnie za złośliwość i narowy i mógłbym się znaleźć albo na posługach u rzeźnika, albo zajeżdżony na śmierć w jakiejś miejscowości kąpielowej, albo musiałbym w jakimś wózku ciągnąć dorosłych drabów na niedzielny spacer. Nieraz oglądałem podobne widoki, zanim się tu dostałem. Nie - potrząsnął łebkiem - nie dam się sprowokować.
ROZDZIAŁ X Pogawędka w sadzie
Ginger i ja nie byliśmy zwykłymi końmi wyścigowymi, lecz końmi półkrwi. Mogliśmy równie dobrze służyć do zaprzęgu, jak i pod wierzch. Nasz pan zwykł mawiać, że zarówno człowiek, jak i koń powinien wszystko umieć, a ponieważ nie w głowie mu było paradowanie po londyńskich parkach, wolał mieć konie bardziej użytkowe.
Dla nas największą przyjemnością były konne spacery. Ginger siodłano dla pana, mnie dla pani, panienki jeździły na Sir 01iverze i kucu. Rozkoszne kłusowanie i galopowanie wprawiało nas w nadzwyczajne humory. Ja byłem w najlepszym położeniu, bo nasza pani niewiele ważyła i była bardzo łagodna. Zaledwie czułem ją, tak lekko prowadziła.
Gdyby ludzie wiedzieli, co znaczy dla konia lekka ręka, jak wpływa na miękkość pyska i usposobienie konia, nigdy by nie ciągnęli i nie szarpali cugli, jak to nieraz czynią. Koński pysk jest tak delikatny, że jeśli go nie popsuje brutalna dłoń, odczuwa najdelikatniejszy ruch ręki jeźdźca. Taki koń w lot orientuje się, czego od niego chcą.
Byłem miękki w pysku i przypuszczam, że dlatego pani wolała na mnie jeździć, mimo że Ginger odznaczała się wspaniałym chodem.
Ginger zazdrościła mi nieraz, narzekając na to, że tak źle ją wychowano, wadliwie ujeżdżano. Skarżyła
37
się na wędzidło i rzemyki, których zaznała w Londynie. Ale Sir 01iver ją pocieszał:
- No, no, nie trap się, wielki to honor dla klaczy, jeśli może nosić na grzbiecie mężczyznę wzrostu naszego pana. Nie masz co łba opuszczać dlatego, że nie służysz naszej pani. Trzeba widzieć to, co dobre, i cieszyć się przyjacielskim traktowaniem, z jakim się tutaj spotykamy.
Nieraz się dziwiłem, dlaczego Sir Oliwer ma ogonek króciutki, długości zaledwie paru centymetrów, z kępką zwisającego włosia. Pewnego dnia w sadzie zapytałem, jaki wypadek pozbawił go ogona.
- Wypadek? - zachrapał. - Nie żaden wypadek, tylko okrutny, bezwstydny, z zimną krwią dokonany czyn ludzki. W młodoś