Anna Sewell Mój Kary Przełożyła: K. Poklewska-Koziełłoswa ,... f: ґ ■■&% ______ «" t_M« .-.-» OFICYNA WYDAWNICZA RYTM WYDAWNICTWO WAZA WARSZAWA 1 997 Tytuł oryginału angielskiego Black Beauty Ilustracja na okładce © Prieto - Represented by NORMA EDITORIAL, S.A Opracowanie graficzne Renata Obniska-Wolska Okładka i strona tytułowa Małgorzata Śliwińska Nowe opracowanie redakcyjne na podstawie oryginału oraz wydania Księgarni Gustawa Szylinga, Warszawa 1929 w Zebrzu v Л ZN. KLAS. W p. 82-93 NR INW. 6oo£ Redaktor Ewa Litwiniak Korekta Roma Sachnowska Anna Jutta-Walenko Skład rydawnictwo WAZAs.c. ul. Raszyńska 58 m. 50a, 02-033 Warszawa ISBN 83-86678-56-9 ISBN 83-86426-16-0 Druk i oprawa Łódzkie Zakłady Graficzne Zamówienia na książki można składać w Dziale Handlowym Wydawnictwa: ul. Górczewska 8, 01-180 Warszawa, tel./fax 631-77-92, tel. 632-02-21 w. 155 ROZDZIAŁ I Dom lat dziecinnych Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to duża, piękna łąka. Pośrodku staw z czystą wodą, ocieniony drzewami, zarosły sitowiem i grzybieniami. Za żywopłotem rozciągały się uprawne pola, poprzez bramę wzrok padał na dom mego pana, stojący powyżej drogi. Jedną granicę łąki tworzył świerkowy zagajnik, drugą strumyk o urwistym brzegu. Gdy byłem malutki, żywiłem się matczynym mlekiem. Nie umiałem jeszcze gryźć trawy. Przez cały dzień biegałem u boku matki, a w nocy spałem, leżąc przytulony do niej. W czasie upałów stawaliśmy zazwyczaj nad wodą, w cieniu drzew, a gdy dokuczało zimno - chroniliśmy się do zacisznej szopki w pobliżu zagajnika. Kiedy nauczyłem się jeść trawę, mama poszła do roboty. Cały dzień pracowała, wracała dopiero wieczorem. Oprócz mnie na łące biegało sześć źrebaków. Były one starsze ode mnie, niektóre wyglądały jak dorosłe konie. Dokazywaliśmy całymi dniami. Galopowaliśmy, zataczając koła, jedno, drugie, ile starczyło sił. Czasem trzymały się nas głupie żarty, ponieważ źrebaki lubią gryźć i wierzgać. Kiedyś po takim dokazywaniu mama zarżała na mnie. Gdy podszedłem, powiedziała: - Proszę cię, słuchaj dobrze, co powiem. Tutejsze źrebaki są porządne, ale na świecie bywają różne. Jest młodzież lepsza - powozowa, a tym w zaprzęgach brak 5 dobrych manier. Ty jesteś dobrze urodzony. Otrzymałeś staranne wychowanie. Twój ojciec nosił imię znane w tej okolicy, twój dziadek dwukrotnie wygrał biegi w Newmarket, babcia zaś słynęła ze wspaniałego charakteru, a co do mnie, to chyba nie widziałeś, żebym kogoś gryzła lub kopała. Mam nadzieję, że wyrośniesz na zacnego i przyzwoitego konia. Zwracaj więc uwagę na to, co robisz, w kłusie podnoś kopytka w górę i nawet żartem nie kop i nie gryź nikogo. Nigdy nie zapomniałem wskazówek mamy. Wiedziałem, że jest mądrą starą klaczą, którą nasz pan ceni bardzo wysoko. Na imię miała Księżna, ale często nazywano ją Pieszczotką. Pan był dla nas dobry i łaskawy. Zapewniał nam pożywienie, dach nad głową i miłe słowo. Odzywał się do nas czule jak do swoich dzieci. My, źrebaki, przepadaliśmy za nim, a mama bardzo go kochała. Gdy tylko spostrzegła pana w bramie, rżała z radości i biegła do niego. Klepał ją wtedy, głaskał i mówił: - Jak się masz, Pieszczotko? A jak twój mały Mo-rusek? Mnie dawał zwykle kawałek pysznego chleba, mojej mamie przynosił marchew. Wszystkie konie schodziły się do niego, ale zdaje się, że my byliśmy jego ulubieńcami. W dni targowe mama woziła pana zawsze w lekkiej bryczce do miasta. Czasem na naszą łąkę przychodził chłopak fornala, Dick, by zbierać jagody pod płotem. Gdy najadł się już do woli, lubił, jak sam mówił, „bawić się ze źrebakami". Rzucał w nas kamieniami lub patykami, żeby nas skłonić do galopu. Nie przejmowaliśmy się nim zbytnio, bo zwykle udawało się nam uciec, chociaż czasem jakiś kamień uderzył nas boleśnie. Pewnego dnia Dick właśnie się tak zabawiał i nie zauważył, że pan nadchodzi polem i patrzy na niego. Gdy był tuż, tuż, jed- 6 nym skokiem przesadził płot, złapał Dicka za ramię i tak go wytargał za uszy, że chłopak rozwrzeszczał się na cały głos. Ujrzawszy, co się dzieje, przybiegliśmy truchcikiem, ciekawi widowiska. - Ty nicponiu! Ty łobuzie! A będziesz mi tu ganiał źrebaczki! Nie pierwszy to raz pewno, ale za to ostatni. Wynoś się stąd, widzieć cię więcej nie chcę. Dicka nie zobaczyłyśmy już nigdy na folwarku. Stary Daniel, który obrządzał konie, był tak samo poczciwy jak nasz pan. Dobrze nam się działo. "* ROZDZIAŁ II Gonitwa Miałem niespełna dwa lata, gdy zdarzył się wypadek, którego nigdy nie zapomnę. Było to wczesną wiosną. Po nocnym przymrozku lekka mgiełka przysłaniała łąki i zagajniki. Pasłem się wraz z innymi źrebakami na leżącym w dole pastwisku, gdy wtem doszło nas z oddali ujadanie psów. Najstarszy źrebak podniósł głowę i nastawił uszu. - To psy - orzekł i pocwałował w górę łąki, skąd rozciągał się widok na otaczające pola, odgrodzone od nas żywopłotem. Moja matka i stary wierzchowiec pana stali w pobliżu. Zdawało się, że wiedzą, o co chodzi. - Są na zajęczym tropie - powiedziała mama. -Jeżeli przebiegną drogą, zobaczymy całe polowanie. Psy gnały przez pole młodej pszenicy; nigdy w życiu nie słyszałem podobnych odgłosów. Nie było to już szczekanie, ale jakieś wściekłe ujadanie, „auuu" na przeraźliwie wysokiej nucie. Tuż za psami cwałowała gromada jeźdźców, niektórzy odziani w zielone długie surduty do konnej jazdy. Stary wierzchowiec chrapnął przeciągle, patrząc z zazdrością na pędzące konie. Nam, młodym, nogi aż się rwały do galopu, ale tymczasem jeźdźcy znaleźli się daleko w dole. Nagle psy przestały ujadać i z nosami przy ziemi rozbiegły się na wszystkie strony. - Straciły ślad - stwierdził wierzchowiec - może zając się wymknie. 8 - Jaki zając? - spytałem. - Och, skąd mogę wiedzieć, jaki to zając. Może któryś z naszych, spod zagajnika. Dla nich każdy zając jest dobry, aby pędzić za nim na łeb, na szyję. Wkrótce usłyszeliśmy ponowne ujadanie i całe towarzystwo ruszyło pędem ku naszej łące, tam gdzie pobocze drogi i żywopłot wznosiły się nad strumykiem. - Teraz zobaczymy zająca - odezwała się mama. W tejże chwili zając, oszalały z przerażenia, wypadł z zagajnika. Psy wyprysnęły za nim na skraj drogi, przesadziły strumyk, popędziły przez pole; za psami gonili jeźdźcy. Sześciu czy ośmiu wzięło przeszkodę czysto, tuż za gończymi. Zając natknął się na płot, w okamgnieniu zawrócił ku drodze... Było jednak za późno. Sfora z dzikim wyciem już go dopadła, u-słyszeliśmy tylko krótki, żałosny bek. Jeden z myśliwych rozegnał psy, które w sekundę rozszarpałyby nieszczęsnego zająca, ujął skrwawioną ofiarę za nogi i podniósł wysoko w górę. Wszyscy jeźdźcy byli wyraźnie bardzo zadowoleni. Ogromnie mnie to wszystko zdumiało - w ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Spojrzawszy ku strumykowi, zobaczyłem smutny widok. Dwa piękne konie, biorąc przeszkodę, potknęły się widocznie i upadły. Jeden szarpał się w wodzie, drugi, rozciągnięty na trawie, stękał ciężko. Jeździec, cały umazany błotem, gramolił się z wody, ale jego kolega leżał bez ruchu. - Skręcił kark - rzekła mama. - Dobrze mu tak - pisnęło któreś źrebię. Ja myślałem tak samo, ale mama była innego zdania. - No, no. Nie mówcie tak. Jestem starą klaczą i dużo na tym świecie widziałam, a jednak zupełnie nie rozumiem, dlaczego ludzie tak kochają ten sport. Często rozbijają się sami, zamęczają dobre konie, tra- 9 tują pola, a wszystko dla lisa, jelenia czy zająca, którego w dodatku mogliby upolować w dużo prostszy sposób. Ale cóż, my jesteśmy tylko końmi i to jest za trudne na nasz rozum. Gdy mama tak przemawiała, staliśmy w milczeniu, patrząc, co dzieje się przy strumyku. Gromadka jeźdźców otoczyła leżącego młodzieńca, a nasz pan pierwszy pośpieszył mu na ratunek, próbując go podnieść. Leżącemu jednak głowa opadła w tył, ramiona zwisały bezwładnie. Wszyscy mieli poważne miny. Ucichły hałasy, psy siedziały spokojnie, jakby czuły, że zdarzyło się nieszczęście. Młodzieńca przeniesiono do domu. Słyszałem później, że był to młody George Gordon, jedyny syn naszego dziedzica, wysoki, piękny, chluba rodziny. Zaczęła się bieganina: po doktora, po weterynarza i zapewne po pana Gordona. Gdy pan Bond, weterynarz, obejrzał konia leżącego na trawie, potrząsnął tylko głową. Noga okazała się złamana. Ktoś pobiegł do domu po pana, przyniesiono strzelbę, nastąpił strzał i potem cisza. Kary koń nie poruszył się więcej. Moja mama była bardzo strwożona. Mówiła, że znała tego konia przed laty, nazywał się Rob Roy, był bardzo dzielny i zacny i naprawdę porządny. Odtąd mama nigdy nie lubiła chodzić w to miejsce, skąd oglądaliśmy wypadek. Kilka dni później usłyszeliśmy dzwony w kościele. Spojrzawszy przez bramę, zobaczyliśmy dziwny czarny wóz, okryty czarną płachtą, zaprzęgnięty w karę konie. Za nim sunął drugi i jeszcze jeden, a wszystkie czarne. Dzwony nie przestawały bić. Tak wieziono na cmentarz młodego Gordona, który już nigdy więcej nie pojedzie konno. Co zrobili z Rob Royem, nigdy się nie dowiedziałem, a wszystko przez jednego małego zajączka. 10 ROZDZIAŁ III Ujeżdżanie Wyraźnie piękniałem. Moja czarna sierść stała się miękka, jedwabista i błyszcząca. Jedną nóżkę miałem białą, na czole jaśniała zgrabna gwiazdka. Mój pan uznał mnie za ładnego i postanowił nie sprzedawać aż do chwili, kiedy skończę cztery lata. Był zdania, że podobnie jak od chłopców nie można wymagać ciężkiej pracy, tak i źrebak nie powinien pracować, póki nie dorośnie. Gdy skończyłem cztery lata, sam pan Gordon, nasz dziedzic, przyszedł mnie obejrzeć. Oglądał mi oczy, pysk, nogi. Musiałem chodzić, kłusować, galopować przed nim. Chyba mu się spodobałem, gdyż powiedział: - Tylko go dobrze ujeździć, a będzie wcale do rzeczy. Mój pan odrzekł, że sam się weźmie do ujeżdżania, żeby przypadkiem nic mi się nie stało. I rzeczywiście, nie tracąc czasu, już nazajutrz zabrał się do dzieła. Ponieważ nie każdy wie, co znaczy ujeżdżanie, spróbuję je opisać. Ujeździć konia to znaczy nauczyć go chodzić pod siodłem, nosić na grzbiecie każdego, nawet dziecko, biegać posłusznie w tempie, jakiego żądają. Nauczyć go nosić chomąto, lekką uprząż, wodze, stać spokojnie, gdy to wszystko nakładają. Ciągnąć z tyłu wózek, przyczepiony tak, że często koń nie może kroku zrobić, 11 aby ten wózek nie wpadał mu na nogi. I jeszcze trzeba umieć iść to wolno, to znów prędko, zgodnie z wolą woźnicy. Nie wolno się zatrzymywać, żeby przyjrzeć się pięknym widokom, nie wolno rozmawiać z innymi końmi ani gryźć, ani kopać. W ogóle nie wolno mieć własnej woli, tylko wykonywać wolę pana, bez względu na głód czy zmęczenie. Najgorsze, że jeśli raz już znajdziesz się w uprzęży, to nie wolno ci położyć się dla odpoczynku ani skakać z radości. Jak więc widzicie, ujeżdżanie to poważna sprawa. Od dawna już przywykłem do uzdy bez wędzideł i cugli i nieraz prowadzono mnie stępa po dróżkach i miedzach, ale teraz trzeba było nieść uzdę z wędzidłem. Mój pan nasypał mi owsa, jak zwykle, poklepał, popieścił i wsunął wędzidło, umocowując zarazem uzdę służącą do kierowania wierzchowcem. Cóż to za ohyda! Ktoś, kto nigdy nie miał wędzidła w pysku, nie może zrozumieć, jaka to wstrętna rzecz. Wielki, twardy kawał chłodnej stali, gruby na palec, wsunięty między zęby, leżący na języku, końcami przymocowany do rzemieni, które opasują, krzyżują się, krępując głowę, podgardle, szczęki, nozdrza. Nie ma sposobu pozbycia się tego nieznośnego twardego kawałka. To okropne, początkowo myślałem, że nie wytrzymam tego, lecz wiedziałem, że mama też godzi się na wędzidło, gdy ją ubierają do wyjścia, wszystkie dorosłe konie również się na to godzą. Ostatecznie więc, zachęcony smacznym owsem, pieszczotliwym i łagodnym obejściem mego pana, przyuczyłem się powoli do uzdy i wędzidła. Nauka noszenia siodła też była okropna. Stary Daniel trzymał mnie przy pysku, a tymczasem mój pan bardzo delikatnie włożył mi siodło na grzbiet, potem zapiął pas podpinający siodło, przez cały czas klepiąc mnie i uspokajając. Znów dostałem owsa i prze- 12 prowadzono mnie kawałek. Tak powtarzało się co dzień, aż zacząłem się oglądać za owsem i siodłem. W końcu pewnego ranka mój pan siadł mi na grzbiecie i odbyliśmy przejażdżkę wokoło łąki, po gładkiej murawie. To prawda, wrażenie było bardzo dziwne, czułem się jednak dumny, że noszę mego pana, i niebawem przyzwyczaiłem się do tego. Po pewnym czasie spotkała mnie nowa przykrość: podkuwanie kopyt. Mój pan osobiście udał się ze mną do kowala, pilnując, aby mnie nie skaleczyli lub nie przestraszyli. Kowal ujmował po kolei moje nogi, wybierał róg w kopytach, piłował brzegi. To nie bolało, stałem więc spokojnie na trzech nogach, czekając końca. Następnie uchwycił kawałek żelaza, dopasowany do mego kopyta, i przymocował go specjalnymi gwoździami do podków tak, że trzymał się mocno i pewnie. Noga stała się sztywna i ciężka. Z początku bardzo mi to dokuczało, ale wkrótce przywykłem. Uzyskawszy tyle, mój pan zaczął mnie przyzwyczajać do uprzęży. Musiałem przywyknąć do różnorodnych jej części. Na szyi ciążył sztywny kołnierz, na głowie uzdeczka z okularami, czyli z dużymi kawałkami skóry osłaniającymi oczy z boku, tak że patrzeć mogłem tylko wprost przed siebie. Na grzbiecie malutkie siodełko, a pod ogonem niemiły, twardy rzemień. Nie znosiłem podogonia. Wkładanie w pętlę rzemienną mego długiego ogona, złożonego podwójnie, było prawie tak dokuczliwe jak poskramianie. Nigdy nie miałem pokus do wierzgania, teraz jednak zbierała mnie chętka, żeby to zrobić, chociaż oczywiście nigdy nie kopnąłbym mojego dobrego pana. Z czasem przywykłem do nowego zajęcia i zachowywałem się nie gorzej od mojej matki. Muszę wspomnieć o pewnym szczególe mego wychowania, który uważam za niezmiernie doniosły. 13 Mój pan posłał mnie na dwa tygodnie do znajomego dzierżawcy, który miał pastwisko położone obok toru kolejowego; pasłem się tam razem z owcami i krowami. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem pociąg. Skubałem spokojnie trawę koło bariery odgradzającej łąkę od toru, gdy usłyszałem w dali jakiś niepokojący odgłos. Zanim się połapałem, z dudnieniem, stukotem i gwizdem nadleciało coś długiego, czarnego i zniknęło w kłębach pary. Jak ogłupiały pocwałowałem w głąb pastwiska i tam dopiero stanąłem, chrapiąc ze zdumienia i trwogi. W ciągu dnia pociągi przejeżdżały często, niektóre wolniej, zatrzymywały się na pobliskim przystanku, wydając przeraźliwy świst i ryk. Bardzo byłem przestraszony, ale krowy i owce pasły się spokojnie, zaledwie podnosiły głowy, gdy czarne okropieństwo, sapiąc i zgrzytając, przelatywało obok. Przez pierwsze dni nie mogłem paść się spokojnie, ale gdy się przekonałem, że ten okropny stwór niczym mi nie zagraża, wkrótce przestałem o nim myśleć i nie zwracałem więcej uwagi na przejeżdżające pociągi. Widziałem później w życiu wiele koni przerażonych widokiem maszyn parowych, ale ja, dzięki staraniom mego pana, byłem uleczony z tych strachów. Jeśli ktokolwiek chciałby ujeżdżać młode konie, niech postępuje tak, jak opisałem. Mój pan często mnie zaprzęgał w parze z mamą, ponieważ była ona bardzo spokojna i więcej mnie mogła nauczyć niż obcy koń. Pouczała mnie, że im lepiej się będę zachowywał, tym lepszego doznam traktowania, że najmądrzej jest starać się dogodzić panu. - Ale — mówiła - różni ludzie bywają na świecie. Są zacni, uważający, jak nasz pan, któremu z dumą można służyć. Bywają jednak także źli i okrutni, któ- 14 rzy nie zasługują, aby mieć konia czy psa na własność. Dużo też bywa narwanych i postrzeleńców, durniów, którzy nie zadają sobie trudu myślenia. Ci właśnie, przez brak rozumu, marnują konie, sami nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robią. Mam nadzieję, że dostaniesz się w dobre ręce. Ale nigdy nic nie wiadomo, wszystko jest losem szczęścia. Powtarzam, sprawuj się jak najlepiej i staraj się, by cię chwalono. *# ROZDZIAŁ IV Birtwick Park W owym czasie mieszkałem w stajni. Moja codziennie czyszczona sierść błyszczała niczym skrzydło kruka. W pierwszych dniach maja od pana Gordona przyszedł posłaniec, który miał przeprowadzić mnie do Birtwick Park. - Bądź zdrów, Morusku - powiedział mój pan. -Staraj się być zacnym, dzielnym koniem! Nie mogłem mu odpowiedzieć, więc trącałem nosem jego dłoń, a on klepał mnie pieszczotliwie, i tak opuściłem dom, gdzie spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość. Ponieważ parę następnych lat przeżyłem u pana Gordona, postaram się opisać to miejsce. Posiadłość pana Gordona przylegała do wioski Birtwick. Wejścia do parku strzegła brama z kraty żelaznej. Przy bramie stał domek odźwiernego, dalej prowadziła ślicznie utrzymana aleja starych drzew, znów brama, znów domek, ogrody i dwór. Opodal stajnie zaprzęgowe i stary sad. Spośród paru budynków przeznaczonych dla koni i powozów opiszę tylko jeden, ten, w którym zamieszkałem. Był on przestronny, o czterech klatkach, z oknem wychodzącym na podwórze, dzięki czemu panował tu miły przewiew. Pierwsza z brzegu klatka, prostokątna i obszerna, zamknięta była drewnianymi drzwiami; inne stanowiska, wygodnie przegrodzone, były dużo mniejsze. Klatka ta, z niskim żłobem i nisko umieszczoną dra- 16 binką, zwana inaczej boksem, miała tę zaletę, że koń nie był w niej wiązany i mógł poruszać się dość swobodnie. Wielka to przyjemność mieć własny boks. Chłopiec stajenny wprowadził mnie do boksu. Czysty, przewiewny^ obszerny, nigdy nie miałem lepszego pomieszczenia. Ścianki, nie bardzo wysokie,, pozwalały patrzeć na świat przez żelazne pręty, umocowane u góry. Chłopak nasypał mi owsa, zagadał coś, poklepał mnie i poszedł. Gdy zjadłem owies, zacząłem się rozglądać wokoło. W przegrodzie obok mnie stał tłuściutki siwy kuc. O-gon i grzywę miał gęste, a główkę ładną i zgrabniutką. Podniosłem łeb do prętów w górze klatki i odezwałem się: - Dzień dobry, jak się nazywasz? Obrócił łebek, wykręcając się, jak tylko pozwalał mu rzemień, na którym stał uwiązany, i odpowiedział: - Nazywam się Merrylegs. Jestem bardzo piękny, noszę na grzbiecie panienki, a czasem wożę w specjalnym koszu samą panią dziedziczkę. Wszyscy bardzo mnie cenią, nie wyłączając Jamesa. Czy będziesz mieszkał tu, przez ścianę ze mną? - Podobno tak. - Cieszę się. Myślę, że jesteś dobrze wychowany. Nie znoszę sąsiadów, którzy gryzą. Gdy to mówił, nad ścianką następnego boksu ukazał się koński łeb. Kasztanowata klacz o łabędziej szyi spoglądała ku mnie, a położone uszy i wymowne spojrzenie zdradzały jej zły humor. - To ty wypędziłeś mnie z boksu. Doprawdy dziwię się, że taki źrebak jak ty wygania damę z jej własnego domu... - Przepraszam - odparłem. - Nie wyganiam nikogo. Stajenny wprowadził mnie tutaj i o niczym nie wiem. A co do mego młodego wieku, to skończyłem 17 cztery lata i jestem dorosłym koniem. Poza tym nigdy dotąd z nikim się nie kłóciłem, choć z niejednym koniem miałem do czynienia, i pragnę nadal żyć ze wszystkimi w zgodzie i spokoju. - Bardzo ci się to chwali. Zresztą zobaczymy, nie mam zamiaru sprzeczać się z takim jak ty źrebakiem. Nic na to nie odpowiedziałem. Po południu, gdy klacz wyszła, Merrylegs wyjaśnił mi całą sprawę. - Rzecz w tym, że Ginger ma brzydki nawyk gryźć i wierzgać. Robiła to, zwłaszcza gdy stała w boksie. Kiedyś do krwi ugryzła Jamesa w ramię i dlatego panna Flora i panna Jessie, które mnie tak lubią, boją się przychodzić do stajni. Dawniej przynosiły mi pyszne rzeczy do jedzenia: jabłka, marchewkę, kawałki chleba, ale odkąd Ginger zajęła boks, lękają się wchodzić i bardzo mi smutno bez nich. Myślę, że jeśli nie kąsasz i nie wierzgasz, to znów zaczną tu przychodzić. Odparłem, że umiem gryźć tylko ziarno lub trawę, że nigdy nikogo nie skubnąłem i że nie rozumiem, co w tym może być przyjemnego. - Nie sądzę, aby Ginger uważała gryzienie za przyjemność - mówił Merrylegs. - To tylko złe przyzwyczajenie, i koniec. Tłumaczy się, że nigdy nikt nie był dla niej uprzejmy, więc czemu ma nie kąsać. Nawyk nawykiem, ale jeśli mówi prawdę, to musieli się z nią fatalnie obchodzić, zanim trafiła tutaj. John jednak dba o nas, jak tylko może, James tak samo, a pan dziedzic nigdy nie podniesie bata na konia, wobec tego mogłaby się już wyzbyć humorów. Widzisz, skończyłem już dwanaście lat, widziałem niejedno i możesz być pewien, że w całej okolicy nie ma lepszego miejsca dla koni niż u nas. John jest świetnym furmanem, służy tu już czternaście lat, a James to przemiły chłopiec. Ginger sama sobie jest winna, że straciła boks. 18 ROZDZIAŁ V Pierwsze kroki Nasz stangret nazywał się John Manly, mieszkał z żoną i dzieckiem w małym domku tuż koło stajen. Zaraz pierwszego rana wyprowadził mnie na podwórze i obrządził jak najstaranniej. Właśnie gdy wracałem do boksu, cały lśniący i wyczyszczony, nadszedł pan dziedzic. Przez chwilę patrzył na mnie z zadowoleniem, po czym odezwał się: - John, chciałem dziś spróbować tego młodego, ale jestem bardzo zajęty, więc po śniadaniu poćwicz na nim trochę. Pojedź przez pastwiska do starego lasu i nad rzeką, koło młyna. - Słucham pana dziedzica - odpowiedział John. Przyszedł do mnie zaraz po śniadaniu i włożył mi uzdę. Zrobił to bardzo starannie, regulując rzemyki tak, aby było mi jak najwygodniej. Potem przyniósł siodło. Było trochę za wąskie, co zaraz zauważył, i poszedł po drugie, które pasowało doskonale. Przejechaliśmy stępa, potem truchtem, następnie kłusem, a na otwartym pastwisku ruszyliśmy rozkosznym galopem. - Ho, ho, mały - mówił John, ściągając cugle - jak widzę, będziesz lubił cwałować za psami. W drodze powrotnej spotkaliśmy w parku państwa Gordonów. Zatrzymali się, a John zeskoczył z siodła. - Cóż, Johnie, jak szedł kary? - Znakomicie, proszę pana dziedzica. Szybki jak 19 jeleń i wesoły, tylko go tknąć, a już wszystko rozumie. Zjeżdżając z pastwiska, spotkaliśmy dyliżans, zapakowany tłumokami, kosze ponawieszane, rzadko który koń by się nie spłoszył. A on popatrzył chwilę spokoj-niutko i poszedł dalej. Przy dużym lesie strzelali do królików; jak strzał poszedł tuż koło nas, pociągnął naprzód trochę, ale na bok nie skoczył. Leciutko go trzymałem, nie przynaglając, i tak sobie myślę, że widać od maleństwa nikt go nie straszył ani nie narowił. - To dobrze, sam jutro spróbuję. Następnego dnia przyprowadzono mnie przed pana. Wspomniałem słowa matki i mego zacnego starego pana i starałem się wykonywać ściśle, czego ode mnie żądano, a czułem, że niosę jeźdźca wytrawnego i dbałego o konia. Gdy wróciliśmy do domu, pan zatrzymał się przed gankiem, a w drzwiach pojawiła się pani. - No i jakże, mój drogi? - zapytała. - John mówił prawdę. Trudno o milsze stworzenie pod siodło. Jak go nazwiemy? - Może Heban. Jest zupełnie kary, czarny jak heban. - Nie, Heban nie. - To może Kos, tak jak się nazywał dawny wierzchowiec wujaszka. - Nie, on jest dużo bardziej urodziwy niż stary Kos. - Tak - rzekła pani - jest prześliczny, cudowny. Ma takie łagodne i mądre spojrzenie. I taki jest miły, taki swój. Może go nazwać po prostu: Mój Kary? - Mój Kary, czemu nie? To niezłe imię. Jeśli chcesz, tak go nazwiemy. - Tak się też stało. Gdy John wrócił do stajni, opowiedział Jamesowi, że państwo wybrali dla mnie proste, zwyczajne imię, które coś wyraża, nie tak jak Marengo, Abdullah, Pegaz lub coś w tym rodzaju. Obaj się roześmiali, a James powiedział: 20 - Gdyby to nie przypominało smutnej przeszłości, nazwałbym go Rob Roy. W życiu nie widziałem dwóch koni bardziej do siebie podobnych. - Nic dziwnego - odparł John. - Przecież stara Księżna dzierżawcy Greya to matka ich obu. Nigdy nie przypuszczałem, że biedny Rob Roy, który zginął wówczas na polowaniu, był moim bratem. Nic dziwnego, że mama tak się przejęła tym wypadkiem, chociaż ludzie sądzą, że konie nie czują więzi pokrewieństwa i nic o sobie nie wiedzą, gdy się dostaną w różne ręce. John szczycił się mną. Grzywę i ogon wyczesywał mi, żeby były miękkie jak kobiece włosy, a pogadywał do mnie przy tym bez ustanku. Naturalnie z początku nie rozumiałem, co mówił, ale powoli nauczyłem się pojmować, co te jego słowa znaczą i czego ode mnie chce. Polubiłem go za łagodność i dobroć, za to, że wyczuwał doskonale, jak należy obchodzić się z koniem. Przy czyszczeniu omijał starannie delikatne miejsca, na przykład oczy, a także nigdy nie wpadał w zły humor. Chłopiec stajenny, James Howard, też odznaczał się łagodnym i spokojnym charakterem. Do podwórzowych zajęć był przydzielony jeszcze jeden człowiek, ale ten nie miał nic do roboty przy Ginger ani przy mnie. Czułem się wspaniale. W kilka dni później miałem iść z Ginger w powozie. Obawiałem się tej próby, ale ona zachowywała się przyzwoicie mimo położonych uszu, gdy mnie ku niej podprowadzono. Pracowała jak należy, uczciwie wykonując swoją część roboty. Nie można sobie życzyć lepszej towarzyszki do pary. Gdy szliśmy pod górę, nie zwolniła kroku, lecz weszła porządnie w chomąto, ciągnąc co sił. Oboje mieliśmy równy zapał do pracy i John musiał nas raczej wstrzymywać, niż ponaglać, 21 nie potrzebował wcale używać bata. Byliśmy z Ginger dobrani chodem i łatwo równałem z nią krok. Nasz pan oraz John niezmiernie lubili, gdy szliśmy z tej samej nogi. Po dwóch czy trzech razach zaprzyjaźniliśmy się i zżyliśmy ostatecznie, dzięki czemu czułem się w Birtwick coraz bezpieczniej. Merrylegs został moim przyjacielem. Był to żwawy i wesoły malec, bez cienia złośliwości. Panna Jessie i panna Flora cieszyły się swym faworytem i odbywały na nim przejażdżki po sadzie, w towarzystwie wesołego Frusky, ulubionego pieska. Dwa jeszcze konie stały w sąsiedniej stajni: deresz Cnotliwy służył pod siodło lub do zaprzęgu, a stary Sir 01iver, gniady koń myśliwski, wielki faworyt pana, skończył już właściwie swą karierę i służył do krótkich spacerów. Czasem pan przejechał się na nim po parku, czasem któraś z panienek, gdy towarzyszyła ojcu na konnym spacerze. Był bardzo spokojny i godny zaufania. Deresz znów - mocny, dobrze zbudowany, nadawał się do miłych pogawędek na okólniku, choć naturalnie nie było między nami tej poufałości, jaka łączyła mnie z Ginger, moją codzienną towarzyszką ze stajni. ROZDZIAŁ VI Na wolności Czułem się bardzo szczęśliwy i jeśli stwierdzam, że mi czegoś brakowało, nie znaczy to, bym się uskarżał. Obchodzono się ze mną dobrze, mieszkałem w przewiewnej, widnej stajni i dostawałem smaczną paszę, czego można więcej pragnąć? Czego? Swobody. Przez cztery lata mego życia cieszyłem się pełną swobodą, a teraz przez kolejne tygodnie, miesiące i niewątpliwie lata miałem stać w stajni, poza wyjazdami, kiedy to musiałem zachowywać się spokojnie i taktownie, jak stary koń, który ma za sobą już ze dwadzieścia lat pracy. Rzemienie tu, rzemienie tam, wędzidło w pysku, okulary na oczach! Nie skarżę się, bo wiem, że tak być musiało. Chcę tylko powiedzieć, że młody koń, pełen siły i fantazji, który przywykł ganiać po szerokim pastwisku, z odrzuconym łbem, rozwianą grzywą i ogonem, cwałować z rżeniem ku towarzyszom, że taki koń z trudem znosi zupełny brak swobody. Czasem, gdy miałem mniej ruchu niż zwykle, czułem w sobie tyle sił i werwy, że gdy mnie John przejeżdżał, nie mogłem się po prostu opanować. Nie było rady, musiałem sobie poskakać, pobrykać, potańczyć i nieraz, szczególnie z początku, dobrze wytrząść mego jeźdźca. John jednak zawsze okazywał mi dobroć i cierpliwość. - Powoli, chłopcze, powoli, pobujamy sobie i zaraz przestaną cię nóżki swędzić. - Za wsią wypuszczał 23 mnie równym kłusem i po kilku wiorstach zawracał ku stajni, świeżego, ale „bez podrygów" - jak mawiał żartobliwie. Młode, pełne fantazji konie, pozbawione odpowiedniej ilości ruchu, często uznaje się za narowiste i karze się je. W rzeczywistości to jednak tylko chęć zabawy. John nigdy mnie nie karcił - wiedział, że zwyczajnie roznosi mnie energia. Umiał do mnie przemówić odpowiednim tonem czy lekkim dotknięciem cugli. Gdy jego głos brzmiał poważnie i zdecydowanie, zawsze potrafiłem to wyczuć, głównie dlatego, że byłem do niego tak bardzo przywiązany. Muszę dodać, że czasem, w letnie pogodne niedziele, dawano nam parę godzin swobody. Powozu nigdy w niedzielę nie używano, ponieważ kościół był blisko. Wielkie to było święto znaleźć się na łące albo w sadzie. Miękka trawa chłodzi kopyta. Jasne, wonne powietrze i rozkosz robienia, co się komu podoba! Galopować, leżeć, tarzać się, skubać słodką trawę, pyszny czas na długie towarzyskie pogawędki w cieniu wielkiego orzecha. ROZDZIAŁ VII Ginger Pewnego dnia staliśmy z Ginger w cieniu drzew; nikogo nie było w pobliżu, więc gawędziliśmy swobodnie. Chciała, bym jej opowiedział historię mego wychowania i ujeżdżania. - Bardzo pięknie - rzekła, gdy skończyłem opowiadanie. - Gdyby i mnie tak wychowano, miałabym również słodki charakter, ale teraz nie myślę, żebym mogła się zmienić. - Czemu? - Ze mną była zupełnie inna sprawa. Nie miałam obok siebie nigdy człowieka ani konia, który byłby mi życzliwy i któremu ja chciałabym okazać swoją życzliwość. Zaraz po odłączeniu od matki zabrano mnie od niej zupełnie i postawiono z całą gromadą źrebaków. Nikt o mnie nie dbał, nie miałam dobrego, życzliwego pana, który by przynosił mi przysmaki, doglądał i przemawiał do mnie. Nasz dozorca w życiu nie powiedział do nas jednego milszego słowa. Nie dokuczał mi, to prawda, ale cała jego opieka polegała na dostarczaniu nam pożywienia i dachu nad głową. Przez pastwisko biegła ścieżka. Ciągle przechodzili tamtędy chłopcy, którzy rzucali kamieniami, żeby nas sprowokować do galopu. Mnie szczęśliwie nie skaleczyli, ale jednemu ślicznemu źrebakowi szkaradnie rozcięli skórę na głowie. Myślę, że blizna została mu na całe życie. Staraliśmy się nie zwracać na 25 to uwagi, ale spłoszeni, dziczeliśmy w przekonaniu, że każdy chłopak to nasz naturalny wróg. Mieliśmy wiele uciechy, goniąc się w szalonych galopach po łące i odpoczywając potem w cieniu drzew, nadeszła jednak pora nauki i rozpoczęły się złe czasy. Kilku ludzi zabrało się do łapania mnie; zapędzili mnie w róg ogrodzenia. Jeden schwycił za grzywę i kosmyk na czole, drugi za chrapy, dusząc mnie tak, że ledwo mogłam tchnąć, trzeci mocną garścią uchwycił za dolną szczękę, odchylił ją, przemocą wtłoczył do pyska wędzidło i zacisnął uzdę. Wreszcie jeden pociągnął mnie do przodu cuglami, drugi zaciął po nogach -i to było moje pierwsze doświadczenie z ludzkim traktowaniem. Nic, tylko przemoc. Nie dali mi nawet możności odgadywania, czego sobie ode mnie życzą. Byłam czystej krwi i pełna temperamentu, zapewne trochę dzika. Muszę się przyznać, że nieraz napędziłam im stracha, ale to przecież okropne być nieustannie zamkniętą w stajni, w ciasnej klatce. Zjadała mnie melancholia, szalałam, burzyłam się z pragnienia swobody. Sam wiesz, jak to jest, nawet wtedy, gdy się ma dobrego pana, który nie szczędzi pieszczot. A ja przecież nie miałam tej osłody. Tylko stary pan Ryder był dobry i jego bym słuchała, ale niestety powierzył cały trud ujeżdżania swemu synowi i jeszcze jednemu człowiekowi, a sam tylko co jakiś czas doglądał roboty. - Ginger westchnęła. - Jego syn, Samson - podjęła po chwili - silny, wysoki, popisujący się odwagą mężczyzna, lubił się przechwalać, że nie spotkał dotąd konia, który by potrafił go zrzucić. Nie było w nim cienia łagodności. Twardy głos, twarde spojrzenie, twarda ręka. Od razu poczułam, że chce poskromić mój wrodzony temperament i zrobić ze mnie posłuszną i pokorną szkapę. Do tego tylko potrafił dążyć. - Ginger nerwowo biła o ziemię 26 kopytem, tak przykre były to wspomnienia, ale ciągnęła swoje opowiadanie dalej. - Jeśli nie stosowałam się ślepo do jego wymagań, brał mnie na linkę i ganiał w kółko, póki nie upadłam ze zmęczenia. Często się upijał i zauważyłam, że im więcej wypił, tym gorzej się ze mną obchodził. Pewnego dnia zganiał mnie niemiłosiernie. Leżałam zmordowana, przybita, życie wydawało mi się straszliwie ciężkie. Następnego ranka, skoro świt, przyszedł, wskoczył mi na grzbiet i jeździł bez końca. Potem zaledwie z godzinkę odpoczywałam, gdy zjawił się znowu z siodłem i jakimś nowym rodzajem wędzidła. Dotąd nie wiem, jak do tego doszło. Pamiętam tylko, że gdy znalazł się w siodle, jakiś mój ruch wyprowadził go z równowagi. Szarpnął ostro cuglami. Nowe wędzidło okazało się bardzo bolesne, toteż stanęłam dęba, co rozwścieczyło mego jeźdźca. Zaczął mnie bić. Krew wzburzyła się we mnie i zaczęłam tak wierzgać, skakać, stawać dęba, jak nigdy w życiu. Stoczyliśmy prawdziwą bitwę. Długi czas trzymał się w siodle, karcąc mnie straszliwie batem i ostrogami, ale ja o nic już nie dbałam, byle tylko się go pozbyć. Wreszcie po straszliwej walce zrzuciłam go z siodła. Usłyszałam, jak głucho uderzył o ziemię, i nie oglądając się, popędziłam przed siebie. Daleko na pastwisku obejrzałam się. Mój prześladowca wstał i powoli szedł ku stajni. Długo stałam pod dębem, ale nikt po mnie nie przychodził. Czas mijał, upał był coraz większy, chmary much opadły na moje pokrwawione ostrogami boki. Dokuczał mi głód, bo jadłam przecież o świcie, a na wyskubanym pastwisku i gęś nie znalazłaby nic do uszczypania. Jakże pragnęłam się wyciągnąć i odpocząć, ale przecież miałam na sobie siodło z mocno dociągniętymi popręgami. Na domiar złego - nigdzie kropli wody. Południe minęło, słońce zaczęło się zni- 27 żać, przyprowadzono źrebięta, wiedziałam, że dostały o swojej zwykłej porze doskonały posiłek. Dopiero tuż przed zachodem zobaczyłam mego pana, który szedł w moim kierunku z przetakiem w ręku. Był to przyjemny siwowłosy dżentelmen, którego głos poznałabym pośród tysiąca innych. Niezbyt donośny, brzmiał czysto i narzucał bezwzględne posłuszeństwo ludziom i koniom. Starszy pan szedł powoli, wstrząsając owies w przetaku i przemawiając do mnie łagodnie. - Chodź, dziecko, chodź, maleńka! Stałam bez ruchu i już po chwili jadłam spokojnie owies z przetaka. Przyjazny, dobrze mi znany głos rozwiał mój strach. Pan mój głaskał mnie i klepał w czasie karmienia, z żalem oglądając pokrwawione boki. - Kiepska sprawa, moja mała, kiepska sprawa. Delikatnie ujął cugle i poprowadził mnie do stajni, gdzie w drzwiach stał Samson. Na jego widok zachra-pałam, kładąc uszy w tył. - Odejdź - rzekł mój pan - źle się obszedłeś z tą biedaczką. — Samson mruczał coś na swoją obronę. -Słuchaj - mówił dalej ojciec - złośnik i brutal nigdy nie wyrobi łagodności w koniu. Nie masz pojęcia o tej robocie, Samsonie. Wprowadził mnie do boksu, własnoręcznie rozsiod-łał, rozkiełznał. Kazał sobie podać ciepłą wodę i gąbkę i zdjąwszy surdut, delikatnie zmywał moje pokaleczone i obolałe boki. - Stój, maleńka, stój - pogadywał. Kąpiel i jego głos działały kojąco. Miałam pysk poszarpany wędzidłem do tego stopnia, że nie mogłam jeść siana. Źdźbła kłuły mnie w pokaleczone kąty. Mój pan obejrzał mnie uważnie i rozkazał przynieść mi karmę z otrębami. Cóż to było za wyśmienite pożywienie! A mój dobry pan stał przez 28 cały czas, gdy jadłam, klepiąc mnie i tłumacząc stajennemu: - Jeśli stworzenia tak pełnego życia jak ta klacz nie weźmie się dobrocią, to nie będzie ono nigdy do niczego zdatne. Często później zaglądał do mnie i kiedy wszystkie rany mi się wygoiły, inny ujeżdżacz, Joe, zabrał się do mego treningu, a że był roztropny i cierpliwy, wkrótce robiłam wszystko, czego ode mnie oczekiwano. ** ROZDZIAŁ VIII Dalszy ciąg historii Ginger Podczas następnego naszego spotkania na pastwisku Ginger opowiedziała mi o swym kolejnym miejscu pobytu. - Kiedy już byłam trochę przyuczona, kupił mnie handlarz koni z kasztanem do pary. Parę tygodni u-czył nas jeździć razem, po czym sprzedał jakiemuś eleganckiemu panu do Londynu. Już handlarz zaprzęgał mnie na wędzidle, czego nienawidziłam, ale w moim nowym miejscu panował zwyczaj jeszcze ostrzejszego poskramiania. Zarówno pan, jak i stangret uważali to za konieczne dla stylu zaprzęgu. Często przejeżdżaliśmy przez parki i eleganckie dzielnice stolicy. Ty nigdy nie nosiłeś wędzidła ani rzemyków do chomąta, nie zrozumiesz więc nawet, co to za okropność. Lubię wstrząsać łbem i nosić się wysoko, z fantazją, ale wyobraź sobie, że podrzuciłeś łeb w górę i musisz go tak trzymać godzinami, nie mogąc zmienić pozycji, chyba że jeszcze wyżej podrzucić. Szyja tak boli, że wytrzymać trudno, poza tym masz dwa wędzidła zamiast jednego. W dodatku były ostre, kaleczyły język i podniebienie i często krew zabarwiała pianę, gdy niecierpliwie żułam wędzidła. Najgorsze bywało wyczekiwanie godzinami, kiedy pani się bawiła. A jeśli z niecierpliwości grzebałam kopytami lub drżałam, zaraz bat był w robocie. To chyba dosyć, żeby oszaleć. - A cóż twój pan na to? - spytałem. 30 - Mój pan dbał tylko o to, żeby mieć szykowny zaprzęg. Mam wrażenie, że zupełnie nie znał się na koniach i we wszystkim słuchał stangreta, ten zaś opowiadał, że mam swoje humory, że nie byłam przyzwyczajona do wędzidła, ale że prędko się z nim oswoję. Może bym się i oswoiła, ale nie przy takim człowieku. Gdy wracałam do stajni, rozdrażniona i przybita, nie powiedział nigdy dobrego słowa, nie pocieszył mnie, nie uspokoił - przeciwnie, złorzeczył tylko i poszturchiwał mnie. Gdyby okazywał mi dobroć, próbowałabym się wciągnąć do najcięższej nawet pracy. Nie mogłam jednak znieść podobnego traktowania. Jakie prawo miał, aby mnie tak dręczyć i dokuczać mi dla swego kaprysu? Oprócz bólów w karku i w pysku miałam przez używanie wędzidła utrudniony oddech i gdybym dłużej tam pozostała, na pewno dostałabym zadyszki. Stawałam się mimo woli coraz bardziej niespokojna, nie mogłam się powstrzymać od wierzgania i kąsania, zwłaszcza gdy mnie zaprzęgano, za co dostawałam baty. Raz, gdy mi zakładano uprząż i chłopiec stajenny podciągnął wędzidło, zaczęłam wierzgać i kopać, ile tylko miałam sił - zrzuciłam u-prząż i wyrwałam się na swobodę. Taki był koniec mojej pierwszej służby. - Posłano mnie do ujeżdżalni na licytację - podjęła Ginger po chwili milczenia - gdzie mój chód zrobił dobre wrażenie. Kupił mnie znów jakiś pan. Próbował zakładać uprząż na różne sposoby i wkrótce zrozumiał, jakie są moje upodobania. W końcu jeździł na zwykłym wędzidle i, zupełnie już spokojną, odsprzedał. Mój kolejny pan okazał się bardzo miły, niestety, odszedł stary, dawny furman, a nastał nowy, równie gruboskórny i brutalny, jak Samson. Mówił zawsze gwałtownym, twardym głosem i jeśli nie poruszyłam się natychmiast, tak jak jemu się to podobało, bił mnie 31 pod kolanami trzonkiem miotły czy wideł albo innymi przedmiotami, które akurat wpadły mu w ręce. Znienawidziłam go. Domyślałam się, że chce mnie wziąć strachem, czułam się jednak zbyt szlachetna, aby ulec. Kiedyś, gdy bardziej mi dokuczył, ugryzłam go, zaczął mnie więc smagać batem po głowie, od tego czasu zawsze miałam dla niego zęby i kopyta w pogotowiu. Dla mego pana byłam jak najłagodniejsza, ale on, słuchając rad swego furmana, sprzedał mnie znowu. Ten sam handlarz co poprzednio dowiedział się o tym. Powiedział, że jest jedno miejsce, gdzie się powinnam znaleźć. Szkoda, żeby taka szlachetna klacz szła w złe ręce. Koniec jest taki, że przybyłam tutaj krótko przed tobą. Niestety, wbiłam sobie w głowę, że wszyscy ludzie są mymi nieprzyjaciółmi; przyznaję, że tu jest inaczej niż wszędzie, ale nie wiadomo, jak to długo potrwa. Żałuję, że nie mogę myśleć tak jak ty, ale trudno mi po tym wszystkim, co przeszłam. Byłby to straszny wstyd, gdybym ugryzła Johna albo Jamesa. Ani mi to w głowie. Są dla mnie zbyt dobrzy. Wprawdzie kiedyś dość mocno ukąsiłam Jamesa, ale John powiedział: „Spróbuj z nią dobrocią". James poklepał mnie zamiast bić i przyniósł mi karmę, choć miał rękę na temblaku. Od tego czasu przez myśl mi nie przeszło schwycić któregoś z nich zębami. Współczułem biednej Ginger, ale nie znając świata, myślałem, że przesadza. W każdym razie ostatnimi czasy bardzo złagodniała, straciła nieufne, baczne spojrzenie, którym obrzucała każdego, kto podchodził. Kiedyś James zauważył: - Ta klacz mnie polubiła, tak rżała dziś do mnie przy czyszczeniu. - Birtwickie pigułki, mój Jamesie - mówił John. -Niedługo będzie taka jak nasz Kary. Dobre słowo i starania - to wszystko, czego jej było potrzeba. 32 Pan także zauważył zmianę i kiedyś, gdy wysiadł z powozu i jak zwykle przyszedł z nami pomówić, poklepał z upodobaniem smukłą szyję kasztanki. - Cóż, moja śliczna, jak się miewasz? Zdaje się, że ci trochę lepiej niż wtedy, gdy do nas przyszłaś? W odpowiedzi klacz ufnie i przyjacielsko trąciła pana pyskiem. - Wyleczymy ją, Johnie, prawda? - Tak, jaśnie panie, bardzo się wyrobiła, to już nie ta sama klacz, a wszystko dzięki birtwickim pigułkom - mówił ze śmiechem John. Trzeba wytłumaczyć żartobliwe powiedzenie Johna. Utrzymywał, że kuracja polegająca na stosowaniu birtwickich pigułek wyleczy każdego upartego i gry-maśnego konia. Pigułki te robi się w sposób następujący: wziąć po funcie cierpliwości, łagodności, stanowczości, pieszczoty, zmieszać ze szczyptą zdrowego rozsądku i dawać koniowi codziennie. »* ROZDZIAŁ IX Merrylegs Wikary Blomefield był ojcem licznej gromadki: dziewczynki w wieku panienki Jessie, dwóch starszych chłopców i kilkorga drobiazgu. Dzieci te przychodziły nieraz bawić się z naszymi panienkami. Podczas ich wizyt Merrylegs miał co robić, bo ulubioną rozrywką dzieciarni było dosiadywać go kolejno i jeździć po parku i sadzie. Bawiły się tak godzinami. Pewnego razu Merrylegs spędził w ten sposób całe popołudnie, aż wreszcie James przyprowadził go i uwią-zując na uździe bez wędzidła, powiedział: - Ach, ty rozbójniku, ładnie się popisujesz. - Coś ty narobił, Merrylegs? - zapytałem. - Och - wstrząsnął łebkiem - pouczałem nieco młodzież. Nie rozumieją, że ja mam zupełnie dość i oni też powinni skończyć zabawę, więc otrząsnąłem się z nich lekko, bo tylko w ten sposób mogłem im wyjaśnić, co na ten temat myślę. - Co, odkąd to zrzucasz dzieci? Myślałem, że nie jesteś zdolny do czegoś podobnego. Czyś zrzucił może pannę Jessie czy pannę Florę? Spojrzał na mnie obrażony i powiedział: - Nie zrobiłbym tego, o co mnie posądzasz, za cenę najlepszego owsa. Jestem troskliwy i opiekuńczy dla naszych panienek, to przecież ja uczę je konnej jazdy. Możesz sobie darować te pouczenia, nie chodzi o nasze dziewczynki, lecz o chłopców. Chłopcy to co innego - 34 ciągnął, wstrząsając grzywą - chłopców trzeba u-ieżdżać tak, jak nas ujeżdżano w źrebięcych latach. Dzieci jeździły na mnie kolejno koło dwóch godzin, po czym chłopcy orzekli, że nadeszła ich kolej, z czym się zgodziłem potulnie i słodko. Galopowałem z nimi po sadzie i po polach dobrą godzinę, a oni powycinali pręty z leszczyny i popędzali mnie mocno. Początkowo pozwalałem im na to, ale wreszcie miałem już tego dość i zatrzymałem się dwa czy trzy razy. Tacy chłopcy myślą, że koń to maszyna parowa, która może pracować bez przerwy, nigdy nie jest zmęczona i nic nie czuje. Bijący mnie chłopak ani pomyślał o tym, że wcale tak nie jest, więc leciutko stanąłem dęba. Chłopak zsunął się po moim grzbiecie, wsiadł znowu, a ja powtórnie zrobiłem to samo. Wtedy dosiadł mnie drugi chłopak, ale jak tylko zaczął okładać mnie prętem, powtarzałem mój manewr, dopóki wreszcie nie rozjaśniło im się w głowach. Ot, i wszystko. Chłopcy źli nie są, nie chcieli mi dokuczyć, lubię ich, ale zasłużyli na nauczkę. Kiedy mnie odprowadzali, skarżyli się Jamesowi, ale jemu wcale się nie spodobały leszczynowe pręty. Powiedział, że takie kije są w sam raz dla furmana albo Cygana, ale nie przystoi się nimi posługiwać przyzwoitemu jeźdźcowi. - Na twoim miejscu - rzekła Ginger - byłabym dobrze obu kopnęła. Wtedy dopiero mieliby nauczkę. -To prawda, ale ze mnie nie taki wariat (przepraszam cię, Ginger), aby gniewać naszego pana i przynosić wstyd Jamesowi. Dzieci są powierzone mojej opiece, w czasie jazdy ja za nie odpowiadam. Niedawno słyszałem, jak pan dziedzic mówił do pani pastorowej: „Droga pani, niech się pani nie obawia o dzieci. Merrylegs opiekuje się nimi tak troskliwie, że my z panią lepiej nie potrafilibyśmy. Nie sprzedałbym tego kuca za żadne pieniądze, tak jest łagodny i wierny". Czy 35 myślisz, że mógłbym zapomnieć, ile dobrego doznałem tu w ciągu pięciu lat, i zacząć się złościć tylko dlatego, że dwóch głuptasów niewłaściwie się do mnie odnosi? Nigdy nie byłaś w dobrym miejscu, gdzie wszyscy by cię kochali. Bardzo mi cię żal. Wierz mi, dobre ręce potrafią wyszkolić dobrego konia. Za nic nie zrobiłbym tu nikomu przykrości, bo wszystkich ich kocham serdecznie. Merrylegs zakończył cichym chrapnięciem przez nos, jak zawsze, gdy słyszał kroki Jamesa pod stajnią. - Zresztą - ciągnął dalej - cóż bym zyskał? Sprzedaliby mnie za złośliwość i narowy i mógłbym się znaleźć albo na posługach u rzeźnika, albo zajeżdżony na śmierć w jakiejś miejscowości kąpielowej, albo musiałbym w jakimś wózku ciągnąć dorosłych drabów na niedzielny spacer. Nieraz oglądałem podobne widoki, zanim się tu dostałem. Nie - potrząsnął łebkiem - nie dam się sprowokować. ROZDZIAŁ X Pogawędka w sadzie Ginger i ja nie byliśmy zwykłymi końmi wyścigowymi, lecz końmi półkrwi. Mogliśmy równie dobrze służyć do zaprzęgu, jak i pod wierzch. Nasz pan zwykł mawiać, że zarówno człowiek, jak i koń powinien wszystko umieć, a ponieważ nie w głowie mu było paradowanie po londyńskich parkach, wolał mieć konie bardziej użytkowe. Dla nas największą przyjemnością były konne spacery. Ginger siodłano dla pana, mnie dla pani, panienki jeździły na Sir 01iverze i kucu. Rozkoszne kłusowanie i galopowanie wprawiało nas w nadzwyczajne humory. Ja byłem w najlepszym położeniu, bo nasza pani niewiele ważyła i była bardzo łagodna. Zaledwie czułem ją, tak lekko prowadziła. Gdyby ludzie wiedzieli, co znaczy dla konia lekka ręka, jak wpływa na miękkość pyska i usposobienie konia, nigdy by nie ciągnęli i nie szarpali cugli, jak to nieraz czynią. Koński pysk jest tak delikatny, że jeśli go nie popsuje brutalna dłoń, odczuwa najdelikatniejszy ruch ręki jeźdźca. Taki koń w lot orientuje się, czego od niego chcą. Byłem miękki w pysku i przypuszczam, że dlatego pani wolała na mnie jeździć, mimo że Ginger odznaczała się wspaniałym chodem. Ginger zazdrościła mi nieraz, narzekając na to, że tak źle ją wychowano, wadliwie ujeżdżano. Skarżyła 37 się na wędzidło i rzemyki, których zaznała w Londynie. Ale Sir 01iver ją pocieszał: - No, no, nie trap się, wielki to honor dla klaczy, jeśli może nosić na grzbiecie mężczyznę wzrostu naszego pana. Nie masz co łba opuszczać dlatego, że nie służysz naszej pani. Trzeba widzieć to, co dobre, i cieszyć się przyjacielskim traktowaniem, z jakim się tutaj spotykamy. Nieraz się dziwiłem, dlaczego Sir Oliwer ma ogonek króciutki, długości zaledwie paru centymetrów, z kępką zwisającego włosia. Pewnego dnia w sadzie zapytałem, jaki wypadek pozbawił go ogona. - Wypadek? - zachrapał. - Nie żaden wypadek, tylko okrutny, bezwstydny, z zimną krwią dokonany czyn ludzki. W młodości trafiłem pomiędzy ludzi, którzy pochwalali okropny zwyczaj obcinania ogona, czyli kurtyzowania. Przywiązano mnie ciasno, tak że się ruszyć nie mogłem, i obcięto mi mój długi, wspaniały ogon razem z kością, ciałem i włosiem. - To straszne! -Tak, było to straszne. Ale nie samo cierpienie było najgorsze, choć długotrwałe i dotkliwe, nie pohańbienie, jakiego doznałem przez utratę najpiękniejszej ozdoby, najgorsza była bezbronność wobec much i bąków w lecie. Wy, co macie ogony i zupełnie bezwiednie się opędzacie, nie możecie wyobrazić sobie, co to za męka, gdy te bestie tną skórę, ssą krew, a nie ma jak się obronić. Krzywda na całe życie. Co za szczęście, że teraz już nie kurtyzują koni. - Po cóż ci to zrobili? - pytała Ginger. - Dla mody. - Tu stary koń tupnął nogą niecierpliwie. - Dla mody, dla stylu. Za moich czasów nie było konia o lepszym wyglądzie, który by miał długi ogon. Zupełnie jak gdyby Pan Bóg, który nas stworzył, nie wiedział, co nam dla urody i pożytku najbardziej jest potrzebne. 38 _ To pewno także dla stylu zakładają nam te straszne wędzidła, które głowę podrywają do góry i dokuczają nieznośnie - zauważyła Ginger. _ Rozumie się, że tak. Na mój rozum moda to rzecz złośliwie bezużyteczna. Patrzcie, co wyrabiają z psami, jak obcinają im ogony i uszy. Miałem kiedyś przyjaciółkę, rudą terierkę. Tak mnie lubiła, że mieszkała w stajni i usłała sobie koło żłobu legowisko dla swoich pięciu uroczych szczeniaczków. Żadnego z nich nie utopili, gdyż były rasowe. Jakże matka lubiła malców i cóż to był za ucieszny widok, gdy już zaczęły widzieć na oczy i pełzały wesoło tu i tam. Pewnego dnia zabrano je. Myślałem, że z obawy, abym ich nie zdeptał. Wieczorem jednak biedna suka poprzynosiła je z powrotem w pyszczku, ale nie wesołych figlarzy, tylko biedne, pokrwawione i zapłakane stworzonka. Poobcinano wszystkim końce ogonków i uszek. Matka, przerażona, lizała maleństwa. Nigdy w życiu nie zapomnę tego widoku. Z czasem szczeniaki wylizały się i zapomniały o bólu, ale miękkie, zwisające klapki, które by chroniły uszy od kurzu i uszkodzeń, zniknęły bezpowrotnie. Czemu ludzie swoim dzieciom nie próbują obcinać uszu i nosa, może by lepiej wtedy wyglądały? Jakie mają prawo tak oszpecać boskie stworzenia? Sir 01iver, choć łagodny, miał w sobie wiele dumy, a to, co mówił, brzmiało tak strasznie, że nie znana dotąd gorycz i niechęć do ludzi zalała moje serce. Ginger naturalnie też była mocno rozdrażniona. Z płonącym wzrokiem i rozdętymi chrapami potrząsnęła łbem, oświadczając, że ludzie to brutalne bałwany i głupcy. - Jakie bałwany, jacy głupcy? - dopytywał się Mer-rylegs, wracający spod starej jabłoni, o której niski konar z przyjemnością się zwykle ocierał. - Kto tu używa takich nieprzystojnych słów? - Niepiękne słowa stosują się do niepięknych rze- 39 czy - odpowiedziała hardo Ginger i powtórzyła w skrócie opowiadanie Sir 01ivera. - Wszystko to prawda - stwierdził smętnie Merry-legs. - Widziałem i ja te sztuczki z psami, ale po co tutaj o tym rozprawiać. I pan, i John, i James są dla nas jak najlepsi i wyrzekać tutaj na ludzi byłoby czarną niewdzięcznością. Są także inni dobrzy panowie i furmani na świecie, ale nie majak nasi. Mądra przemowa kuca, któremu przyznawaliśmy słuszność, ostudziła rozgrzane głowy. Żeby odwrócić uwagę, zapytałem, jakie jest przeznaczenie okularów dla koni, czyli klapek na oczy. - Żadne - uciął krótko Sir 01iver. - Niczemu nie służą. - Podobno - rzekł Cnotliwy pojednawczo - chronią strachliwego konia od spłoszenia. - To dlaczego nie zakładają okularów wierzchowemu koniowi, zwłaszcza pod damskie siodło? - wtrąciła Ginger. -Nie ma żadnej przyczyny, tylko moda, styl -stwierdził sir 01iver. - Tłumaczą, że koń bez okularów płoszyłby się widokiem kół toczących się za nim, ale koń wierzchowy też widzi wszystko za sobą i może się spłoszyć na widok tłumu ulicznego. Prawda, że czasem doznaje się niemiłego wrażenia, ale można się do tego przyzwyczaić i jeśli nigdy nie zakładano by nam okularów, nie odczuwalibyśmy ich potrzeby. Widzielibyśmy wszystko i to mniej by nas płoszyło niż skrawki widoków, których objąć wzrokiem nie możemy. Zapewne, zdarzają się konie nerwowe, bo były źle traktowane lub najadły się strachu w latach źrebięcych. Im pewnie okulary mogą się przydać, ale mnie o tym trudno sądzić, bo nigdy nie byłem nerwowy. - Okulary są niebezpieczne nocą - ciągnął Sir 01iver. - My, konie, widzimy w ciemności lepiej niż 40 ludzie i nieraz uniknęłoby się wypadku, gdyby konie nie miały częściowo zasłoniętych oczu. Kilka lat temu, późnym wieczorem jechała para koni z wozem. Tuż przy fermie Sparro, gdzie staw przylega do drogi, koła poszły za blisko brzegu i wóz wywrócił się do wody. Oba konie utonęły, woźnica ledwo się uratował. Teraz postawiono tam pomalowaną na biało barierę, ale gdyby konie nie miały zasłoniętego pola widzenia, pilnowałyby lepiej drogi i nie doszłoby do wypadku. Tu u nas, przed twoim przybyciem, też mieliśmy wypadek. Mówiono, że gdyby lewa latarnia nie zgasła, John dojrzałby wielką dziurę, którą pozostawili robotnicy na drodze. Zapewne, ale z lampą czy bez - stary Colin, gdyby nie miał okularów, na pewno nie wpakowałby się w nieszczęście, a tak - powozik połamany, Colin skaleczony, a John tylko jakimś cudem się nie rozbił. - Niechby ci mądrzy ludzie - złościła się Ginger, rozdymając chrapy - wydali rozkazy, aby w przyszłości źrebięta rodziły się z oczami pośrodku czoła, a nie po bokach, oni chcą zawsze poprawić naturę. Atmosfera znowu stawała się napięta, ale Merry-legs podniósł kształtną, mądrą główkę i oznajmił: - Powiem wam w tajemnicy, że John wcale nie pochwala okularów. Słyszałem, jak kiedyś rozmawiał z panem. Pan mówił, że mogłoby być niebezpieczne, gdyby konie, przyzwyczajone do okularów, zaczęły nagle chodzić bez nich. John na to, że byłoby dobrze od źrebaka przyzwyczajać je do chodzenia bez okularów, jak to jest przyjęte w niektórych krajach. - Zatem nie ma się czego smucić, uszy do góry i pędźmy w dół sadu. Wiatr strącił dużo jabłek, możemy ich z powodzeniem skosztować. Kochanemu Merrylegsowi trudno się oprzeć, przerwaliśmy więc rozmowę i pobiegliśmy uraczyć się słodkimi jabłkami, które w obfitości leżały na trawie. 41 ROZDZIAŁ XI Gadu-gadu Im dłużej przebywałem w Birtwick Park, tym czułem się szczęśliwszy i bardziej dumny z mego nowego domu. Oboje państwo byli tak dobrzy nie tylko dla ludzi, ale także dla koni, psów, osłów, kotów, bydła, ptactwa, że otaczał ich powszechny szacunek i przywiązanie. W Birtwick nie było żywego stworzenia, które miałoby się na co uskarżać, bo domownicy i służba brali wzór z państwa, a złośliwość wiejskich urwisów była surowo karana. Pan dziedzic i dzierżawca w ciągu dwudziestu lat usilnie występowali przeciw wędzidłom, toteż w okolicy nie widywało się ich u koni zaprzęgowych. Gdy czasem zdarzyło się pani spotkać ciężki wóz ciągniony przez konia sztywno zaprzężonego, zatrzymywała woźnicę i słodkim, ale stanowczym głosem tłumaczyła, jak bezcelowe i dręczące dla konia jest podobne zaprzęganie. Nikt nie mógł się oprzeć jej perswazjom. O, gdyby wszystkie kobiety były podobne do mojej drogiej pani! Pan czasem umiał być niezwykle surowy. Pamiętam, pewnego ranka wracaliśmy właśnie z przejażdżki, gdy zobaczyliśmy jadącą bryczuszkę, w której siedział jakiś gruby jegomość. Była zaprzęgnięta w lekkiego, ślicznego gniadosza, o rasowej główce. Koło bramy parku gniady chciał skręcić, gdy mężczyzna bez słowa ostrzeżenia szarpnął tak silnie lejce, że konikowi aż zadrżały nogi, chciał iść dalej, ale powożący ściągnął 42 go lejcami z całej siły, wyłamując mu prawie szczęki, i zaczął okładać go batem. Widok był straszny, szczególnie dla mnie, bo wiem, jak bolesne jest takie gwałtowne szarpnięcie dla wrażliwego końskiego pyska. Pan szepnął mi słówko i pośpieszyliśmy naprzód. - Sawyer - zwołał pan ostrym głosem - toż to żywe stworzenie, z krwi i kości. - Z krwi, kości i humorów - odpowiedział mężczyzna ze złością. - Zanadto chce mi pokazywać swoje fantazje, a to mi się nie podoba. Był to Sawyer, majster budowlany, który często wykonywał w Birtwick różne roboty. - I Sawyer myśli, że w ten sposób zachęci konia do posłuszeństwa? - mówił mój pan gniewnie. - Co za interes skręcać w bramę? Droga prosto jak strzelił. - Często jeździcie do mnie i to, że koń pamięta drogę, jest dowodem jego inteligencji, zresztą, mniejsza z tym, traktujecie konia wyjątkowo brutalnie, nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Człowiek, folgując w ten sposób gwałtowności własnego charakteru, sam sobie wyrządza szkodę. A po czynach naszych będziemy sądzeni, po naszym postępowaniu zarówno wobec ludzi, jak i zwierząt. Pan ruszył powoli w stronę domu, a po głosie jego mogłem sądzić, jak bardzo był wzburzony. Miał on zwyczaj mówić ludziom prawdę w oczy, bez względu na ich stanowisko. Pamiętam, pewnego dnia na spacerze spotkaliśmy znajomego mojego pana, kapitana Langleya. Powoził parą przepysznych koni o siwej maści. Przywitali się, po czym kapitan spytał: - Panie Douglas, rad bym wiedzieć, co pan myśli o mojej nowej parze, jest pan przecież najlepszym znawcą koni w okolicy. 43 Pan cofnął mnie trochę, aby móc dobrze przyjrzeć się koniom. - Niezwykle piękna para i jeśli ma równie wiele zalet, jak urody, nie mógłby pan wymarzyć sobie nic lepszego. Ale widzę, że pan się trzyma stale swego upodobania, które konie męczy i osłabia. - O czym pan myśli? - O rzemykach prowadzących do chomąta. - Znam pańskie zdanie w tej sprawie, ale lubię, jak konie wysoko się noszą. - Podobnie jak ja. Każdy to lubi, ale nie można z przyjemnością patrzeć na głowę wzniesioną wysoko, bo podpiętą. To psuje styl. Jest pan wojskowym, kapitanie, i lubi pan, gdy pułk prezentuje się na paradzie należycie, wszyscy wyprostowani, głowy do góry. Nie miałby pan jednak wiele szacunku do rygoru wojskowego, gdyby żołnierze mieli głowy przywiązane do desek. Jeszcze w czasie parady mniej by to szkodziło, więcej zmęczenia i koniec, ale jak pan sobie wyobraża w tych warunkach atak na bagnety, gdzie każdy mu-skuł, każdy zapas siły musi być wykorzystany? To samo z końmi. Wędzidło z rzemieniami od uzdy do chomąta drażni je i męczy, ogranicza siłę. Nie mogą uciągnąć ciężaru własnym ciałem, nadwerężają mięśnie, toteż męczą się znacznie szybciej. Koń jest stworzony, aby głowę nosić swobodnie, jak pan lub ja, gdybyśmy więc bardziej brali pod uwagę zdrowy rozsądek, a mniej „fason", mielibyśmy więcej pożytku. Ale - przerwał wywód, śmiejąc się - wsiadłem na swojego ulubionego konika i zagalopowałem się. Gdyby pan o tym pomyślał, kapitanie, stałby się pan przykładem dla całej okolicy. - Może pan ma i rację, a przykład żołnierzy był chytrze pomyślany - powiedział kapitan. - Rozważę to sobie. Rozstaliśmy się. 44 ROZDZIAŁ XII Burza Kiedyś późną jesienią panu wypadła daleka droga w jakiejś ważnej sprawie. Zaprzęgnięto mnie do dwukółki. John siadł obok pana. Lubię dwukółkę, jest lekka, a wysokie koła toczą się z łatwością. Po ulewie zerwał się wicher, miotający tumany suchych liści. Podążaliśmy wesoło aż do drewnianego mostu na rzece. Brzegi były tu wysokie, a most zniżał się prawie do nurtu, tak że pośrodku rzeki, przy wysokim stanie wody, sięgała ona aż do belek mostu. Ponieważ jednak miał solidne, mocne poręcze, nie wyglądało to groźnie. Dróżnik przestrzegał, że woda gwałtownie przybiera i w nocy może być powódź. Zalana została duża część łąki i kawał drogi, tak że wodę miałem do kolan. Dno jednak nie rozmiękło i pan prowadził ostrożnie, szedłem więc śmiało naprzód. W mieście czekał mnie wyśmienity popas. Pan długo załatwiał swoje sprawy i wyjechaliśmy dopiero późnym popołudniem. Tymczasem wicher się wzmógł i słyszałem, jak pan mówił do Johna, że nigdy jeszcze nie jechał w taką burzę. Zgodziłem się z nim w zupełności, zwłaszcza że podczas jazdy przez las trzask łamiących się gałęzi był ogłuszający. - Chciałbym już się stąd wydostać - odezwał się pan. 45 - Byłoby źle, gdyby spadła na nas jakaś gałąź - potwierdził John. Zaledwie wymówił te słowa, rozległ się łomot, huk i nagle z przeraźliwym trzaskiem runął na drogę ogromny dąb. Muszę przyznać, że naprawdę się przestraszyłem. Stałem, drżąc cały, ale do głowy mi nie przyszło uciekać. John w jednej chwili wyskoczył i ujął mnie przy pysku. -Ależ blisko nas upadło! Co począć teraz? - odezwał się pan. - Cóż, drzewo zawaliło drogę, wyminąć się nie da, musimy wrócić do krzyżówki i pojechać okrężną drogą, aż do mostu. Będzie to dobre osiem kilometrów, ale koń nie jest zmęczony. • Zawróciliśmy do skrzyżowania dróg i pojechaliśmy naokoło. Gdy dotarliśmy do mostu, zapadał już zmrok. Widać było, że woda dosięga desek, a nawet pośrodku rzeki zalewa most. Nieraz już tak bywało przy dużej wodzie, toteż pan nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Posuwałem się pewnie, ale zaledwie dotknąłem kopytem mostu, poczułem, że coś jest źle. Nie śmiałem zrobić kroku, stanąłem jak mur. - Dalej, Kary - zachęcał pan, dotknął mnie batem, ale nawet nie drgnąłem. Ściągnął mnie mocno, skoczyłem tylko w miejscu. -Musi się dziać coś niedobrego - zawyrokował John. Wyskoczył z dwukółki, podszedł do mnie, o-glądając uważnie, spróbował poprowadzić mnie przy pysku. - Dalej, Kary, co się stało? Naturalnie, nie mogłem nic wytłumaczyć, ale czułem, że most jest niepewny. W tej chwili z budki dróżnika, na drugim brzegu, wypadł człowiek, machając zapaloną pochodnią. - Hej, hej! - krzyknął. - Co się stało? - zawołał pan. 46 - Woda most zniosła, nie ma przejazdu. - Bogu najwyższemu chwała - rzekł mój pan. John ujął mnie za uzdę, zwrócił na prawo, na drogę, która wiodła wzdłuż rzeki. Słońce dawno już zaszło, wicher się uciszył po tej straszliwej burzy, mrok i cisza zapadały coraz głębsze. Szedłem 'równym kłusem, koła cicho toczyły się za mną po miękkiej drodze. Długo nie padło żadne słowo, aż wreszcie pan odezwał się bardzo poważnym głosem. Nie zrozumiałem wszystkiego, co mówił, ale zgodzili się obaj, że gdybym posłuchał rozkazu i wszedł na most, deski by się załamały, a przy takim silnym nurcie, w ciemnościach, nie mogąc liczyć na żadną pomoc, najprawdopodobniej wszyscy byśmy utonęli. Pan tłumaczył, że Bóg obdarzył człowieka rozumem, którym się kieruje w ocenianiu wypadków, ale zwierzęta obdarzył mądrością innego rodzaju, która je prowadzi szybko i pewnie, tak że nieraz zdolne są uratować życie człowiekowi. John opowiadał przeróżne historie o psach i koniach i czego to one dokonały. Utrzymywał, że człowiek nie jest godzien, by porównywać go do zwierząt. Myślę, że jeśli człowiek może być przyjacielem zwierząt, to John jest nim na pewno. Wreszcie dobrnęliśmy do bramy parku. Ogrodnik nas wyglądał i zaraz nam powiedział, że pani strasznie się niepokoiła o nas i że wysłała Jamesa na Cnotliwym aż do rzeki, żeby sprawdził, co się z nami dzieje. W sieni i w oknie na górze świeciło się światło. Pani wybiegła na ganek, dopytując: - Jesteś zdrów i cały? O mój drogi, tak się obawiałam, że was spotka zła przygoda. - Nic się nie stało, ale gdyby Mój Kary nie okazał 47 się mądrzejszy od nas obu, na pewno znaleźlibyśmy się w rzece. Więcej nie słyszałem, państwo weszli do domu, a ja z Johnem pojechałem do stajni. Dostałem od niego w nagrodę pyszną karmę z owsem oraz wspaniałą, świeżą i obfitą podściółkę. Przyjąłem to z wdzięcznością, bo czułem się bardzo zmęczony. ROZDZIAŁ XIII Diabelskie piętno Pewnego dnia wracaliśmy skądś z Johnem, powoli jadąc prostą, długą drogą. Przed nami dostrzegliśmy chłopca na kucu, szamoczącego się z nim, gdyż chciał przeskoczyć przez bramę. Chłopak ciął go batem, kuc wyrywał się to w prawo, to w lewo, odmawiając skoku. Chłopak zaczął go walić po głowie, tłuc piętami bez miłosierdzia, kuc jednak nadal stawiał opór, aż wreszcie opuścił łeb, wierzgnął i właśnie w chwili gdy nadjeżdżaliśmy, cisnął chłopaka w gęsty, zbity żywopłot, a sam z wiszącymi luźno cuglami pogalopował do domu. John śmiał się na całe gardło. - Dobrze ci tak. - Oj-oj! - darł się chłopak w kolczastych krzakach. - Ratujcie, na pomoc! - Masz za swoje - odezwał się John. - Poznaj na własnej skórze, co znaczy zmuszać konia do skoku przez bramę o wiele dla niego za wysoką. Nie zatrzymując się, pojechaliśmy dalej. -Może być - rzekł John do siebie - że chłopak skłamie w domu. Pojedziemy do farmera Burleya, Mój Kary, to zaświadczymy, jak i co było. Skręciliśmy na prawo i za chwilę ukazała się przed nami zagroda. Farmer wypadł na drogę. W bramie stała jego żona z mocno wystraszoną miną. - Czy nie widzieliście mego syna? - spytał Burley. 49 - Godzinę temu wyjechał na karym kucu, który przed chwilą przygalopował sam do domu. - Lepiej, że sam, niż pod marnym jeźdźcem. - Jak to? - Ano, widziałem, jak pana syn tłukł, walił i kopał tego kuca bez opamiętania, dlatego że nie chciał przeskoczyć przez bramę o wiele dla niego za wysoką. Koń jak złoto, nienarowisty, ale w końcu miał tego dosyć i zrzucił młodego panicza w tarninę. Proszę się nie gniewać, że nie pomogłem mu się podnieść, ale kości całe, najwyżej parę guzów. Patrzeć nie mogę na takie obchodzenie się z koniem. Doprowadzić konia do tego, żeby się musiał bronić wierzganiem. A obawiam się, że może tak dalej postępować. - Mój biedny Bill - wybuchnęła płaczem matka -na pewno się potłukł, muszę biec do niego. - Idź lepiej do domu - przerwał mąż. - Billowi należy się nauczka. Nie pierwszy to raz, że się źle obchodzi z koniem. Trzeba z tym skończyć. Dziękuję bardzo, panie Manly, dobranoc. John chichotał, wracając do domu, gdzie naturalnie opowiedział wszystko Jamesowi. Ten uśmiał się zdrowo. - Dobrze mu tak, znam tego chłopaka jeszcze ze szkoły. Zadzierał nosa, że jest synem farmera, i zawsze tłukł malców. Ponieważ byliśmy starsi, nie zadawaliśmy się z nim, bo przecież w szkole wszyscy są równi — czy ojciec jest gospodarzem, czy biednym wyrobnikiem. Kiedyś, pamiętam, późnym popołudniem w szkole przyłapałem go, jak łapał muchy na oknie i obrywał im skrzydełka. Dałem mu dobrze po karku, podniósł wrzask, aż się przestraszyłem, choć byłem przecież nieźle rozzłoszczony. Chłopcy się zlecieli z boiska i zaraz też nadbiegł pan nauczyciel, myślał, że kogoś mordują. Opowiedziałem wszystko i pokazałem 50 leżące na parapecie muchy bez skrzydeł. Bill, ten tchórz, nic tylko jęczał i skomlał, a pan nauczyciel strasznie się rozgniewał, kazał Billowi siedzieć w kącie przez całe popołudnie i na tydzień wykluczył go z zabaw, a wszystkim chłopcom zrobił wykład, jak to niegodnie dręczyć słabych i bezbronnych i że zawsze okrutnik jest tchórzem bez serca. A najlepiej to zapamiętałem, jak mówił, że taki człowiek jest od diabła naznaczony. Kto się lubuje w okrucieństwie, już diabłu się w pazury oddał, bo diabeł to największy morderca i dręczyciel. Przeciwnie zaś - ludzie, co kochają innych, mają serce dla ludzi i zwierząt, są naznaczeni boskim znakiem, bo Bóg to miłość. - Ten nauczyciel mówił świętą prawdę - odrzekł John. - Nie ma wiary bez miłości i jak kto jest niby pobożny, a nie ma serca dla ludzi i zwierząt, to tylko wstyd i hańba. *# ROZDZIAŁ XIV James Howard Był to grudniowy ranek. John wprowadził mnie do boksu po zwykłej codziennej przejażdżce i okrywał derką. James wynosił owies z komory na paszę. Wtem do stajni wszedł pan, poważny jakiś i zamyślony, w ręku trzymał list. John zaryglował drzwi mego boksu, dotknął czapki i czekał na rozkazy. - Dzień dobry, Johnie. Chciałbym się dowiedzieć, czy nie masz powodu skarżyć się na Jamesa? - Skarżyć się? Ależ nie, panie dziedzicu. - Czy jest pracowity i posłuszny? -Tak jest. - Czy za waszymi plecami nie wykręca się od roboty? - Nigdy w życiu. - To dobrze. A kiedy szykuje konie do przejażdżki, aby im dać trochę ruchu, czy nie wdaje się w poga-duszki ze znajomkami albo czy nie wstępuje gdzie po drodze, konia zdając na łaskę losu? - Nie, panie dziedzicu, na pewno nie, i jeśli ktoś opowiada na Jamesa takie rzeczy, to nie wierzę ani jednemu słowu i nie uwierzę, chyba że przedstawi uczciwych świadków. Nie wiem, kto próbuje szkodzić Jamesowi, mogę tylko zaświadczyć, że nigdy nie miałem tu u siebie w stajni przydatniejszego, uczciwszego i bardziej pracowitego chłopca. Mogę polegać na jego słowie i zdać się na jego robotę. Do koni bierze się ła- 52 godnie i rozumnie. To pewne, że wolałbym powierzyć konie jemu niż tuzinowi wygalowanych gamoniów w liberyjkach, których dobrze znam. Kto by chciał świadectwa, kim jest James, niech się do mnie zgłosi, do Johna Manly'ego - zakończył John, energicznie potrząsając głową. Pan słuchał go uważnie, z powagą, aż wreszcie szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Spojrzał życzliwie na Jamesa, który w milczeniu stał u drzwi. - James, mój chłopcze, zostaw ten owies, zbliż się. Cieszę się, że mniemanie Johna o tobie w zupełności się zgadza z moim własnym. John jest zbyt ostrożny -mówił z uśmieszkiem - i trudno go zmusić, by wyraził o kimś opinię. Wziąłem się więc na sposób, aby wydusić z niego prawdę. Teraz, gdy wiem, co chciałem wiedzieć, powiem, o co chodzi. Dostałem list od mego szwagra, pana Clifforda z Clifford Hall, który chce, żeby mu wyszukać młodego, godnego zaufania chłopca, około dwudziestki, znającego się na robocie przy koniach. Furman, który jest tam już od wielu lat, postarzał się i potrzebuje pomocnika. Wkrótce przejdzie na emeryturę i ktoś go będzie musiał zastąpić. Pan obiecuje na początek osiemnaście szylingów tygodniowo, ubranie robocze i liberię, pokoik nad wozownią i chłopca do pomocy. Pan z Clifford Hall to dobry pan i można u niego pracować długie lata. Co prawda, wcale nie mam ochoty rozstawać się z tobą, a w dodatku John straci swą prawą rękę. - Tak jest, panie dziedzicu, ale nie chciałbym za nic stanąć chłopcu na drodze. - James, chłopcze, ile masz lat? - Dziewiętnaście skończę w maju. - Trochę za młody, co John o tym myśli? - Młody, proszę pana, ale uważny jak stary. Jest mocny, jest wyrośnięty i choć niezbyt jeszcze wprawny 53 w powożeniu, ale rękę ma lekką, oko bystre i jest bardzo staranny. Już on tam konia nie zmarnuje przez niedopatrzenie. - Twój głos przeważa, Johnie. Pan Clifford dodaje w przypisku: „Najlepiej, gdyby to był ktoś, kto wyszedł spod ręki Johna". Wobec tego rozważ to sobie, chłopcze, rozmów się z w południe matką i powiedz mi, czy się zgadzasz. W kilka dni później sprawa była ustalona. Po u-pływie sześciu tygodni James miał iść do Clifford Hall, a przez ten czas poduczyć się jeszcze powożenia. Nigdy dotąd powozy nie były w takim ruchu. Dawniej, jeśli pani chciała się przejechać, pan sam powoził dwukółką. Teraz, czy to pan chciał pojechać, czy panienki, czy też trzeba było wysłać posłańca, szła bryczka. Zaprzęgano do niej Ginger i mnie, a na koźle siadał James. Z początku obok zajmował miejsce także John i udzielał mu wskazówek, ale potem James zaczął powozić samodzielnie. Aż dziw brał, ile spraw w różnych punktach miasta pan miewał do załatwienia i jakimi krętymi drogami trzeba było jeździć. Podjeżdżał na stację, właśnie gdy nadchodził pociąg, gdy wszystkie powozy, omnibusy, dorożki i platformy tłoczyły się na moście. Most był szkołą dla konia i dla powożącego. Dzwon kolejowy dzwonił, most był wąski, z nieprzyjemnym, ostrym zakrętem na drogę wiodącą do stacji. Nietrudno byłoby najechać na kogoś, tak że trzeba było naprawdę dobrze uważać. ROZDZIAŁ XV Stary wyga Państwo postanowili pojechać w odwiedziny do przyjaciół, zamieszkałych około pięćdziesięciu kilometrów od Birtwick. James miał powozić. Pierwszego dnia przebyliśmy trochę ponad czterdzieści kilometrów. Droga była górzysta, ale James używał hamulca, nigdy nie zapominając otworzyć go i zamknąć we właściwym momencie. Wybierał równe, miękkie pobocza drogi z uwagi na nasze kopyta, a gdy wspinaliśmy się pod stromą górę, jeśli podjazd był bardzo długi, zatrzymywał powóz na skos drogi, żeby nie stoczył się w dół, a następnie dawał nam wytchnąć. Te drobne starania przynoszą wielką ulgę koniowi, tym bardziej kiedy towarzyszą im słowa zachęty. Raz czy dwa zatrzymaliśmy się dla odpoczynku, a o zachodzie słońca dotarliśmy do miasta, gdzie miał być popas. Stanęliśmy w pierwszorzędnym hotelu, który znajdował się przy rynku. Wjechaliśmy sklepioną bramą na obszerne podwórze, gdzie w głębi widniały stajnie i wozownia. Chłopcy stajenni wyszli do nas, na czele starszy stajenny - przyjemny, ruchliwy człowieczek, w pasiastej kamizeli, utykający na jedną nogę. Nigdy w życiu nie widziałem, aby ktoś tak prędko potrafił zdjąć uprząż z konia. Poklepał, powiedział dobre słowo i poprowadził do stajni, przestronnej i długiej, z sześciu czy ośmiu stanowiskami. W trzech stały 55 konie. Drugi człowiek wprowadził Ginger, James czuwał nad obrządzaniem. Nikt nigdy nie oczyścił mnie tak sprawnie i szybko jak ten stary wyga. Gdy skończył, James przesunął ręką po mym grzbiecie i bokach, jakby chcąc sprawdzić robotę, ale sierść - wspaniale wyczesana i czysta - lśniła jak jedwab. - Jestem zdumiony - powiedział. - Myślałem, że jestem szybki w robocie, a John jeszcze szybszy, ale widzę, że nas pobito. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś pracował tak starannie i zarazem tak szybko. - Praktyka, praktyka, mój chłopcze. Dziwne byłoby czterdzieści lat zajmować się tym i nie nabrać wprawy, a co do szybkości - to tylko przyzwyczajenie, można tak samo nawyknąć do pośpiesznej, jak i do powolnej roboty. Już ja mam taką naturę, że nie umiem zbyt długo czymś się zabawiać. Nie mógłbym, pogwizdując sobie, marudzić nad robotą, jak nieraz inni. Kręcę się przy koniach od czasu, gdy miałem dwadzieścia lat. Służyłem w stajniach myśliwskich i wyścigowych, a że jestem niewielkiego wzrostu, przez długie lata byłem też dżokejem. Aż kiedyś na mokrym torze Larkspur biedak się przewalił i rozbił mi kolano na amen. Od tego czasu skończyły się gonitwy, zacząłem służyć w hotelach. I muszę powiedzieć, że to niemała przyjemność mieć do czynienia z takim zadbanym i tak znakomicie wychowanym koniem jak ten kary. Już ja mogę powiedzieć, w jakich koń jest rękach, niech no dwadzieścia minut mam z koniem do czynienia, zaraz powiem, jaki człowiek się nim zajmuje. Patrz na tego karego. Przyjemny, spokojny, okręca się tak, jak potrzeba, spokojny przy czyszczeniu, nogę uniesie, a inny będzie się wiercić, kręcić, ciskać po stajni, to znów się zaprze i ani drgnie, łbem rzuca, uszy kładzie albo wystraszony, albo znów z kopytami i zębami w pogo- 56 towiu. Biedaki, wiem ja dobrze, ile one wycierpiały od człowieka, który spokojne doprowadza do narowistości i zahukania, a żywe do złośliwości i uporu. Konie jak dzieci - formują się w młodości, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. - Słuszne słowa - potwierdził James - tak właśnie uważa też nasz pan. - A wasz pan kto taki, jeśli wolno spytać? - Pan Gordon z Birtwick Park. - Słyszałem o nim, słyszałem. Podobno jest najlepszym jeźdźcem w okolicy, zna się na koniach i rozumie ich potrzeby. - Pan rzadko teraz konno jeździ, odkąd panicz się zabił. - Prawda, pamiętam, czytałem w gazecie. Biedny młody pan i koń jego też się zabił, nieprawdaż? - Tak - potwierdził James. - To było wspaniałe zwierzę, brat tego karego, chociaż zupełnie do niego niepodobny. - Ot, żal słuchać. Pamiętam, pamiętam. Źle wybrane miejsce do skoku. Przeszkoda górą wąska i stromy, urwisty spad ku potokowi. Koń nie widział, na co idzie. Owszem, jestem za śmiałą jazdą, ale bywają skoki, na które tylko stary, doświadczony jeździec może sobie pozwolić. Życie konia i człowieka więcej trzeba cenić niż zajęczy czy lisi ogon. Przez czas tej rozmowy drugi człowiek skończył o-brządzać Ginger, po czym wsypał nam owsa do żłobów. James i stary wyga razem opuścili stajnię. ś ROZDZIAŁ XVI Pożar Wieczorem przyprowadzono jeszcze jednego konia. W czasie gdy stajenny go obrządzał, do stajni wsunął się jakiś chłopak z fajką w zębach. - Wleź no na strych - polecił mu stajenny - nabierz siana i rzuć koniowi za drabinę, tylko z fajką nie chodź. - Dobrze, dobrze - zabrzmiała odpowiedź. Chłopak wdrapał się na strych. Słyszałem jego kroki nad głową. Wszedł jeszcze James, by rzucić na nas okiem, po czym zamknięto na noc drzwi. Nie wiem, jak długo spałem i która była godzina, gdy się obudziłem. Czułem się bardzo niedobrze, choć nie wiedziałem, dlaczego. Wstałem. Powietrze ciężkie było i duszące, usłyszałem, że Ginger kaszle i jeden z koni szarpie się niespokojnie. Pomimo nieprzeniknionych ciemności poczułem, że w stajni jest pełno dymu, który tamuje oddech. Drzwiczki na strych pozostały otwarte, stamtąd - zdawało mi się - szedł dym. Nasłuchując pilnie, posłyszałem cichy szelest, jakby syk i trzask, nie rozumiałem, co to znaczy, ale coś w tym odgłosie tak mnie przestraszyło, że zadrżałem. Teraz już wszystkie konie, rozbudzone, szarpały się na uzdach bez wędzideł, bijąc kopytami o ziemię. Wreszcie usłyszałem na dworze kroki. Stajenny, który obrządzał ostatniego konia, wpadł z latarnią do 58 stajni. Rzucił się odwiązywać konie, robił to jednak w takim pośpiechu i tak był sam przestraszony, że przeraził mnie jeszcze bardziej. Pierwszy koń nie dał się wyprowadzić, spróbował drugiego, trzeciego, żaden ani drgnął. Zbliżył się do mnie i siłą chciał wyciągnąć, naturalnie na nic się to nie zdało. Spróbował.raz jeszcze wszystkie po kolei, po czym wybiegł ze stajni. Rozumie się, że postępowaliśmy głupio, ale niebezpieczeństwo zdawało się czyhać, nie było przy nas nikogo znajomego, komu moglibyśmy zaufać - nic, tylko groza i nieufność. Przez otwarte drzwi wpadł ożywczy prąd powietrza. Dało się łatwiej oddychać, ale z góry dochodził coraz głośniejszy trzask. Na ściance ponad żłobem ujrzałem czerwony odblask. Skądś dobiegł okrzyk: - Pali się! Stary stajenny wszedł szybko, lecz spokojnie. Wyprowadził jednego konia, wrócił po drugiego. W otworze na strych ukazywały się płomienie, trzask przeszedł w przerażający łoskot. Usłyszałem spokojny i łagodny głos Jamesa: - No, mały, chodź, czas na nas - i poklepał mnie delikatnie. Stałem blisko drzwi, więc ujął mnie pierwszego. - Chodź, Kary, chodź, mój mały, chodź z tego dymu. - Zdjął szalik z szyi, obwiązał mi oczy i klepiąc pieszczotliwie, wyprowadził ze stajni. - Hej, do mnie! - krzyknął, gdy byliśmy już na podwórzu. - Potrzymajcie tego konia! Wielki, barczysty chłop przystąpił do mnie. James rzucił się z powrotem ku drzwiom stajni. Posłałem za nim tęskne rżenie. Ginger opowiadała mi później, że oddałem jej niezwykłą przysługę. Gdyby nie usłyszała mojego głosu, nigdy nie zdecydowałaby się opuścić stajni. 59 Na podwórzu panowało niebywałe zamieszanie. Ze stajni wyprowadzano konie, z wozowni wytaczano powozy i bryczki w obawie, że ogień pójdzie dalej, otwierano okna wychodzące na podwórze, zewsząd rozlegały się krzyki. Ja tymczasem nie odrywałem oczu od drzwi stajennych. Walił z nich gęsty dym, rozświetlany błyskami ognia. Usłyszałem donośny męski głos, który wzniósł się ponad gwarem: - James Howard! Gdzie jest James Howard? W tym momencie ze stajni doleciał głośny łoskot -coś się tam waliło. Nagle wydałem triumfalny okrzyk: z dymu wynurzył się James prowadzący Ginger. Klacz krztusiła się i kaszlała, on nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Dzielny chłopiec! - wykrzyknął mój pan, biorąc Jamesa w ramiona. - Czyś aby cały i zdrów? James skinął głową, nie mogąc przemówić słowa. - Zuch z niego nie lada - chwalił człowiek trzymający mnie za uzdę. - James, jak tylko dojdziesz do siebie, wynosimy się stąd czym prędzej. Ruszyliśmy ku wyjściu. Wtem z rynku doleciał tętent kopyt i głuchy turkot po bruku. - Straż ogniowa - rozległy się głosy - na bok! Z łomotem i brzęczeniem wpadł wóz strażacki zaprzęgnięty w parę koni. Strażacy zeskoczyli w okamgnieniu. Nie potrzebowali pytać, gdzie pożar: dach płonął jak pochodnia. Postaraliśmy się jak najprędzej dostać do rynku. Cicho było, gwiazdy jaśniały, z dala tylko dochodził rozgwar. Pan doprowadził nas do położonego w pobliżu hotelu. Od razu podszedł do nas stajenny. - Jamesie - rzekł pan - zdaję na ciebie konie, zarządź wszystko co trzeba, ja spieszę do pani. 60 Wprawdzie pan nie biegł, ale nigdy nie widziałem, żeby ktoś szedł tak szybkim krokiem. Zanim weszliśmy do stajni, usłyszałem straszliwe odgłosy dolatujące z miejsca pożaru. Pomyśleć, że tam konie palą się żywcem. Oboje z Ginger czuliśmy się bardzo nieprzyjemnie, ale wkrótce zakrzątnięto się koło nas. Rano pan zajrzał do stajni, aby rozmówić się z Jamesem. Stajenny właśnie czyścił mnie przed stajnią, więc dużo nie słyszałem. James promieniał, że pan jest z niego dumny. Pani tak zlękła się wypadku, że odpoczynek przeciągnięto do popołudnia. James, korzystając z wolnego czasu, poszedł do hotelu rozpytać się o zaprzęgi i powóz. Słyszeliśmy, jak po powrocie opowiadał stajennemu szczegóły z przebiegu wczorajszych wydarzeń. Z początku nikt nie wiedział, jak doszło do pożaru. Ktoś mówił, że widział Dicka Towlera wchodzącego do stajni z fajką i że później Dick kupował nową fajkę. Stajenny zeznał, że wysłał Dicka na strych po siano, nakazując mu uprzednio odłożyć fajkę. Dick zaprzeczył temu, że poszedł z fajką na górę, ale nikt mu nie uwierzył. Przypomniałem sobie o zasadzie jak najściślej przestrzeganej przez Johna, aby nigdy nie palić tytoniu w stajni, i pomyślałem, że obyczaj ten powinien panować we wszystkich stajniach. James opowiadał dalej, że z budynku pozostały tylko okopcone mury, dach się zawalił, grzebiąc w zgliszczach dwa nieszczęsne konie. •• ROZDZIAŁ XVII Opowiadanie Johna Dalszy ciąg podróży przeszedł nam gładko. Zaraz po zachodzie przybyliśmy na miejsce. Postawiono nas w czystej, przytulnej stajni, a miejscowy stangret za-krzątnął się koło nas. Nabrał wysokiego wyobrażenia o Jamesie, wysłuchawszy opowiadania o pożarze. - Z tego widzę, mój młody człowieku, że konie mają do ciebie zaufanie. To najtrudniejsza rzecz na świecie wyprowadzić konie ze stajni w czasie pożaru albo powodzi. Nie wiem czemu, ale to fakt, że za nic nie chcą wychodzić. Zabawiliśmy trzy dni w gościnie. Droga powrotna była znakomita i na koniec z przyjemnością powitaliśmy własną stajnię. John także ucieszył się z naszego powrotu. - Ciekawym, kto przyjdzie na moje miejsce? - dopytywał się James. - Mały Joe Green ze stróżówki. - Joe Green, ten malec? Toż to dzieciak jeszcze. - Prawda, że mały, ale bystry, żwawy, pojętny i ma wielką ochotę służyć. Ojciec jego też jest bardzo rad. Pan dziedzic chciałby chłopca wyprowadzić na ludzi, ale prosiłem, żeby wziąć Joe'ego na próbę na dwa miesiące. - Dwa miesiące to nic nie znaczy, za pół roku dopiero może coś umieć, a tymczasem kupa roboty spadnie na was, Johnie. 62 _ To i cóż, alboż nie umiem pracować? Ja z pracą jestem od dawna w przyjaźni - zaśmiał się John. - Jesteście, Johnie, prawdziwym mężczyzną. Chciałbym być do was podobny - westchnął James. - Nie lubię mówić o sobie, ale że wyruszasz w szeroki świat, więc opowiem ci coś niecoś. Miałem akurat tyle lat co mały Joe, kiedy rodzice w jednym tygodniu umarli na zaraźliwą gorączkę. Zostaliśmy z Nel, moją kulawą siostrzyczką, sami na świecie. Nie umiałem zarobić na siebie samego, cóż dopiero na dwoje. Krewniaków żadnych, którzy by nam dopomogli. Nel miała iść do przytułku, ale tak się nie stało dzięki naszej anielskiej pani, która wynajęła stancję dla niej i dla starej Mallet, dawała zarobić szyciem, a jak Nel chorowała, to jej przysyłała obiady i troszczyła się o nią jak matka. Pan zaś wziął mnie do stajni. Stangretem był wtedy stary Norman. Dostawałem wyżywienie, ubranie, trzy szylingi na tydzień i spanie na poddaszu, mogłem już pomóc mojej Nel. Norman zrzędził i narzekał, jak to on musi się męczyć na stare lata, że dostał do pomocy chłopaka bez żadnego pojęcia, ale troszczył się o mnie jak ojciec i wiele trudu sobie zadał, żeby mnie wszystkiego wyuczyć jak trzeba. W kilka lat potem stary Norman zmarł, a ja nastałem po nim. Teraz dobrze mi się dzieje, mogę grosz odłożyć na czarną godzinę, a moja Nel, szczęśliwa i wesoła, śpiewa jak ptaszek. Po tym wszystkim nie będę panu się sprzeciwiał i nosem kręcił na małego chłopaka. Ciebie brakować mi będzie, mój Jamesie, ale jakoś dam sobie radę i jestem zadowolony, że mogę się wywdzięczyć za dobroć, jakiej doznałem. - To John nie zgadza się z tym, co ludzie mówią, że trzeba o sobie tylko myśleć i swego nosa pilnować? - A cóż by się ze mną i z moją Nel stało, gdyby państwo tak powiedzieli? Nel marniałaby w przytuł- 63 ku, a ja całe życie dziabałbym chudy zagonek kartofli. Cóż by począł nasz Kary i Ginger, gdybyś dbał tylko o siebie? Marny byłby ich los. Nie, Jamesie, tylko samolub bez serca może tak mówić, taki sobek, którego warto utopić, jeszcze zanim otworzy oczy. Ot, co ja myślę - zakończył swą przemowę John kategorycznym tonem. James roześmiał się, ale później powiedział ze smutkiem w głosie: - Byliście, Johnie, moim najlepszym przyjacielem, myślę, że nie zapomnicie o mnie. - Nie, chłopcze. Mam nadzieję, że i ty o mnie będziesz pamiętać. Nazajutrz Joe przyszedł do stajni, żeby zapoznać się z obrządkiem przed odejściem Jamesa. Zamiatał stajnię, przynosił słomę i siano, pomagał czyścić uprząż i myć powozy. Za mały wzrostem, nie mógł czyścić Ginger ani mnie. James uczył go na poczciwym kucu, którego powierzono opiece chłopca, pod nadzorem Johna oczywiście. Joe okazał się wesołym i zdolnym chłopcem. Zawsze radośnie gwizdał, kiedy stawał do roboty. Merry-legs zżymał się początkowo i narzekał, że ma poobijane boki przez chłopaka, który nie ma pojęcia o obrządzaniu, ale po dwóch tygodniach zwierzył mi się, że Joe zrobił znaczne postępy. W końcu nadszedł dzień rozstania. James, taki zwykle wesoły, tego ranka chodził smutny i przybity. - Wszystko tu pozostawiam - mówił do Johna -matkę i Betsy, i Johna, i takich dobrych państwa, i konie, i Merrylegsa, mego starego przyjaciela. Na nowym miejscu nie będę mieć nikogo znajomego. Gdyby nie to, że dostanę większą pensję, a przez to dopomogę matce, nigdy bym się nie zdecydował odchodzić. Czysta bieda, mój Johnie. 64 - Kochany chłopcze, masz rację. Marne miałbym o tobie wyobrażenie, gdybyś nie czuł żalu, opuszczając dom, ale uszy do góry, znajdziesz sobie nowych przyjaciół, a jeśli się będziesz dobrze sprawował, w co nie wątpi?, staniesz się pociechą i dumą swej matki. John dodawał w ten sposób otuchy Jamesowi^ ale i on sam, a także my wszyscy byliśmy szczerze zasmuceni. Merrylegs długo tęsknił za Jamesem, stracił nawet apetyt. John, gdy rankiem jeździł ze mną, brał na powróz kuca, który kłusując i galopując przy moim boku odzyskał humor po kilku przejażdżkach. Ojciec Joe'ego często przychodził pomagać w sta-jennej robocie, na której nieźle się znał. Joe dokładał starań, aby się wszystkiego wyuczyć, John był więc dobrej myśli. ROZDZIAŁ XVIII Po doktora Pewnej nocy, już po wyjeździe Jamesa, po zjedzeniu wieczornego siana ułożyłem się na słomie i pogrążyłem w głębokim śnie. Nagle zbudziło mnie gwałtowne, donośne dzwonienie. Słyszałem otwierane z trzaskiem drzwi i kroki Johna biegnącego do dworu. Za chwilę był z powrotem, odry-glował drzwi stajni i usłyszałem, jak mówi do mnie: - Wstawaj, Kary, zbudź się, dziś pokażesz, co potrafisz. Zanim oprzytomniałem, osiodłał mnie, okiełznał, skoczył po kurtkę dla siebie, po czym ostrym kłusem podjechaliśmy przed ganek. W progu stał pan z lampą w ręku. - Jedź, Johnie, bo tu chodzi o życie. Życie pani zależy od tej jazdy. Oddaj kartkę doktorowi, postaw konia w oberży, niech chwilkę odpocznie, i wracajcie jak najprędzej. - Słucham - odkrzyknął John i już był z powrotem na siodle. Stróż przy bramie parkowej słyszał dzwonienie i czekał z otwartą bramą. Minęliśmy galopem park, wioskę, wzgórze, stanęliśmy przed rogatką. John wołał co sił i walił pięściami w drzwi. Za chwilę ukazał się stróż. - Trzymajcie otwarte zapory - krzyknął John - za moment będzie jechał doktor, oto opłata za przejazd. Mieliśmy przed sobą odcinek prostej i równej drogi wzdłuż brzegu rzeki. 66 _- No, mój piękny, spraw się dzielnie - szeptał John. Posłuchałem, nie trzeba było bata ani ostrogi. Ze trzy kilometry cwałowałem, zaledwie dotykając nogami ziemi. Myślę, że mój pradziadek, który wygrał •wyścig w Newmarket, nie mógłby galopować szybciej. Gdy zbliżaliśmy się do mostu, John poklepał mnie po szyi. Był ze mnie bardzo zadowolony. Chciałem zmniejszyć tempo, ale temperament mnie ponosił. Puściłem się cwałem. Mroźne powietrze, jasne światło księżyca, rozkosznie. Przebiegliśmy wioskę, ciemny bór, w górę, w dół... Po dwunastokilometrowym biegu znaleźliśmy się w miasteczku. Gnaliśmy dalej przez uśpione ulice, przez rynek. Głęboką ciszę przerywał jedynie tętent moich kopyt. Zegar na wieży bił trzecią, gdy znaleźliśmy się pod drzwiami domu doktora White'a. John pociągnął za dzwonek i zaczął walić pięściami w drzwi. W otwartym oknie ukazała się głowa doktora w szlafmycy. - Co się stało? -Pani Gordon bardzo chora, pan wzywa natychmiast, chodzi o życie, tu jest list. - Zaczekaj, zaraz schodzę - zamknął okno i za chwilę był przy nas. - Najgorsze, że jeździłem dziś cały dzień i koń mi ustał zupełnie. Nie ma mowy, aby mógł pójść. Syn wyjechał na drugim. Co robić? Chyba wezmę waszego konia. - Prawie całą drogę przebył galopem. Miałem mu tutaj dać wytchnąć. Ale cóż, myślę, że nasz pan kazałby dać konia. - A więc za chwilę będę gotów. John gładził mnie po szyi. Byłem mocno zgrzany. Ukazał się doktor ze szpicrutą w ręku. - Pan doktor zostawi bat, nie trzeba go na Karego, on i tak będzie szedł, póki nie padnie. Pan będzie 67 łaskaw zwrócić uwagę, żeby mu się co złego nie przytrafiło. - No, no, Johnie, nie bójcie się! Ruszyliśmy z miejsca. Nie będę opisywał powrotnej drogi. Doktor był cięższym i gorszym jeźdźcem, ale starałem się, jak mogłem najlepiej. Rogatkę zastaliśmy otwartą. Pod górę doktor zwolnił. - No, przyjacielu, odetchnij trochę - odezwał się. Wdzięczny mu byłem za to, bo czułem się potężnie zgoniony, nabrałem tchu i wkrótce znaleźliśmy się w parku. Joe czekał przy bramie, pan wyszedł na ganek, bez słowa zabrał ze sobą doktora do środka, mnie zaś Joe wprowadził do stajni. Byłem szczęśliwy, że wróciłem do domu. Zziajany, na trzęsących się nogach, z rozdygotanym sercem, cały mokry, woda lała się z nóg, buchałem parą - jak samowar, wedle słów Joe'ego. Biedny Joe, młody jeszcze, nie bardzo się orientował, co robić, a jego ojca nie było. Starał się zadbać o mnie jak najlepiej, wytarł mi nogi i piersi, ale mnie niczym nie okrył, myślał pewnie, że mi i tak gorąco. Postawił mi wiadro zimnej wody do picia, smakowała wybornie, wypiłem do dna. Wrzucił mi siana, dosypał owsa i zadowolony z siebie wyszedł ze stajni. Wkrótce zacząłem się trząść i dygotać, przejęło mnie straszliwe zimno. Bolały mnie nogi, bolały piersi, bolał krzyż. Czułem się okropnie rozbity. O, jakże tęskniłem za ciepłym przykryciem, o, jakże wyglądałem Johna. Wiedziałem, że dzieli mnie od niego wiele kilometrów, więc wyciągnąłem się na słomie, próbując zasnąć. Po długim, bardzo długim czasie, posłyszawszy Johna za drzwiami, wydałem zbolały jęk. W okamgnieniu znalazł się przy mnie. Nie mogłem mu opo- 68 wiedzieć, jak się źle czuję, ale on zdawał się to wiedzieć, okrył mnie zaraz paroma ciepłymi kocami, pobiegł do domu po wrzątek, napoił gorącym płynem. Zdaje się, że potem zasnąłem. John nie posiadał się z wściekłości, słyszałem, jak powtarzał raz za razem: -Durny, durny chłopak! Nie przeprowadzić, nie okryć, dać zimnej wody! Głupi, zły chłopak! Bardzo się rozchorowałem. Dostałem ciężkiego zapalenia płuc, oddychanie sprawiało mi nieznośny ból. John dniem i nocą czuwał przy mnie. Po kilka razy w nocy wstawał i zaglądał do mnie, pan także często mnie odwiedzał. - Mój Kary, biedaku, uratowałeś życie pani, tak, Kary, uratowałeś. Bardzo czułem się szczęśliwy, słysząc te słowa. Doktor mówił podobno, że gdybyśmy trochę później przybyli, nie dałoby się już nic zrobić. John opowiadał panu, że nigdy nie widział, żeby koń mógł biec tak szybko - zupełnie jakby wiedział, o co chodzi. Naturalnie, że wiedziałem, choć John nie mógł się tego domyślać. Rozumiałem w każdym razie tyle, że mamy pędzić, ile sił, bo chodzi o ratunek dla naszej pani. * ROZDZIAŁ XIX Tylko nieświadomość Nie wiem, jak długo byłem chory. Weterynarz odwiedzał mnie codziennie. Jednego razu puszczał mi krew, co tak mnie osłabiło, że myślałem, iż umieram, zdaje się, że wszyscy tak myśleli. Ginger i Merrylegsa przeprowadzono do innej stajni, ażeby zapewnić mi spokój. Miałem z powodu gorączki słuch tak wyostrzony, że chwytałem najlżejszy szelest i rozróżniałem kroki chodzących po podwórzu. Pewnego wieczoru John poił mnie lekarstwem, pomagał mu stary Green. Kiedy zażyłem dawkę, John oświadczył, że pobędzie przy mnie z pół godziny, bo chce zobaczyć, jak działa lekarstwo. Tom pozostał także, usiedli obaj na ławce ustawionej w przegrodzie kuca, postawili latarnię w kącie, aby nie raziła mnie w oczy. Chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie Tom odezwał się półgłosem: - Gdyby tak John powiedział dobre słowo Joe'emu. Chłopak jest zrozpaczony. Nie je, nie śpi, trapi się, że wszystko przez niego, choć on chciał jak najlepiej, że jakby Kary padł, to nikt ust do niego otworzyć nie zechce. Serce aż boli patrzeć, bo to niezły chłopak ten mój Joe. John odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. - Nie wińcie mnie. Ja nie mówię, że on chciał źle zrobić, nie mówię, że to zły chłopak, ale widzicie, ten Kary to moja pociecha, moja duma, już nie mówię na- 70 Tpet, jak go lubią nasi państwo. I pomyśleć, że życie jego wisiało na włosku. Ale spróbuję jutro chłopca pocieszyć, rozumie się, jeśli z Karym będzie lepiej. - Dziękuję wam, Johnie, że nie będziecie bez serca dla chłopaka. Rozumiecie, że to była tylko nieświadomość. - Tylko nieświadomość, tylko nieświadomość - powtórzył wzburzonym głosem John. - Ależ to jest, oprócz złej woli, najgorsza w świecie rzecz, a co więcej szkody przynosi, trudno osądzić. Ktoś się wymawia: nie wiedziałem, nie myślałem, że narobię szkody - i co to pomoże? Martha Mulenest nie wiedziała, że zabije swe dziecko, dając mu się napić kropli nasennych. - Dobrze jej tak - przerwał Tom - kobieta powinna wiedzieć, co może szkodzić takiemu małemu dziecku. - Bill Starky nie myślał, że wpędzi swego brata w chorobę, jak się przebrał za ducha i chodził przy księżycu. Tak go nastraszył, że chłopak dostał jakiegoś ataku i zidiociał. Taki zgrabny, wesoły chłopczyk na całe życie zmarnowany. A wam, Tomie, przyjemnie było, jak te młode panny zostawiły drzwi od cieplarni otwarte i wiatr zmroził kwiaty? - Tyle kwiatów - przytaknął Tom. - Co tylko delikatniejsze, wszystko wymroziło. A najgorsze, że nie mam skąd dostać nowych na to miejsce. Mało nie oszalałem, jak zobaczyłem, co się narobiło. - A przecież - ciągnął John - te panienki nie myślały, że taką szkodę sprawią. To była tylko nieświadomość. Dalszego ciągu nie słyszałem, gdyż lekarstwo zaczęło wywierać dobroczynny wpływ. Usnąłem i rano obudziłem się bez porównania zdrowszy. A słowa Johna wspominałem często później, gdy lepiej poznałem życie. 71 ROZDZIAŁ XX Joe Green Joe Green pracował teraz bez zarzutu. Czynił znaczne postępy, był staranny, uważny. John powierzał mu coraz więcej czynności. Z powodu młodego wieku i niskiego wzrostu nie objeżdżał mnie ani Gin-ger na codziennej przejażdżce. Kiedyś, gdy Johna wysłano wozem z Cnotliwym po bagaże, pan kazał, aby Joe osiodłał mnie i pojechał z listem do sąsiedniego majątku, odległego o jakieś cztery kilometry. Zalecał przy tym, aby Joe jechał uważnie. Polecenie spełniliśmy i wracaliśmy powoli do domu. Koło cegielni ujrzeliśmy wóz ciężko wyładowany cegłami; koła grzęzły w gęstym, lepkim błocie, rżnąc głębokie koleiny. Woźnica krzyczał i bezlitośnie okładał batem konie. Joe zatrzymał mnie. Widok był nad wyraz przykry. Para koni aż kładła się w chomątach, resztek sił dobywała, aby ruszyć wóz z błota, ale ten ani drgnął. Pot strumieniami spływał z końskich boków, muskuły natężone były do ostatka, nozdrza dyszały, a furman, wściekły, klął i smagał biczem. - Hej! - zawołał Joe. - Nie bijcie tak koni bez miłosierdzia. Koła zaryły się w błocie, tak wozu nie ruszycie. Człowiek ani się obejrzał, nie przestając okładać koni. - Ależ, dajcie spokój - znów odezwał się Joe. -Należy ująć ciężaru z wozu, ja z chęcią pomogę. 72 - Pilnuj swego nosa, ty natrętny łobuzie, i do moich spraw się nie mieszaj. - Woźnica, jak oszalały ze złości, z nową siłą wziął się do bata. Joe zawrócił mnie i pocwałował do cegielni. Nie wiem, czy John w zupełności pochwalałby takie tempo. Ale Joe i ja z cudowną zgodnością byliśmy tak przejęci oburzeniem, że nie mogliśmy biec wolniej. Dom majstra stał tuż przy drodze. Joe zapukał. - Hej, a czy pan Clay w domu? Po chwili pan Clay we własnej osobie wyszedł przed drzwi. - Co za gwałt, mój chłopcze? Czy pan dziedzic czego pilnie potrzebuje? - Nie, panie Clay, ale tuż koło cegielni jakiś drab pastwi się nad końmi, na śmierć je zatłucze. Mówię mu, żeby dał spokój, ale on nie słucha. Powiedziałem, że pomogę mu wóz wyładować, nie chciał, więc ja tu do pana - może pan zechce wyjrzeć. Głos Joe'ego aż drżał z przejęcia. - Dobrze, mój chłopcze - rzekł majster, wziął czapkę i już miał iść, ale zapytał jeszcze: - Będziesz chciał świadczyć, jeśli podam tego człowieka do sądu? - Z wielką chęcią - żywo odrzekł Joe. Ceglarz poszedł, a my kłusem wróciliśmy do domu. - Co ci jest, Joe, czemuś taki wzburzony? - zapytał John. Joe, zeskoczywszy z siodła, w bezładnych, pełnych emocji słowach opowiedział to, czego byliśmy świadkami. Joe zawsze był taki cichy i łagodny, że jego wzburzenie musiało mieć poważną przyczynę. - Dobrze postąpiłeś, mój Joe, jakikolwiek będzie tego skutek. Wielu ludzi przejechałoby obojętnie, twierdząc, że nie należy mieszać się w cudze sprawy. Ja zaś mówię, że należy sprzeciwiać się złu i okrucieństwu. Postąpiłeś, jak należy. 73 Joe uspokoił się już. Rad, że John zaaprobował jego postępowanie, wycierał mnie i czyścił pewniejszą niż zazwyczaj ręką. Obaj mieli iść do domu na obiad, gdy nadszedł służący, mówiąc, że pan wzywa Joe'ego do siebie. Jest tam podobno jakiś człowiek zatrzymany za maltretowanie koni i Joe potrzebny jest na świadka. Chłopak zaczerwienił się po uszy, oczy mu zabłysły. -1 owszem, będę świadczyć...! - Doprowadź się do porządku - wtrącił John. Joe poprawił krawat, przygładził włosy, otrzepał kurtkę i już go nie było. Nasz pan był sędzią i często orzekał w różnych sprawach. Dawno już była pora obiadowa, gdy Joe wrócił do stajni, wyraźnie w doskonałym humorze. Klepnął mnie przyjacielsko. - Nie lubimy patrzeć na takie postępowanie, prawda, stary? Słyszałem potem, że Joe wszystko wyjaśnił. Konie, wyczerpane do ostatka, nosiły ślady nieludzkiego traktowania. Okrutny woźnica będzie mieć sprawę sądową i grozi mu dwa lub trzy miesiące więzienia. Zadziwiające, jak to zdarzenie wpłynęło na Joe'ego. John śmiał się, że w ciągu tego tygodnia urósł przynajmniej o cal. Ja myślę, że urósł naprawdę. Łagodny w obejściu jak zawsze, nabrał umiejętności podejmowania decyzji i stanowczości, tak jakby z chłopca przedzierzgnął się od razu w mężczyznę. ROZDZIAŁ XXI Rozstanie Trzy szczęśliwe lata przeżyłem w tym domu. Niestety, miały nadejść smutne zmiany. Coraz częściej była mowa o złym stanie zdrowia naszej pani. Wizyty doktora stawały się coraz częstsze, pan chodził stroskany i przygnębiony. Wreszcie zapadł wyrok orzekający, że pani musi opuścić kraj i na parę lat zamieszkać na południu. Wiadomość spadła jak grom, pogrążając wszystkich w smutku. Pan zabrał się energicznie do przygotowań do podróży i zamknięcia domu. Słyszeliśmy o tym w stajni, właściwie o niczym innym się nie mówiło. John pracował smutny i milczący. Joe nawet nie zagwizdał. Rozjazdów mnóstwo, bez przerwy mieliśmy oboje z Ginger robotę. Pierwsze miały wyjechać panienki z nauczycielką. Gdy przyszły się z nami pożegnać i pieściły Merry-legsa, swego wiernego druha, dowiedzieliśmy się o naszym losie. Pan sprzedał mnie i Ginger swemu staremu przyjacielowi w przekonaniu, że dostajemy się w dobre miejsce. Merrylegs został sprzedany pastorowi, pod warunkiem, że pozostanie u niego do końca życia. Gdyby utracił siły ze starości, miał być zastrzelony i pogrzebany. Joe również poszedł na służbę do wikarego, miał dbać o kuca, co zapewniało konikowi dobrą opiekę. John miał propozycje ze wszystkich stron, ale twierdził, że poczeka nieco i się rozejrzy. 75 W przeddzień wyjazdu pan przyszedł do stajen, by wydać ostatnie dyspozycje i pożegnać się z nami. Był ogromnie przygnębiony, poznałem to po głosie. Myślę, że konie więcej niż ludzie mogą wyczuć z brzmienia czyjegoś głosu. - Co zdecydowałeś, Johnie, słyszę, że nie przyjmujesz żadnej propozycji? - Nie, proszę pana, ale już się namyśliłem. Chciałbym przyjąć pracę u jakiegoś pierwszorzędnego trenera. Tyle źrebaków marnują - to wystraszą, to popsują przez złe ujeżdżanie. Ja mam jakoś rękę do koni i myślę, że niejednego potrafię wyuczyć wszystkiego, co trzeba. Co jaśnie pan na to powie? - Myślę, że jesteś stworzony do takiego zajęcia, umiesz się z końmi dogadać jak nikt inny na świecie. Jeśli tylko mogę być pomocny w wyszukaniu takiego zajęcia, napisz do mnie. Pomówię z moim plenipotentem w Londynie i zostawię mu twoje świadectwa. -Pan zapisał swój adres, a potem serdecznie podziękował Johnowi za jego wierną służbę, ale on nie mógł znieść tych słów. - Pan pozwoli... ja słuchać nie mogę... pan dziedzic i pani tyle mi dobra wyświadczyli, że nigdy odwdzięczyć bym się nie zdołał. Nigdy tego nie zapomnę. Pan Bóg da, że pani powróci zdrowa, trzeba mieć ufność i nadzieję. Pan nie mógł słowa przemówić, uścisnął Johnowi dłoń i obaj wyszli ze stajni. Nadszedł smutny dzień. Służący z bagażami wyjechał dzień wcześniej, pozostali tylko państwo i panna służąca. Ostatni raz podeszliśmy z Ginger, zaprzęgnięci do powozu, pod ganek. Wyniesiono szale, poduszki i różne drobiazgi. Gdy już wszystko przygotowano, zszedł po schodach pan, niosąc panią na rękach. (Byłem zaprzęgnięty od strony domu i widziałem 76 wszystko wybornie). Ułożono ją troskliwie w powozie, który otaczała służba. Wszyscy płakali. - Żegnam was, zawsze będziemy was pamiętać. Z Bogiem! Jazda, Johnie. Joe wskoczył na kozioł. Ruszyliśmy truchtem aleją przez park i wioskę, gdzie ludzie stawali w progach chat, aby patrzeć na odjazd państwa. Dojechaliśmy do stacji, pani wysiadła z powozu i usłyszałem jej słodki głosik: - Do widzenia, Bóg z tobą, mój Johnie - i w tym czasie czułem kurczowe ściągnięcie lejców. John nic nie odpowiedział, może nie mógł przemówić. Joe wyniósł rzeczy z powozu, John zawołał go do koni, a sam poszedł na peron. Biedny Joe trzymał nas przy pysku i tulił się, ukrywając łzy. Wkrótce na stację wjechał pociąg. Rozległ się trzask otwieranych i zamykanych drzwi, lokomotywa zagwizdała i pociąg ruszył, zostawiając za sobą kłęby siwego dymu i serca pogrążone w głębokim smutku. Pociągu nie było już widać, gdy wrócił John. - Nigdy już, nigdy jej nie zobaczymy. - Ujął lejce i siadł na kozioł obok Joe'ego. Wracaliśmy powoli do domu, który już przestał być naszym domem. ROZDZIAŁ XXII W pałacu Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, Joe zaprzągł Merry-legsa do lekkiego pojazdu gospodarskiego i przyszedł się z nami pożegnać, a Merrylegs zarżał do nas z podwórza. Pojechali do domu wikarego. John osiodłał Ginger, mnie wziął na powróz u boku i tak dostaliśmy się do miejscowości, gdzie mieszkał hrabia W. Wjechaliśmy przez kamienną bramę w podwórze z dużymi zabudowaniami. Opodal widniał pałac. John zapytał o stangreta Yorka. Sporo czasu upłynęło, zanim się wreszcie zjawił. Był to przyzwoicie wyglądający mężczyzna w średnim wieku o rozkazującym brzmieniu głosu. Do Johna zwracał się u-przejmie i po przyjacielsku. Obrzucił nas bacznym spojrzeniem, zawołał chłopca, kazał nas zabrać do stajni i zaprosił Johna do siebie na poczęstunek. Wprowadzono nas do stajni wielkiej i przewiewnej, oczyszczono i dano obrok. W jakieś pół godziny później nadszedł John z Yorkiem. Stangret obejrzał nas starannie. - Panie Manly, konie są na oko bez wady, ale chciałbym wiedzieć o nich coś bliższego. Wiadomo, że koń jak człowiek - ma swoje przyzwyczajenia i wymaga różnego traktowania. Chciałbym się od pana dowiedzieć, jakie mają charaktery. - Konie są takie, że podobnej pary w całej okolicy się nie znajdzie - odpowiedział John. - Smutno mi się 78 z nimi rozstawać, ale muszę też powiedzieć, że nie są do siebie podobne. Kary jest najłagodniejszego usposobienia. Chyba nigdy, ocd małego źrebaka, nie słyszał złego słowa i pracuje z w ielką chęcią. Kasztanka za to musiała być dawniej źle traktowana i przez to jest narowista. Przyszła niespokojna, nieufna, chociaż u nas uspokoiła się zupełnie. W ciągu tych trzech lat nigdy się nie awanturowała. Byle ją dobrze traktować, bo to zacne i chętne stworzenie, ale naturalnie, jest bardziej nerwowa niż Ka^ry. Muchy ją drażnią. Uprząż nie dopasowana albo złes obchodzenie mogą ją doprowadzić do wybuchu, jak to u konia z fantazją i dobrej krwi. - Wiadomo, wiadomo. Niestety, w takiej stajni jak nasza, gdzie jest dużo stajennych, nie każdy jest bez zarzutu. Staram się, jak mogę, ale nie jestem w stanie doglądać wszystkiego, zapamiętam jednak, co pan mówił o klaczy. Właśnie mieli wychodzić ze stajni, kiedy nagle John się zatrzymał. - Zapomniałem powiedzieć, że do ciasnych wędzideł zupełnie nie są przyzwyczajone. Kary go nie nosił, a handlarz, od którego kupiono kasztankę, powiedział, że ją za ostrym wędzidłem popsuli. - No tak, ale u nas muszą w nich chodzić. Ja sam wolę zwykłe wędzidło, jaśnie pan, rozumie się, także, ale pani hrabina lubi styl. Jeśli konie nie noszą się wysoko w zaprzęgu, to nie chce nawet spojrzeć na nie. Sam nie lubię wędzidła, ale jak pani hrabina wyjeżdża, to konie muszą być wysoko podpięte. - Oj, to niedobrze, to bardzo niedobrze - zafrasował się John. - Ale na mnie już czas, inaczej spóźnię się na pociąg. Podszedł do nas, poklepał, zagadał do każdego po kolei. W głosie jego przebijał smutek. Przytuliłem się 79 do niego łbem - tak tylko umiałem go pożegnać. Wreszcie John odszedł. Nigdy go już nie zobaczyłem. Nazajutrz lord W. przyszedł do stajni, wyglądało na to, że jest z nas zadowolony. - Podobają mi się te konie. Pan Gordon je chwalił. Co prawda, maścią nie są dobrane, ale tu na wsi mogą chodzić w parze. Przed wyjazdem do Londynu spróbujemy zaprzęgnąć klacz z Baronem, a Kary będzie wyśmienity pod siodło. York opowiedział wszystko, co usłyszał od Johna. Trzeba uważać na klacz i wędzidło należycie dopasować. Niechby sobie z początku miały i troszkę humorów, tylko panią hrabinę należy uprzedzić. Po południu zaprzęgnięto nas do powozu. Biła trzecia, gdy stanęliśmy przed pałacem. Był wspaniały, ze trzy razy większy niż stary dwór w Birtwick, ale na mój koński rozum bez porównania mniej miły. Dwóch kamerdynerów stało w pogotowiu przy drzwiach. Ubrani byli w liberie, w czerwone spodnie i białe pończochy. Dał się słyszeć szelest jedwabiu, gdy po kamiennych stopniach ganku schodziła milady. Wysoka, z dumnym wejrzeniem, obeszła nas dookoła, przyglądając się uważnie, zdawała się z czegoś niezadowolona, ale nic nie powiedziawszy, wsiadła do powozu. Po raz pierwszy w życiu miałem na sobie wędzidło i muszę przyznać, że jest to pewna niewygoda - nie można od czasu do czasu opuszczać łba na dół. Nie byłem jednak spięty zbyt wysoko, nie wyżej, niż nosiłem się zazwyczaj. Obawiałem się o Ginger, ale wydawała się spokojna i zadowolona. Nazajutrz o trzeciej znów byliśmy przed gankiem, znów służba oczekiwała, jedwab szeleścił, pani zeszła po schodach. - Mój Yorku - rzekła rozkazującym tonem - trzeba konie wyżej podpiąć, taki zaprzęg jest niepodobny do niczego. 80 York zsiadł i powiedział głosem pełnym uległości: - Ja przepraszam jaśnie panią, ale te konie chodziły dotąd na zwykłych wędzidłach i jaśnie pan mówił, że bezpieczniej je będzie stopniowo przyuczać do nowej uprzęży, ale jeśli jaśnie pani rozkazuje, to można je wziąć trochę do góry. - Proszę to zrobić. York zaszedł od przodu, przykrócił rzemienie tylko o jedną dziurkę, ale najmniejsza nawet różnica daje się odczuć, a tego dnia droga wypadła nam pod dość stromą górę. Zaczynałem rozumieć słyszane dawniej opowieści. Chciałem opuścić łeb i sumiennie ciągnąć powóz całym ciałem, ale musiałem ciągnąć pyskiem, co było dokuczliwe i strasznie wyczerpujące. W krzyżu i nogach czułem bolesne napięcie. Wróciliśmy wreszcie. - Widzisz teraz - powiedziała Ginger - sam się przekonałeś, jak to smakuje. Żeby tylko nie było gorzej. Nic nie mówię, bo dobrze się tu z nami obchodzą, ale gdyby mnie spięli za ciasno... Dziękuję, ani myślę tego znosić. Już ja im pokażę. Dzień po dniu, cal po calu skracano rzemienie idące od uzdy do chomąta. Zamiast jak dawniej cieszyć się na chwilę zaprzęgania, zaczynałem się jej bać. Ginger stała się niespokojna, ale nie odzywała się. W końcu myślałem, że złe się już skończyło. Przez kilka dni nie było skracania zapinek. Postanowiłem pracować jak najgorliwiej, mimo że zamiast przyjemności zaprzęganie stało się istną udręką, ale najgorsze było jeszcze przed nami. % ROZDZIAŁ XXIII Walka o wolność Pewnego dnia milady zeszła później niż zwykle, z groźnym poszumem jedwabi. - Jedziemy do księżny B. - oznajmiła, a po chwili dodała: - Kiedyż wreszcie te konie będą nosić łby do góry, niech je York zaraz krócej zbierze i żeby już więcej nie było o tym mowy. York podszedł do mnie, a chłopiec przytrzymał Ginger przy pysku. York ściągnął mi łeb w tył i podpiął tak ciasno, że trudno było wytrzymać, potem podszedł do Ginger, która niecierpliwie rzucała łbem, żując wędzidło. Czuła dobrze, co się święci, i w chwili gdy York odpiął rzemienie, aby je ciaśniej zapiąć, skorzystała z okazji, poderwała przednie nogi i gwałtownie stanęła dęba. York z rozbitym nosem, jego cylinder na ziemi, chłopak leży. W jednej chwili obaj skoczyli, aby ją uchwycić przy pysku, ale ona jak nie zacznie wierzgać, kopać, rzucać się, rozpaczliwie walczyć. Wreszcie, wierzgając, zarzuciła nogi przez dyszel, poczęstowawszy mnie porządnym uderzeniem, i położyła się; nie wiadomo, co byłoby dalej. W tej chwili York rzucił się i przysiadł jej łeb, wołając: - Odprzęgaj Karego, dawaj klucz, odśrubuj dyszel, ej, tam, odcinaj pasy, jak nie możesz odpiąć! Jeden ze służących pobiegł do stajni po klucz, drugi przyniósł z domu nóż. Chłopiec w jednej chwili uwolnił mnie od towarzystwa Ginger i odprowadził do stajni. 82 Wprowadził mnie do boksu, zostawił, jak byłem, w uprzęży i pobiegł do Yorka. Byłem rozgorączkowany i podniecony. Gdybym kiedykolwiek wiedział, co to znaczy gryźć i wierzgać, byłbym na pewno ten grzech popełnił, ale nigdy dawniej tego nie robiłem, stałem więc pełen grozy, z rozbitym udem, ze łbem ciągle podniesionym w górę i ciasno spiętym, bez możliwości uwolnienia się z więzów, bardzo nieszczęśliwy, zbolały i skłonny kopać każdego, kto się nawinie. Po dłuższym czasie dwóch stajennych przyprowadziło Ginger, porządnie zbitą i potłuczoną. York wydał rozkazy, po chwili przyszedł do mnie i w okamgnieniu uwolnił mnie z więzów. - Do diabła z przeklętymi wędzidłami. Spodziewałem się czegoś podobnego od dawna. Jaśnie pan będzie zagniewany, ale cóż, jak mąż kobietą rządzić nie umie, to stangret nic na to nie poradzi. Już ja u-mywam od wszystkiego ręce, a że jaśnie pani do księżny na podwieczorek nie pojedzie, to ja na to nic nie mogę poradzić. Nigdy niczego podobnego nie powiedziałby York publicznie, gdyż przy ludziach miał zwyczaj wyrażać się o państwu z wielką uniżonością. Wymacał mi boki i prędko znalazł uderzone miejsce, nabrzmiałe i bolesne. Kazał obmyć gorącą wodą i przyłożyć okład. Lord W. był bardzo niezadowolony z tego, co się stało. Zgromił Yorka, że nie oparł się życzeniu pani, na co York odpowiedział, żeby na przyszłość sam pan hrabia raczył mu wydawać polecenia. Nic się jednak nie zmieniło, wszystko zostało po dawnemu. Myślę, że York powinien bardziej zdecydowanie stawać w obronie swoich koni, ale może trudno mi o tym sądzić. Ginger nigdy już więcej nie poszła do zaprzęgu. 83 Młodszy syn lorda W. wyprosił ją sobie pod siodło. Co do mnie, to musiałem pozostać w służbie zaprzęgowej. Za towarzysza dano mi Маха. Był on od dawna przyuczony do noszenia wędzidła, wypytywałem go więc, w jaki sposób przyzwyczaił się do niego. - Znoszę, bo muszę, ale wiem dobrze, że zdrowie moje cierpi na tym. I tobie, i mnie ujmie to parę lat życia. - Czy myślisz, że nasz pan zdaje sobie sprawę, jak takie zaprzęganie jest dla nas szkodliwe? - Tego nie wiem, ale weterynarze i handlarze koni aż nadto dobrze to rozumieją, przebywałem kiedyś u kupca, który ujeżdżał mnie i drugiego jeszcze w parze. Co dzień, stopniowo, podnosił nam łby do góry. Jakiś pan przyglądał się tej robocie i spytał, czemu on tak robi? „Bo - powiada - ludziom się to podoba, w miastach chcą, żeby konie powozowe nosiły się wysoko i żeby wysoko stąpały. Rozumiemy, że to dla konia niedobrze, ale dla handlarza tylko korzyść: konie prędko się zedrą i potrzebna będzie kolejna para". Oto - zakończył Max - co sam na własne uszy słyszałem. Ocenę pozostawiam tobie. Trudno opisać, co wycierpiałem przez długie cztery lata, chodząc zaprzężony w powozie pani. Jestem pewien, że gdyby to potrwało dłużej, albo łagodne usposobienie, albo zdrowie zawiodłoby mnie w zupełności. Dawniej nie znałem, co to piana w pysku, teraz ciągły ucisk twardego wędzidła na język i szczękę, ściągnięta nienaturalnie głowa sprawiały, że nieustannie toczyłem pianę. Ludziom to często się podoba. „Co za wspaniałe, pełne życia stworzenie" -mówią, a tymczasem piana to rezultat jakiejś dolegliwości. Wskutek takiego zaprzęgania cierpiałem przy oddychaniu, ponieważ oddech miałem utrudniony. Kiedy wracałem po pracy do stajni, z nadwerężonym 84 grzbietem i piersią, ze zdrętwiałym językiem i obolałym pyskiem, czułem się zgnębiony i wyczerpany. W dawnym domu John i pan byli moimi przyjaciółmi, tutaj - mimo dobrego traktowania - nie mieliśmy przyjaciół. York powinien wiedzieć i zapewne wiedział,- do jakiego stopnia wędzidło jest dla mnie szkodliwe, ale godził się z istniejącym stanem rzeczy i nic nie uczynił, aby mi ulżyć. U ROZDZIAŁ XXIV Lady Anna Wczesną wiosną lord W. z rodziną wyjechali do Londynu. Yorka wzięli ze sobą. W stajni zostałem ja, Ginger i kilka innych koni pod opieką starszego stajennego. Z pozostałych w pałacu osób lady Harriet była chorowita i nudna, rzadko jeździła końmi, lady Anna wolała jeździć konno z braćmi i kuzynami. Była prześliczna, wesoła, łagodna i prawdziwa ko-niarka, wybrała mnie na wierzchowca i nazwała Kary Anster. Rozkoszowałem się wycieczkami na otwartej przestrzeni. Czasem towarzyszyła nam Ginger, czasem Lizzie. Ta Lizzie, jasnogniada klacz, prawie pełnej krwi, była ulubienicą panów z powodu swego temperamentu i wspaniałego poruszania się. Ginger, która ją lepiej znała, mówiła mi, że jest nieco nerwowa. W Hall bawił czas jakiś młody pan, którego nazywali Blantyre. Jeździł zawsze na Lizzie i tak ją sobie chwalił, że kiedyś lady Anna kazała ją osiodłać pod damskie siodło, a mnie pod męskie. Gdy nas przyprowadzono przed ganek, młody pan spytał, widocznie niezadowolony: - Czemu tak? Czy pani sprzykrzył się wierny, zacny Kary Anster? - O nie - odrzekła lady Anna - ale jestem tak łaskawa, że pozwolę panu go spróbować, ja zaś prze- 86 jadę się raz na uroczej Lizzie. Musi pan przyznać, że z budowy i wyglądu dużo bardziej nadaje się na damskiego wierzchowca niż mój faworyt. - Jednakże pozwolę sobie odradzać pani tę jazdę, ta urocza klacz jest o wiele za gorąca pod damskie siodło. Zapewniam panią, że nie jest ona zupełnie godna zaufania, bardzo proszę, przesiodłajmy konie z powrotem. - Kuzynku drogi - roześmiała się lady Anna - doprawdy zbytnio o mnie się troszczysz. Jeżdżę konno od małego dziecka. Ile to razy brałam udział w polowaniach... wiem, wiem, nie lubisz tego sportu dla pań, niestety, pozostaje faktem, że jeździłam, a teraz chcę koniecznie wypróbować Lizzie, która jest taką ulubioną klaczą panów. Bądź dobrym kuzynkiem i pomóż mi wsiąść na konia. Nie było zatem nic do gadania. Blantyre z całą troskliwością pomógł kuzynce usiąść w siodle. Obejrzał wędzidło, rzemienie powstrzymujące zadzieranie łba, podał cugle do ręki, po czym sam dosiadł mnie. Właśnie mieliśmy ruszać, gdy pojawił się służący z prośbą od lady Harriet, aby zawieźć od niej list do doktora Ashleya i przywieźć odpowiedź. Wioska leżała o milę od pałacu, dom doktora stał na końcu wsi. W drodze humor nam dopisywał. Przybyliśmy pod bramę, za którą widać było krótki podjazd szpalerem aż do domu. Blantyre zeskoczył z siodła i otworzył bramę, ale lady Anna powstrzymała go. - Poczekam tu na kuzyna, Karego można przywiązać do bramy, postoi. Spojrzał na nią z wahaniem, a po chwili odparł: - Za pięć minut będę z powrotem. - Proszę się nie śpieszyć. Ani ja, ani Lizzie nie mamy zamiaru uciekać. Zarzucił moje cugle na żelazne pręty ogrodzenia 87 i znikł za bramą. Lizzie stała spokojnie parę kroków dalej, zwrócona zadem do mnie. Panienka siedziała wygodnie i opuściwszy cugle, nuciła sobie cicho. Nasłuchiwałem oddalających się kroków mojego jeźdźca. Słyszałem, jak pukał do drzwi. Po przeciwnej stronie drogi rozciągała się ogrodzona łąka, do której brama stała otworem. Właśnie przez tę bramę wybiegło parę koni i kilka źrebaków, tłocząc się w nieładzie. Z tyłu, strzelając z bata, pędził je chłopak. Źrebaki płoszyły się i swawoliły. Jeden skoczył ku nam przez drogę, pętając się koło zadnich nóg Lizzie. Kto zawinił, czy głupota źrebaka, czy strzelanie z bicza, czy obie rzeczy jednocześnie, nie wiem, dość że Lizzie zarzuciła mocno zadem do góry i wściekłym galopem rzuciła się do ucieczki. Stało się to tak nagle, że lady Anna ledwie zdołała utrzymać się w siodle. Zarżałem o pomoc. Rżałem donośnie, grzebiąc niecierpliwie kopytem i rzucając łbem, aby odczepić cugle. W tej chwili wypadł Blantyre, rozejrzał się niespokojnie, zdążył jeszcze zobaczyć znikającą sylwetkę konia i w okamgnieniu znalazł się w siodle. Nie trzeba było bata ani ostróg, na równi z moim jeźdźcem pragnąłem dogonić Lizzie. Zrozumiał mnie, puścił luźno cugle, pochylił się ku przodowi i ruszyliśmy w pogoń. Droga szła prosto, a potem nagle zobaczyliśmy, że rozwidla się w dwie strony. Uciekających dawno nie było widać. Którędy jechać? Jakaś kobieta stała przed bramą i osłaniając oczy ręką, wpatrywała się w dal. - W którą stronę? - krzyknął Blantyre. - Na prawo - odkrzyknęła kobieta, wskazując kierunek. Za chwilę ujrzeliśmy zbiegów, a po chwili znów nam znikli za zakrętem. Kilkakrotnie już ich widzieliśmy i ponownie ginęli nam z oczu. Zdawało się, że ich 88 nxe dościgniemy. Przy pryzmie kamieni na poboczu zobaczyliśmy starego dróżmika, który dawał znaki, że chce coś powiedzieć. - Na pastwiska, na gminne pastwiska! - krzyknął, gdy Blantyre wstrzymał mnie z lekka. - Tam skręciła. Znałem te pastwiska dobrze, grunt bardzo nierówny, porosły żarnowcami i wrzosem, na nim z rzadka rozsiane tarniny, stare rozłożyste drzewa, trafiały się też kawałki lepszej, gładkiej trawy, pełnej mrowisk i kretowisk. Najmniej odpowiedni teren dla oszalałych galopów. Skręcając na pastwiska, dojrzeliśmy przed sobą zielony kostiumik. Panienka zgubiła kapelusz. Jej kasztanowe włosy rozwiały się bujną falą, przechylona w tył, ściągała cugle z całej mocy, ale widać było, że siły ją opuszczają. Nierówności gruntu znacznie zmniejszały szybkość biegu Lizzie, mieliśmy coraz większą szansę dogonić ją. Na szerokim pastwisku Blantyre puścił mnie luzem, bystrym okiem po mistrzowsku dobierał drogę i kierował mną wprawną dłonią; prawie nie potrzebowałem zwalniać, dzięki czemu zbliżyliśmy się znacznie do uciekających. W połowie wrzosowiska znaczył się świeżo wykopany rów, z którego ziemię odrzucono na drugą stronę. To ją zatrzyma... Och, nie... Lizzie skacze, potyka się o grudy, pada. Mój jeździec krzyknął: - No, Kary, naprzód! - Zebrał mnie krótko, a ja zdecydowanym skokiem przesadziłem rów i nasyp. Między wrzosami, bez ruchu, twarzą do ziemi leżała moja biedna panienka. Blantyre przykląkł, wołając ją po imieniu - na próżno. Odwrócił ją na wznak, twarzyczkę miała śmiertelnie bladą, oczy zamknięte. - Anno, droga Anno - odezwał się. 89 Rozpiął jej żakiet, kołnierzyk, badał ręce w przegubach, wreszcie zerwał się i zaczął rozglądać się wokół, szukając pomocy. Niedaleko dwaj ludzie pracowali na torfowisku. Widząc klacz biegającą bez jeźdźca, rzucili się, aby ją schwytać. Wkrótce nadeszli, przywołani okrzykami Blantyre'a. Jeden z nich pytał, czy może się do czegoś przydać. - Potraficie jechać konno? - Nietęgi ze mnie jeździec, ale dla panienki jestem gotów nadstawić karku. Toż ona uratowała moją żonę tej zimy. - Siadaj na Karego, mój przyjacielu, śpieszcie do doktora, by natychmiast tu przyjechał, a potem jazda do pałacu, opowiedz, co się stało. Niech nam przyślą powóz i kogoś do pomocy, ja tu pozostanę. - Dobrze, proszę pana, postaram się najlepiej, jak tylko potrafię, Pan Bóg da, że panienka rychło oczy otworzy. Hej, Joe - zawołał do swego towarzysza -biegaj po wodę i powiedz mojej starej, niech tu zaraz przychodzi do panienki. Wdrapał się jakoś na siodło. - Ho-op! - Uderzył mnie ciężko buciskami po bokach. Puścił mnie, omijając przezornie rów i nasyp. Nie miał bata w ręku, co go z początku zaniepokoiło, jednak mój bieg uspokoił go wkrótce. Zapomniał, że najlepsze, co może uczynić, to trzymać się możliwie równo w siodle. Starałem się jak najmniej go trząść, ale i tak na nierównościach parę razy wołał: „Hola-hola". Droga po gościńcu przeszła gładko. Odbyliśmy wędrówkę do doktora i do pałacu, gdzie mego jeźdźca zapraszano na kieliszek. - Nie, nie - wymawiał się - pójdę skrótem, szybciej będę na łące niż powóz. 90 Nowina sprawiła wiele zamieszania, mnie zabrano jo stajni, rozsiodłano, okryto derą. Osiodłano pospiesznie Ginger dla lorda George'a. Wkrótce też u-słyszałem turkot wyjeżdżającego powozu. Dużo czasu minęło, aż wreszcie wróciła Ginger. Gdy zostaliśmy sami, opowiedziała mi, co widziała na łące. - Dużo ci nie mam do powiedzenia, wiem tylko, że galopowałam prawie całą drogę. Właśnie nadjeżdżał doktor. Panienka miała głowę wspartą o kolana jakiejś wiejskiej kobiety. Doktor wlewał panience do ust lekarstwo, mówił, że żyje. Mnie odprowadzono, panienkę ułożono w powozie. Ruszyliśmy wszyscy do domu. Słyszałam, jak mój pan tłumaczył komuś, że kości ma całe, ale dotąd ust nie otworzyła. Gdy lord George zabierał Ginger na polowania i biegi myśliwskie, York tylko kręcił głową. Dla wytre-nowania konia w pracy, której jeszcze nie zna, potrzeba rozważnej ręki i wytrawnego jeźdźca, a nie takiego amatora jak lord George. Ginger bardzo lubiła te zabawy, jednak mocno podupadła na zdrowiu i pokasływała. Była zbyt dumna, by się uskarżać, ale bardzo się o nią niepokoiłem. Parę dni po wypadku Blantyre odwiedził mnie, klepał, gładził, chwalił. Opowiadał lordowi George'owi, że widocznie musiałem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego lady Annie. Mówił, że nie powinna ona nigdy siadać na innego konia jak tylko na Karego. Zrozumiałem, że mojej panience nie grozi już niebezpieczeństwo, że wkrótce będzie mogła znów jeździć konno. Cieszyłem się tą dobrą nowiną i z ufnością spoglądałem w przyszłość. ROZDZIAŁ XXV Reuben Smith Chcę opowiedzieć o człowieku, który się nazywał Reuben Smith. Powierzono mu opiekę nad stajnią w czasie, gdy York pojechał do Londynu. Znał się on na swym zajęciu wybornie i byłby najlepszym pod słońcem pracownikiem. Roztropny, dobry zarządca, łagodny w obejściu, znający się na leczeniu, gdyż wiele lat służył u weterynarza. Powoził wspaniale nie tylko parą, ale dwójką i czwórką. Chłop okazały, na schwał i bardzo przyjemny, ludzie go lubili, konie też. Wobec tego wydawało się dziwne, że zajmował podrzędne stanowisko, zamiast być naczelnym stangretem jak York. Niestety, miał jedną wielką wadę, a mianowicie upijał się. Czynił to we właściwy sobie sposób, to znaczy nie pił stale, lecz od czasu do czasu. Całymi tygodniami bywał trzeźwy, aż pewnego dnia urządzał pijatykę, poniżając samego siebie, przejmując zgrozą rodzinę, wyrządzając szkody otoczeniu. Był on jednak tak użyteczny w stajni, że York wielokrotnie tuszował sprawy i starał się, aby awantury nie doszły do wiadomości lorda W. Kiedyś Reuben miał przywieźć całe towarzystwo z zabawy odbywającej się w sąsiedztwie, tymczasem spił się do tego stopnia, że nie mógł powozić. Jeden z panów musiał siąść na koźle i zawieźć gości do domu. To zdarzenie nie dało się ukryć i Reubena wydalono. Wraz z żoną i dziećmi musiał opuścić śliczny do- 92 діек u wjazdu do parku, gdzie dotąd mieszkali. Opowiadał mi o tym stary Max, gdyż wszystko to zdarzyło się dość dawno. Otóż na krótko przed naszym przybyciem Reuben został przyjęty z powrotem do służby. Lord W. przebaczył mu za wstawiennictwem Yorka, a Reuben przyrzekł, że dopóki żyje, kropli do ust nie weźmie. Uczciwie dotrzymywał słowa, York więc sądził, że można mu z całym zaufaniem powierzyć opiekę nad stajnią. Był wczesny kwiecień. W maju spodziewano się przyjazdu państwa. Ponieważ mały powozik wymagał remontu, a pułkownik Blantyre miał wracać do pułku, postanowiono, że Reuben odwiezie go do miasta po-wozikiem, zabierając z sobą siodło, aby do domu wrócić konno. Na tę wyprawę wyznaczono mnie. Na stacji pułkownik pożegnał Reubena i dał mu upominek pieniężny. - Pamiętaj, Reuben, służ wiernie panience, pilnuj dla niej Karego i nie pozwól, żeby byle kto go dosiadał. Zostawiliśmy powóz u majstra, Reuben siadł na mnie, zajechał pod „Białego Lwa", kazał mnie dobrze nakarmić i przygotować należycie na godzinę czwartą. Zgubiłem z przedniej podkowy hufnal, czyli gwóźdź, lecz stajenny zauważył to dopiero przed samą czwartą. Reuben Smith wrócił koło piątej i oznajmił, że nie wyjedzie przed godziną szóstą, ponieważ spotkał niespodziewanie starych kompanów. Stajenny powiedział o zgubionym hufhalu i spytał, czy trzeba mnie przekuwać. - Nie, nie trzeba - orzekł Reuben - załatwimy to w domu. Mówił głośno, opryskliwie, pomyślałem też, że to do niego niepodobne, taki brak zainteresowania obluzowaną podkową. 93 Nie zjawił się o szóstej ani o siódmej, ani o ósmej, dopiero przed samą dziewiątą zgłosił się po mnie. Był wściekły, głos miał zmieniony, nie wiadomo za co zwymyślał stajennego. Oberżysta stał w drzwiach. - Uważajcie, panie Smith! Odburknął coś grubiańsko. Zaledwie znaleźliśmy się za miastem, puścił mnie cwałem, dając często dobrego bata, choć szedłem pełnym biegiem. Księżyc nie świecił, panowała zupełna ciemność, świeżo naprawioną drogę pokrywały ostre kamienie. W naszym szalonym biegu podkowa była coraz luźniejsza, wreszcie koło rogatki odpadła zupełnie. Gdyby Smith był przytomny, zauważyłby z pewnością coś nienormalnego w moim biegu. Niestety, spity był do nieprzytomności. Za rogatką porządny kawał drogi wysypany był grubo tłuczonym kamieniem. Galopowanie po takim terenie bez jednej podkowy wiązało się z nieuniknionym niebezpieczeństwem. Tymczasem jeździec okładał mnie batem i wykrzykując dzikie przekleństwa, zagrzewał mnie do biegu. Cierpiałem dotkliwie z powodu kopyta. Było pęknięte i zdarte do żywego, ostre kamienie cięły boleśnie. Długo to trwać nie mogło, ani ja, ani żaden inny koń by nie wytrzymał. Potknąłem się i padłem całym ciężarem na przednie kolana. Smith, wyrzucony moim potknięciem w tak wielkim pędzie, ciężko upadł na ziemię. Wkrótce porwałem się na nogi i uskoczyłem na pobocze drogi, gdzie nie było kamieni. Właśnie księżyc pojawił się zza chmury i oświetlił postać Smitha leżącego o kilka kroków ode mnie. Próbował się podnieść, lecz tylko jęknął głucho. Ja także chciałbym móc jęczeć. Cierpiałem nieznośny, dotkliwy ból w obu kolanach i kopytach, lecz konie cierpią w milczeniu. 94 gtałem, nasłuchując ciszy, z której nie dolatywał żaden odgłos. Smith znowu stęknął przeciągle. Leżał nieruchomo w pełnym świetle księżyca. Nie mogłem nic zrobić ani dla niego, ani dla siebie. Och, jakże nasłuchiwałem turkotu kół, tętentu kopyt lub echa ludzkich kroków. ]STa tej mało uczęszczanej drodze mógłbym godzinami wyczekiwać pomocy. Jedynym odgłosem był przerywany śpiew słowika, a jedynym ruchem - płynięcie białych chmurek, które przesłaniały co pewien czas księżyc. Nasuwały mi się wspomnienia odległych, letnich nocy, które spędzałem razem z matką na zielonych łąkach farmera Greya. ** ROZDZIAŁ XXVI Smutny koniec Musiała być północ, gdy w oddali usłyszałem odgłos końskich kopyt. Czasem głos się gubił, czasem słychać go było bliżej, coraz bliżej. W miejscu gdzie stałem, droga biegła wśród pól należących do lorda W. Tętent kopyt dochodził od pola, obudziła się więc we mnie nadzieja, że ktoś nas szuka. W miarę jak odgłos kopyt się zbliżał, nabierałem pewności, że to Ginger. Jeszcze chwila, a wiedziałem już, że to dwukółka. Zarżałem donośnie i ogarnęła mnie radość, gdy usłyszałem w odpowiedzi rżenie Ginger. Podjechali ostrożnie do kamienistej drogi i zatrzymali się koło ciemnej postaci leżącej bezwładnie na ziemi. Z dwukółki wyskoczył człowiek i pochylił się nad ciałem. - To Reuben, nie rusza się wcale. Drugi człowiek pochylił się także. - Nie żyje. Dotknij jego rąk - lodowate. Podnieśli go. Ani skry życia, włosy zlepione krwią. Ułożyli go z powrotem i podeszli do mnie. Zaraz dostrzegli rozbite kolana. - Musiał się potknąć i zrzucić go. Kto by myślał, że Mój Kary tak się potknie. -Reuben musiał tu leżeć długi czas. Czemuż ten koń nie ucieka do stajni? Robert chciał mnie poprowadzić, zrobiłem krok i omal nie upadłem znowu. 96 - Oho, z nogą coś niedobrego. Patrz tutaj, kopyto całkiem pocięte, nic dziwnego, że się przewrócił. Biedny Kary. Wiesz, Ned, podejrzewam, że Reuben coś tu zawinił. Jak mógł jechać po takich kamieniach na bosym" koniu? Robić coś podobnego to jakby chcieć ujechać na księżyc. Musiał nie być przy zdrowych zmysłach. Pewno stare grzechy. - Biedna Zuzanna, przyszła dopytywać się, czy Reuben już wrócił. Wmawiała, że wcale nie jest niespokojna, wymyślała powody, które mogły zatrzymać go w mieście, ale jednak prosiła mnie, żeby wyjechać mu na spotkanie. - Cóż poczniemy? - Trzeba konia i ciało sprowadzić do domu. - Niełatwa to sprawa. Ustalili w końcu, że Robert poprowadzi mnie, a Ned zajmie się ciałem. Ciężko było ułożyć je w dwu-kółce, bo nie miał kto przytrzymać Ginger. Ona, rozumiejąc, co się dzieje, stała jak mur. Patrzyłem na to z uznaniem, bo jeśli Ginger miała jakąś wadę, to chyba właśnie tę, że nie potrafiła cierpliwie ustać. Ned ruszył powoli dwukółka. Robert powtórnie obejrzał moje nogi, wyjął z kieszeni chustkę, obwiązał mi ciasno kopyto i tak poprowadził. Nigdy nie zapomnę tego powrotu do domu. Było to przeszło pięć kilometrów. Robert prowadził mnie powoli, a ja kuśtykałem, wlokąc się z ogromnym wysiłkiem. Musiał mi współczuć, bo często zagadywał do mnie i klepał zachęcająco. Wreszcie dowlokłem się do swojego boksu. Nasypano mi owsa, Robert owinął mi kolana wilgotnym bandażem, kopyto opatrzył okładem z otrąb, chcąc w ten sposób obniżyć gorączkę i oczyścić rany, zanim jutro obejrzy mnie weterynarz. Udało mi się jakoś ułożyć na słomie i pomimo bólu zasnąłem. 97 Nazajutrz weterynarz zbadał mi nogi i orzekł, że stawy są chyba nienaruszone, ale ślady pozostaną na zawsze. Mniemam, że kuracja, jaką zastosował, była właściwa i staranna, ale jakże bolesna! Wdało się dzikie mięso, które trzeba było przypalać. Po zagojeniu z kolana zeszła sierść. W związku z nagłym zgonem Reubena przeprowadzono dochodzenie. Gospodarz i stajenny spod „Białego Lwa" zaświadczyli, że dobrze pijany wyjeżdżał z miasta. Człowiek przy rogatce zeznał, że Reuben minął rogatkę ostrym galopem. Znaleziona na kamieniach podkowa wyjaśniła resztę. Byłem całkowicie oczyszczony z podejrzeń, a wszyscy żałowali Zuzanny. Biedaczka odchodziła o zmysłów. Wciąż powtarzała: - Taki był dobry, taki dobry, wszystkiemu winn przeklęta wódka! Czemu ją sprzedają? Mój Reuben, mój biedny Reuben. Po pogrzebie musiała po raz wtóry opuścić wraz z sześciorgiem dzieci zaciszny biały domek, a że nie miała rodziny ani własnego dachu nad głową, przyszło jej szukać schronienia w jakimś zatłoczonym, nędznym przytulisku, w którym mieszkali tacy sami jak ona biedacy. ROZDZIAŁ XXVII Ruina Gdy tylko zagoiły mi się kolana, puszczono mnie na trawę, spacerowałem luzem po łące, w pełni swobody, mogąc używać sobie do woli. Oprócz mnie na łące nie było żywej duszy, a tak już nawykłem do towarzystwa, że czułem się bardzo osamotniony. Z Ginger zaprzyjaźniliśmy się szybko i bardzo mi jej teraz brakowało. Słysząc w oddali odgłos kopyt końskich, często rżałem, zwykle bez odpowiedzi. Kiedyś rankiem otwierają wrota w ogrodzeniu i... kogo ja widzę? Ginger, we własnej osobie, kochana, stara Ginger. Zdjęto jej uzdę i puszczono luzem. Przy-kłusowałem do niej z radosnym rżeniem Cieszyliśmy się niezmiernie ze spotkania, ale wkrótce przekonałem się, że sprowadzono Ginger na pastwisko nie po to, by sprawić nam przyjemność. Za długo opowiadać tu jej dzieje. Krótko mówiąc, okazało się, że jest wyczerpana dzikimi jazdami i że odstawiono ją, by sprawdzić, ile pomoże jej wypoczynek. Lord George był jeszcze młodziutki i nie znosił uwag. Jako zawzięty jeździec, rad był galopować przy każdej sposobności, nie zważając na swego wierzchowca. Prędko po moim wyjściu ze stajni miał miejsce bieg myśliwski, w którym panicz postanowił wziąć udział. Stajenny ostrzegał, że Ginger nie jest wypoczęta i nie odzyskała odpowiedniej formy. George uparł się 99 i pchał Ginger między najlepszych w wyścigu. Dzię swojemu niebywałemu charakterowi Ginger mim wszystko przyszła w pierwszej trójce, ale bez tchu przy tym nadmierna, jak na jej budowę, waga jeźdźc nadwerężyła jej ścięgna i przyczyniła się do ostatecz nego wyczerpania. - Tak więc - mówiła - znaleźliśmy się tutaj, zmar nowani w kwiecie wieku, ty przez pijaka, ja prze szaleńca. Smutny los. Czuliśmy doskonale, że każde z nas nie jest tym czym było do niedawna. Nie psuło nam jednak przy jemności to, że nie cwałowaliśmy co chwila jak z dawnych czasów. Zwykliśmy paść się, tarzać i leżeć n trawie godzinami, stać w cieniu drzew, dotykając si łbami. Tak upłynął nam czas aż do powrotu państw ze stolicy. Pewnego dnia hrabia w towarzystwie Yorka zjawi się na łące. Staliśmy spokojnie pod drzewem, podcza gdy oni uważnie nas oglądali. Hrabia wydawał się znie chęcony. - Trzysta funtów jakby kto zdmuchnął. A co mni najbardziej boli, to że zmarnowano mi konie, któr zostawił mi pod opieką stary druh. Niech klacz ro' odpocznie, zobaczymy, co pokaże, ale Karego trzeb sprzedać. Wielka szkoda, to jednak nie do pomyślenia żeby w mojej stajni mogło stać stworzenie z takim kolanami. - Zapewne, rozumie się, proszę jaśnie pana - przy takiwał York - trzeba go dać w służbę, gdzie wyglą nie ma takiego znaczenia, a gdzie nie działaby mu si krzywda. Tu niedaleko, w uzdrowisku, znam jedneg człowieka, ma remizę i trzyma konie do wynajęcia Często szuka konia dobrego i niedrogiego. Umie chodzić koło koni i dba o ich dobre zachowanie. Jakby pan zechciał... 100 - Napisz do niego, York, bardziej mi chodzi o dobre jjiiejsce dla Karego niż o pieniądze. Z tym odeszli. - Prędko się ciebie pozbędą - żaliła się Ginger. -Stracę jedynego przyjaciela, nigdy cię już nie ujrzę, 0ch, jaki okropny jest świat! Kilka dni później przyszedł do nas Robert, zarzucił mi uzdę i poprowadził; nie miałem nawet czasu pożegnać się z Ginger. Rżeliśmy do siebie niespokojnie, a Ginger biegła wzdłuż żywopłotu, odzywając się, dopóki słyszała odgłos mych kroków. Za sprawą Yorka zostałem sprzedany właścicielowi remizy. Podróżowałem pociągiem, co było wielką dla mnie nowością. Początkowo napełniało mnie to strachem, ale gdy się przekonałem, że sapanie, chrapanie, gwizd i, co najgorsze, dygotanie boksu, w którym jadę, nie wyrządzają mi żadnej krzywdy, uspokoiłem się. Po podróży znalazłem się w przyzwoicie zaopatrzonej stajni, choć nie tak miłej i przewiewnej jak te, do których przywykłem. Stanowiska zamiast boksów: przywiązano mnie do żłobu. Stałem ciągle na postronku, co było bardzo męczące. Ludzie zdają się nie pojmować, że koń dużo lepiej pracuje, gdy ma wygody w stajni. Żywiono nas i czyszczono należycie. Nasz pan doglądał nas, jak umiał, miał on wiele koni i dużo pojazdów do wynajęcia. Czasem powozili nasi ludzie, czasem wynajmowano konie z pojazdami panom lub paniom, którzy sami powozili. ROZDZIAŁ XXVIII Konie do wynajęcia i ci, którzy nimi powożą Dotąd zawsze znajdowałem się w rękach ludzi, którzy umieli powozić, tutaj dopiero spotkałem się z ignorancją złych i niedoświadczonych woźniców. Koń do wynajęcia, oddany w ręce pierwszego lepszego amatora! Ja, z moją łagodnością, częściej dostawałem się nieumiejętnym jeźdźcom, ponieważ można było polegać na moim spokojnym charakterze. Długo można by wyliczać te różnorodne maniery, które cechowały poznanych przeze mnie furmanów. Wspomnę tylko o paru typach. Moda krótkich lejców. Takim powożącym zdaje się, że cała sztuka polega na ciasnym trzymaniu konia. Ciągną lejce twardą ręką, nie puszczając ani na moment, nie pozwalając, żeby pysk odpoczął choćby chwilę. Mówią przy tym, że trzymają konia mocno w ręku, tak jakby koń sam z siebie trzymać się nie potrafił. Prawda, są konie słabe w nogach lub zmęczone, pyskom ich odebrano wrażliwość takim właśnie postępowaniem, ale jeśli powozić w ten sposób koniem, który ma pysk czuły i trzyma się dobrze na nogach, to sprawia się mu tylko udrękę i do niczego dobrego to nie prowadzi. Bywają też furmani niedbali, którzy przez lenistwo trzymają ręce na kolanach, lejce zaś zwisają nam na 102 grzbietach. Naturalnie, ktoś taki zupełnie nad koniem nie panuje, szczególnie w razie jakiegoś -wypadku. Niech się koń spłoszy, skoczy nagle do przodu czy się potknie, woźnica jest bezradny i zanim się zbierze, już szkoda wyrządzona. Co do mnie, nie leży w mych obyczajach zrywać się nagle lub potykać, ale nauczyłem się czerpać od mego woźnicy zachętę do pracy i zdawać się na jego kierowanie, lubię też czuć, że jestem na końcu cugli, szczególnie przy zjeżdżaniu z górki, i mieć poczucie, że mój furman nie śpi. Takie rozlazłe powożenie zachęca konie do lenistwa, a przy zmianie woźnicy naraża na niejeden przykry bat. Pan Gordon zawsze dbał, aby koń czuł, że jest cały czas prowadzony. Zwykł mawiać, że koniowi, podobnie jak dziecku, krzywdę się wyrządza, pozwalając mu nabrać złych przyzwyczajeń, za które później musi cierpieć. Poza tym powożący często są nieuważni, myślą o wszystkim, tylko nie o koniu, którym powożą. Pewnego dnia wyszedłem, zaprzężony do powoziku. Na koźle siedział taki roztrzepany amator, z tyłu pani z dziećmi. Ściągnął lejce w chwili, gdy ruszałem, i naturalnie przyłożył mi kilka batów, całkiem nieuzasadnionych, ponieważ uczciwie szedłem naprzód. Droga, w wielu miejscach naprawiona, zasypana była tłuczonym kamieniem. Mój dzielny woźnica rozmawiał z damą i dziećmi. Rozglądał się po okolicy na prawo i lewo, plotąc trzy po trzy. Nie przyszło mu na myśl rzucić okiem na konia, którym powoził, lub wybierać równiejszą drogę. Nic też dziwnego, że złapałem kamień w podkowę. Gdyby na koźle siedział pan Gordon albo John, albo choć trochę przytomny furman, zaraz by spostrzegł, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Nawet w ciemności doświadczona ręka wyczuje zmianę kroku. Należało zejść i wydobyć kamień, ale ten człowiek śmiał się, gwizdał i trajkotał, podczas gdy 103 każdy krok wbijał kamień coraz mocniej w podkowę, uciskając mi strzałkę w nieznośny sposób. Najgorszy jest kamień u góry ostry, przez co niemiłosiernie kraje wrażliwe wnętrze kopyta, a od spodu gładko zaokrąglony, powód niebezpiecznych poślizgnięć. Taki właśnie, najgorszy, mnie się przytrafił. Czy ów jegomość był ślepy, czy tak bardzo nieuważny, nie wiem, ale jechałem z tym nieszczęsna kamieniem parę kilometrów. Z bólu mocno utykałei na chorą nogę. Na koniec wreszcie to spostrzegł. - A to co? - zawołał. - Wyprawił nas kulawym koniem, to złodziejstwo! - Potrząsnął lejcami, świsnął biczem. - Nie udawaj, mój stary, droga jest drogą, nie ma co z lenistwa udawać kulawego. Na szczęście, właśnie przejeżdżał jakiś gospodarz na gniadym wałachu. Uchylił kapelusza. -Przepraszam pana, widzę, że coś niedobrego dzieje się z pańskim koniem. Idzie tak, jakby kamień wbił mu się w kopyto. Pan pozwoli, że spojrzę. Przeklęte te drobne kamienie na drodze. -Wynająłem tego konia, nie rozumiem, co się z nim dzieje, to skandal dawać komuś okulawione stworzenie. Farmer zsiadł z konia, przerzucił cugle przez ramię i pewną ręką ujął moją chorą nogę. - Ależ to kamień! Wcale się nie dziwię, że kuleje. Spróbował wyciągnąć kamień palcami, a gdy okazało się to niemożliwe, wydostał z kieszeni obcążki i bardzo delikatnie, choć z trudem, usunął wreszcie nieszczęsny kamień. - Cud, że ten koń nie przewalił się i nie rozbił kolan na dokładkę - powiedział. - No, no, ciekawa rzecz - zdziwił się mój woźnica -nigdy nie myślałem, że koniowi może się kamień wbić w kopyto. 104 - Doprawdy, nie wiedział pan? - powiedział farmer z wyraźnym politowaniem. - Najlepszemu się to zdarzy na takiej drodze, trzeba zawsze uważnie patrzeć i kamień wyjąć natychmiast. Ta noga jest mocno skaleczona - ciągnął, puszczając mi nogę i klepiąc przyjaźnie. - Radziłbym jechać powoli, przez pewien czas będzie kulał. Dosiadł swojego wałacha, uchylił kapelusza w stronę pani i odjechał. Mój furman natomiast zakołysał lejcami, smagając batem po uprzęży, zrozumiałem więc, że chce, abym ruszył. Uczyniłem to chętnie, szczęśliwy, że się pozbyłem kamienia, choć noga mnie mocno bolała. Oto jakie przeżycia zdarzają się nieraz nam, koniom do wynajęcia. * ROZDZIAŁ XXIX Mieszczuchy Jest także jeżdżenie w stylu samochodowym. Tak powożą przeważnie mieszkańcy miast, którzy nigdy nie obcowali bliżej z koniem i najczęściej podróżowali pociągiem. W ich pojęciu koń to maszyna parowa niewielkich rozmiarów. Chcą użyć za swoje pieniądze, wynajęli konia, niech więc idzie tak prędko, tak daleko i z tak ciężkim ładunkiem, jak im się to podoba. Czy droga sucha i równa, czy błotnista i grząska lub kamienista, czy pod górę, czy z góry - dalej, dalej, bez wytchnienia, bez żadnych względów, w tym samym tempie. Takiemu pasażerowi nie przyjdzie na myśl wysiąść, gdy droga idzie pod górę, by zmniejszyć ciężar. Zapłacił za jazdę, więc będzie jechać. Od czego jest koń? Koń stworzony jest po to, aby wciągał człowieka na strome wzgórza, niech ciągnie! Szarpie więc taki furman lejce, smaga batem, nierzadko obrzuca przekleństwami: „Nie ustawaj, nie leń się, ty podła bestio!". I znów bat w robocie. Przecież staramy się ze wszystkich sił, posłusznie, bez skargi, choć często wyczerpani do ostatka i w poczuciu beznadziejności. Maszynowy sposób jazdy niszczy konia najszybciej. Lepiej iść dwadzieścia kilka kilometrów z uważnym i wprawnym woźnicą niż dziesięć z takim, o jakim mówiłem. Jeszcze jedna uwaga. Jakże rzadko stosują hamu- 106 lec na stromych pochyłościach, co często staje się powodem nieszczęśliwych wypadków. Lub, jeśli zahamują, to zapomną odciągnąć hamulec u stóp góry. Czasem zdarzy się ciągnąć zahamowane koło aż do połowy następnego wzgórza. Cóż to za wysiłek dla konia! Mieszczuchy, amatorzy powożenia, zamiast ruszać powoli, jak na dżentelmenów przystało, puszczają się w galop od progu domu, a kiedy chcą się zatrzymać, podcinają batem i ściągają lejce gwałtownie i niespodziewanie, osadzając konia na zadzie i rozrywając pysk wędzidłem. Na zakręcie zawracają z nagła, nie pilnując właściwej strony drogi. Kiedyś wiosną, pamiętam, wyszliśmy obaj z Ro-rym, moim dobrym kompanem, z którym zwykle chadzaliśmy w parze. Powoził nami nasz stangret, zawsze życzliwy i uważny, dzień więc zapowiadał się przyjemnie. O zmroku wracaliśmy do domu równiutkim kłusikiem. Droga skręcała na lewo, trzymaliśmy się prawej strony, nie zwalniając kroku, miejsca do mijania było aż nadto. Tuż przed zakrętem usłyszałem z naprzeciwka tętent i turkot, a wiedziałem, że droga schodzi w dół. Żywopłot zasłaniał nam widok. W jednej chwili nastąpiła katastrofa. Moje szczęście, że znalazłem się od strony żywopłotu, Rory zaś, biedak, zaprzęgnięty po lewej stronie, był bez żadnej osłony. Mijający nas jechał prosto na zakręt w zbyt szybkim tempie, dostrzegł nas dopiero w ostatniej chwili, zdążył zaledwie gwałtownie szarpnąć w bok. Cały impet poszedł na Rory'ego, dostał dyszlem w samą pierś. Póki żyję, nie zapomnę tego stęknięcia, gdy rzucił się w tył. W zaprzęgu, który wpadł na nas, koń upadł, łamiąc dyszel. Okazało się, że zaprzęg pochodził z naszego zakładu. Był to jednokonny powozik dwukołowy na wysokich kołach, najchętniej wynajmowany przez młodzieńców. 107 Powożącym okazał się jeden z typów, którzy albo nie pamiętają, którą stroną drogi należy jechać, albo też lekceważą sobie tę zasadę. Biedny Rory został ciężko raniony. Gdyby dostał uderzenie bardziej z boku, padłby trupem i kto wie, czy nie wyszedłby na tym lepiej. Długo się leczył i został sprzedany węglarzowi, a co znaczy ciągnąć ciężary po naszych górach, my tylko wiedzieć możemy. Koń zstępujący po stromej pochyłości, z wyładowanym wozem, bez hamulca, to widok, na którego wspomnienie ogarnia mnie smutek. W ten sposób Rory odszedł od nas. Zaprzęgano mnie teraz z Peggy, moją sąsiadką ze stajni. Była to klacz mocna, dobrze zbudowana, zwięzła, jasnogniada z ciemnymi plamami, z ciemną grzywą i ogonem. Nie była czystej krwi, ale urodziwa i wyjątkowo szlachetna. Tylko coś niespokojnego w jej spojrzeniu kazało mi się domyślać, że ma jakieś kłopoty. Gdy po raz pierwszy wyszliśmy razem, przekonałem się, że ma fatalny chód. Z kłusa podskokiem przechodziła w galop, podbiegała. Bardzo to było nieprzyjemne dla towarzysza zaprzęgu, czułem się mocno rozdrażniony. Po powrocie do stajni zacząłem się dopytywać, kto ją nauczył tego przykrego kroku. - Ach - odparła zawstydzona - wiem, że chodzę okropnie, ale to nie moja wina, lecz mojej budowy. Jestem prawie tak samo wysoka jak ty, zobacz jednak, o ile dłuższe masz ode mnie podbarcze, a krótszą piszczel. Dlatego łatwo ci stawiać duże kroki i szybko posuwasz się naprzód. Dałabym wiele, aby móc iść równie posuwiście. Wszystkie moje kłopoty biorą się z tego, że zawsze zaprzęgano mnie z szybszym koniem. -Nic nie rozumiem. Jesteś przecież mocna, posłuszna i chętnie pracujesz. -Zrozum, że ludzie przede wszystkim wymagają szybkości. Jeśli nie możesz dotrzymać kroku swemu 108 nartnerowi, stosują bat, bat i jeszcze raz bat. Ja mam drobny krok i musiałam jakoś sobie radzić, stąd te podskakiwania, ten nierówny, przerywany chód. Jednak nie zawsze tak było. U mego pierwszego pana chodziłam równym, miarowym kłusem, bez nadmiernego pośpiechu. Mój pan, młody wikary, miał .do obsługi dwa kościoły dość od siebie oddalone. Zapracowany, ciągle W pośpiechu, nigdy mnie jednak nie bił ani nie łajał, że niezbyt prędko idę. Łaskawy to był pan i lubił mnie. Rada bym całe życie pozostać przy nim, niestety, powołano go na stanowisko do dużego miasta, sprzedał mnie więc gospodarzowi. Sam wiesz, że czasem gospodarz okaże się wybornym panem, ale ja źle trafiłam, mój nie dbał o konie ani o sposób powożenia, gnał i gnał, byle prędzej. Spieszyłam się, jak mogłam, ale zawsze dostawałam baty. Nauczyłam się więc podskakiwać i podbiegać, by w ten sposób nadrabiać szybkość. W dni jarmarczne mój gospodarz miał zwyczaj zabawiać się w karczmie do późna i wracać do domu galopem. Pewnej nocy, gdy tak pędziliśmy w ciemnościach, koło natrafiło na kamień i wózek wywrócił się z rozpędu. Mój gospodarz wyleciał, złamał rękę i dwa czy trzy żebra. Taki był koniec mojej służby u niego. Wcale się o to nie gniewałam, w końcu wszędzie podobna przygoda może się przydarzyć, jeśli ludzie domagają się pośpiechu. Och, gdybym miała dłuższy krok! Biedna Peggy! Serdecznie jej żałowałem, ale niestety, nic ulżyć nie mogłem. Wiem, jaki to ciężki los, gdy koń o drobnym kroku, który jest powolniejszy, bywa zaprzęgany z szybszym. Zbiera wszystkie baty na swój grzbiet, a w żaden sposób poradzić sobie nie może. Peggy często chodziła w powoziku, ponieważ za swą łagodność była bardzo lubiana przez damy. Nie- 109 długo potem jakieś dwie kobiety kupiły ją na własność, chcąc mieć do powożenia wierne i pewne stworzenie. Nieraz spotykałem się z nią w drodze. Szła równym, drobnym kroczkiem, wyglądała na zadowoloną i szczęśliwą, co bardzo mnie cieszyło, gdyż doprawdy zasłużyła na ten lepszy los. Na jej miejsce kupiono konia, który miał złą opinię z powodu płochliwości. Spytałem go, czemu się boi. - Nie wiem - odpowiedział. - Od źrebaka odznaczałem się trwożliwością, tym bardziej że kilkakrotnie nieźle mnie postraszono. Gdy spostrzegłem coś niespodziewanie groźnego, miałem zwyczaj obracać się, by dokładnie obejrzeć przyczynę mojej trwogi. Chcąc widzieć dokładnie, trzeba, z powodu okularów, obrócić głowę na bok. Mój pan wówczas podcinał mnie batem, więc rzucałem się w przód, bynajmniej nie uspokojony. Myślę, że gdyby mi pozwolił przyjrzeć się domniemanemu niebezpieczeństwu, stwierdzić, że mi nic nie zagraża, prędko wyzbyłbym się strachu. Pewnego dnia jakiś starszy pan towarzyszył w drodze memu panu. Wiatr przywiał kawał białego papieru, czy szmaty, wprost na mnie, zatrzymałem się i rzuciłem na oślep do przodu. Mój pan ciął mnie za to mocno batem. - Bardzo to niedobrze podcinać konia, gdy się płoszy i jest zalękniony. Bat dodaje mu tylko strachu i ugruntowuje jego zły nawyk - przytaknąłem. - Pomyślałem - mówił dalej - że nie wszyscy ludzie postępują tak jak mój pan. Koń przecież wiedzieć nie może, co okaże się dla niego rzeczywistym niebezpieczeństwem, a tu nie pozwalają się przypatrzeć. Rzecz znana nie przestraszy. Ja na przykład wychowałem się w parku, gdzie przebywały oswojone daniele. Znałem je tak dobrze jak owce lub krowy i nie wywierały na mnie najmniejszego wrażenia, ale widzia- 110 łem wiele koni, które płoszyły się, wierzgały z kwikiem i uciekały jak szalone na widok danieli. Nuta prawdy brzmiała w głosie mojego towarzysza. O, gdybyż wszystkie młode konie mogły wyrastać pod opieką takich ludzi jak dzierżawca Grey i pan Gordon. W naszym zakładzie wynajmu koni trafiały się czasem przyjemne jazdy. Kiedyś rankiem wzięto mnie do lekkiej dwukółki. Wynajęło ją dwóch młodych ludzi. Wyższy zbliżył się, obejrzał uzdę, wędzidło, wsunął rękę pod chomąto, sprawdzając, czy dobrze leży. - Uważacie, że ten koń musi iść w tym ciasnym wędzidle? - zapytał stajennego. - Myślę, że niekoniecznie, bo ma pysk wyrobiony i nie jest narowisty, choć wesoły, ale państwo lubią te wędzidła. - Ja nie lubię. Proszę odpiąć i dać zwykłe wędzidło. Swoboda to rzecz konieczna podczas dłuższej drogi. Prawda, mój przyjacielu? - zapytał, klepiąc mnie po szyi. Ujął lejce, wsiedli obaj, zebrał cugle, dotknął batem i poszliśmy kłusa. Ten pan polubił mnie, spróbował pod siodłem, wreszcie odkupił z remizy dla swojego przyjaciela, na wierzchowca. % ROZDZIAŁ XXX Złodziej Mój nowy pan nie był żonaty. Pochłonięty interesami, zapracowany, kupił mnie z powodu rad doktora, który zalecił mu zażywanie ruchu. Wynajął dla mnie stajnię w pobliżu domu i umówił na stajennego człowieka o nazwisku Filcher. Mój pan mało się znał na koniach, ale obchodził się ze mną dobrze i czułbym się zupełnie nieźle w nowej służbie, gdyby nie szczegóły, które uchodziły uwagi mego pana. Zarządził, a-bym miał najlepszego gatunku siano, pod dostatkiem owsa - w ziarnie i gniecionego, koniczynę i otręby. Sądząc po rozkazach, spodziewałem się paszy w bród. Przez kilka pierwszych dni wszystko szło jak najlepiej. Stajenny bez wątpienia znał się na rzeczy, stajnię u-trzymywał czysto, wietrzył ją, czyścił mnie starannie, obchodził się łagodnie. Służył kiedyś jako stajenny w dużym hotelu, obecnie porzucił to zajęcie i trudnił się ogrodnictwem. Żona jego hodowała i tuczyła drób oraz króliki na sprzedaż. Po pewnym czasie spostrzegłem, że chyba dostaję w obroku coraz mniej owsa, zaledwie jakąś czwartą część tego, co powinienem dostawać. Po paru tygodniach zaczęło się to odbijać na mym usposobieniu i siłach. Pasza zielona, choć była bardzo smaczna, lecz pozbawiona owsa, nie mogła utrzymać mnie w dobrej kondycji, a tu ani się poskarżyć, ani żadnych możliwości wyjawienia swoich życzeń. Ten stan rzeczy 112 trwał dwa miesiące. Dziwiłem się, że mój pan nic nie zauważył. Kiedyś pojechał odwiedzić swego przyjaciela, farmera, który był zamiłowanym znawcą koni. Gdy tylko przywitał swego gościa, powiada: -Wiesz, Barry, twój koń nie wygląda tak dobrze jak wtedy, gdy go kupiłeś. Czy chorował? - Nie, ale rzeczywiście nie jest taki żwawy jak poprzednio. Stajenny mówił, że to jesień, że konie są zawsze osłabione jesienią. -Jesień? Zawracanie głowy - mruknął farmer -przecież mamy sierpień zaledwie. Przy należytej paszy i lekkiej pracy, jaką ma twój koń, nie powinien tak źle wyglądać nawet jesienią. Jak go żywisz? Mój pan opowiedział. Przyjaciel, słuchając go, kiwał głową i przesuwał badawczo dłonią po moich bokach i grzbiecie. - Nie wiem, kto zjada twój owies, stary, ale na pewno nie ten koń. Czy szybko jechałeś? - Nie, bardzo powoli. - Daj tu rękę - poprowadził jego dłoń po moim grzbiecie i szyi - jest mokry jak koń, który stoi na gołej trawie. Radzę ci częściej zaglądać do stajni. Nie znoszę podejrzliwości i, dzięki Bogu, mogę ufać ludziom, ale niestety, aż nadto wiele zdarza się łotrzyków, którzy mają sumienie okradać nieme zwierzęta z ich pożywienia. - Tu zwrócił się do swego człowieka, który przyszedł, aby mnie zabrać do stajni: - Daj mu dobrą porcję gniecionego owsa, a nie poskąp. Prawda, że nieme z nas stworzenia. Gdybym mógł mówić, powiedziałbym panu, gdzie się podziewa jego owies. Stajenny przychodził o szóstej rano z synkiem, który niósł zamykany koszyk, i szli razem do magazynku, gdzie trzymano owies. Widziałem dobrze przez uchylone drzwi, jak nabierał owies ze spichlerza, napełniał nim worek, po czym ukrywał go w koszyku. 113 Pewnego ranka chłopak właśnie opuścił stajnię, gdy drzwi otwarły się ponownie i wszedł policjant, trzymając chłopca za ramię. Drugi policjant zamknął drzwi od wewnątrz i zapytał groźnie: - Pokaż, gdzie twój ojciec ma skład paszy dla królików? Zapłakany chłopak nie mógł się wymknąć. W magazynku znaleziono pusty woreczek, taki sam jak ów wypełniony owsem, ukrywany przez chłopca w koszyku. Filcher właśnie mnie obrządzał. Z początku zapierał się, wykręcał, ale bezskutecznie. Zaprowadzono ich obu do aresztu. Chłopca wypuścili, ale ojca skazali na dwa miesiące więzienia. ROZDZIAŁ XXXI Blagier Po kilku dniach zjawił się nowy stajenny. Wysoki, na oko dość miły. Alfred Snirk - bo tak się nazywał -okazał się typowym blagierem, bezprzykładnym na-bieraczem, który tylko udawał, że pracuje. To prawda, że źle mnie nie traktował, ale dopiero wtedy głaskał, klepał, gładził, gdy wiedział, że pan na niego spogląda. Wyczesywał grzywę i ogon na mokro dla połysku, kopyta smarował tłuszczem, zanim mnie zaprowadził przed ganek, ale w rzeczywistym obrządku, myciu nóg, opatrywaniu kopyt, szczotkowaniu, zaniedbywał mnie, jakbym był ostatnim wołem w oborze. Wędzidło było zardzewiałe, siodło nie dosuszone, a rzemień idący od pasa do ogona zeschły i sztywny. Alfred Snirk uważał, że jest niezwykle urodziwy. Spędzał mnóstwo czasu w stajni, układając przed lustrem włosy, krawat, bokobrody. Gdy pan mówił coś do niego, przytakiwał niezmiennie — Jak pan każe, słucham pana" - dotykając kapelusza przy każdym słówku. Sąsiedzi myśleli: „Szczęśliwy pan Barry, że znalazł takiego człowieka. Ten nowy stajenny to prawdziwy skarb". Ja uważałem go za najbardziej zarozumiałego nieroba, jakiego zdarzyło mi się spotkać. Prawda, że źle się ze mną nie obchodził, ale też nie troszczył się dostatecznie. Miałem obszerny boks, w którym żyłbym całkiem wygodnie, gdyby Snirk był mniej leniwy 115 i chciał go wysprzątać. Nigdy nie wybierał podściółki do czysta i dolne warstwy, przyrzucone świeżą słomą, cuchnęły wstrętnie. Nieprzyjemne opary powodowały zapalenie oczu i pozbawiały mnie apetytu. Kiedyś do stajni przyszedł pan. - Alfredzie, czemu w stajni taki zaduch? Dobrze byłoby wyskrobać podściółkę do czysta i wyszorować korytarz wodą. - Jak pan każe - odrzekł, uchylając czapki - ale na mój rozum to niedobrze wprowadzać wilgoć do stajni, bo można konia przeziębić, ale zrobię, jak pan każe. - Ja też nie chcę konia nabawić choroby, ale czuję zaduch nie do zniesienia. A ścieki, czy w porządku? - Właśnie przypomniałem sobie, jak pan teraz to mówi, że koło ścieków najbardziej cuchnie. Na pewno nie są w porządku. - Poślij po mularza, niech obejrzy. Przyszedł mularz, poruszył mnóstwo cegieł, nie znalazł nic do naprawy, nachlapał wapna, wystawił słony rachunek, a stajnia jak cuchnęła, tak cuchnęła. Nie koniec na tym, przez ustawiczne stanie na mokrym nawozie kopyta wydelikaciły mi się nadmiernie. Pan bardzo często narzekał: - Co się dzieje z tym koniem? Coś ma z nogami, coraz częściej się potyka. - Tak jest - zgadzał się Alfred - ja uważam tak samo. Prawdę mówiąc, przejażdżek codziennych nie miałem i jeśli mego pana zatrzymały zajęcia, stałem w stajni, nie ruszywszy nogą, karmiony równie obficie, jak w dni pracy. To źle wpływało na stan mego zdrowia. Czułem się ociężały, to znów niespokojny i podniecony. Mój chłopiec do koni nigdy nie dał mi mielonej paszy ani lekkiej karmy, które w tych warunkach były wprost nieodzowne. Okazał się on równie głupi, 116 :^k zarozumiały, przez niego zamiast ruchu i odpowiedniego żywienia dostawałem pigułki i mikstury, które z trudem przełykałem i które wywoływały podrażnienie. Miałem poważnie osłabione nogi. Kiedyś, idąc pod gjodłem, niosąc pana na grzbiecie, potknąłem się- dwa r#zy tak bardzo, że pan, dojechawszy do miasta, ^stąpił do weterynarza, aby zbadał mi nogi. Ten obejrzał je starannie, jedną po drugiej, po czym orzekł: - Koń ma grudę, szczęśliwie, że zupełnie na łeb nie poleciał. To dziwne, że w stajni tego nie zauważyli. Gruda i zagnicie strzałek zdarza się często w stajniach źle utrzymanych, gdzie nie zmieniają podściółki. Proszę mi przysłać konia jutro, oczyszczę kopyta i nauczę człowieka, jak ma stosować okłady. Na drugi dzień oczyszczono mi kopyta, wypchano kłakami, moczono w jakimś płynie; nudna i nieprzyjemna zabawa. Weterynarz kazał co dzień zmieniać podściółkę, żeby była czysta i sucha, dawać mi zieloną paszę i zmniejszyć porcję owsa, aż do wyzdrowienia. Tak dobrze traktowany, prędko wróciłem do zdrowia, ale pan Barry zniechęcił się do prowadzenia własnej stajni i postanowił ją zlikwidować, a do każdorazowej przejażdżki wynajmować wierzchowca. Wyleczono mi nogi i ponownie zostałem sprzedany. *4 ROZDZIAŁ XXXII Końskie targowisko Bez wątpienia dla kogoś, komu niczym to nie grozi, jarmark koński jest wielce zajmującym widowiskiem. Jest na co popatrzeć. Sznury koni ciągną z nizinnych okolic, całe tabuny kosmatych walijskich kuców, nie większych od starego Merrylegsa, setki koni zaprzęgowych wszelkiego rodzaju, niektóre z ogonami podwiązanymi czerwonym sznurkiem, spora część takich jak ja, szlachetnego pochodzenia, które jednak trzeba zaliczyć do drugiej kategorii, ze względu na różnorodne wypadki czy choroby nóg. Widać było wspaniałe stworzenia w pełni sił, które demonstrowały piękny chód, wyrzucając nogi z wdziękiem, prowadzone przez biegnącego obok człowieka. Na dalszym planie niezliczona rzesza biednych rozbitków. Wyczerpane pracą nad siły, na przygiętych kolanach, upadające na zady, z obwisłymi wargami, z uszami ciężko opadającymi w tył, z wyblakłym spojrzeniem, dla których skończyła się radość życia, skończyły nadzieje. Niektóre wychudzone, z zębami na wierzchu, inne ze starymi bliznami na grzbiecie i bokach - przedstawiały smutny widok dla konia, który nie wie, czy wkrótce nie będzie podobnie wyglądać. Na targu panowała gorąca atmosfera. To podnoszono, to obniżano ceny. Gdyby konie mogły powie- 118 dzieć to, co wiedzą, zaświadczyłyby z pewnością, że na końskim targu więcej zdarza się kłamstw i oszustw, niż człowiek jest zdolny przypuścić. Postawiono mnie z trzema solidnie wyglądającymi końmi. Dużo ludzi przychodziło nas oglądać. Każdy odwracał się zaraz, jak tylko dojrzał moje rozbite kolano, chociaż pokazujący mnie człowiek przysięgał, że jest to niewinny ślad po upadku wskutek poślizgnięcia się w stajni. Oglądający otwierali mi pysk, zaglądali w oczy, macali skrupulatnie nogi, ugniatali skórę, wreszcie patrzyli, jak się ruszam. Obserwowałem z ciekawością, jak rozmaicie ludzie zabierali się do tych badań. Jedni dotykali mnie, jakbym był kawałkiem drewna, inni przesuwali rękę delikatnie, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Za pozwoleniem". Kupujących od razu można ocenić po sposobie ich zachowania. Znalazł się wreszcie na rynku ktoś, o kim zaraz pomyślałem: „O, gdyby ten właśnie mnie kupił". Był to człowieczyna nieduży, krzepki i ruchliwy. Od pierwszego dotknięcia poczułem, że zna konie wyśmienicie. Spoglądał łagodnie, przemawiał mile, szła od niego przyjemna woń schludności i zapach siana, a nie tak wstrętne mi mdłe wyziewy tytoniu i piwa. Proponował za mnie dwadzieścia trzy funty, nie zgodzono się, odszedł, a ja odprowadziłem go tęsknym spojrzeniem. Po nim zjawił się jakiś gbur o twardym spojrzeniu, które mnie przeraziło, ale na szczęście poszedł sobie. Przewinęło się jeszcze paru, w końcu mój gbur powrócił, proponując za mnie dwadzieścia trzy funty. Rozpoczęto targ. Sprzedający zrozumiał, że nie będzie mógł utrzymać swej ceny. Wtem zbliżył się znów mój przyjemny człowiek, mimo woli wyciągnąłem łeb ku niemu. Poklepał mnie przyjaźnie. 119 - Coś mi się zdaje, mój stary, że nadajemy się do siebie jak brat z bratem. Daję dwadzieścia cztery funty - Powiedzcie dwadzieścia pięć i koń wasz. - Dwadzieścia cztery i pół - odrzekł zdecydowanym tonem - i ani grosza więcej. - Załatwione - zakończył sprzedający. - Możecie polegać na mnie, ja ręczę, że to koń jak złoto, a do dorożki skarb prawdziwy. Pieniądze zapłacono, mój nowy pan ujął mnie za uzdę i zaprowadził do oberży, gdzie miał siodło. Wsypał mi porządną porcję owsa, postał przy mnie, póki jadłem, pogadując trochę. Pół godziny później polne dróżki prowadziły nas ku gościńcowi, który wiódł w stronę stolicy. Podróżując w należytym tempie, o zmroku dotarliśmy do Londynu. Właśnie zapalano latarnie. Ulice tutaj szły, biegły, krzyżowały się w nieskończoność. Zdawało się, że drodze tej nigdy nie będzie końca. Na jednej z ulic mijaliśmy szereg stojących dorożek. - Dobry wieczór, Governor! - zawołał mój nowy pan raźnym głosem. - Hej! - odkrzyknął ktoś. - Znalazłeś co dobrego? - Chyba tak. - Oby ci się nabytek dobrze udał. - Dziękuję, Governor. Jechaliśmy dalej, skręciliśmy w jakąś przecznicę, potem znów w wąską uliczkę, zabudowaną ubogimi domkami i szopami czy też stajniami. Mój właściciel zatrzymał mnie przed jednym z domków i zagwizdał. Przed drzwi wybiegła młoda kobieta, za nią dziewczynka i chłopczyk. Rozpoczęły się powitania. Mój jeździec zsiadł z siodła. - Otwieraj, Harry, bramę, a matka niech poda nam latarnię - powiedział. 120 Za chwilę na małym podwórku otoczyła mnie gromadka. - Tato, a czy on nie jest zły? - Nie, gdzież tam, dobry, łagodny jak twoje kocięta. Chodź go pogłaskać. Mała rączka pogładziła mnie bez namysłu.- Jakże miło- - Jak go oczyścisz, zaraz podam mu paszę - powiedziała matka. -Dobrze, Polly, bardzo mu tego potrzeba, a wyobrażam sobie, jaką wyborną polewkę przygotowałaś dla mnie. ROZDZIAŁ XXXIII Koń dorożkarski w stolicy Mój nowy pan nazywał się Jeremy Barker, że jednak wszyscy mówili o nim Jerry, więc i ja tak go będę nazywał. Jego żona Polly była wymarzoną towarzyszką życia: okrągła, czyściutka, schludna, o czarnych oczach i wesołym uśmiechu, z lśniącymi od szczotkowania włosami. W rodzinie było dwoje dzieci: dwunastoletni chłopiec, słusznego wzrostu, łagodny i szczery, oraz mała dziewczynka, Dorothy, nazywana Dolly. Choć miała dopiero osiem lat, była żywym portretem matki. Wszyscy czworo kochali się nawzajem tak gorąco, że ani przedtem, ani potem nie zdarzyło mi się spotkać równie szczęśliwej rodziny. Jerry miał własną dorożkę i dwa konie. Mój kolega, Kapitan, siwy, rosły, kościsty, za czasów swej młodości musiał być wspaniałym stworzeniem. Dotąd jeszcze nosił się wysoko i dumnie wyginał kształtną szyję. Opowiadał mi, że przed laty należał do pewnego oficera, jako koń dowódcy przewodził pułkowi i brał udział w wojnie krymskiej, ale o tym opowiem później. Następnego ranka, po starannym oczyszczeniu, przyjmowałem wizytę Polly i Dolly, które przyszły się ze mną zaznajomić. Harry kręcił się od rana przy ojcu. Pomagając w obrządzaniu, orzekł, że będzie ze mnie wierny, murowany przyjaciel. Polly poczęstowała mnie jabłkiem, Dolly chlebem i tak się koło mnie krzątali, jakbym był Karym z dawnych lat. Co za rozkosz od- 122 czuwać pieszczoty, słyszeć miłe, serdeczne głosy. Jak mogłem, starałem się okazać moje przyjacielskie uczucia. Polly utrzymywała, że jestem o wiele za piękny do dorożki i że tylko z powodu rozbitych kolan nadaję się do niej. - Nigdy się nie dowiemy, dlaczego ma rozbite kolana - powiedział Jerry. - Jestem przekonany, że nie on tu zawinił. Próbowałem go przecież pod wierzch, stąpa jak najpewniej w świecie. Damy mu na imię Jack, jak staremu, prawda, Polly? - Owszem - zgodziła się - dobre imię, niech tradycji stanie się zadość. Kapitan od rana bawił w mieście. Harry, wróciwszy ze szkoły, nakarmił mnie i napoił, gdyż po południu miałem iść w dorożce. Jerry troskliwie dopasowywał chomąto i uzdę, niczym sam John Manly we własnej osobie, a gdy podłużył o dwie dziurki rzemienie idące od pasa do ogona, uprząż leżała jak na mnie robiona. Ani śladu wędzidła, zwykła gładka uzda, co za szczęście. Bocznymi uliczkami przejechaliśmy na miejsce postoju dorożek, tam gdzie Jerry, przejeżdżając, rzucił słowa powitania. Po jednej stronie ulicy wznosiły się domy z pięknymi sklepami od frontu, z drugiej strony stary kościół, koło niego cmentarz ogrodzony kratą. Wzdłuż okratowania stał rząd dorożek czekających na pasażerów, po ulicy walały się kłaczki siana, dorożkarze, siedząc na koźle, czytali gazety lub zbierali się w grupki dla pogawędki, paru z nich karmiło konie, podsuwając im po wiechetku siana, inni poili je z wiader. Zatrzymaliśmy się na samym końcu, za o-statnią dorożką. Zaraz otoczyło nas paru dorożkarzy. Oglądając mnie, dzielili się uwagami. - Dobry do karawanu - powiedział jeden. 123 - Za pięknie się prezentuje - rzucił drugi, kręcąc głową - jakaś wada z niego wylezie, jakem Jakes, to podejrzane. - Ja tam wad wyszukiwać nie będę - odkrzyknął Jerry wesoło - niech się same pokażą, a jeśli się pokażą, to i tak od tego nie umrę. Wtem nadszedł barczysty mężczyzna w obszernym popielatym płaszczu z pelerynkami i białymi guzami, w popielatym kapeluszu i błękitnej jedwabnej chustce wokół szyi. Włosy miał szare, podobnie jak ubranie, całe towarzystwo odnosiło się do niego z widocznym szacunkiem. Obejrzał mnie dokładnie, jak czynią ludzie kupujący konia, wyprostował się i orzekł: - Ten koń w sam raz dla ciebie, mój Jerry, cokolwiek dałeś za niego, na pewno zrobiłeś dobry interes. Tak ustaliła się opinia o mnie na postoju dorożek. Ten Grant, szary Grant albo Governor Grant, najstarszy spośród wszystkich stacjonujących tu dorożkarzy, był rzeczoznawcą i wyrocznią we wszelkich sporach. Zazwyczaj dobroduszny i przystępny, popadał po paru kieliszkach w zły humor, obchodzono go wtedy z lękiem, bo umiał być groźny. Pierwszy tydzień mej londyńskiej kariery okazał się przykry i trudny. Pośpiech i gwar miasta, tłok koni, ludzi, powozów, trudność poruszania się pośród tej nawały napawały mnie strachem i męczyły nad wyraz. Po pewnym czasie jednak przekonałem się, jak bardzo mogę polegać na mym woźnicy, i to sprawiło, że oswoiłem się z nowym trybem życia. Jerry okazał się najlepszym z furmanów, tyleż samo dbał o swego konia, co o siebie. Zaraz się przekonał, że ze wszystkich sił przykładam się do pracy. Nigdy nie używał bata, chyba żeby mnie tknąć przy ruszaniu, choć najczęściej sam potrafiłem się zorientować ze sposobu, w jaki zbierał lejce. 124 Bat częściej tkwił w tulejce przy nogach niż w ręku mego woźnicy. W krótkim czasie znaliśmy się z moim panem na wylot. Jak mógł, starał się nam zapewnić wygodę w stajni. Była ona staromodna, nieco za niska, ale za to Jerry na noc zagradzał stanowisko drążkami, spuszczając nas z uzd, tak że mogliśmy się układać jak najwygodniej. Obrządzał nas czyściutko, paszę podawał obfitą i urozmaiconą, przy tym stawiał na dzień i na noc świeżą wodę do picia. Mogliśmy pić w każdej chwili, z jednym wyjątkiem, gdy który wracał zgrzany z roboty. Są ludzie uważający, że koń nie powinien pić, kiedy zechce, jestem jednak przekonany, że gdybyśmy mogli pić w chwili pragnienia, wypilibyśmy niewiele, co byłoby korzystniejsze dla zdrowia niż połykanie pół wiadra wody na raz i czekanie z nieznośnym uczuciem pragnienia, aż znów nas napoją. Stajenny nieraz chętnie zabawi przy kufelku piwa, nie pamiętając, że nam brak kropli wody. Po takim poście rzucamy się na nią chciwie z wielką szkodą dla dróg oddechowych i żołądka. Najmilszym zaś obyczajem naszego Jerry'ego był wypoczynek niedzielny. Nie wiem, czy bez niego podołalibyśmy ciężkiej całotygodniowej pracy. W niedzielę mogliśmy godzinami gawędzić i w ten sposób poznałem historię mego towarzysza. ROZDZIAŁ XXXIV Rumak bojowy Kapitan od źrebaka przeszedł szkołę wojskową, a pierwszy jego właściciel, oficer kawalerii, brał udział w wojnie krymskiej. Wedle słów Kapitana, jego wychowanie i trening były zupełnie przyjemne. Kłus w gromadzie końskiej, zwroty w lewo, w prawo, komenda „stój", zrywanie się do lotu na sygnał trąbki - wszystko to zostawiło miłe wspomnienia. Kapitan, za młodu koń maści siwej z ciemnymi plamami, uchodził za bardzo pięknego. Jego pan, młody, dzielny oficer, bardzo do niego przywiązany, cenił go niezmiernie. Życie w pułku przedstawiało się aż nazbyt ponętnie, gdy wtem wynikła potrzeba odbycia podróży wielkim statkiem wojennym. - Najgorsza była przeprawa z lądu na statek. Wzniesiony na pasach, poderwany w górę, mimo rozpaczliwego oporu przerzucony ponad wodą, pod niebem, dostałem się na pokład, a ze mną reszta koni. Umieszczono nas w dusznych, ciasnych stajniach, gdzie nie dało się nawet porządnie kości rozprostować. Przez długi czas nie widzieliśmy nieba nad głową, burze kołysały okrętem, obijaliśmy boki o ściany stajni. Ale wszystko ma swój koniec, więc pewnego dnia wyładowali nas na brzeg. Parskaliśmy i rżeli uszczęśliwieni, czując stały grunt pod kopytami. Kraj, do którego przybyliśmy, różnił się znacznie od naszej oj- 126 czyzny. Poza trudami wojennymi klimat sprawiał nam wiele udręki. Przeważnie jednak wojskowi tak byli do swych koni przywiązani, że starali się, jak mogli, osłodzić nam los, na przekór wichurom, śnieżycom i niewygodom. - A bitwy? - dopytywałem się. - Bitwy musiały być najstraszniejsze ze wszystkiego? - Tego nie powiem, lubiliśmy dźwięk pobudki, niecierpliwie czekając, kiedy nas wezwą do boju. Potrafiliśmy stać w miejscu godzinami, aby na głos komendy popędzić ochoczo, radośnie. Kule, bagnety, pociski nie istniały dla nas. Czując jeźdźca, mocno osadzonego w siodle, kierującego pewną ręką, żaden z nas nie doznawał strachu nawet wtedy, gdy wybuchały pociski, zasypując wszystko dokoła gradem odłamków. Ani ja, ani mój drogi pan nie zostaliśmy ranieni w żadnej potyczce. Widziałem konie przeszyte kulą, rozpłatane szablą, dogorywające, padłe na polu bitwy, jednakże o siebie strachu nie czułem. Słysząc raźny głos mego pana pokrzykującego na żołnierzy, myślałem, że żadna kula mnie nie dosięgnie. Z tym bezmiarem zaufania, jaki miałem do kierującego mną jeźdźca, gotów byłbym szarżować wprost na paszcze armatnie. Nieustraszeni, padali z siodeł ranni śmiertelnie żołnierze. Słyszałem jęki umierających, galopowałem po gruncie śliskim od krwi, rozrzucając w galopie nogi, aby nie stratować rannych, i nigdy, aż do pewnego straszliwego dnia, nie doznałem uczucia trwogi. Dnia tego nie zapomnę do końca życia. Stary Kapitan przerwał i westchnął głęboko. Czekałem, a on ciągnął dalej. - Pewnego jesiennego ranka, jeszcze przed świtem, nasza konnica stała w pogotowiu. Ludzie przy koniach czekali na komendy. Gdy zapłonęła zorza, wszczął się ruch wśród oficerów, z brzaskiem zagrzmiały nieprzy- 127 jacielskie działa. Jeden z oficerów wyjechał przed oddział, rzucił komendę, w jednej chwili wszyscy znaleźli się w siodłach. Każdy koń, zebrany w sobie, drżący oczekiwał dotknięcia nogi, jednak dzięki treningowi stał jak wmurowany, niecierpliwie żując wędzidło i potrząsając grzywą. Mój drogi pan i ja znajdowaliśmy się na czele. W tej martwej ciszy i skupieniu kosmyk grzywy spadł mi na drugą stronę szyi. Pan go przełożył, przygładził dłonią i poklepując mnie, rzekł z cicha: „Ależ to będzie dzień, mój śliczny Bayardzie! Ha, cóż, powinność". W zamyśleniu głaskał mnie po szyi, czulszy tego ranka niż zazwyczaj. Lubiłem dotknięcie jego ręki i wyginałem szyję, szczęśliwy i dumny, stałem jednak jak posąg, gdyż znałem usposobienie mego pana i wiedziałem, kiedy żąda ode mnie, abym był spokojny. Nie mógłbym opowiedzieć całego przebiegu dnia, powiem ci tylko pokrótce o ostatniej szarży na nieprzyjacielskie działa. Przyzwyczajeni do strzałów karabinowych i huku pocisków armatnich, takiego ognia nie przeżyliśmy jeszcze nigdy. Z przodu, z boków, zewsząd zasypywał nas grad kul. Padali ludzie, padały konie, pociągając za sobą jeźdźców, wiele koni pomknęło, opuszczając szeregi - bez jeźdźców. Były oszalałe z przestrachu, gdyż brakowało ręki, która by przeprowadziła je przez ogień. Nawracały, tłocząc się, szukając towarzyszy, i ponownie galopowały w szarży. Nikt się nie zatrzymał, nikt nie zawrócił. Szeregi rzedniały, ale zbierały się natychmiast, cwał nasz nie osłabł, przeciwnie, wzmagał się jeszcze. Najeżdżaliśmy na armaty całe w chmurach dymu, przerywanych błyskami ognia. Mój pan, mój drogi pan wzniósł prawe ramię w górę i wołał coś do ludzi. Wtem kula ugodziła go ze świstem. Zadygotał, ale nie wydał głosu, próbowałem zwolnić, szabla wypadła mu z ręki, cugle z drugiej, przewrócił się na wznak i osunął na 128 ziemię- Szarża pociągnęła mnie za sobą i uniosła daleko od miejsca wypadku. Rad zostałbym przy boku pana, nie chciałem go tak pozostawić, leżącego pod nawałą kopyt końskich, ale było to, niestety, niemożliwe. Zostałem sam, bez pana i przyjaciela, sam jeden, opuszczony na krwawym polu. Po raz pierwszy strach mnie ogarnął, trząsłem się z przerażenia. Spróbowałem wmieszać się z powrotem w pędzące szeregi, lecz żołnierze odpędzali mnie szablami. Wtem jeden, pod którym zabito konia, pochwycił mnie za cugle i dosiadł w okamgnieniu. Znowu pędziłem naprzód, ale nasz piękny pułk był straszliwie zdziesiątkowany. Pozostali przy życiu, stoczywszy krwawą utarczkę koło armat, cwałowali z powrotem przez pole. Wiele koni ciężko rannych padło z upływu krwi, tu jeden skakał na trzech nogach, a inny próbował się dźwignąć na przednie, mając tylne zgruchotane pociskiem. Słychać było straszliwe jęki i stękania, spojrzenia, jakimi te ofiary patrzyły na nas, pozostałych przy życiu, utrwaliły się na zawsze w mojej pamięci. Bitwa była skończona, zbierano rannych, grzebano umarłych. - A ranne konie? - zapytałem. - Czy pozwolono im dogorywać bez pomocy? - Na pobojowisku zjawili się weterynarze, niektóre konie zabierali do leczenia, inne dobijali strzałem z rewolweru. Niesłychanie dużo koni nie wróciło z placu boju. W naszych stajniach pozostał jeden na cztery. Nigdy już nie ujrzałem mego pana i żadnego potem tak bardzo nie kochałem. Brałem udział w niejednej jeszcze potyczce i raz tylko zostałem lekko ranny, wreszcie wojna się skończyła, zdrów i cały wróciłem do domu. - Słyszałem, jak ludzie zachwalali wojnę, że to piękna rzecz. - Chyba tacy, co jej z bliska nie oglądali. Piękne są 129 marsze, pochody, manewry, parady, ale wojny, która pozbawia życia lub zmienia w kaleki tysiące dzielnych ludzi i koni, piękną nazwać nie można. - Czy wiesz, o co tak walczyli? - Nie wiem, to przekracza możliwości rozumu konia. Nieprzyjaciel musiał widać straszliwie zawinić, jeżeli trzeba było dążyć przez dalekie morza, aby go mordować. ROZDZIAŁ XXXV Jerry Barker Nie znałem lepszego człowieka niż mój nowy pan. Poczciwy, zacny, obrońca sprawiedliwości, wesoły, największemu kłótnikowi nie dałby się wciągnąć w sprzeczkę. Przepadałem za piosenkami, które sam układał i podśpiewywał sobie cicho. Ulubiona jego śpiewka brzmiała: „Pójdź, ojcze i matko, siostrzyczko i bracie, wesołą gromadką pomoc sobie dacie". Harry świetnie sobie dawał radę ze stajenną robotą. Rankiem Polly i Dolly przychodziły czyścić dorożkę, zetrzeć kurz, wytrzepać poduszki, przetrzeć latarnie. Jerry obrządzał nas, konie, Harry czyścił uprząż. Śmiechu było przy tym i figli co niemiara. Wprawiało to mnie i Kapitana w wyśmienity humor. Działo się to wcześnie rano, bo według Jerry'ego: Godzin z rana pogubionych Nie odnajdziesz w ciągu dnia, Możesz spieszyć się i trudzić, Walczyć, dążyć, łatać, łudzić, Nie odnajdziesz rozproszonych. Na wiek wieki strata twa. Nie znosił marnowania czasu i nic go nie mogło przyprawić o większą złość, jak napotkanie leniucha, który spóźniając się ze wszystkim, pragnął końskimi nogami nadrobić własną niepunktualność. Pewnego dnia dwóch rozpędzonych młodzieńców wypadło z piwiarni tuż koło naszego postoju. 131 - Hej, dorożka, żywo na dworzec Wiktorii, tylko całą parą, żeby złapać pociąg południowy. Damy szylinga ekstra! - Mój koń nie maszyna i za szylinga ekstra nie będę go gnać pod pianą. Koło nas stał Lardy. Otworzył szeroko drzwi swego fiakra. - Proszę, panowie, jestem na usługi, mój koń zdąży na pewno. Ten tam - wskazał głową Jerry'ego - zawsze się wlecze zdechłym truchcikiem. Sumienie mu nie pozwala inaczej. - Lardy zatrzasnął drzwiczki, zaciął ostrokościstą szkapę i ruszył z kopyta. Jerry poklepał mnie po szyi. - Nie, mój stary, i za całego szylinga nie damy się nabrać na taki kawał. Choć Jerry był zdecydowanym przeciwnikiem zajeżdżania koni i na ogół jeździł w umiarkowanym tempie, czasem, jeśli zaszła konieczna potrzeba, pozwalał sobie pędzić pełnym galopem. Pewnego ranka w pobliżu naszego postoju młody mężczyzna niosący ciężką walizę pośliznął się na skórce pomarańczowej i upadł. Jerry rzucił się mu z pomocą, biedak był potłuczony, ledwo się dowlókł do najbliższego sklepu. Jerry wrócił na swe stanowisko, ale za chwilę przywołał go sklepikarz z polecenia młodego pana. - Chciałbym dojechać na dworzec południowy, boję się, że przez ten nieszczęśliwy upadek nie zdążę. A muszę koniecznie dostać się na pociąg na godzinę dwunastą, proszę mnie zawieźć, wynagrodzę pośpiech. - Postaram się, choć nie wiem, czy pan da radę -odrzekł Jerry, patrząc na kredowobiałą twarz młodzieńca. - Muszę jechać - odpowiedział młody człowiek z powagą i stanowczo. - Proszę, nie traćmy czasu. 132 Jerry w sekundę znalazł się na koźle, wesoło dał mi znak lejcami, mówiąc: - No, Jack, pokażmy, że umiemy się śpieszyć, gdy trzeba. Trudno wśród roboczego dnia szybko jechać przez miasto ulicami przepełnionymi rozgorączkowaną ciżbą, lecz gdy koń i woźnica są ze sobą zgrani, potrafią dokonać cudów. Zawsze miękki w pysku, byłem wrażliwy na najlżejsze dotknięcie i ta właściwość ułatwiała mi zadanie. Wyobraźcie sobie rzekę powozów, omnibusów, wozów, dorożek, platform ciężarowych, wagonów meblowych, wszelkiego rodzaju zaprzęgów, posuwających się wolną falą. Jedne w tę stronę, drugie w przeciwną, jedne wloką się noga za nogą, inne śpieszą, by wyprzedzić pozostałe. Omnibusy co chwila stają na przystankach, trzeba zwolnić lub zdecydować się wyminąć. Próbujesz minąć, wtem ktoś szybszy zajął już wąskie przejście i znowu trzymaj się za omnibusem. Zdaje ci się, że teraz lepiej się powiedzie, wysuwasz się naprzód ze strachem, że koła o koła zawadzą, zaledwie wyrwałeś się, już wpadłeś w długi ciąg pojazdów, znów musisz zwolnić! Czasem powstaje zator, musisz stanąć i czekać cierpliwie, aż przecznica będzie wolna lub policjant wda się w tę sprawę. Musisz być gotowy na każdą ewentualność, porwać się w przód, gdy przed tobą zrobi się luźniej, z całą czujnością obliczyć, czy starczy ci miejsca i czasu, pod groźbą zmiażdżenia własnego powozu, z perspektywą, że zostaniesz przebity dyszlem cudzego wehikułu. Na to wszystko musisz być przygotowany. Zaprawdę, do jazdy po Londynie, w środku dnia pracy, trzeba nie lada wprawy. My z Jerrym mieliśmy jej wystarczająco dużo i nie dawaliśmy się nigdy pobić w wykorzystywaniu najlepszych przesmyków. Żywy, ochoczy, ufałem swemu woźnicy, 133 a Jerry, cierpliwy i żwawy, także mógł zawierzyć ko-niowi. Bata używał rzadko, po ruchu lejców, po głosie poznawałem, że mam ruszyć lub przyśpieszyć kroku. Powróćmy jednak do przerwanej opowieści. Tego dnia ulice były przepełnione, pomimo to dość szybko dotarliśmy do końca Długiej, tam parę minut zatrzymaliśmy się w korku. Młody człowiek wyjrzał niespokojnie przez okienko. - Pójdę lepiej piechotą, nigdy w życiu nie zdążymy przez ten tłok. - Staram się, jak mogę, zdążymy, zdążymy - uspokajał Jerry. - Zaraz ruszamy naprzód, a przy tym pan nie da rady nieść swojej walizki. Wóz przed nami na szczęście ruszył, karta się odwróciła, pobiegłem wyciągniętym kłusem, cudem mijając przeszkody. Na moście dostaliśmy się szczęśliwie w sznur pojazdów jadących bardzo szybko, zapewne śpieszących na ten sam co my pociąg. Gdy wreszcie dotoczyliśmy się do stacji, wielki zegar wskazywał dwunastą bez ośmiu minut. - Bogu Najwyższemu chwała, jesteśmy na czas! -wykrzyknął młody człowiek. - Dzięki wam, mój drogi, i waszemu koniowi, uratowaliście mi coś, czego za żadne pieniądze kupić nie można. Proszę, oto pół korony naddatku. - Dziękuję panu, nie trzeba, niech pan się śpieszy, bo dzwonią. Hej, tragarz, rzeczy pana! - I nie czekając dłużej, Jerry zatoczył krąg i zjechał na bok, zwalniając miejsce dorożkom, które śpieszyły na podjazd. - To się chłop cieszył, ciekawość, co go tak przynagliło - pogadywał półgłosem według swego zwyczaju. Gdy Jerry zajechał na swoje stanowisko, dużo było drwin, że wbrew swoim zasadom zgodził się na ściganie pociągu. Chciano się dowiedzieć, ile dostał napiwku. - Dużo więcej niż mój zwykły zarobek - odpowie- 134 dział Jerry - to, co dostałem, będzie dla mnie radością przez wiele dni. - Naciągacz - żachnął się pogardliwie jeden. - Innym prawi kazania, a sam pokazuje, jak nie należy postępować. - Ano cóż, koledzy - spokojnie wyjaśnił Jerry - ten pan dawał mi pół korony naddatku, ale nie wziąłem. Sowicie nagrodził mnie widok jego radości, że nie spóźniliśmy się na pociąg, ale jeśli ja i Jack lubimy od czasu do czasu „przelecieć się" po Londynie, to nasza sprawa, nie wasza. Po tych słowach Larry wykrzyknął: - Nigdy nie dorobisz się pieniędzy! - Możliwe, że nie, mam jednak nadzieję być szczęśliwy. Tyle razy powtarzam dziesięcioro przykazań, a żadne z nich nie poucza: „Masz zrobić pieniądze". Za to w Ewangelii wiele się mówi o bogaczach. Wcale mnie nie bawi stać się jednym z nich. - Jeśli się wzbogacisz - rzucił przez ramię Gover-nor Grant - to będzie sprawiedliwe, bo zasługujesz na to, Jerry, a ty, Larry, do śmierci nic mieć nie będziesz, za dużo wydajesz na konopie. - Co ja nieszczęsny pocznę, że mój koń bez bata iść nie chce. - Bo nigdy nie spróbujesz. Od początku bat się u ciebie rusza, jakby cierpiał na chorobę świętego Wita. Tobie to nic nie szkodzi, ale twemu koniowi... zmieniasz konie bez ustanku, a żadnego nie umiesz zachęcić do pracy. - Nie mam szczęścia, ot co. -1 nie będziesz mieć - odparł Governor. - Szczęście trzyma się tych, co mają dobre serce i olej we łbie, tak mi przynajmniej mówi moje doświadczenie. Powiedziawszy to, Governor wrócił do gazety, a zgromadzeni do swoich dorożek. 135 ROZDZIAŁ XXXVI Złota zasada Jeny pracował przez sześć dni w tygodniu, w niedzielę zaś nie wyjeżdżał do miasta, spędzał ją z żoną i dziećmi w kościele i w domu. Dla nas niedziela była dniem błogosławionym. Jerry wielką wagę przykładał do świętowania niedzieli całkowitym odpoczynkiem i żadna oplata nie skłoniłaby go do naruszenia tego zwyczaju. A jednak pamiętam, że kiedyś wypadło nam w niedzielę pracować. W sobotę zjechaliśmy do domu późnym wieczorem, porządnie zmordowani, ciesząc się, że nazajutrz czeka nas dzień wypoczynku. Jerry czyścił mnie na dziedzińcu, gdy podeszła doń Polly mocno czymś przejęta. - Co ci jest? - spytał Jerry. -Ach, mój drogi, biedna Dina Brown dostała list, że jej matka jest umierająca. Wzywa Dinę, aby przyjechała zaraz, jeśli chce ją jeszcze żywą zobaczyć. Matka mieszka na wsi, cztery mile od najbliższej stacji kolejowej. Biedna Dina ledwo się na nogach trzyma. Jej maleństwo nie ma nawet czterech tygodni, niemożliwe, żeby doszła na piechotę, chciałaby wiedzieć, czybyś ją zawiózł, obiecuje zapłacić, jak tylko zbierze pieniądze. - Tralala, o tym potem, nie o pieniądzach myślę, tylko że jestem zmęczony i konie także. No i niedziela przepadnie, ot, w czym sęk. 136 - Pewnie, mój drogi, bez ciebie nie ma dla nas niedzieli, ale trzeba ludziom pomagać, tak jak byśmy chcieli, aby nam pomagano. Wyobraź sobie, że to moja matka umiera. Jeśli opuścisz nabożeństwo dla dobrego uczynku, nie będzie to pogwałcenie święta. - Polly, gadasz jak sam ksiądz dobrodziej, czuję się tak, jakbym już wysłuchał jutrzejszego kazania. Możesz powiedzieć Dinie, żeby była gotowa jutro na dziewiątą, a po drodze zajrzyj do rzeźnika, kłaniaj mu się ode mnie i spytaj, czy nie pożyczy mi swej dwu-kółki. Wiem, że w niedzielę jej nie używa, a będzie dla konia dużo lżejsza. Polly za chwilę wróciła, oznajmiając, że rzeźnik nie odmawia. - Zapakuj mi chleb z serem na drogę, postaram się wrócić jak najwcześniej. - A ja przygotuję pieczeń na wczesną kolację, zamiast na obiad. Polly odeszła, a Jerry krzątał się, nucąc ulubioną melodyjkę „Polly, tylko Polly i już". Do jazdy niedzielnej wybór padł na mnie. Punktualnie o dziewiątej wyruszyliśmy. Dwukółka toczyła się leciutko, przyzwyczajony do czterokołowej dorożki, miałem wrażenie, że nic nie ciągnę. Dzień był piękny, majowy, za miastem owiał nas świeży wiatr i słodki zapach siana. Miękka polna droga miło przypominała dawne czasy, czułem się rześki i wesoły. Rodzina Diny zamieszkiwała mały domek tuż przy łączce ocienionej paroma drzewami. Pasły się tam dwie krowy. Młody gospodarz proponował, aby Jerry postawił dwukółkę przed domem, a konia w szopie dla krów. - Niestety, nie ma odpowiedniej stajni. - Jeśli się krowy nie obrażą, to mój konik najchętniej postoi na tej pięknej łączce. Użyje do woli, a spokojny jest, krów nie nastraszy. 137 - A to dobrze. Wszystko, co mamy, jest na usługi miło mi choć w części odwdzięczyć się za grzeczność jaką pan wyświadczył mojej siostrze. Za godzinę obiad, zapraszam, choć posiłek byle jaki, gdyż od czasu choroby matki wszystko u nas bez ładu i składu. Jerry odrzekł, że obiad ma ze sobą i że najchętniej pozostałby sam na pięknej łączce. Gdy spadła ze mnie uprząż, sam nie wiedziałem, co najpierw robić - czy tarzać się na grzbiecie, czy leżeć i wypoczywać, czy też cwałować w radosnym poczuciu swobody. Robiłem wszystko to na przemian. Jerry czuł się szczęśliwy na równi ze mną. Siedział na ocienionej ławce pod drzewem, słuchał śpiewu ptasząt, czytał coś ze swej ulubionej brązowej książeczki, spacerował po łące aż nad brzeg strumyka, gdzie nazbierał kwiatów, wiążąc je w bukiet witką wierzbową. Nakarmił mnie owsem, którego uczciwy zapas miał z sobą. Czas szybko upływał. Nie miałem okazji być na łące od czasu rozstania z biedną Ginger. Wolnym krokiem wracaliśmy do domu. Kiedy Jerry wjechał na dziedziniec, zwrócił się do żony: - Wiesz, Polly, nie zmarnowałem niedzieli! Ptaszki śpiewały jak na sumie, a Jack naużywał się jak źrebak. - Mówiąc te słowa, wręczył wielki bukiet Dolly, która aż podskoczyła z radości. ROZDZIAŁ XXXVII Dolly i prawdziwy dżentelmen Zima zapadła szybko, niosąc ze sobą wilgoć i chłód. Śnieżyce i deszcze przeplatały się z wichurami i ostrymi mrozami. Pogoda bardzo się odbijała na zdrowiu koni i ich wyglądzie. W mróz podwójnie złożona ciepła dera zabezpiecza od chłodu, ale w deszcz wszystko przemaka. Niektórzy dorożkarze mieli płaszcze nieprzemakalne, ale biedniejsi nie mieli czym osłonić ani siebie, ani koni. Tym zima dokuczliwie dawała się we znaki. Nawet te konie, które pół dnia pracowały, a później odpoczywały w suchej stajni, były w lepszym położeniu niż ludzie, którzy po całych dniach tkwili na kozłach, nieraz do późnej nocy lub nawet do rana, gdy wypadło czekać na koniec określonej zabawy. Śliskie od mrozu i śniegu ulice były okropne dla nas, koni. Jeden kilometr po takiej ślizgawicy z ciężarem za sobą, gdy żaden krok nie jest pewny, więcej zmęczy niż cztery kilometry dobrej drogi. Każdy nerw, każde ścięgno pracuje nad utrzymaniem równowagi, a ciągła obawa upadku niesłychanie wyczerpuje. Podkuli nas na ostro, co z początku bardzo drażniło. Gdy niepogoda dokuczała, wielu z naszych ludzi lubiło wstąpić do pobliskiej piwiarni, gdzie nie umiejąc zachować umiaru, tracili mnóstwo pieniędzy. Jerry nigdy nie zaglądał „Pod Wschodzące Słońce", od czasu do czasu zachodził tylko do pobliskiej kawiarenki lub zaopatrywał się u staruszka, który sprzedawał gorącą 139 kawę, roznosząc ją w blaszankach, i pieczywo. Jerry twierdził, że alkohol rozgrzewa początkowo, ale potem powoduje uczucie chłodu, że suche odzienie, obfita strawa, wesołość i troskliwa żona w domu najlepiej zabezpieczają przed chłodem. Polly zawsze dawała mężowi coś do przegryzienia, a czasami Dolly wyglądała zza rogu ulicy, sprawdzając, czy ojciec jest na stanowisku, po czym biegła co sił z powrotem i wkrótce pojawiała się znowu, niosąc w koszyku ciepłą zupę czy pudding, przygotowany przez matkę. Nieraz podziwiałem, jak to maleństwo przemykało ulicą, zawaloną wszelakimi pojazdami, tarasującymi drogę. Dzielna mała dziewczynka brała sobie za punkt honoru pośpieszyć „z pogotowiem", jak mawiała, dla ojca. Była ulubienicą naszego postoju i każdy się o-glądał, czy aby nie grozi jej jakieś niebezpieczeństwo, gdy przebiegała przez ulicę. Kiedyś, w chłodny, wietrzny dzień, Dolly przyniosła ojcu taką „rozgrzewkę". Zaledwie zaczął jeść, zbliżył się szparkim krokiem jakiś pan, dając pośpieszny znak parasolem. Jerry, dotykając kapelusza, oddał menażkę dziewczynce i zabrał się do ściągania ze mnie derki, ale ów pan mu przerwał: - Skończcie jeść, przyjacielu. Wprawdzie mam mało czasu, wystarczy jednak, abyście dojedli obiad i wyprawili swą małą bezpiecznie do domu. To mówiąc, wsiadł do dorożki. Jerry podziękował i zwrócił się do Dolly: - Oto prawdziwy pan, moja mała, prawdziwy dżentelmen. Śpieszy się, ale znalazł czas, aby pomyśleć o wygodzie biednego dorożkarza i jego córeczki. Jerry dokończył posiłek, odprawił dziecko i pojechał pod wskazany adres. Niejeden raz jeszcze woziliśmy tego samego pana. 140 Musiał on lubić psy i konie, u drzwi jego domu bowiem zawsze czekały dwa psy, rzucające się radośnie na powitanie pana. Nieraz też klepał mnie, zagadując przyjaźnie: - Ten konik dostał się w dobre ręce, ale zasłużył na to. Niezmiernie rzadko się zdarzało, aby ktoś w mieście zwrócił uwagę na konia, który się dla niego trudzi. Czasem jakaś pani, ów pan, o którym mówię, może jeszcze ktoś. Dziewięćdziesiąt osób na sto pomyślałoby raczej, żeby poklepać parową maszynę, która ciągnie ich pociąg. Ten pan, o którym wspominam, był już niemłody, ramiona miał pochylone nieco do przodu, spojrzenie bystre, przenikliwe, usta wąskie, zacięte, rozjaśniające się niekiedy w miłym uśmiechu. Kształt brody i osadzenie głowy pozwalały domyślać się ogromnej stanowczości we wszystkim, co sobie postanowił. Głos miał rozkazujący, lecz miły, taki głos, któremu koń ufa w każdym przypadku. Pewnego dnia ten pan i jakiś jego towarzysz najęli naszą dorożkę i kazali ją zatrzymać przed sklepem na ulicy R. Podczas gdy towarzysz jego załatwiał coś w sklepie, ów pan stał w drzwiach. Po drugiej stronie ulicy stała przed szynkiem para koni zaprzęgnięta do wozu, całkiem porządne konie. Woźnicy ani śladu, konie musiały stać od dawna, osądziły, że już dość czekania, i zaczęły powoli ruszać. Wtem wypadł z szynku furman, zdążył je złapać i wściekły jął szarpać lejcami i okładać batem, waląc biedne stworzenia nawet po łbach. Na ten widok ów pan, o którym mówię, przeszedł szybko ulicę i odezwał się zdecydowanym głosem: - Jeśli w tej chwili nie przestaniecie, zawołam policjanta i każę was zaaresztować za porzucenie koni bez opieki i maltretowanie ich. 141 Furman, widocznie dobrze podpity, wybuchnął stekiem przekleństw, ale jednak przestał znęcać się nad końmi. Zebrał lejce, wszedł na wóz. Nasz pan tymczasem spojrzał na adres woźnicy, umieszczony na deseczce z tyłu wozu, i coś zapisał w notesiku, który wydobył z kieszeni. - Czego pan się czepia? - groźnie rzucił na odjezd-nym furman. Przy dorożce czekał przyjaciel, który tymczasem załatwił sprawunek. - Myślałem, panie Wright, że pan ma dość własnych spraw i nie interesują pana cudze konie i ich obsługa. Pan Wright stał chwilę, milcząc. - Jak myślisz, dlaczego świat jest taki podły? - Nie wiem. - Dlatego właśnie, że ludzie dbają jedynie o własne sprawy i nie chcą zadawać sobie trudu, aby wystąpić w obronie słabych i uciśnionych lub też ujawnić sprawcę złego. Zawsze, patrząc na łotrostwo, muszę zareagować. Nieraz zdarzało mi się uzyskać serdeczną wdzięczność właściciela, mówiąc mu, jak jego koń jest maltretowany. - Oj, dobrze by było, żeby więcej panów tak myślało - westchnął z głębi duszy Jerry. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kiedy dobry pan wysiadał już z dorożki, jeszcze dorzucił: - W moim przekonaniu, jeśli ktoś widzi przemoc lub okrucieństwo, które byłby w stanie ukrócić, a nie czyni tego, sam staje się współwinnym zła. ROZDZIAŁ XXXVIII Sidy Sam Muszę przyznać, że jak na dorożkarskiego konia działo mi się wspaniale. Nawet gdyby Jerry nie był zacnym człowiekiem, to jeżdżąc swoim koniem, we własnym interesie dbałby, aby go dobrze utrzymywać i nie przeciążać robotą. W innej sytuacji są się konie należące do większych zakładów dorożkarskich. Dorożkarz, który nie jest sam właścicielem swego konia, wydobywa z niego ostatnie siły, aby się opłacić właścicielowi zakładu i jeszcze mieć dla siebie jakiś zarobek. Ja, naturalnie, mało się znałem na tych sprawach, ale na postoju dorożek były one poddawane szerokiej dyskusji. Governor najczęściej miał coś do powiedzenia, gdy widział zapędzone, zmordowane szkapy. Pewnego dnia dorożkarz Sidy Sam, o zabiedzonym wyglądzie, podjechał koniem, który był ścięty batami raz koło razu. - Twój koń lepiej się nadaje do protokołu policyjnego niż tu na postój. Zagadnięty zarzucił z pasją wytartą derkę na grzbiet koński, odwrócił się, spojrzał wprost na Governora i powiedział z desperacją: - Jeśli policja ma tu coś do gadania, to niech się lepiej rozprawi z właścicielem, który tak drogo bierze za konie... przy takim niskim kursie jazdy. Muszę tyle płacić właścicielowi, że dla mnie zaledwie grosz jakiś pozostaje. Ciężka to praca, zapewne, tyle pieniędzy 143 z konia wyciągnąć, ale jeśli szkapa nie pracuje, to i ja, i moje dzieci nie mamy co do gęby włożyć. Mam sześcioro drobiazgu, tylko najstarsze zarabia. Tkwię tu na tym przeklętym postoju czternaście lub szesnaście godzin na dobę i od trzech miesięcy nie miałem wolnej niedzieli. Skinner nie popuści, a jeśli nie będę ciężko pracował, to, pytam się, kto będzie to robił za mnie? Potrzebny mi ciepły kaftan i płaszcz od deszczu, ale z taką gromadą do wyżywienia nie ma mowy, żebym mógł je sobie kupić. Zegarek zastawiłem w tamtym tygodniu i pewno go już nigdy nie zobaczę. Dorożkarze otoczyli Sama, słuchali i przytakiwali ruchem głowy lub słowami, on zaś ciągnął dalej: - Macie własne dorożki albo służycie u porządnych ludzi, możecie sobie uczciwie postępować, ja nie mogę. Wolno brać tylko taksę za kurs. Dziś miałem kurs bardzo daleki i tylko w jedną stronę pasażera, z powrotem jechałem sam. Zgoniłem szkapę szmat drogi i niewiele zarobiłem. Potem znów miałem jazdę, już nie tak daleko, ale za to z ciężkimi bagażami. Znów mało zarobiłem. Nie tyle nawet, ile trzeba zapłacić Skinnerowi za jednego konia, a gdzie opłata za drugiego? Ja wiem, że koni nie można zajeżdżać, ale niech mi kto śmie zrobić z tego zarzut. Odpowiem mu, że jak koń ustaje, to go muszę batem pchnąć naprzód, bo milsza mi żona i dzieci niźli ta szkapa. Coś w tym wszystkim jest niedobrego, ale ja na to nic nie poradzę, a Skinnerowi to obojętne. Nie mam nawet godziny odpoczynku, wciąż poza domem, nigdy przy żonie i dzieciach, a jak się trafi pasażer, to targuje się o każdy grosik, stoi z tym swoim pugilaresem i patrzy na mnie, jakbym go miał okraść. Chciałbym, żeby który z nich spróbował siedzieć na twardym koźle w najbardziej psią pogodę przez jedenaście godzin na dobę. Może wtedy chętniej dałby parę groszy napiwku i nie 144 zwalał tyle bagaży na raz. Czasem się trafi porządny gość, ale tak rzadko, że trudno na to liczyć. Inni dorożkarze zaczęli przytakiwać. - To prawda, życie jest ciężkie, grosz trudno zarobić, człowiek pracuje ponad siły, więc i koń także musi, nikt tego nie gani - powiedział jeden z nich. Jerry nic nie mówił, ale siedział taki zasępiony, jakim go nigdy nie widziałem. Governor wyciągnął chustkę i otarł czoło. - Przegadałeś mnie, Samie. Wszystko, co mówisz, to prawda. Już nie będę grozić policją. Szkapa tak żałośnie wygląda, takim okiem na mnie spojrzała, aż mi się straszno zrobiło. Nie wiem, kto tu winien, ale ty, Samie, możesz konia pocieszyć. Powiedz mu choć dobre słowo, aż dziw, jak stworzenia to rozumieją. W kilka dni po tej rozmowie nowy dorożkarz zjawił się na postoju z dorożką Sama. - Hej - zapytał ktoś - co się dzieje z Samem? - Chory, znaleźli go wczoraj na podwórzu, dowlec się nie mógł do domu. Jego żona przysłała dziś chłopaka, który zawiadomił, że Sam leży w gorączce, więc mnie naznaczyli na jego miejsce. Następnego dnia znów ten sam obcy dorożkarz zjawił się na postoju. - Jakże Sam? - dopytywał się Governor. - Już go nie ma. - Jak to nie ma, umarł? -Tak, umarł, dziś nad ranem. Cały wczorajszy dzień bredził. Nic tylko Skinner i Skinner! Plótł coś, że nigdy nie miał święta, „nawet niedzieli nie miałem wolnej" - to były jego ostatnie słowa. Długą chwilę trwało milczenie, wreszcie odezwał się Governor: - Widzicie, koledzy, jaki jest los, dla nas to ponura przestroga. 145 ROZDZIAŁ XXXIX Nieszczęsna Ginger Pewnego dnia wszystkie dorożki stały w rzędzie opodal bramy parku, gdzie przygrywała orkiestra. Ja też znajdowałem się wśród nich. W pewnej chwili podjechała do nas dorożka, bardzo zniszczona i zużyta, do której zaprzęgnięta była stara, wynędzniała kasztanka, o źle utrzymanej sierści, zapadłych bokach, na drżących z osłabienia nogach. Właśnie skubałem siano, wiatr powiał, unosząc z sobą mały jego kłaczek. Biedna kasztanka wyciągnęła długą szyję, aby go pochwycić, obejrzała się, czy los jej nie podrzuci drugiej porcji. Uderzyło mnie jej beznadziejnie smutne wejrzenie. Właśnie starałem się przypomnieć sobie, gdzie mogłem ją widzieć, gdy w tym samym momencie kasztanka spojrzała wprost na mnie i odezwała się: - Karasiu, to ty? Była to Ginger, ale jak zmieniona. Przepiękna, niegdyś lśniąca, giętka szyja stała się chuda, sztywna i obwisła, czyste, prościuchne nogi o delikatnej pęcinie były nabrzmiałe i zgrabiałe w stawach od ciężkiej pracy. Błyszczące temperamentem oczy nabrały teraz wyrazu cierpienia. Zapadłe boki, pracujące z wysiłkiem, oraz częsty kaszel wskazywały na to, że jest chora. Postąpiłem krok naprzód, aby się zbliżyć i swobodnie móc porozmawiać. Smutnych się rzeczy od niej dowiedziałem. Po rocznym wypoczynku u hrabiego W. osądzono, że jest już zdatna do roboty, więc sprzedano 146 jakiemuś panu. Czas jakiś czuła się dobrze, ale kiedyś, po forsowniejszym galopie, znów nadwerężyła tę samą nogę. Podleczono ją i znowu sprzedano. Tak oto przechodziła w coraz to inne ręce, a zawsze spadała o stopień niżej. W końcu dostała się w ręce właściciela zakładu dorożkarskiego. Po pewnym czasie jej wady się ujawniły i wtedy nastały ciężkie dla niej czasy. - Powiedziano, że nie jestem warta ceny, za jaką mnie kupiono - ciągnęła swe opowiadanie Ginger. -Dali mnie do najpodlejszej dorożki i chcą odbić sobie wydane pieniądze bez najmniejszego względu na moje siły i cierpienia. Dorożkarz, z którym jeżdżę, płaci właścicielowi zakładu wysoką dzienną opłatę i to ja muszę na nią zapracować. Dzień w dzień, bez niedzielnego odpoczynku, trwa ta piekielna robota. - Czy nie starałaś się opierać, przeciwdziałać temu podłemu wyzyskowi? - Spróbowałam kiedyś, ale na próżno. Ludzie są od nas silniejsi, a gdy są źli i okrutni, pozostaje tylko poddać się i czekać końca. Chciałabym, aby mój koniec już nadszedł, chciałabym nie żyć. Widziałam martwe konie i jestem przekonana, że ich cierpienia się skończyły. Chciałabym opuścić łeb i upaść bez życia. Stałem zasmucony i wstrząśnięty, dotknąłem chrapami jej nozdrzy, ale nie umiałem znaleźć słów, które by ją pocieszyły. Jednak Ginger mimo to zdawała się rada ze spotkania i powiedziała: - Byłeś moim jedynym przyjacielem. Wkrótce potem widziałem wóz przewożący martwego konia. Z tyłu wozu zwieszał się kasztanowaty łeb, ze strzałką na czole. Nie będę opisywał tego smutnego widoku. Głęboko wierzę, że to powieźli Ginger, że miłosierny los zakończył jej udręki. O, gdyby litościwi ludzie chcieli strzałem skrócić nasze życie, nie dopuszczając do ostatecznej niedoli! 147 ROZDZIAŁ XL Rzeźnik Widziałem wiele zamętu i trudów, których można by uniknąć przy lepszej organizacji, a nawet odrobinie zdrowego rozsądku. Nam, koniom, niestraszna jest praca, jeśli otacza nas staranna opieka, a niejeden koń w rękach ubogiego człowieka czuje się szczęśliwszy niż na przykład ja we wspaniałej stajni, w paradnej uprzęży u hrabiego W. Nieraz mnie serce bolało, kiedy patrzyłem na ciężką pracę małych kucyków ciągnących ciężar ponad siły lub bitych przez jakiegoś złośliwego wyrostka. Kiedyś widziałem ślicznego myszatego konika, ze zgrabną główką, obfitą grzywą, tak podobnego do Merrylegsa, że miałem ochotę zarżeć do niego. Co sił, z całym oddaniem ciągnął ciężko wyładowany wóz, podczas gdy gruby, ordynarny chłopak smagał go batem pod brzuch i szarpał lejcami bezlitośnie. Czyżby to był Merrylegs? Wątpię, wikary zobowiązał się go nie sprzedawać i pewnie tego nie uczynił, ale ten konik mógł mieć wesołe usposobienie i beztroską młodość, podobnie jak Merrylegs. Niejednokrotnie widziałem, jak w nadmiernie szybkim tempie ganiali konia u rzeźnika, nie rozumiałem czemu, aż zrozumiałem pewnego dnia, długo wyczekując na coś w pobliżu jatki mięsnej. Właśnie z impetem nadjechał wózek rzeźnika, koń cały w pianie, bez tchu, z opuszczonym łbem, trząsł się na nogach 148 i usilnie pracował bokami. Z wozu wyskoczył chłopak z koszykiem w ręce, na jego spotkanie ze sklepu wyszedł właściciel, mocno niezadowolony, obejrzał troskliwie konia i podrażniony zwrócił się do chłopca: - Wiele razy ci mówiłem, żeby tak konia nie ganiać. Jednemu nogi zerwałeś, w dychawicę wpędziłeś. To samo prędko będzie z drugim. Gdybyś nie był moim synem, wyleciałbyś z pracy od razu. Dziw, że cię dotąd policjant nie zatrzymał, a jeśli kiedy zatrzyma, już ja cię bronić nie będę. Chłopak słuchał zachmurzony, aż w końcu wybuchnął. To nie jego wina, on tylko spełnia rozkazy, ojciec sam mówi: „Zwiń się co tchu, spraw się prędko". - A jak zacznę jeździć do klientów... W tym domu potrzebują ćwiartki baraniny na wczesny obiad i muszę ją dostarczyć w ciągu kwadransa, tam kucharz zapomniał zamówić wołowinę, mam ją przywieźć w tej chwili, póki pani nie zauważy, ówdzie gospodyni lamentuje, ma niespodziewanych gości na obiad, a pani spod czwartego w ogóle nie wydaje dyspozycji co do obiadu, póki nie ma dostarczonego mięsa. I nic, tylko prędko i spiesz się... Gdyby kupujący zamawiali mięso wcześniej, nigdy nie byłoby takiego gwałtu. -1 ja chciałbym tego samego - zgodził się rzeźnik -to by mi oszczędziło niepotrzebnego umęczenia i pozwoliło lepiej obsłużyć klientelę, ale na co ta mowa? Kto pomyśli o wygodzie rzeźnika i jego konia? No, dosyć, bierz go do stajni, opatrz jak należy i pamiętaj, żeby nogą za próg nie ruszył. Gdyby było jakieś zamówienie, sam zaniesiesz mięso w koszyku. Nie wszyscy chłopcy bywają złośliwi i okrutni. Znam takich, którzy traktowali swego kuca czy osła jak największego przyjaciela, stworzenia te zaś odpłacały się im rzetelną pracą. Przyjazna ręka i przyjazny głos potrafią wynagrodzić największe trudy. 149 Naszą ulicą przejeżdżał często chłopak ogrodnika, rozwożący warzywa i kartofle. Miał starego konika, niezbyt pięknego, ale wesołego i miłego. Rozkosz była patrzeć, jak tych dwóch się kochało. Konik chodził za chłopcem jak pies, gdy chłopiec siadał na wózek, konik ruszał, nie czekając wezwania, i biegł raźnie, spiesząc się, jakby jechał do królewskich stajen. Jerry lubił chłopca i nazywał królewiczem, bo mówił, że wyrośnie z niego król furmanów. Pamiętam też staruszka węglarza, w zniszczonym odzieniu, całego czarnego od węgla. Obaj ze swym koniem sunęli ulicą jak dwaj starzy towarzysze, którzy się dobrze rozumieją. Koń sam zatrzymywał się przed domami, gdzie zwykle brano węgiel, i jednym uchem strzygł do swego pana. Okrzyk węglarza zapowiadał jego przybycie. Jerry zwykł mawiać, że radość mu sprawia, kiedy widzi, jak szczęśliwy może być stary koń. V ROZDZIAŁ XLI Wybory Pewnego dnia Polly przybiegła do nas na podwórze. - Jerry, przychodził pan B., przypominał o głosowaniu, mówił, że chce wynająć dorożkę na wybory, wstąpi po odpowiedź. - Powiedz, Polly, że jestem już zamówiony, wcale mi się nie podoba ta propozycja. Oblepią mi dorożkę płachtami ogłoszeń, będą ganiać Jacka i Kapitana jak na wyścigach, przewożąc bandy pijanych wyborców. Szkoda mi koni. - A czy będziesz głosować na listę, którą popiera ten pan? Mówił, że jesteś w jego partii. - Po trosze się z nim zgadzam, ale nie we wszystkim. Nie będę na niego głosował. Rano, w dniu wyborów, Jerry mnie właśnie zaprzęgał, gdy na podwórko, płacząc w głos, wbiegła Dolly. Sukienkę i fartuszek miała ochlapane błotem. - Dolly, co ci się stało? - Ci obrzydliwi chłopcy - z trudem wykrztusiła przez łzy - obrzucili mnie błotem i przezywali... przezywali... Wpadł Harry, chmurny i rozgniewany. - Przezywali ją łachmaniarką, tatku, łachmaniarką od niebieskiej bandy. Ale im dałem nauczkę! Jak śmią zaczepiać moją siostrę! Spuściłem im zdrowe lanie, tym podłym, czerwonym łotrom. 151 Jerry ucałował córeczkę. - Biegnij do matki, kochanie, i zostań lepiej przy niej, pomóż w robocie, nie wychodź dziś na ulicę. -Potem zwrócił się do syna: - Dobrze, że bronisz swojej siostry, mam nadzieję, że i w przyszłości przetrzepiesz skórę każdemu, kto ją obrazi, ale czemu przezywasz chłopców z przeciwnej partii? Tak samo znajdziesz łotrów między czerwonymi, jak między niebieskimi. Wszyscy, nawet kobiety i dzieci, mieszają się do kłótni partyjnych, choć żadne nie wie, o co w tych partiach chodzi. - Ależ, tatku, ja myślę, że niebiescy są za wolnością. - Wolność nie zależy od kolorów, mój chłopcze, kolor oznacza partie. Z poręki partii wolno ci upić się na cudzy rachunek, pojechać do biura wyborczego starą, rozbitą dorożką, obrzucać wymysłami przeciwną stronę i krzyczeć do ochrypnięcia hasła, które się zaledwie rozumie. Taką to wolność da ci partia. - Tatko żartuje! - Nie, Harry, mówię poważnie i wstyd mnie ogarnia, gdy patrzę na zachowanie się tłumów. Wybory to poważna sprawa i każdy człowiek powinien głosować zgodnie ze swoim sumieniem. ROZDZIAŁ XLII Przyjaciel w potrzebie Nadszedł dzień wyborów. Nie brakowało nam roboty; najpierw zajął dorożkę gruby pan z walizką - kazał się zawieźć na stację, potem całe towarzystwo udawało się na spacer do parku, następnie wezwano nas na wąską uliczkę, gdzie jakaś nieśmiała starsza pani chciała pojechać do banku. Zawieźliśmy ją, poczekaliśmy, odwieźliśmy z powrotem, gdy wtem z bramy wybiegł jegomość z plikiem papierów pod pachą, czerwony jak burak, bez tchu, otworzył drzwiczki i wskoczył do środka, wołając: - Prędko do komisariatu policji, prędko! Obróciliśmy jeszcze ze dwa razy i wreszcie zajechaliśmy na postój, gdzie oprócz nas nie stała żadna inna dorożka. Jerry wyciągnął worek z owsem i założył mi u pyska. - Korzystaj z czasu, mój stary, w taki dzień trzeba zjeść, kiedy się da. W worku znalazłem pyszny gnieciony owies, który jest zawsze wielkim przysmakiem, ale tego dnia specjalnie się przydał. Jak ten Jerry dbał o mnie! Dla takiego pana któż by się nie starał pracować ze wszystkich sił. Jerry wydostał z kieszeni przygotowaną przez Polly przekąskę i zajadał ją, stojąc przy mnie. Na ulicach pełno było ludzi. Ciągle szybko przejeżdżały dorożki obwieszone plakatami stronnictw. Sam widziałem dwie osoby stratowane w ciżbie. Koniom źle się 153 działo tego dnia, kto by tam o nich, biedakach, myślał podczas wyborczej gorączki. Pijani wyborcy rozwalali się na siedzeniach, wykrzykując głośno jedni do drugich. Pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać wybory. Zaledwie zaczęliśmy jeść na dobre, gdy spostrzegłem ubogą kobietę, uginającą się pod ciężarem dziecka, które niosła na ręku. Spoglądała z przestrachem to w tę, to w tamtą stronę, oszołomiona zgiełkiem ulicznym, wreszcie podeszła do Jerry'ego i zapytała, którędy i jak daleko trzeba iść do szpitala świętego Tomasza. Jest wieśniaczką, dziś z rana przyjechała do Londynu, nie wiedziała nic o wyborach, nie ma nikogo znajomego, nie była nigdy w mieście, z polecenia doktora przywiozła swego synka do szpitala. Dziecko popłakiwało cichutko i żałośnie. - Mój biedaczek - mówiła kobieta - ma już cztery latka i wcale nie chodzi. Doktor zaręcza, że w szpitalu go wyleczą, proszę powiedzieć, jak daleko do szpitala? - Moja pani! Nie przeciśnie się pani przez taką ciżbę. Do szpitala będzie z pięć kilometrów, a i dziecko także musi dobrze ciążyć. - Pewno, że ciąży, moje maleństwo drogie, ale zbiorę siły i jakoś dobrnę. Którędy to trzeba iść? - Roztrącą tu panią, stratują w tłumie i deszcz zaczyna padać. Siadaj, pani, do dorożki, zawiozę do szpitala. - Dziękuję panu, a skądże ja wezmę pieniędzy. Mam tyle tylko, ile trzeba na powrót do domu. - Moja pani, ja mam w domu żonę i dwoje dzieci, wiem, co to znaczy kochać swoje dziecko. Siadaj, pani, pojedziemy. Sam siebie bym się wstydził, gdybym pozwolił kobiecie z chorym dzieckiem tak się mordować bez pomocy. - Niech panu Bóg błogosławi! - Kobieta wybuch-nęła płaczem. 154 - No, no, nie ma co płakać, wsiadaj, moja droga, już ja cię bezpiecznie dowiozę. Jerry otworzył drzwiczki dorożki, ale w tej chwili dwóch mężczyzn z oznakami wyborczych kolorów u kapeluszy nadbiegło, krzycząc: - Dorożka! - Zajęta - odparł Jerry. Jeden z panów odepchnął kobietę z dzieckiem i wskoczył do środka, za nim pośpieszył drugi. Jerry spojrzał groźnie, jak przedstawiciel władzy. - Dorożka już jest zajęta przez tę panią. - Tę panią? O, może poczekać, nasza sprawa nie cierpi zwłoki, zresztą my pierwsi weszliśmy do dorożki i w niej zostaniemy. Jerry z ironicznym uśmieszkiem zatrzasnął za nimi drzwiczki. - Niechże panowie siedzą, ja mam czas. - Podszedł do kobieciny, która stała tuż przy mnie. - Zaraz sobie pójdą - roześmiał się. Wkrótce wysiedli, widząc, że Jerry wziął ich podstępem. Wymyślali mu, lżyli, grozili zaskarżeniem do policji, my zaś wkrótce byliśmy w drodze do szpitala, pracowicie przepychając się przez zatłoczone ulice. Jerry, zatrzymawszy się u podjazdu gmachu szpitalnego, zadzwonił, pomógł kobiecinie wysiąść z dorożki. - Dziękuję panu stokrotnie, niech pana Bóg błogosławi, zginęłabym bez pańskiej pomocy. - Wszystkiego dobrego życzę i zdrowia dla synka. Jerry popatrzył chwilę, gdy znikała w furcie szpitala, i poklepał mnie po szyi, co było u niego zawsze oznaką zadowolenia. Deszcz rozpadał się na dobre. Właśnie Jerry zbierał się do odjazdu, gdy drzwi szpitala się otwarły i wyjrzał woźny, wołając: - Dorożka! 155 Po schodach schodziła jakaś pani. Jeny odwrócił się do niej jak do znajomej, ona zaś uniosła woalkę. - Barker, Jeremi Barker. Jakże się cieszę, że was widzę. Tak trudno dostać dorożkę w tej okolicy, los mi was zesłał. - Do usług wielmożnej pani, bardzo rad jestem, że się tu znalazłem. Dokąd pani każe się zawieźć? - Na dworzec Paddington, a jeśli zajedziemy na czas, musicie mi opowiedzieć o Mary i o dzieciach. Do stacji dojechaliśmy bez pośpiechu. Osłonięta daszkiem podjazdu, pani wypytywała Jerry'ego o rodzinę, z jej słów wynikało, że Polly dawniej służyła u niej jako pokojowa. - A jakże wam się powodzi? Jeździć dorożką, szczególnie w zimie, to bardzo ciężka praca. Pamiętam, jak zeszłego roku Mary obawiała się o wasze zdrowie. - Tak, proszę pani, jak się przeziębiłem w zimie, to aż do lata kaszlałem. Siedzieć na koźle do późna wieczór i bez względu na pogodę - trzeba mieć na to żelazne zdrowie. Ale się przyzwyczaiłem i nie u-miałbym nic innego robić poza chodzeniem koło koni, bo od dziecka się przy nich kręcę. - Mój drogi, bardzo to źle narażać swoje zdrowie, które tak jest potrzebne waszej rodzinie. Dobrego furmana wszędzie chętnie wezmą. Jeśli będziecie chcieli kiedyś porzucić zajęcie dorożkarza, dajcie mi znać koniecznie. - Dodała parę słów pozdrowienia dla Mary. - Macie tu pięć szylingów dla dzieci. Już tam Mary na pewno będzie wiedziała, na co je przeznaczyć. Jerry podziękował, wyglądał na bardzo ucieszonego. Nareszcie zawróciliśmy do domu. Czułem się już mocno zmęczony. ROZDZIAŁ XLIII Stary Kapitan i jego zastępca W wielkiej przyjaźni żyliśmy z Kapitan0111' ktory był idealnym towarzyszem w stajni. ]sja myśl mi nie przychodziło, że mogę go wkrótce stracić a j^nak tak się stało. Przy wypadku nie byłem, ale d0kł^dnie opo" wiadano mi o nim. Jerry powiózł dorożką zaprzężoną Kapit^nem ca*e towarzystwo do stacji kolejowej. Kiedy wra^1 Przez duży most, napotkali ogromną platform? do roz" wożenia piwa, w tym czasie bez ładunku zafrzęglli?tą w dwa ciężkie, atletycznej budowy konie Woźnica przeciągnął je batem, konie ruszyły nagie j?usty wóz nie stawiał oporu, potoczył się w szafonW1 temP*e-Jakaś dziewczynka upadła pod koła r>rzejeCka^ № i całym impetem uderzyli o naszą dorożkę ^tóra sie przewróciła, oba koła się rozsypały. Kamt^*1 uPac^ dyszle pękły i jeden z nich przebił mu b0k. Je1^ uPadł także, ale cudem ocalał. Podniesiono Kar>it^na' oka" zało się, że jest mocno potłuczony j nieb^zPiecznie zraniony. Powolutku, ostrożnie spro^adzoJ^0 ^° ^° domu. Serce się krajało na widok krwi, spły\^aJące-' po białej, lśniącej sierści. Wyszło na jaw, że woźnica był руапу ściągnęli z niego grzywnę, Jerry'emu właściciel wozi^. ,zapłacił odszkodowanie, ale nic nie mogło wynagroc^ić krzywdy biednemu Kapitanowi. Jerry i weteryna^"2 staran się ulżyć mu w cierpieniach. Dorożkę odda*10 °"° re" 157 montu, przez kilka dni nie wychodziłem ze stajni, a Jerry nie miał żadnego zarobku. Wreszcie któregoś dnia wyjechaliśmy na postój, gdzie zaraz podszedł Governor, pytając o Kapitana. - Nigdy już nie wydobrzeje, a w każdym razie na nic już do dorożki, może prędzej nada się do wozu, tak powiedział weterynarz. Wyrok ten zmartwił mnie ogromnie, wiem aż nadto dobrze, jaki jest los konia przy wozie ciężarowym. - Oj, należałoby tych przeklętych pijaków zamykać w szpitalu wariatów - ciągnął Jerry. - Jeśli chcą, niech łamią kości sobie samym, niech druzgocą swoje wozy, ale niech nie wyrządzają krzywdy trzeźwym, gdyż najczęściej w takich wypadkach cierpi niewinny. I jeszcze śmią mówić o odszkodowaniu! Strach, gniew, strata możliwości zarobkowania, utrata starego, wiernie służącego przyjaciela, jakim był Kapitan -jakież za to może być odszkodowanie! Niech nie plotą głupstw. Diabeł, patron pijaków, powinien siedzieć w najciemniejszym zakątku piekła. - No, no, Jerry, nie przygaduj mi - odparł Gover-nor. - Wiesz, że nie jestem taki cnotliwy jak ty. Wstydzę się, chciałbym się zmienić, ale nie mogę. - A czemu nie przestaniesz pić? Wielka to szkoda, gdy taki porządny człowiek ulega nałogowi. - Widać, jestem za słaby. Próbowałem kiedyś dwa dni nie pić wcale i myślałem, że umrę. W jaki sposób ty się oduczyłeś pić wódkę? - Przez kilka tygodni strasznie się z sobą mocowałem. Co prawda, nigdy nie piłem aż do utraty przytomności, ale czułem, że nie panuję nad sobą i jak mnie chętka napada, nie umiem sobie odmówić. Więc pomyślałem, że ktoś musi być górą, albo Jerry Barker, albo diabeł pijaństwa. Sam się nie spodziewałem, że taka będzie ciężka walka. Gdzie mogłem, szukałem 158 pomocy. Moja poczciwa Polly zadawała sobie mnóstwo trudu, wymyślała mi przeróżne przysmaki, gdy mnie napadło pragnienie, piłem kawę, gryzłem miętowe cukierki, czytałem Biblię. Czasem musiałem sobie tłumaczyć: wyrzeknij się picia, bo zgubisz własną duszę, wyrzeknij się picia, bo złamiesz życie .biednej Polly. Wreszcie, dzięki Bogu Najwyższemu i staraniom mojej kochanej żonki, wyzwoliłem się z nałogu i teraz dziesięć lat mija, jak nie tylko, że kropli do ust nie biorę, ale nawet nie pragnę wódki. - Bardzo bym chciał wyrzec się picia, bo to straszne poniżenie nie być panem swojej woli. - Popróbuj, Governor. Nie pożałujesz nigdy, a jaki byś dał przykład innym! Kapitan niby czuł się lepiej, ale w jego podeszłym wieku tylko właściwe mu wspaniałe zdrowie i staranie Jerry'ego sprawiały, że w ogóle mógł ciągnąć dorożkę. Teraz załamał się zupełnie. Weterynarz orzekł, że podleczywszy go, można będzie sprzedać za niską cenę, ale Jerry oparł się tej pokusie. Nie będzie się hańbił sprzedażą starego przyjaciela do ciężkiej roboty! Najlepsze, co może uczynić dla starego druha w niedoli, to przeszyć celną kulą jego zacne serce. Wtedy przynajmniej Kapitan nie będzie cierpieć. Postanowienie zapadło. Nazajutrz Harry zaprowadził mnie do kuźni dla przekucia. Gdy wróciłem, nie zastałem już Kapitana. Jerry rozglądał się za nowym koniem. Wkrótce pewien znajomy, który służył w stajni jakiegoś bogatego pana, nastręczył mu okazję. Koń, młody i wartościowy, kiedyś poniósł, wywrócił samego jaśnie pana i tak się rozbił, że postanowiono go sprzedać za byle grosz. - Ja sobie poradzę, nawet jeśli jest rozhukany, bo młody - utrzymywał Jerry. - Byleby nie był narowisty albo wyczerpany. 159 - Nie ma żadnego narowu i jest miękki w pysku; sądzę, że tu była przyczyna wypadku. Koń, świeżo wzięty do zaprzęgu, z powodu niepogody mało miał ruchu i chodził jak na sprężynach. Stangret zaprzągł go ciasno, na krótkim naszelniku* i podogoniu, na wędzidle z rzemykami. Od tego koń się wściekł i poniósł. - Może być. Przyjdę go obejrzeć - obiecał Jerry. Następnego dnia przybył do naszej stajni Raptus, piękny gniadosz, pięcioletni, o pięknej, szlachetnej główce, jak u Kapitana. Przywitałem go po koleżeńsku, ale nie męczyłem niepotrzebnymi pytaniami. Noc spędził niespokojnie, nie leżał, rwał się na u-ździe bez wędzideł, przeszkadzał mi spać. Nazajutrz, po parogodzinnej jeździe z dorożką, wrócił zupełnie uspokojony. Jerry głaskał go, pogadywał, zdawali się być w wybornej komitywie. Jerry był pewien, że Raptus stanie się wkrótce spokojny jak baranek. Raptus zżymał się z początku na swoją służbę dorożkarską, wstydził się stać na postoju i uważał się za zdegradowanego, jednak w końcu tygodnia zwierzył mi się po cichu, że wygodna uprząż i lekka ręka wiele znaczą, że bardziej ubliża koniowi chodzenie z pod-dartą głową i ciasno uwiązanym u siodełka ogonem niż uczciwa praca w zaprzęgu dorożki. Jerry polubił Raptusa i był z niego zadowolony. * pas łączący dyszel z chomątem '- ROZDZIAŁ XLIV Nowy Rok Boże Narodzenie i Nowy Rok to okres świątecznej wesołej beztroski, ale dla dorożkarzy i ich koni to nie wypoczynek, lecz znojna praca. Robota trwa do późna, gdyż do późna ciągną się bale i wszelkie zabawy. W jasno oświetlonych salach ludzie tańczą i bawią się wesoło, a koń dorożkarski i jego pan godzinami czekają, drżąc na deszczu i zimnie. Piękne panie zapewne nie myślą nigdy o dorożkarzach, czekających cierpliwie na koźle, i koniach dorożkarskich, stojących aż do zupełnego zesztywnienia nóg. Miałem dużo pracy, gdyż Jerry obawiał się przeziębić Raptusa, a ja już nabrałem wprawy w wyczekiwaniu na postojach. Szczególnie pracowity okazał się tydzień świąteczny. Jerry kaszlał coraz mocniej. O jakiejkolwiek porze wracał, Polly, stroskana i niespokojna, wychodziła mu naprzeciw, przyświecając latarnią. W Nowy Rok wieczorem mieliśmy zawieźć dwóch panów o godzinie dziewiątej i przyjechać po nich na godzinę jedenastą. - Będziemy grać w karty, może wypadnie parę minut poczekać, póki się partia nie skończy. Tylko proszę być punktualnie o jedenastej. Z uderzeniem jedenastej staliśmy już pod bramą, gdyż Jerry był wzorem punktualności. Tymczasem zegar wybił kwadrans, następny, wreszcie wydzwonił dwunastą, ale nikt się nie zjawiał. Cały dzień był 161 wietrzny i dżdżysty, a teraz wiatr wzmógł się, dmąc ze wszystkich stron, tak że znikąd nie mieliśmy osłony. Jerry zszedł z kozła, poprawił na mnie derę, przytupywał nogami, zabijał ręce, ale wreszcie przestał, gdyż chwycił go ostry kaszel. Otworzył drzwi dorożki i przysiadł w niej, opierając się nogami o bruk. Kwadranse biły, pustka wokół. Wreszcie o pół do pierwszej Jerry zadzwonił, pytając woźnego, czy ma dłużej czekać. - O, tak, zapewne - odpowiedział woźny. - Zaraz już panowie wyjdą. Jerry mówił głosem tak ochrypłym, aż żal było słuchać. Wreszcie, kwadrans po pierwszej, obaj panowie stanęli we drzwiach, rzucili krótko adres, pod który mieliśmy jechać. Kurs był daleki, parę kilometrów, czułem się cały zesztywniały z chłodu i zapewne musiałem kuleć. Wysiadając, obaj młodzi panowie ani słówkiem nie wspomnieli o tym, że tak długo kazali na siebie czekać, natomiast kłócili się o zapłatę. Jerry nigdy nie żądał zbyt wiele, ale też nie pozwalał sobie u-rwać z tego, co mu się należało. Młodzieńcy musieli zapłacić za dwie godziny i kwadrans czekania i trzeba przyznać, że Jerry krwawo na te pieniądze zapracował. Na koniec wróciliśmy do domu. Jerry ledwie mógł mówić i kaszlał straszliwie. Polly o nic nie pytała, tylko otworzywszy bramę, przyświecała latarnią. - Może ci w czym pomóc? - O, tak, daj Jackowi i mnie coś gorącego - szepnął Jerry ochrypłym głosem. Oddychał ciężko, ale wytarł mnie i oczyścił jak zwykle i nawet przyniósł ze strychu dodatkową wiązkę słomy na podściółkę. Polly dała mi gorącej karmy, przepysznie rozgrzewającej, i wyszli oboje, zamykając za sobą drzwi. Następnego ranka nikt się długo nie pokazywał, następnie przyszedł Harry. Oczyścił nas, zadał paszę, przyniósł wody, uprzątnął stajnię, poprawił podściółkę 162 zupełnie jak w niedzielę. Zachowywał się poważnie, nie gwizdał, nie śpiewał. W południe przyszedł znowu zadać nam obrok i napoić. Towarzyszyła mu Dolly, popłakująca żałośnie. Z tego, co mówili, zrozumiałem, że Jerry niebezpiecznie się rozchorował. Dwa dni minęły, popłoch panował w małym domku. Do nas zachodził tylko Harry, czasem przybiegała Dolly, poszukując widocznie towarzystwa, w czasie gdy matka zajęta była przy chorym, czuwając nad jego spokojem. Trzeciego dnia, gdy Harry był w stajni, wszedł do nas Governor. - Zaraz zajdę do was, do domu, chciałbym się dowiedzieć, jak się miewa ojciec. - Bardzo źle - odrzekł Harry - trudno gorzej. Doktor powiada, że ma zapalenie płuc i że tej nocy choroba ma się przesilić. - Smutne, smutne - potrząsnął głową Grant. -W zeszłym tygodniu dwóch umarło na tę samą chorobę, ale póki żyje, trzeba mieć nadzieję, nie upadać na duchu. - Tak - mówił pośpiesznie Harry. - Według pana doktora, tatko ma tę przewagę, że nie pije wódki, inaczej już by go ta gorączka spaliła. Wierzę gorąco, że tatko wyjdzie z tej choroby, jak pan myśli, panie Grant? ' - Jeśli w niebie jest zapisane, że poczciwi ludzie mają żyć długo, to wyjdzie, bo nie znam lepszego człowieka niż twój ojciec. - Governor patrzył zadumany. - Zajrzę tu jutro rano. Nazajutrz rankiem przyszedł znowu. - No? Ojcu lepiej? - Mama ma nadzieję, że wyzdrowieje. -Bogu Najwyższemu chwała. Trzeba, żeby teraz posiedział dłuższy czas w cieple, a pilnujcie, żeby się nie martwił. Chciałem coś powiedzieć o koniach. Ja- 163 ckowi dobrze zrobi dłuższy odpoczynek w ciepłej stajni, ale ten młody, jak postoi bez roboty, ze skóry będzie wyłaził, a wtedy o wypadek nietrudno. - To prawda, już teraz tak się wierci, że nie wiem sam, co z nim robić, a przecież zadaję mu tylko pół obroku. - I słusznie, mój chłopcze. Powiedz matce, że jeśli nie ma nic przeciwko temu, będę co dzień zabierał Raptusa do mojej dorożki, a zarobkiem podzielimy się po połowie. Przynajmniej na paszę dla koni starczy, w przeciwnym razie same siebie zjedzą. Przyjdę w południe dowiedzieć się, co matka na to powie. -I Grant pośpiesznie wyszedł, nie czekając na podziękowania Harry'ego. W południe musiał widocznie rozmówić się z Polly, gdyż odtąd przychodził co rano zabierać Raptusa. Trwało to tydzień, może i więcej, a kiedy Harry próbował mu dziękować, śmiał się tylko i przekonywał, że on na czysto wygrywa, bo jego konie przez ten czas wypoczną. Jerry powoli wracał do zdrowia, ale doktor stanowczo zapowiedział, że jeśli nie chce umrzeć przedwcześnie, musi porzucić swój fach. Dzieci gorąco rozprawiały o tym, co poczną rodzice i w jaki sposób można im pomóc zarabiać na życie. Pewnego dnia Raptus wrócił z Grantem mokry i zabłocony. - Ulica jak jedna kałuża, nieźle się zgrzejesz, chłopcze, nim się dzisiaj konia doczyścisz. - Już ja go nie zaniedbam, dobrze się przy ojcu o-brządku nauczyłem. - Chciałbym, żeby wszyscy chłopcy tak jak ty do roboty byli zaprawieni. Właśnie Harry obmywał zabłocone nogi Raptusa, kiedy wpadła Dolly z tajemniczą minką. 164 -Harry, kto mieszka w Farstow? Matka dostała stamtąd list i bardzo uradowana pobiegła z nim na górę do tatki. -Jak to, nie wiesz? Tam mieszka pani Fowler, u której kiedyś mama służyła, ta pani, którą tatko spotkał w lecie, a która nam przysłała pięć szylingów. -Pani Fowler, naturalnie, że wiem, kto to taki. Ciekawam, co mogła napisać do mamy. - Mama wysłała do niej list w zeszłym tygodniu, bo pani Fowler kazała dać sobie znać w razie, gdyby tatko porzucił swe zajęcie. Bardzo ciekaw jestem, co odpisała. Poleć, Dolly, i zapytaj. Harry kończył czyścić Raptusa, świszcząc przez zęby jak stary wyga. W parę minut później Dolly wpadła w podskokach, co tchu. - O, Harry, co za szczęście! Pani Fowler każe nam przyjechać do siebie. Obiecuje dać nam domek z ogródkiem i można trzymać kury, i są drzewa owocowe, i czego dusza zapragnie, i że furman odchodzi na wiosnę, i że ona chce tatka na jego miejsce, i że jest naokoło dużo porządnych domów, gdzie możesz wyuczyć się na ogrodnika albo przy stajni, albo do pokoju, i że ja będę chodzić do szkoły, i mama śmieje się i płacze na przemian, a tatko jest taki zadowolony! - Co za radość! Rodzice muszą być uszczęśliwieni. Co do mnie, to nie myślę służyć za lokajczyka i nosić kuse ubranko z guzikami. Wolę być furmanem albo ogrodnikiem. Postanowiono, że jak tylko Jerry będzie miał dość siły, cała rodzina przeniesie się na wieś, a dorożkę i konie sprzedadzą jak najprędzej. Był to cios dla mnie. Niemłody, bez żadnych widoków na polepszenie się mego zdrowia i sił, od czasu Birtwick nie miałem tak dobrego pana jak Jerry, po- 165 mimo to trzy lata służby dorożkarskiej nadszarpnęły moje siły. Nie byłem już taki jak dawniej. Grant zaproponował, że kupi Raptusa, na mnie znalazło się wielu amatorów, ale Jerry nie chciał mnie sprzedać do dorożki, w byle jakie ręce, wobec tego Governor ofiarował się, że wynajdzie dla mnie pewne, spokojne miejsce. Nadszedł dzień rozstania. Jerry nie mógł jeszcze chodzić, więc już go nie zobaczyłem. Polly z dziećmi przyszła mnie pożegnać. - Biedny stary Jack, kochany stary Jack, jakże mi żal cię zostawiać. - Rozgarnęła grzywę i czule ucałowała mnie w szyję. Dolly płakała i całowała mnie także, Harry głaskał i klepał z cichym smutkiem. I tak opuściłem swoje dotychczasowe mieszkanie. ROZDZIAŁ XLV Nieznajoma pani Jerry sprzedał mnie kupcowi zbożowemu, który również posiadał piekarnię. Znał tego człowieka od dawna i sądził, że będę miał u niego dobre utrzymanie i lekką pracę. Z początku działo mi się nieźle pod osobistym nadzorem mego nowego pana, ale wkrótce za-lazł mi za skórę czeladnik, zarazem dozorca, który wszystkich popędzał, sam zawsze w pośpiechu. Kazał często dokładać jeszcze to lub owo do pełnego ładunku, jaki miałem na ten dzień wyznaczony. Mój woźnica często protestował, twierdząc, że wóz jest zbyt ciężki, musiał jednak słuchać dozorcy, który twierdził, że lepiej wszystko od razu zabrać, niż dwa razy obracać. Jakes używał do mego zaprzęgu wędzidła i rzemieni, będących wówczas w powszechnym użyciu, które jednak przeszkadzały mi w pracy i po paru miesiącach mocno nadszarpnęły siły. Pewnego razu wóz mój wypakowano ponad miarę, a droga ciągnęła się stromo w górę. Wytężałem siły, ale mi nie szło i co chwilę musiałem przystawać. Ib nie podobało się memu woźnicy, począł okładać mnie batem. - Ruszaj, leniu, naprzód, a nie, to zobaczysz! Dźwignąłem mój ciężar i powlokłem go parę metrów. Znów bat zaświszczał i znów wytężyłem wszystkie siły. Dotkliwy ból ciężkiego, furmańskiego bicza kąsał mi boki, ale jeszcze dotkliwszy ból czułem w sercu. 167 Tak mnie karać, tak wykorzystywać moją bezbronność, w chwili gdy starałem się podołać zadaniu ponad siły - to przeszywało mnie piekącym żalem. Po raz trzeci smagnął mnie z całym okrucieństwem, gdy wtem zbliżyła się jakaś nieznajoma pani, przemawiając łagodnym głosem: - O, proszę, niech pan nie bije tak swego konia, droga taka stroma, jestem przekonana, że koń robi, co tylko może. - Robi, co może, a jednak nie potrafi wciągnąć wozu pod górę, musi więc zrobić więcej, niż może. - Ale wóz jest bardzo ciężko naładowany. - Nawet za ciężko, ale to nie moja wina. Już odjeżdżałem z ładunkiem, gdy dozorca kazał mi zabrać jeszcze trzy cetnary, i jakoś przecież muszę dojechać. Znowu zamierzył się batem, gdy nieznajoma rzekła pośpiesznie: - Proszę poczekać, ja pomogę. Furman roześmiał się drwiąco. - Niech pan spróbuje odpiąć rzemienie, koń tak wysoko podpięty nie może wyzyskać całej swej siły. Jestem przekonana, że mu to pomoże. Niech pan spróbuje, proszę, wielką mi tym wyświadczy pan przyjemność. - Dobrze, dobrze - śmiał się Jakes - chyba że dla pani przyjemności; jak daleko pani życzy zapiąć? - Zupełnie odpiąć, niech ma łeb swobodny. Wędzidło luźne, rzemień odpięty, co za rozkoszna swoboda! W jednej chwili opuściłem łeb aż do kolan, podrzuciłem w górę i znów w dół, wielokrotnie z przyjemnością naciągając zesztywniała szyję. - Tego potrzebowałeś, biedaku - mówiła nieznajoma pani, głaszcząc mnie pieszczotliwie. - Proszę teraz spróbować poprowadzić, przemówić do niego, jestem pewna, że koń pociągnie. 168 Jakes zebrał lejce. - No, dalej, Kary. Spuściłem łeb, wszedłem dobrze w chomąto, prąc naprzód ciężarem całego ciała. Nie szczędziłem sił, poruszyłem wóz i pociągnąłem go miarowo naprzód, aż zatrzymałem się na górce dla nabrania tchu. Nieznajoma pani, skróciwszy sobie drogę ścieżką dla pieszych, znów podeszła do nas. Poklepała mnie przyjaźnie, a od dawna już nie zaznałem pieszczoty. - Widzi pan, koń pracuje uczciwie, trzeba mu tylko umożliwić warunki, ten konik musi mieć bardzo dobry charakter i zapewne pamięta lepsze czasy. A niechże pan nie zapina tego wędzidła na nowo. -Już ja mu zawsze będę popuszczał pod górę i wspomnę sobie, że tak lepiej ciągnąć i że mnie pani tego sposobu nauczyła, ale zdjąć zupełnie nie mogę, gdyż byłbym pośmiewiskiem wszystkich, taki to już obyczaj. - Lepiej samemu wprowadzić dobry zwyczaj, niż trzymać się ślepo niedobrego. Nie należy dręczyć bez przyczyny stworzenia boskiego, gdyż zwierzę jest nieme i skarżyć się nie może, ale cierpi bez słów. Dziękuję panu, że pan spróbował mojego sposobu i dogodził swemu poczciwemu konikowi. Do widzenia - i raz jeszcze dotknąwszy mnie rączką, lekkim krokiem skręciła w bok i zniknęła mi z oczu na zawsze. - Oto widzieliśmy prawdziwą panią, głowę daję -mruczał Jakes pod nosem. - Odezwała się grzecznie, mówiła jak równy z równym. Spróbuję zawsze tak robić, jak mnie nauczyła. Muszę oddać sprawiedliwość Jakesowi, że popuścił mi sprzączki o parę dziurek i pamiętał pod górę odpinać rzemyk, ale ciężar woziłem ciągle ponad moje siły. Należyte pożywienie i wypoczynek pozwolą utrzymać siły nawet przy ciężkiej pracy, ale nikt przez długi czas 169 nie zniesie stałego przemęczenia. Ciągła praca ponad siły tak mnie wyczerpała, że postanowiono zastąpić mnie młodszym koniem. Muszę też wspomnieć, jak bardzo cierpiałem tutaj z drobnego na pozór powodu. Nieraz słyszałem narzekanie koni, ale sam nie miałem sposobności poznać tej niewygody, jaką jest brak światła w stajni. Nasza stajnia miała tylko jedno małe okienko, przepuszczające bardzo mało światła, co wywierało przygnębiający wpływ na moje usposobienie, poza tym wzrok mi osłabł i wychodząc na blask dzienny, odczuwałem dotkliwy ból w oczach. Często potykałem się na progu i zaledwie mogłem rozpoznać, gdzie się znajduję, a wiadomo, że koń o złym wzroku jest mniej pewny niż zupełnie ślepy, na którego człowiek szczególnie uważa. Szczęśliwie jednak u-niknąłem poważniejszych niedomagań wzrokowych i zostałem sprzedany do zakładu dorożkarskiego. ROZDZIAŁ XLVI Ciężkie czasy Nigdy nie zapomnę mego nowego pana o czarnych oczach, haczykowatym nosie, twarzy podobnej do pyska buldoga, o głosie skrzypiącym jak nie smarowany wóz. Nazywał się Nicholas Skinner, zapewne ten sam, w którego przedsiębiorstwie pracował biedny Sam. Ludzie powiadają: nie uwierzę, aż zobaczę. Ja poprawiam: nie uwierzę, aż poczuję, gdyż wiele w życiu widziałem, a pojęcia nie miałem, jaka może być nędza dorożkarskiego konia. Skinner miał dużo dorożek i zatrudniał wielu dorożkarzy. Sam był bez miłosierdzia dla nich, a oni bez miłosierdzia dla koni. O odpoczynku niedzielnym mowy nie było, a właśnie nadchodził czas największych skwarów letnich. Zwykle w niedzielne rano jacyś wycieczkowicze wynajmowali dorożkę na cały dzień. Cztery osoby w środku, piąta obok furmana i taką to bandę musiałem wieźć piętnaście mil za miasto i tyleż z powrotem. Nigdy żaden pan pod najbardziej stromą górę, w najbardziej dręczący upał nie wysiadł, aby mi ulżyć, chyba że zażądał tego dorożkarz, bojąc się, czy dam sobie radę z ciężarem. Bywałem tak przemęczony i zgorączkowany, że nie mogłem tknąć jedzenia. Jakże tęskniłem do odświeżającego picia, które w sobotę wieczór Jerry nam podawał, szczególnie w czasie letnich upałów. Dwie noce i dzień całkowitego wypoczynku spra- 171 wiały, że w poniedziałek rano czułem się świeży i odmłodzony. Tu o żadnym wypoczynku ani się śniło-mój furman bez sumienia bił mnie batem o ostrym końcu, który kaleczył mi boki aż do krwi. Bił mnie pod brzuchem, bił po głowie. Takie niegodne okrucieństwo wzburzało mnie do żywego, ale ciągle pracowałem z całych sił, nie odmawiając wysiłku, gdyż słusznie mówiła biedna Ginger: przemocy ludzkiej nie można zwalczyć. Wiodłem tak nędzny żywot, że podobnie jak Ginger, marzyłem tylko, aby opuścić łeb i skończyć z moją niedolą. Marzenia moje omal się nie spełniły. Kiedyś o ósmej rano znajdowałem się na postoju, już po kilku kursach, gdy wypadło nam zawieźć kogoś na kolej. Mój furman zatrzymał mnie następnie w rzędzie czekających przed dworcem dorożek. Oczekiwano nadejścia pociągu. W pewnej chwili wysypało się mnóstwo ludzi, dorożki w lot rozchwytano. Do naszej podeszło towarzystwo złożone z czterech osób: krzyczący, hałaśliwy pan, pani, chłopczyk, dziewczynka i cała góra bagażu. Pani z chłopcem wsiedli do dorożki, pan krzątał się około bagażu, dziewczynka mi się przyglądała. - Papo, jestem pewna, że ten koń nie uciągnie nas i wszystkich naszych rzeczy, wygląda na bardzo zmęczonego. - Ależ, panienko, on da radę, bez obawy. Tragarz wyniósł jakieś ciężkie walizy i doradzał wziąć drugą dorożkę. - Czy zabierzecie nas ze wszystkim, czy nie będzie za ciężko dla konia? - zapytał hałaśliwy pan. - O, nie będzie za ciężko, mój koń jeszcze więcej potrafi pociągnąć. Dawajcie rzeczy - zwrócił się do tragarza. Władowali razem kufry tak ciężkie, że aż się resory ugięły. 172 - Papo, weźmy drugą dorożkę - odezwała się dziewczynka z gorącą prośbą w głosie. - Jestem pewna, że popełniamy okrucieństwo. - Nie zawracaj głowy i siadaj natychmiast. Czyż człowiek może poddawać oględzinom konia w każdej dorożce, którą najmuje? Dorożkarz sam najlepiej wie, ile od swego konia może wymagać. Nie masz nic do gadania, siadaj. Moja mała protektorka musiała posłuchać. Walizę za walizą wciągano na dach karetki lub ustawiano obok dorożkarza. Wreszcie wszystko było gotowe, ruszyliśmy sprzed stacji. Ładunek okazał się niesłychanie ciężki, a ja pracowałem od wczesnego ranka bez pożywienia i odpoczynku, mimo to wytężałem siły na przekór mojej krzyczącej krzywdzie. Posuwałem się, jak mogłem najprędzej, ale ciężar ponad siły i ostateczne wyczerpanie zwyciężyły; chwilę walczyłem o utrzymanie równowagi, popędzany szarpaniem lejców i uderzaniem bata, gdy naraz, nie umiem opisać, w jaki sposób, powinęła mi się noga i upadłem całym ciężarem na bok. Nagłość i gwałtowność upadku pozbawiła mnie tchu, leżałem bez ruchu, myśląc, że już umieram. Jak przez sen słyszałem naokoło zgiełk niewyraźnych głosów, stuk zdejmowanych kufrów i żałosny, biadający głosik: - To przez nas, przez nas się stało! Ktoś rozluźnił na mnie rzemienie uprzęży, ktoś powiedział: - Już nic z tego, już nie żyje. Słyszałem, jak policjant wydawał rozporządzenia, ale nie otwierałem oczu. Czasem tylko z trudem udało mi się wciągnąć nieco powietrza do płuc, ktoś oblał mi łeb zimną wodą, podał coś do połknięcia i okrył derą. Nie wiem, jak długo leżałem, ale czułem, że powoli 173 wracam do życia. Jakiś nieznajomy o miłym głosie klepał mnie i zachęcał do wstania. Jeszcze raz wlano mi lekarstwo do pyska, jeszcze jeden, drugi wysiłek i stanąłem na chwiejących się nogach. Poprowadzono mnie do pobliskiej stajni, postawiono w boksie, obficie wysłanym, i podano gorącą paszę, którą z wdzięcznością pochłonąłem. Do wieczora czułem się o tyle lepiej, że przyprowadzono mnie do stajni Skinnera, gdzie otoczono opieką, na jaką tylko ich było stać. Rano Skinner wezwał weterynarza, który zbadał mnie i orzekł: - Koń jest przepracowany, a nie chory, gdyby mu dać paromiesięczny odpoczynek, będzie znów jak najlepiej pracował, ale teraz jest słaby jak mucha. - Niech zdycha, do diabła. Nie mam zakładu leczenia koni. Wyleczy się czy nie, to nie mój interes. U mnie musi pracować, dopóki może, a jak nie może, to go sprzedam na mięso czy do innego użytku. - Gdyby był zbrakowany, najlepiej kulkę w łeb i koniec, ale go szkoda, za dziesięć dni odbędzie się duży koński jarmark, warto by go podpaść i sprzedać, zawsze za żywego zapłacą więcej niż za skórę. Zgodnie z tą wskazówką Skinner, choć niechętnie, kazał mnie dobrze paść i mieć w starannej opiece. Całe moje szczęście, że stajenny chętniej zabrał się do wykonywania tych rozkazów, niż były one wydawane. Dziesięć dni kompletnego wypoczynku, owies w dowolnej ilości, siano, karma z dodatkiem siemienia lnianego wywarły dobroczynny skutek. Zacząłem myśleć, że lepiej jednak żyć, niż opuścić ten świat. W dwanaście dni po wypadku poprowadzono mnie do miejscowości odległej o kilka mil od miasta. Czułem, że jakakolwiek zmiana w położeniu wyjdzie mi na lepsze. Niosłem więc głowę wysoko, ufając w pomyślną przyszłość. 174 ROZDZIAŁ XLVII Farmer i jego wnuczek Na targowisku zająłem naturalnie miejsce między koniami starymi, kulawymi, o zerwanych ścięgnach, dychawicznymi starcami, z których niejednemu należałaby się kulka w łeb. Handlujący tymi trupami wyglądali od nich nie lepiej. Starzy, wynędzniali, pragnęli za niewielką sumę nabyć konie do rozwożenia węgla czy drzewa lub sprzedać za byle jaką cenę, aby tylko uniknąć ostatecznej straty, gdyby konia wypadło zastrzelić. Niektórzy odczłowieczeni przez niepowodzenia życiowe i biedę, inni choć ubogo odziani, o wyglądzie i głosie wzbudzającym zaufanie. Nadarzył się jakiś stary człeczyna, który mnie sobie ogromnie upodobał, czekałem z drżeniem serca, ale okazało się, że jestem dla niego za słaby. Od strony bardziej okazałych działów jarmarcznego placu nadszedł, w towarzystwie małego chłopczyka, jakiś pan, o wyglądzie zamożnego farmera. Barczysty, o szerokich ramionach, pogodnej twarzy, ocienionej kapeluszem o szerokim rondzie, ogarnął całe nasze towarzystwo litościwym spojrzeniem. Oko jego zatrzymało się na mnie. Zastrzygłem uchem i spojrzałem bystro, ogon i grzywa, należycie obfite, dodawały mi wyglądu. - Willie, oto koń, co pamięta lepsze czasy. -Biedaczysko. Jak myślisz, dziadziu, czy chodził kiedy w powozie? 175 Farmer zbliżył się do mnie: - O, z pewnością za swoich młodych lat do wszystkiego mógł służyć. Patrz, jaki łebek suchy, jak postawiona szyja i przód. Ten koń jest dobrej krwi. Poklepał mnie po szyi, w odpowiedzi przytuliłem do niego łeb. Chłopiec głaskał mnie także. - Miły, stary, przyjemny. Jak to umie się pieścić. Kup go, dziadziu, i odmłodź tak, jak odmłodziłeś La-dybird. - Ależ, kochaneczku, nie jestem czarodziejem i nie mogę ze wszystkich starych koni robić młodych. Zresztą, Ladybird nie była stara, tylko zajeżdżona i wyczerpana. - Jestem przekonany, że ten także nie jest stary; patrz, jaką ma grzywę i ogon, i chociaż taki chudy, nie ma wcale zapadłych oczodołów. Obejrzyj mu, dziadziu, zęby. Stary pan się roześmiał. - Widzę, że znasz się na koniach nie gorzej od twego starego dziadka. - Dziaduniu, zajrzyj mu w zęby i zapytaj o cenę, jestem pewny, że odżyje na naszych łąkach. Zabrał głos człowiek, który mnie przyprowadził na sprzedaż. - Paniczyk zna się wybornie na koniach. Tego ka-rego zajeździli w dorożce. Nie jest jeszcze stary i słyszałem, co mówił weterynarz, że jak postoi pół roku na trawie, to będzie zdrów i mocny, bo ścięgna i płuca ma w porządku. Ja go obrządzam od dziesięciu dni, to taki przyjemny i wdzięczny konik, że trudno o milszego. Warto, żeby pan dał za niego pięć funtów, na wiosnę będzie wart cztery razy tyle. Starszy pan się roześmiał. Chłopczyk wpatrywał się w dziadka roziskrzonymi oczami. - Dziaduniu, sam mówiłeś, że sprzedałeś źrebaka 176 o pięć funtów drożej, niż zamierzałeś. Nic nie stracisz, jeśli kupisz tego karego. Starszy pan wymacał moje nogi, nalane i naciągnięte, zajrzał do pyska. - Trzynaście albo czternaście - mruknął. - Przeprowadź go kłusem. Wygiąłem biedną, wychudzoną szyję, odsądziłem ogon i wyrzucałem nogi w przód, jak tylko mi na to ich sztywność pozwalała. - Jakaż będzie ostateczna cena? - spytał farmer, gdy mnie przyprowadzono z powrotem. - Pięć funtów to najniższa suma, za jaką mi pozwolono sprzedać. - To wyzysk. - Starszy pan potrząsnął głową, ale powoli wyciągnął sakiewkę. - To wyzysk. Czy macie tu jeszcze jakieś zajęcie na jarmarku? - Odliczał powoli monety. - Już nie. Może panu konia odprowadzić do zajazdu? - Owszem, ja także tam zaraz przyjdę. Poszedł przodem, mnie poprowadzono w ślad za nim. Chłopiec nie posiadał się z radości, a starszy pan cieszył się, że sprawił wnukowi taką przyjemność. W zajeździe dostałem suty poczęstunek, po czym zaprowadzono mnie powoli do mojego nowego domu i puszczono na pastwisko. W szopie znajdowałem schronienie, rankiem i wieczorem dostawałem siano i owies, a cały boży dzień spędzałem na łące. Stary pan oddał mnie pod nadzór swego wnuczka, który czuł się dumny z powierzonego mu zadania i spełniał je z całą powagą. Odwiedzał mnie codziennie, wywoływał z gromady towarzyszy, częstował marchwią lub innym przysmakiem, asystował, gdy jadłem owies. Pieścił mnie i przemawiał do 177 mnie czule, toteż przywiązałem się szczerze do niego i chodziłem za nim krok w krok po łące. Czasem chłopiec przyprowadzał swego dziadka, który skrupulatnie oglądał moje nogi. - Tu jest najsłabszy punkt, Willie, jednak jest coraz lepiej, a na wiosnę może być zupełnie dobrze. Kompletny odpoczynek, właściwa pasza, miękki grunt i swoboda ruchu wywarły na mnie błogosławiony wpływ. Po matce odziedziczyłem mocną budowę i dobre zdrowie, w młodości nie wzięto mnie za wcześnie do pracy, miałem więc większe szanse niż wiele koni, które musiały ciężko pracować, zanim rozwinęły się i całkowicie dojrzały. Przez zimę poprawiły mi się bardzo nogi i odmłodniałem. Nadszedł marzec, mój pan orzekł któregoś dnia, że wypróbuje mnie w powoziku. On sam i Willie powozili na zmianę. Przejechaliśmy kilka kilometrów, sztywność nóg już mi zupełnie ustąpiła. - Willie, nasz kary się odmłodził. Teraz weźmiemy go do lekkiej roboty, na lato będzie gotów, ma wyborny chód i jest bardzo przyjemny w pysku. - O, dziaduniu, jakże rad jestem, że go kupiłeś! -1 ja także, mój drogi, ale twoja w tym głównie zasługa. Teraz musimy się rozejrzeć za jakimś dobrym miejscem, gdzie potrafią go należycie ocenić. ROZDZIAŁ XLVIII Ostatnie schronienie Było lato. Któregoś dnia chłopiec stajenny czyścił mnie tak starannie, że zaraz pomyślałem: oto nadchodzi zmiana. Wyczesał grzywę, ogon, wygładził kosmyk na czole, wyszczotkował nogi, wysmarował kopyta, oczyścił uprząż. Willie, rozpogodzony, choć pełen niepokoju, usiadł obok dziadka. - Gdyby te panie go chciały - rzekł dziadek -byłoby najlepiej. On dla nich jest przeznaczony, a one dla niego. O parę kilometrów od naszej wioski zatrzymaliśmy się przed ślicznym małym domkiem, tonącym w zieloności. Willie zadzwonił i zapytał, czy pani Blomefield albo panna Ellen są w domu. Tak, są obie. Willie został przy mnie, a jego dziadek wszedł do domu. Po kwadransie wyszedł w towarzystwie trzech pań. Jedna wysoka, blada, owinięta w biały szal, wspierała się na ramieniu drugiej, młodszej, o czarnych oczach i wesołej twarzyczce, trzecia - poważna matrona — nosiła nazwisko Blomefield. Obstąpiły mnie, oglądały, rozpytywały. Młodsza panienka szczególnie mnie sobie upodobała i chwaliła mój miły wygląd. Blada pani narzekała, że zawsze będzie się obawiać, abym nie upadł w zaprzęgu, jeśli mi się to już raz zdarzyło. Mój właściciel tłumaczył, że nieraz pierwszorzędne konie miewają rozbite kolana z winy powożących, a bynajmniej nie z własnej, że w tym przypadku tak jest 179 właśnie, ale że nie chce namawiać i proponuje, aby panie wzięły konia na trzy miesiące na próbę. Niech furman się przyjrzy i przekona, jak koń pracuje. - Pan zawsze nam służył najlepszą radą w sprawach koni - mówiła tęga dama - na pana zdaniu można polegać, jeśli moja siostra Lavinia się zgadza, z podziękowaniem przyjmujemy pana propozycję. Postanowiono, że przyślą po mnie nazajutrz. Następnego ranka młody, schludny stangret przyszedł do stajni. Wydawało się, że był zadowolony z mego wyglądu, ale obejrzawszy moje kolana, odezwał się zawiedzionym głosem: - Pan tak zachwalał paniom tego konia, a ja widzę, że to kaleka. - Ten piękny, kto się wykaże pięknym działaniem -odpowiedział mój właściciel. - Bierzesz go na trzymiesięczną próbę i jeśli nie okaże się zupełnie pewny w nogach, przyślesz mi go z powrotem. Nazajutrz przy czyszczeniu mój nowy stangret się zamyślił. - Taka sama gwiazda na czole, jaką miał Mój Kary, i ten sam wzrost, ciekaw jestem, gdzie on się teraz obraca - rzekł cicho. - Czyszcząc, posunął się po szyi i natrafił na ślad w miejscu, z którego ongiś puszczono krew. Aż skoczył, zaczął mnie bacznie oglądać, mówiąc sam do siebie: - Gwiazda na czole, lewa zadnia biała, blizna na miejscu, jak żywy tu stoję, także kępka siwych włosów na grzbiecie. Tak, to na pewno Mój Kary. Karasiu, czy mnie poznajesz? To ja, ten mały Joe Green, co cię mało o śmierć nie przyprawił. -I gładził mnie, i głaskał, i klepał, przejęty radością. Nie mogę powiedzieć, żebym go poznał. Stał przede mną młody mężczyzna, słusznego wzrostu, o ciemnym zaroście, przemawiający głosem dorosłego mężczyzny, ale, o radości, był to w istocie Joe Green. Dotknąłem go chrapami, starając się wyrazić słowa: otośmy 180 przyjaciele. W życiu nie widziałem tak uradowanego człowieka. - Na trzymiesięczną próbę... jedno co... chciałbym wiedzieć, co za łotr rozbił ci kolana. Bardzo chciałbym. Moja już w tym głowa, że u nas ci dobrze będzie. O, gdyby się tu zjawił John Manly. Po południu, zaprzężony do niskiego powozika, podszedłem pod ganek. Panna Ellen miała mnie wypróbować. Joe jej towarzyszył. Przekonałem się, że on powozi wybornie, a ona była z mojej jazdy zupełnie zadowolona. Słyszałem, jak Joe opowiadał jej o mnie, tłumaczył, że jestem na pewno koniem pana Gordona. Kiedy wróciliśmy ze spaceru, wyszły przed ganek siostry, pytając pannę Ellen, jak się jej udała jazda. Opowiedziała im to, co słyszała od Joe'ego, i dodała: - Napiszę zaraz do pani Gordon, aby donieść, że jej ulubieniec trafił do nas, na pewno będzie rada. Prawie tydzień chodziłem już w zaprzęgu, gdy wreszcie panna Lavinia zdecydowała się odbyć spacer w małej, zamkniętej karetce, po czym postanowiła mnie zatrzymać na stałe pod moim dawnym imieniem. Przeżyłem już w tym cudownym miejscu cały rok. Joe dokłada starań, to najlepszy opiekun. Pracę mam nieciężką, toteż siły i humor powróciły mi w pełni. Mój poprzedni właściciel powiedział któregoś dnia, że będę z pewnością służył do lat dwudziestu, jeśli nie więcej. Willie zagląda do mnie, jak tylko ma czas, i u-waża za swego największego przyjaciela. Moje panie przyobiecały solennie, że nigdy mnie nikomu nie sprzedadzą, więc nie mam się czego obawiać. Historia moja skończona, wszelkie troski i zło minęły, do końca życia mam zapewniony dom. I często, zanim się na dobre rozbudzę, śnię, że jestem w sadzie Birtwick, gdzie ze starymi druhami stoimy pod rozłożystą jabłonią. Чи*- 181 Spis rozdziałów I Dom lat dziecinnych..............................5 II Gonitwa .................................................8 III Ujeżdżanie...........................................11 IV BirtwickPark .....................................16 V Pierwsze kroki ....................................19 VI Na wolności .........................................23 VII Ginger..................................................25 VIII Dalszy ciąg historii Ginger ................30 IX Merrylegs ............................................34 X Pogawędka w sadzie ...........................37 XI Gadu-gadu............................................42 XII Burza...................................................45 XIII Diabelskie piętno ................................49 XIV James Howard ....................................52 XV Stary wyga ..........................................55 XVI Pożar....................................................58 XVII Opowiadanie Johna............................62 XVIII Po doktora ...........................................66 XIX Tylko nieświadomość ..........................70 XX JoeGreen ............................................72 XXI Rozstanie.............................................75 XXII W pałacu .............................................78 XXIII Walka o wolność..................................82 XXIV Lady Anna...........................................86 182 XXV Reuben Smith .....................................92 XXVI Smutny koniec....................................96 XXVII Ruina....................................................99 XXVIII Konie do wynajęcia i ci, którzy nimi powożą...........................102 XXIX Mieszczuchy ......................................106 XXX Złodziej ..............................................112 XXXI Blagier...............................................115 XXXII Końskie targowisko ..........................118 XXXIII Koń dorożkarski w stolicy ................122 XXXIV Rumak bojowy...................................126 XXXV JerryBarker.....................................131 XXXVI Złota zasada ......................................136 XXXVII Dolly i prawdziwy dżentelmen.........139 XXXVIII Sidy Sam ...........................................143 XXXIX Nieszczęsna Ginger..........................146 XL Rzeźnik..............................................148 XLI Wybory...............................................151 XLII Przyjaciel w potrzebie ......................153 XLIII Stary Kapitan i j ego zastępca ..........157 XLIV Nowy Rok...........................................161 XLV Nieznajoma pani...............................167 XLVI Ciężkie czasy.....................................171 XLVII Farmer i jego wnuczek .....................175 XLVIII Ostatnie schronienie.........................179 f¥°% 183 Seria ta zawiera najlepsze powieści literatury światowej dla dzieci i młodzieży. Książki o prawdziwej przyjaźni i dobroci, których przesłania nie straciły na aktualności — dziś są może nawet ważniejsze niż kiedykolwiek. Dotychczas ukazały się: FRANCES HODGSON BURNETT Tajemniczy ogród Mały lord Mała księżniczka JEAN WEBSTER Tajemniczy opiekun Patty EDITH NESBIT Poszukiwacze skarbu Złota Księga Bastablów Przygody młodych Bastablów KENNETH GRAHAME O czym szumią wierzby ETHEL TURNER Siedmioro Australijczyków ELEANOR H. PORTER Pollyanna NOEL STREATFEILD Zaczarowane baletki ERIC KNIGHT Lassie wraca do domu FRANCES HODGSON BURNETT Tajemniczy ogród Ulubiona książka dzieciństwa naszych dziadków i rodziców. Opowieść o serdecznej przyjaźni, prawdziwej dobroci i wielkiej tajemnicy. Zafascynowała teź Agnieszkę Holland, która zachowując wierność powieści stworzyła urzekająco malarski film o dziecięcej przyjaźni. Mały lord Ta opowieść o niezwykłych losach siedmioletniego chłopca jest znana dzieciom na całym świecie. Mały Cedryk niespodziane staje się dziedzicem olbrzymiej fortuny, której właścicielem jest jego dziadek, angielski arystokrata — oschły, zgorzkniały, odpychający starzec. Dziecięca ufność Cedryka, jego wrażliwość na krzywdę i wiara w dobro czynią jednak cuda — hrabia wraca do świata ludzi kochających i kochanych. Tę książkę Frances Hodgson Burnett napisała przed ponad stuleciem, a przecież zawarte tu przesłania nie straciły aktualności — a może nawet dziś są ważniejsze niż kiedykolwiek. Mała księżniczka Kolejna książka Frances Hodgson Burnett, pisarki znanej już od pokoleń dzieciom na całym świecie. Autorka, po raz kolejny, wprowadza czytelnika w cudowny świat, gdzie zawsze zwycięża dobro. Wzruszająco opowiada o losach małej Sary, „księżniczki" otoczonej blaskiemi bogactwem, która wraz z bankructwem i śmiercią ojca staje się posługaczką, traktowaną w sposób okrutny i nieludzki. Ale nawt głodna i przemarznięta, Sara w swojej wyobraźni, w duszy, zawsze pozostaje księżniczką. Historia Sary, intrygująca i niezwykła, przekonuje o jednym — dobro tkwi w samym człowieku i to właśnie człowiek może uczynić ten świat naprawdę pięknym. '« ДЛТН NESBIT aukiwacze skarbu i w wieku od kilku do kilkunastu lat, osieroceni /(tek niekorzystnego obrotu interesów ojca, nie *'T, który mógłby poprawić byt rodziny. Sześcioro ; ЇМ А'/У' /J (|) ddanych sobie na śmierć i życie, skłonnych do tJiĄj, j działań, ale zawsze uczciwych, szlachetnych yjole, znajduje na koniec skarb... zaskakujący W// І ' nieoczekiwany w/ w /У r/ л Księga Bastablów W ' j)haterów Poszukiwaczy skarbów spędzających p (/iejskim domu dołącza dwójka ich przyjaciół. Aj, w których lęgną się szaleńcze pomysły. Nasi /Vi (tanawiać się długo i każdy z niedorzecznych іу Л/«adzają w czyn. Chociaż przyświecają im łh A.jicje, skutki działań całej grupy są raczej 'l/// n'c8a dobrych uczynków wygląda dość ubogo ił 'WIй wakacyjnych przygód. Jedno jest pewne — "ffjfiĄto pyszna zabawa, choć czasem... w /f dy młodych Bastablów Ą /i Лі, dotkniętych rzeczywistym bądź wyimagino- / гііл і tym razem ich szlachetne intencje owocują //V f^jftcymi i niekoniecznie zamierzonymi skutkami. ' At p j autorzy Złotej Księgi dobrych uczynków i tym fobie, niezwykłą wprost pomysłowość w trosce Wł Wł fi KENNETH GRAHAME O czym szumią wierzby Jeszcze jedna z ulubionych od kilku pokoleń książek dla dzieci. Rozumny i dobroduszny Szczur Wodny, naiwny i ciekawy Krecik, pyszałkowaty i niemądry Ropuch, zacny Borsuk, szacowna Wydra i nieśmiała Mysz — to główni bohaterowie tej urokliwej opowieści. Wspólnie przeżywają wiele zabawnych przygód i stawiają czoło niespodziewanym sytuacjom. Zwierzęta obdarzone ludzkimi cechami mają charaktery tak samo różne, jak różni są ludzie. I uczucia ich też są bardzo ludzkie. A wszystkich łączy prawdziwa, serdeczna przyjaźń, tym piękniejsza, że często o wiele głębsza niż wśród ludzi. ELEANOR H. PORTER Pollyanna Czy w obliczu niepowodzeń, przykrości i zmartwień można zachować uśmiech i pogodę ducha? To z pewnością niełatwe, ale jeśli spróbujemy spojrzeć oczami Pollyanny, okazuje się całkiem możliwe, a życie nabiera wtedy blasku, każdy dzień przynosi zadowolenie i radość. Pollyanna po śmierci ojca przybywa do domu oschłej, surowej ciotki. Uśmiechem, wewnętrzną pogodą, niezwykłą umiejętnością dostrzegania we wszystkim jasnych stron Pollyanna zdobywa powszechną sympatię, a jej słynna „gra w zadowolenie" odmienia los wielu ludzi w miasteczku. Dzieje Pollyanny to historia dziewczynki, która dobrocią, promienną radością i optymizmem zmienia otaczający ją świat. Jednocześnie jest to pewien sposób na życie, który okazuje się taki prosty: być dobrym i dostrzegać dobro w innych. EDITH NESBIT Poszukiwacze skarbu Dwie siostry i czterej bracia w wieku od kilku do kilkunastu lat, osieroceni przez matkę, zubożali wskutek niekorzystnego obrotu interesów ojca, nie ustają w poszukiwaniu skarbu, który mógłby poprawić byt rodziny. Sześcioro sympatycznych psotników, oddanych sobie na śmierć i życie, skłonnych do niedorzecznych pomysłów i działań, ale zawsze uczciwych, szlachetnych i wrażliwych na ludzkie niedole, znajduje na koniec skarb... zaskakujący i nieoczekiwany. Złota Księga Bastabłów Do grupy sympatycznych bohaterów Poszukiwaczy skarbów spędzających wakacje w starodawnym wiejskim domu dołącza dwójka ich przyjaciół. Teraz jest zatem osiem głów, w których lęgną się szaleńcze pomysły. Nasi bohaterowie nie zwykli zastanawiać się długo i każdy z niedorzecznych projektów szybko wprowadzają w czyn. Chociaż przyświecają im najszlachetniejsze intencje, skutki działań całej grupy są raczej nieoczekiwane. A Złota księga dobrych uczynków wygląda dość ubogo w porównaniu z bogactwem wakacyjnych przygód. Jedno jest pewne — wspólne wakacje to pyszna zabawa, choć czasem... Przygody młodych Bastabłów Dawni poszukiwacze skarbu i autorzy Złotej Księgi dobrych uczynków i tym razem wykazują właściwą sobie, niezwykłą wprost pomysłowość w trosce o polepszenie losu bliźnich, dotkniętych rzeczywistym bądź wyimaginowanym nieszczęściem. Także i tym razem ich szlachetne intencje owocują nieprzewidzialnymi, zaskakującymi i niekoniecznie zamierzonymi skutkami. KENNETH GRAHAME O czym szumią wierzby Jeszcze jedna z ulubionych od kilku pokoleń książek dla dzieci. Rozumny i dobroduszny Szczur Wodny, naiwny i ciekawy Krecik, pyszałkowaty i niemądry Ropuch, zacny Borsuk, szacowna Wydra i nieśmiała Mysz — to główni bohaterowie tej urokliwej opowieści. Wspólnie przeżywają wiele zabawnych przygód i stawiają czoło niespodziewanym sytuacjom. Zwierzęta obdarzone ludzkimi cechami mają charaktery tak samo różne, jak różni są ludzie. I uczucia ich też są bardzo ludzkie. A wszystkich łączy prawdziwa, serdeczna przyjaźń, tym piękniejsza, że często o wiele głębsza niż wśród ludzi. ELEANOR H. PORTER Połłyanna Czy w obliczu niepowodzeń, przykrości i zmartwień można zachować uśmiech i pogodę ducha? To z pewnością niełatwe, ale jeśli spróbujemy spojrzeć oczami Pollyanny, okazuje się całkiem możliwe, a życie nabiera wtedy blasku, każdy dzień przynosi zadowolenie i radość. Pollyanna po śmierci ojca przybywa do domu oschłej, surowej ciotki. Uśmiechem, wewnętrzną pogodą, niezwykłą umiejętnością dostrzegania we wszystkim jasnych stron Pollyanna zdobywa powszechną sympatię, a jej słynna „gra w zadowolenie" odmienia los wielu ludzi w miasteczku. Dzieje Pollyanny to historia dziewczynki, która dobrocią, promienną radością i optymizmem zmienia otaczający ją świat. Jednocześnie jest to pewien sposób na życie, który okazuje się taki prosty: być dobrym i dostrzegać dobro w innych. *« NOEL STREATFEILD Zaczarowane baletki Starszy pan, naukowiec, wielki oryginał, podróżujący po świecie w poszukiwaniu skamielin, tym razem przywozi z podróży... dzidziusia, ocalałego z katastrofy morskiej. Następne wyprawy kończą się przywiezieniem jeszcze dwóch dziewczynek. Tak oto w niecodzienny sposób trzy osierocone dziewczynki zyskują przybranego ojca, który wyjeżdża na kolejną, tym razem wieloletnią wyprawę. Cały dom pozostaje na głowie wnuczki jego brata i Niani. Dziewczynki wcześnie rozumieją, że muszą pomóc w utrzymaniu domu i starają się jak tylko mogą. Ich szlachetność, ambicja i wola w połączeniu z pracowitością zostają prawdziwie nagrodzone. Każdą z nich bowiem czeka niezwykły los. Przedtem jednak przeżyją mnóstwo perypetii. ERIC KNIGHT Lassie wraca do domu Jest to książka niezwykła. Surowy klimat północnej Anglii i Szkocji, ludzie szorstcy w sposobie bycia, ale mający w sobie wielką dumę i ciepło, różnorodni, ale godni zaufania, a na tym tle przepiękna przypowieść o miłości i wierności, o potrzebie przyjaźni, o filozoficznym spokoju w znoszeniu tego, co niesie los — czyli o tym, co najważniejsze w życiu. Wszystko to odnajdziemy w tej znanej wielu pokoleniom powieści o pięknym i mądrym psie — tym razem w nowym świetnym tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej.