13528

Szczegóły
Tytuł 13528
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13528 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13528 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13528 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

-MORCINEK ONDRASZEK i I Qusfato Morcinek ! ONDRASZEK f di-ngłe ti 1054 Opracowanie graficzne: ZYGFRYD GARDZIELEWSKI PRZEDMOWA Reanktor: Krzysztof Zarzeckl Redaktor techn.: Paweł Zembrzuskl Korektorzy: Daniela Konikowska i Marta Sitek Spałdz. Wydawn. „Czytelnik", Warszawa IS54 r. Wydanie II. Nakład 20109 egz. Obj ark wyć. 24,5, ark druk.. 29.25. Papier druk. mat. 61X 86, kl. VII, 60 g. Druk z matryc 1 wydania. Oddano do drukarni i VII 53, podpisano do druku 22 VIII 53, Druk ukończono w grudniu 1953 r. Btalinogrodzka Drukarnia Dziełowa, Stalinogród., ul 3 Maja 12 Yam. nr 4M/3. VII. 53. R-4-12S2S Cena zł 20.— Powieść Dod tytułem Ondraszek powstała jak każda inna książka. To ziaczy: z materiałów, życia, twórczej fantazji, pracy, ślęczenia nad starymi szpargałami i 7 wielu innych rzeczy. Jedną z nich, może najważniejszą, było pragnienie, żeby legendę śląską o zbójn.ckiej swobodzie i chłopskiej tęsknocie za wolnością przekazać ludziom, którzy o tych sprawach mało wiedzą. Wyrosłem w kręgu owej leger dy. Matka moja, pracująca na szybie „Jana" w Karwinie jako tak zwana ograbula, po powrocie z pracy, wieczorem, siadała na zydelku i snuła przedziwne wspominki o hyrnym zbójniku Ondraszku*, który ^wiat równał, o społeczną sprawiedliwość wojował, brał bogitym i -ozdawał rbogim. W opowieściach tych mieścił się cały świat tęsknoty śląskiego otroka, pragnącego wyzwolić się z pańskiej ciężoby i niewoli. Matka moja przejęła ową tęsknotę w spuścizn ie od pwych dziadów i pradziadów i przekazywała mnie, kilkuletniemu synkowi, z nie ujawnionym pragnieniem, bym i j;i przekazał ją potomnym. W opowieściach tych Ondraszek wyrastał na wspaniałego, ¦ iężontgo bohatera ludowego, obdarzonego cechami herosa-półboga ze wszystkimi jego triumfami i'yin jego tragizmem. Obdarzony nadprzyrodzoną mocą, ący /. diabłami i czarownicami i ginący, jak ginie bohater w tragedii Sofoklesa, Ondraszek stal się symbolem i mitem ego otroka. W ci óch wieków mnożyły się legendy o Ondraszku, a każda I nich mówiła o krzywdzie pańszczyźnianego chłopa na śląskiej ziemi i o tym, jak Ondraszek był jego orędownikiem, • Gwiazdkami końcu książki. zostały przypisy autora, umieszczone na jak gotował się do poruszenia chłopskiego na Śląsku i jak w końcu zginął z ręki swego umiłowanego kamrata, Juraszka z Malenie na Słowaczyźnie. A każda legenda była tak piękna jak najpiękniejsza bajka. Połakomili się na nią pomniejsi czescy i morawscy pisarze ubiegłego stulecia, lecz Ondraszek w ich ujęciu wyszedł blado, wypłowiały, anemiczny, uformowany na manierę Rinalda Rinaldiniego. Był to w ich interpretacji jakiś śląski Don Juan z pańskimi fanaberiami, który poszedł dlatego w zbóje, że miał romantyczną historię z hrabiną Prażmą. Sprawa chłopska schodziła w ich książkach na dalszy plan, jakby wplątana w akcję przez pomyłkę. Ondraszek zbójnikował na pograniczu żywiecko-śląsko-morawsko-słowackim. Stąd jego lokata w mieszczańskiej literaturze czesko-morawskiej, dlatego też połakomili się na legendę 0 nim polscy pisarze na Śląsku, jak nauczyciele Józef Zaleski 1 Rudolf Zanibal, bezimienny autor straganowej broszury 0 Przesławnym zbójniku śląskim Ondraszku, Adolf Fierla, ksiądz Emanuel Grim i Feliks Nowowiejski, który zamierzał napisać operę o Ondraszku, opartą muzycznie o pieśni śląskie. Nie zdążył, bo wybuchła druga wojna światowa i wszystko przepadło. Ondraszkiem byli oczarowani również polscy graficy, jak poznański Stanisław Kuglin, katowicki Paweł Steller i toruński Zygfryd Gardzielewski. Poza tym kilku polskich malarzy na Śląsku czeskim podjęło ten temat, lecz poprzestali oni na drobnych fragmentach bujnego zbójnickiego żywota. Naj-śmielej począł sobie toruński grafik, Zygfryd Gardzielewski, który dzieje Ondraszka ujął w serii świetnych cynkorytów. W końcu przyszła kolej na mnie. Powieść tę rozpocząłem pisać lekkomyślnie przed osiemnastu laty. Uważałem wtedy, że wystarczy przeczytać straganową broszurę o Ondraszku 1 skorzystać z legend ludowych, a całość sama się złoży. Rychło jednak, bo już przy siódmym rozdziale, przekonałem się, że trzeba sięgnąć do materiałów historycznych. A tych materiałów brakło. Polskich nie było, poza marginesową wzmianką w pracy profesora Stanisława Szczotki o zbójnictwie żywieckim. Trzeba było korzystać z materiałów czeskich i niemieckich. Niemieckie były niedostępne, czeskie — zazdrośnie strzeżone. Chodziło mi przede wszystkim o zagadnienie chłopskie na f'l i: ku. Miało ono bowiem inne oblicze niż w Historii chłopów kich Aleksandra Swiętochowskiego. Jan Stanisław Bystroó także mi nic nie mógł dać. Z pomocą przyszedł mi nieoceniony i niedoceniony doktor Franciszek Popiołek ze swoimi Dziejami Śląska Cieszyńskiego, opartymi na żmudnym grzebaniu w aktach Komory arcyksiążęcej w Cieszynie, w jej urbarzach, kronikach i diariuszach, oraz dyrektor muzeum cieszyńskiego, Ludwik Brożek, fenomen pod względem znajomości silesianów. Udostępnili mi czeskie i aiemieckie prace źródłowe. I tak, powoli, przy pomocy tych dwóch mądrych i życzliwych mi ludzi, próbowałem zrekonstruować położenie chłopów na Śląsku w wieku XVII i XVIII. Następnie chodziło mi o przedstawienie dwóch odrębnych światów na Śląsku. Chciałem pokazać świat pański, ulegający nowinkom francuskim, i świat chłopski, będący pod wpływem dewocyjnej literatury polskiej i walk religijnych, reformacyj-nych i kontrreformacyjnych. Największy kłopot miałem z wpływami francuskimi na Śląsku. Deutsche Sitten- und Kultur-geschichte Johannesa Scnerra oraz Geistliche Stromungen und Sittlichkeit im XVIII Jahrhundert Kurta Gebauera pozwoliły mi wglądnąć w ten odrębn^ świat moralny i obyczajowy, w którym dojrzewała psychika panów i wielmożów śląskich. Mikołaja Reja, Jadania Gdacjusza z Kluczborka, Leopolitę, czyli księdza Jana Nicza, Biblię Radziwiłłowsk« i wileńską „Dąbrówkę" znalazłem u znanego bibliofila, chłopa i hutnika, Jana Wantuły, w Ustroniu na Slasku Cieszyńskim. Chodziło mi dalej o ówczesny świat wierzeń. Przyszedł mi z pomocą opasły ksiądz Benedykt Chmielowski ze swoimi czterema tomami Nowych Aten i jakaś broszura z wyrwaną kartą tytułową, napisana przez zakonnika z Kalwarii Zebrzydowskiej, a treścią swą nie odbiegająca od Nowych Aten. Trzeba było również przestudiować polskie, czeskie i niemieckie źródła, traktujące o ówczesnej demonologii, by móc wprowadzić diabłów do powieści. Znalazłem ich tak wiele, grasujących na Śląsku w wieku XVII i XVIII, aż musiałem ograniczyć się jedynie do diablej hołoty, arystokrację zaś zostawić prawie nie tkniętą. I tak namnożyło się diabłów w Ondraszku pozornie bez liku, wprowadziłem ich jednak raczej umiarkowaną ilość, jeśli zważyć, że szatan, odziedziczony w ponurym spadku po scholastykach, rzucał swój posępny cień na najdrobniejszą sprawę ludzkiego życia, że pienił się bardzo bujnie na podłożu ówczesnej ciemnoty. Ale to jeszcze nie wszystko! Profesor Jan Ptaśnik powiedział mi wiele o ówczesnym iyciu mieszczańskim. Wacław Berent, Stanisław Wasylewski i znowu Jan Ptaśnik — o wagantach, dziewicach opętanych przez diabła i o wielu innych ciekawych ziawiskach. Profesor Stanisław Szczotka i Józef Krzyżanow&ki prawili mi szeroko o zbójnikach, profesor Julian Krzyżanowski i Ludwik Brożek o mieszczańskiej i ludowej literaturze średniowiecznej. Inni mi gawędzili pięknie o Słowaczyźnie, Walenty Roździeński i Jerzy Agricola — o gwarkach i kuźnikach, duchy ziemskie zaś wywoływałem z manuskryptu, uzyskanego od jednego z beskidzkich wiergułów**. Manuskrypt był pisany szwabachą w narzeczu morawskim, mocno zużyty i odpisany —• jak mnie zapewniał jego były właściciel — z morawskiego manuskryptu z roku 1568. Były ieszcze stare kalendarze polskie i czeskie; broszurki i uczone foliały, gadające mądrze po łacinie i po niemiecku, co ważniejsze — były słowniki: Bogumiła Lindego i „warszawski" Jana Karłowicza, wyjaśniające mi, który wyraz jest wyrazem gwarowym, a który staropolskim, używanym jeszcze dzisiaj na Śląsku. Pomagał mi gorliwie Aleksander Briickner swym trochę fantastycznym Słownikiem etymologicznym i Antoni Krasnowolski słownikiem staropolskim. Wertowałem wreszcie stare biblie i postylle, kancjonały i modlitewniki, czytałem kazania księdza Jana Muthmanna, wydane pod tytułem Wierność Bogu y cesarzowi w roku 1713, w okresie szalejącego na Śląsku moru, zastanawiałem się nad jakimś traktatem psychologicznym, mówiącym o przedziwnym wpływie muzyki fletu na psychikę człowieka, zwłaszcza pod koniec średniowiecza w Nadrenii. Musiałem to porównywać z Kazimierzem Chłędowskim, a orzede wszystkim z Jakubem Burckhardtem, z jego Die Kultur der Re~iaissance in Italien, by dopatrzyć sie związku miedzy flagelantami w wiekach średnich a fletnistami pod koniec średniowiecza. W końcu, z tych wielu ksiąg, książek, dmków, kalendarzy, rękopisów, zapisków i pamiętników — a było tego wszystkiego sporo ponad setkę — powstał powoli obraz człowieka na Śląsku w wieku XVII i XVIII. Od obrazu człowieka do książki już krótka droga, W Ondraszku starałem si? wiernie przedstawić stosunki społeczne, kulturalne i obyczajowe na Śląsku w owym okresie, a przede wszystkim wydobyć z zapomnienia śląskie ruchy chłopskie i ukazać wpływ buntu Chmielnickiego, Kostki Napier-skiego, marszałka chłopskiego Stanisława Łętowskiego i słowackiego Kaspra Piki na śląskie masy chłopskie. 8 Wydawałoby się, że mójOndraszek wyrósł na herosa kosztem Janosika. Pierwszoplanowa pestf ó książki mogła zaćmić słowackiego bohatera ludowego, którego nie miałem jednak zamiaru odbrązowić. Doceniam bowiem jego umiłowanie wolności, znajdujące wspaniały wyraz w buncie uciemiężonego chłopa przeciw nieludzkim wielmożom węgierskim. Przy opracowywaniu powieści zaprzątał jednak szczególnie moją uwagę kontrast dwóch sprawiedliwości —- innej dla pana, a innej dla chłopa, okrucieństwo tendencyjnego wyroku, którego ofiarą padł Janosik. Usiłowałem również nic nie uronić z owego urzekliwego wątku baśniowego, jaki przewijał się w opowiadaniach mojej matki i wszystkich innych matek śląskich, prawiących swym dzieciom o Ondraszki. podczas rozwichrzonych wieczorów jesiennych. Rolę pierws ego twórcy klechdy o nadprzyrodzonych umiejętnościach zbójnickiego hetmana powierzyłem Braciszkowi, nie korzystając już z jego pomocy przy snuciu legendy 0 uroku, jaki wywiera fletowa muzyka, i o cudownej sile inkluza, zrodzonego z greckiego obola. Był on przeznaczony dla mitologicznego Charona, iostał się jednak w ręce Ondraszka, a ja — wzorując się na ludowej baśni — przypisałem niepozornemu pieniążkowi zdolność przynoszenia szczęścia i w ten sposób w zeczywistość wplotłem motyw z gruntu fantastyczny, choć może nie pozbawiony pewnych cech pozornego prawdopodobieństwa. Przeżywałem Ondraszka, jak każdy pisarz przeżywa swego bohatera. Włóczyłem się ra?ern z nim po świecie, od Ora vskich Zamków po Tarnowskie Góry, od Sniadowa na Morawie po Lanckoronę Zebrzydowską, awanturowałem się razem z nim, rozbijałerr łby, uwodziłem sentymentalne mieszczki, łajdaczyłem się, gdzie tylko popadło, wyprawiałem burdy karczemne, potem stopniowo poważniałem, ustatkowałem się, kpiłem z Rużiczki szukającego skarbów, zaśmiewałem się z chytrego Braciszka, autora legendy o nadprzyrodzonych mocach hetmana, wraz z Ondraszkiem machnąłem lekceważąco ręką na czarodziejską moc inkluza, patrzyłem z żalem na śmierć Janosika, by wreszcie przeżyć ponurą tragedię swego bohatera, gdy czarny mór.niweczy jego wspaniałe i zuchwałe plany. A w końcu wraz z jabłonkowskim szewcem siedziałem pod stodołą 1 płakałem, że Ondraszek zabity... Polubiłem wypędka klasztornego o gębie sowizdrzała, o wężowej chytrości, przezwanego Braciszkiem. Przyplątał mi się do powieści w trakcie jej pisania i żal mi było go odpędzać. Ujął mnie bowiem swoim chłopskim sprytem, zezowatymi oczami i obrotnym językiem. Ktoś powie, że to daleki pociotek Zagłoby. Być może! Gd'by jednak nie istniał Zaglob?., Braciszek zostałby tym samym Bneiszkiem, prawiącym wzruszające kazanie o kobyli;;i zadzie i o bramie piekielnej. Wreszcie, po osiemnastu latr ch, napisałem Ondraszka i wtedy odniosłem wrażenie, że mi ogromny kamień spadł z serca. Tak się bowiem mówi. Żaden kamień nie spadł mi z serca, tylko uradowałem się, że mogłem spełnić życzenie matki, przekazującej nr w spuściźnie hyr o Ondraszku, bym go opowiedział innym. Jak więc umiałem, tak opowiedziałem. Autor N K L U Z »ndrzej Sze- besta, dziedziczny wójt* z Janowie, przeliczył jeszcze raz wszystkie wrąbki na leszczynowym kiju. Zgadzało się! Chyba się nie omylił? Dwadzieścia i pięć było przekreślonych poprzecznym wcięciem, dwudziesty szósty przekreśli dzisiaj wieczorem. 11 Nowi wybrańcy pewno jeszcze dzisiaj nadejdą... Odłożył kij i zapatrzył się w obie doliny. Byty przegrodzone Jabłonkowską Przełęczą i poprzeczną skibą szańców**. Szańcowe wały, spadające zygzakiem ze szczytu Girowej, rozpętliły się w przełęczy w kanciastą gwiazdę i znowu mozoliły się na przeciwległy Polom. Przez szańcową gwiazdę zaś wlokła się szara droga. Staczała się cienistymi wądolcami w obie doliny, na' słowacką i na cieszyńską stronę. Nad ziemią dygotał zszarzały i duszny skwar słońca. Lasy były ciche i ciemne. Znużone ptaki skryły się w wilgotnym cieniu, w spalonych trawach zaś wrzeszczały pasikoniki'. Szebestowi ludzie spoczywali jak owe znużone ptaki. Przylegli cienie pod faszynami i w rowach. Inni znowu, siedząc, oparli się plecami o pochyłość, drobili ciemny chleb, wkładali do ust i miesili go ociężale w kościstych żuchwach. Byli podobni do uznojonych wołów, które przeżuwają leniwie i patrzą poczciwymi oczami w przestrzeń. Przepocone, szare, na plecach rozwarte koszule odsłaniały chude grzbiety i wystające łopaikL Niósł się od tych ludzi cierpki, kwaskowaty swąd potu i zapach owczego łoju. Nieco wyżej, pod krzakami, leżeli istebniańscy górale. Ich twarze, suche i posępne, były podobne do oblicz} drewnianych świątków przydrożnych, wystruganych niezdarnia kozikiem. Długie włosy, szczodrze masłem maszczone, lśniły w słońcu jak końskie włosie. Niektórzy pletli je w cienkie, sztywne warkoczyki. Szare koszule, wygotowane kiedyś we wrzącym łoju owczym, parowały odorem zjełczałego tłuszczu. Spod nastroszonych brwi spokojnie patrzyły skupione oczy zbójeckie. Koło szańcowej gwiazdy stali żołnierze z opawskiego regimentu Schonhofa. Przyszli wczoraj pod wieczór od Frydku, głodni i źli. Za ich ostatnim furgonem szarpał się skrwawiony byk, skłuty szablis-kami, przytroczony za nozdrza łańcuchem do tylnej rozwory. Żołnierze doprowadzili go pod szaniec, zabili, rozpalili ognisko, • ciepłe, świeżą krwią pachnące mięso długo w noc piekli na rożnach, a potem jedli, krzyczeli, śpiewali jakieś cudaczne pieśni i pili wódkę. Kulawego Mołdrzyka z Jabłonkowa, co za swoim buhajem przybieżał i z lamentem dopominał się zapłaty, zbili bykowcami i precz odegnali. Dobrze, że już dzisiaj kończy się ciężoba Szebestowych ludzil Schonhofowi żołnierze podobni są bowiem do bełkotliwej hałastry, nieużyci rufiocy, grubiańscy prostacy, skorzy do bitki i do czynienia krzywdy ludziom. Nie umieją szanować chłopskiego i góralskiego trudu pańszczyźnianego. A przecież ludzie ci już dwudziesty szósty dzień pogłębiają stare rowy szańcowe, kopią nowe, licują ciężkimi kamieniami, wzmacniają faszynami, a tamci operiasze stali dzisiaj nad nimi w czerwonych kabatach z podwiniętymi połami, podobnymi do papuzich chwostów, w obcisłych nogawkach niebieskiego koloru, w białych sukiennych pończochach, krzyczeli, naglili do pośpiechu, pilili prze-naremnie, a coraz płazowali szabliskami lub zgoła bykowcami śmigali po zgiętych grzbietach. Kapitan Morrison zaś siedział przed namiotem, drapał się gęsim piórem pod peruką i ślepił wyłupiastymi, szarymi oczami w plan reduty na pergaminie misternie kreślony. Teraz żołnierze stoją niedbale oparci na muszkietach, ocierają pot cieknący spod zdziadowanych peruk, prażą się w słońcu i patrzą czujnie w słowacką dolinę. A nuż wysmyrknie z niej znowu jakiś uherskirebelizant, mianujący się rotmistrzem, jak na ten przykład ów Emeryk Thokoly, co drugiego Octobris łoń-skiego roku z całą swoją bandą wyszedł z Orawy w sam jarmark żywiecki, czyli w niedzielę Różańca Świętego. Przeszedł on zdradliwie państwo żywieckie i z trzema tysiącami ludzi napadł nocą na szląskie miasto Bielsko, wyrabował je, czterdziestu mieszczan położył trupem i wielu pokaleczył, zgwałcił sporo niewiast i dziewic, a uciekającego archiprezbitera bielskiego, księdza Krzysztofa Jana Buriana, ściął i nazad tąż drogą powrócił się na Uhry. Pieskie nasienie to i zdradliwe, przeto przezorność każe czuwać. Nie czuwa tylko kapitan Morrison, który leży na polowym łóżku pod namiotem i stęka przez sen. Opił się, bestia, winem, co jego żołnierze zabrali z Buławowej piwnicy w Jabłonkowie. 13 Wino było młode, niedostałe i teraz czyni mu zamieszanie w odętym żywocie. Szebesta widzi kapitana przez odchylone skrzydło namiotu. Peruka bieli się na stole wełniastą kopicą, żółci się pergamin rysowany w poplątane znaki, lśni się śliczna tabakierka — widać zdobyczna, bo w jakieś cudzoziemskie herby zdobiona — i poprzez senną ciszę południa stukoce z lekka bulwiasty zegarek, podobny do spłaszczonej cebuli ze złota. Wszystko to leży na stole i gdyby nie ten chudy wartownik, co przed namiotem stoi, można by sięgnąć czy po zegarek, czy też po tabakierę. Byłby gościniec dla Ondraszka! * Ludzie zerkają także na śpiącego Morrisona, na inkrustowaną tabakierę i na cebulasty zegarek, odpędzają bezbożne myśli złodziejskie i wzdychają, żeby Morrison długo spał. Jak długo bowiem śpi, mogą odpoczywać. Gdy się zbudzi, znowu będzie skrzeczał i smagał szpicrutą. Szebesta patrzy teraz uparcie w cieszyńską dolinę. Wodzi spojrzeniem po dalekiej drodze, myszkuje, podgląda, a gdy natrafi na drobniutki kształt ludzki, przymruża oczy i śledzi ba-eznie, czy to nie przodownik cieszyńskich wybrańców. Nikogo nie widać! Ani przodownika, ani wybrańców... Troska gryzie Szebestowe serce mysimi ząbkami. W domu, w Janowicach, w wójtowym obejściu, został malutki synek, Ondraszek. Czy też nie stała mu się tam jaka krzywda? Czy też nie spadł z płotu? Czy też, Boże ochroń... Czy też w rzece się nie utopił lub czy go nie pogryzł hrabiowski pies? Ha, Dorotka strzeże pilnie synka, baczy na każdy jego krok, ale synek żywy, żywszy od rąk matki. Umknie jej spod zatroskanych palców i ucieknie w pole. A gdy już w polu, ha wolności, nie łacno go schwytać. Przygarnięty potem do piersi, krzyczy, kopie i kąsa, na ziemię się rzuca, w pyle tarza, kamieniami ciska i uciesznie złorzeczy. Tak bardzo bowiem miłuje swobodę! Szebesta westchnął radośnie, że z Ondraszka taki zacny synek, odważny i podarzony. Powrócił do słodkich majaków. Otl> na Wapienniku pod Frydkiem błogosławi światu cudowna fiKura Panienki Marii na drewnianym słupie. Słup jest mali lowany na różowo, omotany zeschłymi wieńcami, a Panienka Maria trzyma Jezuska na naręczku, patrzy przed siebie i nieznacznie się uśmiecha. Ha, nie widziała Andrzeja Szebesty, gdy strapiony przyszedł i wadził się z nią w wielkiej udręce, próżno domagając się polutowania i łaski należnej dziedzicznemu wójtowi z Janowie. Przez kilka lat chadzał do niej, grube świece woskowe palił pod słupkiem, najpiękniejsze róże, kradzione z zamkowego ogrodu, sypał pod jej stopy, o nic więcej nie prosząc, jak o dziecko, jedno jedyne dziecko, osłodę w ojcowym życiu, dziedzica fortuny i godności wójtowskiej. Frydecka Panienka Maria nie wysłuchała ojcowych skamlań... Ha, jak nie, to nie! Zachmurzył się Andrzej Szebesta, zacisnął usta, szare oczy spopielały w zawziętości. Na rozstajnych drogach,, gdzie samotna lipa stoi, w trzecią noc po nowiu zakreślił koło ludzkim piszczelem i tajemne zaklęcia wyrzekł, których go nauczył owczarz Kozub z Girowej. Zdrożna to rzecz, lecz nie było innego wyjścia. I stał się dziw nad dziwy! Bo oto — jak się mu wydało wtedy — przyszedł istotnie Złyduch w ciemnym wichrze. Jego przyjście głosiły jakieś szumy, wycia, zawodzenia, hukanie puchacza. Błyskawice przelatywały przez ciemne chmury. Chmury zaś gnały jak stada czarnych krów, gdy się zegżą w koniczynie. Oślepione błyskawicami oczy nie mogły widzieć Złyducha, serce tylko, czując jego obecność, kurczyło się z trwogi. — Czego chcesz, Andrzeju Szebesto, dziedziczny wójcie z Janowie? — zaskrzypiał czyjś głos skroś wichru. — Syna chcę! Syna!... — Będziesz miał syna! - . Zwalił się gdzieś piorun, grzmotnął, wyrżnął z pasją, noc stanęła w zielonym płomieniu, wicher skotłował się w wycie, a w jego jądrze rozchichotało się sto puszczyków czy też stu diabłów. Potem, spadła nocna Szebestowe oczy. A gdy w końcu wrócił do domu upojony radością, legł ufnie w łożnicę małżeńską. I w tę diabelską noc poczęło się życie synka w łonie żony Doroty. 15- \ I potem na świat! — rzekł teraz głośno jclczku? — zapytał garbaty Kolaczek i znowu się roześmiał. ienaeka daleki, bardzo daleki grzmot. Pod- P,-.j h głowy, zwróciły w słowacką dolinę. ii 'jiicy strzelają!... — zawołał ktoś zduszonym a się w nim zestokrotniona trwoga, słowacki zómek bombardują! zora też bombardowali! dzie wyroili się spod faszyn i z rowów, stanęli na wale. Ma dygocą. Wytrzeszczone oczy widzą niską, skłębioną po-;i}q obłoków, co czarnym szlakiem zaciąga słowackie niebo. Czy to burza na niebie, czy też Turcy biją z harmat? Nic innego, jeno Turcy. Z moździerzy snadź walą w słowackie zamki. Maryjo święto!... Przypomniały się Szebestowym ludziom słowa wielebnego pana i księdza Foldyna we Frydku, prawione w święto Matki Bożej Gromnicznej: „Turkowie szpetni, złorzeczone pogany, diabelski pomiot, zawzięte wrogi Krzyża Chrystusowego, ruszyli ze swych plugawych leży i teraz wielką kupą idą na kraje chrześcijańskie! Koniec świata obiecują, śmierć haniebną wszelakiemu chrześcijańskiemu stworzeniu niosą, rumowisko i gruzy z kościołów naszych uczynić zamierzają! Dzieci i starców mordują, męże w niewolę wiodą okrutną, dziewice i żony gwałcą i na rozpustę i porubstwo w dalekie swe miasta pędzą, na gańbę i wieczne potępienie! Módlcie się, bracia w Chrystusie — i wy, panowie szlachetni, i wy, prostaczkowie pracowici — żeby wszechmocny Bóg wejrzał na nas, biednych, i swoją prawicą cały świat chrześcijański od tamtej zagłady tureckiej odgrodził! Módlcie się, o drodzy, w każdej godzinie, a zwłaszcza w onej godzinie, gdy dzwony wołać was będą! Czy w polu będziesz, czy w domu, na gron i u czy w dolinie, w komorze czy w komnacie, w więzieniu czy na swobodzie, gdy usłyszysz wołanie dzwonów, padnij, 16 o bracie, na kolana i błagaj Boga o miłosierdzie nad sobą i nad twymi dziatkami, i nad całym utryźnionym narodem chrześcijańskim!" Długo tak kazał wielebny pan, ksiądz Foldyn, z ambony we ¦frydeckim kościele, a słowa jego leciały na ludzi jak Jeremia-szowe wołanie. Od południa bowiem spoza słowackich Tatr, z dalekich nizin madziarskich, nadbiegały okropne wieści o następującym wrogu, co wszystko w perzynę zamienia, szczodrze mości swą drogę trupami pobitego narodu, krew chrześcijańską strugami toczy. Trawa nie rośnie, kędy on przejdzie, ziemia wysycha na kamień, woda przemienia się w smrodliwą gnojówkę, ptaki w locie zdychają okrom tych kruków, co ogromnymi stadami lecą przed nim, a za nim wlecze się mór i czarna zaraza. O, Chryste Panie!... Graf Opersdorf, dziedziczny pan frydeckiego pajństwa i namiestnik cesarski w ziemi szląskiej, wysłał swoich wybrańców na jabłonkowskie szańce, by pospólnie z wybrańcami z cieszyńskiego, skoczowskiego i bielskiego państwa grodzili drogę Turkowi. Andrzej Szebesta przywiódł frydeckich wybrańców, żeby zluzować utrudzonych poprzedników, a teraz już od dwudziestu pięciu dni wznoszą nowe wały, umacniają faszynami, sporządzają strzelnice, wycinają drzewa i kładą w srogie zasieki, grzebią wilcze doły i szepcą pacierze. Pomagali wybrańcy skoczow-scy, pomagają niemieccy przybusie z państwa bielskiego, cieszyńscy hajducy i beskidzcy górale. Szańce rosną w oczach, przemieniają się w fortalicję, szczerzą wylotami moździerzy w słowacką dolinę, skąd ma wróg nadejść, a w ludzkich sercach rośnie nadzieja, że wstrzyma się tutaj horda tureckich piekiel-ników, że nie przejdzie w dolinę cieszyńską... A gdy o godzinie czwartej rozdzwonią się jabłonkowskie dzwony, klękają wszyscy pospólnie z hajdukami i z bezbożnymi żołnierzami z cudzoziemskich regimentów cesarskich i modlą się żarliwie, jak przykazał patent najjaśniejszego cesarza pana rakuskiego, Leopolda, z piątku po świętym Jakubie. Zagrała trąbka z wielkiego szańca. — Ko... hopać!... — przeleciało wołanie oficjera i żołnierzy. i Ondraszek 17 Ludzie zeszli w rowy, rozdzwoniły się rydle i kopaczki. Kapitan Morrison wyszedł przed namiot, przytknął lunetę do oka i długo ślepił w kierunku słowackiej Czaczy. Potem poprawił perukę na głowie, przywołał oficjera i wsparty na jego ramieniu jął się szmatłać po wałach. Spiekota wzrastała, chociaż to dopiero początek wiosny, niebo powlekało się srebrną polewą, a słońce prażyło coraz mocniej. Ludzie dyszeli ciężko, pocili się, łapali powietrze otwartymi ustami, a nad nimi świstały bykowce i kanciaste wyzwiska żołnierskie. Grzmot zaś, toczący się od Słowaczyzny, gęstniał i potężniał. Wszyscy już teraz wiedzieli, że to nie Turcy bombardują, lecz burza nadchodzi. Pierwsza tegoroczna burza. Andrzej Szebesta patrzył w tamtą dolinę. Niezadługo nadleci wicher, a z wichrem pioruny i ulewa. Ludzie skryją się pod, fnszyny. Czy też jego Ondraszek schowa się pod pierzynę? Nie, Ondraszek wybiegnie na podwórze i będzie krzyczeć z radości. Tylko żeby piorun nie trzasnął w dom!... Chmury rosły, pęczniały, sunęły czarną ławą, a w ich jądrze kłębił się wicher i miotał błyskawicami. Na ziemi przywaro-wała cisza. Dwa byki, przywiązane łańcuchem do lipy, bodły ziemię rogami i ryczały, ludzie zaś kulili się w rowach i żegnali za każdą błyskawicą. Chwile mijały. Znienacka zwalił się w dolinę rozjuszony wicher. Spadł z impetem z obłoków, wybił z drogi szary, wirujący słup pyłu, wyniósł wysoko, skoczył w lasy, głęboko je rozorał, do ziemi przygiął, że drzewa zastękały skrzypliwie i z lasów wylał się teraz ogromny szum. Potem znowu nastała cisza. Tylko wierzchołki świerków dygotały nieznacznie, a nad ziemią ważyły się lęk i trwoga. I wtedy doleciało dalekie wołanie jabłonkowskich, dzwonów. — W Jabłonkowie zwonią! W Jabłonkowie zwonią!... Z rowów gramolili się chłopi i górale utytłani gliną, klękali na wałach, zdejmowali kłobuki, żegnali się szerokimi krzyżami i zaczynali pacierze. Żołnierze zaś ściągali z peruk trójkątne kapelusze, zginali prawe kolano i jęli kreślić małe krzyże na czole, na ustach i na piersiach. Wzdłuż szańców podniosły się zmierzwione głosy, potem wyrównały się i teraz już zgodnym chórem skandowały święta słowa: — Przepuść, Panie, ludowi twemu, a nie daj dziedzictwa twego na gańbę, żeby nad nami Turkowie panowali! Strzeż nas, wiernych, przed Turkami! Ojcze nasz... któryżeś w< niebie... Dzwony dzwoniły uparcie, donośnie i żałośnie, Czarne chmury już doganiały słońce, zasłoniły je, wchłonęły i wciąż kłębiły się w podniebnym wichrze, który jeszcze nie dosięgał ziemi. W połowie Ojczenasza spadł na ziemię. Jeszcze większy i jeszcze gorętszy aniżeli poprzednio. Uderzył najpierw w lasy, przyłamał je nisko, stoczył się na ludzi i teraz już leciał bez przerwy, nagły, porywisty, bił skołtunionym łbem na oślep, wzmagał się, dudnił i szalał. Ziemię i niebo zalegała szara noc, chmury opuściły się tak nisko, że odęte swe brzuchy darły na drzewach, a z ich kłębów jęły się wywalać pioruny i grzmoty. Potem runęła ulewa. Łoskot burzy rósł, szumiał tysiącem wichrów, przerażone błyskawice latały po niebie, oślepiały, pioruny biły w ziemię z furią, a ziemia dygotała w kurzawie deszczu i zdartych liści. Na ludzi spadła straszna bo jaźń. Kryli głowy w ramionach, zasłaniali je przed wichrem, kulili się do ziemi, lecz nie ustawali w modlitwie, gdyż poprzez wycie wichru i zgiełk piorunów dolatywało ich wciąż wołanie jabłonkowskich dzwonów. I wszystkim się zdawało, że jeżeli wytrzymają i nie ulękną się nawałnicy, znak to będzie bez ochyby, że modlitwa ich w niebie słyszana. I chociaż' mdlały serca, oczy ślepły, a uszy głuchły od piorunów, usta zalewał deszcz, wicher zaś przybijał ludzi do ziemi — trwali w nabożnym uporze. Mamlali święte słowa z wysiłkiem, wyrzucali je w burzę jak kamienie i szturmowali niebo. Wicher zaś wiercił łbem w lasach, tłukł jak taranem, łamał i 11 litował drzewa, gził się, ciskał deszczem, ryczał, niebieskie 19 sklepienie pękało na dwoje, kruszyło się z trzaskiem, pioruny łupały ziemię jak toporem... Cały świat przemienił się w ryczącą noc. W ciżbie bijących piorunów rozwalił się między ludźmi przeraźliwy grzmot, ziemia zadygotała, wszyscy padli na twarze. Szebesta w ostatnim ułamku sekundy dostrzegł jeszcze śmiejącego się pod dębem kapitana Morrisona, potem okropny błysk i chylący się dąb. Chciał krzyknąć: „Jezus!" — lecz nie zdołał. Stoczył się z wału i utonął w ciemnej nocy. Gdy się ocknął, burza przewaliła się już w cieszyńską dolinę. Ostatnie pioruny ścigały ją za Jaworowym i Czantorią, dochodzące grzmoty były już uwiędłe i wyzute ze zgrozy, a obmyte słońce świeciło w oczy. Nad Połomem jarzyła się tęcza, naokoło zaś pachniała żywica i bełkotały wezbrane potoczki. — Co to... co to było?... — zapytał. — Chryste Panie! Pierun wyrżnął do dębu! Niedaleko was, wójciczku! I zabił pana kapitana!... Oto leży! Szebesta podniósł się, rozglądnął. Widzi, że na trawie leży na wznak kapitan Morrison. Trup jest czarny, o spalonej twarzy i rękach, w zetlałym kabacie czerwonym i zetlałych spodniach. Oczy jego patrzą szeroko rozwarte. Czai się w nich stężałe przerażenie. Obok zwalony dąb. Chłopi i żołnierze patrzą z daleka, boją się podejść. Z kudłatych głów, z peruk, koszul i kabatów cieknie woda i mlaska pod nogami. Szebesta przypomniał sobie szyderczy śmiech kapitana Morrisona. „Pónbóg go strestoł — pomyślał z ulgą — bo śmiał się z naszej modlitwy!" — Wójciczku! Wójciczku! Pódźcie jeny!... Co to może być? — woła z rowu garbaty Kolaczek. Siedzi pod korzeniami zwalonego dębu i patrzy schylony. Szebesta podszedł, spojrzał i struchlał. Oto widzi, jak spomiędzy korzeni wyłania się obnażony szkielet ludzki, oblepiony gliną. Korzenie poprzerastały na poprzek klatkę piersiową, omotały żebra i ramiona, uniosły z sobą w górę, gdy się dąb przewalił. Szkielet stoi teraz nachylony do tyłu. Czaszka tylko 20 stoczyła się w zagłębienie. Szczerzy do Szebesty białe zęby i patrzy czarnymi oczodołami. — Śmierć! — bełkoce przerażony Kolaczek i zakrywa oczy ramieniem. Szebesta zdusił lęk, podniósł ostrożnie czaszkę. Wtedy dolna szczęka odpadła i odsłoniła jamę ustną pełną czarnej ziemi. Wystaje z niej jakiś krążek. Szebesta podłubał palcem i wydobył. Trzyma mały pieniążek. Niewielki. Czaszka stoczyła się z dłoni, a w palcach został pieniążek. Szebesta potarł mocno, popluł, wyczyścił rękawem. Widzi teraz, że na pieniążku biegną w krąg jakieś tajemnicze znaki na kształt cudacznych, łamanych liter, a po drugiej stronie rysuje się drobny obraz ludzkiej głowy. Zrozumiał, że to moneta, którą włożono ongiś umarłemu człowiekowi w usta, gdy go tu grzebać miano. „To inkluz!" — pomyślał wzruszony. Garbaty Kolaczek woła coś, wskazuje na żołnierzy podnoszących zwłoki kapitana. Lecz Szebesta nie słyszy. Pluje trzykrotnie na monetę, żegna nieznacznie, szepce święte słowa i zamyka pieniążek mocno w dłoni. — To inkluz — mruczy. — Przyniesie szczęście mojemu Ondraszkowi! Inkluz!...*** I NA KRÓLEWSKIEJ DRODZE i Góry przemieniły się w wielki, rozbrzęczony ul ludzki. Wąskimi ulicami i przez trzy bramy miejskie przepychały się tłumy, czyniły jarmarczny harmider, wrzeszczały, pohukiwały, śpiewały, a drogami szły i szły, popędzane turkotem wozów, 22 wciąż nowe procesje z rozwianymi chorągwiami kościelnymi. Beczały kobzy, zawodziły flety, rozlegało się radosne heloka-nie. Ze wszystkich stron Szląska złaziły się tłumy jak na wielki odpust. Środkiem drogi jechali w kolasach wytworni panowie i strojne niewiasty, w landarach rozpierali się brzuchaci mieszczanie, a za nimi dyrdali na oklep na chudych podjezdkach dworscy najemnicy. Gazdowie zaś, siedlacy, pampuchy i chałupnicy, ciągnęli na zwykłych wozach wyściełanych sianem. Pobok nich i za nimi waliła ciżbą chłopska biedota, kudłaci komornicy i pokorni pańszczarze *, chytre dziady kościelne i kuso ubrane scholary, zawadiaccy socjusze, czyli towarzysze z przeróżnych cechów rzemieślniczych, włóczykije i obieżyświaty, kudłate ptaki niebieskie i przebiegli frantowie. Między nimi pętał się brunatny habit jednego i drugiego mnicha, czasem wybłysnął w słońcu kleszy łeb golony, a szwargotliwe Zydki siedziały kupami na koślawych brykach, wyładowanych wszelkim jadłem i napitkiem, i cmokaniem popędzały swe wy-liniałe chabety. Koło drogi i pod murami miasta gromadziły się kupy gwarków i kuźników tarnogorskich ** o suchych, zapadłych twarzach, o wybładłych lub zaczerwienionych oczach, o popalonych dłoniach, z niebieskimi bliznami na gębach i rękach, zdawałoby się —ludzie ponurzy, inni jacyś, twardzi i nieużyci, patrzący hyrnie na zbiegowisko. Pierwsi bowiem przywykli do swego podziemia, drudzy — do smażenia się przy piecach, pierwsi otrzaskali się ze śmiercią i z duchem Szarlejem czy zgoła z cudzoziemskim Kobalosem, drudzy zaś — z kuźniczymi ubożami i bożętami. A wszyscy zżyli się ze swoją gwarkową i kuźniczą swobodą, chociaż ta swoboda dzisiaj, Boże się pożal... Za nic teraz sobie mieli tamte bełkotliwe tłumy nadętych panów i nie-wolnych chłopów, grzebiących niemrawie po wierzchu ziemi. Gdzież im tam, mizernym otrokom i pańskim purchawkom, do szląskiego gwarka i kuźnika, aże gdzie! Patrzą więc z góry na przelewające się tłumy, jakby mieli korony na głowach, i chociaż ludzie pośmiewają się z ich cudacznych kołpaków, z ich Ekórzanych nakolanników, z fleków na tyłkach i ze skórzanych 23 fartuchów, po czym można kuźników poznać, oni spluwają tylko pogardliwie na prześmiechy i pomrukują groźnie. Namiestnik cesarski, graf Opersdorf, i co przedniej si panowie spoczywali już w namiotach za miastem na Kabusowym ' łęgu, sposobiąc się do jutrzejszego powitania króla jegomości. Reszta panów zaś, co uboższa szlachta i pospólstwo gnietli się w mieście, szukając jadła i dachu nad głową. Zajazdy i gospody przelewały się pijanym wrzaskiem, ulice były zapchane ludzkim pogłowiem, a wszyscy się radowali, że jutro, w dzień Wniebowstąpienia Marii Panny, będzie można zobaczyć królewski pochód, ba, samego nawet króla. Króla bowiem jeszcze nikt nie widział i przypuszczano powszechnie, że jego widok porazi swym majestatem wszystkich, co zapatrzą się w złotą koronę na głowie i w dostojne oblicze. Wszak z otoczenia panów szląskich dotarła już wieść do pospólstwa, że kto ma szczęście oglądać oblicze króla, ten może zrozumieć, jakie to szczęście czują wybrani w niebie, oglądając Boga twarzą w twarz. Obiecywano sobie przeto wiele po jutrzejszym dniu, pierwszym i ostatnim takim dniu w ich życiu. Będą o nim długo opowiadać swym babom, dzieciom i wnukom w czas zimowych wieczorów. Wszędzie już głoszono wielkie cuda o królu polskim, Janie III Sobieskim, o jego niesłychanym męstwie i chwale, a przede wszystkim o jego przesławnej Wiktorii choeimskiej gdzieś na drugim krańcu świata, gdzie pognębił Turków tak mocno, że biedacy mianują go dzisiaj z szacunkiem Lwem Lechistanu i na dźwięk jego imienia żegnają się po swojemu. Radowano się z góry na widok jego skrzydlatego wojska, podobnego do zastępu Michałów Archaniołów, krzepiła wiejć o jego pękatych harmatach i srogich moździerzach, tak potężnych, że zaledwo poczwórny zaprzęg wołów uwlecze takie groźne howado. A najbardziej za serce brał rozgłos jego nabożno|ci i łaski, jaką darzy naród chłopski. Kto wie, czy dukatami nie obdzieli biedoty, czerwonymi dukatami z wizerunkiem swego królewskiego oblicza, a za każdy taki dukat będzie można kupić krowę, cielaka, konia albo nawet dwa konie! Docieranie Jana III do szląskich 21 granic poprzedzili już przeróżni biegunowie i dworscy drabanci, przynoszący owe niezwykłe nowiny z królewskiej drogi. Andrzej Szebesta, trzymający za rękę trzyletniego Ondrasz-ka, przeciskał się w tłumie, słuchał radosnych pogwarek o polskim królu i cieszył się ze wszystkimi. I z tego, że Turkowi pisany bez ochyby szpetny, aże szpetny koniec, amen! I że może czerwonego dukata przywiezie do domu, otrzymanego z królewskiej dłoni! A przede wszystkim, że jego roztomiły Ondra-szek zobaczy prawdziwego króla, oglądanego dotychczas na zasmolonych kartach, którymi zabawiali się co bogatsi siedlacy w Szebestowej gospodzie. Gumiennemu Kapuście kazał Szebesta pilnować podwodów jaśnie pana graf a Opersdorf a, które przywiódł z Frydku. Na brykach bowiem piętrzyły się przeróżne toboły i puzdra, malowane trówły i skrzynie, piernaty i dywany, na innych pachniały wędzone combry sarnie i suszona kiełbasa, czosnkiem zaprawiana, w ciężkich baryłkach zaś bulgotało najprzedniejsze wino madziarskie. Rzekł więc gumiennemu Kapuście, by miał baczne oko na ów pański dobytek, w ręku zaś spore biczysko, albowiem koło wozów kręcą się przeróżni sztuczni oszustowie i łotrzyki o chytrych ślepiach oraz chuderlawi scholarowie, którym już ślina cieknie z gęby. Wszyscy przebiegle udają pokornych pątników, chociaż łotry z nich weredne i matacze wyborni, patrzący pilnie, gdzieby się tu łacno pożywić lub obłowić szczodrze. Sam zaś wybrał się z Ondraszkiem do miasta, żeby mu pokazać szląskich i rakus-kich panów, gwarków, którzy za srebrem grzebią w ziemi, oraz polskie wojsko. Polskiego wojska nie zastał, gdyż pierwsza nieznaczna chorągiew ruszyła po południu do Gliwic. Dostrzegł tylko rosłych drabantów, strojnych w pstre szatki, czarnych i wąsatych, podobnych do przebranych Cyganów. Rozpychali ludzi łokciami, halabardami i cudzoziemskim bełkotem, torowali drogę pańskim, kolasom i strzegli je przed natłokiem gawiedzi. Z kolas wychylały się wdzięczne twarze komtesek i trefione peruki wielmożów rakuskich lub zgoła niemieckich, na stopniach kolas zaś stali wykrygowani kawalerowie dlą wyrażenia damom 25 większej atencji, bawiąc je grzecznymi i obieranymi słówkami. Szebesta podnosił Ondraszka i pokazywał mu drabantów i tamtych bogatych ludzi. Potem znowu przepychał się w tłumie, słuchał rozmów, przystawał przy zamorskich kuglarzach, dziwił się wraz z Ondraszkiem ich cudacznym kunsztom i — rzekłbyś — czarom niezwykłym. Bo oto jeden połykał ogień, drugi — łańcuch, inny zasię wytrząsał z nosa miedziaki, tamtemu wylatywały z kłobuka gołębie, temu wyłaziły króliki z zanadrza, a innemu jeszcze brakowało kości w ciele, bo skręcał się jak wąż na rozłożonym dywaniku. Jakaś dziewuszka' podrzucała szklanymi kulami i łapała je w locie, a że miała oczy nad wyraz urzekliwe, czarne i płomieniste, i ospałą krew podniecające, przeto cisnął jej miedziaka i poszedł. Jeszcze mogłaby rzucić urok na Ondraszka, a jemu samemu napędzić do głowy mnóstwo grzesznych myśli... Zatrzymali się na drobną chwilę przy kościelnych dziadach, którzy obsiedli gęsto ulice i teraz skamlali o ludzkie poratowanie. Zdumiony spostrzegł, że jeszcze dzisiaj rano widział wielu z nich, jak smyrgali chybko w tłumie, jak przemykali szparko w ciżbie, gibcy, jurni i zaczepni, a teraz porobiły się z nich biblijne łazarze i hioby, potrzęsujący głowami i rękami, pokazujący obrzydliwe wrzody na nogach, kulawi i połamani, o kulach lub czołgający się na czworakach, litość budzące kuternogi, ślepce i bełkotliwe niemowy. Kiż diabeł? Wrzeszczą płaczliwym głosem, pokrzykują świętymi imionami, klepią pacierze, życzą niebieskiej korony, obiecują ratunek dla dusz w czyśćcu cierpiących, a jeden z nich, dziad stary i siwy, kudłaty tak bardzo, że jego łeb przypomina kopicę zmierzwionego siana, pobrzękuje na mul tańce i skrzeczy żałośnie, że wszystka jego nadzieja w tej torbie skórzanej, którą nosił, jego ojciec, dziad zawołany; lepsza ona niźli woły, niźli gumna i stodoły, ta jego torba... A kiedy na odpuście siędę na cmentarzu, Zaśpiewam o bogaczu i o świętym Łazarzu. 26 II- Jak tego święci anieli, A tamtego diabli wzięli ( W swoje pazury! Skończył i rozglądał się. A ujrzawszy przed sobą zasłuchany tłum, na przedzie zaś statecznego gazdę Szebestę, zażywnego i tęgiego w pasie, który będzie miał z pewnością niezgorszy mieszek za pazuchą, nabrał tchu i znowu zaskrzeczał: Kiedy wy słyszycie, że głos w niebo wznoszę, Zlitujcie się nad biednym, o jałmużnę proszę. Bądźcie tkliwi, bądźcie mili, By was diabli tak nie wzięli, Jako bogacza! Dziadowska apostrofa do diabłów, mogących zabrać bogacza do piekła, ruszyła Szebestę. Wydobył mieszek zza pazuchy, poszypłał w nim, wyłuskał mizerny grosik i cisnął dziadowi do podstawionego kłobuka. W końcu polazł z Ondraszkiem do winiarni na rynku, do grubego Sedlaczka. Zastał tam zasłuchaną ciżbę ludzką, a między nimi chudego wędrownika, który żywo coś perorował. Stał na ławie w półzakonnej odzieży, żółty na gębie jak szafran i obrośnięty siwą szczecią. Teraz zdjął z głowy pielgrzymi kłobuk, obwieszony muszelkami, i trzymając go dłońmi na piersi, zaczął śpiewać monotonnie na nutę Te Deum: Ciebie, Polaku, chwalimy, ciebie mężem wyznawamy! Tobie, wiernemu rycerzowi, cały kościół cześć oddawa! Tobie wszyscy Chrystusowi wierni, Tobie Wenecjany i italskie mocarstwa, Tobie papież i cesarz nieustającym głosem śpiewają: Dzielny, dzielny król polski! Pełne są ziemia i niebiosa wielkości męstwa twego, Ciebie chór elektów cesarstwa, Ciebie chwalebny poczet bojowników, Ciebie kościelne wojska wysławiają! i Bo ty po wszystkim świecie jedynym obrońcą świętego kościoła, Amen!... — Amen! — zawołali wszyscy wielkim chórem, wędrownik zaś wydobył zza pazuchy drewnianą miseczkę i, pukając w jej 27 dno paluchem, zaczął obchodzić zebranych. Sypały się w nią miedziaki tak szczodrze, że rychło się napełniła. Wędrownik wygarnął je więc do woreczkami znów wyciągnął próżną do zebranych, pukając wciąż w jej dno. Stanął w końcu przed Sze-bestą. Andrzeja Szebestę rozrzewniło świątobliwe pienie wędrownika, sięgnął przeto do mieszka, wyszypłał sporego miedziaka i włożył Ondraszkowi w dłoń. — Podej mu! — rzekł. Ondraszek obejrzał miedziaka i wrzucił do miseczki. Wtedy łysy wędrownik podniósł opuszczone powieki i wpatrzył się w chłopca. Szebesta i bliżej stojący ujrzeli, że oczy wędrownika są czarne i poza ludzi patrzące, głębokie i tajemnicze jak woda w studni. „Urzeknie mi synka!" — zatrwożył się Szebesta i zakrył sobą Ondraszka. Wędrownik odsunął jednak ojca, ujął Ondraszka pod brodę, podniósł mu twarz i znowu zapatrzył się w jego oczy. Wszyscy się zdumieli, zaniepokojeni, albowiem wędrownik milczał i jakby w uśpieniu przebywał. Już Szebesta zamierzał odtrącić tego dziwnego człowieka, powtórnie synka zasłonić, gdy pielgrzym odezwał się. Wymawiał, słowa powoli, uroczyście: — A oto drzwi otworzone mi w niebie, a głos pierwszy, który słyszę, jakby trąby gadającej ze mną, mówiący *.Wstąp sam, a pokażęć, co się ma dziać potem!" Wstąpię przeto, gdy czas nadejdzie!... ,To rzekłszy odwrócił się i wyszedł środkiem zdumionej ciżby, co się przed nim z lękiem rozstąpiła. A nikt nie wiedział, co jego słowa miały oznaczać. Nazajutrz wczesnym rankiem rozdzwoniły się dzwony w Piekarach, potem w Tarnowskich Górach, potem jeszcze w Bytomiu i Gliwicach, a następnie głos ich leciał już od wieży do wieży, od kościoła do kościoła, przebiegał całą ziemię szląską wzdłuż i wszerz, od jednego jej krańca po drugi. Rozkolebały się nieprzejrzane tłumy chłopstwa, co się na graniczną drogę za miasto zbiegło, mieszczanie jęli się wydzie- 2)1 rać na palce i patrzeć pod słońce, a z mnogich kolas, co podle drogi stanęły, wstawali wystrojeni panowie i piskliwe niewiasty, nadobne panny i zacni kawalerowie, a wszyscy nad oczy podnosili dłonie i spod ich daszka wypatrywali królewskiego pochodu. — Król jedzie! Król jedzie!... — leciały wołania raz po raz. Tuż przy granicznym kopcu mienił się w słońcu paradny orszak grafa Euzebiusza Opersdorfa, księcia raciborsko-opol-skiego, dziedzicznego pana na Frydku i namiestnika cesarskiego w ziemi szląskiej. Pobok siedzieli na pysznych koniach syn jego, Jan Grzegorz, Adam Jan graf Bees, kanclerz cesarski Ludwik Weltschek, graf Colonna i graf Pruszków, i wielu jeszcze innych znamienitych panów. W kolasach zaś szczebiotały wdzięcznie komteski: Opersdorfówna, Prażmianka i Sierocin-Sierocińskie. Grefiny oraz liczny fraucymer, utopione w obłokach zapachu larendogry, wiodły ożywiony dyszkurs z kawalerami, inne zaś wysoko rodzone dziewki i damy szeptały poza wachlarzami wdzięczne słówka, chichotały i strzygły oczami po gładyszach. Orszak — zdawało się — kapał od złota i srebra. Błyszczały szmelcowane napierśniki, szumiały strusie pióra za atłasowymi kapeluszami, dzwoniące szpady drobiły słońce na łuski, wybrane konie zaś potrząsały trefionymi grzywami, brzęcząc srebrną tręzlą, grzebały kopytami w nadrożnym pyle i rżały raz po raz, co za pomyślną wróżbę poczytywano. Szlachta szląska, mieszczanie, chłopi, socjusze, żakowie i dziady kościelne zajęli pola wzdłuż drogi. Na podmiejskich łąkach biły pod niebo dymy z rozlicznych ognisk, przy których warzono strawę, bieliły się płócienne budy na chłopskich wozach, czynili rejwach Żydzi, rozpychały się szeroko mieszczańskie landary i pyszniły kolasy panów, kryte barwnymi makatami łebo zgoła gobelinami. Wszyscy od wczesnego rana czekali na przybycie króla, jego dworu i wojska, sposobili się do wiwatowania, drżeli z niecierpliwości, a coraz zrywały się przedwczesne wołania, że król już jedzie. Dzwony zaś dzwoniły ze wszystkich kościołów. 29 Andrzej Szebesta stał na wozie i patrzył z wysoka na drogą wiodącą z Piekar, gdzie — jak mówiono — król Jan III Sobieski przed tamecznym obrazem Matki Boskiej o pomoc dla siebie i swoich wojsk żarliwie się modlił. Szebesta, spoglądając z wozu na dwór grafa Opersdorfa, pomyślał, że coś tu nie jest w porządku. Tam polski król modli się o zwycięstwo, a tu tyle rycerstwa, państwa i drabantów na schwał, że można by z nich niezgorszy oddział uformować i pod Wiedeń wysłać. • „Czy ci wszyscy rakuscy panowie nie zamierzają wystrychnąć na dudka króla Sobieskiego?" — medytował, lecz rychło odpędził tę myśl, jako że nie przystoi godzić w cześć własnych panów. Dzwony dzwonią długo, znak to więc, że iście król już w drodze i że bez ochyby ukaże się rychło w słońcu, jadący w glorii i majestacie na czele swych skrzydlatych regimentów.. — Król jedzie! Król jedzie!... — zerwały się znowu krzyki, a tłumy zafalowały szeroko i jęły napierać na książęcych drabantów, którzy halabardami grodzili drogę i namiestnikowy orszak chron