-MORCINEK ONDRASZEK i I Qusfato Morcinek ! ONDRASZEK f di-ngłe ti 1054 Opracowanie graficzne: ZYGFRYD GARDZIELEWSKI PRZEDMOWA Reanktor: Krzysztof Zarzeckl Redaktor techn.: Paweł Zembrzuskl Korektorzy: Daniela Konikowska i Marta Sitek Spałdz. Wydawn. „Czytelnik", Warszawa IS54 r. Wydanie II. Nakład 20109 egz. Obj ark wyć. 24,5, ark druk.. 29.25. Papier druk. mat. 61X 86, kl. VII, 60 g. Druk z matryc 1 wydania. Oddano do drukarni i VII 53, podpisano do druku 22 VIII 53, Druk ukończono w grudniu 1953 r. Btalinogrodzka Drukarnia Dziełowa, Stalinogród., ul 3 Maja 12 Yam. nr 4M/3. VII. 53. R-4-12S2S Cena zł 20.— Powieść Dod tytułem Ondraszek powstała jak każda inna książka. To ziaczy: z materiałów, życia, twórczej fantazji, pracy, ślęczenia nad starymi szpargałami i 7 wielu innych rzeczy. Jedną z nich, może najważniejszą, było pragnienie, żeby legendę śląską o zbójn.ckiej swobodzie i chłopskiej tęsknocie za wolnością przekazać ludziom, którzy o tych sprawach mało wiedzą. Wyrosłem w kręgu owej leger dy. Matka moja, pracująca na szybie „Jana" w Karwinie jako tak zwana ograbula, po powrocie z pracy, wieczorem, siadała na zydelku i snuła przedziwne wspominki o hyrnym zbójniku Ondraszku*, który ^wiat równał, o społeczną sprawiedliwość wojował, brał bogitym i -ozdawał rbogim. W opowieściach tych mieścił się cały świat tęsknoty śląskiego otroka, pragnącego wyzwolić się z pańskiej ciężoby i niewoli. Matka moja przejęła ową tęsknotę w spuścizn ie od pwych dziadów i pradziadów i przekazywała mnie, kilkuletniemu synkowi, z nie ujawnionym pragnieniem, bym i j;i przekazał ją potomnym. W opowieściach tych Ondraszek wyrastał na wspaniałego, ¦ iężontgo bohatera ludowego, obdarzonego cechami herosa-półboga ze wszystkimi jego triumfami i'yin jego tragizmem. Obdarzony nadprzyrodzoną mocą, ący /. diabłami i czarownicami i ginący, jak ginie bohater w tragedii Sofoklesa, Ondraszek stal się symbolem i mitem ego otroka. W ci óch wieków mnożyły się legendy o Ondraszku, a każda I nich mówiła o krzywdzie pańszczyźnianego chłopa na śląskiej ziemi i o tym, jak Ondraszek był jego orędownikiem, • Gwiazdkami końcu książki. zostały przypisy autora, umieszczone na jak gotował się do poruszenia chłopskiego na Śląsku i jak w końcu zginął z ręki swego umiłowanego kamrata, Juraszka z Malenie na Słowaczyźnie. A każda legenda była tak piękna jak najpiękniejsza bajka. Połakomili się na nią pomniejsi czescy i morawscy pisarze ubiegłego stulecia, lecz Ondraszek w ich ujęciu wyszedł blado, wypłowiały, anemiczny, uformowany na manierę Rinalda Rinaldiniego. Był to w ich interpretacji jakiś śląski Don Juan z pańskimi fanaberiami, który poszedł dlatego w zbóje, że miał romantyczną historię z hrabiną Prażmą. Sprawa chłopska schodziła w ich książkach na dalszy plan, jakby wplątana w akcję przez pomyłkę. Ondraszek zbójnikował na pograniczu żywiecko-śląsko-morawsko-słowackim. Stąd jego lokata w mieszczańskiej literaturze czesko-morawskiej, dlatego też połakomili się na legendę 0 nim polscy pisarze na Śląsku, jak nauczyciele Józef Zaleski 1 Rudolf Zanibal, bezimienny autor straganowej broszury 0 Przesławnym zbójniku śląskim Ondraszku, Adolf Fierla, ksiądz Emanuel Grim i Feliks Nowowiejski, który zamierzał napisać operę o Ondraszku, opartą muzycznie o pieśni śląskie. Nie zdążył, bo wybuchła druga wojna światowa i wszystko przepadło. Ondraszkiem byli oczarowani również polscy graficy, jak poznański Stanisław Kuglin, katowicki Paweł Steller i toruński Zygfryd Gardzielewski. Poza tym kilku polskich malarzy na Śląsku czeskim podjęło ten temat, lecz poprzestali oni na drobnych fragmentach bujnego zbójnickiego żywota. Naj-śmielej począł sobie toruński grafik, Zygfryd Gardzielewski, który dzieje Ondraszka ujął w serii świetnych cynkorytów. W końcu przyszła kolej na mnie. Powieść tę rozpocząłem pisać lekkomyślnie przed osiemnastu laty. Uważałem wtedy, że wystarczy przeczytać straganową broszurę o Ondraszku 1 skorzystać z legend ludowych, a całość sama się złoży. Rychło jednak, bo już przy siódmym rozdziale, przekonałem się, że trzeba sięgnąć do materiałów historycznych. A tych materiałów brakło. Polskich nie było, poza marginesową wzmianką w pracy profesora Stanisława Szczotki o zbójnictwie żywieckim. Trzeba było korzystać z materiałów czeskich i niemieckich. Niemieckie były niedostępne, czeskie — zazdrośnie strzeżone. Chodziło mi przede wszystkim o zagadnienie chłopskie na f'l i: ku. Miało ono bowiem inne oblicze niż w Historii chłopów kich Aleksandra Swiętochowskiego. Jan Stanisław Bystroó także mi nic nie mógł dać. Z pomocą przyszedł mi nieoceniony i niedoceniony doktor Franciszek Popiołek ze swoimi Dziejami Śląska Cieszyńskiego, opartymi na żmudnym grzebaniu w aktach Komory arcyksiążęcej w Cieszynie, w jej urbarzach, kronikach i diariuszach, oraz dyrektor muzeum cieszyńskiego, Ludwik Brożek, fenomen pod względem znajomości silesianów. Udostępnili mi czeskie i aiemieckie prace źródłowe. I tak, powoli, przy pomocy tych dwóch mądrych i życzliwych mi ludzi, próbowałem zrekonstruować położenie chłopów na Śląsku w wieku XVII i XVIII. Następnie chodziło mi o przedstawienie dwóch odrębnych światów na Śląsku. Chciałem pokazać świat pański, ulegający nowinkom francuskim, i świat chłopski, będący pod wpływem dewocyjnej literatury polskiej i walk religijnych, reformacyj-nych i kontrreformacyjnych. Największy kłopot miałem z wpływami francuskimi na Śląsku. Deutsche Sitten- und Kultur-geschichte Johannesa Scnerra oraz Geistliche Stromungen und Sittlichkeit im XVIII Jahrhundert Kurta Gebauera pozwoliły mi wglądnąć w ten odrębn^ świat moralny i obyczajowy, w którym dojrzewała psychika panów i wielmożów śląskich. Mikołaja Reja, Jadania Gdacjusza z Kluczborka, Leopolitę, czyli księdza Jana Nicza, Biblię Radziwiłłowsk« i wileńską „Dąbrówkę" znalazłem u znanego bibliofila, chłopa i hutnika, Jana Wantuły, w Ustroniu na Slasku Cieszyńskim. Chodziło mi dalej o ówczesny świat wierzeń. Przyszedł mi z pomocą opasły ksiądz Benedykt Chmielowski ze swoimi czterema tomami Nowych Aten i jakaś broszura z wyrwaną kartą tytułową, napisana przez zakonnika z Kalwarii Zebrzydowskiej, a treścią swą nie odbiegająca od Nowych Aten. Trzeba było również przestudiować polskie, czeskie i niemieckie źródła, traktujące o ówczesnej demonologii, by móc wprowadzić diabłów do powieści. Znalazłem ich tak wiele, grasujących na Śląsku w wieku XVII i XVIII, aż musiałem ograniczyć się jedynie do diablej hołoty, arystokrację zaś zostawić prawie nie tkniętą. I tak namnożyło się diabłów w Ondraszku pozornie bez liku, wprowadziłem ich jednak raczej umiarkowaną ilość, jeśli zważyć, że szatan, odziedziczony w ponurym spadku po scholastykach, rzucał swój posępny cień na najdrobniejszą sprawę ludzkiego życia, że pienił się bardzo bujnie na podłożu ówczesnej ciemnoty. Ale to jeszcze nie wszystko! Profesor Jan Ptaśnik powiedział mi wiele o ówczesnym iyciu mieszczańskim. Wacław Berent, Stanisław Wasylewski i znowu Jan Ptaśnik — o wagantach, dziewicach opętanych przez diabła i o wielu innych ciekawych ziawiskach. Profesor Stanisław Szczotka i Józef Krzyżanow&ki prawili mi szeroko o zbójnikach, profesor Julian Krzyżanowski i Ludwik Brożek o mieszczańskiej i ludowej literaturze średniowiecznej. Inni mi gawędzili pięknie o Słowaczyźnie, Walenty Roździeński i Jerzy Agricola — o gwarkach i kuźnikach, duchy ziemskie zaś wywoływałem z manuskryptu, uzyskanego od jednego z beskidzkich wiergułów**. Manuskrypt był pisany szwabachą w narzeczu morawskim, mocno zużyty i odpisany —• jak mnie zapewniał jego były właściciel — z morawskiego manuskryptu z roku 1568. Były ieszcze stare kalendarze polskie i czeskie; broszurki i uczone foliały, gadające mądrze po łacinie i po niemiecku, co ważniejsze — były słowniki: Bogumiła Lindego i „warszawski" Jana Karłowicza, wyjaśniające mi, który wyraz jest wyrazem gwarowym, a który staropolskim, używanym jeszcze dzisiaj na Śląsku. Pomagał mi gorliwie Aleksander Briickner swym trochę fantastycznym Słownikiem etymologicznym i Antoni Krasnowolski słownikiem staropolskim. Wertowałem wreszcie stare biblie i postylle, kancjonały i modlitewniki, czytałem kazania księdza Jana Muthmanna, wydane pod tytułem Wierność Bogu y cesarzowi w roku 1713, w okresie szalejącego na Śląsku moru, zastanawiałem się nad jakimś traktatem psychologicznym, mówiącym o przedziwnym wpływie muzyki fletu na psychikę człowieka, zwłaszcza pod koniec średniowiecza w Nadrenii. Musiałem to porównywać z Kazimierzem Chłędowskim, a orzede wszystkim z Jakubem Burckhardtem, z jego Die Kultur der Re~iaissance in Italien, by dopatrzyć sie związku miedzy flagelantami w wiekach średnich a fletnistami pod koniec średniowiecza. W końcu, z tych wielu ksiąg, książek, dmków, kalendarzy, rękopisów, zapisków i pamiętników — a było tego wszystkiego sporo ponad setkę — powstał powoli obraz człowieka na Śląsku w wieku XVII i XVIII. Od obrazu człowieka do książki już krótka droga, W Ondraszku starałem si? wiernie przedstawić stosunki społeczne, kulturalne i obyczajowe na Śląsku w owym okresie, a przede wszystkim wydobyć z zapomnienia śląskie ruchy chłopskie i ukazać wpływ buntu Chmielnickiego, Kostki Napier-skiego, marszałka chłopskiego Stanisława Łętowskiego i słowackiego Kaspra Piki na śląskie masy chłopskie. 8 Wydawałoby się, że mójOndraszek wyrósł na herosa kosztem Janosika. Pierwszoplanowa pestf ó książki mogła zaćmić słowackiego bohatera ludowego, którego nie miałem jednak zamiaru odbrązowić. Doceniam bowiem jego umiłowanie wolności, znajdujące wspaniały wyraz w buncie uciemiężonego chłopa przeciw nieludzkim wielmożom węgierskim. Przy opracowywaniu powieści zaprzątał jednak szczególnie moją uwagę kontrast dwóch sprawiedliwości —- innej dla pana, a innej dla chłopa, okrucieństwo tendencyjnego wyroku, którego ofiarą padł Janosik. Usiłowałem również nic nie uronić z owego urzekliwego wątku baśniowego, jaki przewijał się w opowiadaniach mojej matki i wszystkich innych matek śląskich, prawiących swym dzieciom o Ondraszki. podczas rozwichrzonych wieczorów jesiennych. Rolę pierws ego twórcy klechdy o nadprzyrodzonych umiejętnościach zbójnickiego hetmana powierzyłem Braciszkowi, nie korzystając już z jego pomocy przy snuciu legendy 0 uroku, jaki wywiera fletowa muzyka, i o cudownej sile inkluza, zrodzonego z greckiego obola. Był on przeznaczony dla mitologicznego Charona, iostał się jednak w ręce Ondraszka, a ja — wzorując się na ludowej baśni — przypisałem niepozornemu pieniążkowi zdolność przynoszenia szczęścia i w ten sposób w zeczywistość wplotłem motyw z gruntu fantastyczny, choć może nie pozbawiony pewnych cech pozornego prawdopodobieństwa. Przeżywałem Ondraszka, jak każdy pisarz przeżywa swego bohatera. Włóczyłem się ra?ern z nim po świecie, od Ora vskich Zamków po Tarnowskie Góry, od Sniadowa na Morawie po Lanckoronę Zebrzydowską, awanturowałem się razem z nim, rozbijałerr łby, uwodziłem sentymentalne mieszczki, łajdaczyłem się, gdzie tylko popadło, wyprawiałem burdy karczemne, potem stopniowo poważniałem, ustatkowałem się, kpiłem z Rużiczki szukającego skarbów, zaśmiewałem się z chytrego Braciszka, autora legendy o nadprzyrodzonych mocach hetmana, wraz z Ondraszkiem machnąłem lekceważąco ręką na czarodziejską moc inkluza, patrzyłem z żalem na śmierć Janosika, by wreszcie przeżyć ponurą tragedię swego bohatera, gdy czarny mór.niweczy jego wspaniałe i zuchwałe plany. A w końcu wraz z jabłonkowskim szewcem siedziałem pod stodołą 1 płakałem, że Ondraszek zabity... Polubiłem wypędka klasztornego o gębie sowizdrzała, o wężowej chytrości, przezwanego Braciszkiem. Przyplątał mi się do powieści w trakcie jej pisania i żal mi było go odpędzać. Ujął mnie bowiem swoim chłopskim sprytem, zezowatymi oczami i obrotnym językiem. Ktoś powie, że to daleki pociotek Zagłoby. Być może! Gd'by jednak nie istniał Zaglob?., Braciszek zostałby tym samym Bneiszkiem, prawiącym wzruszające kazanie o kobyli;;i zadzie i o bramie piekielnej. Wreszcie, po osiemnastu latr ch, napisałem Ondraszka i wtedy odniosłem wrażenie, że mi ogromny kamień spadł z serca. Tak się bowiem mówi. Żaden kamień nie spadł mi z serca, tylko uradowałem się, że mogłem spełnić życzenie matki, przekazującej nr w spuściźnie hyr o Ondraszku, bym go opowiedział innym. Jak więc umiałem, tak opowiedziałem. Autor N K L U Z »ndrzej Sze- besta, dziedziczny wójt* z Janowie, przeliczył jeszcze raz wszystkie wrąbki na leszczynowym kiju. Zgadzało się! Chyba się nie omylił? Dwadzieścia i pięć było przekreślonych poprzecznym wcięciem, dwudziesty szósty przekreśli dzisiaj wieczorem. 11 Nowi wybrańcy pewno jeszcze dzisiaj nadejdą... Odłożył kij i zapatrzył się w obie doliny. Byty przegrodzone Jabłonkowską Przełęczą i poprzeczną skibą szańców**. Szańcowe wały, spadające zygzakiem ze szczytu Girowej, rozpętliły się w przełęczy w kanciastą gwiazdę i znowu mozoliły się na przeciwległy Polom. Przez szańcową gwiazdę zaś wlokła się szara droga. Staczała się cienistymi wądolcami w obie doliny, na' słowacką i na cieszyńską stronę. Nad ziemią dygotał zszarzały i duszny skwar słońca. Lasy były ciche i ciemne. Znużone ptaki skryły się w wilgotnym cieniu, w spalonych trawach zaś wrzeszczały pasikoniki'. Szebestowi ludzie spoczywali jak owe znużone ptaki. Przylegli cienie pod faszynami i w rowach. Inni znowu, siedząc, oparli się plecami o pochyłość, drobili ciemny chleb, wkładali do ust i miesili go ociężale w kościstych żuchwach. Byli podobni do uznojonych wołów, które przeżuwają leniwie i patrzą poczciwymi oczami w przestrzeń. Przepocone, szare, na plecach rozwarte koszule odsłaniały chude grzbiety i wystające łopaikL Niósł się od tych ludzi cierpki, kwaskowaty swąd potu i zapach owczego łoju. Nieco wyżej, pod krzakami, leżeli istebniańscy górale. Ich twarze, suche i posępne, były podobne do oblicz} drewnianych świątków przydrożnych, wystruganych niezdarnia kozikiem. Długie włosy, szczodrze masłem maszczone, lśniły w słońcu jak końskie włosie. Niektórzy pletli je w cienkie, sztywne warkoczyki. Szare koszule, wygotowane kiedyś we wrzącym łoju owczym, parowały odorem zjełczałego tłuszczu. Spod nastroszonych brwi spokojnie patrzyły skupione oczy zbójeckie. Koło szańcowej gwiazdy stali żołnierze z opawskiego regimentu Schonhofa. Przyszli wczoraj pod wieczór od Frydku, głodni i źli. Za ich ostatnim furgonem szarpał się skrwawiony byk, skłuty szablis-kami, przytroczony za nozdrza łańcuchem do tylnej rozwory. Żołnierze doprowadzili go pod szaniec, zabili, rozpalili ognisko, • ciepłe, świeżą krwią pachnące mięso długo w noc piekli na rożnach, a potem jedli, krzyczeli, śpiewali jakieś cudaczne pieśni i pili wódkę. Kulawego Mołdrzyka z Jabłonkowa, co za swoim buhajem przybieżał i z lamentem dopominał się zapłaty, zbili bykowcami i precz odegnali. Dobrze, że już dzisiaj kończy się ciężoba Szebestowych ludzil Schonhofowi żołnierze podobni są bowiem do bełkotliwej hałastry, nieużyci rufiocy, grubiańscy prostacy, skorzy do bitki i do czynienia krzywdy ludziom. Nie umieją szanować chłopskiego i góralskiego trudu pańszczyźnianego. A przecież ludzie ci już dwudziesty szósty dzień pogłębiają stare rowy szańcowe, kopią nowe, licują ciężkimi kamieniami, wzmacniają faszynami, a tamci operiasze stali dzisiaj nad nimi w czerwonych kabatach z podwiniętymi połami, podobnymi do papuzich chwostów, w obcisłych nogawkach niebieskiego koloru, w białych sukiennych pończochach, krzyczeli, naglili do pośpiechu, pilili prze-naremnie, a coraz płazowali szabliskami lub zgoła bykowcami śmigali po zgiętych grzbietach. Kapitan Morrison zaś siedział przed namiotem, drapał się gęsim piórem pod peruką i ślepił wyłupiastymi, szarymi oczami w plan reduty na pergaminie misternie kreślony. Teraz żołnierze stoją niedbale oparci na muszkietach, ocierają pot cieknący spod zdziadowanych peruk, prażą się w słońcu i patrzą czujnie w słowacką dolinę. A nuż wysmyrknie z niej znowu jakiś uherskirebelizant, mianujący się rotmistrzem, jak na ten przykład ów Emeryk Thokoly, co drugiego Octobris łoń-skiego roku z całą swoją bandą wyszedł z Orawy w sam jarmark żywiecki, czyli w niedzielę Różańca Świętego. Przeszedł on zdradliwie państwo żywieckie i z trzema tysiącami ludzi napadł nocą na szląskie miasto Bielsko, wyrabował je, czterdziestu mieszczan położył trupem i wielu pokaleczył, zgwałcił sporo niewiast i dziewic, a uciekającego archiprezbitera bielskiego, księdza Krzysztofa Jana Buriana, ściął i nazad tąż drogą powrócił się na Uhry. Pieskie nasienie to i zdradliwe, przeto przezorność każe czuwać. Nie czuwa tylko kapitan Morrison, który leży na polowym łóżku pod namiotem i stęka przez sen. Opił się, bestia, winem, co jego żołnierze zabrali z Buławowej piwnicy w Jabłonkowie. 13 Wino było młode, niedostałe i teraz czyni mu zamieszanie w odętym żywocie. Szebesta widzi kapitana przez odchylone skrzydło namiotu. Peruka bieli się na stole wełniastą kopicą, żółci się pergamin rysowany w poplątane znaki, lśni się śliczna tabakierka — widać zdobyczna, bo w jakieś cudzoziemskie herby zdobiona — i poprzez senną ciszę południa stukoce z lekka bulwiasty zegarek, podobny do spłaszczonej cebuli ze złota. Wszystko to leży na stole i gdyby nie ten chudy wartownik, co przed namiotem stoi, można by sięgnąć czy po zegarek, czy też po tabakierę. Byłby gościniec dla Ondraszka! * Ludzie zerkają także na śpiącego Morrisona, na inkrustowaną tabakierę i na cebulasty zegarek, odpędzają bezbożne myśli złodziejskie i wzdychają, żeby Morrison długo spał. Jak długo bowiem śpi, mogą odpoczywać. Gdy się zbudzi, znowu będzie skrzeczał i smagał szpicrutą. Szebesta patrzy teraz uparcie w cieszyńską dolinę. Wodzi spojrzeniem po dalekiej drodze, myszkuje, podgląda, a gdy natrafi na drobniutki kształt ludzki, przymruża oczy i śledzi ba-eznie, czy to nie przodownik cieszyńskich wybrańców. Nikogo nie widać! Ani przodownika, ani wybrańców... Troska gryzie Szebestowe serce mysimi ząbkami. W domu, w Janowicach, w wójtowym obejściu, został malutki synek, Ondraszek. Czy też nie stała mu się tam jaka krzywda? Czy też nie spadł z płotu? Czy też, Boże ochroń... Czy też w rzece się nie utopił lub czy go nie pogryzł hrabiowski pies? Ha, Dorotka strzeże pilnie synka, baczy na każdy jego krok, ale synek żywy, żywszy od rąk matki. Umknie jej spod zatroskanych palców i ucieknie w pole. A gdy już w polu, ha wolności, nie łacno go schwytać. Przygarnięty potem do piersi, krzyczy, kopie i kąsa, na ziemię się rzuca, w pyle tarza, kamieniami ciska i uciesznie złorzeczy. Tak bardzo bowiem miłuje swobodę! Szebesta westchnął radośnie, że z Ondraszka taki zacny synek, odważny i podarzony. Powrócił do słodkich majaków. Otl> na Wapienniku pod Frydkiem błogosławi światu cudowna fiKura Panienki Marii na drewnianym słupie. Słup jest mali lowany na różowo, omotany zeschłymi wieńcami, a Panienka Maria trzyma Jezuska na naręczku, patrzy przed siebie i nieznacznie się uśmiecha. Ha, nie widziała Andrzeja Szebesty, gdy strapiony przyszedł i wadził się z nią w wielkiej udręce, próżno domagając się polutowania i łaski należnej dziedzicznemu wójtowi z Janowie. Przez kilka lat chadzał do niej, grube świece woskowe palił pod słupkiem, najpiękniejsze róże, kradzione z zamkowego ogrodu, sypał pod jej stopy, o nic więcej nie prosząc, jak o dziecko, jedno jedyne dziecko, osłodę w ojcowym życiu, dziedzica fortuny i godności wójtowskiej. Frydecka Panienka Maria nie wysłuchała ojcowych skamlań... Ha, jak nie, to nie! Zachmurzył się Andrzej Szebesta, zacisnął usta, szare oczy spopielały w zawziętości. Na rozstajnych drogach,, gdzie samotna lipa stoi, w trzecią noc po nowiu zakreślił koło ludzkim piszczelem i tajemne zaklęcia wyrzekł, których go nauczył owczarz Kozub z Girowej. Zdrożna to rzecz, lecz nie było innego wyjścia. I stał się dziw nad dziwy! Bo oto — jak się mu wydało wtedy — przyszedł istotnie Złyduch w ciemnym wichrze. Jego przyjście głosiły jakieś szumy, wycia, zawodzenia, hukanie puchacza. Błyskawice przelatywały przez ciemne chmury. Chmury zaś gnały jak stada czarnych krów, gdy się zegżą w koniczynie. Oślepione błyskawicami oczy nie mogły widzieć Złyducha, serce tylko, czując jego obecność, kurczyło się z trwogi. — Czego chcesz, Andrzeju Szebesto, dziedziczny wójcie z Janowie? — zaskrzypiał czyjś głos skroś wichru. — Syna chcę! Syna!... — Będziesz miał syna! - . Zwalił się gdzieś piorun, grzmotnął, wyrżnął z pasją, noc stanęła w zielonym płomieniu, wicher skotłował się w wycie, a w jego jądrze rozchichotało się sto puszczyków czy też stu diabłów. Potem, spadła nocna Szebestowe oczy. A gdy w końcu wrócił do domu upojony radością, legł ufnie w łożnicę małżeńską. I w tę diabelską noc poczęło się życie synka w łonie żony Doroty. 15- \ I potem na świat! — rzekł teraz głośno jclczku? — zapytał garbaty Kolaczek i znowu się roześmiał. ienaeka daleki, bardzo daleki grzmot. Pod- P,-.j h głowy, zwróciły w słowacką dolinę. ii 'jiicy strzelają!... — zawołał ktoś zduszonym a się w nim zestokrotniona trwoga, słowacki zómek bombardują! zora też bombardowali! dzie wyroili się spod faszyn i z rowów, stanęli na wale. Ma dygocą. Wytrzeszczone oczy widzą niską, skłębioną po-;i}q obłoków, co czarnym szlakiem zaciąga słowackie niebo. Czy to burza na niebie, czy też Turcy biją z harmat? Nic innego, jeno Turcy. Z moździerzy snadź walą w słowackie zamki. Maryjo święto!... Przypomniały się Szebestowym ludziom słowa wielebnego pana i księdza Foldyna we Frydku, prawione w święto Matki Bożej Gromnicznej: „Turkowie szpetni, złorzeczone pogany, diabelski pomiot, zawzięte wrogi Krzyża Chrystusowego, ruszyli ze swych plugawych leży i teraz wielką kupą idą na kraje chrześcijańskie! Koniec świata obiecują, śmierć haniebną wszelakiemu chrześcijańskiemu stworzeniu niosą, rumowisko i gruzy z kościołów naszych uczynić zamierzają! Dzieci i starców mordują, męże w niewolę wiodą okrutną, dziewice i żony gwałcą i na rozpustę i porubstwo w dalekie swe miasta pędzą, na gańbę i wieczne potępienie! Módlcie się, bracia w Chrystusie — i wy, panowie szlachetni, i wy, prostaczkowie pracowici — żeby wszechmocny Bóg wejrzał na nas, biednych, i swoją prawicą cały świat chrześcijański od tamtej zagłady tureckiej odgrodził! Módlcie się, o drodzy, w każdej godzinie, a zwłaszcza w onej godzinie, gdy dzwony wołać was będą! Czy w polu będziesz, czy w domu, na gron i u czy w dolinie, w komorze czy w komnacie, w więzieniu czy na swobodzie, gdy usłyszysz wołanie dzwonów, padnij, 16 o bracie, na kolana i błagaj Boga o miłosierdzie nad sobą i nad twymi dziatkami, i nad całym utryźnionym narodem chrześcijańskim!" Długo tak kazał wielebny pan, ksiądz Foldyn, z ambony we ¦frydeckim kościele, a słowa jego leciały na ludzi jak Jeremia-szowe wołanie. Od południa bowiem spoza słowackich Tatr, z dalekich nizin madziarskich, nadbiegały okropne wieści o następującym wrogu, co wszystko w perzynę zamienia, szczodrze mości swą drogę trupami pobitego narodu, krew chrześcijańską strugami toczy. Trawa nie rośnie, kędy on przejdzie, ziemia wysycha na kamień, woda przemienia się w smrodliwą gnojówkę, ptaki w locie zdychają okrom tych kruków, co ogromnymi stadami lecą przed nim, a za nim wlecze się mór i czarna zaraza. O, Chryste Panie!... Graf Opersdorf, dziedziczny pan frydeckiego pajństwa i namiestnik cesarski w ziemi szląskiej, wysłał swoich wybrańców na jabłonkowskie szańce, by pospólnie z wybrańcami z cieszyńskiego, skoczowskiego i bielskiego państwa grodzili drogę Turkowi. Andrzej Szebesta przywiódł frydeckich wybrańców, żeby zluzować utrudzonych poprzedników, a teraz już od dwudziestu pięciu dni wznoszą nowe wały, umacniają faszynami, sporządzają strzelnice, wycinają drzewa i kładą w srogie zasieki, grzebią wilcze doły i szepcą pacierze. Pomagali wybrańcy skoczow-scy, pomagają niemieccy przybusie z państwa bielskiego, cieszyńscy hajducy i beskidzcy górale. Szańce rosną w oczach, przemieniają się w fortalicję, szczerzą wylotami moździerzy w słowacką dolinę, skąd ma wróg nadejść, a w ludzkich sercach rośnie nadzieja, że wstrzyma się tutaj horda tureckich piekiel-ników, że nie przejdzie w dolinę cieszyńską... A gdy o godzinie czwartej rozdzwonią się jabłonkowskie dzwony, klękają wszyscy pospólnie z hajdukami i z bezbożnymi żołnierzami z cudzoziemskich regimentów cesarskich i modlą się żarliwie, jak przykazał patent najjaśniejszego cesarza pana rakuskiego, Leopolda, z piątku po świętym Jakubie. Zagrała trąbka z wielkiego szańca. — Ko... hopać!... — przeleciało wołanie oficjera i żołnierzy. i Ondraszek 17 Ludzie zeszli w rowy, rozdzwoniły się rydle i kopaczki. Kapitan Morrison wyszedł przed namiot, przytknął lunetę do oka i długo ślepił w kierunku słowackiej Czaczy. Potem poprawił perukę na głowie, przywołał oficjera i wsparty na jego ramieniu jął się szmatłać po wałach. Spiekota wzrastała, chociaż to dopiero początek wiosny, niebo powlekało się srebrną polewą, a słońce prażyło coraz mocniej. Ludzie dyszeli ciężko, pocili się, łapali powietrze otwartymi ustami, a nad nimi świstały bykowce i kanciaste wyzwiska żołnierskie. Grzmot zaś, toczący się od Słowaczyzny, gęstniał i potężniał. Wszyscy już teraz wiedzieli, że to nie Turcy bombardują, lecz burza nadchodzi. Pierwsza tegoroczna burza. Andrzej Szebesta patrzył w tamtą dolinę. Niezadługo nadleci wicher, a z wichrem pioruny i ulewa. Ludzie skryją się pod, fnszyny. Czy też jego Ondraszek schowa się pod pierzynę? Nie, Ondraszek wybiegnie na podwórze i będzie krzyczeć z radości. Tylko żeby piorun nie trzasnął w dom!... Chmury rosły, pęczniały, sunęły czarną ławą, a w ich jądrze kłębił się wicher i miotał błyskawicami. Na ziemi przywaro-wała cisza. Dwa byki, przywiązane łańcuchem do lipy, bodły ziemię rogami i ryczały, ludzie zaś kulili się w rowach i żegnali za każdą błyskawicą. Chwile mijały. Znienacka zwalił się w dolinę rozjuszony wicher. Spadł z impetem z obłoków, wybił z drogi szary, wirujący słup pyłu, wyniósł wysoko, skoczył w lasy, głęboko je rozorał, do ziemi przygiął, że drzewa zastękały skrzypliwie i z lasów wylał się teraz ogromny szum. Potem znowu nastała cisza. Tylko wierzchołki świerków dygotały nieznacznie, a nad ziemią ważyły się lęk i trwoga. I wtedy doleciało dalekie wołanie jabłonkowskich, dzwonów. — W Jabłonkowie zwonią! W Jabłonkowie zwonią!... Z rowów gramolili się chłopi i górale utytłani gliną, klękali na wałach, zdejmowali kłobuki, żegnali się szerokimi krzyżami i zaczynali pacierze. Żołnierze zaś ściągali z peruk trójkątne kapelusze, zginali prawe kolano i jęli kreślić małe krzyże na czole, na ustach i na piersiach. Wzdłuż szańców podniosły się zmierzwione głosy, potem wyrównały się i teraz już zgodnym chórem skandowały święta słowa: — Przepuść, Panie, ludowi twemu, a nie daj dziedzictwa twego na gańbę, żeby nad nami Turkowie panowali! Strzeż nas, wiernych, przed Turkami! Ojcze nasz... któryżeś w< niebie... Dzwony dzwoniły uparcie, donośnie i żałośnie, Czarne chmury już doganiały słońce, zasłoniły je, wchłonęły i wciąż kłębiły się w podniebnym wichrze, który jeszcze nie dosięgał ziemi. W połowie Ojczenasza spadł na ziemię. Jeszcze większy i jeszcze gorętszy aniżeli poprzednio. Uderzył najpierw w lasy, przyłamał je nisko, stoczył się na ludzi i teraz już leciał bez przerwy, nagły, porywisty, bił skołtunionym łbem na oślep, wzmagał się, dudnił i szalał. Ziemię i niebo zalegała szara noc, chmury opuściły się tak nisko, że odęte swe brzuchy darły na drzewach, a z ich kłębów jęły się wywalać pioruny i grzmoty. Potem runęła ulewa. Łoskot burzy rósł, szumiał tysiącem wichrów, przerażone błyskawice latały po niebie, oślepiały, pioruny biły w ziemię z furią, a ziemia dygotała w kurzawie deszczu i zdartych liści. Na ludzi spadła straszna bo jaźń. Kryli głowy w ramionach, zasłaniali je przed wichrem, kulili się do ziemi, lecz nie ustawali w modlitwie, gdyż poprzez wycie wichru i zgiełk piorunów dolatywało ich wciąż wołanie jabłonkowskich dzwonów. I wszystkim się zdawało, że jeżeli wytrzymają i nie ulękną się nawałnicy, znak to będzie bez ochyby, że modlitwa ich w niebie słyszana. I chociaż' mdlały serca, oczy ślepły, a uszy głuchły od piorunów, usta zalewał deszcz, wicher zaś przybijał ludzi do ziemi — trwali w nabożnym uporze. Mamlali święte słowa z wysiłkiem, wyrzucali je w burzę jak kamienie i szturmowali niebo. Wicher zaś wiercił łbem w lasach, tłukł jak taranem, łamał i 11 litował drzewa, gził się, ciskał deszczem, ryczał, niebieskie 19 sklepienie pękało na dwoje, kruszyło się z trzaskiem, pioruny łupały ziemię jak toporem... Cały świat przemienił się w ryczącą noc. W ciżbie bijących piorunów rozwalił się między ludźmi przeraźliwy grzmot, ziemia zadygotała, wszyscy padli na twarze. Szebesta w ostatnim ułamku sekundy dostrzegł jeszcze śmiejącego się pod dębem kapitana Morrisona, potem okropny błysk i chylący się dąb. Chciał krzyknąć: „Jezus!" — lecz nie zdołał. Stoczył się z wału i utonął w ciemnej nocy. Gdy się ocknął, burza przewaliła się już w cieszyńską dolinę. Ostatnie pioruny ścigały ją za Jaworowym i Czantorią, dochodzące grzmoty były już uwiędłe i wyzute ze zgrozy, a obmyte słońce świeciło w oczy. Nad Połomem jarzyła się tęcza, naokoło zaś pachniała żywica i bełkotały wezbrane potoczki. — Co to... co to było?... — zapytał. — Chryste Panie! Pierun wyrżnął do dębu! Niedaleko was, wójciczku! I zabił pana kapitana!... Oto leży! Szebesta podniósł się, rozglądnął. Widzi, że na trawie leży na wznak kapitan Morrison. Trup jest czarny, o spalonej twarzy i rękach, w zetlałym kabacie czerwonym i zetlałych spodniach. Oczy jego patrzą szeroko rozwarte. Czai się w nich stężałe przerażenie. Obok zwalony dąb. Chłopi i żołnierze patrzą z daleka, boją się podejść. Z kudłatych głów, z peruk, koszul i kabatów cieknie woda i mlaska pod nogami. Szebesta przypomniał sobie szyderczy śmiech kapitana Morrisona. „Pónbóg go strestoł — pomyślał z ulgą — bo śmiał się z naszej modlitwy!" — Wójciczku! Wójciczku! Pódźcie jeny!... Co to może być? — woła z rowu garbaty Kolaczek. Siedzi pod korzeniami zwalonego dębu i patrzy schylony. Szebesta podszedł, spojrzał i struchlał. Oto widzi, jak spomiędzy korzeni wyłania się obnażony szkielet ludzki, oblepiony gliną. Korzenie poprzerastały na poprzek klatkę piersiową, omotały żebra i ramiona, uniosły z sobą w górę, gdy się dąb przewalił. Szkielet stoi teraz nachylony do tyłu. Czaszka tylko 20 stoczyła się w zagłębienie. Szczerzy do Szebesty białe zęby i patrzy czarnymi oczodołami. — Śmierć! — bełkoce przerażony Kolaczek i zakrywa oczy ramieniem. Szebesta zdusił lęk, podniósł ostrożnie czaszkę. Wtedy dolna szczęka odpadła i odsłoniła jamę ustną pełną czarnej ziemi. Wystaje z niej jakiś krążek. Szebesta podłubał palcem i wydobył. Trzyma mały pieniążek. Niewielki. Czaszka stoczyła się z dłoni, a w palcach został pieniążek. Szebesta potarł mocno, popluł, wyczyścił rękawem. Widzi teraz, że na pieniążku biegną w krąg jakieś tajemnicze znaki na kształt cudacznych, łamanych liter, a po drugiej stronie rysuje się drobny obraz ludzkiej głowy. Zrozumiał, że to moneta, którą włożono ongiś umarłemu człowiekowi w usta, gdy go tu grzebać miano. „To inkluz!" — pomyślał wzruszony. Garbaty Kolaczek woła coś, wskazuje na żołnierzy podnoszących zwłoki kapitana. Lecz Szebesta nie słyszy. Pluje trzykrotnie na monetę, żegna nieznacznie, szepce święte słowa i zamyka pieniążek mocno w dłoni. — To inkluz — mruczy. — Przyniesie szczęście mojemu Ondraszkowi! Inkluz!...*** I NA KRÓLEWSKIEJ DRODZE i Góry przemieniły się w wielki, rozbrzęczony ul ludzki. Wąskimi ulicami i przez trzy bramy miejskie przepychały się tłumy, czyniły jarmarczny harmider, wrzeszczały, pohukiwały, śpiewały, a drogami szły i szły, popędzane turkotem wozów, 22 wciąż nowe procesje z rozwianymi chorągwiami kościelnymi. Beczały kobzy, zawodziły flety, rozlegało się radosne heloka-nie. Ze wszystkich stron Szląska złaziły się tłumy jak na wielki odpust. Środkiem drogi jechali w kolasach wytworni panowie i strojne niewiasty, w landarach rozpierali się brzuchaci mieszczanie, a za nimi dyrdali na oklep na chudych podjezdkach dworscy najemnicy. Gazdowie zaś, siedlacy, pampuchy i chałupnicy, ciągnęli na zwykłych wozach wyściełanych sianem. Pobok nich i za nimi waliła ciżbą chłopska biedota, kudłaci komornicy i pokorni pańszczarze *, chytre dziady kościelne i kuso ubrane scholary, zawadiaccy socjusze, czyli towarzysze z przeróżnych cechów rzemieślniczych, włóczykije i obieżyświaty, kudłate ptaki niebieskie i przebiegli frantowie. Między nimi pętał się brunatny habit jednego i drugiego mnicha, czasem wybłysnął w słońcu kleszy łeb golony, a szwargotliwe Zydki siedziały kupami na koślawych brykach, wyładowanych wszelkim jadłem i napitkiem, i cmokaniem popędzały swe wy-liniałe chabety. Koło drogi i pod murami miasta gromadziły się kupy gwarków i kuźników tarnogorskich ** o suchych, zapadłych twarzach, o wybładłych lub zaczerwienionych oczach, o popalonych dłoniach, z niebieskimi bliznami na gębach i rękach, zdawałoby się —ludzie ponurzy, inni jacyś, twardzi i nieużyci, patrzący hyrnie na zbiegowisko. Pierwsi bowiem przywykli do swego podziemia, drudzy — do smażenia się przy piecach, pierwsi otrzaskali się ze śmiercią i z duchem Szarlejem czy zgoła z cudzoziemskim Kobalosem, drudzy zaś — z kuźniczymi ubożami i bożętami. A wszyscy zżyli się ze swoją gwarkową i kuźniczą swobodą, chociaż ta swoboda dzisiaj, Boże się pożal... Za nic teraz sobie mieli tamte bełkotliwe tłumy nadętych panów i nie-wolnych chłopów, grzebiących niemrawie po wierzchu ziemi. Gdzież im tam, mizernym otrokom i pańskim purchawkom, do szląskiego gwarka i kuźnika, aże gdzie! Patrzą więc z góry na przelewające się tłumy, jakby mieli korony na głowach, i chociaż ludzie pośmiewają się z ich cudacznych kołpaków, z ich Ekórzanych nakolanników, z fleków na tyłkach i ze skórzanych 23 fartuchów, po czym można kuźników poznać, oni spluwają tylko pogardliwie na prześmiechy i pomrukują groźnie. Namiestnik cesarski, graf Opersdorf, i co przedniej si panowie spoczywali już w namiotach za miastem na Kabusowym ' łęgu, sposobiąc się do jutrzejszego powitania króla jegomości. Reszta panów zaś, co uboższa szlachta i pospólstwo gnietli się w mieście, szukając jadła i dachu nad głową. Zajazdy i gospody przelewały się pijanym wrzaskiem, ulice były zapchane ludzkim pogłowiem, a wszyscy się radowali, że jutro, w dzień Wniebowstąpienia Marii Panny, będzie można zobaczyć królewski pochód, ba, samego nawet króla. Króla bowiem jeszcze nikt nie widział i przypuszczano powszechnie, że jego widok porazi swym majestatem wszystkich, co zapatrzą się w złotą koronę na głowie i w dostojne oblicze. Wszak z otoczenia panów szląskich dotarła już wieść do pospólstwa, że kto ma szczęście oglądać oblicze króla, ten może zrozumieć, jakie to szczęście czują wybrani w niebie, oglądając Boga twarzą w twarz. Obiecywano sobie przeto wiele po jutrzejszym dniu, pierwszym i ostatnim takim dniu w ich życiu. Będą o nim długo opowiadać swym babom, dzieciom i wnukom w czas zimowych wieczorów. Wszędzie już głoszono wielkie cuda o królu polskim, Janie III Sobieskim, o jego niesłychanym męstwie i chwale, a przede wszystkim o jego przesławnej Wiktorii choeimskiej gdzieś na drugim krańcu świata, gdzie pognębił Turków tak mocno, że biedacy mianują go dzisiaj z szacunkiem Lwem Lechistanu i na dźwięk jego imienia żegnają się po swojemu. Radowano się z góry na widok jego skrzydlatego wojska, podobnego do zastępu Michałów Archaniołów, krzepiła wiejć o jego pękatych harmatach i srogich moździerzach, tak potężnych, że zaledwo poczwórny zaprzęg wołów uwlecze takie groźne howado. A najbardziej za serce brał rozgłos jego nabożno|ci i łaski, jaką darzy naród chłopski. Kto wie, czy dukatami nie obdzieli biedoty, czerwonymi dukatami z wizerunkiem swego królewskiego oblicza, a za każdy taki dukat będzie można kupić krowę, cielaka, konia albo nawet dwa konie! Docieranie Jana III do szląskich 21 granic poprzedzili już przeróżni biegunowie i dworscy drabanci, przynoszący owe niezwykłe nowiny z królewskiej drogi. Andrzej Szebesta, trzymający za rękę trzyletniego Ondrasz-ka, przeciskał się w tłumie, słuchał radosnych pogwarek o polskim królu i cieszył się ze wszystkimi. I z tego, że Turkowi pisany bez ochyby szpetny, aże szpetny koniec, amen! I że może czerwonego dukata przywiezie do domu, otrzymanego z królewskiej dłoni! A przede wszystkim, że jego roztomiły Ondra-szek zobaczy prawdziwego króla, oglądanego dotychczas na zasmolonych kartach, którymi zabawiali się co bogatsi siedlacy w Szebestowej gospodzie. Gumiennemu Kapuście kazał Szebesta pilnować podwodów jaśnie pana graf a Opersdorf a, które przywiódł z Frydku. Na brykach bowiem piętrzyły się przeróżne toboły i puzdra, malowane trówły i skrzynie, piernaty i dywany, na innych pachniały wędzone combry sarnie i suszona kiełbasa, czosnkiem zaprawiana, w ciężkich baryłkach zaś bulgotało najprzedniejsze wino madziarskie. Rzekł więc gumiennemu Kapuście, by miał baczne oko na ów pański dobytek, w ręku zaś spore biczysko, albowiem koło wozów kręcą się przeróżni sztuczni oszustowie i łotrzyki o chytrych ślepiach oraz chuderlawi scholarowie, którym już ślina cieknie z gęby. Wszyscy przebiegle udają pokornych pątników, chociaż łotry z nich weredne i matacze wyborni, patrzący pilnie, gdzieby się tu łacno pożywić lub obłowić szczodrze. Sam zaś wybrał się z Ondraszkiem do miasta, żeby mu pokazać szląskich i rakus-kich panów, gwarków, którzy za srebrem grzebią w ziemi, oraz polskie wojsko. Polskiego wojska nie zastał, gdyż pierwsza nieznaczna chorągiew ruszyła po południu do Gliwic. Dostrzegł tylko rosłych drabantów, strojnych w pstre szatki, czarnych i wąsatych, podobnych do przebranych Cyganów. Rozpychali ludzi łokciami, halabardami i cudzoziemskim bełkotem, torowali drogę pańskim, kolasom i strzegli je przed natłokiem gawiedzi. Z kolas wychylały się wdzięczne twarze komtesek i trefione peruki wielmożów rakuskich lub zgoła niemieckich, na stopniach kolas zaś stali wykrygowani kawalerowie dlą wyrażenia damom 25 większej atencji, bawiąc je grzecznymi i obieranymi słówkami. Szebesta podnosił Ondraszka i pokazywał mu drabantów i tamtych bogatych ludzi. Potem znowu przepychał się w tłumie, słuchał rozmów, przystawał przy zamorskich kuglarzach, dziwił się wraz z Ondraszkiem ich cudacznym kunsztom i — rzekłbyś — czarom niezwykłym. Bo oto jeden połykał ogień, drugi — łańcuch, inny zasię wytrząsał z nosa miedziaki, tamtemu wylatywały z kłobuka gołębie, temu wyłaziły króliki z zanadrza, a innemu jeszcze brakowało kości w ciele, bo skręcał się jak wąż na rozłożonym dywaniku. Jakaś dziewuszka' podrzucała szklanymi kulami i łapała je w locie, a że miała oczy nad wyraz urzekliwe, czarne i płomieniste, i ospałą krew podniecające, przeto cisnął jej miedziaka i poszedł. Jeszcze mogłaby rzucić urok na Ondraszka, a jemu samemu napędzić do głowy mnóstwo grzesznych myśli... Zatrzymali się na drobną chwilę przy kościelnych dziadach, którzy obsiedli gęsto ulice i teraz skamlali o ludzkie poratowanie. Zdumiony spostrzegł, że jeszcze dzisiaj rano widział wielu z nich, jak smyrgali chybko w tłumie, jak przemykali szparko w ciżbie, gibcy, jurni i zaczepni, a teraz porobiły się z nich biblijne łazarze i hioby, potrzęsujący głowami i rękami, pokazujący obrzydliwe wrzody na nogach, kulawi i połamani, o kulach lub czołgający się na czworakach, litość budzące kuternogi, ślepce i bełkotliwe niemowy. Kiż diabeł? Wrzeszczą płaczliwym głosem, pokrzykują świętymi imionami, klepią pacierze, życzą niebieskiej korony, obiecują ratunek dla dusz w czyśćcu cierpiących, a jeden z nich, dziad stary i siwy, kudłaty tak bardzo, że jego łeb przypomina kopicę zmierzwionego siana, pobrzękuje na mul tańce i skrzeczy żałośnie, że wszystka jego nadzieja w tej torbie skórzanej, którą nosił, jego ojciec, dziad zawołany; lepsza ona niźli woły, niźli gumna i stodoły, ta jego torba... A kiedy na odpuście siędę na cmentarzu, Zaśpiewam o bogaczu i o świętym Łazarzu. 26 II- Jak tego święci anieli, A tamtego diabli wzięli ( W swoje pazury! Skończył i rozglądał się. A ujrzawszy przed sobą zasłuchany tłum, na przedzie zaś statecznego gazdę Szebestę, zażywnego i tęgiego w pasie, który będzie miał z pewnością niezgorszy mieszek za pazuchą, nabrał tchu i znowu zaskrzeczał: Kiedy wy słyszycie, że głos w niebo wznoszę, Zlitujcie się nad biednym, o jałmużnę proszę. Bądźcie tkliwi, bądźcie mili, By was diabli tak nie wzięli, Jako bogacza! Dziadowska apostrofa do diabłów, mogących zabrać bogacza do piekła, ruszyła Szebestę. Wydobył mieszek zza pazuchy, poszypłał w nim, wyłuskał mizerny grosik i cisnął dziadowi do podstawionego kłobuka. W końcu polazł z Ondraszkiem do winiarni na rynku, do grubego Sedlaczka. Zastał tam zasłuchaną ciżbę ludzką, a między nimi chudego wędrownika, który żywo coś perorował. Stał na ławie w półzakonnej odzieży, żółty na gębie jak szafran i obrośnięty siwą szczecią. Teraz zdjął z głowy pielgrzymi kłobuk, obwieszony muszelkami, i trzymając go dłońmi na piersi, zaczął śpiewać monotonnie na nutę Te Deum: Ciebie, Polaku, chwalimy, ciebie mężem wyznawamy! Tobie, wiernemu rycerzowi, cały kościół cześć oddawa! Tobie wszyscy Chrystusowi wierni, Tobie Wenecjany i italskie mocarstwa, Tobie papież i cesarz nieustającym głosem śpiewają: Dzielny, dzielny król polski! Pełne są ziemia i niebiosa wielkości męstwa twego, Ciebie chór elektów cesarstwa, Ciebie chwalebny poczet bojowników, Ciebie kościelne wojska wysławiają! i Bo ty po wszystkim świecie jedynym obrońcą świętego kościoła, Amen!... — Amen! — zawołali wszyscy wielkim chórem, wędrownik zaś wydobył zza pazuchy drewnianą miseczkę i, pukając w jej 27 dno paluchem, zaczął obchodzić zebranych. Sypały się w nią miedziaki tak szczodrze, że rychło się napełniła. Wędrownik wygarnął je więc do woreczkami znów wyciągnął próżną do zebranych, pukając wciąż w jej dno. Stanął w końcu przed Sze-bestą. Andrzeja Szebestę rozrzewniło świątobliwe pienie wędrownika, sięgnął przeto do mieszka, wyszypłał sporego miedziaka i włożył Ondraszkowi w dłoń. — Podej mu! — rzekł. Ondraszek obejrzał miedziaka i wrzucił do miseczki. Wtedy łysy wędrownik podniósł opuszczone powieki i wpatrzył się w chłopca. Szebesta i bliżej stojący ujrzeli, że oczy wędrownika są czarne i poza ludzi patrzące, głębokie i tajemnicze jak woda w studni. „Urzeknie mi synka!" — zatrwożył się Szebesta i zakrył sobą Ondraszka. Wędrownik odsunął jednak ojca, ujął Ondraszka pod brodę, podniósł mu twarz i znowu zapatrzył się w jego oczy. Wszyscy się zdumieli, zaniepokojeni, albowiem wędrownik milczał i jakby w uśpieniu przebywał. Już Szebesta zamierzał odtrącić tego dziwnego człowieka, powtórnie synka zasłonić, gdy pielgrzym odezwał się. Wymawiał, słowa powoli, uroczyście: — A oto drzwi otworzone mi w niebie, a głos pierwszy, który słyszę, jakby trąby gadającej ze mną, mówiący *.Wstąp sam, a pokażęć, co się ma dziać potem!" Wstąpię przeto, gdy czas nadejdzie!... ,To rzekłszy odwrócił się i wyszedł środkiem zdumionej ciżby, co się przed nim z lękiem rozstąpiła. A nikt nie wiedział, co jego słowa miały oznaczać. Nazajutrz wczesnym rankiem rozdzwoniły się dzwony w Piekarach, potem w Tarnowskich Górach, potem jeszcze w Bytomiu i Gliwicach, a następnie głos ich leciał już od wieży do wieży, od kościoła do kościoła, przebiegał całą ziemię szląską wzdłuż i wszerz, od jednego jej krańca po drugi. Rozkolebały się nieprzejrzane tłumy chłopstwa, co się na graniczną drogę za miasto zbiegło, mieszczanie jęli się wydzie- 2)1 rać na palce i patrzeć pod słońce, a z mnogich kolas, co podle drogi stanęły, wstawali wystrojeni panowie i piskliwe niewiasty, nadobne panny i zacni kawalerowie, a wszyscy nad oczy podnosili dłonie i spod ich daszka wypatrywali królewskiego pochodu. — Król jedzie! Król jedzie!... — leciały wołania raz po raz. Tuż przy granicznym kopcu mienił się w słońcu paradny orszak grafa Euzebiusza Opersdorfa, księcia raciborsko-opol-skiego, dziedzicznego pana na Frydku i namiestnika cesarskiego w ziemi szląskiej. Pobok siedzieli na pysznych koniach syn jego, Jan Grzegorz, Adam Jan graf Bees, kanclerz cesarski Ludwik Weltschek, graf Colonna i graf Pruszków, i wielu jeszcze innych znamienitych panów. W kolasach zaś szczebiotały wdzięcznie komteski: Opersdorfówna, Prażmianka i Sierocin-Sierocińskie. Grefiny oraz liczny fraucymer, utopione w obłokach zapachu larendogry, wiodły ożywiony dyszkurs z kawalerami, inne zaś wysoko rodzone dziewki i damy szeptały poza wachlarzami wdzięczne słówka, chichotały i strzygły oczami po gładyszach. Orszak — zdawało się — kapał od złota i srebra. Błyszczały szmelcowane napierśniki, szumiały strusie pióra za atłasowymi kapeluszami, dzwoniące szpady drobiły słońce na łuski, wybrane konie zaś potrząsały trefionymi grzywami, brzęcząc srebrną tręzlą, grzebały kopytami w nadrożnym pyle i rżały raz po raz, co za pomyślną wróżbę poczytywano. Szlachta szląska, mieszczanie, chłopi, socjusze, żakowie i dziady kościelne zajęli pola wzdłuż drogi. Na podmiejskich łąkach biły pod niebo dymy z rozlicznych ognisk, przy których warzono strawę, bieliły się płócienne budy na chłopskich wozach, czynili rejwach Żydzi, rozpychały się szeroko mieszczańskie landary i pyszniły kolasy panów, kryte barwnymi makatami łebo zgoła gobelinami. Wszyscy od wczesnego rana czekali na przybycie króla, jego dworu i wojska, sposobili się do wiwatowania, drżeli z niecierpliwości, a coraz zrywały się przedwczesne wołania, że król już jedzie. Dzwony zaś dzwoniły ze wszystkich kościołów. 29 Andrzej Szebesta stał na wozie i patrzył z wysoka na drogą wiodącą z Piekar, gdzie — jak mówiono — król Jan III Sobieski przed tamecznym obrazem Matki Boskiej o pomoc dla siebie i swoich wojsk żarliwie się modlił. Szebesta, spoglądając z wozu na dwór grafa Opersdorfa, pomyślał, że coś tu nie jest w porządku. Tam polski król modli się o zwycięstwo, a tu tyle rycerstwa, państwa i drabantów na schwał, że można by z nich niezgorszy oddział uformować i pod Wiedeń wysłać. • „Czy ci wszyscy rakuscy panowie nie zamierzają wystrychnąć na dudka króla Sobieskiego?" — medytował, lecz rychło odpędził tę myśl, jako że nie przystoi godzić w cześć własnych panów. Dzwony dzwonią długo, znak to więc, że iście król już w drodze i że bez ochyby ukaże się rychło w słońcu, jadący w glorii i majestacie na czele swych skrzydlatych regimentów.. — Król jedzie! Król jedzie!... — zerwały się znowu krzyki, a tłumy zafalowały szeroko i jęły napierać na książęcych drabantów, którzy halabardami grodzili drogę i namiestnikowy orszak chronili przed natłokiem. Szebesta wspiął się na palce. Istotnie od Piekar sunie ogromna chmura pyłu, a wśród niej przebłyska zamieć złotych i srebrnych iskier, mienią się tęczo~ we proporczyki i leci tętent mnóstwa koni. Szara chmura pomyka coraz bliżej i bliżej, a z jej kłębów wynurzają się kształty konnicy, żołnierskie postacie i brązowe harmaty, wleczone na łańcuchach poszóstnymi zaprzęgami. Ciągną je białe woły o ogromnych, rozłożystych rogach, na których furkoczą jakieś kolorowe wstążki i zielenią się wieńce. Szebesta westchnął z żalem, że nie ma chociażby jednej pary takich wołów.. Schylił się pod płócienną budę, odsunął jej skrzydło. — Ondraszku!. Bo już jadą! — zawołał. Podjął z siana śpiącego chłopca i posadził na ramieniu. — Widzisz? Polski król jedzie! Podziwej się, jakie szumne woły! Ondraszek przecierał przez chwilę oczy, a ujrzawszy wreszcie, zbliżające się wojsko, plasnął w dłonie i krzyknął: 30 — Jej! A następnie już patrzył wraz z ojcem, urzeczony nie widzianymi nigdy dziwami. Pochód królewski zaś rósł w oczach, zbliżał się i wypełniał daleką drogę jak wąż nadmiernej długości, jakby to był ów legendarny Złotogłowiec z Goduli. Wije się, chrzęści i błyszczy złotymi łuskami, sięga głową pierwszych chałup podmiejskich, a końca jeszcze nie widać. Na przedzie, w otoczeniu skrzydlatych rycerzy, toczy się paradna kolasa, zaprzężona w sześć bu-łanych andaluzów. Andaluzy raz wraz przysiadają na zadach, za kolasą zaś szumią na wietrze rycerskie skrzydła, trzepoczą się proporczyki, klaszczą w fałdy wielkie sztandary znaczone herbami i krzyżami, błyszczą zbroje, łyskają muszkiety na ramionach piechoty, rżą konie, tupocą kopyta i podkute buty, szczękają łańcuchy u harmat, zapierają się białe woły, ciężkie, rosłe, i kolebią ogromnymi rogami, kudłaci poganiacze wołoscy 0 zbójeckich gębach strzelają z biczów i pokrzykują gardłowo, a zadufały gwar ludzki leci stamtąd z wiatrem i nieci wzruszenie. W czekającym zaś narodzie szerzy się krzyk i wołanie. Wszyscy wiwatują jak na ogromnym weselisku i wszyscy dopychają się do drogi, albowiem każdy pragnie z bliska obejrzeć tak znakomitego króla, w jego oczy spojrzeć, skraju szat dotknąć dłonią. Najbardziej zaś przepycha się gołota chłopska 1 kościelne dziady, wrzeszcząc, tłukąc się kosturami po łbach i spychając się nawzajem z obranego miejsca, gdyż wszystkim chodzi o te czerwone dukaty królewskie. Ucichli jednak, zamarli w zdumieniu, gdyż znienacka z jądra tamtej pancernej i skrzydlatej armii zerwał się potężny śpiew,, miarowy i męski: Dla Ciebie, Panno czysta, Matko niepokalana, Idziemy bronić Chrysta, Naszego Pana. 31 Dla cię, ojczyzno droga, I dla cię, orle biały, Idziemy gromić wroga Na polu chwały! Jakież to wspaniałe! Śpiew był tak śliczny i potężny, że wszystkim przebiegało mrowie po'krzyżach i wszyscy teraz uwierzyli, że ci skrzydlaci i zbrojni ludzie jadą po najsławniejsze zwycięstwo. A gdy echo śpiewu rozłamało się i poleciało w świat, z tłumów uderzyła w niebo burza krzyków, skłębiła się, podniosły się dłonie, wyleciały w górę czapki i kłobuki, a nieustanne wiwaty i wołania przemieniły się w wielki, huczący zgiełk. Rzekłbyś, morze wzburzone huczy tak bardzo i grzmi spiętrzonymi falami. Czoło zatrzymało się teraz przed namiestnikiem, grafem Opersdorfem, i jego świtą. Szebesta natężył wzrok, żeby dojrzeć króla, lecz zbyt daleko działo się to wszystko, żeby dokładnie z wozu zobaczyć. Widział tylko, że królewska kolasa zatrzymuje się, że z niej wysiada chyba sam król, w kołpaku, tęgi i silny, podobny z postury do zamożnego siedlaka Zaremby łebo zgoła do zamkowego młynarza Donocika we Frydku. Widzi dalej, że ów król — bo to chyba on będzie — podchodzi do świty graf a Opersdorfa. Graf Opersdorf zaś i wszyscy jego towarzysze zeskakują z koni, zdejmują kapelusze, kłaniają się głęboko i zamiatają pył spod królewskich nóg barwnymi piórami strusimi. Król wita się, podaje każdemu dłoń, oni zaś podchodzą do niej w śmiesznych lansadach i ukłonach, dotykają z gracją i znowu się cofają. Wojsko zaś przechodzi mimo, skręca na lewo z drogi i jak ogromna, połyskująca rzeka rozlewa się po Kabusowym łęgu. Teraz graf Opersdorf — widać — prawi orację do króla, bo wszystko ucichło, a graf rozkłada dłonie, wciąż się kłania i coś mówi, bo potrząsa szpiczastą bródką jak cap ogonem, król zaś stoi rozkraczony, lewą dłoń wsparł o biodro, prawą ręką pokręca srogiego, płowego wąsa i słucha. Graf Opersdorf skończył, po nim wysunął się kanclerz cesarski, graf Weltschek, i także 32 przemawia. A' król wciąż pokręca wąsa. Następnie przed królem staje graf Adam Gaszyn z Żyrowa, po nim szmatle się na cienkich, patykowatych nogach graf Coionna ze Strzelec, za nim gada opat z Rudy, Bernard II Kwernek, sławny kaznodzieja i mąż głębokiej nauki. Przemawiał następnie kanonik gliwicki, pater Sendecjusz, lecz kiedy w końcu zabierał się do perory układny poseł rakuski, Caraffa, król skinął dłonią na znak, że ma już tego dosyć. Powstało wtedy na drobną chwilę lekkie zamieszanie, bo oto poprzez namiestników orszak przepycha się gromada gwarków i kuźników tarnogorskich i bytomskich. Drabanci usiłują ich odepchnąć, lecz, napierani, powoli ustępują. Wtedy jeden z nich żgnął tęgiego gwarka halabardą pod żebro. Gwarek odwrócił się, zaklął szpetnie i wyrżnął drabanta pięścią między oczy. Drabant wykopyrtnął się na wznak. Zakotłowało się w tym miejscu, podniósł się krzyk, lecz król, baczny na wszystko, skinął znowu dłonią. Wtedy drabanci, radzi nieradzi, cofnęli się, panowie uczynili przejście, a gwarkowie stanęli przed królem. Najstarszy z nich, siwy i suchy, podobny do oskubanego indora, mówi coś do niego. Król słucha, uśmiecha się i znowu pokręca wąsa. Gwarek nabiera śmiałości, szeroko gestykuluje, jego towarzysze przytakują głowami, panowie zaś krzywią się pogardliwie i ukradkiem szepcą sobie coś do ucha. Teraz dowódca gwarków przejmuje od swych towarzyszy jakieś srebrne puzderko i podaje królowi. Król odbiera je, wręcza pancernemu towarzyszowi i wyciąga do gwarków dłoń. I wtedy stała się rzecz niebywała, w kronikach dotychczas nie notowana. Oto gwarkowie zgarnęli się do króla i na przed-bieżki podają mu dłonie, ściskają mocno królewską, potrząsają nią po kumotersku, król zaś śmieje się szeroko, wcale nie po królewsku, lecz jakby po gazdowsku, i klepie ich po ramieniu. Coś niesłychanego! Szebesta patrzy i nie wierzy własnym oczom. Cóż to za dziwny król? Z gwarkami się wita za pan brat i to serdeczniej aniżeli z tamtymi napuszonymi panami, co teraz nosami kręcą, potrząsają głowami i nie mogą ukryć zgorszenia. A tymczasem husarskie chorągwie przeszły już z drogi na 3 Ondraszek 33 błonia, a za nimi jedzie stępa lekka konnica i dragonia, za konnicą maszerują pstrokate Armeńczyki, grzmią kotły i ryczą krzywuły, a za Armeńczykami wali piechota łanowa. Szebesta widzi, że panowie znowu się krzywią i potrząsają perukami, pogadują sobie coś ukradkiem i uśmiechają się szyderczo. Bo oto piechota łanowa podobna do kalwaryjskich dziadów, którzy wybrali się kupą na jakiś wielki odpust. Obdarci, prawie że w łachmanach, w jakichś rozdeptanych łapciach, kudłaci, z cepami nabijanymi żelaznymi kołkami, z halabardami dziwnego kształtu, z maczugami i toporami. Szebestę zabolało serce, gdy ujrzał owo wojsko tak mizernie odziane. Ciury to czy kiego diabła?... — Nie ciury! — objaśnił go jakiś młody klecha, co opodal przystanął. — To królewska piechota łanowa! — Taka zdziadowana? — To chłopi z królewszczyzny. Król w Piekarach powiedział, co to za ludzie. Powiedział, że to niezwyciężony regiment, co poślubił sobie nie nosić innej odzieży, tylko tę, którą zedrze z poległych nieprzyjaciół... Tak powiedział! — Hm, dziwne ślubowanie! — zafrasował się Szebesta. Klecha spojrzał z uśmieszkiem na Szebestę, przez chwilę coś ważył w głowie, a potem dodał: ^ — A po prawdzie, to temu tak! Sejm polski powołał chłopów do broni, lecz uważając ich nadal za misera contribuens plebs... — Co to znaczy po naszemu? — To znaczy: biedny lud płacący podatki. Sejm szlachecki więc, uważając ich za misera contribuens plebs, pozostawił ich bez żołdu, obuwia i ubrania... Tak to jest! Ze chłopi służą panom wiernie, to im każdy z panów za to pierdnie... Szebesta niewiele rozumiał z kleszego gadania. Nawet wtedy niewiele rozumiał, gdy mu tamten jął coś klarować o Chmiel-nickim i o chłopskim buncie, o jakimś Kostce Napierskim z Czorsztyna i poruszeniu chłopskim. Mimo woli nasrożył się groźnie, bo widać wypadek to~jakiś z klasztoru, hefetyk i frant przechytrzały. — Ciś, ty stodiabełski mamlasiel —¦ wrzasnął oburzony. — Bo cię zdzielę tym biczem! — i podniósł srogie biczysko na owego obieżyświata. Klecha uchylił się i znikł między wozami, Szebesta zaś rychło przepomniał o jego faflaniu, gdyż widzi, że po drugiej stronie łęgu pasą się tamte śliczne, białe woły, które mołdawscy poganiacze zdołali już wyprząc od harmat i puścić samopas. Śliczne woły! Białe, tęgie, silne i groźne z tymi swoimi szeroko rozłożonymi rogami! Hej, żeby mieć chociażby jedną parę takich wołów!... Opamiętał się, gdyż dostrzegł, że rozstąpili się gwarkowie, rozstąpili się panowie, a drabanci uczynili szerokie przejście, król zaś w towarzystwie polskich i' rakuskich panów wstąpił w chłopski naród. Powstał ogromny zamęt koło Jana III. Ludzie dopychali się, by dotknąć jego szat, on zaś szedł powoli, statecznie, wcale niepodobny do króla z kart do grania ani do króla Dawida czy Salomona z Biblii, ani do tego w zamku frydeckim francuskiego króla na obrazie, który — jak to Szebeście powiedział kamerdyner — przedstawiał jakiegoś Ludwika XIV, lecz podobny raczej... Tu już Szebesta nie umiał znaleźć porównania. Spojrzał na tamte woły, pasące się na krańcu łęgu, i już znalazł. Król jest podobny do ogromnie bogatego gazdy, którego stać na tak liczne stado wspaniałych białych wołów! Ha, potężny to musi być król! I silny!... Nie wytrzymał przeto. Zeskoczył z wozu, porwał Ondraszka w ramiona i jął się przepychać przez ciżbę. Roztrącał ludzi łokciami, szturchał pięściami, sapał, lecz posuwał się szparko. Sypały się za nim gniewne słowa i pomstowania. Dotarł nare-:••'">¦ "-> dr»-_i.S którą oto król nadchodzi! Król krocry, L. "o ;.'viiicchnięty i dobrej myśli. Szebesta wie, dlaczego „"¦ •. - -"'--.-j i^-fii. Wszak tamten heretycki klecha coś mu gadał, że chłopi w Polsce uciekali na widok jadącej armii królewskiej łebo zamykali się w chatach, żołnierze zaś zabiegali im siano, owies, ba, nawet pszenicę dla koni, dla siebie zaś jedzenie. A co urodziwszej białogłowie nie przepuszczali. t' - ' 35 A tu inaczej! Chłopi garną się do króla... Lecz i oni będą niezadługo uciekać przed jego wojskiem! Wszak już tam stary Kabus lamentuje na skraju łęgu, że królewskie woły czynią mu szkodę w zbożu, a mołdawscy poganiacze przepędzają go biczami... Przepomniał rychło owe przykre wspominki i podszepty dziwnego klechy, bo olśniony patrzy w króla. Pyszni się bowiem na nim niebieski, złotem haftowany żupan, przepasany niebieską wstęgą. Po lewej stronie na piersi pali się znakomita, nieocenionej wartości gwiazda brylantowa. Żupan okryty jest kon-tuszem z przepięknego holenderskiego sukna, a na nim mieni się również duża gwiazda brylantowa i druga mniejsza, uczyniona z pereł tak wielkich jak najpiękniejszy groch polny. Po prawej stronie wisi złoty łańcuch z małym breloczkiem. Na głowie czerwieni się sobolowa czapka, a na czapce lśni się znowu brylant wielkości gołębiego jajka. W lewej dłoni król trzyma relikwię Krzyża Świętego, symbolum apostolicum, oprawioną w złoty krzyżyk, wysadzany drogimi kamieniami. W drugiej dłoni dzierży buławę. Dwaj pachołkowie wiodą za nim tęgiego dzianeta, obwieszonego wisiorami i bogatym rzędem, który przetykają tak gęsto złote ogniwka, że spod onych nie widać rzemienia. Czaprak ocieka złotym haftem, a na ogłówku chwieje się kita ze strusich piór, osadzona w tulei karneryzowanej szczodrze rubinami i turkusami. Strzemiona grubo złocone dzwonią cudnie, wdzięczy się trefiona misternie grzywa i ogon na czerwono barwiony. Szebestę urzeka ów przepych i wyjść nie może z podziwu nad takim bogactwem. Teraz dopiero pojmuje, co to jest król, i widzi, że ów niewiele się różni od tamtego króla z bajki, który miał pełne wory dukatów, złotych kielichów i monstrancji wier-chowate skrzynie, a perły i brylanty, a inne drogie kamienie miarką mierzył. Król kroczy statecznie między tłumem, uśmiecha się łaskawie, coś pogaduje z jednym i drugim, uszczypnie jakieś dziecko w policzek, roześmieje się tak głośno, jakby koń zarżał na dobrą wróżbę, a koło niego szum, harmider, tłok i przepychanie. 3fi P A najgorliwiej przepychają się te weredne i swarliwe dziady kościelne, skamlące niemrawie o królewski grosik. Wstyd, aże wstyd przewieczny! — Ondraszku! To król polski! Widzisz? — szepce Szebesta do Ondraszka. — A czemu, tatulku, nie ma korony na głowie? — pyta synek. — Złotą koronę ma schowaną w tobole. — Och, taki król! — krzywi się Ondraszek. Król doszedł do miejsca, gdzie Szebesta stoi z Ondraszkiem. Dojrzał synka o czarnej czuprynie, o śmiałym spojrzeniu, z.malutkim, czerwonym znakiem na czole. Przypadło snadź pacholę do jego serca, bo król zatrzymuje się, podaje przybocznemu rycerzowi buławę, podaje symbolum apostolicum, schyla się, podnosi Ondraszka, patrzy w jego bystre oczy, rusza zabawnie wą-slskami, a potem całuje go w czoło. A N A A P T Y. S T A „-___ inęło siedem lat. Pod jesień przywędrował do Janowie ten sam dziwny człowiek w półzakonnej odzieży, którego Andrzej Szebesta spotkał ongiś w winiarni w Tarnowskich Górach. Wszedł teraz do szynkownej izby i powiedział: 38 — Dej Boże dobry wieczór! — Dej Boże! — rzekli obecni i podnieśli głowy. W izbie był półmrok. W kominie dopalały sią polana jasnym płomieniem, pod pułapem zaś tkwiły dwie świece na hakach, migotały gromnicznym światłem, a wydłużone cienie chwiały się na ścianach. Za oknami w czarnej nocy gziło się stu diabłów. Zbiegły się kupą z dalekich rozdroży, powyłaziły z dudławych wierzb, uwalane świecącym próchnem, przyszły ze zbójeckich młynów, z zamkowych strychów i kominów chałupowych i pędzone czarnym wichrem czyniły srogie harce koło Szebestowej karczmy. Tańczyły, waliły kopytami po kalenicy, tłukły łbami 0 ściany, że aż przyciesie dygotały> przelatywały tabunami nad dachem i kwiczały, a deszcz chlapał mlaszcząco. Z komina wywalał się raz po raz kłąb dymu na izbę, a płomyki świec dygotały. Nikt nie przejmował się owym ponurym weselem diabłów, boć każdy wiedział, że to na isto Cygan powiesił się w lesie 1 stąd to niezwykłe zamieszanie w głębi nocy. Za stołem siedzieli wolni gazdowie: Kubok z Zabawy i Warzecha z Woleństwa, pobok zaś gniotła się janowicka biedota chłopska. Andrzej Szebesta warował za szynkwasem, nalewał wódkę do cynowych kubków i roznosił. Wszyscy radzili nad swoją mizerną dolą. Głosy ich podniesione, oczy gorejące. Raz po raz jednak ucichali, by słuchać dalszego opowiadania Somerlika o Martynie Portaszu z Bystrzyce, którego łońskiego roku, w dzień Młodzieniaszków, w Żywcu stracono. Pojmano go zdradą, trzymano w zamkowym sklepie, opalano mu ciało smolnymi pochodniami, a potem kat, Jurek krakowski, zdarł mu dwa pasy na plecach i obie ręce uciął, a na ostatku powiesił na haku za żebro na górze Grójcu. I tak zginął Martyn Portasz, hyrny hetman zbójnicki!... Ucichli wszyscy, w oczach przygasły ognie, gdy nieznajomy wszedł do izby. Spojrzeli nieufni i zdumieni. Wstąpił bowiem jakby wdmuchnięty wichrem, ociekający deszczem. — Kto wy jesteście? — zapytał twardo Kubok z Zabawy. 39 — Wierny w Chrystusie! Pokój wam niosę i pozdrowienie z nieba! — rzekł przybuś o dziwnych oczach. Zdumieli się wszyscy nad taką odpowiedzią, nie można było bowiem wymiarkować, czy po pijanemu mówi, czy też udaje nabożnego franta, kryjąc się z niecnymi zamysłami. A może to wieczny Żyd Ahaswerus, o którym kazał ksiądz Foldyn w ubiegłą niedzielę. Wszak mówił, że biskup szlezwicki, doktor Paweł Titzen, widział go w roku 1547 w Hamburgu i nawet z nim rozmawiał. A potem widziano go w Madrycie, Lubece, w Inflantach, w Krakowie i Moskwie. Tuła się biedaczysko po całej ziemi i tułać będzie do końca świata, gdyż nie miał serca dla Chrysta Pana, gdy szedł on z krzyżem na Golgotę. Może to więc ów nieszczęsny Ahaswerus? — Mówcie po ludzku, a nie plećcie koniny! — obruszył się Kubok, urażony niezrozumiałą odpowiedzią. Wędrowiec uśmiechnął się nieznacznie. — Ludzki język chętliwy do kłamstwa. Słowem Bożym waruję go przed grzechem. Wstali wszyscy i podeszli do nieznajomego. Woda z niego ciekła, dygotał z zimna, a spod szerokiej strzechy pielgrzymiego kłobuka patrzyły głębokie, spokojne, czarne oczy. Oparł się oburącz na kosturze. Podszedł i Andrzej Szebesta. Powoli, z powagą, jak przystało na dziedzicznego wójta. Rozsunął koło ciekawych, spojrzał w oczy wędrowcowi i zdumiał się niemile. — Spotkołech was kiedyś w Tarnowskich Górach, gdy król polski ciągnął na Turka... Wędrowiec skinął głową i podjął: — Kroki nasze wiedzie oko Pańskie, wiec nic dziwnego, że się spotykamy. Nastało milczenie. Nikt nie wiedział, co teraz powiedzieć. Drażniła ich i niepokoiła obecność dziwnego człowieka, który patrzy, jakby ich nie widział,.i odpowiada, jakby w obłąkaniu. — To jakiś chudziok! Widać rozum jego pomieszany... — zawyrokował Warzecha. — Trzeba go przenocować, boć też t© stworzenie Boskie. 40 — A może jesteście wiecznym Żydem Ahaswerusem? — zapytał kopidoł Moskała. — Ahaswerus czy nie Ahaswerus, nie godzi się wyganiać z domu! — wtrącił ktoś z gromady. Wędrowiec usiadł przed kominem, zdjął kłobuk, wyciągnął dłonie do ognia. „Tak, to on! — myślał Szebesta. — Ta sama twarz, co wtedy. Zbiedzona, pożółkła, siwą szczecią obrośnięta, I te same oczy." — Kto wy jesteście? Jak was mianować? — zapytał twardo. — Bez miana jestem... — Pijany. Chrześcijanin czy jaki nieznabóg? — nalegał. — Jam wasz brat w Chrystusie. Anabaptysta. Brat was wszystkich, brat każdego stworzenia... Znów nastało milczenie, bo nikt nie mógł oswoić się z obec- , nością przybusia, która zmąciła wszystkich myślenie. A może to nie Ahaswerus, lecz zwykły mrugała nieszczery, szpieg niemrawy, którego nasłał burgrabia zamkowy? Może łotrzyk jakiś, który zamierza okraść śpiących ludzi? A może jakiś nieszczęśnik nawiedzony ręką Pańską za wielkie grzechy? A może świątobliwy pątnik wracający od Grobu Zbawiciela? Któż to może wiedzieć? Otoczyli go kołem i patrzyli z niepokojem. Odzież na nim zniszczona, wypłowiała, buty dziurawe, on zaś sam chudy, drobny i zgarbiony, patrzący wciąż, jakby nikogo nie widział. Dłonie wyciągnięte nad ogniem podobne są do krogulczych pazurów. A może to Złyduch? Palcami gmera nad płomieniem, jakby go chciał zagarnąć łakomie. Nieczyste zaklęcia sprawuje czy co? — Skąd idziecie? Dokąd zmierzacie? — Znikąd i nigdzie... — odparł martwo. — Nie plećcie, ni! Tylko mówcie, bo jak ni, to wam oto tym krzywakiem przymierzę!... — ofuknął go popędliwy Kubok z Zabawy. — Z wieczności wyszedłem,, w wieczność wędruję... — rzekł tamten. — Głupi! — zawyrokował Kubok z pogardą i usiadł. 41 Usiedli wszyscy za jego przykładem. Milczeli, tylko spode łba patrzyli na przybusia. Nikt nie wiedział, co teraz robić. Czy nadal roztrząsać swoje mierziączki, czy wieść opowiadania o zbójnikach, czy też odejść. Zaległa cisza. Wicher nadal udawał regiment opętanych diabłów, ulewa waliła mokrym łbem w okiennice, w izbie zaś pryskały iskry z palących się głowni na kominie. Ludzie spoglądali na siebie i czekaiir bezradnie na jakieś słowo, które by ich wywiodło z niepokoju. Potem znowu łypali z ukosa na tamtego dziwnego człowieka. Uradowaliby sic> gdyby wstał i poszedł, skąd przyszedł. Albo żeby przynajmniej przestał udawać dziwaka, jeżeli naprawdę nie jest skrzywdzony na umyśle. — Zjedlibyście co? — zapytał Szebesta. Na ludzi spłynęła ulga. — Zjem!.— rzekł tamten, zapatrzony w ogień. Szebesta poszedł do drugiej izby. Przyniósł kęs suchej kiełbasy i kawał razowca. Położył obok niego na ławie. — A wódki też? Wypijecie? — zapytał. — Grzech płodzi! — mruknął przybuś. — A nie pytocie się, czy mo czym płacić? — wtrącił Kubok z Zabawy. Wędrowiec ujął chleb i kiełbasę w lewą dłoń, podniósł na wysokość twarzy, prawą przeżegnał i potem dopiero zaczął jeść. Powoli. Drobił chleb w palcach, podnosił do ust, miesił żółtymi zębami, a kiedy połknął — zagryzał kiełbasą. Nie śpieszył się. A tamci patrzyli z niepokojem. Powoli się jednak uspokajali, gdyż widok obcego człowieka, trzymającego chleb w dłoni, przywiódł im przed oczy widok ziemi, co ów chleb rodzi. Ziemia jest ciężka, mało urodzajna, ale pachnąca. Zwłaszcza wiosną. Sypią w nią ziarna pszenicy łebo żyta, jakby drobiny własnego serca sypali. Słońce błogosławi, deszcz syci wilgocią, ciepły wiatr zapyla, a ziemia rodzi. Chwieją się dojrzałe kłosy na wietrze, szeleszczą szklanym dźwiękiem, a w każdym kłosie pękate ziarna, w każdym zaś ziarnie drobina znoju i drobina serca ludzkiego, i stężała dro- 42 uina słońca. Tamten ciemny chleb, którym syci się przybłęda, to oni sami... Roztajały więc serca z niechęci. Zrodziła się w nich litość dla głodnego człowieka. — Przeboczcie... — zaczął Kubok, gdy tamten skończył jeść i czynił znak krzyża na piersiach. — Mówiliście, żeście anabaptysta. Po jakiemu? — Nie czas mówić, gdzie prawda o zbawieniu. — Skąd wędrujecie? — Powiedziałem już. — Czy od Grobu Chrysta Pana? — Z całego świata. ~~ Kto wy jesteście? — Powiedziałem, żem bez miana. Dla ludzi jednak noszę miano. Wołajcie mnie Szczęsnym Łętowskim. — Łątowski? Jak żyw, nigdy nie słyszałem takiego miana. Szlacheckie to jakieś, a nie nasze. Z Polski jesteście? — Tam się rodziłem. — No, to powiedzcie wszystko, co a jak! — nalegał Andrzej Szebesta. Przybuś zamyślił się na drobną chwilę. Potem spojrzał bystro na wszystkich. — Zanim wstąpiłem w waszą społeczność, o chłopskiej biedzie mówiliście i o zbójniłcach. Krzywda u was wielka i w swych ijłowach ważycie, czy nie pójść w zbóje... Zdumiał się każdy, skąd nieznajomy może o tym wiedzieć. Czyżby pod drzwiami słuchał? Czyżby naprawdę burgrabiow '.zpieg? Zacisnęły się pięści, zamroczyły oczy. — Czytam z oczu i czytam myśli... — rzekł Łętowski. — Krzywda dzieje się chłopu we frydeckim państwie! — rzucił twardo Kubok z Zabawy. — Krzywda dzieje się chłopu na całym świecie. I tutaj, i w Polszcze, w Rakusach i na Uhrach, w Italii i pod niemieckim cesarzem. Wszędzie, powiadam! Nie tylko u was! Wszędzie!... 43 Zgarnęli się chłopi koło wędrowca, nachylili, czekali dalszych słów, co ich krzywdę będą wypominać. — Słyszeliście o królu Władysławie IV? — Nigdy w życiu. Rakuski to czy inszy król? — Polski. Brat Jana Kazimierza. — Tego Kazimierza, co z Polski przez Cieszyn i Jabłonków na Słowaczyznę uchodził przed Szwedami? — upewnił się Sze-besta. — Tego Kazimierza brat. — Który oszukał chłopów? — Skąd wiecie? — Był taki jeden... Gdy król Sobieski w Tarnowskich Górach, przystanął, mówił o tym nieznany człowiek. O jakimś Chmiel-nickim, o Janie Kazimierzu, królu polskim. Jak to chłopi poszli wybawiać go z ciężkiej obieży, jak pisał do nich uniwersał, jak potem w jakimś Lwowie śluby składał, że naród chłopski w swoim królestwie od wszelkich obciążeń i niesprawiedliwego ucisku uwolni. Obiecał, a nie wykonał. Obiecki pod niecki, a głupiemu radość... — Szlachta nie dopuściła... — A cóż to za król, jeśli boi się szlachty! — wrzasnął zaperzony Kubok z Zabawy. — Takiego króla wypchać sieczką i postawić w polu, by wróble straszył! Bodajby diabła zjadł łebo wypił! — zaklął z pasją. — Nie klnijcie, Kuboku! — żachnął się nabożny kopidoł Mo-skała, który się najbardziej bał Złyducha. Przeżegnał się trzy razy i mruknął coś po łacinie. — Ale co było z tym jego bratem, Władysławem IV? — przerwał Szebesta. — Też polskich chłopów okminił? — Miał syna z nisko urodzonej niewiasty. Syn był mądry i piękny. Królewicz! Nie nosił rodzica miana, lecz obce sobie przybrał. W Rakusach się wychował, w Szternberku, jako Aleksander Lew Kostka. Niewielkiego był wzrostu, cienki, młody. Wąs czarny sypał mu się dopiero. Bródka mała, szpiczasta według szwedzkiej mody, jako że Szwedowie pradziadami jego byli. Włosy miał długie, w kędziorach, również z szwedzka 44 przycięte. Nosił się czarno, po szwedzku, obejście miał wielkiego pana, a umiał łacno zbliżać się do ludzi wszelkiego stanu. Nie był dumnym wobec małych ni pokornym wobec wielkich.* —¦ No, dobrze, dobrze! — przerwał mu niecierpliwie Kubok. — Ale co ten wasz królewicz uczynił, że tyle o nim mówicie? Zwykły to syn królewskiej zowitki! — rzucił z pogardą. — Ha, u nas pełno podobnych zowitek i nieślubnych dzieci starego graf a Opersdorfa, jego szmatławego zięcia, graf a Stefana Prażmy, który od łońskiego roku siedzi na frydeckim zamku, goni za dziewczynami jak z tyczką i pilnie przestrzega... Jak to się nazywo po łacyńsku, Moskało? Kopidoł Moskała, który stykał się z wielebnymi panami, a nieraz im ministrował, wiedział, jak to się nazywa po łacinie. Przeto aczkolwiek lekko zgorszony, że Kubok tak szpetnie wygaduje na jaśnie panów frydeckich, rzekł z lekką przechwałką w głosie, rad, że może się pochwalić łaciną: — Jus primae noctisl — Prawo pierwszej nocy... — zaczął znowu Łętowski. — Nie o to chodzi. Bo Aleksander Lew Kostka, naturalny syn Władysława IV, był zesłannikiem niebios... — Ho, ho! — przerwał mu Kubok z niedowierzaniem. — ...był zesłannikiem niebios. — mówił dalej Łętowski — gdyż w imieniu króla przynosił pokój Chrystusa i wolność ludowi. Mój rodzic zaś, Stanisław z Łętowni vulgo Łętowski, sołtys ze Starego Dunajca, był marszałkiem chłopów i ojcem zbójców tatrzańskich. — Zbójców? — zdziwili się wszyscy. — Jak powiadam. Zbójców! Razem z Aleksandrem Lwem Kostką, zwanym także Napierskim, stanęli w obronie chłopa. Słali werbowników po Krakowskiem, na Podhale i na Sziąsko. Królestwo Boże przybliżali uciemiężonemu narodowi. Rodzica mego mianował Kostka pułkownikiem poruszonych chłopów. Na Kraków mieli ciągnąć, przeciwko szlachcie, chłopów z pańszczyzny wyzwalać, równość — o której kazał Chrystus — zaprowadzać na świecie... , ¦— No i co potem? 45 Łętowski zakrył oczy dłońmi i przez chwilę trwał w zamyśleniu. Spomiędzy palców wyciekły drobne łzy, spłynęły po dłoniach, stoczyły się na kolana. Ludzi ogarniało wzruszenie, — No i co potem? — zapytał powtórnie Kubok z Zabawy. Łętowski opuścił dłonie. Już był uciszony. Oczy tylko zmętniały mu przez tę chwilę, gdy je miał zakryte. — Zdradą ich wzięto. W Czorsztynie! I znowu zakrył oczy dłonią. Obecni zaś przeżywali mękę tamtych. Zaciskali pięści, żuli przekleństwa, spluwali ciężko ł sapali z wielkiej złości. — Gdy królewicza wieziono na prostym wozie — podjął znowu Łętowski — był spokojny, ale blady. Patrzył na zebrany tłum z wysoka. Ale gdy dojrzał pal na Krzemionkach i szubienicę dla mego rodzica, wzrok jego stanął nieruchomy. Obok królewicza siedział mój ojciec, mając ręce związane wspak. Zobaczył mnie, którego matka podniosła, żebym widział rodzica na gańbę wiezionego. Rodzic coś mówił do mnie, alem ja nie słyszał, bo zgromadzony lud płakał głośno i narzekał. Potem na Krzemionkach za Krakowem kat Szymek nie umiał wbić pala, więc kilka razy weń uderzył, zanim egzekucję spełnił. A kiedy królewicz Aleksander Lew Kostka Napierski sterczał już ńt palu, rodzica mego ten sam kat Szymek ściął toporem, po czym siało jego ćwiartował, a głowę przybił na szubienicy... — Czy nie było nikogo, co by ich wyzwolił z obieży? — zapytał nachmurzony Kubok, — Zebrało się ludu górskiego niemało i dlatego wystąpiła •ała siła zbrojna, na jaką województwo zdobyć się mogło. Dwie dragonie i chorągiew siewierska. Nie Iza było... Ktoś z obecnych, miększego serca, jął głośno pociągać nosem i chlipać żałośnie, inni wzdychali rzewnie i pacierze szeptali za dusze pomęczonych, a co zajadlejsi tłukli krzywakami po stole,. klęli ciężko i spluwali. — A co potem? — zapytał teraz Szebesta, gdy już minęła chwila bolesnego rozpamiętywania. — A co potem? — podjął Łętowski. — W testamencie przejąłem dziedzictwo po rodzicu swym i po królewiczu. Nie miat 4G 1 owiem kto i nie ma takiego, co by odważył się krzepić chłopa i przybliżać Królestwo Niebieskie na ziemi. Sam ojciec Kostki Napierskiego, król Władysław IV, mógł dużo uczynić, ale zmarł w Mereczu otruty, na trzy lata przed swoim synem. A brat jego, Jan Kazimierz... Eh, szkoda mówić! — Powiadacie przeto, że jesteście dziedzicem Kostki Napierskiego? — upewnił się Kubok. — Powiedzieliście! Dziedzictwo królewicza Kostki NapieF-sktego i mojego rodzica podejmie nowy człowiek. Tak bowiem jest pisane w sybilijnym proroctwie. „Nastaną wrogowie, co zwyciężą w złości swojej. Ale przyjdzie człowiek, który porazi wszystkich nieprzyjaciół i Królestwo Boże umocni po wszystkie czasy na ziemi!..." Zatem szukam tego człowieka. Spotkałem go na drodze, którędy król przechodził. Był maleńkim pacho-lątkiem. Dzisiaj przyszedłem, by zobaczyć go powtórnie... A gdy go po trzeci raz spotkam jako mężnego młodziana, powierzę mu dziedzictwo... Słuchali wszyscy z otwartymi ustami. O kimże ten człowiek prawi? Gdzież szuka między nimi tego dziedzica? Czy prawdą mówi łebo też niecnie szwabi? Andrzej Szebesta zaś pobladł i ujął się dłonią za serce, gdyż waliło mocno, trawione złym przeczuciem. W oczach mu pociemniało znienacka. Wiedział bowiem, że to o jego Ondraszku mowa. A jeżeli taki sam ganiebny zgon czeka jego synka, jak tamtych?... — A jeśli... a jeśli tak samo... — jął mamlać. — ...to odda dziedzictwo następnemu! — rzekł twardo Łętowski. — A następny znów następnemu! Aż spełni się Królestwo Boże na ziemi! — Nie pozwolę! — krzyknął Szebesta. — Idź precz, szalbie-rzu! Idź precz! — i zerwał sią, skoczył do wędrowca i jął go wypychać do drzwi. Uczynił się rumor wielki, pośpieszyli inni. zaczęli bronić chu-dziny-wędrowca. Co silniejsi ujęli Szebestę za barki, drudzy za ramiona, by oderwać go od Łętowskiego. Wtedy otworzyły się drzwi drugiej izby, a w progu stanął Ondraszek. W długiej koszuli, jak był się z łóżka zerwał. Prze- cierał oczy i patrzył, co się to dzieje. Przepadał bowiem za bijatyką w ojcowej karczmie i radował się z jej widoku. Posłyszał ojcowe krzyki, więc wybiegł. Dojrzał go Szebesta. — Precz! Wracaj do izby! Schowej się! — bełkotał. Ondraszek cofnął się. Cóż się to stało? Czemuż go odpędza? Nie rozumiał gniewu ojca.. Zdziwiony patrzył na zebranych. Jego oczy spotkały się z oczami przybusia. Gdzież je już widział? Gdzież je spotkał?... Czarne, gołębie, spokojne oczy nieznajomego patrzą w niego. Biorą go jakby w dłonie i ciągną. Ondraszek opiera się, chce się cofnąć, pragnie uciekać, lecz nie może. Oczy ciągną coraz mocniej. Idzie więc do nich, podchodzi, staje przed obcym człowiekiem. Wszyscy patrzą jak urzeczeni. Szebesta zaś stoi spętany dziwnym bezwładem. Pragnie krzyczeć, przeklinać, Ondraszka uchronić przed tamtymi oczami, a nie może. Wędrowiec nachylił się nad Ondraszkiem, ujął jego twarz w dłonie, podniósł i zaczął patrzeć w oczy. Ondraszek tężał pod jego źrenicami, nieruchomiał, a słodka omdlałość ciszyła wszelkie jego myślenie. Słyszał, lecz nie rozumiał, co tamten mówi, — A oto drzwi otworzone w niebie, a głos wtóry, który słyszę, jakoby trąby gadającej ze mną, mówiący: „Wstąp sam, a pokażęć, co się ma dziać potem!" Wstąpiłem więc po wtóre, a gdy trzeci raz wejdę, powiem, co się ma dziać potem'... Umilkł. Dogasający ogień pryskał resztą iskier, wicher wciąż skowyczał za oknami, a deszcz mlaskał i mlaskał jak ogromne kocie języki, co mleko chłeptają. Ludzie zaś trwali jak w omdlałości. A po chwili doleciały ich znowu ciche, usypiające słowa dziwnego człowieka: — Na twoim czole króla pocałunek. Spełni się więc obietnica przeznaczenia! Zniżył się do twarzy Ondraszka, chuchnął w jego oczy, jakiś znak dłonią zakreślił, Urok spadł ze wszystkich, jakby budzili się ze snu. A gdy się rozejrzeli, dostrzegli, że ów dziwny człowiek wychodzi i znika w rozwichrzonej nocy. ŚLADY N A DRODZE ektor Mi- scetius alias Bartłomiej Myszka ślęczał długo w noc przy oliwnej lampie, układając w skołatanej głowie orację, którą mu jutro wygłosić będzie trzeba. Raz wraz podnosił wyblakłe oczy i szukał natchnienia w gwiazdach. i Ondrassek 49 Dobrej myśli był rektor Miscetius, albowiem akurat w noc dzisiejszą, naprzeciw jego okna, w ciemnym granacie nieba błyszczał ulubieniec żeglarzy w starożytności, tajemniczy Arktu-rus o złotym jądrze i fioletowych brzeżkach. I jak ongiś przewodził on żeglarzom po bezdrożach morskich, wskazując im drogę do bezpiecznego portusu, tak i teraz wiedzie człowieka po bezdrożach życia, kierując go w przystań, w której czeka wytchnienie i radość. Wszak czytał był o tym w mądrej księdze Mandaitów, co się Sidra Rebba mianuje, a która z języka arabskiego na łaciński wiernie przetłumaczona została. Stara to była księga, przez robaki stoczona, w palcach się rozsypująca^ i aczkolwiek wielebny pan frydecki, ksiądz Foldyn, do diabelskiego łajna ją przyrównał, toć jednak dziwy wielkie prawiła o tajemniczym Arkturusie. Jeżeli bowiem patrzeć pilnie w światło onej gwiazdy, wówczas w głowie lęgną się mądre myśli, rozum zaś staje się bystry i przenikliwy. Rektor Miscetius podniósł więc oczy i patrzył w błyszczącego Arkturusa na niebie. Pod wyliniałym sklepieniem czaszki rektora zaś lęgły się myśli zaiste pełne mądrości i słowa przez nie spłodzone, a ńa papier pilnie spisywane, były dostojne i szlachetne. Świerszcz za kominem skrzypiał jednostajnie, na papierze zaś skrzypiało gęsie pióro, kreśliło misterne zakrętaski i sporym maczkiem znaczyło swą mozolną ścieżynę. Spoza odchylonych drzwi sączył się miarowy, miękki oddech żony rektora Misce-tiusa, Barbary z Mołdrzyków. Chwilami rektor Miscetius odpoczywał, albowiem ciemne płatki latały mu w oczach i trzeba było zacisnąć powieki, żeby zniknęły. Chwilami znowu zapatrzył się przed siebie, a wtedy odbiegał myślą od swojej pracy i przywoływał we wspomnieniu obraz dorodnego Ondraszka, syna dziedzicznego wójta w Jano-wicach. Z ulgą odetchnął za każdym razem, bo tak mu było, jakby wielki ciężar zsuwał się z jego ramion. Mozolił się bowiem nad kształceniem niesfornego umysłu Ondraszka, zdrowia sporo postradał w ciągu tamtych czterech lat. od chwili gdy Ondraszek po raz pierwszy próg jego domu przestąpił, przykrych słów nasłuchał się do woli i wymówek gorzkich od mieszczan frydeckich, a najwięcej od zamkowego wielebnego pana, patra Santariusa. On to bowiem czynił rektorowi Miscetiusowi bardzo twarde uwagi, że nieskładnie potrafi kiełznać zuchwałego Ondraszka, co to sobie wszetecznie poczyna włócząc się z wędrownymi kramarzami i z przeróżnymi bezbożnymi socjuszanii po miejskich karczmach i szerząc wielkie zgorszenie między młodzieżą frydecką. — Ele prowadzisz, Bartłomieju Myszko, wójtowego syna, bardzo źle! — mawiał nieraz, marszcząc wiechowate brwi i wzdychając nabożnie. — Powiadam ci, źle prowadzisz tego sowizdrzała przemierzłego! Po cóż chłopskiemu synowi doskonałości w naukach? Same cienie cnoty i dobrego wychowania wystarczą! Przemawiałem mu już nieraz do serca, klarowałem, że bogobojny żywot prowadząc niebieskiej korony może się snadno dosłużyć. Że powinien taki żywot wieść, by kiedyś umrzeć jak święty umiera. A wiesz, rektorze Myszko, jak święty umiera? Ty także nie wiesz, bo siedzisz zagrzebany w księgach różnych piekielników! Lilia wyrasta z ust takiego umierającego, a gdy się go pogrzebie, z serca jego i z ciała drzewo wielkie wyrasta, którego liście szemrzą Ave Maria... A on co? Toć on do zamkowych dziewek zakrada się po nocy, do sprośnej gamracji zamiłowanie w tak wczesnych leciech okazuje skwapliwie! A ja wiem, dlaczego! Bo z pewnością czyta u ciebie Owidiusza, który w liście Heloizy do Abelarda został słusznie nazwany poeta luxuria.e et doctor turpitudinisM Tak, tak, mości Myszko! Jego lubieżne Artes amatoriae i Remedia amoris* dajesz mu chyba czytać... Rozpija się w karczmach z przeróżnymi łazęgami i golardami, żłopie wino, bluźni śpiewając: „In pocula poculorum laudabunt te... Dolus vobiscum! Et cum gemitu tuo!" * — A potem po nocy okna wybija mieszczanom! Ze statecznych ludzi szydzi! Za nic sobie waży moje^ upomnienia! Skargi się mnożą! Kurczył się chudy rektor Miscetius, skóra mu cierpła na 1 (Łac.) piewcą zbytku i mistrzem wszeteeznośei 2 (Łac.) Sztuki miłosne i Łęki na miłość 51 grzbiecie, bizuny obiecywał rozpustnemu Ondraszkowi. Potem biegł w dyrdy do Janowie, do ojca Ondraszka, i powiadał, jak jego synek kramarzy we Frydku. Ojciec cieszył się, śmiał się głośno, radował z tego wszystkiego, a potem powiadał: — Skórę mu zerżnij, mości Myszko!... — Nie Iza, wójcie Szebesto, bo synek silny! Wydziera się, kopie, nożem przebić obiecuje i dach nad głową podpalić zapowiada! Szebesta znowu się śmiał zadowolony, a potem dodawał: — Pachołka miejskiego nagodzić i do karceru zamknąć! — Był on już raz w karcerze, ale drzwi wyłamał, pachołka szpetnie okrwawił, dwa zęby pięścią mu wybijając! Szebesta, zamiast się frasować, jeszcze bardziej się cieszył, śmiał głośno, plaskał w dłonie i powtarzał: — A to podarzony synek! Ha, nie dziwota! Wójtów syn!... — A gdy się uśmiał i nacieszył do woli lamentacjami rektora, klepał go po ramieniu i dodawał: — Dobrze, dobrze! Jutro przyjadę do miasta! I przyjeżdżał. Siedział na wozie, a w wozie beczało spore cielę łebo zgoła wypasiony wieprzek kwiczał żałośnie, w kalecie zaś na wójtowym brzuchu brzęczały talary, kiedy w nich dłonią pogmerał. Szebesta zajeżdżał na zamkowy dziedziniec i czekał w pokorze, skoro zagniewany pater Santarius zawoła go przez okno do izby. A gdy skończył suplikę przed odętym i brzuchatym patrem Santariusem, pokrzepiony na duchu, ruszał na dziedziniec, gdzie pod stodolnym dachem pozostawił był nieco Bożego daru. Potem zajeżdżał do rektora Miscetiusa, pozostawiając u niego resztę talarów i coś niecoś z przywiezionej go-wiedzi. Wtedy przez jakiś czas przycichały skargi na Ondraszka. Nie trwało to jednak długo. Ondrasr .c bowiem rychło jął czynić nowe zgorszenie w mieście. Zżynali się wtedy mieszczanie, nawet do zamku ze skargą na niego udać się zamierzali, lecz kończyło się na pogróżkach, bo w jego obronie stawały mieszczki oraz ich córki. W domu było słychać krzyki, płacze, spazmy, 52 dzieweczki mdlały z wielkiej afektacji, w oczach zaś patra San-tariusa i rektora Myszki Ondraszek urastał do postaci jakiegoś Zły ducha, hebrajskiego Asmodeusza, co to z lubością zakłóca spokój małżeński. Frydeckie białogłowy bowiem i wszelkie inne podwiki na widok urodziwej postaci pacholika Ondraszka, zapatrzone we wdzięczną gładkość jego oblicza i członków, ulegały żarliwej pochuci i spoczywając w nocy w małżeńskiej łożnicy obok brzuchatego i chrapiącego małżonka łebo samotnie [ wzdychając w dziewczyńskim alkierzyku, lubowały się w wyobrażeniu jego miłowania. A niejedna z nich chętnie nawet folgowała pożądliwościom swoim. Oto wystarczyło, że spotkała się z nim za miastem na łące albo w lesie. Wtedy on zagadywał dwornie, składał grzeczny ukłon, a potem przysiadał się do niej i zaczynał szeptać słodkie słówka do ucha. A gdy jęła drżeć i zakrywać oczy dłońmi, pytał ją grzecznie: — Queam lineam iam pvidoris tangere?* A że dzieweczka nie rozumiała jego łaciny, chociaż domyślała się jej treści, przeto nie odpowiadała, Ondraszek zaś nie czekał na odpowiedź, tylko ją przylegał płonącą, ona zaś, porwana wzburzoną krwią, nadstawiała mu usta, piersi i łono... Rektor Miscetius wiedział o wszystkim, bo mu ludzie donosili. Może Ondraszek nauczył się onej sztuki od wędrownych wagantów, z którymi tak chętnie przestawał? A może też i to prawda, co ludzie mówią. Wszak od niejednego słyszał, że urodzeniu Ondraszka towarzyszyły ponure aspekty. Wszystkie czarne koty z Janowie zbiegły się na wójtowej kalenicy i czyniły tam srogi harmider, a ogromna kula ognista — w nocy to bowiem było — spadła na Szebestowe podwórze i tam pękła z wielkim trzaskiem... Czyżby z Ondraszkiem było to samo, co opisuje w kronice merseburski biskup Thietmar? U Thiet-rnara rektor czytał bowiem, jak cesarz niemiecki, Henryk I, upił się w Wielki Czwartek i poszedł spać z żoną swoją, świętą Matyldą. A ta święta Matylda za sprawą szatana poczęła i porodziła syna, Ottona I.. Szatan ów zdradził potem pewnej starej 1 (Łac.) Czy mogę tknąć już miejsc wstydliwych? matronie zamkowej, że z jego natchnienia Matylda skłoniła się do chuci swego męża i poczęła syna na isto szatanowego. Może więc i Ondraszek, podobnie jak Otton I, z diablego nasienia spłodzony... Wszystko to jakieś nieczyste sprawy i gdyby nie ta gwiazda Arkturusa, z której rektor Miscetius czerpał mądre myśli i nadzieję szczęśliwego dobicia do przystani żywota ludzkiego, wygoniłby precz wszetecznego Ondraszka, poleciłby miejskim pachołkom, by go przepędzili za miasto, swoje drzwi zaparłby przed nim po wszystkie czasy! Dzisiaj utwierdziła się w nim wiara w moc gwiazdy Arkturusa, gdyż oto szumną orację już zdołał ułożyć na jutrzejsze święto. Nie zwykł tego czynić dla chłopskich i mieszczańskich synów, tylko dla szlacheckich.' Lecz że wójt Szebesta nie jest płaczypieniądzem, dłoń ma bowiem szczodrą, a trówłę zasobną w srebrne talary, opłaci się uczynić wyjątek. Zresztą należy się rektorowi Myszce nagroda za tę czteroletnią udręką i dożerę z jego łotrowskim synalkiem! Nauczył go bowiem abecedarii, nauczył czytać i pisać, nauczył organowej muzyki i pańskiej łaciny, potem jeszcze arytmetyki i teraz synalek pójdzie do schola particularis** w Przyborzu na Morawach. On zaś, rektor Miscetius, wygłosi przemowę na jego pożegnanie, a następnie powiedzie do domu tęgiego wieprzaka na powrozie, za nim zaś pojedzie wóz pełny Bożego daru, a w chudej kiesie brzęczeć będą talary. Rektor Miscetius uśmiechnął się do tej myśli i spojrzał z wdzięcznością na złocistą gwiazdę o fioletowych brzeżkach. Potem poprawił knot w olejowej lampie, napuszył się i zaczął czytać na głos orację. Powoli, z namaszczeniem, jakby ksiądz czytał świętą Ewangelię na ambonie. Rozkoszował się wyszukanymi zwrotami, upajał dobieranymi słowami, sycił dostojnością łacińskich cytat z Platona i Arystotelesa, podziwiał własną mądrość, która pozwalała mu czerpać z Kwintyliana; zatrzymał się nad trafnym powiedzeniem rzekomego Plutarcha o duszy dziecka, podobnej do miękkiego wosku; cieszył się z przytoczonej jego anegdoty o dwóch psach Likurgowych, różnym sposobem tresowanych, co miało przemawiać za potęgą wychowania. A przede wszystkim z osobliwą miłością wygłaszał cytaty z Labyrinthus vitae coniugalis1 Konrada z Byczyny, gdyż Szlązak to był i według jego mniemania najmądrzejszy scholaris. A kiedy już wszystko przeczytał, powoli, słówko za słówkiem, włożył papier do szuflady, odetchnął głęboko, zgasił lampę i poczłapał do alkowy, żeby znużony lec obok żony Barbary. Ciemna alkowa była nasycona zapachem młodego ciała kobiecego. Rektor Miscetius rozebrał się i po omacku jął szukać łożnicy. Dotknął palcami ramienia Barbary. Zadygotały mu chude nogi, ciepły dreszcz przebiegł po kościach. — Umknij się, Barbarko! — szepnął miłośnie, wsuwając sie pod rozgrzaną pierzynę. Barbara poruszyła się, przeciągnęła leniwie. — To ty, Ondraszku? — zapytała sennie. — Nie pleć! To ja, Bartłomiej! Skądby się tu wziął Ondraszek?... Przebudzona Barbara wzdrygnęła się, odwróciła plecami do rektora. On zaś długo patrzył w mrok alkowy jak człowiek nagłą ślepotą dotknięty, który nic nie widzi, nawet swoich myśli nie widzi, tylko wyczuwa ich obmierzłą nicość koło siebie. Stary Bałarus wytrąbił już na baszcie zamkowej drugą godzinę po północy, rozkrzyczały się pierwsze koguty, gdy nareszcie zstąpił sen na rektora Miscetiusa. Nazajutrz obudził się z zadziorem w sercu. Nie popatrzył nawet*na żonę, tylko ubrał się, wypił garnuszek mleka, włożył odświętną' peruką, nakrył trójkątnym kapeluszem, orację zwinął w rulon i poszedł do Janowie. Witali go mieszczanie, witały mieszczki, chłopczyska zaś, co się już byli zwąchali z Ondraszkiem, biegli za nim pokrzykując szydliwie: (Łac.) Labiryntu życia małżeńskiego 55 Rektor Myszka myje garce. Chodzi kocur ku Barbarce. Myszka z garców wylizuje, Kocur oknem wylazuje. Kocur wypił śmietonkę, Myszka chlipie wotizionkę. A Barbarka w oknie stoi, Kocura się nic nie boi. Przyjdź, kocurku, przyjdźże zaś, A ty, Myszko, kury paś! Zżymał się rektor Miscetius, odwracał i pięścią groził, lecz to jeszcze bardziej rozzuchwalało chłopców. Dopiero majster Pietruszka, co przed piekarnią przeciągał się po nieprzespanej nocy, ulitował się nad nim i przepędził ich chochlą. Za miastem opuściły rektora przykre myśli. Szedł polnymi ścieżkami naprzeciw słońca i patrzał urzeczony na idącą koło niego drobną tęczę. Tęcza była wiotka i jakby z oddechu młodej dziewczyny utkana. Polami przeciągał wilgotny zapach rosy i kwiatów. W błękicie zanosiły się skowronki pijanym śpiewem. Słońce było czyste i radość niosące. Koło ścieżki kołysały się cicho dojrzewające zboża. Z ich gęstwy sączył się szklany szmer, łagodny i uciszający ludzkie myślenie. Nad zbożami, pod słońcem, na skraju niebieszczącego się widnokręgu wynosiły się fioletowe Beskidy. Z ich stoków spływała ta sama radość, którą słońce niosło z sobą. Czasem zboże przybliżało się do ścieżki. Wtedy rektor Miscetius szedł między falującymi ścianami jakby zanurzony po pachy w złocącej się wodzie. „Oto tak lec na miedzy — myślał z żalem — lec na miedzy w zbożu, podłożyć ramiona pod głowę i patrzeć w niebo... Zboże by szumiało, skowronki by śpiewały, słońce by całowało!" Przypomniał sobie całowanie żony Barbary. Skrzywił się, bo uraziła go przykra myśl. W Janowicach zastał już sporo chłopów, którzy zebrali się koło Szebestowej gospodj?. Szli na pańskie, jak zwykle, i po drodze przystanęli w bramie. W progu stał Szebesta. Dojrzał idącego rektora. 56 — Dej Boże dobry dzień! — zawołał uradowany. — Dej Boże, panie wójcie! — Dyć mi nie panujcie, bom chłop! — Ale macie syna pańskiego! — podjął chytrze rektor, bo liczył, że takie słowa mogą przysporzyć Szebestowej hojności. — Mówicie, że pańskiego? — Powiedziałem! Mądry syn, zdolny... Uczony będzie jak Arystoteles! Szebesta nie wiedział, co zacz ów Arystoteles. Zmiarkował jednak, że jest to z pewnością mąż jakiś pełen głębokiej nauki i wielce znamienity. Kiwnął przeto głową, zadowolony, i przyświadczył: — Dyć to przecież syn mój jedziny! Nie dziwota więc! — A pewnie, pewnie! — Godne dziedzictwo muszę mu zostawić! — dodał jeszcze z przechwałką. — No, ale chodźcie do karczmy. A wy, chłopi? Czego tu jeszcze stoicie? — Powinszować chcemy! — No, to winszujcie! Posypały się zmierzwione życzenia, wieszczące na przedbieżki wiele szczęścia i szczodrej fortuny, nie byle jakiego powodzenia i pańskiego chleba z marcypanem, a po śmierci z aniołkami królowania w niebieskiej koronie aż po wieki wieków, amen! Rektor Miscetius słuchał i krzywił się. Słuchając nieskładnego bełkotu i patrząc z pogardą na pokurczone postacie o rozdeptanych, bosych szłapach z gruzłowatymi paluchami, o gębach obrośniętych twardą szczecią jak jeżów grzbiet, krzywił nosem, bo od chłopów zalatywał odór zjełczałego potu. Szebesta zaś nadymał się pychą. Żachnął się tylko przy wzmiance o niebieskiej koronie. — Jeszcze mu czas do niebieskiej korony i do tego królowania z aniołkami! — mruknął niechętnie. A pomyślał, niech raczej jego Ondraszek króluje z innymi aniołkami, z takimi na ten przykład, jak młoda komteska Prażmianka... — Jeszcze mu czas do niebieskiej korony! — powtórzył. — A przyjdźcie wie- 57 ezorem, dostaniecie piwa! — i poszedł do karczmy wiodąc pod rękę rektora Miscetiusa. Posadził go za stołem w bocznej izbeczce, postawił cynowy kubek z przednim winem uherskim i kęs słodkiego kołacza. — Pijcie! — powiedzał go. — Muszę jeszcze synkowi wynieść kufer na bryczkę. — Bo ja, panie wójcie... Ja orację chciałbym wygłosić! — Ho, ho! Orację! To tak, jakby nie przymierzając pańskiemu synowi? No dobrze, dobrze! Zawołam Dorotkę! Zaraz tu będzie! No, pijcie!... — i podreptał żwawo do komory, tęgi i du-fńy w sobie, czerwony na gębie i zażywny, obszerny w pasie, wystrojony i promieniejący radością. „W nim jest radość..." — pomyślał rektor Miscetius i zastanowił się nad owym słowem. Radość... To tak, jakby te dwie konsonanty „r" i „d" w owym słowie podobne były do morą-gowatych słupów marmurowych, a obie vocales „a" oraz . „o" — do szerokich okien między onymi słupami, okna zaś są sklepione na manierę romańską. Świat daleki przez nie widać i słońce ogromne, co wlewa się do wnętrza. A te ostatnie obie konsonanty zmiękczone, co je trzeba znaczyć kreseczkami dla zrozumienia w polszczyźnie, to dwa śpiewające ptaszki, co uwiły gniazdka za drugim oknem. Piękne to słowo: radość! „W nim jest radość, a we mnie?..." — zamyślił się boleśnie, lecz przepomniał o żalu, bo skuszony rubinowym kolorem wina ły-knąL go raz i drugi sporym haustem. Oblizał się, po zapadłym brzuchu pogłaskał. Wino grzeje w czczym żołądku, spływa słodyczą do ociężałej krwi w żyłach, czyni zamęt w skołatanej głowie. Zagryzł kołaczem. Do izby wstąpiła Dorota, matka Ondraszka. Drobna, nieśmiała, z subtelnym uśmiechem na ustach. Usta jej były przedziwnie piękne i jakby zawstydzone. A gdy ujrzał jej oczy, zdumiał się, bo jak żyw, tak bardzo błękitnych oczu jeszcze nie spotkał. Przypomniał sobie' niebo, w które patrzył idąc tutaj. — Moja Barbara ma czarne oczy... — pomyślał głośno. — Co mówicie, mości rektorze? 58 — Nic, nic! Niebo dzisiaj pogodne. Dobra to wróżba dla waszego syna... Dorota spojrzała na chytrą, zasuszoną twarz rektora, podobną do pomarszczonej śliwki. Przyszło jej na myśl, że rektor ma w domu młodą żonę, tak piękną, że aż słuchy chodzą, iż zaleca się do niej nawet sam burgrabia zamkowy, nie mówiąc ju» o innych zalotnikach. — A co jejmościnka Barbara? Zdrowa? — Zdrowa! — mruknął, rektor i zasępił się znienacka. Przypomniał sobie jej odezwanie się w nocy. Mocował się przez chwilę, dławił ciężkimi myślami. — A Ondraszek? Często wTspomina moją żonę? — wykrztusił w końcu i aż się przeraził tych słów. — Ondraszek? Boże, dyć to przecież jeszcze niewinne pacholę! Skądże mu do waszej żony, mości rektorze?... — Nic', nic! Pytam się tylko. Przecież mieszkał u mnie przez cztery lata... Zdziwiona Dorota patrzy na rektora, nie mogąc zrozumieć jego tłumionego wzburzenia. — Czyżby jej był coś ukradł? — zaniepokoiła się głośno. Rektor zerwał się z ławy. — Ha! Ukradł! Tak, ukradł!... Słyszycie?... Szczęście mi ukradł! On... Nie dokończył, bo znienacka zakwilił śmiesznie, zakrztusił się słowami, ujął głowę w dłonie i jął biegać w kółko po izbie, jakby tknięty nagłym obłąkaniem. — Mości rektorze! Stary! Chodź tu prędko!... — woła zdumiona Dorota. Szebesta wpadł do izby i również się zdumiał. Oto widzi, że rektor Myszka biega w kółko trzęsąc się, na załamanych nogach, z przekrzywioną peruką, patrzący błędnie. Piychło jednak Szebeście rozjaśniło się w głowie, roześmiał się szeroko i rzekł: — A dycki mówię, żeby nie pić wina na głodno! W te pędy do głowy włazi!... — i uderzył go dobrodusznie po ramieniu. Rektor Myszka ocknął się z zapamiętania, otrząsnął, wykrzywił usta w pokornym uśmiechu. 59 — A tak, tak! Mocne wino! Do głowy łacno włazi!... — przyświadczył skwapliwie, bo przypomniał sobie obiecanego wieprzka i srebrne talary. . Przed oknami zaturkotała wójtowa bryczka. Otworzyły się drzwi, w progu stanął Ondraszek, gotów do drogi. Postąpił na środek izby. Smukły, hardy, o pańskim spojrzeniu. Na nogach czerwienią się obcisłe nogawki z uherska szamerowane, błyszczą czarne cholewki butów, nabite mosiężnymi paciorkami, bieli się zgrabny kubraczek, obciskający wdzięcznie pacholęcą kibić i szerokie piersi.' Spod ciemnych brwi błyskają czarne, ogniste oczy, drgają nozdrza orlego nosa, czerwienią się pełne usta, do matczynych podobne, a nad ustami czerni się gęsty meszek. isty gładysz! Na widok rektora skrzywił się z niechęcią. — Ondraszku! Nasz rektor Myszka orację pragnie powiedzieć na twoje pożegnanie! — rzekł Szebesta. — No, mówcie, mości Myszko! Rektor Miscetius wyciąga przygotowaną orację, rozwija rulon i czyta. Nie słyszy własnego głosu, bo w uszach dzwoni mu senny głos Barbary, gdy jej ramienia dotknął: — To ty, Ondraszku?... Szebesta złożył dłonie na brzuchu, kraśniejąc z nadmiaru honoru, matka z cicha popłakuje, a rektor czyta i czyta. Głos jego gdacze, potyka się niemrawie, zacina pociesznie. Spomiędzy spróchniałych zębów bryzga ślina na papier, a papier trzęsie się w zakrzywionych palcach. Jakżeż niemiły kształt owych palców! Jak krogulcze szpony, pragnące wydusić życie ptaszęce. Rektor wciąż czyta, a głosu swego nie słyszy, bo we wspomnieniu dźwięczy mu omdlały szept Barbary: — To ty, Ondraszku?... Rektor Myszka podnosi zmęczone oczy i patrzy w chłopca. Widzi jego diabelską urodę, która skusiła Barbarę do grzechu. Przestał czytać. Zaciska paluchy, jakby je koło Ondraszkowej szyi zaciskał. — Signa te, signa, temere me tangis et angis! *** — warknął 60 nachmurzony Ondraszek, uderzył dłonią w papier, wytrącił go rektorowi, przydeptał. Rektor skoczył, ułapił Ondraszka za rękę. Zanim Ondraszek miał ją czas wyrwać, Miscetius dojrzał już teraz wyraźnie: oto na serdecznym palcu pacholika złoci się pierścień z krwistym karbunkułem. Ten sam, co go przed dwoma laty Barbarze kupił. Karbunkuł wyrzezany jest w kształt serca. Pali się w nim rubinowy płomień, który zawsze się palił, gdy Barbara bawiła się pierścieniem i pod słońce wystawiała. — Skąd masz ten pierścień? — zachrypiał piskliwie. Oczy jego wytrzeszczone, z ust sączy się ślina. Ondraszek odtrącił go, z drogi odsunął. — Chodźmy, ojciec! Już czas jechać! — rzekł i poszedł przodem. Matka zdumiała się tym wszystkim, ojciec zaś rozgorzał radością, boć Ondraszek składnie odpowiedział po łacinie rektorowi, a tak odważnie i wyniośle postąpił, jakby to nie osiemnastoletnie pacholę było, lecz człowiek dorosły i szlachetnie urodzony. Wyszli oboje za synem, zostawiając w izbie osłupia-, łego rektora. Rektor Miscetius zaś zbiera rozpierzchłe myśli, zbiera i zbiera. Wszak to on sam uczył Ondraszka tamtych słów, gdy go ćwiczył w versus cancrinus! *** Szatanowi te słowa przypisywane, bo czy wprost, czy wspak czytać, zawsze to samo wyrażają. Teraz je Ondraszek powtórzył! I za szatańską sprawą stało się, że złoty pierścień Barbary, pierścień z rubinowym sercem na serdecznym palcu Ondraszka! Pierścień jego Barbary!... Darowany jej za pierwszą noc miłosną! Za pierwszą noc miłosną tak długo zebraną!... — Chryste Panie! — zaskomlił i ułapił się znowu za skronie. Słońce gaśnie w jego oczach, ciemność zstępuje na ziemię. Postąpił do drzwi, czepiając się stołów i ściany. Stanął w progu karczmy, wsparł się o futrynę. Przeciera oczy i łypie starczymi powiekami. Bezmierny ciężar uciska serce, w skroniach tętnią stokrotne dzwony. Spod przekrzywionej peruki cieknie poL ' 61 Teraz widzi bielejącą drogę w słońcu. Drogą toczy się bryczka. W bryczce stoi Ondraszek i smaga biczem wspinającego się konia. Czarny koń przysiada, rzuca się jak szczupak i pędzi, a bryczka skacze i wzbija chmurę pyłu. Szebesta siedzi obok Ondraszka i raduje się. Ondraszek wciąż smaga czarnego konia. Matka stoi w bramie, płacze i kreśli za nimi krzyż. — Chryste Panie! — skomli rektor Miscetius. — Chryste Panie!... Pierścień mojej Barbary!... — Co wam to? — dobiega doń łagodny, słodki głos Doroty. — Pierścień — zaskowytał rektor i popędził za niknącą bryczką. — Oddej mi pierścień! Oddej mi pierścień!... — woła chrapliwie i biegnie. Potyka się i znowu biegnie. Nie może tchu złapać! Serce pęka. Stanął w końcu, rozglądnął się nieprzytomnie. Schyla się i patrzy pilnie w nadrożny pył. Widzi koleiny kół, widzi ślady kopyt czarnego konia, a tuż obok drugie ślady, równe, miarowe... Jakby człowiek biegł obok konia po drugiej stronie dyszla... I jakby ów człowiek miał również końskie kopyta! — To diabeł! To diabeł obok konia! To diabeł pędzi obok konia!... — szepce rektor struchlały. Schylił się jeszcze niżej. Podniósł z diabelskiego śladu złoty pierścień Barbary. Rubinowe serce płonie w nim, jakby krwią nalane... — Tetnere me tangis et angis! — krzyknął i cisnął pierścieniem w tamte ślady nadrożne. Ułapił się oburącz za serce, stęk-nął boleśnie, ugiął się w kolanach i legł ciężko w pyle. G A R A K A ziwne, przedziwne rzeczy działy się we Frydku Anno Domini 1698. Frydecka Panienka Maria uciekła z zamkowej kaplicy na swój słupek za miastem i stąd stał się wielki rozruch wśród mieszczan i wśród całego chłopskiego narodu w państwie fry~ deckim, ba, nawet dalej, bo wśród chłopów podcieszyńskich ł skoczowskich. Wczoraj jeszcze była w zamkowej kaplicy, piękna i cicha, otoczona płonącymi świecami i kwiatami, dzisiaj już jej nie ma! Po prostu zrnierzła jej kaplica i Panienka Maria uciekła w nocy na dawne swoje miejsce! Pater Santarius nie chciał w tym widzieć żadnego cudu, jak chciał go widzieć wielebny pan, ksiądz Foldyn. Pater pomawiał tu raczej kogoś ze stronników księdza o niecny uczynek, po prostu o wykradzenie Panienki Marii z kaplicy. Ksiądz Foldyn zaś, nie cierpiący zamkowego kapelana patra Santariusa, brudnego franciszkanina z wielkim brzuchem, w ochlapanym habicie, łakomego na ludzki grosz, zdołał już ogłosić z ambony 0 tyrn niesłychanym zdarzeniu. __ Panienka Maryja uciekła ze zomku na swój słupek za | miastem! — leciała po świecie przedziwna wieść. — Pójdziemy do Frydku na pąć! — umawiali się ludzie w nadziei, że uproszą jakie łaski dla siebie. — W cesarski kiermasz, w dniu świętej Jadwiżki, patronki Szląska, bydzie we Frydku wielkie święto! — szły wieści od wsi do wsi, wysyłane przez wielebnego pana, księdza Foldyna. __ Zarobimy sporo! — radowali się piernikarze i obraźnicy sposobiąc się na ów uroczysty dzień odpustowy. — Zabawimy się, popijemy i ukuglujemy do woli! — skrzy-kiwali się łazęgi, kuglarze, dziady kościelne, okpiświaty, kleryckie wypędki i chytrzy frantowie. — To jakaś nieczysta sprawka łebo zwykłe oszustwo papi-stów! — twierdzili protestanccy chłopi po cieszyńskich wsiach. Nikt im nie dawał wiary, bo wiadomo — ludzie ci nie wierzą w Panienkę Marię, gdyż są przez Lutra i Złyducha omamieni 1 zatwardziali w swej heretyckiej nowince. Cud jednak stał się i pater Santarius nie miał odwagi, by publicznie oskarżyć wielebnego pana i konfratra, księdza Foldyna, frydeckiego fararza iż za jego staraniem ktoś wykradł Panienkę Marię z zamkowej kaplicy. Wszak wcześniej czy później znowu wróci ze słupka do zamku, zadomowi się w szlachetniejszym otoczeniu, gdyż chyba teraz jej zmierznie to moknięcie pod gontowym daszkiem na frydeckim wydmuchowisku. Tym bardziej że daszek przecieka, ona zaś z linowego drzewa rzezana i łacno mogą się w niej robaki wylęgnąć, podziurawić ją, jako że to i deszcz często kropi, i słońce suszy, i wichry oblatują. Będzie to ad maiorem Dei gloriam1 i poza tym niemały pożytek dla chudej kalety patra Santariusa. Nabożni pątnicy bowiem, zamiast trwonić grosz w mieście i sypać go do dziurawego worka księdza Foldyna, zaniosą do zaniku... Wtedy pater Santarius będzie patrzał jaśniej w przyszłość, gdyż Deus mirabilis; fortuna variabiłis!2 Zamkowe dochody także się wzmożą, czemu rad będzie jaśnie graf Prażma, nie mogący powiązać końca z końcem. Rujnuje go bowiem i o żebraczą ko-bielę przyprawia młoda grefina, jakaś Francuzka, komtesa lyońska, której nie dość klejnotów, pstrych szatek niewieścich, drogocennych pachnideł, sandałowego drzewa do kadzenia i in-szego diabelstwa. Co więcej? Przebywając pod jednym dachem z frydecką Panienką Marią, wielu łaskami i cudami słynącą, zdoła się może odmienić, spobożnieje, nie będzie się broniła przed rodzeniem potomka, stanie się cnotliwą stwora. Bo dzisiaj? Tfy! Ile razy koło niej pater Santarius przejdzie, tyle razy zgrzeszy. W nozdrza wionie łechcący zapach jej pachnideł, którymi szczodrze skropiona, w uszy wedrze się pokuśliwy szelest jej jedwabnych szatek, a oczom podsunie się widok jej piersi wychylających się zalotnie z koronkowej fiszutki, a duże, czarne oczy omamią go swym płomieniem i napędzą do łysej czaszki sprośnych i grzesznych myśli bez liku. Odwraca wtedy Santarius głowę, odmawia akt strzelisty, gdyż pomny jest powiedzenia bodaj czy nie świętego Bernarda, który rzekł, że kobieta jest narzędziem szatana. Wcześniej więc czy później frydecką Panienka Maria musi wrócić do zamkowej kaplicy, jak to już się raz stało przed dwoma laty. Tu bowiem jej miejsce, a nie na pastwisku w otoczeniu usmarkanych pasterek i kudłatych pasterzy, ryczących ł (Łac.) dla większej chwały Bożej 2 (Łac.) Bóg czyni cuda, a los jest zmienny I 64 5 Ondraszek 65 krów i ehrząkających wieprzy. A z konfratrem Foldynem to się . jeszcze Santarius policzy! Ho, ho! Chociażby się do samego biskupa we Wratysławie udać, chociażby do samego-Ojca Świętego w Rzymie pisać, ad limina apostolorum!1 Poskarży się na frydeckiego fararza Foldyna, wszystko powie. I o wykradzionej Panience Marii, i o tej nieućciwej bia-łogłowie, wszetecznej żonie rektora Miscetiusa, której Foldyn tak bardzo bronił. Ho, ho! Albo teraz te jego wymysły z owym odpustem w dzień cesarskiego kiermaszu... Już w przeddzień kiermaszu schodziły się do Frydku ogromne tłumy nabożnych. Szli chłopi, szły baby, szły dzieci, wszyscy z kościelnymi chorągwiami, ze śpiewaniem, radośni i ochoczy, bo to już po żniwach, a tegoroczna uroda w polach szczodra była, i bo małowieła zelżała pańszczyźniana ciężoba, jako że to już jesienna pora przed młocką. U frydeckiej Panienki Marii zaś będzie można coś wyprosić, o szczęśliwą godzinę śmierci porzekać, swą zgrzebną duszę obmyć z grzechów oraz wiele dziwów zobaczyć. Boć to już i kuglarze, i przeróżne szpilmany płócienne budy stawiają, w których — jak chodzą słuchy — ogień będą połykać i gwoździem swój język do deski przybijać, i różnych cudaków udawać, i na rozpiętej linie pląsać, i miłosne piosenki śpiewać pobrzękując wdzięcznie na gęślach łebo pobekując składnie na kobzie. A przede wszystkim jakaś wsze-teczna stwora w ów dzień zostanie wyświecona z miasta** a poprzednio na rynku osmagana, gdyż swego starego małżonka o śmierć przyprawiła zadając się z gaszkami i siejąc zgorszenie w mieście... O, już nawet miejscy pachołcy stawiają dla nie] rusztowanie na rynku! Schodzili się więc ze wszystkich stron świata, w pojedynkę czy w kompaniach, w wielkich kupach walili drogami, a nabożne pienia niosły się echem po wzgórzach, dolinach. Potem rozłazili się po przedmiejskich chałupach, układali do spoczynku na łęgach za murami, wypełniali ciżbą wszystkie przydrożne karczmy i miejskie gospody, palili ogniska, a następnie 1 (Łac.) do progów apostolskich (tza, de Rzymu), chrapali uznojeni daleką pącią. Nazajutrz myli się w Ostrawicy, porządkowali szaty, wyczesywali z włosów źdźbła słomy i siana i biegli patrzeć, bo drogami znowu szły nowe kompanie pątni-cze. Jedne od Skoczowa, inne spod Cieszyna, inne jeszcze spod Bielska, dwie czy trzy nawet z żywieckiego państwa z Polski, a kilka od Karwiny i od Ostrawy. Kramarze uwijali się koło swych kramów pod płóciennymi dachami. Układali na stolicach pierniki i marcypany, inni zasię wywieszali na płotach święte obrady, przedstawiające przeróżnych męczenników i nabożne dziewice za żywa wzięte do nieba, a inni jeszcze wystawiali buty, gliniane garnki i polewane dzbanki, kosze i koszyczki, małe kolaski, wystrugane z drzewa i inne bawidełka. Gdzie indziej smażyli już kiszki i gotowali kiełbasę, inni nabijali beczki piwem i ustawiali gąsiory z wódką, piekarze rozkładali się ze swymi preclami i bochnami chleba, a jeszcze inni kładli na stolikach różańce, szkaplerze przez samego Ojca Świętego poświęcane, krzyżyki, cynowe agnuski z różnymi świętymi, mające chronić od wszelijakiej złej przygody, oraz grube kancjonały z pieśniami i modlitwami, o przedziwnych tytułach, drukowane szwabachą w morawskim narzeczu. A obok kancjonałów pstrzyły się przeróżne historie dla tych, co umieli abecedarię. A więc były o jakimś Alber-tusie i o wiecznym Żydzie Ahaswerusie, o Wyprawie pleban-skiey i o Szkolney mizeryi. "Lecz serca ludzkie wabiły bardziej takie tytuły, jak Cudowna lampa Aladyna i Sowizrzał krotc-chwilny y śmieszny albo Historia barzo piękna y żałosna o Eąuanusie Królu Szkockim. Mniej pociągał Sąd o zbroię Achillową, bo nikt nie wiedział, kto zacz ów Achill. Za to Pe-nelopa albo niewinność dziwnie cudney niewiasty siedem razy śdętey ujmowała mocniej za serce, podobnie jak Izmonda oraz Grizella, o posłuszeństwie, stałości y cierpliwości szlachetney, dobrey a cnotliwey Małżonki nadobny przikład y Historia Margrabi iednego który ubogiego kmiecia swoiego córką poiął za Żonę y tako cieszko próbował. Poza tym była jeszcze jedna książeczka z obrazkami przedstawiającymi gwarków grzebiących za kruszcami w ziemi, a nosząca piękny tytuł Officina &, 87 Ferraria abo Huta y Warstat z Kuźniami szlachetnego Dzieła Żelaznego, ułożona w rymach przez niejakiego Roździeń-skiego. Sporo ludzi zebrało się więc koło tamtego księgarskiego kramu, lecz jeszcze więcej koło niepokaźnego kramiku, za którym stał jakiś kudłaty drapichrust o pijackiej gębie. Nie wołał, nie zachęcał, tylko tajemniczym gestem i ściszonym głosem wskazywał ha jakieś ampułki, flaszeczki, puzderka i szkatułki z brzozowej kory, żegnając się nabożnie każdym razem i mamrocząc coś po łacinie. Powiadał, że to są relikwie z Rzymu, Egiptu, Chaldei i od Grobu Chrysta Pana, które może tanio sprzedać, gdyż nie chodzi mu o zarobek, lecz o Boże błogosławieństwo. A więc w tych flaszeczkach znajdują się krople mleka Matki Bożej, zmieszane ze święconą wodą, żeby nie wyschły. W tych puzderkach znowu są przeróżne święte rzeczy, jak na przykład ćwieczek z sandału apostoła Piotra, jak drzazga z Krzyża Świętego, jak ułamek laski świętego Mojżesza, którą w węża przemieniał, jak mleczny ząb Jana Chrzciciela, jak pukiel włosów żydowskiego mocarza Samsona, jak strzępek pieluszki małego Jezuska i wiele, wiele jeszcze innych zacnych ¦ i drogocennych relikwij, które przynoszą szczęście, zdrowie i Boskie pożegnanie, amen. In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti!1 Tu żegnał się nabożnie i bił w piersi. To było także bardzo ciekawe, lecz najciekawsze było owe rusztowanie, z którym mozolili się miejscy pachołkowie na rynku. Wszyscy dopytywali się przeto pilnie, czy to może czarownica będzie karana, czy inna stwora, co się z diabłami gziła na Łysej Górze, łebo rnoże to jakaś zowitka, która swe malutkie dziecko utopiła... Mieszczanie frydeccy radzi opowiadali, że nie była to ani czarownica, ani zowitka, lecz wszeteczna białogłowa, żona świętej pamięci rektora Myszki alias Miscetiusa, Barbara z Moł-drzyków, która od końca miesiąca Augusta w ratuszowym sklepku siedzi więziona, a która przed tygodniem została 1 (Łac.) W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! 68 osądzona przez sąd miejski. Opowiadali zasłuchanym chłopom i babom szeroko i ze swadą, jak to było. Dobrzy ludzie przywieźli skurczone zwłoki rektora Miscetiusa, żeby je oddać żonie. Za wozem cisnęła się wrzaskliwa gawiedź uliczna, pragnąca odchylić płótno i zobaczyć wykrzywioną twarz nieszczęśnika. Przepychano się więc, tłoczono, roztrącano łokciami, lecz co który uwiesił się rozwory i usiłował ściągnąć płótno, spadał z wozu. Na wczie bowiem siedział ponury Donocik i biczem dzielił przez natrętne łby. Barbara trefiła swe czarne, bujne włosy, układała je w ciężkie pukle przed zwierciadłem, gdy posłyszała zbliżający się zgiełk uliczny. Zaciekawiona wychyliła się z okna. Potem za- . wiązała włosy w ciężki węzeł na karku i wybiegła, zdawało się jej bowiem, że słyszy jakieś wołania o rektorze. „Toć to chyba jego wiozą — pomyślała z odrazą. — Spił się u wójta Szebesty!" Otrząsnęła się z niechęcią. Wszak znowu będzie musiała się bronić przed jego starczymi karesami. Z gęby cuchnąć będzie rnu gorzałka i kwaśne twarożki, będzie ślinić jej usta w natrętnym całowaniu, dotykać jej ciała zimnymi paluchami, napierać się małżeńskiej pieszczoty! Jeżeli więc na isto pijany, Barbara zamknie się w alkierzu i tak długo tam pozostanie, dopóki mąż nie wytrzeźwieje. Potem nie ośmieli się po nią sięgać. Skamlać będzie tylko jak niemrawy żebrak, doprasza-jący się jałmużny. — Chłopa ci wieziemy umrzytego! — zawołał na nią ponury Donocik, gdy stanęła przed wozem. — Pijany on, a nie umrzyty! — rzuciła Barbara wzgardliwie. . — To się podziwef! — rzekł spokojnie Donocik i biczyskiem zgarnął płótno z nieboszczykowej twarzy. Barbara żachnęła się gwałtownie, gdy ujrzała rozwalone na wznak zwłoki swego męża. Nogi miał podgięte, ramiona załamane,- pięści zaciśnione, w otwartych ustach czerniły się zgniłe zęby, lepka ślina sączyła się po szczeciniastym policzku, a wytrzeszczone oczy ślepiły mętnie w słońce. I na drobne mgnienie oka znowu wyobraziła sobie, jak dopycha się do niej, jak ślini jej usta i wierzchołki piersi obmacuje spoconą dłonią, a spoza szczerbatych zębów zieje odorem i szepleni o miłości. — No i co? Długo tu bydziemy stali? — ocucił ją szorstki głos Donocika. — Kto to jest? — zapytała nieprzytomnie. Stłoczona gawiedź gruchnęła wielkim śmiechem, mieszczki jęły już załamywać ręce z oburzenia, a Donocik trącił ją biczyskiem i rzekł twardo: — No, kto? Nie cielę, jeny twój chłop! Bierz go z sobą do izby! — Jezus! — krzyknęła i zasłoniła oczy. Potem roztrąciła krąg mieszczek, wpadła do sieni, zatrzasnęła za sobą drzwi alkowy. — Hi, hi! Uciekła! Nie chce umrzyka, boby jej nie grzoł pod pierzyną! — zarechotał Donocik. — Bo ma inszych, co ją grzeją! — zawyła stara Fąferkula. — Gamratka! — jęły się zrywać wołania. — Wszetecznica! — Sumienie ją gryzie-! — Młodego jej dać! Ondraszka Szebestowego! Mnożyły się krzyki, mieszczki wciąż składały dłonie, kiwały głowami, spluwały z obrzydzenia, a mieszczanie ciskali obelgami w głąb sieni i grozili. I już któryś z wyrostków szukał kamienia, by nim śmignąć w zielonkawe szybki okienne, już co zapalczywsi popluwali w dłonie i głośno się zachęcali, by wejść i Barbarę wywlec na ulicę, gdy nadbiegli miejscy pachołcy i jęli rozpędzać wzburzony tłum. N — Nie róbcie tu krawalu! — wołali przyciszonymi głosami. — Po cichu, baby! Rozejść się po dobroci! — Jaśnie graf śpi po obiedzie! Zbudzicie go! — tłumaczyli inni. Zerkali bojaźliwie na zamek i szturchali gawiedź halabardami. Uciszyli się więc wszyscy, gdyż nikt nie chciał przerywać 70 snu graf a Prażmy. Rozchodzili się do domów, a Donocik z pachołkami wniósł zwłoki rektora do izby, zmówił pacierz, pokiwał głową, zaklął szpetnie i wyszedł. Barbara jeszcze tego samego dnia wymknęła się do swej matki, co po drugiej stronie miasta mieszkała. Po mieście zaś rychło się rozniosło, że Barbara odbieżała zwłok swego męża, że mu nawet gromnicy nie zapaliła. Uczyniły to za nią stare baby. Wszystko to zaś wskazuje bez ochyby, że prawda w tym jest, co ludzie o niej mówią. Zbierali się więc wszyscy koło czyszczarni na rynku i upewniali się wzajemnie, że Barbarę będzie trzeba wyświecić za miasto, gdyż wszeteczna to stwora i plugawa, parająca się grzeszną miłością z gachami, a to wszystko karę Boską na miasto może łacno sprowadzić. I każdy teraz przypomniał sobie jakiś szczegół, który świadczył o jej niecnym żywocie. Ten widział młodego gaszka, zakradającego się wieczorem pod jej okno od podwórza, tamten zauważył, jak strzygła oczami za uczniem swego męża, za Ondraszkiem Szebestą. Inny zasię widział na własne oczy, jak stała w ciemnej sieni na schodach i całowała się z młodym pacholikiem. A pacholikiem tym nikt inny chyba nie był, jeno rozpustny i zuchwały Ondraszek Szebestów, co łacno można było wymiarkować po sokolim piórze, które tylko on nosił za magierką. Byli nawet i tacy, którzy widzieli i słyszeli, jak stary 1 brzuchaty burgrabia zamkowy stał za jej oknem w ogrodzie i piskał miłośnie na flecie. Bo i jemu — jak staremu kocu-rowi — zebrało się na miłość. Kulawy Balarus zaś, trębacz zamkowy, gdy nocą obchodził ulice, widział światło w alkowie rektora Myszki, a na tle zasłoniętego okna dojrzał wyraźnie dwa cienie całujące się żarliwie. -— Może to się tak z mężem całowała? — zauważył ktoś z gromady. — Diaska tam z mężem! Jak prawiem, z gaszkiem prze-grzeszonym! Dyć wiem dobrze, bo w ten wieczór rektor Myszka teył na zornku u grofa. Jakichś tani gwiazd szukali na niebie... Dyć dobrze wiem) 71. Uczynił się więc rozrucET w mieście i kto zajadlejszy po-eiągnął z gołotą pod domek matki, by tam krzyczeć, kamieniami ciskać w okiennice i ludzkim łajnem smarować próg i ściany. Lecz i to niedługo trwało, bo znowu nadbiegli pachołcy miejscy, nasłani przez landvoita**. Pachołcy rychło uporali się z gawiedzią. Rozpędzili ją, halabardami żgając opornych pod żebra. Barbarę zaś przyprowadzili na ratusz i zamknęli w sklepku. Długo siedziała w nim o chlebie i.wodzie, czekając na wyrok sądu miejskiego. Był u niej wielebny pan, ksiądz Foldyn, by spełnić swe obowiązki kapłańskie i nakłonić ją do żalu za grzechy, i skruszyć jej pychę cielesną. Wyszedł od niej zmieniony i głęboko medytował. Na tydzień przed cesarskim kiermaszem landvoit Kurzydło zwołał sąd miejski. Zeszli się miejscy rajcowie z burmistrzem Kuchejdą na czele, przybył burgrabia zamkowy Voglik w zastępstwie jaśnie pana graf a frydeckiego, przyszedł kapelan zamkowy, pater Santarius, oraz wielebny pan, ksiądz Foldyn. Poza tym zgarnęło się mnóstwo mieszczan obojga płci, pospólstwa i gołoty podmiejskiej. Sąd odbywał się w ratuszowej sali. Gdzie indziej bowiem nie byliby się pomieścili liczni świadkowie i co sławetniejsi mieszczanie oraz ich żony stateczne. Reszta tłumu gniotła się za drzwiami i pod oknami, swarząc się o lepsze miejsce. Ponieważ swym krzykiem i urąganiem Barbarze gawiedź przeszkadzała w urzędowaniu, landvoit Kurzydło polecił halabardnikom, by wyparli ją do bocznych ulic. Sąd trwał bardzo długo. Na początku wadzono się i zastanawiano, czy Barbara ma być sądzona podług zasad prawa materialnego, zawartych w księdze prawnej pod tytułem: Triparti-tum opus iuris consuetudinarii inclyti regni Hungariae1, czy też według Kithonicsiana, czyli Directio methodica processus3, czy też zgoła według niemieckiego prawa zawartego w Saxorde. Uradzono sądzić ją według Kithonicsiana, jako że autorem 1 (Łac.) Na trzy części podzielona księga prano* zwyczajowego siat%r nego królestwa Wągier 2 (Łac.) Metody prowadzenia procesu owego zbioru przepisów jest Madziar Jan Kitonicz z Kostanicy, a człowiek taki zawsze jest bliższy Frydkowi, chociażby już stąd, że z Uher przednie wino przychodzi. I znów się swarzono, wadzono i spierano, a najbardziej gardłował i pieklił się pater Santarius, domagający się dla Barbary takich samych kar, jak dla czarownic. Tłukł grubym paluchem po opasłej książce, po Malleus maleficarum, i po drugiej, która była tłumaczeniem pierwszej, a nosiła tytuł Młot na czarów-nice. Dowodził wielkim głosem, że owa niecna stwora powinna być spalona na stosie, gdyż zadawała się z diabłami. I jeżeli ją wziąć na męki, na isto powie, ile razy wylatywała na ożogu przez komin na Łysą Górę, by tam się gzić z diabłami i całować kozła w podogonie. Im dłużej się rozwodził, tym większy ogarniał go żar i widział siebie przemienionego w świętego Michała Archanioła, który pognębia diabłów swym ognistym mieczem. Przekonywał zasłuchanych rajców, landvoita, mieszczan i wszystką gawiedź, że diabeł obrał sobie locum w nadobnym eieie tej nieućciwej białogłowy, by zwodzić niewinnych młodzieniaszków do sprośnej gamracji. W historii świadectwa szukał i przypominał, że prawie wszystkich wielkich tego świata do upadku przywiodły kobiety tego rodzaju, do jakiego należy Barbara Myszkowa z Mołdrzyków, że wystarczy czytać historię o jednym sławnym mieście Troi^ by się przekonać o przyczynie jego sromotnej klęski. Przyczyną tą zaś była Helena, o czym szeroko i uczenie sam Homer pisze. Albo taka żydowska Jezabel, albo Kleopatra, egipcjańska królowa, która asidliła Cezara... Albo taka Dalila... Czyż mało tych przykładów? Gdyby nie złośliwość niewieścia, od niezliczonych nieszczęść świat byłby wolny, albowiem kobieta jest więcej gorzka aniżeli śmierć sama. A stary Kato powiedział, że gdyby świat uwolnił się od białogłów, mężczyźni nie omieszkaliby wejść w stosunek z bogami. Poganin to wprawdzie szpetny, lecz w jego słowach mieści się ziarno prawdy. Albo co powiedział taki Cycero? Powiedział, że wiele przyczyn może pchnąć mężczyznę do jednej zbrodni, lecz jedna namiętność zdolna spowodować kobietę do wszystkich zbrodni. A na zakończenie niechaj 72 rzecze za niego święty Jan Chryzostom, czyli Złotousty, najznamienitszy Ojciec Kościoła. Powiedział on, że czymże inszym jest białogłowa, jak nieprzyjaciółką przyjaźni, złem nieodzownym, pokusą naturalną, nieszczęściem upragnionym, niebezpieczeństwem domowym, szkodą zaprawianą słodyczą i w piękne barwy malowanym występkiem!... Usiadł dysząc ciężko z emocji. W sali była ogromna cisza, tylko mieszczki szemrały i spoglądały ze zdumieniem jedna na drugą, bo jeszcze nigdy nie słyszały, by je ktoś w tak ganiebny sposób szkalował. Lecz i one ucichły, gdyż teraz wstał wielebny pan, ksiądz Foldyn, uśmiechnął się łagodnie do Barbary stojącej na środku sali i zaczął mówić. Rozpoczął od Niepokalanej Najświętszej Marii Dziewicy, twierdząc za świętym Bernardem z Clairvaux, iż nie ma miejsca wzniosłej szego na niebie ani godniejszego na ziemi nad żywot dziewicy, z którego wyszedł Bóg i człowiek zarazem. To był wstęp. A potem jął dowodzić, że gdyby nie białogłowa, którą przecież była Panienka Maria, nie byłoby Pana Chrysta na świecie i zbawienia dla ludzkości. Bóg wybrał więc niewiastę jako narzędzie służące do zbawienia, a jeżeli ta niewiasta grzeszy, to dlatego że słaba jest i bezwolna, gdyż splamiona grzechem pierworodnym. Barbara z Mołdr^yków rektorowa Myszkowa zaś dziewczątkiem nieletnim była, gdy ją wydano za starego dziada, i nie w niej wina, lecz wina w tych, co ją do tego nakłonili, podobnie jak wina świętej pamięci rektora Myszki, że omamił ją błyskotkami i obiecankami, wiedząc dobrze, że nie poradzi jej tak miłować, jak tego wymaga natura młodej niewiasty... — Advocatus diaboli!*** — przerwał mu zgryźliwie pater Santarius sapiąc z gniewu. Odezwały się psyki zebranych, boć milej im było słuchać wielebnego pana, księdza Foldyna, jako że to ich fararz, aniżeli zamkowego patra Santariusa, który przed dwoma laty zabrał im Panienkę Marię ze słupa do zamkowej kaplicy. A najgłośniej psykały mieszczki, gdyż widziały, że wielebny pan, ksiądz Foldyn, dobrze mówi, gdy tamten mnich fanzoli niernrawie, 74 obrzydliwy ze swym obwisłym i odętym kałdunem i z tą swoją mało przystojną gębą. — A czy twoja matka, przezacny patrzę Santariusie, była także narzędziem do 'grzechu w ręku diabła, czyli pokuśnicą? — zapytał ksiądz Foldyn zwracając się do mnicha. Pater Santarius zaniemówił. Wytrzeszczył świńskie oczka na konfratra Foldyna, długo nimi łypał, gdyż nie miał na podorędziu gotowej repliki. Wszyscy zebrani wiedzieli teraz, że ksiądz Foldyn zaszachował zręcznie swego przeciwnika, gdyż tamtemu trudno powiedzieć, jeżeli z niego ućciwy syn, mający swą matkę w. poszanowaniu, że i ona była pokuśnicą i diabelską stwora. ¦ ¦ - — Winę ponosi nie ta niewinna, zabłąkana owieczka, lecz wy wszyscy! — wołał znowu ksiądz Foldyn. — I co wam jeszcze powiem! Ona będzie matką za kilka miesięcy!... — Gaszek będzie ojcem jej dziecka! — wrzeszczał rozsierdzony pater Santarius. Landvoit prychnął cienkim, głupawym chichotem, a równocześnie powstał wielki tumult, krzyki i wymyślania. Najbardziej zaś krzyczały i złorzeczyły obaniałemu mnichowi mieszczki. Landvoit wciąż chichocząc musiał długo dzwonić, zanim wszyscy się uciszyli. A gdy nastała cisza, on jeszcze zachichotał głosem podobnym do czkawki koguta. — Facile est miserum irridere!1 — zagrzmiał ksiądz Foldyn w stronę laridvoita, gasząc tymi słowy jego chichot. A potem zwrócił się znów do wszystkich z oratorskim gestem i jął wołać: — Wy wszyscy ponosicie winę! I wy, sławetni, ućciwi i opatrzni obywatele mieszczanie, i wy, szlachetni panowie — tu zwrócił się do burgrabiego — i wy wszyscy, ilu was tu jest! I jak powiedziałem, ućciwa ta białogłowa — mocno te słowa podkreślił wskazując na Barbarę — będzie niezadługo także matką, jak matką była ta białogłowa, która urodziła patra Santariusa, i jak matką była ta wybrana niewiasta, która porodziła Chrysta Pana! I dlatego proszę sławetnego sądu o wyrok łagodny! Proszę 1 (Łac.) Łatwo natrząsać się z 7§ 0 jej zwolnienie i uniewinnienie! — dodał wskazując znowra na Barbarę. Powstał na nowo rumor, teraz już sadosny i popierający księdza Foldyna. A gdy się jako tako uciszyło, wstał burgrabia 1 jął gardłować za surową karą. Wiedzieli wszyscy, żp słowa jego są obłudne, że przemawia z żalu i złości, iż nie mógł posiąść Barbary, że próżne i śmieszne były jego zaloty do niej i to jego błazenkowate piskanie na flecie pod jej oknami. — Domagasz się dla niej kary, boś próżno dla niej na fiacie po nocach piskoł! — wrzasnął ktoś z głębi sali. Gruchnął śmiech, a landvoit, pragnąc już zakończyć to zgorszenie i mając na uwadze należny zamkowi respekt, po krótkiej naradzie wydał wyrok. Uczyniła się ogromna cisza, gdy burmistrz Kuchejda nałożył okulary i jął czytać: — Wszeteczna stwora Barbara z Mołdrzyków, wdowa po świętej pamięci rektorze Miscetiusie alias Bartłomieju Myszce, za udowodnione jej niecne uprawianie venus yulgiyaga1 z gachem niewiadomego nazwiska, lecz wiaropodobnie z Ondrasz-kiem, synem dziedzicznego wójta Andrzeja Szebesty z Janowie w państwie frydeckim, dla przykładu będzie publicznie oewi-czona batogiem na rynku, po czym zakuta w kunę przy kościele do późnego zmroku, a następnie za miasto na odległość pięć mil wzdelkę i pięć mil wzdłużkę rózgami wyświecona ma być po wieczne czasy, a jeżeli ta nieućciwa białogłowa wrócić by się chciała, gardłem przypłacić ma swoje nieposłuszeństwo... Ksiądz Foldyn milczał. Tyle tylko wyjednał, że sąd miejski zgodził się na wykonanie wyroku w kiermaszową niedzielę. Barbara także milczała. Była spokojna i cicha. Milczał? nawet wtedy, gdy ją dzisiaj, w kiermaszową niedzielę, wyprowadzono z ratuszowego sklepka po solennej sumie i na prostym wozie powieziono na rynek. Oczy miała przymknięte, usta zacisnęła. (Łac.) nierządu 7fi Naokoło wozu kłębiła się gawiedź, krzyczała i ciskała koby-lińcami we wszetecznicę. Raz tylko Barbara wezwała świętego imienia, gdy spośród wrzasku tłumu wyleciał przejmujący krzyk jej matki. Barbara podniosła głowę i dostrzegła matkę przedzierającą się do wozu. Rzuciła się, jakby zeskoczyć zamierzała, szarpnęła związanymi ramionami, lecz rychło towarzyszący jej hycel pchnął ją z powrotem na ławę. Dopiero gdy wóz stanął koło cysterny i mistrz oprawczy, ślepy na jedno oko Kozub, wyprowadził ją na rusztowanie, a potem jął z niej zdzierać szatki, zaczęła się bronić. Gryzła jego dłonie, rzucała się, krzyczała i szamotała, że barczysty Kozub musiał ją cisnąć na podłogę i butem przystąpić grzbiet, by móc do reszty zedrzeć z niej koszulę. A gdy uporał się z tą robotą, podniósł ją i przy pomocy hycla przywiązał za napiąstki do poprzecznych drągów. Barbara stała teraz przed tłumem z ramionami wysoko roz-krzyżowanymi, naga do pasa, bezsilna i z cicha skomląca. Na rozkaz landvoita Kozub rozwiązał jej włosy na karku i jako tako okrył jej nagość. W tłumie nastała teraz wielka cisza. Wszyscy patrzyli w niezmiernym zdumieniu na Barbarę i wszystkich oczy stały się odurzone widokiem jej przedziwnej krasy, serca zaś tknęła litość i żal na widok jej bezbronności. Jej czarne włosy mieniły się w słońcu, spływały na ramiona, sięgały niżej pasa, a nagie ciało, białe i jakby słońcem prześwietlone, wyzierało spod włosów pełne takiej niewypowie-dzialnej słodyczy, że wszystkich serca zadygotały z tajemnego wzruszenia. I w tym okamżeniu przepadła poprzednia złość wszystkich, przepadła zajadłość i obawa gniewu Bożego, który ich miastu miał grozić z powodu niecnego żywota Barbary. I ci, co oto przed chwilą jeszcze przekleństwami i łajnem ciskali w nią zapalczywie, i ci inni, co zżymali się i wzdychali w zgorszeniu, rychli pacholikowie i stateczni mieszczanie, twardzi chłopi i pyskate baby — wszyscy, ilu ich było na rynku, i ci z przy- 77 legających ulic, i ci z dachów i drzew, młodzi i starzy — wszyscy jęli teraz szemrać przeciwko zbyt surowemu wyrokowi landvoita, burgrabiego, patra Santariusa i rajców miejskich i dziwić się ich zaślepieniu. — Czary czy có? — bronili się jeszcze poniektórzy następującemu wzruszeniu. „Diabelskie uroki na nas rzuca!" — myśleli zabobonnie ci, co słuchali oskarżenia patra Santariusa. Lecz i oni rychło kruszeli w swej zawziętości na widok urodj? Barbary, gdyż wydawało się każdemu, iż to nie wszeteczna stwora przed ich oczami, lecz jakoby drobne ptaszę w zbójeckie sidła ujęte, sierota przez złych ludzi skrzywdzona. — Chryste Panie! — szeptał ten i ów mieszczanin i raz po raz żegnał się nabożnie, albowiem przypominało mu się dzisiejsze kazanie księdza Foldyna, który zamiast prawić o świętej Jadwiżce, patronce Szląska, i o frydeckiej Panience Marii i jej cudownej ucieczce z zamku, omawiał przypowieść ewangeliczną o pewnej niewieście na cudzołóstwie zastanej i o przebaczającym jej Chrystusie. — „A kto z was jest bez grzechu, niechaj pierwszy w nią kamieniem rzuci" — rzekł Jpzus. A schyliwszy się na dół, pisał palcem po ziemi! — grzmiał wielebny pan, ksiądz Foldyn, z ambony i potrząsał groźnie palcem. — Maryjko święto! — szeptały mieszczki pochlipując z wielkiej żałości. — Na, dyć to jeszcze takie młode, aże młode! — Siedemnaście roków zaledwie liczy... — A on już mioł ponad sześćdziesiątkę! — Nie dziwota, że ją do młodego ciągło! — Każdo inszo to samo by na jej miejscu zrobiła! -— rzuciła zajadle młoda Drobniczka, która również miała starego męża. — Szkoda takiego biedactwa! — Szkoda, aże szkoda! — Dyć to prawie jeszcze dziecko! -— On zaś był starym skyrzubem, pniem dudławym! Któraż by była takiemu wierno? — Dyć już nie zradził swoim pragnieniom! — Po cóż ją wiązoł z sobą? On winien, a nie ona! — Nie dejmy jej bić! — wychynął znienacka czyjś ostry, dźwięczny głos. Obejrzeli się wszyscy, zauważyli, że głos wyleciał ze sporej gromady wagantów i socjuszów, co się także wielką kupą byli zbiegli. Stali razem, młodzi, zadzierzyści, niektórzy w pstrych opończach scholarskich, z kapturami na głowie, w kapturach zaś mieli otwory na oczy i usta. Ten zaś, co krzyknął, stał na przedzie całej gromady, bez kaptura, z odkrytą głową o włosach wdzięcznie trefionych. Oczy ma gorejące, wypieki na twarzy, szczęki zaciśnięte, podobny do żbika, który gotuje się do skoku. Tuż opodal stoi wielebny pan, ksiądz Foldyn. Byli tacy, co widzieli, że dawał wagantom jakieś znaki dłonią. Byli także tacy, co widzieli, że ksiądz Foldyn umawiał się z nimi przed kruchtą kościelną, w ciemnym kącie, tuż przed sumą. — Nie dejmy jej bić! — podchwycono z tłumu. -— Nie dejmy! — jęły się rozlatywać po rynku groźne wołania. Landvoit nie zważał na głosy. Wylazł na rusztowanie i gdaczącym głosem czytał wyrok z pergaminu, u którego dyndała wielka pieczęć woskowa miejska i jeszcze większa landvoitcw-ska. Gdakał, gdakał, a gdy skończył, zwinął pergamin i dał znak Kozubowi, by zaczynał swą powinność. Ucichło wołanie. Wszyscy widzą, jak Kozub wyłazi na rusztowanie niedźwiedzim sposobem. Tęgi, kudłaty, o niskim czole, ślepiący jeonym okiem. Spod rozchełstanej, czerwonej koszuli czerni się kosmata pierś. Szeroko rozkraczony odwija powoli rękawy. Teraz ujmuje rzemienny batog. Patrzy przez chwilę na dygoczącą Barbarę, wykrzywia usta, szczerzy zęby, oblizuje zaślinione wargi. — Nie dejmy jej bić! — zawołał znowu ktoś z gromady wagantów. — Nie dejmy jej bić! — podjęły tłumy wielkim głosem. Podniosły się pięści, pachołkowie, stojący kręgiem koło rusztowania, nastawili halabardy w napierającą ciżbę. — Nie bić jej! — Uwolnić ją! Krzyki lecą coraz większe, podsycane przez wagantów, scho-larów i socjuszów, potężnieją, przemieniają się w spiętrzony wrzask. Socjusze podnoszą zaś swoje sękate lagi i grożą zapalczywie. Kozub schylił głowę jak byk i ślepi dookoła zbójeckim, zaczerwienionym okiem. Łeb jego podobny do poczwarnej głowy maszkarona. Roześmiał się chrapliwie, podniósł batog i śmignął co sił w plecy Barbary. — Jezus! — zakwiliła Barbara i skuliła się boleśnie. Kozub uderzył jeszcze raz. Wszyscy widzą! Na plecach Barbary rysują się dwie krwawe pręgi. — Jezus! — krzyknęła Barbara, gdy Kozub po raz trzeci uderzył. — Nie bić! Nie bić! — ryczy już tłum i napiera na halabardników, gdyż krzyk Barbary godzi w samo serce. Kozub znów się odwrócił do tłumu, znowu nachylił łeb jak byk, gotujący się do bodnięcia. I nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Gdy bowiem wołania tłumu wzrosły w jeden wielki grzmot, z grupy wagantów wyleciał spory Kamień i trafił w nachylony łeb Kozuba. Kozub zachwiał się, podniósł głowę. Lecz w tej samej chwili nadleciał drugi kamień i trafił go między ślepia. Kozub wrzasnął chrapliwie i zalany juchą runął na wznak z rusztowania. Wtedy pod niebo uderzył wrzask tłumu, podniosły się pięści, poleciały kamienie wyrywane z bruku, powstał okrutny zamęt i nieprzejrzana ciżba zakołysała się, runęła do rusztowania. Pękła zapora halabardników i teraz, gdy tłum kruszył halabardy i tratował powalonych pachołków, któryś ze scholarów, z kapturem na głowie, śmigły pacholik w czerwonych, obcisłych spodniach, skoczył na rusztowanie, przeciął nożem więzy Barbary, zarzucił na nią opończę, porwał w ramiona, zbiegł i, chroniony przez resztę wagantów i socj uszów, znikł w skołtunionej burzy ludzkiej. Pośpieszył za nimi i wielebny pan, ksiądz Foldyn, chudy, wysoki, podobny do straszydła. Tłum zaś rozbiegł się po mieście, wyrywał kamienie z bruku, ciskał nimi w ratuszowe okna, wyłamywał zaparte drzwi, niszczył sprzęty w domach rajców miejskich, przewrócił dra-pichrustowi budę ze świętymi relikwiami i gonił uciekających pachołków. Na ziemi pod załamanym rusztowaniem charczał konający Kozub, jego hycel zaś dyndał na powrozie, na belce rusztowania. Odcięte od wozu konie biegały po rynku z przerażeniem w ślepiach, kwiczały i gryzły ludzi, tratowały, aż w końcu i one legły z przetrąconymi nogami, ciężko zdychające. A kiedy gniew tłumu doszedł do ostatnich granic, na frydec-kim zamku rozwarła się szerokp brama, a z jej głębi jęły się wynurzać miarowym krokiem szeregi zaciężnych soldnerów frankońskich. Dudni ostry, urywany rytm ich kroków, ślepią złe oczy spod hełmowych okapów, jeżą się schylone kopie. Na blankach zaś wysuwają się ze strzelnic lufy muszkietów. Padła cudzoziemska komenda. A wtedy schylone kopie werżnęły się w kotłującą ławę ludzką, a z blanków rzygnęły strugi ognia. 8 Ondraszek I N M tiasto jeszcze spało, choć noc nasycała się powoli mlecznym świtem. Ondraszek oparł się o kamienny słup, podtrzymujący sklepienie loszku, i słuchał przedrannej ciszy. Przez okno, poprzez kratę, sączył się miękki szmer wody z rynkowej cysterny. Na 82 dnie ciszy błąkały się, jak westchnienia, ostatnie kląskania słowików. Ondraszek przymknął, oczy i przywołał pod powieki wspomnienie owej dziwnej dziewczyny o włosach jak płomień, ujętych szafirową wstążką w puszysty węzeł na karku. — Chawwah! — szepnął, gdyż uległ złudzeniu, że widzi dziewczynę tuż obok siebie. Tylko dłoń wyciągnąć, a dotknie jej ramienia. Wtedy dostrzeże jej czarne, głębokie, duże i jakby zdumione oczy. Na ich dnie czai się tajemnica życia. W źrenicach zaś tli się miłosne zapamiętanie. Nie umiałby powiedzieć, kiedy ją spotkał przy cysternie. Może temu tydzień, może miesiąc. Cz*is bowiem zatrzymał się w loszku od chwili, gdy Ondraszek zrozumiał, że stał się' infa-misem. Zaciera się tamten dziwny dzień... Nie! Te była noc. Zaciera się tamta dziwna noc i Ondraszek nie wie, gdzie ją umieścić. Pamięta tylko, że stanął wtedy przed cysterną i zapatrzył się w strugę wody cieknącej z rozdziawionego pyska wieloryba. Na wielorybie siedział okrakiem nagi Tryton i trzymał na barkach ogromną muszlę. Woda srebrzyła się migotliwie w pełni księżyca i bełkotała słodko. Powierzchnia marszczyła się sunącymi kołami obrzeżonymi srebrem, pachniała wiosną, była nasycona namiętnym śpiewem słowików, a duże perły leciały na dno i wynosiły się wdzięcznym łukiem. Perły były także srebrne. Na powierzchni pękały. Ondraszek włożył dłoń w wodę i widział zdumiony, że ręka powleka się przejrzystym, chłodnym srebrem. Czekał na dziwną dziewczynę o włosach jak ugłaskany płomień, przewiązanych szafirową wstążką. Dziewczyna przyszła. Patrzył urzeczony, jak szła powoli przez uśpiony rynek, smukła i wiotka, ubrana w dziwne szatki jakby z muślinu, nie podług tutejszej maniery. Na głowie niosła dzban przypominający grecką amforę. Była podobna do Sulamith z Pieśni nad pieśniami króla Salomona. Oto wyszła w nocy, by nabrać wody i przynieść umiłowanemu. Jak w tamtej Pieśni nad pieśniami. — O, jakożeś piękna, przyjaciółko moja, o, jakożeś piękna! — szepnął. Dziewczyna zauważyła Ondraszka w błękitnym cieniu Trytona. Zawahała się, w jej oczach zamigotał lęk. Potem zdjęła dzban z głowy, przystąpiła do cysterny. — Daj mi się napić — rzekł. Dziewczyna nabrała wody w dłonie i podała mu do ust. — Kto ty jesteś? — zapytał. — Chawwah! — Nie znam takiego imienia. Widziałem cię już kilka razy, idącą w nocy przez rynek. Zawsze chodzisz po wodę? — Nie zawsze... — Bo wtedy nie miałaś dzbanka. Szłaś jednak do cysterny. — Gdy był księżyc na niebie. Słucham wody... — Kto ty jesteś? — Powiedziałam, że Chawwah. Po waszemu Ewa... — Hebrajskie to imię? . — Tak. Jam Żydówka. Mój ojciec jest kupcem. Przyszedł z Moguncji. Przed rokiem niespełna. — Daj mi jeszcze pić! Dziewczyna znowu nabrała wody w złożone dłonie i podała. Wtedy Ondraszek zauważył, że dłonie jej są małe i różowe w głębi. Wydały mu się podobne do rozwartej muszli, w której szumi nie morze, lecz życie. Woda przeciekała przez palce dziewczyny. — Pij! — zachęciła go z dziwnym uśmiechem. Ondraszek schylił się i zanurzył usta w jej dłoniach. Woda pluszcze jednostajnie i pluszcze. Ondraszek słucha wciąż oparty o kamienny słup i przeżywa wtórnie owo niezrozumiałe wzruszenie. Na dnie ciszy gasną dźwięki słowiczej melodii, podobne do spadających pereł. Dźwięki są miękkie jak ów plusk wody, zaokrąglone i różowe. Ondraszek słucha ich i musi myśleć o Chawwah, o tajemniczej dziewczynie z włosami jak ugłaskany płomień. Z ich barwą kłóci się zuchwale szafir atłasowej wstążki. Dziewczyna nie idzie, lecz płynie w księżycu jak stworzona z mgły. Amfora na jej głowie, podtrzymywana podniesionymi wysoko ramionami, uzupełnia linię jej ciała w skończenie piękny kształt. Zarysy amfory, głowy, pod- 84 I niesionych ramion, piersi, bioder i nóg kojarzą się z odurzającym urokiem Pieśni nad pieśniami. Ondraszek przechyla głową do tyłu, zamyka oczy i skanduje szeptem jak modlitwę: O, jakożeś piękna, przyjaciółko moja, o, jakożeś piękna! Oczy twoje jako oczy gołębicy... Zęby twoje jako stado owiec jednakowych™ Wargi twoje jako sznur karmazynowy... Szyja twoja jako wieża Dawidowa... Obie piersi twoje jako dwoje bliźniąt sarnich, które pasą się między liliami... Wszystkaś ty piękna, przyjaciółko moja, a zmazy nie masz w tobie! W mieście zapiał kogut, odpowiedział mu drugi, potem trzeci. Gndraszek zstąpił na ziemię i spojrzał z obrzydzeniem na wilgotną posadzkę kamienną, na kupę stęchłej słomy pod ścianą, na leżących w niej ludzi. Ludzie śpią jak uznojone zwierzęta. Ich zmierzwione kształty majaczą w rzedniejącym mroku. W oknie pod sklepieniem różowieje świt w kwadratowym wyimku nieba, gasną powoli gwiazdy, niebo zaś jest na krzyż przekreślone zardzewiałą kratą. Usiłował ją wyłamać wczoraj i przedwczoraj, lecz tylko dłonie poranił. Trzej socjusze, ci sami, co mu pomogli uprowadzić Barbarę l Frydku, jeden niemrawy łatacz butów, który się tu dziwnym trafem przyplątał, dwóch fuszerów, czyli szturarzy, oraz pijaczyna masełko*, zięć kuśnierskiego mistrza Hawranka, patrzyli na niego zdumieni, gdy się z kratą mocował. Potem uśmiechali się z niewiarą, gdy nie ustawał w wysiłku. — Ty, scholar! — zawołał wreszcie jeden z fuszerów — Rychlej kocur zapłacze, aniżeli ty wyłomiesz tamte mrzeże! Już nie tacy próbowali, a nie zradzili! — Pomóżcie mi! — krzyczał na nich. — Diabła zjesz! — zakpił cherlawy łatacz butów. — Siedź! Czy ci tu źle? — bełkotał masełko, cuchnący baranim łojem. Socjusze trzymali się na uboczu. Patrzyli w milczeniu na jego szamotanie się z kratą. Potem jeden z ¦aich, dziobaty Ho- 85 leksa, czeladnik stolarski, przystąpił do niego, położył dłoń na ramieniu. — Daj spokój, Ondraszku! Nie zradzisz! — rzekł spokojnie. Ondraszek odpadł od kraty i pozwolił się zawieść pod ścianę. Usiadł i zakrył twarz dłońmi. — Jutro będziesz wolny! Ty i my! — szepnął do niego Jura Budniok, barczysty czeladnik sukienniczy, ten, który niósł omdlałą Barbarę aż do lasu. Był bowiem najsilniejszy z całej gromady wagantów, scholarów i socjuszów. Trzeci socjusz, również sukienniczy czeladnik, jąkający się Rużiczka, który przywędrował gdzieś spod Litomierzyc, jął przekładać swój plan. Nachylili się wszyscy, słuchali pilnie. — My nic nestratimy! — dowodził szepleniąc zabawnie, gdyż przednie zęby miał wybite. — My swobodni holcy, swiet przed nami dokorzan odewrzeny. Dneska zde, zjitra tam, wszu-de nasz dum. Jenom ty, Ondraszku, ty budiesz infamis, a to je hodne szpatna wiec! Ze szkoły tiebie wyhodzu nikde tiebie ne-przyjmu, wisz, ja tiebie neco powim, kamerade! Pojt' z nama w swiet! Swiet je weliki, swiet je daleki, swiet je nasz!1 — zakończył refrenem z jakiejś włóczęgowskiej piosenki. — Non omnis moriar!2 — poparł go uroczyście Hołeksa. Lubił się bowiem popisywać łaciną, chociażby nie do rzeczy, gdyż jego ojciec był organistą i rektorem w Pszczynie i uczył go łaciny na Horacym. Horacy przywiódł Ondraszkowi wspomnienie zasuszonego magistra Lucchesiniego, który wykładał retorykę w schola particularis w Przyborzu, a Ondraszka za jego bystry umysł wielce miłował. Wszak nieraz mawiał, że fortuna vitrea est3... Magister Lucchesini z przekrzywioną peruką ostrzegał go także przed tamtą dziwną dziewczyną.. Chawwah. 1 (Rużiczka mówi gwarą morawską): My nic nie stracimy! My wolni chłopcy, świat jest przed nami otwarty Dzisiaj tu, jutro tam, wszędzie nasz dom Tylko ty, Ondraszku, ty będziesz infamisem, a to jest bardzo brzydka rzecz! Ze szkoły cię wypędzą, nigdzie cię nie przyjmą, wiesz, ja ci coś powiem, kamracie! Chodź z nami w świat! Świat jest wielki, świat jest daleki, świat jest nasz! 2 (Łac.) Nie wszystek umrę! 3 (Łac.) szczęście jest kruche... i — Jej imię wykłada się — tłumaczył mu raz — na język niemiecki „die Lebensgebende", a na twój język „życiodajna stwora". Ale ja nie powiem, czy ona jest życiodajna... Ona jest córką Selene, ona jest córką Artemidy, ona jest księżycową dziewczyną... Ja ci powiem. Ona jest podobna do nocnych gra-santów, których uczeni zwą noctambuli, gdyż są affectionibus księżyca podlegli1... Ona nie może być życiodajna, lecz... Ona w lunarne dni może być ci zgubą! — Omnia vincit amor!2 — rzucił mu wtedy Ondraszek zuchwale i wybiegł z klasy. Nazajutrz była pełnia księżyca i Ondraszek znowu czekał przy cysternie na Chawwah. Widział, jak wynurzyła się z granatowego cienia kamienicy rynkowej, jak szła przez rynek, podobna do zjawy przeniesionej z biblijnego krajobrazu, z dzbanem w kształcie grecMej amfory na głowie, smukła, lekka, urzekliwa. I znowu dała mu się napić wody ze złożonych dłoni. A potem przechyliła lekko głowę do tyłu, wpatrzyła się w księżyc i zaczęła cicho śpiewać: Ani chawacelet haszarom szoszanat haamakim. » Ketapuach baacei hajaar. Chen dodi bein habanim, becilo ehimadti wejaszawti upirio matok lechiki!* — Co to śpiewasz, Chawwah? — zapytał. Dziewczyna przeniosła wzrok na niego. Ondraszek ujrzał jej ciemne, gorejące oczy. Uśmiechnęła się, zarzuciła mu ramiona na szyję. 1 Łac.) ...których uczeni zwą lunatykami, gdyż są wpływom księżyca podlegli... 2 (Łac.) Miłość wszystko zwycięża! 8 (Chawwah śpiewa po hebrajsku 1. i 3. wiersz II rozdziału Pieśni nad pieśniami króla Salomona): Jam jest jako róża sarońska, a lilia przy dolinach. Jako jabłoń między drzewem leśnym, tak miły mój między młodzieńcami. Pragnęłam siedzieć w cieniu jego i siedzę, bo owoc jego słodki jest ustom moim! 87 — O naszej miłości śpiewam! — szeptała, a jej ciało pachniało rozkwitłymi lipami, drżąc w jego ramionach. — To miłosna pieśń dziewczyny z Sunanu, Sulamith... Koguty przestały piać, gdyż już miasto zbudziły. Do loszku wstępował przez kratę ledwo ocknięty dzień, gwar ludzi i rzeczy. Skrzypiały drzwi otwierane i uwalniane z rygli, nawoływały się mieszczki sennymi jeszcze głosami, gdakały kury swarłiwie, u świętego Jana Nepomuka odezwała sią sygnaturka, pobekiwały kozy wypędzane na podmiejskie łęgi, rżały konie i tłukły kopytami o bruk, a gołębie wylatywały z szumem spod kalenic i z gołębników, plaskały skrzydłami i gruchały na dzień dobry. Słońce zaś zabierało się do wędrówki po niebie. Ondraszek uprzytomnił sobie, że gdy wyjdzie ono ponad dachy Przyborza, przyszmatlą się grubiańscy pachołcy miejscy z halabardami i na rynek wyprowadzą jego i trzech rebelizanc-kich socjuszów. Skrzywił się, zacisnął usta. Nie! Rynku nie będzie zamiatać! A jego towarzysze, wspólnicy chybionej rebelii, nie będą zwozili w taczkach kamieni, jak uradził sąd miejski. Przyrzekli! Zwinął pięści, przy warował jak do skoku. Na ustach poczuł słony smak. To krew z zagryzionej wargi. Oprzytomniał, uciszył się. Zaczął przepatrywać ubiegłe zdarzenia. Ha! Piękne to było i radosne, gdy wiódł zbuntowanych socjuszów na ratusz... Czeladnicy wrzeszczeli i odgrażali się, wywijali toporami, ludzie uciekali, majstrowie zapierali drzwi drągami, wyglądali szparami, przeklinali Ondraszka, oni zaś szli hyrnie i groźnie. Tłoczyli się za nim wielką, nieskładną kupą. Dotarli do drzwi ratusza. — Chcemy się u jednać z burmistrzem i z majstrami! Chcemy sprawiedliwości! — wrzeszczeli i napierali na drzwi. Drzwi były grube, zamczyste, dębowe. Nie chciały ustąpić. Socjusze skoczyli, przywlekli długi, ciężki tram jodłowy. Ujęli go w dłonie i jak taranem walili w bramę. Brama trzeszczała, szczepała się, łamała. Inni pomagali toporami. Brama runęła i tłum wtłoczył się ze zgiełkiem na szerokie schody, wiodące do radnicy. Wpadli do paradnej sali i zastali pustki. Kiż diabli? Przecież byli wszyscy! I burmistrz Pospiszil, i rajcowie, i cała tamta hałastra cechowa, gruba, brzuchata, z wyzysku socjusza tyjąca! Gdzież się podzieli, aże gdzie? Diabła zjedli łebo wypili!... Socjusze połamali stół burmistrzowski, połamali ławy, porąbali drzwi, zdarli ze ściany portrety dawnych rajców i burmistrzów, ba, nawet portret jaśnie pana graf a Prażmy, ba, nawet w suto złoconych ramach portret samego cesarza rakuskiego 0 wybałuszonych, rybich oczach i z grubą habsburgową wargą. Podarli szpargały, podarli jakieś księgi, wyrzucili wszystko oknami na rynek, a gdy wyrzucali, dostrzegli biegnących dra-bantów miejskich z halabardami i pikami. — Uciekejcie! — wrzaśli ci przy oknach i wszyscy uciekli. Próżno krzyczał na nich Ondraszek, próżno zabiegali im drogę jego trzej towarzysze! Nic nie pomogło. Tamci umknęli bocznymi drzwiami, rozbiegli się po mieście, przywarowali w podmiejskich zagajnikach, a pachołcy i drabanci powiedli w triumfie Ondraszka i jego towarzyszy do loszku. Gdy ich wiedli, Ondraszek ujrzał burmistrza i kilku rajców na dachu ratusza. Usmarowani sadzami, usmoleni, podobni do przerażonych, brzuchatych diabłów. Zrozumiał, że schronili się w kominie, gdy rebelizanci wyłamywali drzwi ratuszowe, i teraz po żelaznych klamrach wyłażą na dach, i wrzeszczą o ludzkie 1 Boskie poratowanie. A reszta tłoczy się chyba nadal w kominie szerokim i sklepionym jak Lucyferowa komnata. A potem sąd miejski z burmistrzem, rajcami, cechowymi majstrami i pachołkami nadstawiającymi halabardy! Gniew miotał nimi i sapali z oburzenia. Chłystek, powsinoga, heretyk przemierzły, nie mający w uczciwości władzy przez Boga nadanej, wszetecznik i chyba charakternik, gdyż zadaje się z gamratką przy cysternie w czas księżycowych nocy, rebelizant i nieznabóg! On to prowadził socjuszów na ratusz, on nakłonił ich do rebelii, on był przyczyną, że wszyscy, salwując życie, a więc sławetny imć burmistrz, rajcowie i starsi cechowi narażając na szwank swój honor, przez komin na dach uchodzić 89 musieli! Inaczej tłuszcza, podbechtana przez Ondraszka, byłaby ich zarąbała toporami... Zgorszenie to niesłychane i jak Przyborze Przyborzem, pamiętnika nie ma, by coś podobnego działo się kiedykolwiek w tym pracowitym i bogobojnym miasteczku morawskim! On to skrzyknął przeróżnych przecher i łazęgów z okolicy co niemiara, pozbierał czeladników ze wszystkich cechów, i tych, co pilnie pijacują i co uczciwie chcą się wyzwolić, i tych, co przez rok wędrować mieli po dalekim świecie gwoli nabrania większego kunsztu rzemieślniczego, i tych, co za karę skazani zostali na rok wędrówki, gdyż ich majstersztyk przy wyzwolinach był niepodarzony, i tych, którzy również przez rok mieli wędrować za karę, gdyż niecnie kramarzyli ze służebnymi dziewkami u mistrza. Wszystkim głowę zawrócił i zbuntował do imentu! A sekundowali mu gorliwie znani opryszkowie cechowi, stolarczyk Holeksa i sukienniczykowie Budniok z Rużiczką, obaj wygadujący nieprzystojnie na cech-mistrzów i pomawiający ich szpetnie o zdzierstwo i wyzysk socjuszów! Ha, niedoczekanie ich! Obaniały burmistrz musiał wciąż tłuc młotkiem po mosiężnym dzwonku, by uciszyć pokrzykujących starszych cechowych i rajców. Oni zaś wcale nie chcieli się uciszyć, tylko coraz mocniej zapalali się w gniewie i wzajemnie podjudzali do wrzasku. Krzywda bowiem stała się niesłychana, krzywda o pomstę do nieba wołająca, że tamte szubieniczniki i tamten świszczypała, scholar z Janowie, patrzący zbójem po ludziach i żgający nożem pijaków na rynku, uczynili tyle zawieruchy w Przyborzu! Wszak jaśnie pan graf Prażma zaprowadził Burgrecht* pod miastem, proteguje szturarzy, proteguje łataczy butów, proteguje zagranicznych handlarzy, sprowadza ich gdzieś aż z dalekiej Moguncyjej, w jarmarki na świętego Marka i na świętego Szymona Judy zarzuca przyborski rynek swoim płótnem, suknem i butami pośledniego gatunku, dworscy fuszerzy szyją obuwie, dworscy kuśnierze odbierają zarobek cechowym kuśnierzom, krzywda się dzieje, krzywda i jeszcze raz niesłychana krzywda!... 90 Powiada ten okpiświat i sowizdrzał Holeksa, że niektórzy starsi cechowi łamią prawa cechowe, że w ich warsztatach pracuje nie dwóch, lecz kilku, ba, nawet kilkunastu czeladników, i to za psie pieniądze! Co mu do tego? Powiada, że wyzwala się masełka bez wykazania się przez nich majstersztykiem jakoby dlatego tylko, że taki masełko synem lub zięciem mistrza cechowego. A co mu do tego?... Taki piekielnik zamierza L nowe prawa zaprowadzać? Powiada drugi rebelizant, sukienniczyk Jura Budniok, że dzieje się krzywda tym czeladnikom, którzy już dawno po wyzwolinach, a wciąż czeladniku ją u mistrzów, żonaci i biedę klepiący, nie mogą założyć własnych warsztatów i sprzedawać we własnych kramach rynkowych! Takie prawo przecież pisane w grubych księgach cechowych, prawo przez jaśnie panów grafów sygnowane, przez samego najmiłościwiej nam panującego cesarza rakuskiego zatwierdzone! Pienili się z gniewu i krzyczeli starsi cechowi, stateczni jura-towie, mistrze bednarscy, kołodzieje, rymarze, sukiennicy, ka-pelusznicy, kuśnierze, szewcy, stolarze, powroźnicy, kotlarze i przeróżne lepigliny, ilu ich tam wszystkich było, i wszyscy się domagali surowej kary, przede wszystkim dla nie dowarzo-nego scholara i porubcy Ondraszka Szebesty z Janowie, gdyż on był przyczyną nieszczęsnego poruszenia w mieście, a następnie dla trzech chacharów: socjusza Holeksy, socjusza Bud-nioka i socjusza Rużiczki. Długo się pieklili i dopiero wtedy nastała cisza, gdy burmistrz z rajcami wrócił z narady i odczytał wyrok, że Ondra-szek Szebesta ogłoszony infamisem, że w najbliższą niedzielę, gdy ludzie pójdą na nabożeństwo, za karę będzie zamiatał rynek, po czym ma być zakuty w kuny przed ratuszem aż do zmroku, w nocy zaś — wyświecony z miasta i wysmagany. A tamci trzej nieszczęśni socjusze i zakały cechowe, Holeksa, Budniok i Rużiczką, ci będą zwozili kamienie przed nabożeństwem, potem też będą zakuci w kuny przed ratuszem do zmroku i wyświeceni z miasta po wieczne czasy, amen! Wszystkim inszym zaś, co brali udział w poruszeniu, daruje się winę, jako że okazali skruchę i prosili pokornie o przebaczenie, 91 tylko nagany udziela się im wielkiej i ostrzeżenia na przyszłość, okres zaś ich czeladnikowania przedłuża się o pół roku! A więc to dzisiaj? „Infamis! Infamis!..." — powtarza Ondraszek w myślach. — A powiadają mądrzy ludzie, co już niejedno skusili, żeby im nogi i ręce w mróz nie ziębły, posmarować sadłem liszki... — mamrocze ktoś w kącie. To chyba jeden z fuszerów. — Ażebyś we śnie cudne rzeczy widział, nasmaruj sobie skronie na noc krwią dudka! — radzi ktoś drugi. — A ja wom powiem, że to wszystko nic! — zabuczał ochryple masełko. — Pójdziesz kaj na złodziejkę, a nie chcesz, by psy na ciebie "Szczekały, miej przy sobie oko wyłupione żywemu psu czarnemu. A jeśli rnosz przy sobie psie serce, psy uciekają... — A wiecie, co trzeba robić... co trzeba mieć przy sobie, by nie sfatygować się idąc piechty? — zaszeleścił znowu jeden z fuszerów. — Oto bylicę mieć przy sobie, a skutkuje. A jeśli kto na nogi podupadł, niech je sobie sokiem z bylicy i dziegciem posmaruje. Kładą też wędrowni czeladnicy pokrzywę do obuwia, aby się nie zmordowali w drodze. „Infamis! Infamis!..." — powtarza Ondraszek. Nie może się z tym pogańbieniem oswoić. Cóż to jest infamis? Człowiek bez czci, wypędek ze społeczności, banita, otrok pogardzany przez wszystkich. On, syn wolnego chłopa, infamisem! O, żebyście diabła zjedli!... Co teraz pocznie? Stanęło przed nim czarne jądro nocy, w które, wie, musi się zanurzyć i błądzić ornac-kiem. — A jo wom powiadom — dochodzi go znowu czyjś głos z barłogu — że nie ma nic zbawienniejszego, co od wszelkiego zła i czarów chroni, jak inkluz. Ho, ho! Inkluz! — Inkluz! — powtórzył Ondraszek i struchlał. Sięgnął pod koszulę, wymacał pusty woreczek. W woreczku był inkluz, lecz już go nie ma! — Chawwah! — szepnął z goryczą. Ujrzał znowu dziewczynę o włosach podobnych do ugłaskanych płomieni, miedzianowłosą dziewczynę, smukłą, wiotką, urzekliwą. 92 — Podobna jesteś palmie, a piersi twoje gronom winnym — szepnął wtedy w miłosnym uniesieniu. Dziewczęce palce błądziły po jego piersi. — Co to masz? — zapytała Chawwah. — To inkluz! — rzekł i podał jej pieniążek wysupłany z woreczka. Woda pluszcze w cysternie, księżyc kąpie się w wodzie, granatowe cienie wydłużyły się i stanęły pod ścianami, a dziewczyna waży w dłoni pieniążek i uśmiecha się dziwnie. — Miłujesz mnie, jak ja ciebie miłuję? — szepnęła. Wrzask pijanych majstrów, furmanów i podmiejskiej gołoty wywalił się z rynkowej karczmy, skłócił ciszę, przemienił się w niemrawy bełkot. Bełkot rośnie, toczy się przez rynek, zmierza do cysterny. — Nocznica! Gamratka! Żydowica! Płanetnica!... — wrzeszczą pijacy i szmatławą kupą śpieszą do Ondraszka i Chawwah. — Uciekaj! — rzucił Ondraszek dziewczynie. Chawwah pobiegła, Ondraszek zastąpił drogę napastnikom. Zwalili się na niego. Ondraszek uskoczył, uchylił się, trzasnął pięścią w czyjąś gębę. Krzyk wzrósł, rozmnożyły się przekleństwa! Rozjuszeni pijacy nacierają, przekraczają zwalonych, sięgają do gardła Ondraszka. Ktoś ułapił go za grdykę. Ondraszek sięgnął po nóż za paskiem. Nóż zalśnił ostrzem zakrzywionym do tyłu. Ondraszek pchnął na oślep. Nie wiedział, czy w brzuch, czy w piersi. Wyleciał świdrowaty krzyk, przemienił się w wycie. Tamci oprzytomnieli. Znowu rzucają się na Ondraszka. On zasię pchnął nożem raz i drugi, i trzeci. Wciąż na oślep. Na dłoni czuje lepką krew. Przed nim kładą się ludzie. Teraz uciekają... Z mroku bocznej ulicy wypadają nocni stróże z halabardami i latarniami. Ondraszek żgnął nożem jeszcze jednego napastnika, zwalistego draba, co mu był w drodze stanął i za gardło ułapił. Drab rozkrzyżował ramiona i zwalił się na wznak. Ondraszek pomknął w ulicę Menniczą. Poleciał za nim zbełtany krzyk, tupot butów i wołania: — Scholar! Przeklęty scholar!... 93 Ondraszek poszukał w kieszeni. Jest nóż! To dobrze, że nie znaleźli go drabanci! Zanim zdołał go wydobyć, już mu wykręcili ramiona do tyłu i związali powrozem. Teraz ma ręce wolne, nóż ukryty w kieszeni szamerowanych spodni, lecz odgradzają go kraty od wolności, a od całego świata odgradza go piętno infamisa. Ondraszek nie słucha już niczego, tylko patrzy w swoje myśli. A myśli wloką się jak żebraki, dziady kościelne, kuternogi owrzodziałe. Po cóż mieszał się w owe sprawy socjuszów? Zwabili go raz i drugi do karczmy, zamknęli się w tylnej izdebce i radzili. Szczerbaty Rużiczka wypominał mu wciąż, że gdyby nie on, nie udałaby się wyprawa do Frydku po Barbarę. — A ja ti rzikam, kamerade, że to była hromsko opoważliwa wiec! — szeplenił przez szczerbę w zębach. — Lidu jak mrowec i kdyby ne ten hodny fararz, co nam dopomohl, wszechno by wzali czerci! A ta twoja holka, Barbara, była hodnie tieżka. Ale jam se prawił, hrom a peklo, pro mojeho kamerada On-draszka ponesu ji bai i na konec swieta., I dobrze wisz, kamerade, że to ja wszechno udilal. Tet' nam musisz pomahat' w na-szim boju o sprawedłnost!1 Ondraszek zgodził się. Trudno opuszczać towarzyszy w potrzebie, jeżeli oni go w potrzebie nie opuścili. Wszak istotnie, gdyby nie Rużiczka, Budniok i Holeksa, którzy zwołali wszystkich wędrownych socjuszów z okolicznych miasteczek i z drogi, gdyby nie ci scholarowie, którzy pociągnęli z ochotą za szczerbatym i jąkającym się Rużiczka, i gdyby nie te łazęgi przeróżne, wypędki kleryckie i waganty, uwielbiające rubaszny dowcip Rużiczki i jego sprośne facecje o dziewczynach i mieszczkach, gdyby nie te powsinogi, które poszły kupą na frydecki kiermasz, by wyzwolić z obieży Ondraszkową Barbarę, 1 A ja ci mówię, kamracie, to była diabelnie zuchwała rzecz! Ludzi mrowie i gdyby nie ten czcigodny proboszcz, który nam pomógł, wszystko by czarci wzięli! A ta twoja dziewczyna, Barbara, była porządnie ciężka, lecz powiedziałem sobie, niech to piorun trzaśnie, dla mojego kamrata poniosę ją chociażby na koniec świata. I dobrze wiesz, kamracie, że wszystko to ja zrobiłem. Teraz ty nam musisz pomóc w naszej walce o sprawiedliwość! 94 wszystko by diabli wzięli! Przystał więc do ich spisku i powiódł ową całą niemrawą gołotę na ratusz! Splunął z obrzydzeniem, bo nie mógł przeboleć, że wszyscy, prócz najwierniejszych kamratów, uciekli na widok nadbiegającej zgrai halabardników. A przecież mogli tak lacno obezwładnić ich, połamać im halabardy, przegnać za bramę, zagarnąć całe miasto i wymusić na przerażonych majstrach i starszych cechowych ustępstwa! Uciekli jak barany!... — Przeklęta hałastra! — mruknął z pasją i splunął. — Ja tiebie rzikam, Ondraszku, neżlob se po daremnicyt Dneska im pokażemy, tym zatracenym zmrzakom!1 — uciszał go Rużiczka patrząc z niepokojem na jego rozterkę. Rozdzwoniły się dzwony na sumę, gdy przyszli miejscy pachołkowie i wywiedli Ondraszka i jego trzech towarzyszy na rynek. Ondraszka oślepiła ulewa słońca, zmieszał gwar ludzi. Holeksa w ostatniej chwili jeszcze nie omieszkał mu przypomnieć o umowie. Przy drugim jazie nad Lubina! Ludzie patrzą, kpią, śmieją się, dziewczyny piszczą i trącają się, mieszczki załamują dłonie na widok urodziwej twarzy Ondraszka, Ondraszek zaś idzie między pachołkami i nie widzi sposobu, by skoczyć w bok. Rużiczkę, Hołeksę i Budnioka poprowadzono za miasto do kamieniołomu, skąd mieli wozić kamienie w taczkach. Jego wiodą do cysterny. Ondraszek nikogo nie widzi. Stąpa jak w szarej, bełkotliwej mgle. Widzi tylko wyłupiaste kamienie bruku i widzi tylko swoją gańbę. On, syn wolnego chłopa! O, żebyście diabła zjedli!... Stanął przed cysterną. Woda pluszcze w słońcu i przypomina mu miedzianowłosą dziewczynę, Sulamith z Sunamu. — Mosz mietłę, a zamiatej! — słyszy czyjś twardy, urągliwy głos, podobny do warczenia psa. Ktoś wpycha miotłę w dłoń Ondraszkowi. Oczy jego błądzą po garbatych kamieniach bruku. Kamienie są szare i wilgotne. Dostrzegł między nimi 1 Mówię ci, Ondraszku, nie złość się niepotrzebnie! Dzisiaj im pokażemy, tym łajdakom! monetę. Schylił się, wydobył ją ze szczeliny. To inkluz! Jego tnkluz!... — A wy, ludzie, rozstąpcie się, bo bydzie zamiatać rynek! — woła ktoś w tłumie. — Infamis! Ondraszek zacisnął pieniążek w dłoni, podniósł głowę. Ujrzał ścieśniony*krąg gawiedzi. W jej oczach jarzy się złośliwa radość. Przed nim najeżone halabardy. Wymacał nóż w kieszeni spodni, wj^dobył nieznacznie, uchylił się gwałtownie pod rząd halabard, skoczył, podbił je grzbietem i runął w ludzką gęstwę. Ktoś tam krzyknął, ktoś się zwalił. Ondraszek uderzył głową w czyjś miękki, nadęty brzuch, uczynił się drobny wyłom w ciżbie. Jeszcze raz uderzył, pchnął znowu w brzuch, ktoś w tłumie stęknął, ktoś zakwiczał. Ondraszek uderzył nożem tego, co mu się zwalił na kark. Ostry krzyk przeszył rozgęgany bełkot. Przerażeni ludzie rozstępu ją się, potykają, wrzeszczą, przewracają. Ondraszek rozbija ich głową, roztrąca pięściami, a gdzie spotka twardy opór,^żgnie nożem. Krzyk rośnie. Ondraszek wydobywa się z przeklętego koła, przewraca ostatnich ludzi, ucieka... Przewala się za nim wrzask, grzmi tupot nóg, rosną wołania, raz po raz śmigają mu koło głowy kamienie i toczą się przed nim po bruku. Ondraszek wie, którędy uciekać. Zna wszystkie uliczki Przyborza. Zrozumiał, że jeżeli będzie uciekał ulicą Menniczą, a następnie skręci w Piekarską, ujdzie pogoni. Małe domki, zakamarki, opłotki i podwórza zmylą prześladowców. Za nim toczy się wciąż krzyk ścigającej go tłuszczy. Chyba ujdzie?... Wpadł w uliczkę Menniczą. Z przeciwnej strony wali kupa spóźnionych mieszczan i podmiejskiej biedoty. Rozciągają ramiona, grożą kijami, bo zrozumieli, że Ondraszek ucieka i że ominie ich radość z tak rzadkiego' widowiska. Ondraszek przez chwilę rozważa, czy skoczyć w ową hałastrę... Nie zradzi! Widzi się osaczony! Z obu stron piętrzy się triumfujący wrzask. Ondraszek wbiegł do sieni piekarza Mendrocha, znalazł się w ciasnym podwórzu. Zagrodziła mu drogę drewutnia. Skoczył na jej dach, skoczył na sąsiednie podwórze. Teraz ucieknie! 96 Wpadł w otwartą sień. Wyprowadzi go na ulicę Krzywą. Sień jest długa i ciemna. Zaniewidział w niej, sunął omackiem. Dojrzał z boku odchylone drzwi. Dosłyszał za sobą bełkot ludzi. Ludzie biegną za nim, wdrapują się na drewutnię. W głębi kuchni płoną polana na kominie. Smoliste płomienie liżą okap. Przypadł Ondraszek do komina, porwał żagiew, wybiegł na ulicę. Pogoni! za nim przerażony pisk kobiet w kuchni. Spojrzał, gdzie słomiany dach. Jest!... Na trzecim domu czerni się wysuszona strzecha. Cisnął głownią na kalenicę. Płomień zaszumiał i utknął w strzesze. Długo jeszcze ścigał go rozpaczliwy lament i krzyk ludzi. A gdy w końcu zabrakło mu tchu, oparł się o drzewo i spojrzał na przeklęte miasto. Dostrzegł z ulgą, że go nikt nie ściga, że z ulicy Krzywej bije pod niebo ogromny słup czarnego dymu. Słup jest sfałdowany, ciężki, opasły i przetykany jęzorami ognia. — A żebyście diabła zjedli łebo wypili! — warknął mściwie. Na rozstaju ponownie się obejrzał. Rude płomienie buchały wysoko nad miasto, a przerażone gęganie dzwonów kościelnych leciało stamtąd i narzekało żałośnie. Drogą biegli do miasta chłopi zwabieni pożarem. Ondraszek zawrócił w nadrzeczne wikliny. W głębi, nad ich rozchwianymi wierzchołkami, wynosiła się topola. Obok topoli płynie Lubina, na Lubinie rozczapierzył się drugi jaz. Przy jazie mają się wszyscy spotkać, jak się byli umówili. Rużiczka, Holeksa i Budniok. Przedzierał się przez gęstwinę, kołował, aż w końcu dotarł na polanę. Nad polaną szumi topola. Towarzyszy jeszcze nie ma! Chyba nadejdą?... Postanowił czekać do zmroku, a jeżeli nie przyjdą, znak to niechybny, że z nich niezguły i osmolone mamlasy, że zamknięci w dyby pod ratuszem obżerają się wstydem... Usiadł pod topolą, odetchnął z ulgą. Teraz dopiero zauważył, że w lewej dłoni zaciska pieniążek i trzonek italskiego noża o klindze wykrzywionej do tyłu. Magister Lucchesini kiedyś go darował. Ha, magister Lucchesini! Fortuna variabilis!' I 1 (Łac.) Szczęście jest zmienne! 7 Ondraszeis 97 Nóż wsunął za pasek, pieniążek włożył do woreczka na piersi. Wyciągnął się na trawie, podłożył ramiona pod głowę. Nie wiedział, kiedy zasnął. Czuł się tu bowiem bezpieczny i odgrodzony od złości miasta. Zbudziły go ludzkie głosy. Zbliżały się do polany. Zerwał się, wyciągnął nóż, zaczaił. Ha, wszak to towarzysze! Paiżiezka, Budniok i Holeksa. Idą, mocno sfatygowani, podrapani, okrwa-wieni, lecz dobrego ducha. A więc jednak uciekli! Klną jak wszyscy diabli. Ich słowa nabrzmiałe są gniewem, przechwałką i triumfem. Rużiczka gdacze jak zacietrzewiony kogut. Długo siedzieli pospólnie i radzili. Wrzask i pożar w mieście konały powoli, podobnie jak powoli skonał lament dzwonów. Słońce przetaczało się ku zachodowi. Postanowili ruszyć w drogę. — Tóż, jak bydzie z tobą, Ondraszku? — zapytał Holeksa. — Nie idę z wami! — Co chcesz robić doma? — Nie wiem... — Chyba do zbójników przystaniesz? — zapytał Budniok. — A choćby i do zbójników! — Z ciebie byłby dobry herszt zbójnicki! — podjął z uznaniem Holeksa. — Może... — Ty budiesz wiseti na szibenicy!1 — wtrącił Rużiczka. — A ty ze mną! — odciął się Ondraszek. Rużiczka ściągnął buty, narwał pokrzywy i kładł do środka. To samo czynili jego towarzysze. — Co to robicie? — zdziwił się Ondraszek. — Słyszołeś w loszku, jak, tamten fuszer powiadoł, że pokrzywa w butach chroni nogi przed zmęczeniem. A przed nami droga daleka! Ho ho!... — Ano! Przed nama cesta welmi daleka!2 — przyświadczył Rużiczka wciągając buty na nogi. 1 Będziesz wisiał na szubienicy! 8 Tak! Przed nami bardzo daleka droga. 98 Wstali wszyscy, spojrzeli sobie w oczy. Oto rozejdą się i kto wie, czy jeszcze się kiedy spotkają. — Swiet je weliki, swiet je daleki, ale potkati se muże-my! — zaczął znowu Rużiczka. — Jak myślisz, Ondraszku?1 — Tak, spotkać się możemy! — Kdyż ti budę żywobyti tiżiti, pamataj, jam twuj ka-merad!2 — Bywajcie! — rzekł Ondraszek, podał każdemu dłoń i poszedł. — Na schledanou!8 — zawołał za wszystkich Rużiczka i ruszył z towarzyszami wzdłuż rzeki. Ondraszek był już daleko, gdy posłyszał śpiew Rużiczki, że „swiet je weliki, swiet je daleki, swiet je nasz..." 1 Świat jest wielki, świat jest daleki, ale spotkać si<; możemy! Jak myślisz, Ondraszku? 2 Gdy będziesz mia! ciężkie życie, pamiętaj, żem twój kamrat! 3 Do widzenia! . ¦ . . FORTUNA YARIABILIS ndra- szek wrócił do domu jak ów. biblijny syn marnotrawny. Ojciec uniósł się gniewem, lecz kiedy Ondraszek uchwycił jego podniesioną pięść, odrzucił ją z pasją, a potem warknął: — Nie waż się uderzyć!... — i wyszedł trzasnąwszy drzwiami, gniew Szebesty przemienił się w żal. 100 „Toś ty taki? — myślał ojciec z goryczą. — Toś ty taki?" Przyszła matka i jęła przekładać, że skrzywdzili go źli ludzie, że wiedzieli chyba, iż Ondraszek jest synem wolnego chłopa, że to przecież ich synek najmilejszy, że chcieli go nagrawać, każąc mu r3/nek zamiatać! Niech tylko pomyśli! Ich Ondraszek miał rynek zamiatać!... Nie zdołała jednak przekonać Szebesty. Słuchał jej, lecz równocześnie patrzył w swoje skołtunione myśli. Im goręcej stawała'w. obronie Ondraszka, im usilniej starała się jego przewinę zmniejszyć, tym bardziej zapiekał się Szebesta w gniewnym uporze. Poprzedni żal znikał, a następował nowy gniew i pęczniał w jego sercu. Ulgę mu to nawet przynosiło, gdyż czuł, że gniew napełnia go poczuciem siły w obliczu tamtej klęski. — Jo mu pokożę! — rzekł w końcu, gniotąc cynowy kubek w dłoni. — Gamratek mu się zachciewo! Rebelii mu się za-chciewo! Nie waży sobie nauki, przeto pachołkiem bydzie u mnie! Wołami bydzie jeździł, gnój bydzie kidoł w polu, drzewo rąboł w lesie! A jeżeli ni, to... — i cisnął pogiętym kubkiem. Pod wieczór Ondraszek wrócił do domu. — Ty! — rzekł twardo ojciec. — Jutro zaprzęgniesz woły i pojedziesz z Jurą do lasu. Z Jurą Plintą pojedziesz! Po drzewo! , Ondraszek zamroczył się. Jeżeli pojedzie wołami przez Jano-wice do lasu, wszyscy palcami będą go wytykali, głośno się pośmiewając. I wszyscy kpić będą z niego, że on, Ondraszek, co ze szlacheckimi synami na jednej ławie szkolnej siedział i mądrą łaciną dyszkursy z rektorami i magistrami w dalekim świecie wiódł składnie, teraz wcły popędza biczem. Woły powloką się noga za nogą, ociężałe, sennie, a on pójdzie koło wozu na ludzkich oczach. Ludzkie oczy zaś będą pełne piekielnej radości! — Nie pojadę! — postanowił hardo. — Co? Prawisz, że nie pojedziesz? — Rzekłem i powtarzam, że nie pojadę! Szebesta wstał spoza stołu, wielki, groźny, i jął się zbliżać 101 do Ondraszka. Oto ujmie go w łapy, ciśnie na ławę i zesmaga tyłek powrozem. Wypędzi z niego ów upór, złamie hardość! A wolę ojca musi syn uszanować! — Więc nie pojedziesz? — zapytał spokojnie, lecz w głosie jego wybłyskiwał gniew. — Powiadasz, że nie pojedziesz? — i sięgnął na ławę, ujął przygotowany powróz. Złożył go we dwoje, przystąpił jeszcze bliżej. Powoli zamierza się... Zanim jednak uderzył, Ondraszek, patrzący hardo w jege oczy, sięgnął za pasek po italski nóż. Wydobył go z pochewki, przygotował do uderzenia. ¦— Spróbuj bić! — warknął. W oczach jego łatały ognie, twarz skrzywiła się, usta zacisnęły. Szebesta osłupiał na widok noża. -— Ty zbóju! -— wybełkotał. -— To ty z nożem na ojca?... — Tak! Na ciebie!... — Co? Na mnie?... O, ty podciepie!... — syknął i porwany nagłą furią skoczył do syna. Ujęli się za bary, zwalili na podłogę. Wytrącony nóż poleciał z brzękiem. Ondraszek, przytłoczony ciężarem ojca, usiłował wydobyć się na wierzch, gryzł Szebestę i kopał, ojciec zaś zanurzył garść w jego włosach, przytrzymał mu głowę u podłogi, a drugą pięścią bił po twarzy. Ondraszek chciał sięgnąć jego gardła. Drugą dłonią szukał noża koło siebie. Nie ma noża! Ułapił gardło, zacisnął oburącz. Szebesta zacharczał. Tchu mu brakuje, w oczach ciemnieje, a poprzez mroki widzi wykrzywioną twarz Ondraszka. To nie jest twarz Ondraszka! Maszkara to piekielna, larwa diabelska!... Zdusić ją, zdławić!... Zagruchotały liczne buty, skłębił się krzyk w izbie, mocne dłonie odrywają Szebestę od syna, rozdzielają szeroko. W gęstwie wzburzonych głosów rozpryskuje się przejmujący, wysoki krzyk matki. — Nale, wójciczku! Wójciczku! — słyszy Szebesta czyjeś wołanie. Oprzytomniał powoli, obejrzał się. Widzi koło siebie wytrzeszczone oczy chłopów, po drugiej stronie zaś Ondraszka w ramionach matki. 102 — Precz! Precz mi z domu! Ty podciepie!... — wrzasnął roztrącając chłopów. Nie doszedł jednak do syna, który szybko schylił się po nóż na podłodze! Żona bowiem stanęła mu w drodze, Szebesta zaś, ogarnięty nagłą niemocą, siadł ciężko na ławie. Nazajutrz matka Ondraszka udała się piechotą i boso, jak najuboższa pątniczka, ,do cudownej Matki Boskiej frydeckiej, żeby się jej polutować w udręce i o zmiłowanie prosić. Frydeckiej Matki Boskiej nie było już na słupku pod miastem, bo znowu uciekła do zamkowej kaplicy. Tak głosił opasły i brudny mnich, kapelan zamkowy, pater Santarius. Twierdził bowiem, iż Matka Boska pogniewała się na słupek i na całe miasto za to, że wielebny pan, ksiądz Foldyn, tak niecnie sobie począł pomagając wagantom i innym lazęgom wykraść wsze-teczną stworę, Barbarę z Mołdrzyków, i że za jego również niecną sprawą powstała wtedy rebelia we Frydku, która moc szkody kosztowała i żywota trojga ludzi pozbawiła. Wprawdzie za karę przeniesiony został Foldyn do zapadłej Istebnej w górach, do kudłatych i baranim łojem cuchnących górali, lecz to nie skutkowało. Frydecka Panienka Maria pogniewała się na ozaist i na miasto, i na ludzi i uciekła do zamkowej kaplicy. Nikt jednak nie wierzył patrowi. Santariusowi, zwłaszcza że byli tacy, którzy widzieli, jak w pewną noc pater Santarius i pachołcy miejscy z latarniami zwlekli Matkę Boską ze słupka i powieźli do zamku. Szemrali wtedy mieszczanie, szemrali ludzie wsiowi, boć teraz każdy pacierz w zamkowej kaplicy bardzo zdrożał i świeczki również zdrożały. Trzeba je było kupić u kościelnego na zamku, gdyż przyniesione z miasta czy z domu nie były płatne, jak twierdził pater Santarius. Powiadał, że żadna duszyczka za ich sprawą nie może być z czyśćca wybawiona. A duszyczki przecież pragną owego wybawienia! Ha, nie ma rady! Trzeba kupić świeczki patra Santariusa. Drogie bo drogie, lecz co począć, kiedy pater Santarius taki zakon ustanowił. Szemrali przeto wszyscy na owo szachrajstwo z Panienką Marią, lecz skończyło się na szemraniu. 103 Nowy wielebny pan, ksiądz Maścik, chudy, o kościstej twarzy,, o zalęknionych oczach i o długim, szpiczastym nosie, na końcu jakby spoconym i zaczerwienionym, ów nowy wielebny pan także to samo prawił, co pater Santarius. Widać człek to był ustępliwy i pokornego serca, nie pragnący wszczynać ostudy z zamkowym mnichem. Być też może, że wielebny pan, ksiądz Maścik, pozwolił się przekonać, iż obecność Panienki Marii w zamkowej' kaplicy wpłynie uśmierzająco na charakter jaśnie grefiny. Nieustatkowana to bowiem rnłódka z cudzoziemskiego kraju, o czarnych oczach jak smoła, chadzająca po zamkowych komnatach w obcisłych szatkach, ze zbytnio odsłoniętymi piersiami, zachowaniem swym uchybiająca białogłowskiemu sromowi i swą pokusą, i swymi pachnidłami napędzająca wiele grzesznych i pożądliwych myśli każdemu mężczyźnie. Może więc ta drobna diablica, czytająca całymi dniami jakieś sprośne książki francuskie, brzdąkająca czule na klawikordzie i burząca męską krew, chociażby najbardziej ospałą, może to zamorskie półdiablę uśmierzy swą tęskność za amorami, jeżeli zamieszka pod jednym dachem z frydecką Panienką Marią. Jak twierdzili wtajemniczeni, tak to sobie chytrze wykoncy-pował stary graf Prażma wraz z patrem Santariusem, gdyż u starego grafa nietęgo już było z męskością. W kaplicy stała frydecką Panienka Maria na honorowym miejscu, naokoło paliły się oliwne lampki, pstrzyły się papierowe kwiaty, jako że to taniej wyjdzie od ogrodowych, a u wejścia rozparła się pękata skarbona, do której pątnicy składali ofiary. Przyszła Ondraszkowa matka, Dorota Szebestowa, by się o swego synka wadzić z Panienką Marią. W zamkowej kaplicy było mroczno i cicho. Kościelny łaził w papuciach, obcierał kurze z ołtarza i łypał okiem, kto to przyszedł modlić się w tak niestosownej porze. Jakaś baba-pokutnica! Dopiero wtedy poznał w niej wójtową Szebeścinę, gdy poprosiła go o dziewięć świeczek. Uradował się w swym sercu, przyniósł dziewięć świeczek, policzył sprawiedliwie zapłatę z drobną nadwyżką na intencję pokutujących dusz i poszedł. 104 Matka długo się modliła przed Panienką Marią. A gdy wracała, zatrzymała się przed miastem, pod .tym słup-m, który stał teraz osierocony. Czerwienił się w południo-m słońcu, opleciony bluszczem, gontowy daszek nakrywał ;te miejsce, tylko mały obrazek w złoconych ramkach :ytulił się do cienia i patrzył na świat oczami świętej po- ;Ci. Matka wetknęła w ziemię dwie świece, przyniesione z domu. Potem wykrzesała ogień i płonącą hubką zapaliła je ostrożnie. Nie chciała pożyczać płomienia od gorejących koło słupka świeczek, bo modlitwa może by nie skutkowała. Teraz będzie się modliła, a świece niech się palą. Jeżeli żadna z nich nie zgaśnie, znak to będzie niechybny, że jej modlitwa wysłuchana. Tak ją pouczyła stara Gągorowa, co już wiele miejsc świętych spątni-kowała. # Kończyła pacierze, kiedy przyleciał wiatr i zdmuchnął płomyki. Inne świece paliły się nadal, a jej świeczki zgasły. Wtedy płakała długo. A potem wstała i złamana wróciła do domu. W domu położyła się i odtąd już się nie podniosła. Życie jęło z niej powoli wyciekać. Nie pomogły okadzania spalonym tysiącznikiem i korą brzozową, nie pomogły napary tajemniczych ziół suszonych, które Gągorowa od Baby Lucy spod Łysej Góry w wielkim sekrecie przyniosła. Nie skutkowały zaklęcia i czary. Matka gasła i gasła, coraz bledsza i coraz cichsza. Każdy przeto rozumiał, że to koniec jej żywota nadchodzi. A Ondraszek? Ondraszek gdzieś u obcych ludzi, u swego ojca chrzestnego, u starego Wentruby. — Ondraszku! — rzekła, gdy stary Wentruba przyprowadził go ukradkiem do matki. — Słyszysz, Ondraszku, dziecię me jedzine! Już teraz umrze... Ondraszek stał przy łóżku i nie mógł jej słów zrozumieć. — Co mówicie, mamulko? — Już teraz umrze, syneczku mój złoty! — rzekła szeptem i ujęła go za dłoń. Ondraszek teraz dopiero zrozumiał słowa matki. Dłoń jej bowiem była chłodna. W chłodzie owym wyczuł zapowiedź 105 śmierci. Ujrzał się w tej chwili jakoby w progu oświetlonej izby, patrzący w ciemną noc. W jej głębi szumią czarne wichry, a droga, którą mu pójść wypadnie, wiedzie przez grząskie bajora i zapadl|ska. Diabły tam siedzą i wisielce kołyszą się na gałęziach. Zdusił w sobie trwogę. Pozostała niepokojąca pustka, podobnie jak wtedy, gdy żegnał się przy drugim jazie z towarzyszami. I gdy słuchał, jak Rużiczka śpiewa, że świat jest wielki, świat jest daleki, że nasz jest świat... Tak! To jest ich świat, ale nie jego! — Nie umrzecie, mamulko! — rzekł siląc się na spokój. — Umrze, syneczku mój jedziny, umrze... — Eh, skądbyście mogli wiedzieć? — Wiem... Bo oto zdrzemnąłach się. I widziałaeh ciebie, jak szedłeś przez izbę. Tam ze szynkowni wyszedłeś. A za tobą szła tako bioło stwora po biołu odziana. Przyszła do mnie i położyła mi dłonie na piersiach. A dłonie były zimne... Wiesz, ta bioło stwora... to śmierć... Ondraszek oglądnął się, bo mu się wydało, że tamta biała stwora istotnie czai się jeszcze w kącie. — Byli tu portasze*... — Portasze? — struchlał Ondraszek. A więc jednak g® ścigają! — Byli tu portasze! Chledają cię... Powiadali, żeś ludzi poranił nożem, żeś uciekł z miasta, żeś Przyborze podpolił... Dwa domy się spoliły... A ojciec zaciął się... Powiada, że cię znać nie chce!... Złyduch go omamił... — Portasze! Ojciec! — Tak! Ojciec! Ondraszek żachnął się ze złością. Gdyby był przyszedł pełen pokory, uderzył się w piersi i zawołał płaczliwie: „Pater, peccayi!"1 Ale nie! Cóż za głupstwo! Uciszył się, bo wyczuł dłoń matki na swojej dłoni. — Ojciec ci przeboczy, Ondraszku! Gdy bydym umierać, 1 (Łac.) Ojcze, zgrzeszyłem! 106 ci... Potem zaś poślę Plintę po ciebie... A, oto, Ond raczku... tu mosz... — i wyjęła spod poduszki mały wo- rozwiązała i wysypała na Ondraszkową dłoń nie- pieniążek. To mój inkluz! —"uradował się. — Gdzie był? — Znalazłach go w szynkownej izbie pod stołem... Widać gubiłeś go... — Tak? Ale kiedy? — Kiedy? —- powtórzyła matka i spojrzała mu w oczy z wy-nówką. Ondraszek zrozumiał. To było wtedy, gdy się na ojca łożem zamierzył, a potem tarzał w bójce na podłodze. Do izby wpadł stary Wentruba, co przy płocie warował. — Uciekej, Ondraszku!... Ojciec idzie! — zawołał. Ondraszek głasnął matkę po twarzy i wyskoczył przez okno. Równocześnie w szynkowni trzasnęły drzwi i zaskrzypiała pod-loga. Ondraszek przyczaił się pod oknem. — Dej Boże dobry wieczór! — posłyszał twardy głos ojca. — Dej Boże! — odpowiedział Wentruba z matką. — No, i jak tam? Przez okno sączy się słaby blask gorejącej świecy i mdły zapach odwaru ziół. — Wentrubo! — słyszy Ondraszek. — Niech Ondraszek wróci do domu... — Co prawicie,,.wójcie? — pyta Wentruba, bo dobrze niedosłyszy. — Powiadam, żebyście rzekli Ondraszkowi, że może wrócić do domu... Niech wróci... Ondraszek ścisnął w garści odzyskany inkluz. Teraz dopiero poczuł koło siebie korzenny, mocny zapach kwiatów i skoszonej łąki, dostrzegł nad sobą gwiazdy, a między nimi szeroki, rozr wianj' szlak Mlecznej Drogi. Poszedł w kierunku ciemnych sylwetek Beskidów. Ominął chałupy, powędrował ścieżką między zbożami. Noc była ciepła i pachnąca. Przywiodła mu wspomnienie księżycowych nocy w Przyborzu. Dojrzał miedzianowłosą dziewczynę, przedziwną Chawwah. Już nie ma Chawwah! Chawwah przepadła z minio- 107 nymi dniami. Jej miejsce zajęła Barbara! O, Barbara!... Runęły na niego wspominki tamtych chwil frydeckich... Dotarł nad Ostrawicę. Woda dzwoni w księżycu i łuszczy go na srebrne plewy. — OhejL. — przyleciał z góry rzeki ochrypły głos. Ondraszek ocknął się, słucha. Ktoś woła w potrzebie. Teraz znowu! Pognał na przełaj. Minął zagajnik, dostrzegł znowu roz-srebrzoną rzekę, na środku rzeki zaś nikłe światełko. Światełko wywleka z mroków sylwetkę powozu i dwóch mężczyzn. — Czemu wołacie? — zapytał z brzegu. — Chodź pomóc, ktokolwiek jesteś! Ondraszek już wiedział. To hrabiowska kolasa ugrzęzła w rzece. Widać ktoś z frydeckiego zamku dał się skusić ciepłej nocy do przejażdżki, a wracając, w bród chciał przebyć Ostrawicę. Koła jednak uwięzły w głębinie, a teraz tamci w kolasie umierają ze strachu. Wstąpił do wody. Woda przy kolasie sięgała mu do bioder. Przelewała się z szumem przez złocone szprychy, podmywała rzeźbiony kształt powozu. Pachołek trzymał płoszące się konie za uzdy, przy powozie zaś stał jaśnie graf Prażma i klął pachołka. Poły haftowanego fraka rozgarniała woda, graf zaś poprawiał wciąż zsuwającą się perukę i gniewał się głośno. Podobny był do jarmarcznej kukły. ~r- Pomóż wydobyć! — rzucił wyniośle. Ondraszek uśmiechnął się patrząc na jego starczą niezaradność. Obmacał koła, czy nie są złamane. Potem zaparł się plecami w tył kolasy i jął podnosić. Zdziwił się, że taka lekka. Konie szarpnęły i koła zaterkotały po kamieniach. Potem wrócił po grafa Prażmę, który wciąż stał w wodzie i coś skrzeczał. Ondraszek ujął go wpół i wyprowadził na brzeg. Na brzegu graf Prażma sięgnął do kieszeni, wydobył woreczek, pogrzebał i rzucił jakiś pieniądz. Pieniądz zadzwonił na kamieniach, potoczył się pod nogi Ondraszka. — Masz! — cisnął Prażma za pieniądzem. Ondraszek prychnął wzgardliwie i kopnął monetę. Moneta zatoczyła łuk i plusnęła w rzekę. 100 — Ktoś ty? — zapytał zdumiony Prażma. — Ondraszek! Syn dziedzicznego wójta Szebesty z Janowie. — Kto?... < Ondraszek nie zdążył powtórzyć, bo z kolasy, spoza czer-FOnej kotary, wyąunęła się biała, wąska, drobna dłoń. ¦— Merci!l — usłyszał miękki głos niewieści. Ondraszek zdumiał się na widok owej dłoni. Podobna była Jbowiem do wykwitającej lilii. Nauczony kawalerskich manier od swych szlacheckich kolegów w Przyborzu, zdjął czapkę, skłonił się nisko, ujął niewieścią dłoń w dwa palce i ucałował. Wtedy dłoń cofnęła się szybko, kotara się rozsunęła i Ondraszek ujrzał w głębi kolasy białą twarz grefiny. Duże, czarne oczy patrzyły ciekawie. — Voyez doncl Mais c'est une beaute parfaite ce garcon!... — zadzwonił jej głos. Było w nim zdziwienie i zachwyt. — Mon cheri! — zwróciła się do Prażmy. Prażma nachylił się do niej z rewerencją. — Mon cheri! — powtórzyła. — II faut 1'installer au chateau...2 Graf Prażma skrzywił się nieznacznie i spojrzał na Ondraszka. — Zrozumiałeś? — zapytał cierpko. — Nie! — Jaśnie grefina życzy sobie, byś pojechał z nami na zamek. Chcesz? — Po co? Graf Prażma schylił się do grefiny i o coś ją zapytał po francusku. Grefina odpowiedziała mu również szeptem, ujmując jego pomarszczoną twarz w dłonie i powtarzając tamto swoje: — Món cheri! Mon cheri!... — Jaśnie grefina życzy sobie, byś stał się hajdukiem na zamku. Byłbyś do usług jaśnie grefiny. Zgadzasz się? Ondraszek zawahał się. Gdy jednak spojrzał na tę białą twarz z płonącymi oczami, gdy dostrzegł dziwny uśmiech na jej 1 (Franc.) Dziękują! * (Franc.) Ale spójra! Przecież ten chłopak to uosobienie piękności!... Mój drogi! Mój drogi! Trzeba go zabrać do zamku™ 109 J ustach, a w nozdrza wionął mu oszałamiający zapach nie wiedzieć czego, pachnideł czy jej ciała, postanowił. — Pojadę! — rzekł i ukłonił się dwornie grefinie. Odpowiedział mu jej dziwny uśmiech. Takiego uśmiechu nie miała ani Barbara, ani Chawwah. — Siadaj! — mruknął graf Prażma wskazując mu niedbale miejsce na koźle. Potem wszedł nachylony do kolasy i zatrzasnął drzwiczki. Ondraszek dziwił się swemu postanowieniu. Przecież tam matka została! On powinien do matki wrócić. Ojciec mu przebaczył!... Zakołatało w nim coś niby lęk przed urodą grefiny. Jakby wyczuwał, że owa uroda może zrodzić zbrodnię. Te wąskie usta, te czarne oczy, te dziwne czarne oczy, ten pokuśli-wy gest ramienia, przechylenie twarzy do tyłu, zamknięcie oczu powiekami o długich rzęsach, gdy się jej kłaniał... Lecz na zamku będzie bezpieczny przed portaszami! Wskoczył na kozioł kolasy i usiadł obok pachołka. W tej chwili dostrzegł zielonkawą smugę spadającej gwiazdy. Wynurzyła się gdzieś spod Mlecznej Drogi, spłynęła leniwym zakosem w pół nieba i zgasła za lasem. — Aha, ktoś w tej chwili umrzył! -— szepnął pachołek wskazując batem na niebo. Ondraszkowi znowu przypomniała się matka. Zeskoczy z kozła, do matki pobiegnie! Posłyszał za sobą śmiech grefiny. Jakiś drażniący i tajemniczy. Słodki dreszcz przebiegł mu po ' grzbiecie. Pachołek strzelił z bata i czarne konie ruszyły z kopyta białą drogą frydecką. N AFRYD.ECRIM ZAMKU ^___ ater Santa- rhs opar! się brzuchem o ścianę ambony, splótł dłonie o jej krawędź i rozejrzał się po kaplicy. Nastała uroczysta cisza W głębi na ołtarzu jaśnieje figura cudownej Panienki Mani frydeckiej, której teraz chyba milej w kaplicy aniżeli na słupku 112 za miastem. Palą się światła w lampkach olejnych, lampki zaś są uczynione ze szkła przeróżnych kolorów. Dlatego też. drżą płomyki zielone, czerwone, niebieskie i pomarańczowe. Owszem, powabnie to wygląda. Nabożne mieszczki przystroiły ołtarz papierowymi kwiatami. Mogłyby być ogrodowe, lecz jaśnie graf nie pozwala rwać kwiatów. — Kwiaty są dla Lizetty! — tłumaczy się przed patrem Santariusem. Nasrożył się pater Santarius, gdy sobie przypomniał to cudaczne imię. Wszak oto pod amboną siedzi ta przedziwna białogłowa. Dobrze jeszcze, że dla modestii kwef zapuściła na twarz. Lecz i tak spod białego, przejrzystego muślinu palą się jej czar-towskie oczy i ślepią uparcie w tamtego hunewota Ohdraszka, który stoi podle ławy i trzyma jej książeczkę do nabożeństwa. „Kot by więcej napłakał, aniżeli ta cudzoziemska stwora na-modli się z tej książeczki!" — pomyślał niechętnie. W ławach siedzą jacyś gładysze, co się wczoraj kupą zjechali na zamek, siedzą jakieś niewiastki, widać wysoko rodzone, bo wyblanszowane bielidłem i nakropione pachnidłami, że aż do ambony dochodzą wonie i wiercą w nosie patra Santariusa. W głębi zaś czeladka zamkowa, dziewczyny służebne, cały fraucymer zamkowy, burgrabia o kaprawych, świńskich oczkach, potem mieszczki i mieszczanie, a w samej głębi, we drzwiach i na dworze, biedota miejska i różna hałastra, z której nie ma żadnego pożytku. Ondraszek, łajdak, wystrojony i gładki, że aż na dziwy. Stoi wyprostowany jak topola, z czarnym, pełeehatym łbem, z czarnym meszkiem pod nosem, ślepi również tymi czarnymi oczami i strzyże z boku na grefinę, a paradzi się jak paw w swych obcisłych, czerwonych, szamerowanych spodniach, w butach nabijanych mosiężnymi ćwiekami, w obcisłym, niebieskim dolmanie. Ha! Zamkowy hajduk! Znamy się na takich hajdukach zamkowych! Do usług jaśnie grefiny przeznaczony! Ha, znamy się na tym, aże znamy!... — Boże mój! — zaczął grubym, huczącym głosem — wstyd mię i sromam się podnieść oblicza mego do ciebie!... — i urwał. 112 Nastała cisza. Wszyscy podnieśli głowy, zapatrzyli się w oba-iłą twarz mnicha, gdyż każdy był ciekawy, dlaczego się >ma. 1 każdy przypuszczał, że dlatego, iż obok ławy grefiny Lilly, owej cudzoziemskiej stwory, stoi hajduk Ondraszek, infa-iis, podpalacz, rebelizant i porubca, wypędzony scholar z Przy-orza, ścigany przez portaszy, a chroniony krynoliną grefiny, drugiej strony ławy zaś sterczy jakieś cudaczne diablę, mały urzynek o wytrzeszczonych oczach, z odętymi wargami, ze .; )łaszczonym nosem, podobny do czarnej małpy, raz po raz błyskający groźnie białkami ócz. Pater Santarius na niego patrzył i coś sumował pod zmarszczonym czołem. Licho wie, czy to nawet chrzczone, czy też poganiątko przebrzydłe. W każdym razie bez ochyby pokurcz to jakiś stodiabelski, którego grefina gdzieś zza morza sprowadziła, żeby pętał się za nią i ogon jej sukni nosił!... — Oto dzień Pański przyjdzie, pełen wielkiej mierzlączki i gniewu! — zabuczał znowu pater potrząsając dłońmi nad zebranymi. — Oto przyjdzie dzień pełen mierziączki i gniewu za tę obrazę Stwórcy — wołał już teraz — że niewiasta chce poprawiać jego dzieło. Nie godzi się bowiem czynić tego bogobojnej białogłowie i chyba diabeł kusi ją, by — stworzona na obraz i podobieństwo Boże — robiła z siebie maszkarę bezecną! I owo jaka sprośna rzecz, kiedy białogłowa tak wiele na twarz nakłada bielidła, czerwienidła i inszego diablego łajna, iż się zda, jakoby była w maszkarze! Ani śmie roześmiać się, aby się bar-wiczka na jej twarzy nie złupała, ani się obejrzeć, chyba wszystka sobą jak wilk, i jak drewno stoi łebo siedzi! I brwi wyskubawszy sobie, inne w pół czoła przylepia, by być podobną do norymberskiej lalki! W swej grzesznej dosiebności ponikiem przepomina o przystojnym białogłowie sromie i w gotowalni więcej tam ona na wyciąganiu zmarszczek łebo wygładzaniu pozostałych po ośpicach dołków podejmuje pracy, niżeli kartagiń-skie wojska na wyrównanie drogi po nieprzebytych skałach italskich! Więcej na mozaikowanie twarzy drogiego łoży czasu, aniżeli Greczynowie, pierwsi tej sztuki wynalazcy, łożyli na 8 Ondraszek 113 wydoskonalenie onejże. Nie z taką pilnością przezorny wódz powierzone sobie wojsko do bitwy szykuje, nie z takim staraniem jak najbezpieczniejszego szuka im placu, z jaką pilnością takowa dama spomiędzy innych wybiera muszki, z jakim staraniem i troskliwością najwygodniejszego dla nich upatruje miejsca i jak najwytworniej te ozdoby przylepia. Ondraszek spojrzał na grefinę. Dzisiaj przylepiła sobie muszkę na wardze. Znak to, że ma chęć do całowania. Uśmiechnął się z przekąsem. — Z czarnych płatków nastrzygłszy muchy, osy, pająki, żaby, jaszczurki i gady w rozlicznej figurze — huczał z gniewem pater Santarius, wygrażający już'wszystkim niewiastom w kaplicy — na przekór naturze lepią po gębie! Maszczą gęby, włosy, ręce, żeby od nich czuć było sabejskie wonie, nie wiedząc, że to rysia uryna, ptasi gnój i szczurze łajno!... „Zbyt niepolityczne to kazanie!" — pomyślał Ondraszek. — Od różnych* farmazonów kupują pachnidła zamiast zażywać, jak przystoi onej białogłowie, wody różanej doma robionej, której wonią miła jest Najświętszej Panience i wszystkim świętym!... Ondraszkowi zmierzło słuchanie takiego kazania. Słowa patra Santariusa grzmiały już teraz, przetaczały się pod niskim sklepieniem kaplicy i dudniły jak grube kwaki zsypywane po deskach do piwnicy. Wypominały nieprzystojność w strojach bia-łogłowskich, nie okrywających dostatecznie grzesznej nagości ciała, wytykały frywolność i folgowanie chuciom, kpiły z wa-porów, jakimi niewiasty wojują z mężem, gdy coś kosztownego pragną uzyskać, ciskały gromy na przeróżne świecidełka, uriańskie perły, manele, zausznice i insze stodiabelstwa, którymi niecna białogłowa obwiesza się szczodrze, że podobna staje się do niemrawego brzękadła; gromiły brak pobożności wszystkich onych wyłysiałych, muskanych i barwionych, i kamforowanych, koszczonych, malowanych i podolejowanych żonek i groziły im smażeniem się w piekle, w kotle wypełnionym kopiato wrzącą smołą! A jak bliżej do piekła aniżeli do nieba! Ho! ho!... Młyński kamień, gdyby z empirejskiego leciał 14 nieba na ziemię, ledwie by za lat czterysta do ziemi doleciał, jak pisze Salmeron i Drekseliusz. Do centrum ziemi zaś, gdzie już jest piekło, prędzej dusza od diabła niesiona dotrze, bo gdyby wykowana była studnia i człek by w nią wpadł, toby co minuta uleciał mil niemieckich pięć, a włoskich dwadzieście i oparłby się w piekle za godzin dwie i minut pięćdziesiąt i dwie. Po .drugiej stronie ołtarza, w kolatorskiej ławie, siedział sam graf Prażma w trawiastozielonym fraczku, suto wyszywanym złotem, z grubymi guzikami. Kamizela jego pstrzyła się jak tęcza, peruka była wspaniale trefiona, wdzięczne kędziory zwisały koło starej, pomarszczonej gęby, ubielonej pudrem i przyrumienionej barwiczką na policzkach. Z harbajtla zaś wyłaziła bardzo szeroka, czarna wstęga jedwabna, zwana po-stilion d^mour1, która przerzucona przez lewe ramię gubiła się w nastroszonym żabocie. Ondraszek popatrzył na grafa z odrazą, gdyż Prażma śmieszny był w swej starczej galanterii, usiłujący przypodobać się żonie, Lizetcie, i zwrócić na się jej uwagę zabawnym postillon d'amour. Łaził za nią po zamku jak kot za walerianowym zielskiem, przewracał oczami, wzdychał uciesznie, kładąc dłoń na sercu, szastał nogami, podskakiwał w lansadach, gdy przyszło jej drzwi otworzyć, przepuszczał z niskim ukłonem, krzywiąc gębę w obleśnym uśmiechu, a po nocach napierał się do drzwi jej alkowy i skamlał w spieszczonych słowach francuskich, by go puściła do siebie. Potem, przeczekawszy próżno sporą chwilę, wracał do siebie w długim, brudnym koszulisku, cuchnący jak kozieł, cienkie jego nogi zaś, podobne do patyków porosłych czarną szczecią, plątały się jak u pijanego. Rano, zły jak wszyscy diabli, przyjmował burgrabiego, gumiennych, stodolnych i włodarzy, jedząc śniadanie. Grzebał brudnymi paluchami w półmisku, kładł do ust kęsy mięsa, mlaskał obrzydliwie i wydawał rozkazy. Skrzeczał z gniewu na gumiennych i stodolnych, że za mało pszenicy i rży wymłócono, krzyczał na włodarzy, że chłopi leniuchują i nie odrabiają sumiennie swojej (Franc.) posłańcem miłości 115 powinności, słuchał przychlebnego szeplenienia burgrabiego, który radził, by pańszczyźnianą powinność zwiększyć i zamiast po cztery dni kazać chłopom pracować po piąć dni w tygodniu, a w czasie żniw nawet po sześć. Potem znów wrzeszczał na ludzi. Wreszcie odprawiał wszystkich. Gumienni, stodolni i włodarze pluli i mruczeli, że stary śmierdzi jak tchórz i że mu chyba strzewa gniją. Burgrabia zaś wymykał się do swojej izby i zlewał różaną wodą, by tamte grafskie odory wypędzić z ubrania. Teraz graf Prażma siedzi w ławie, podobny do egipcjańskiej mumii czy do tej woskowej figury, pokazywanej w jarmarcznych budach komedianckich, i wytrzeszcza kalne oczy na gre-finę Lizettą. Bawi się pierścieniem ż sygnetem tak dużym jak talar i połyka ślinę, gdyż widzi, jak cudna twarz grefiny wyłania się z okolą białych piór strusich, jak przejrzysta "fiszutka dozwala dostrzec jej głęboki dekolt, jak jej dwoje piersi foremnie ukształtowanych wyziera pokuśliwie i budzi pożądliwe pragnienia. Dreszcze przebiegają po jego starych kościach, pobrzękuje breloczkami u rozporka na lewym biodrze, ślinią mu się usta, oczy wyłażą... Skinął na Ondraszka. Pater Santarius wciąż każe, ludzie słuchają, tylko damy i kawalerowie, nie znający tutejszej mowy, szepcą, ba, nawet półgłosem rozmawiają. Czasem wyleci 'stłumiony chichot spośród dam, czasem któraś z nich nachyla twarz i zakrywa dłońmi, by zrywającym się śmiechem nie gorszyć prostaczków. Kawalerowie zaś pokręcają wąsiki, potrząsają głowami, by kędziory wdzięcznie się chwiały, i strzelają oczami po damach. Podobni do kogutów wypatrujących w stadzie najmilszej kury. Ondraszek, przynaglony drugim kiwnięciem Prażmowego palca, poszedł do ławy grafa. Na środku kaplicy, przed ołtarzem, Ukląkł, jak przystoi chrześcijaninowi, i bijąc się w piersi, zamiast wyszeptać trzykrotnie formułę: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu grzesznikowi'...." — jął prosić z pasją: — Boże! Wyrżnij piorunem w całą tę hałastrę zamkową! Boże, wyrżnij piorunem we wszystkich portaszów, co godzą na 116 moją swobodę poza państwem frydeckim! Boże! Zwól mnie od amorów grefiny LizettyL. Pater Santarius widział Ondraszka klęczącego i bijącego się /. przejęciem w piersi. Pomyślał przeto z ulgą, że chociaż opry-szek to srogi, lecz może uda się go jeszcze poprowadzić jedziną drogą do nieba. Graf Prażma nachylił się do Ondraszka, wionął zapachem różanej wody, wionął zgniłym odorem z ust i szepnął: — Podaj jaśnie grefinie ten biłlet doux!* Ondraszek przejął liścik. Przechodząc, znowu uklęknął, lecz już o nic nie prosił Boga. Podał bilecik grefinie. Grefina spojrzała na Ondraszka, uśmiechnęła się dziwnie i powoli, bardzo powoli, nie spuszczając oczu z Ondraszka, wsuwała billet doux pomiędzy piersi. Musiała je odsłonić, a uczyniła to w taki sposób, że Ondraszek je widział. Uderzyły na niego ognie, zacisnął pięści, zamknął oczy, bo mu się wydało, że oszaleje... „Żebyś diabła zjadła!" — cisnął w myślach przekleństwo. Graf Prażma patrzył na wszystko, lecz nie widział wszystkiego. Zadygotał ze wzruszenia, gdy zobaczył, że Lizetta wsuwa jego miłosny billet doux między piersi. Madrygał to namiętny, odpisany z książki. Może poskutkuje i w dzisiejszą noc, gdy sproszeni kawalerowie będą się gzili z chłopskimi dziewkami w łożnicach, on legnie pod czerwonym baldachimem obok Lizetty! Patrzy na nią i myśli, że tamto czarne diablę, Murzynek o sprośnej gębie, sporo talarów kosztowało, lecz teraz ich nie żałuje! Napierała się go Lizetta. ulegała waporom tak długo, że w końcu się zgodził. Lecz gotów teraz sprowadzić jej drugiego Murzynka, trzech, pięciu, ba, cały regiment Murzynków' o małpich mordkach, czarnych jak diabłów, bełkoczących jakimś psim językiem, skazanych chyba na potępienie, boć i dusze ich muszą być czarne jak smoła. Cały regiment Murzynków by dla Lizetty zakupił! Powinność pańszczyźnianą, jak słusznie radzi burgrabia, podniesie do sześciu dni w tygodniu, a Murzyn- (Franc.) list miłosny! 117 ków gotów sprowadzić!... Albo ten Ondraszek! Z zawiścią patrzy na jego drapieżną urodę, na jego śmigłą postać, na jego zuchwałe oczy. O, ten Ondraszek!... Ondraszek musi być na każde zawołanie grefiny! Ondraszek tu, Ondraszek tam! Ondraszek kwiaty przynosi z ogrodu, tnie najpiękniejsze róże, Ondraszek czyta jej niemieckie romanse, Ondraszek sokoła grefiny trzyma na palcu, gdy jadą na polowanie, Ondraszek podstawia dłoń pod stopę grefiny, gdy wsiada na ulubionego araba, Ondraszek towarzyszy grefinie w parku, gdy bawi się w pasterkę, 'Ondraszek przypędza owieczki i wiąże im czerwone wstążki na szyi, Ondraszek musi huśtać grefinę, stojąc pod huśtawką i patrząc na jej smukłe nogi w unoszonej krynolinie, Ondraszek prawie że do jej alkowy dopuszczany... Zatrząsł się z gniewu i splunął głośno z wielkiego wzburzenia. Przepędziłby tego łajdaka na cztery wiatry! Lecz grefina Lizetta! Oh, grefina Lizetta!... Roztkliwił się teraz i westchnął nabożnie. Nie umiał zawrzeć w słowach swej prośby do Boga czy zgoła do frydeckiej Panny Marii w ołtarzu, lecz pocieszył się, że jeżeli to prawda, co głosi ten opasły klecha na ambonie, Bóg i tak zrozumie jego pragnienie i nakłoni Lizettę do sfolgowania w jej niezrozumiałej upactości... Nie wiedzieć kto większym ulubieńcem Lizetty? Czy ta kotka syjamska, czy ten długowłosy piesek, pieszczony i zabierany do łóżka, czy ten paskudny Murzynek, czy też zgoła ten prze-mierzły huncwot, Ondraszek?... Graf wydałby go dawno porta-szom i miejskiemu sądowi w Przyborzu, lecz grefina dostaje spazmów, gdy tylko napomknie o tym, łebo ciska się i paznokciami drapie go po twarzy, zrywa mu perukę z głowy, sztylecik wyciąga zza stanika i przebić obiecuje... Podobna wtedy do tygrysicy! Ondraszek znowu ujął'książeczkę do nabożeństwa, którą mu podała grefina, i uciszony już stał obok jej ławy. Ukradkiem otworzył safianowe okładki, spojrzał na tytuł. Francuska jakaś! Z odrazą ją zamknął, z odrazą rozejrzał się po tłumie w kaplicy. Już dawno byłby poszedł w świat za Rużiczką, gdyby nie t '' strach, że portasze pozbawią go swobody! Gdy chodzi po zamkowych komnatach, czuje się podobny do człowieka zabłąkanego w puszczy, w której mnogo przebiegłych liszek, napuszonych pawi, chrząkających wieprzy, gruchających synogarliczek i parszywych ropuch. W zamku pełno porubstwa, łgarstwa i złości ludzkiej, fałszywych słów i fałszywych uśmiechów, obrzydliwego mizdrzenia się, jakiejś psiej miłości wśród ludzi. Celuje w niej łysy burgrabia, który co noc sprowadza do siebie upatrzoną dziewkę służebną lub zgoła wyprawia się do nich do zamkowych czworaków, świntuch cierpiący na francuską chorobę. Przepych w zamku i rozrzutność, a poza zamkiem bieda chłopska! W ciągu tych dwóch lat swego żywobycia na frydeckim zamku Ondraszek przejrzał już wszystko i zrozumiał wszystko. Tak mu się przynajmniej wydawało. Z zamkowej wyżyny dostrzegł dopiero ową niesprawiedliwość, jaka grasuje na świecie. Mimo woli zestawiał chudobne żywobycie pańszczyźnianego chłopa z żywobyciem grafa Prażmy i jego dworu. Przypominały mu się słowa Rużiczki, który prawił o niesprawiedliwości na świecie. Wtedy Ondraszek nie wierzył i że z nim poszedł robić rebelię, jurnpść go tylko ponosiła i pragnienie hyru. A teraz? Ha, teraz!... Gdyby nie ta przeklęta Lizetta, która mu chyba czary zadała, że na jej widok purpurowa mgła zaciera jego źrenice, a ogromna pożądliwość odbiera mu wszelkie rozumienie, gdyby nie ta stwora, podobna do Homerowej Kalipso, uciekłby! Portasze? Może by zdołał i portaszom uciec!... Poszedłby na kraj świata, gdzie już nie ma portaszy! Trzyma go Lizetta. Kusi, nęci, rozpłomienia krew, odbiera rozum, przechyla się, wygina lubieżnie na kozetce, gdy mu każe czytać niemiecki romans, odsłania niby od niechcenia piersi, wabi spojrzeniem, zachęca uśmiechem, a gdy on, pełen pożądliwości i wewnętrznego ognia, zbliża się do niej, odpycha go jednym wyniosłym słowem: — Geh weg!1 Po niemiecku bowiem z nim gada, gdyż tutejszej mowy (Niem.) Idź sobie! 118 119 r jeszcze nie nauczona, chociaż lubi powtarzać w niej rozkosznym szczebiotem: — Ja ciebie kochać, Ondraszek! Ja ciebie chcieć całować, Ondraszek!... Potem wybucha śmiechem i pyta się, co te słowa znaczą. Niech jej to wytłumaczy po niemiecku! Ondraszek nie śmie tłumaczyć. Lęka się... Pater Santarius skończył nareszcie swoje kazanie. Teraz mamrocze pacierze. Grefina pogląda na Ondraszka spod muślinowego kwefu, odchyla fiszutkę i wciąż patrząc w jego oczy, dziwnie uśmiechnięta, wsuwa dwa palce między piersi i wyciąga billet doux grafa Prażmy. Ondraszek wie, że każdy jej gest jest obliczony, by znowu jego krew wzburzyć. I ten uśmiech obiecujący, i to uparte patrzenie w jego oczy, i to wsuwanie palców między odsłonięte z lekka piersi... Zaciska zęby, zaciska pięści, pręży się, jakby się mocował z dybami, i myśli, że kiedyś w przystępie nieopanowanego już szału pchnie ją swym italskim nożem lub uderzy w twarz raz i drugi, splunie w jej oczy diablicy i odejdzie! Nie! Tego nie uczyni!... Zanimby powziął takie postanowienie, ona porazi go swą urodą, że wtedy do kolan jej przypadnie, rąbek jej krynoliny będzie całować, bełkotać będzie jakieś słowa ; w miłosnej męce... A ona? Ona pobawi się nim, jak bawi się .i swoją kotką syjamską, a potem ciśnie wyniośle: — Geh weg!... To już nie Homerowa Kalipso, lecz Circe, co Ulissesowych towarzyszy w świnie zamieniła! Gdyby nie była jaśnie grefiną, lecz białogłową pospolitej kondycji, pławiono by ją w rzece jako czarownicę i jako czarownicę może na stosie spalono. Jak mu trudno wyzwolić się spod uroku jej krasy! Na isto wtedy ciepnęła na niego miłosny dur, gdy jakoś w kilka dni po przybyciu jego na zamek dała mu się napić wina zmaczawszy poprzednio w nim swoje usta. Teraz Liżetta czyta billet doux i uśmiecha się szyderczo. Ondraszek wie, że słowa w nim wymuskane i gładkie, foremnie złożone i wykwintne, jakby w perukach trefionych, skropione pachnidłami, wyblanszowane pudrem i krygujące się obłudnie. Przypomniał sobie list Barbary *. Baba Luca przyniosła go do Wentruby, Wentruba przyniósł go Ondraszkowi do zamku. Pamięta dobrze początek jego i zakończenie, gdyż tyle razy już go czytał. I zapatrzony teraz w oblicze Panienki Marii na ołtarzu, jął przywoływać tamte proste, nie wymuskane słowa Barbary. Pater Santarius wciąż mamrocze pacierze na ambonie, ludzie odpowiadają mu chórem, a słowa ich splatają się z miłosnymi słowami Barbary. Siadam do stołu mego, piszę do serca twego. Ani tak słowiczek nad ranem nie śpiewa, Jak się moje serce do ciebie odzywa. Slłoro rano, raneczko, przódź niż wschodzi słoneczko, Przeleciała sroczka koło okieneczka i tak skrzeczała, Jakby powiedzieć chciała, Że twoje żądanie czeka na moje pisanie. Piszą, do ciebie, Ondraszku, tymi słowami, Jak się należy między chrześcijanami: Dej ci Pan Bóg dobry dzień... Ondraszek nie może sobie reszty przypomnieć. Wie tylko, że Barbara skarży się na tak długą rozłąkę, że czeka i czeka na niego, że ich dzieciątko umarło, że myśli wciąż o nim, swoim Ondraszku roztomiłym, po dniach i nocach, że usycha z teschni-cy... Gdy Ondraszek wróci wieczorem do swej izdebki w narożnej baszcie, przeczyta! Ostatnie słowa jeszcze mu zostały w przypomnieniu i teraz wypowiada je cicho, szeptem, jak zaklęcie: To pisanie kończę, moje serce z twoim łączę. Z ranną jutrzenką, przed śliczną zorzą. Niech twoje rączki ten list rozłożą! Weź, gołąbku, ten listek do dzióbka swego I zaleć z nim do Ondraszka mego! Idź, listeczku, w drogę, Bo ja iść nie mogę... ;¦¦¦' Idź góyami, lasami... 121 120 Nie skończył, bo w kaplicy powstał rumor. To pater Santa-rius zszedł z ambony, ludzie wstawali z klęczek, wychodzili z kaplicy, a kawalerowieM damy tłoczyli się u bocznego wyjścia, wiodącego krytą galerią do zamku. Wstała grefina, Murzynek podskoczył, wywrócił oczy, ujął ogon jej sukni i czekał. Graf Prażma wsunął chapeau-bas1 pod pachę, ujął laskę z kościaną gałką i, potykając się niezdarnie 0 dyndającą szpadę, ruszył napuszonym krokiem do grefiny. Ondraszek, patrząc na niego, zagryzał usta, by nie parsknąć śmiechem. Graf bowiem włożył dzisiaj dziwaczne rhmgrave, krótkie i szerokie spodnie, przypominające kusą spódniczkę, spod której wyłażą koronkowe falbany. Rpbi to wrażenie, że gubi je, że mu opadają, że tylko czekać, a stanie w brudnej koszuli, wynurzającej się spod fraka i wtedy wszyscy ujrzą jego nogi podobne do patyków obrośniętych czarną szczecią. Rhingrave nie opadły. Graf doszedł do czekającej grefiny, ukłonił się nisko, z dłonią przyłożoną do serca, podał jej ramię 1 poprowadził na komnaty. Za nimi pętał się Murzynek trzymający ogon sukni grefiny i trącał łokciem Ondraszka, wywracał pociesznie białkami ócz i wskazywał głową na zwisające pludry na tyłku Prażmy. Dusił śmiech i wykrzywiał gębę, że stał się podobny do tego uciesznego diabełka Jaroszka, który na Ochodzitej zaklętych skarbów strzeże. Ondraszek pociągnął go za czuprynę, potarmosił. Murzynek się uspokoił. Podczas obiadu Ondraszek usługiwał grefinie. Stał za jej krzesłem, podawał półmiski, podawał różaną wodę, obcierał palce grefiny, a gdy to czynił, przytrzymywała przez drobną chwilę jego palce. Wtedy ogarniały go znowu płomienie, ręce mu drżały, a grefina patrzyła na niego spod opuszczonych powiek o długich, czarnych rzęsach. Na jej wąskich ustach błąkał się wciąż tajemniczy uśmiech. Panowie i damy nie zwracali na Ondraszka zbytniej uwagi, gdyż przywieźli z sobą podobnych hajduków łebo zgoła pacho-lików, którzy za każdym krzesłem stali. Żaden jednak nie był 1 (Franc.) płaski kapelusz, kształtem przypominający fusażerkę 122 tak urodziwy i wyniosłej, pańskiej postawy, jak hajduk Ondraszek. Czasem któraś z dam przestawała jeść, podnosiła lorgnon do oczu i patrzyła na niego. Potem nachylała się do sąsiada lub sąsiadki i coś szeptała spoglądając z zazdrością na grefinę Li-zettę. Widać zawiściły jej takiego dorodnego hajduka, a może i kochanka, który chyba skutecznie zastępuje jej starego męża, grafa Prażmę. Graf Prażma jadł głośno, mlaskał, dławił się, bełkotał pełnymi ustami i wciąż wytrzeszczał oczy na Lizettę. Skończyła się biesiada, skończyła się udręka dla Ondraszka. Poszedł do swej izdebki, gdyż całe towarzystwo ruszyło na polowanie, grefina Lizetta zaśj wymawiając się migreną, udała się do swej alkowy na odpoczynek. Pojechali wszyscy z szumem i brzękiem, z rżeniem koni i naszczekiwaniem psów. W zamku nastała cisza. Ondraszek wyszedł. Przechodząc koło kuchni służebnych, posłyszał w niej jakiś pisk dziewczyn, chichotanie i plusk wody. Zatrzymał się, postanowił wejść. — Nie wolno! Nie wolno! — posłyszał wrzask starej szafarki, grubej, pomarszczonej i kolebiącej się szeroko w biodrach. Wypchnęła go z drzwi, zasłoniła je rozkrzyżowanymi ramionami. — Ty mosz grefinę... — zaskrzeczała — a tamte to dla jaśnie panów gości! — Nie rozumiem! — Hi, hi! Niewiniątko!... To niby nie wiesz, że dziśka mómy gości! — Wiem, lecz co.tamte? — Hi, hi, hi! Dzieweczki, żeby jaśnie panów ogrzewały w łóżkach... Teraz je myjemy, szorujemy, a one piszczą... — Jakie dzieweczki? — Hi, hi, hi! Jaki się robi głupiutki!... Włodarze na rozkaz pana burgrabiego wyszukali je po wszystkich wsiach i przywieźli na wozach. Jo wybrałach między nimi, która bardziej piersista i bardziej rozłożysta w kłębach, a resztę wygoniłaeh do domu! Panom się należy, no nie? 123 — A one? — Hi, hi! A one!... One są rade, że zażyją pańskiego miłowania. Dostaną po talarze, może po dwa, jeśli trafi na dobro- • dajnego pana i jeśli mu wygodzi, i będzie doma na omastę i na sól! Bydom dziśka miały raj, panowie bydom mieli raj! A mnie też jakiś szeląg kapnie! — Ach, ty stara rajfurzyco!... — cisnął z pasją i poszedł. — Hi, hi, hi! — skrzeczała piskliwie szafarka. — Nazywa mnie rajfurzycą, taki infamis i porubca zadający się z ganirat-kami... Myśli, że każdy może obłapiać jaśnie grefinę, jak on! Hi, hi, hi! Ale wszystkiego do czasu! Jeszcze jo ci tę rajfu-r z y c ę przypomnę! Ty operiaszu stodiabelski!... — Świnie! świnie! świnie! — mełł Ondraszek wzgardliwe słowa w ustach. — Żebyście diabła zjedli łebo wypili! — cisnął przekleństwem i uciekł na podwórze, by nie słyszeć skrzeczenia obrzydliwej baby. Znienacka dojrzał ohydę tego wszystkiego. Aha, więc będzie na sól i na omastę! Bo chłop nie ma w domu soli i omasty, więc swe córki, oddaje na uciechę panom. A gdyby nie chciał się zgodzić? Natknął się na stopniach na starego włodarza Zuczka. Powtórzył mu to pytanie. Wyjaśnił, o co mu chodzi. — Ondraszku, głupiś! — zaszeplenił jęcząco Zuczek. — Chłop musi oddać na tę jedną noc swoją dziouche do zómku. Gdyby nie oddoł, barbórka by go czakała! Jak bai tych dziśka!... — i wskazał na podwórze. — Bydzie wypłata za cały tydzień! — dodał jeszcze. Ondraszek wypadł na podwórze. Istotnie, widzi sporo ludzi, a przed nimi ława przezwana barbórką. Po drugiej stronie stoi pięciu chłopów. Przed nimi chodzi włodarz Bączek, tęgi, zażywny chłop, ze srogim batem w dłoni. Trzyma jakiś papier w ręce i ślepi w niego uczenie. Pachołcy zamkowi, kamerdynerzy, służebne dziewki i wszystka gawiedź, pętająca się po zamku, skupili się i czekają w milczeniu. Dziewczyny tylko popiskują: Ondraszek przecisnął się przez krąg gawiedzi, stanął przed 124 barbórką. Widzi skazanych. Stoją boso, na szerokich, rozdeptanych stopach, brudni, kudłaci, pokorni i chudzi. Trzęsą się, a oczy ich latają niespokojnie. Włodarz Bączek pasie się ich strachem. Chodzi, czyta niedbale wyrok i celowo przedłuża ich mękę czekania. — Co się tu dzieje? — przerwał mu gwałtownie Ondraszek. Bączek spojrzał z góry na niego, lecz rychło się zmitygował. Nie opłaci się zadzierać z faworytem jaśnie grefiny! — Wypłata bydzie! — rzekł jednak wyniośle. — Jaka wypłata? Za co? — Ten oto -— wskazał na pierwszego, starego, bezzębnego chłopa — ten oto nie był trzy dni na pańskim. Powiada, że mu baba urnrzyła... Co nas obchodzi jego baba? A ten drugi, ten nie był dwa dni na pańskim, na trzeci dzień pobił gumiennego, gdy przyszoł po niego. Powiada, że jego dziecko niemocne, że nie mo już baby, że nie mo kto być przy dziecku. Co nas obchodzi jego dziecko? Niech skrepnie jak szczur! A ten trzeci... — Dobrze, dobrze, a co teraz? — przerwał Ondraszek gwałtownie ponurą litanię. — Teraz bydzie wypłata. Po dwadzieścia i pięć batów na barborze. — Nie!... Spojrzał Bączek na Ondraszka, napuszył się i burknął: — Co znaczy „nie"? Pan burgrabia naporęczył, a rozkaz jest święty... Odsuńże się, Ondraszku, a nie mieszaj się w nie swoje rzeczy i __ i szerokim, twardym gestem ramienia pchnął go w tłum. Zapiszczały dziewki, zarechotali pachołcy, a Bączek zawołał na pierwszego chłopa, starego i bezzębnego, któremu baba umarła: — No, Pindur, ściągaj portki i kładź się na barborze. Zdumiony Ondraszek widzi, że dhłop odpina pasek i ściąga spodnie. Służebne dziewki znowu zapiszczały i zakryły oczy dłońmi, Bączek zaś popluł; w dłonie, ujął batog i, zniecierpliwiony ociąganiem się chłopa, co sił uderzył go w nachylony tyłek. I wtedy stała się rzecz niebywała na frydeckim zamku. 125 Ondraszek skoczył, wyrwał batog Bączkowi, trzasnął go na odlew po twarzy, że zwalił go na ziemię. Następnie porwał gramolącego się Bączka, cisnął nim na ławę, przytrzymał mu kark butem i jął prać co sił w jego wypięte pośladki. Bił, bił i bił z wściekłością, a tamten ryczał jak zarzynany wół. Wszyscy patrzyli zdumieni, potem dziewczyny zaczęły uciekać z przeraźliwym jazgotem, za nimi jęli się wycofywać pachołcy i kamerdynerzy, a został tylko Ondraszek, bijący bez pamięci ryczącego wciąż Bączka. Bił tak długo, aż wierzgający włodarz stoczył się z ławy, a potem zerwał się i trzymając się za pośladki poszmatłał do zamku. — A wy! Cóż jeszcze stoicie?! — wrzasnął rozjuszony Ondraszek na zgłupiałych chłopów. Stali bowiem wciąż w rzędzie, struchlali tamtym zdarzeniem. — Uciekać do domu!... Chłopi pognali chyłkiem do bramy, znikli. Ondraszek odrzucił bat i odsapnął. Pot zalewał mu oczy, dyszał ciężko. Dłonią wytarł czoło, zgarnął włosy z oczu, rozglądnął się. 1 wtedy dopiero spostrzegł, że sam stoi na dziedzińcu i że z okna zamkowej komnaty patrzy grefina Lizetta. I ona szybko oddycha wpatrując się w Ondraszka jakby urzeczona, o ruchliwych nozdrzach, o płonących oczach. Teraz klaszcze w dłonie i woła: — Ondraszek! Wundervoll! Bravo! Herrlich, Ondraszek! Ausgezeichnet! Bravissimo!...' O zmierzchu przybiegła służebna dziewczyna do Ondraszko- wej izby. — Ondraszku! Jaśnie pani grefina kazała, że mosz zaroz do niej lecieć... — Gdzie jest? — W gotowalni! Przejrzał się w zwierciadle, zarzucił dolman, poprawił sznury na piersi, szamerowane spodnie obciągnął, przygładził rozwichrzone włosy i poszedł. W gotowalni zastał grefinę przed dużym 1 (Niem.) Ondraszku! Wspaniale! Świetnie, Ondraszku! Wyśmienicie! 126 weneckim zwierciadłem. Siedziała w narzuconej różowej deza-bilce zdobnej drogimi blondynami, w niedbałej pozie rozleniwionej kotki. Jej strojna koafiura była rozrzucona. Garderobiana już jej była zdjęła z głowy szynion, czepek wypchany bawełną. Jej gęste, bujne, czarne włosy spływały na ramiona i na piersi. W gotowalni unosił się odurzający zapach jakichś drogocennych wonności. Lizetta nie odwróciła głowy, tylko spojrzała na Ondraszka w zwierciadle. Uśmiechnęła się kusząco, przymknęła oczy, lekko się wyprężyła i zagryzła usta. Teraz znowu patrzy na niego, nęci go tym dziwnym, czarnym płomieniem w źrenicach, wabi... Ondraszek widzi nalepioną muszkę koło oka. Znając już tajemną wymowę muszek zrozumiał, że Lizetta daje mu do zrozumienia, iż pożera ją namiętność. — Podejdź bliżej! — rzekła cichym i jakby sennym głosem. Ondraszek postąpił, zatrzymał się na kilka kroków z boku. — Jeszcze bliżej! — szepnęła. — Tu, koło mnie! — i wskazała ramieniem. Ramię było białe i nagie. Wynurzyło się spod narzuconej dezabilki. I już wiedział, skąd ten odurzający zapach. Garderobiana namaściła jej ramiona wonnym olejkiem. — Proszę mi czytać o Gryzeldzie — powiedziała wskazując książkę leżącą pod zwierciadłem. Ondraszek dygotał. Musiał podejść tuż do Lizetty, by sięgnąć po książkę. Wionął nań ciepły zapach jej ciała, na swej nodze wyczuł kształt jej nogi okrytej dezabilką. Usiadł, otworzył książkę. Zaczął czytać, lecz głos mu drżał. Płomienie ogarniały go ze wszech stron, palił się w nich... — Zle czytasz! — rzuciła Lizetta rozkapryszonym głosem. — Nie chcę! Siedź! — zawołała spostrzegłszy, że Ondraszek zamie-rr.a wstać. — Możesz nic nie mówić. Siedź i patrz na mnie. k-stem piękna? — Piękna... — Bardzo? — Bardzo... ' 12? 7 Garderobiana, która nie rozumiała niemieckiej mowy, krzątała się po gotowalni, milcząca i jakby nieobecna. — Ty też jesteś piękny, Ondraszku — zaczęła powoli. — Tyś był dzisiaj cudowny... * — Kiedy, jaśnie pani? — Gdy biłeś tamtego grubego brzydala! Nastało milczenie. Pod zwierciadłem tykał duży zegax z pucołowatym amorkiem brązowym, wskazującym strzałką godziny, — Przynieś mi grattoir! — rzekła znowu. Ondraszek nie wiedział, co to jest grattoir. Garderobiana jednak, posłyszawszy znajome słowo, pofrunęła do stolika pod oknem, przyniosła mały, złoty młoteczek i złote szczypczyki. Młoteczek podała gręfinie. Nachyliła się nad jej głową i szczyp-czykami jęła grzebać we włosach. Ondraszek patrzy zdumiony. Garderobiana krzyknęła lekko, ujęła coś szczypczykarni i położyła na marmurowym blacie koło grefiny. Ondraszek patrzy i nie wierzy... To wesz! Gruba, tłusta wesz!... GreEina ujęła młoteczek i uderzyła. Wesz rozpękła się z cichym trzaskiem, po blacie rozprysła się drobniutka, obrzydliwa miazga... Teraz druga wesz! Garderobiana znalazła ją i z cichym chichotem podaje ją grefinie na blat. Znowu uderzenie młoteczkiem... Przerażony Ondraszek patrzy. Nie rozumie tego wszystkiego, nie może pojąć. Grefina ma wszy we włosach? Tak jak zwykły chłop, co to broni się od tego paskudztwa baranim łojem... Grefina? Ta cudna, urzekliwa grefina ma wszy... Garderobiana i greiina widzą zdumienie Ondraszka. Obie teraz chichoczą i gdy jedna wybiera wszy z włosów, druga tłucze je młoteczkiem na blacie i tłucze!... Nagłe, potworne obrzydzenie ogarnęło Ondraszka. Czuje, że go mdli, że ugniata go coś w dołku, że kiszki podchodzą mu do gardła, że zbiera mu się na wymioty. I niemniej zdumiony spostrzega, że ów przeklęty dur miłosny, który nań rzuciła grefina, znika, że jakoby bielmo spada z jego ócz, że przed chwilą jeszcze rozpłomieniona krew ucisza się gwałtownie, że narasta w nim obrzydzenie do onej stwory, obrzydzenie tak wielkie, 128 Jakiego doznaje na widok rozkisłego łajna ludzkiego na drodze łebo na widok zdechłej ropuchy, gdyby mu przyszło dotknąć ją (Łac.) Trybunału śioiętego 6 (Łac.) z Towarzystwa Jezusowego 159> r szkodził. I pozwalają się ludzie onym diabłom usidlić, narażając się na wieczne potępienie, na smażenie się w smole, na lizanie rozpalonego kamienia, na przeróżne insze męki piekielne. On zaś, pater Santarius, tera się po tym padole płaczu, by wojować z szatanem. • Taki pater Fold-yn negował w dyszkursie nieraz oną prawdę 0 diabłach. Powiadał, że wszystko wszechmocnej przypisuje ręce Boga, nie przyznając nic sprawie czartów. Głupi to człowiek i wstyd, że konfratrem musi go mianować. Widać, nieszczęsny pater Foldyn, zadający się z wagantami i socjuszami, każący często na ambonie o krzywdzie chłopskiego pospólstwa, słusznie wypędzony został do góralskiej Istebnej, gdzie już mu nie tak łacno wieść „uczone" dyszkursy, bo nie ma z kim, chyba ze swoją matką, ciemną babą ze wsi. I przeto przestał być szko-dliwcem. Być może, że konfrater Foldyn, trochę tylko w szkołach liznąwszy łaciny, chociaż świętej teologii słuchał, nie czyta dobrych, mądrych, aprobowanych autorów świątobliwych i Ojców Kościoła, lecz przekłada raczej książki jakąś subtelną herezją zaprawione. I stąd to jego „widzi mi się", a raczej „nie zda mi się" uporczywe, gdy twierdzi, że diabłów nie ma chodzących we własnej postaci po ziemi, jak ich malarski adum-bruje pędzel, lecz że w sercu człowieka siedzą i do zła ponukują. 1 jego godziłoby się spalić na stosie z Babą Lucą, jako heretyka nie chcącego, by frydecka Panienka Maria w zamkowej kaplicy przebywała, a tylko na pozamiejskim kopieczku pod dziurawym daszkiem! O tych kilka grosików jemu chodziło, które nabożni pątnicy do Santariusowej kalety mniszej przyniosą... Gniew pomieszał myśli patra Santariusa, że teraz skłębiły się, pociemniały i bystre patrzenie zmąciły. Westchnął przeto do świętej Kornelii, patronki dobrych myśli, i -już było dobrze. Powrócił do swych diabłów, tyle ostudy wzniecających wśród ludzi. I jął się utwierdzać w swym zbożnym postanowieniu, szukając chytrze wszystkich przyczyn, które by przemawiały skutecznie za spaleniem Baby Lucy, wszetecznej czarownicy spod Łysej Góry, i za szubienicą dla infamisa Ondraszka. Oboje bowiem przez diabła usidleni! Gdy zaś wyzioną swego szpet- 160 nego ducha, będzie to znaczyło, że pater Santarius obłamał pazury czarta. O te pazury przede wszystkim chodzi. Ileż już dusz chrześcijańskich diabeł, przechera, nałowił w państwie frydeckim i do piekła powiódł! Trudno by zliczyć, bardzo trudno!... Trudno także człowiekowi ustrzec się przed diabłem. Różną postać bierze on na się, omami, oszuka, zadworuje, okpi, w głowie przewróci, krew rozpali, skusi do przeróżnego grzechu, że człek ani się spostrzeże, a już potępiony. Łajdak to wierutny i matacz piekielny, bierze na siebie ciało z grubych waporów ziemskich i daje się widzieć w przeróżnej postaci. Raz w postaci ptaka, koguta łebo czarnej kury, inszym razem w kształcie jelenia, liszki łebo niedźwiedzia, kiedy indziej znowu w figurze smoka ziejącego siarkowym smrodem i płomieniem. Potem jeszcze w postaci cudnej dziewicy, która gdy zasromana przyzwala mężczyźnie i powolność okazuje jego chuciom, w cuchnącego trupa znienacka się przemienia, pełnego wijących się robaków i śmierdzącego truchła. Inszym razem diabeł prorokuje, ale kłamliwie, lecz cudów prawdziwych czjmić nie może, bo z niego mamlas, ropucha nadęta pychą, z której powodu z nieba został strącony do piekieł. I gdy pater Santarius rozmyślał nad owymi przymiotami czarta, martwił się, że ich tak dużo, że może taki Złyduch przechytrzyć jego samego. Przechera skończony wiele rzeczy umie zdziałać i różne cuda niezwykłe, bo już od kilku tysięcy lat krążąc po świecie, wielkiej nabył wprawy i doświadczenia w swym niecnym rzemiośle. A ponieważ posiada w sobie wielką chyb-kość i prędkość, cały świat oblatuje od wschodu do zachodu na swych nietoperzowych skrzydłach i wszędzie doleci na czas! A gdy mu wypadnie kusić jakąś dziewicę do sprośnego grzechu, prezentuje się jej jako urodziwy młodzian łebo nawet w postaci Murzynka... Tknęło patra Santariusa to przypomnienie z przeczytanej księgi Flagellum daemonum. Przecież grefina Lizetta także miała Murzynka, który wciąż z nią przebywał i wszędzie za nią chodził, wywracał oczami 11 OndraszeS 161 i szczerzył gębę w sprośnym uśmiechu. Czyżby to był czart? Panienko Maryjko frydecka, ratuj! On to może wzniecał w gre-finie lubieżne ognie i amory... Uciszył się pater, uspokoił. Murzynka nie ma, bo go zabrała z sobą grefina Lizetta opuszczając graf a i małżonka Prażmę. Spojrzał na zegar z amorkiem. Wciąż tyka i tyka, wskazówki wędrują z cyfry na cyfrę, a tamtych jeszcze nie ma! Ale przyjdą!... Ileż musiał się Santarius natłumaczyć staremu grafowi Prażmie, że już czas, by odprawić sąd nad czarownicą Lucą i spalić ją na stosie, gdy się jej dowiedzie, że z.diabłami kramarzy. A dowieść łatwo. Wszak ona to na isto zadusiła dzieciątko Barbary, żony rektora Miscetiusa, to dzieciątko, "które owa dziewka wszeteczna spłodziła z porubcą Ondraszkiem i porodziła w chałupie Baby Lucy. Dzieciątko żyło, potem umarło, a Baba Luca wykopała jego ciałko z ziemi, uwarzyła, narobiła maści i gdy chce wylecieć na Łysą Górę, oną maścią się smaruje... Graf Prażma odymał usta i machał niedbale dłonią. Nie chciał uwierzyć. Uwierzył dopiero wtedy, gdy ludzie przynieśli wieść, że Ondraszek u Baby Lucy... — Co? — wrzasnął graf Prażma. — Ondraszek żyje? U Baby Lucy? — U Baby Lucy, jaśnie panie! — Ondraszek? Niedźwiedzie go nie zeżarły? Diabelska to sprawa! — dziwił się graf. — Iście, że diabelska, jaśnie panie! Ludzie donieśli, że u czarownicy Baby Lucy, że ona go uleczyła przy pomocy nieczystych sztuczek, że tam znowu Ondraszek kramarzy z tą Barbarą, żoną świętej pamięci rektora Miscetiusa, którą to wagan-towie odbili, rozruch wszczęli w mieście, oprawczego mistrza i jego pachołka zabili, szkody moc uczynili, sponiewierali... — Dobrze, dobrze! — żachnął się niecierpliwie graf Prażma. — To Ondraszek żyje... Ha, niedoczekanie jego! Nie ma grefiny, nie będzie mi brzęczeć nad uchem, Ondraszek musi być powieszony!... Czy to jednak prawda? — zastanowił się znienacka. 162 — Prawda, jaśnie panie! — przyświadczył gorliwie patei Santarius. — Odpłaci mi za grefinę! — zapiszczał graf śmiesznie, bo go inowu okrutny żal zdjął, że Lizetta gdzieś daleko w świecie, kiedy on tu usycha z miłosnej udręki. — Powinien odpłacić, jaśnie panie! — podjął skwapliwie pater Santarius. Złożył dłonie na brzuchu i kręcił młynka palcami. — Powinien odpłacić, podobnie jak powinna odpłacić Baba Luca!... — Luca nic mnie nie obchodzi! Ondraszka mi dajcie! — wrzeszczał Prażma biegając w swych jak gdyby opadających pludrach po komnacie. — Luca wszystkiemu winna. Luca jest czarownicą. Luca go z lasu wyniosła, za sprawą diabła wyleczyła, duszę jego zapisała czartowi, Luca uczy go zemsty... — Jakiej zemsty? — polękał się Prażma. — Donieśli mi ludzie, że uczy Ondraszka strzelać do Ukrzyżowanego na rozstajnych drogach, a do nóg Ukrzyżowanego przypięła kartkę z imieniem i nazwiskiem jaśnie pana... Że uformowała z wosku postać maleńką, do jaśnie pana podobną, i uczy Ondraszka kłuć szpilką oną kukiełkę. Ondraszek kłuje ją w przyrodzenie... — Ha! — zapiszczał graf Prażma i zakrył oczy, bo mu się przypomniał wstyd, jaki przeżywał w alkowie grefiny. Grefina wtedy kazała mu się wynosić i poradziła mu pić wywar z anyżu jako aphrodisiacum. Widać sprawa to czarownicy Lucy! Wszak w gniewie powiedziała, że mu uczaruje... To było wtedy, gdy ją kazał pachołkom wysmagać i wypędzić z obrębu zamku. Stała potem na rynku, groziła i krzyczała... — Ludzie wszystko mi donieśli, jaśnie panie — nalegał pater Santarius. — Powiadają, że Luca w izbie ma wbity czop drewniany w ścianę i gdy chce mleka, ów czop doi, a mleko cieknie jak z krowiego wymienia... Że umie sporządzić lampas vitae humanae1 ze krwi ludzkiej, która jest prognostykiem żywota (Łac.) lampę życia ludzkiego 163 wybranej przez nią osoby, i gdy chce, by ów człowiek umarł. zdmuchnie płomyk w onej lampie... Zawieszony u mnie nad drzwiami na sznurze wianek baldrianu, alias valeriana offici-nalis, zakołysał się, gdy wstąpiła do mnie. Znak to więc, iż z niej czarownica! Na ożogu wylatuje na Łysą Górę, przódzi posmarowawszy się maścią uczynioną z uwarzonego ciałka dzieciątka Barbary z Mołdrzyków. Dzieciątko zaś udusiła! Ziołami do siebie czarta wabi, gdyż jest on bardzo pożądliwy czci i z lubością się nią kontentuje. Za to uczy Luce przeróżnych czarnoksięskich praktyk na szkodę ludzkiemu rodzajowi. Długo perswadował pater Santarius grafowi Prażmie, wyliczał, cytował za uczonymi książkami, wymieniał ich łacińskie tytuły, dowodził, powoływał się na Ojców Kościoła i przeróżnych świętych uczonych, na proroków i Pismo święte, wyliczał te wszystkie horrenda czarownic, które wyczytał w onych księgach, przypisywał je Babie Lucy już teraz bez ogródek, zapewniał, że to wszystko robota czarta i że ukróci się jego swawolę, wyłamie pazury, jeżeli czarownicy Babie Lucy wytoczy się proces i spali się ją na stosie. Nastanie wtedy pokój w państwie frydeckim, diabły porażone uciekną za jego granicę, jaśnie gre-fina wróci... — Wróci, powiadasz, patrzę? — ożywił się graf Prażma, który siedział w wyściełanym krześle, obłożony puchowymi poduszkami, i słuchał ze znudzeniem dowodzeń mnicha. — Powiadasz, że wróci?... — Wróci, bo straci moc czarodziejstwo Baby Lucy, która na isto uczyniła, by jaśnie grefina... — Dobrze, dobrze! — przerwał graf Prażma, gdyż niechętnie słuchał słów przypominających upokorzenie nie szczędzone mu przez Lizettę. — A co najważniejsze! Nie, najważniejsze powiem na końcu. Przede wszystkim ukróci się moc czarta w państwie frydeckim i Najświętsza Panienka Maria w zamkowej kaplicy może znowu zasłynąć cudami jak przed laty... Teraz ich nie ma, bo czartów dużo włóczy się po państwie frydeckim. Gdy czarownica Luca za swoje trzy najpryncypialniejsze grzechy, oprócz niezłi- 164 onych innych, spalona zostanie na stosie, za apostasia a Deo, a sodomia i za sacrilegiuml, moc czartów zdechnie, pojawią się uda Panienki Marii frydeckiej, wzrosną ofiary, meszne i przeróżne święte datki, potoczą się dukaty do kiesy jaśnie pana, i do mojej mniszej kalety grosiki. Teraz zaś, co na j ważnie jszet •o tak powiem, co najpryncypialniejsze w tej materii, odwróci ię umysły pospólstwa chłopskiego od podszeptów zbójeckich... — Jakich podszeptów? — zapytał graf Prażma, jakby zbudzony ze snu. — Powiedziałem, że spali się czarownicę, co będzie się poczytywało słusznie ad maiorem Dei gloriam, to raz, a potem ad captandum vulgus. Chłopi się burzą, rżnąć panów zapowiadają, czerwonego kura przyrzekają, zmawiają się... — Dobrze, dobrze! — machnął dłonią graf Prażma. — Pojutrze idziemy po Ondraszka z portaszami!... — I po czarownicę Luce! — podrzucił rozgorączkowany pater Santarius. — I po czarownicę... — dodał już niedbale graf Prażma i wyszedł. Ho, ho! Pater Santarius nie będzie jej pławić w Ostrawicy, bo — wiadomo — czart częstokroć temu przeszkadza nie trzymając czarownicy na wierzchu wody. Bez próby topienia rozpocznie się proces. Ho, ho! Pater już to wszystko urządzi. Oto w Mdtteus maleficarum opisane, jak trzeba postępować w takich wypadkach. To będzie jego triumf nad czartem! Ileż razy musiał zażywać odwaru z grzybienia, by odpędzać grzeszne myśli, które płodził widok grefiny Lizetty, i by swój celibat uczynić znośny! I to była sprawka czarta! Wszystko tu bywa sprawkami czartów!... A czartowie posługują się sprawnie czarownicą Lucą! Gdy pater zasiędzie przy stole, a na jego oczach mistrz opraw-ezy będzie skręcał i wyciągał grzeszne ciało Baby Lucy, ona zaś wyjawi wszystko, co i jak kramarzyła z czartem, och, przeżyje Santarius triumf nad wszystkimi mocami piekielnymi!... 1 (Łac.) za odstępstwo od Boga,, za grzech sodomski i za świętoferadz-two 165 Triumf zaś będzie największy, gdy z okna zamkowego pater zapatrzy się na rynek, na rynku zaś ułożony stos, na stosie do pala przywiązana Baba Luca. Pachołkowie podpalą stos, płomień buchnie wysoko, bardzo wysoko, zakopci czarnym dymem, bo to grzech się spali, uwięziony w ciele Baby Lucy. Ciało będzie się skręcało, kurczyło, czerniało, płomienie będą buzowały wysoko, a wybielona już dusza Baby Lucy uleci na kształt gołębia do nieba. To będzie jego największy triumf nad oszkliwym czartem, nad Belzebubem, nad Lucyferem, nad Asmodeuszem! I nad wszystkimi inszymi diabłami! Nad całym piekłem!... Zejdą się ogromne tłumy pospólstwa, zalegną rynek jak długi i szeroki, na dachy powyłażą, na drzewa, i patrzeć będą na triumf patra Santariusa nad diabłem! I owe tłumy przepomną o wszystkim, co tamte diabelskie wysłannik! szepcą im do ucha, które ich podburzają do wielkiego grzechu, do buntu przeciwko grafowi Prażmie, przeciwko panom i przeciwko władzy od Boga nakazanej. Graf Prażma oceni jego mądre myśli, nie omieszka wynagrodzić... A frydecka Panienka Maryja znowu zasłynie cudami po całej ziemi szląskiej, przyjdą kompanie procesyjne z nabożnym śpiewaniem, posypią się grosiki, grosiki... Ha, największy to będzie triumf patra Santariusa!... Ujrzał się w tej chwili wyniesiony ponad pospólstwo, z którym codziennie musi się stykać, ujrzał się otoczony glorią sławy, podziwu i szacunku. Może wieść o tym wszystkim dotrze ad limina apostolorum i wtedy przyjdzie pismo od Ojca Świętego, pismo zdobione wielką pieczęcią, a w piśmie słowa, które będą niby korona wkładana na głowę króla... Głasnął się po spoconej łysinie, boć mu się zwidziało, że pięknie by mu było w królewskiej koronie na głowie! Tylko że czas mija i mija, słońce już przeszło na drugą stronę nieba, a tamtych nie ma... Gdy tego czynu dokona, odpocznie! Stary już bowiem, doku-j cza podagra, dokucza kolka, raz po raz spierająca żywot, dokucza zgaga, dokuczają lata. A najbardziej dokucza sterane serce Powiedział medicus zamkowy, jakiś świszczypała zamorski, ła- żący po zamku w podobnych pludrach jak sam graf Prażma, cuchnący tabaką i jakimś inszym diabelstwem, że serce Santariusa to machina, która skwierczy w zawiasach. Powiedział, że jego serce to już nie perpetuum mobile, lecz stary tragacz, pchany przez śmierć z kosą. Niemądrze i mało politycznie to wy-koncypował. Graf Prażma śmiał się do rozpuku i klepał patra Santariusa po brzuchu. Powiedział, że jak długo w takim obszernym kałdunie zmieści się kilka pieczonych kaczek czy gęsi, perpetuum mobile będzie się zwyrtać. Pater Santarius jednak wie, że serce jego z trudem się zwyrta. Trzeba je więc szanować, bardzo szanować... Czeka teraz na tamtych i na czarownicę Luce. Z Ondraszkiem mogliby nie przychodzić! Jeżeli jednak przyjdą, i to dobre. Wyspowiada go pod szubienicą... Ale widok prowadzonej Baby Lucy będzie balsamem dla sercowego perpetuum mobile Santariusa. Ono wtedy ożyje i pokręci się szybko, szybciutko... Ho, ho! Już chyba idą!... Istotnie wrzask zbliża się do zamku! Pater Santarius podszedł do okna, wychylił się, by spojrzeć i lepiej dostrzec wchodzących przez bramę portaszów, pachołków zamkowych, graf a Prażmę na koniu, a w środku ciżby prowadzonych grzeszników, Ondraszka i Babę Luce... Idą! Sypią się przez bramę, tłoczą niemrawie. Na przedzie jedzie graf Prażma podobny do egipcjańskiej mumii, która płonkę zjadła. Kiż diasi? Wtłoczyli się wszyscy, Baby Lucy nie ma między nimi, nie ma Ondraszka! Na Ondraszka smoli, lecz gdzie Baba Luca?... — Gdzie Baba Luca? — woła przez okno. Spojrzeli portasze z cieszyniankami przewieszonymi przez ramię, spojrzeli pachołcy z kłonicami, spojrzał włodarz Bączek, nie spojrzał graf Prażma. — Diabła zjedli! — woła Bączek do patra Santariusa. — Ondraszek uciekł wczoraj w nocy z Barbarą... — A czarownica Luca?... — Czarownica Luca powieszona w lesie, a jej chałupa spalona! „> 166 187 T Pater Santarius osłupiał. Cały świat zatoczył się w jego oczach, pociemniało przed nimi, okrutny ciężar zwalił się na piersi. Wszystko runęło i teraz przygniata go do ziemi. — Satanas, vicisti! — zawołał z goryczą i, pchnięty czymś ogromnie kłującym w serce, obsunął się ciężko na podłogę. W pierwszej chwili myślał, że już umarł. Nie umarł, tylko przeraził się swoich słów, grzesznie przeinaczonych. Wszak to cezar Julian Apostata zawołał: — Galilaee, vicisti! * — w chwili swej niesławnej śmierci. On zaś, pater Santarius, przypisał niecnie zwycięstwo szatanowi. „Satanas, vicisti!" — pomyślał znowu z goryczą, prosząc równocześnie w duchu Boga, by mu przebaczył ów nieprzystoj-ny okrzyk. Wyleciał mu sam z gęby, bez pomyślenia, bez rozwagi. Podniósł się z trudem z podłogi, czepiając się oburącz ścian i okiennego progu, W głowie łupie boleśnie, serce uwiera boleśnie, kolka spiera go boleśnie, słabość wielka nań spadła. Chciał wyszeptać: „In nomine Patris..." — przeżegnać się, lecz nie wyszeptał ani nie przeżegnał się, bo zdumiony spostrzegł szatana! Siedzi obrzydliwiec na najwyższej półce, wykrzywia mordę, przedrzeźnia go, nagrawa... Trzyma się za boki i chichocze... Wygrał bój z patrem Santariusem!... — Precz! — ryknął pater i podniósł pięści na niego. Szatan zachichotał, zarechotał, fiknął koziołka na najwyższej półce, chlasnął krowim ogonem, jął nim szyderczo potrząsać. — Precz! — zawołał jeszcze głośniej pater Santarius. I nie wiedząc, co czyni, porwał kałamarz, tęgi kałamarz wyrzezany z drzewa, i cisnął w szatana. Kałamarz poleciał, prasnął w wykrzywiony czartowski łeb. Nie prasnął! Szatan uchylił się chybko, kałamarz pacnął w ścianę, inkaust rozlał się wielką plamą po ścianie, po książkach... Szatan zeskoczył z półki i teraz podryguje pociesznie przed patrem Santariusem, wykrzywia się, zadziera ogon, wypina pośladki i rży... Pater Santarius wie, że to drwiący z niego wróg. Musi go zniszczyć! Musi wygonić!... 1 (Łac.) Galilejczyku, zwyciężyłeś! 168 Porwał grubą księgę ze stołu, cisnął w poczwarę. Książka poleciała rozczapierzona i trafiła w okno. Szatan uskoczył na drugą stronę i wciąż szydzi zjadliwie. Pater Santarius sięga po drugą księgę, po trzecią, po czwartą! Ciska nimi za umykającym szatanem, biega z wysiłkiem, krzyczy, przeklina, a szatan fika koziołki, ucieka, przemyka się pod stołem, wykrzywia się, pomacha ogonem, znowu uskoczy... Pater Santarius nie ustaje w pościgu. Goni za nim, potyka się, wstaje z trudem, znowu biegnie i ciska wciąż książkami. Szatan przykucnął pod półką. Nie ucieknie łajdak, bo zagradza mu drogę zamczysta skrzynia! Pater Santarius dopadł półki, podważył. Zabolało serce, roztęt-niły się cepy w czaszce. Półka nachyla się, nachyla... Runęła! Diabeł uskoczył, a pater Santarius, wyczerpany wysiłkiem, opadł na kolano, potem na drugie, wsparł się dłonią o podłogę, drugą ujął za pierś, bo serce kłuje, serce okrutnie kłuje! Znowu ciemność zasnuwa mu spojrzenie. Pater Santarius kładzie się powoli, skurczony, stękający. Szatan tańczy koło niego... O, już ucieka!... Znika w kominie! Ciemność opływa głowę patra Santariusa, potem nastaje cisza, potem już nic nie ma... W SZARLEJOWEJ DZIEDZINIE ' a oknami stała soczysta, granatowa noc. Była w niej słodycz. W jej głębi szumiała topola wśród gwiazd i nawoływali się ludzie. Ludzkie głosy dochodziły zmęczone i wyzute z mocy, jakby spłowiałe. Jedynie woda, cieknąca w pogrodkach, bełko- 170 tała przymilnie i słodko. Szum topoli i bełkot wody przywodził Ondraszkowi wspomnienia beskidzkiego lasu pod Łysą Górą. Wspomnienie toczy się miarowo, sennie, szumiące radosnym, szklanym brzękiem wody, podobne do rozwijanej wstęgi. Tak długo, aż dojdzie do ostatniej granicy. Wtedy Ondraszek zaciska zęby, zaciska pięści. Bo oto spostrzega u kresu owych wspomnień, szumiących jak topola wśród granatowej nocy i jak szklany bełkot w pogrodkach, że rośnie w nim nienawiść do> ludzi. Gdy zstąpił z Rużiczką z Łysej Góry, zaniepokojony szarym słupeni dymu wśród lasów w dolinie, i gdy stanął na polanie, gorycz zalała jego serce. Oto widzi, że trawa na polanie stratowana, że chałupa Baby Lucy dopala się, że już z niej kupa zgliszcz, a obok zgliszcz, na najbliższej sośnie, wisi Baba Luca. Wiatr jest ciepły i pachnący. Szumi w nieobeszłym lesie, przedziera się i wpada na polanę. Rozwiewa ostatnie dymy i kołysze trupem. Baba Luca jest długa i koścista. Głowę przechyliła na lewe ramię. Oczy jej wytrzeszczone, język zwisa na brodę. Na ramieniu jej siedzi czarny kot z zielonymi oczami i patrzy nieruchomo w Ondraszka. Ondraszek z pomocą Rużiczki zdjął trupa Baby Lucy z drzewa. Kot ocierał się o nogi Ondraszka i narzekał po swojemu. Rużiczką grzebał dół w ziemi, stępił swój nóż, pomógł więc Ondraszek swoim obuszkiem. Potem grzebali palcami, podważali kamienie, wygrzebali foremny grób, wymościli mchem, na mchu złożyli sztywne ciało Baby Lucy. Potem jeszcze je zagrzebali, zawalili kamieniami i poszli. Czarny kot usiadł na kamieniach i znowu narzekał boleśnie. U skraju polany znaleźli roztratowanego węża. Ondraszek poznał go. To był ten sam wąż, który zwijał się w kłębek na jego piersi. Poszli lasami, górami. Zanim ruszyli w drogę, Ondraszek stał długo, zadumany nad grobem Baby Lucy. Rużiczką domyślił się. że w sercu Ondraszka tężeje nienawiść do ludzi. Barbara została w Istebnej u patra Foldyna. Tam bowiem jeszcze najiściejsza swego bezpieczeństwa przed ludzką złością. Odprowadziła Ondraszka kęs drogi i rzekła: 171 — Czekam na ciebie, Ondraszku! Trzymał dłonie Barbary w swoich dłoniach ji podziwiał jej urodę. Włosy czarne, splecione w dwa grube warkocze, przerzucone na piersi, pachniały macierzanką. Jej uśmiech chwilami drapieżny, chwilami podobny do uśmiechu dziecka, urzekał. Duże, czarne oczy o rzęsach i brwiach jakby zdumionych kryły w sobie -świat nienazwanych wzruszeń. Słońce wschodziło i korony świerków płonęły blaskiem. Na ich tle głowa Barbary stała się podobna do kwiatu, który tylko raz w życiu zakwita i którego ludzkie oko jeszcze nie dostrzegło. Jedynie w bajce taki kwiat bywa. Kwiat jest biały, podobny do lilii na smukłej łodydze, podobny do róży... Nie ma nazwy. Gdy pod oknem stanie granatowa noc, a w jej głębi zaszumi topola wśród gwiazd, pojawia się przywidzenie owego kwiatu. Wtedy Ondraszka nawiedza przedziwne, jakby omdlewające szczęście. Tylko po cóż tamto wspomnienie Baby Lucy na gałęzi, z czarnym kotem na ramieniu, na sośnie kołysanej młodym, szumiącym wiatrem beskidzkim? Płoszy ono to słodkie nawiedzenie, gdyż krzyczy o pomstę. O, tak! Śmierć Baby Lucy będzie musiał pomścić!... Rużiczka ślęczy nad pergaminową książką, pełną jakichś cudacznych zaklęć, światło łojówki rozrzuca cienie po izbie, za oknami zaś stanęła granatowa noc i szumi topolą, i dzwoni bełkotem wody. Topola jest rozczochrana i kołysze koroną wśród gwiazd, woda podzwania rytmicznie w drewnianych pogrod-kach i toczy ogromne, skrzypiące koło nad duklą. Poprzez skrzyp koła pełzają ludzkie głosy. Poza tym jest cisza i noc. W ciszy i nocy śpią gwarkowie. Poprzez sen czuwają i nasłuchują, czy nie ozwie się już drewniany hałas kłapaczki, czyli tintinnabulum. Gdy zaszczeka, rozskrzeczy się naremnie, zrywać się trzeba i śpieszyć do dukli. Piotr Piekielnik, czarny klucznik świerkliniecki, furstlich brandenburgischer Ampt-schreiber1 — jak się podpisuje pod dokumentami — ma swoich 1 (Niem.) książęco-brandenburski sekretarz 172 .uszników wśród dworskiej gawiedzi. Doniosą mu rychło, że len a ten gwarek nie zszedł w duklę między jednym a drugim wołaniem kłapaczki. W niedzielę podczas nabożeństwa spędzają ceklarze Piekielni ka wszystkich gwarków, co przewinili, na dziedziniec zamku w Swierklińcu. Klucznik na nich czeka. Stoi w sklepieniu ' zamkowej loggii i patrzy. Pasie swe czarne, złe, diabelskie oczy lękiem gwarków. Rozkraczony, w chobotach, w skórzanym kaftanie, z gołą głową, ślepi twardo i uśmiecha się" zjadliwie. C/arny jak diabeł, obrośnięty, z brodą w szpic uformowaną, 7. krogulczym nosem, z wąskimi, zaciśniętymi ustami, wykrzywionymi szyderstwem, z palącymi się oczami, smaga się bykowcem po chobotach i czeka. Długo czeka! Potem schodzi ?. loggii powoli, okrutny, straszny. Każe kłaść gwarków na lawę, trzymać ich mocno. Draby zamkowe, ceklarze o chytrych pyskach, zgraja wszeteczna, trzymają gwarka za nogi, za ramiona, za głowę. A Piotr Piekielnik zrzuca kaftan, zakasuje rękawy koszuli i zaczyna bić... Bykowiec śmiga ostro, przecina powietrze, przecina skórę na pośladkach gwarka, gwarek wyje, ceklarze rechoczą, a Piotr Piekielnik bije... Powoli, bardzo powoli. Między jednym a drugim uderzeniem upływa chwila. Samo uderzenie zaś jest szybkie jak piorun. Piotr Piekielnik zawinie bykowcem, podskoczy i uderza... Mija chwila. Potem znowu zawinie bykowcem, podskoczy i uderza!... Inszych znowu każe zamykać w wieży, w narożnej baszcie przezwanej Wieżą Polską. Morzy ich głodem, a w wolnych chwilach, gdy mu się przykrzy, schodzi do nich z ceklarzem. Ceklarz jest ślepy na jedno oko, z zajęczą wargą, odziany, jak jego pan, w skórzany kaftan, tylko pośledniejszego gatunku. Ceklarz trzyma pochodnię i prowadzi po krętych schodach. Zanim otworzy zamczyste dwierze lochu, Piotr Piekielnik słucha pod nimi. Jeżeli tamci w lochu jęczą i narzekają, Piotr Piekielnik przeżywa radość. Potem każe drzwi otworzyć i wchodzi do lochu. I wtedy patrzy z lubością na gwarecką gołotę, gme-rającą niemrawie w zgniłej słomie, zbitą, zagłodzoną, obwieszoną łańcuchami. Tamci milkną i patrzą przerażeni. Im więk- 173 sze w ich oczach przerażenie, tym większe ukontentowanie Piotra Piekielnika. Mruczy coś do siebie, długo mruczy, a gdy się nasyci ich mąką, kopnie ceklarza i wychodzi. Ceklarz zamyka dwierze i szmatle się przodem, świecąc jaśnie panu Piotrowi Piekielnikowi, klucznikowi państwa świerkliniec-kiego. Czasem Piekielnik wybiera między dziewkami w zamku czy w polu, czy wśród chałupek gwareckich i każe im przyjść do siebie. Obezwładnia je swymi diabelskimi oczami, że każda przychodzi jak łania i kładzie się w jego łożnicy. Nad ranem każe ceklarzom wyrzucić ją poza obręb zamku. — I wy się z tym godzicie? — zapytał zdumiony Ondra-szek, gdy stary Moroń wszystko mu opowiedział. Teraz ów gwarek śpi za ścianą ze swym wnukiem i obaj czuwają we śnie, czy nie woła ich tintinnabulum. Stary Moroń wstrząsnął ramieniem. Młody Moroń zazgrzytał zębami, nachmurzył się, twardo zacisnął pięści. — Przejeżdżał król polski, Johannes Sobieski, pod Wiedeń. Było to roku 1683. Witałem go z gwarkami, srebrne puzdro ofiarowaliśmy, prosiliśmy o pieczę nad nami. Król pokiwał głową, pogłaskał dzieci po włosach i pojechał na Turka pod Wiedeń, by naszych panów obronić od ciężkiej obieży... Obronił! O nas zapomniał!... — marniał starzyk. — Nie ma między warni zmowy? — dziwił się Ondraszek. — Była nam krzywda, przeto książę Jan Opolski wydał dla nas Ordunek górny w roku 1528. Dziśka Ordunek górny zaprowadza Piotr Piekielnik na swój sposób. Była nam znowu krzywda, przeto po śmierci naszego księcia Jana Opolskiego, gdy nastali w państwie świerklinieckim brandenburscy panowie, gwarkowie uczynili wielkie poruszenie... ^ — Poruszenie, prawicie? — ożywił się Ondraszek. — Poruszenie. Z brandenburskimi panami naszło tu wielu przybusiów znad Renu, pieseczków pańskich, zedrzyskórów, piekielnych mataczy, pijawek i inszego stodiabelstwa pańskiego. Żyły z siebie wypruwali gwarkowie, krew ciekła zza pazurów, a tamtym mało i mało... Przeto skrzyknęli się, uczynili rebelię! 174 Ja tam tego nie pamiętam, bo mnie jeszcze nie było na świecie, jeny starzyk mojego starzyka był w tej rebelii i opowiedział mojemu starzykowi, a mój starzyk mnie, a jo dzieckom swoim 1 wnukom... Było poruszenie wielkie wśród gwarków. Poszli e lamulcanii, kilofami i siekierami na panów! Ha, to było, aże I ¦ lo krwawe wiesieli pańskie!... Zniszczyli gwarkowie dukle, iii doły, porąbali rępoły, haszple, bierne koła i pogrodki, po- ali ceklarzy, połamali nogi różnym psom pańskim, przegnali 2ko, obiegli zamek w Swierklińcach... Lecz przyszło wojsko... . em były szubienice... A tamta Wieża Polsko była pełno... Wyjdźcie, panie, za Tarnowskie Góry... — Nie panujcie mi! — żachnął się niemile Ondraszek. — Chłopem jestem!... — Na pana wyglądacie... — Diabła zjedliście! — ofuknął go popędliwie. — Przybusiem jesteście, przyszliście samowtór z jakimś Mo~ rawcem... Nie wiem, co wy za jedni... — Taki sam otrok, jak wy jesteście!... Stary Moroń przymrużył oczy i popatrzył kpiąco. Ty gadaj swoje, ja myślę swoje! Jeżeli z was pieseczki pańskie, niczego nie wskóracie! Gwarecki naród jest skryty i nie wyzdradzi tego, co w sercu nosi... — Macie mnie za pańskiego psa? Prawda? — podjął znowu Ondraszek. — Czy wy w myślach czytocie?... — zdumiał się Moroń. — Ha, sztudyrowany z was człowiek! Jakiś scholar, może kleryk wypędzony z klasztoru, może... — Ani jedno, ani drugie! Chłop jestem i zbyte!... Wolny chłop... — dodał ociągająco. — A tamten? — wskazał na Rużiczkę chrapiącego na ławie. — Socjusz i rebelizant... — Przyszliście wywołać poruszenie? Gdzieś tam jakiś królewicz polski, Kostka Napierski ze Szternberku, chłopów poruszył... — Nie skończyliście o waszym poruszeniu gwarkowym. Radziliście mi pójść za Tarnowskie Góry... ra — Idźcie za Tarnowskie Góry. Tam jest stary kierchów. Na starym kierchowie leżą tamci gwarkowie pobici, powieszeni, zagłodzeni... Tak skończyło się nasze poruszenie... — Kiedy to było? — Pisało się wtedy rok 1533 i 1534... ¦ Teraz stary Moroń i jego wnuk śpią za ścianą i czuwają przez ¦sen, czy nie woła ich kłapaczka. Za oknami granatowa noc pachnie miodem, szemrze wodą w pogrodkach, szumi rozczochraną topolą wśród gwiazd. Daleko skrzypią bierne koła i wloką się wyblakłe głosy ludzkie. Koszytarze i dymarze kręcą się koło pieców, węgielnicy grzebią w mielerzach, a wszyscy nawołują się i zachęcają do czujności. Piotr Piekielnik. czarny klucznik diabelski ze świerklinieckiego zamku, może nadjechać na czarnym koniu... Rużiczka ślęczy nad swymi szpargałami i z mozołem sylabizuje gotyckie litery. — Pomóż mi, Ondrasze, bo ja nemohou... Hrom a peklo!1 — odezwał się wreszcie. Ondraszek przysiadł się do Rużiczki, nachylił się nad pergaminem. Widzi kabalistyczne znaki kreślone czerwonym inkaustem, w kołach jakieś dziwne imiona. Czyta je z wysiłkiem, be inkaust W3^blakły. — Astaroth... Aziel... Achazia... Phul... — Co to jest? — zapytał drwiąco. — To są jimena duchów!2 — szepnął Rużiczka z nabożeństwem. — Głupi jesteś z tymi swoimi duchami i zaklęciami! — zakpił Ondraszek. — Ondrasze! Co ti rzikasz? — zatrwożył się Rużiczka. — Tu nam se jedna o penize łebo o strzibro...' Rużiczka był przekonany, że jeżeli w Bytomskich i w Tarnowskich Górach był istotnie duch Szarlej, to wymusi on na tym duchu srebro lebb pieniądze. Wszak stary wierguła isteb- 1 Pomóż mi, Ondraszku, bo ja nie potrafię... Niech to piorun trzaśnie! ! To są imiona duchów! 3 Ondraszku! Co ty mówisz? Tu chodzi o pieniądze lub srebro... 176 niański przysięgał na wszystkie świętości, że zaklęcia są ważne i skuteczne, że je nabył od jakiegoś nabożnego pątnika, że skutkują jednak tylko wtedy, gdy zaklinacz posiada na głowie dwa kółka. A Rużiczka posiada na głowie dwa kółka. W dwóch miejscach kręcą mu się włosy na kształt kółeczek. Rużiczka, wędrując po świecie, dowiedział się, że kiedyś pod Bytomiem i pod Tarnowskimi Górami było srebro. Strzegł tego srebra duch Szarlej. Jak wyglądał ten Szariej? Ho, ho! Różnie powiadano! Był to bowiem ziemski duch, przeto przybierał na się różną postać. Raz pokazał się gwarkom jako srogi chłop, kudłaty, z czarną, kręconą brodąs z pełechatym łbem, a z kudeł jego wyłaziły dwa rożki jak u capa. Insi zasię widzieli go w posturze bachmistrza z czerwonym światłem w olejnej lampce, z kilofem. Jedną stopę miał w chobocie, druga była uformowana w końskie kopyto. Insi jeszcze widzieli go, jak wyłaził ze starych zrobów, jak ogień tryskał z jego gęby, jak jego oczy były czerwone niby u królika, a gdy stąpał, ziemia drżała i skały się waliły w czachach i przodkach. Był to duch zły i mściwy. W swej złości zatopił srebro bytomskie i tarnowickie czy zgoła zabrał z sobą. A gdy gwarkowie jęli szukać srebra, znaleźli rudy wszelijakie, takie i owakie, lecz srebra nie było. Rużiczka zaś posiada zaklęcie, którym zmusi Szarleja, by je wydał łebo przynajmniej wskazał, gdzie się płozy w ziemi. Uczy się teraz onych zaklęć, a biedzi się naremnie nad nimi, bo litery wypełzły, uformowane w gotyckie kształty, zbite w kupę, i trzeba być człowiekiem sztudyrowanym jak Ondra-szek, by je przeczytać. Niech więc Ondraszek czyta głośno, powoli, a Rużiczka je sobie zapamięta! Rankiem zejdą duklą na dół po drabinach i wtedy zacznie zaklinać Szarleja, by oddał srebro. Szarlej odda, Rużiczka i Ondraszek nabiorą go pełne worki, resztę zostawią gwarkom, bo to wielce chudobny naród, i pójdą w świat. Już dawno Rużiczka nakłania Ondraszka, żeby poszli do ku-ruców Rakoczego na Uhrach *. Gdy przyjdą ze srebrem do owych uherskich awanturników kalwińskich, by tłuc habsbur- 12 Ondraszek 177 skich papistów, zostaną przyjęci z otwartymi ramionami i srebro utoruje im drogę do stopnia hetmana. A wtedy będą hulać, aże hulać! Jak dawniej pono ludzie truchleli, gdy odezwało się wołanie, że Tatarzy idą, tak teraz papiści będą truchleć, gdy posłyszą wołanie, że Ondraszkowi i Rużiczkowi kuruce idą! Ha, to będzie życie! Wojna, wino, dziewczyny! Hrom a peklo!... — Pomóż mi, Ondrasze! — prosił swego kamrata, Ondraszka. Ondraszek nachyla się nad wyblakłym pismem i również sylabizuje z trudem, wiodąc palcem po literach:** Duchu dobry! Ja tebe wołam a zaklinam skrze Boba żiweho a skrze neyswetejssych pet Ran Jeżisse Krysta, skterima bud zwazany, abyś przissel k wyplneni Prośby me, z toho mista kde sdrżan bywass, przyijdi a prines mne tu strzibra nebo penezitou Summu dobrou, celou, a w nas-sych Krainach jdoucy Mincu. Sem przijdesz, ja tebe zaklinam przez swa-teho Krzisstofa. Przijdesz sem skrze Bozi Moc w podobe Myśliwca, nechej se pohnouti skrze Słowa, ktere swatego Krzisstofa udele jsou, rziditela wseh Duchów, jenż przi pokladech sedeji, we jmeno Otce y Syna, y Ducha swateho Amen... Zaklinam was wszeh Duchów skrze Miesić a Slunce, skrze Wodu a Krew,~ktery z boku Jeżisse Krysta tekla, a skrze prwniho Czloweka, kterehoż Buh...l Urwał, bo poprzez szum topoli przedarł się jazgotliwy łoskot kłapaczki. Kłapaczka dudniła zardzewiałym, przenikliwym głosem, dobijała się do drzwi gwarków, zganiała sen, spędzała ludzi z ław i łóżek. — Ubieramy się! — zauważył Ondraszek. — Jutro skończymy czytać owe głupie zaklęcia! 1 Duchu dobry! Ja ciebie wołani i zaklinam przez Boga żywego i prze:-najświętszych pięć ran Jezusa Chrystusa, którymi bądź zniewolony, abyś przyszedł ku wypełnieniu mojej prośby z tego miejsca, gdzie przebywasz wstrzymywany, przyjdź a przynieś mi srebra lub pokaźną sumę pieniędzy, całą, w naszej krainie ważną monetą. Tu przyjdź, zaklinam ciebie na świętego Krzysztofa. Przez moc Bożą przyjdź tu w postaci myśliwego, pozwól się nakłonić słowami, które są udziałem świętego Krzysztofa, kierownika wszystkich duchów, co siedzą przy skarbach, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen! Zaklinam was wszystkie duchy na księżyc i słońce, na wodę i krew, które ciekły z boku Jezusa Chrystusa, i na pierwszego człowieka, którego Bóg... 178 — Pro Boha swateho! — oburzył się Rużiczka. — Nemluw tak! To neni hloupe zaklyncje!1 — Nie pleć! Ubieraj się! — Sakra! — mruczał niezadowolony Rużiczka, lecz wstał posłusznie i jął się przebierać. Ondraszek dziwił się, że zdecydował się szukać schronienia w kopalni rudy pod Tarnowskimi Górami. Przecież mógł powędrować na pobliską Słowaczyznę, gdzie znalazłby rzetelnych kompanów wśród kuruców, łazików i ptaków niebieskich, wojujących z Habsburgami i z ich rakuskim wojskiem. Nęcił go niefrasobliwy żywot wojaka, jeżeli uherskiego kuruca w ogóle można nazwać wojakiem. Wszak to raczej jurgieltniki przeróżnej nacji, rzezimieszki, okpiświaty i złodziejaszki, którzy nieraz spod szubienicy uciekli, których portasze ścigali, chłopi zbiegli z pańszczyzny, poszukiwacze przygód i guzów, awanturniki i zawalidrogi, kalwińscy fanatycy i insze heretyki, ludzie skrzywdzeni, szukający sprawiedliwości, łazęgi i pątnicy, wa-ganci i socjusze, kleryckie wypędki i dezerterzy z rakuskiej armii. Była to barwna gołota, bitna i zuchwała, pokrzykująca zapalczywie: — Elien!...2 — przy każdej sposobności żłopiąca gorliwie wino, zawzięta na cnotę dziewuszek, tłukąca szczerze rakuskie wojska i wygadująca szpetnie na rakuskiego cesarza i „babilońską dziewkę", czyli na papieża w Rzymie. Ondraszek uległ namowom Rużiczki i powędrował z nim przez całe Szląsko do Tarnowskich Gor. Rużiczka bowiem, od chwili spotkania się z nim w Istebnej, nanukał uporczywie, by wyprawić się po tamtejsze srebro. Srebro musi wycyganić od ziemskiego ducha Szarleja, a gdy je wycygani, powędrują do uherskich kuruców. Bez srebra byliby zwykłymi włóczykijami, w kurucach zaś staliby się zwykłymi gemajnymi. Srebro otworzy im drogę do wybicia się wśród tamtej goło ty. Ondraszkowi nie zbywa na odwadze, Rużiczce na umiejętności gardłowania, przeto sukces zapewniony. ^a Boga świętego! Nie mów taki Te me są głupie zakładał (Węg.) Niech żyje! 179 — Tak! — zauważył pobłażliwie Ondraszek.— Z ciebie byłby wyborny mil es gloriosus1... Rużiczka nie wiedział, co to jest miles gloriosus, uważał jednak, że to jakieś pochlebne określenie, co go jeszcze bardziej zachęciło do przekonywania Ondraszka. Ondraszek w końcu uległ, wiedziony dziwnym sentymentem do tego miejsca, gdzie spotkał polskiego króla, gdzie go krót ucałował w czoło, co potem jakiś cudak w pątniczej odzieży, gadający księżowskim sposobem, uważał za niezwykły omen i przyjść po Ondraszka obiecywał, gdy się jakiś tam czas dopełni. Diabła zjadł łebo wypił! Opiiec to był, a nie pątnik!... Poza tym Ondraszek czytał ongiś w Przyborzu niedużą książeczkę, kupioną na odpuście we Frydku, pod osobliwym tytułem: Officina Ferraria abo Huta y Warstat z Kuźniami szlachetnego Dzieła Żelaznego. Niejaki Roździeński wierszami opiewał w niej gwarków i kuźników szląskich, opisywał dukłe i piece hutnicze, wspominał o dobrych i złych duchach. O jakimś Szarleju także wspominał. I także owa zagadkowa postać Szarłeja była powodem, że Ondraszek uległ namowom Rużicz-ki. Widział u niego niewielką pergaminową książeczkę, pełną kabałistycznych znaków, cudacznych rysunków i litanii formułek czarnoksięskich. Uważał to za brednie, lecz chwilami jego kpiąca niewiara znikała, gdyż wypierała ją myśl, że może jednak Szarlej istnieje i tamte wszystkie duchy dobre i złe, nie-boża i wietrunki, o których wspomina Roździeński. Poza tym wiedział, że wśród tarnogorskich gwarków będzie bezpieczny przed portaszami. Pobędzie jakiś czas, napatrzy się ich osobliwemu życiu, może istotnie Rużiczka znajdzie srebro i wtedy powędrują poza Beskidy do uherskich kuruców. A potem? Machnął ręką i przestał się martwić, co potem będzie. Już wie! Potem będzie Barbara, nienasycona miłość, Słowaczyzna łebo Polska... Może zostanie wśród kuruców hetmanem?:.. Od tygodnia już codziennie zstępuje z Ilużiczką i gwarkami po drabinach w duklę i grzebie z nimi, szukając rudy. Ciężka (Łac.) żołnierz-samochwał 180 praca, bardzo ciężka! Rużiczka klnie jak wszyscy diabli i narzeka. Widać już mu obmierzło czołganie się w wilgotnych czachach, gdzie woda kapie na grzbiet, krztuszenie się dymem, grzebanie w przodku krecim sposobem, wywożenie rudy żelaznej w taczkach i widać osaczają go powoli wątpliwości, czy zaklęcia skłonią Szarłeja do wydania mu srebra. Gwarkowie opowiadają dziwy i żegnają się nabożnie, jeżeli wypadnie im wyrzec Szarlejowe imię. Na Rużiczkę patrzą jak na człowieka, którego Szarlej wcześniej czy później zasypie kamieniami w przodku łebo mu łeb urwie. Łakomi są jednak owego srebra i liczą, że przybusiowi z Morawy, jak nazywają Rużiczkę, uda się okminić Szarłeja. Oni by nie ośmielili się napalać Szarłeja, bo to Złyduch i może łacno krzywdę łebo cośkolwiek na paskudę uczynić. Niech to już robi tamten przybuś. Poza tym lękali się inszych Złyduchów, jakichś Kobalosów i Erdgajstów, także wielce nieućciwych. To nie są te duchy, co to, podobne do malutkich stworów w długich koszulach, siedzą u kuźników za piecem i pomagają dymać miechy kowalskie. Kosztują niewiełe, bo wystarczy im tylko wlać do miseczki trochę mleka i postawić na noc pod piecem. Przyjdą w nocy, mleko wypiją i są zadowolone. Na uwagę Ondraszka, że to kot wypija owo mleko, żachnęli się ze zgorszeniem. Nie są to więc dobre duchy, jak tamte nieboża w kuźniach, lecz duchy złe, oszkliwe i paskudę chętnie czyniące. Najgorszy wśród nich — Szarlej. Stokroć gorszy jednak od Szarłeja jest osławiony Piotr Pie-kielnik, diabelski klucznik na zamku świerklinieckim, Ampt-schreiber Petrus Bernhard — jak się zwykł podpisywać — syn Lucypera. Szarłeja można u jednać szacunkiem i pokorą, tamtego syna garbatego diabła niczym nie ujednasz! Chciwy ludzkiej krzywdy, bije gwarków, w kuny zamyka, do Wieży Polskiej wtrąca, zarobki obniża, gwałci dziewczyny, szydzi z Bo~ ;;a — wszeteczny okrutnik. Jego trzeba się bać, a nie Szarłeja! Chyba z diabłami trzyma, chyba z samym Antychrystem kramarzy, bo jeszcze nikt nie odważył się nawet ręki na niego podnieść, chociaż była już ku temu niejedna przyleżytość. Wtedy 181 na przykład, kiedy go diabli do dukli poniosą, gdy łazi po przodkach pod ziemią. W ciągu całego tygodnia Ondraszek nasłuchał się szczodrze opowiadań gwarków, utyskujących na swoją ciężobę otro-czą. Wyszedł teraz z Rużiczką. Przebrali się w stare ubrania, za-pasali na tyłkach fartuchy skórzane, włożyli kołpaki, stali się podobni do gwarków. Szli powoli ku dukli. Po drodze w ciemnym, gęstym mroku jarzyły się liczne światełka. Wypełzały z głębi nocy, wędrowały, podobne do sennych robaczków świętojańskich, snuły się miedzami i chodnikami, a wszystkie zmierzały w kierunku skrzypiących kół biernych i rępołów. Na niebie rozlewał się już świt jak prześwietlone mleko. W świcie gasły gwiazdy, tylko wiatr wzmógł się i szumiał ciężko w topolach. Z wiatrem niosły się duszne zapachy dymów z mielerzy i kuźniczych pieców. Dym krztusił. Na widnokręgu —-r jak się wydawało Ondraszkowi — na skraju nocy, pełzały pod nawisłym niebem rude płomienie. Płomienie były ponure. W spływającym blasku z nieba i w nikłej pożodze płomieni spotykał Ondraszek gwarków i patrzył bacznie w ich oczy. U wszystkich dostrzegał oczy zgaszone, twarze zbiedzone, dziwną psią pokorę. Mierziła go ta pokora. Gdzież, do diabła, ów gwarkowy hyr, o którym opowiadał mu jego ojciec, Sze-besta? Po drodze dopędził ich młody Moroń. — Gdzie jest starzyk? — zapytał Ondraszek. — Starzyk jakiś niemocny... Dusi go, powiada, że struty ziemskim smrodem. Wciąż mu się wydaje, że podobny do kuli... — Jeżeli się dowie Piotr Piekielnik... — Zamknie starzyka do gąsiora! — I co wtedy? — Nie wiem! — mruknął Moroń. — Starzyk twój uświerknie w gąsiorze! — podjął znowu Ondraszek. 182 — Zabiję Piotra Piekielnikai — warknął mściwie chłopiec. Doszli do dukli. W rzedniejącym mroku, w gęstwie zgromadzonych świateł toczyły się i skrzypiały koła. Woda z pogrod-ków spadała na nie jak na młyńskie koła i obracała je z wysiłkiem. Na długim wale skwierczał łańcuch z przyczepionymi czerpakami. Łańcuch spadał w duklę i wyciągał wodę z żąpia. Woda wylewała się samociąż z czerpaków i ciekła na rozległe ługi. Pod szopą skrzypiało inne koło, podobne do kołowrotu. W kołowrocie kroczył koń po usuwającej mu się wciąż spod kopyt, obłej podłodze, a ramieniska, wiodące od kołowrotu, poruszały ogromne miechy kowalskie. Miechy marszczyły się, wyprężały i z szumem wdmuchiwały powietrze pod ziemię. Ondraszek poświecił w oczy konia. Oczy były śmiertelnie znużone, smutne, na wpół umarłe. Koń dreptał, gdyż musiał dreptać po podłodze usuwającej mu się wciąż spod kopyt. W nieoczekiwanej chwili w koniu owym zoczył Ondraszek niby człowieka, otroka pańskiego, gwarka i chłopa, spętanych niewolą. Jak ów koń nie może wyjść z przeklętego kołowrotu, zamknięty z boków poprzecznymi drągami, skazany na wiecznie powtarzający się wysiłek, tak i otrok pański, gwarek i chłop skazani na wieczny trud, na beznadziejność, na bezwolę. Drepczą i drepczą jak ów koń ogromnie smutny i o wpółmartwych oczach. Ondraszek czuje mękę konia w onym przeklętym kieracie. Przejrzał, co myśli owo zwierzę i czego pragnie. Nie ma już na isto pragnień. Pragnienia pozdychały w kołowrocie, przemieniły się w truchło. Popatrzył na ludzi koło siebie. Te same oczy, jakie widzi u konia. Ten sam smutek i beznadziejność. I te same pragnienia, które już dawno skonały w czeluściach kopalni. Po raz pierwszy pojął bezmierną krzywdę ludzką. Ujrzał się w żywobyciu owego konia i tych wszystkich gwarków, schodzących z pokorą po drabinie w głąb ziemi. Ohej! Jak ogromnie pragnąłby porwać wszystkich do buntu!... — Idziemy! — zbudził go z sadumy młody Moroń. im Ondraszek zawiesił hak kaganka za pasek, obłapił szczeble drabiny, jął się opuszczać na dół, poprzedzany i popychany różańcem świateł. Światła zstępowały przed nim i za nim, nurzały się coraz głębiej, ludzie stękali, skrzypiały chodaki na szczeblach, czasem zadźwięczał czyjś łamulec łebo kilof, czasem ktoś z ludzi zakaszlał. Oddechy szeleściły. Niósł się ckliwy odór potu. Oczy oswajały się z mrokiem. Po ocembrowaniu kapała woda, mlaskała obrzydliwie, rozbijała się na kapturach gwarków. Woda cuchnęła.stęchliżną i powlekała ściany dukli i ubrania gwarków rozmazaną rdzą. Z podszybia rozeszli się do przodków. Ondraszek i Rużiczka kroczyli, nisko nachyleni, za młodym Moroniem. Dzisiaj będą tylko samotrzeć pracować, bo stary Moroń zaniemógł. Chodnik, przezwany tutaj czachą, był niski, obudowany stemplami. Gdzieniegdzie strop obniżał się tak bardzo, że musieli się czołgać. Jeżeli się zarwie, pogrzebani na wieki!... — Hrorn a peklo! — klął wciąż niecierpliwie Rużiczka, sapał z wysiłku i narzekał. Rozpoczęła się szychta. Moroń ułożył w przodku, pod nawisłym ociosem, stos drzewa. Ocios bowiem dzwonił jak dzwon i próżny byłby wysiłek, by go łamulcem i kilofem skruszyć. Długo układał szczapy, przetykał wiórami, okładał klockami. Potem podpalił. Wióry zajęły się brudnym płomieniem, od wiórów zajęły się szczapy, od szczap klocki. Długie płomienie jęły lizać ocios. Ciężki, gęsty, szary dym zaczął dusić. Wycofali się wszyscy do poprzecznego chodnika. Za godzinę ogień skruszy ocios. Wtedy przyjdzie kolej na łamulce. Czekali przykucnięci. Rużiczka umiał wykorzystać czas. Rozłożył na spągu swój pergaminowy zeszyt i znowu zaczął mozolić się z zaklęciami. Napominam, prosym a zaklinam tebe o swaty muczedłniku Krysstofe skrze swate Telo Jeżisse Krysta, skrze jeho Smrt a Krew, skrze sławne jeho z martwich w Stani, skrze sławne na Nebe wstoupeni, skrze wsze-chny słowa jeho a skrze &eysw«tejssy Trojjcy, a skrze neyswetejssy 184 mieny, Agla, Affera, Affła, a ty swaty Krysstofe wuly mou wypłniss /, wssema swatyma pomocniky jak ze swatym Jirzim, Błażejem, Eras-mom, Pantaleonem...1 Urwał sylabizowanie, słowa jego zgasły, bo zgasły drobne fcwiatełka w kagankach, zatrzęsła się czacha, doleciał stłumiony grzmot. — Chyba już ocios puścił! — zauważył ponuro Moroń. —- Łebo kańsi zawaliło! — Może to duch Szarlej z penizami?8 — zapytał Rużiczka. — Diabła zjadłeś — mruknął Ondraszek. — Idziemy! — rzucił twardo młody Moroń i polazł w dym. Ondraszek i Rużiczka poszli za nim. Brodzili w dymie jak w gęstej, kalnej wodzie. Krztusili się nim, wycierali cieknące łzy, oczy piekły, lecz czołgali się uparcie za światełkiem młodego Moronia. Dotarli do przodka. Ogień dogasał, ocios był rozpalony i spękany. Moroń zadeptał zgliszcza i jął się mozolić z łamulcem. Pomagali mu Ondraszek i Rużiczka. Rwali skałę, podważali, kruszyli perlikami i urobek ciskali w niskie taczki. Potem pchali je przed sobą do podszybia. W podszybiu zsypywali urobek na kupę. Dwóch gwarków napełniało nim obszerne kubły, zawieszone na łańcuchu. Gdy napełnili, pociągali za sznur. Gdzieś strasznie wysoko skrzeczał dzwonek. Wtedy kubły powoli unosiły się pod górę i znikały w dukli. Mijały godziny. Ondraszek nie wiedział, ile taczek urobku wywiózł pod szyb. Zmęczony był i spocony. Nawet Rużiczka dał już spokój zaklęciom. W chwilach odpoczynku kładł się na spąg i dyszał eiężko. 1 Upominam, proszą i zaklinam ciebie, o święty męczenniku Krzysztofie, na święte ciało Jezusa Chrystusa, na jego śmierć i krew, na chwalebne jego zmartwychwstanie, na chwalebne jego wniebowstąpienie, na wszystkie słowa jego i na przenajświętszą Trójcę, i na najświętsze Amony, Agla, Affera, Affla, a ty, święty Krzysztofie, wolę moją spełnisz ze wszystkimi świętymi pomocnikami, a mianowicie ze świętym Jerzym, Błażejem, Erazmem, Pantaleonem... 2 Może to duch Szarlej z pieniędzmi? 185 — Sakra! — mruczał zgorszony. — To je robota pro howada, a ne pro lidi...1 Doczekali się wreszcie ostatniej godziny. Wrócili pod szyb. Z bocznej czeluści wyłazili gwarkowie, uznojeni, słabi, spoceni. Byli jeszcze bardziej podobni do owego konia, toczącego kieratowe koło przy dmuchawach. Wyzuci z wszelkiej radości życia kroczyli jak czarne duchy, skazane na potępienie. Ich światełka mżyły nieśmiało. Odpoczywali pod szybem, a następnie poplu-wali w dłonie i wychodzili po drabinach na powierzchnię. Ondraszek wspinał się i z ulgą czuł napływający wiew pachnącego powietrza. Mroki rzedniały, nasycały się dziennym światłem. Wynosił się Ondraszek z wysiłkiem, przekładał rytmicznie dłonie i stopy po szczeblach, odpoczywał na bonach, słuchał mlaskania wody i stękania ludzi i znowu się wznosił. Gdy ujął ostatni szczebel, w oczy jego chlusnął strumień słonecznego światła. Światło było kłujące, podobne do rozżarzonego szkła, zmielonego, ciśniętego garścią pod powieki. Zatrzepotał nimi, wyszedł i rozglądnął się. Już od tygodnia widzi to samo. Zdumiony, że wszystko szare. Ludzie szarzy, słońce szare, zieleń jakby popiołem przyprószona. Szarość powoli znikała. Niebo przybierało stopniowo swój błękit, obłoki wybielały się radośnie, słońce zaś wstąpiło za ich kłęby. Długo wędrowało za nimi, aż dotarło do poszarpanego okna w obłokach. Zdawało się, że czerwona mika zasłania okno. Jego wnętrze bowiem było nasycone złotą czerwienią, słońce zaś stało się purpurowym kręgiem. Drogami, miedzami, wzdłuż usypisk i czarnych stawów w rozpadliskach wracali gwarkowie. Ondraszek, Rużiczka i młody Moroń przybyli do domu. Nie zastali starzyka. Sąsiadka powiedziała, że w południe przyszli ceklarze ze świerklinieckiego zamku i zabrali starzyka. Powiedzieli, że Piotr Piekielnik kazał go przyprowadzić, że go zamknie w dyby... A dlaczego? Dlatego, że nie poszedł 'do pracy w dukli... 1 Do diabła! To jest robota dla bydląt, a Hłe dla tedsl.. 18S Ondraszek zatrząsł się z gniewu. Porwał obuszek i straszny w swej gwałtowności, z odrzuconym kapturem gwarkowym na plecy, podobny do czarnego, rozwichrzonego płomienia, popędził w kierunku dukli. Wybiegł za nim lamentujący Rużiczka, bo przeczuwał, że stanie się coś groźnego. — Ondrasze! Pro Boha swateho! — wrzeszczał i śpieszył za nim. Obok niego kroczył młody Moroń z siekierą. Ondraszek dopadł kłapaczki na dukli i zaczął bić w nią z pasją, z nienawiścią. Czarne kędziory jego były zjeżone, wiatrem rozczochrane, oczy ciskające płomienie, usta zaciśnięte... Szarpał za łańcuch, kłapaczka krzyczała wniebogłosy, dzwoniła zajadle, zwoływała gwarków, czyniła srogie larum. Gwarkowie zbiegali się ze wszech stron, zdumieni i przerażeni. Czy woda zatapia kopalnię? Czy ogień na dole? Nieszczęście nawiedziło ludzi pod ziemią? Zasypani w przodku? Dziwili się ogromnie, bo niezwykła to rzecz, by kłapaczka w takiej chwili zwoływała ich na duklę. Zbiegali się przeto ze wszystkich stron. Biegli gwarkowie, koszytarze z pobliskich pieców hutniczych i mielerzy, biegli dymarze, węgielnicy, srnelcarze, smoluchy, baby i dzieci, bachmistrze, kowale, szary motłoch, nawet stary góraaistrz z wielkim brzuchem pokolebał się za tłumem. — Co się stało? Co się stało?... Ondraszek powiedział, co się stało. Oto Piotr Piekielnik kazał uprowadzić starego Moronia, by go w dyby zakuć! Krzywda dzieje się narodowi! Straszna krzywda!... Starzyk Moroń jest słaby, dychawiczny! Skona w dybach! Trzeba już raz z tym skończyć! Dosyć tej krzywdy!... Ciskał w tłum słowa nabrzmiałe pasją, ogniem, nienawiścią. Słowa leciały jak żagwie i podpalały myśli, myśli zaś wybuchały krwistymi płomieniami. Imały ludzi za bary, potrząsały, wypominały wszystkie nagromadzone krzywdy, przytraczały szumiące skrzydła do ramion. Ludzie także krzyczeli, biegli do domów po kilofy, po łamulce, po perliki i siekiery. Podjudzał 187 ich piskliwy krzyk kobiet, smagał krzyk dziewczyn zhańbionych przez Piotra Piekielnika. — Na Piekielnika! Na Piekielnika!... — krzyczeli wszyscy i ogromną, rozjuszoną ciżbą tłoczyli się za Ondraszkiem. Obok Ondraszka biegł młody Moroń. Za nim śpieszył Rużicz-ka i wciąż wołał: — Pro Boha swateho! Co dielasz, Ondrasze?1 Do świerklinieckiego zamku nie było daleko. Za pół godziny dojrzeli wszyscy jego mury, dostrzegli znienawidzoną Wieżę Polską. Zanim ceklarze spostrzegli się, tłum wdarł się na podwórze przez szeroką bramę. Na podwórzu w dybach siedział starzyk Moroń. Nogi, ręce i głowa były ujęte w ciężkie kłody. Siedział w okrutnym po~ gańbieniu na ziemi, głowa jego skłoniła się na piersi. Cekłarze zaparli dębowe drzwi zamkowe. I gdy jedni gwarkowie z młodym Moroniem rozbijali siekierami dyby, inni rąbali dwierze. Z rozwalonych dyb opadł na ziemię martwy już starzyk. Młody Moroń schylił się, podniósł go, spojrzał w jego kalne oczy. Dostrzegł w nich śmierć. Złożył starzyka na ziemi, zawył... Porwał siekierę, pobiegł do zamkowej bramy, rąbał ją z towarzyszami. Z bramy leciały trzaski. Tak długo, aż runęła! I stała się rzecz nieoczekiwana a straszna. Z głębi zamkowego krużganka rzygnęły ognie z wymierzonych muszkietów. Zwalili się ludzie, tłum cofnął się przerażony. Za tłumem wybiegli ceklarze z halabardami i muszkietami. Na ich czele czarny olbrzym, diabelski klucznik świerkliniecki, przeklęty Piotr Piekielnik. Był podobny do rozjuszonego diabła. Gwarkowie, koszytarze, węgielnicy, baby, dzieci — wszyscy zaczęli uciekać. Ceklarze przeskakiwali zabitych i rannych gwarków i podjudzani krzykiem Piotra Piekielnika parli za tłumem zbitą ławą, żgali ludzi halabardami. Ondraszek dostrzegł nadchodzącą klęskę! Uchylił się przed halabardami, ciął obuszkiem sięgającego pazurami do jego gar- Na Boga świętego! Co czynisz, Ondraszku? 188 Ula, wąsatego draba, zmiótł go z drogi, dopadł Piotra Piekielnika. Piotr Piekielnik zarechotał szydliwie, zwarł się z pacho-likiem, przygarnął ramieniem do siebie, przegiął w tył. Przełamuje, przełamuje coraz głębiej. Ondraszek nie może się wyrwać 7. jego objęć. Czyżby to już śmierć? Nie! Z boku podbiega młody Moroń. Podstawia nogę Piekielnikowi, podrywa. Piekielnik tiaci równowagę, zwala się na ziemię. Pociąga z sobą Ondraszka. Ondraszek wije się jak piskorz, czepia paluchami jego gardła. Moroń śmignął siekierą i ciął straszliwie w odsłonięty, byczy kark Piotra Piekielnika! Bluznęła wysoko krew!... Ceklarze dostrzegli śmierć swego pana. Teraz na nich padło przerażenie. Załamani, jęli się rozbiegać. Tłum także dostrzegł śmierć Lucyperowego bękarta. Runął z powrotem na zamek. Ondraszek patrzył zdumiony. Oto koń na wpół oślepły, drepczący w kieracie, zerwał się z uwięzi i teraz szaleje... Tratuje. niszczy, łamie, śmierć szerzy, płomienie rozrzuca! Co za wspaniały widok! Człowiek zerwał się do buntu! Ohej! Pogańbiony i po tysiąckroć skrzywdzony człowiek zerwał się do buntu!... Ondraszka ponosi wichura pełna płomieni i krzyku, wznieca w nim dreszcz radości. Krzyczy Ondraszek z tłumem, tratuje, niszczy, ciska płomieniami... O zmroku opuszczali wszyscy pobojowisko, upojeni krwią i pożogą. Zamek płonął, ciskał pod niebo tumany iskier i oświetlał im drogę. Nieśli swych towarzyszy, pobitych i rannych. Na przedzie martwego starzyka Moronia. Wnuk jego kroczył obok Ondraszka i dyszał ciężko. Z jego siekiery kapała krew. Za nimf wlókł się Rużiczka i narzekał: — Pro Boha swateho, Ondrasze! Co to za regracju udilalesz? Zamek horzi, Peter Pekelnik zawrażden, zawrażdeni ceklarze, a penize nam czert wzal, strzibro nam czert wzal, i tet' musimy utikat' bez peniz do kurucow! Hrom a peklo, Ondrasze neszcza-sny!...1 1 Na Boga świętego, Ondraszku! Cóż.eś to uczynił za głupstwo? Zamek plonie, Piotr Piekielnik zamordowany, zamordowani ceklarze, a pieniądze wzięli diabli, srebro wzięli diabli i teraz będziemy musieli uciekać do kurueów bez pieniędzy! Niech to piorun tr«v6nie, Ondraszku nieszczęsny!... 189 YGAN-FLET- NIS — .Jyżni Orawski Zamek, obwiedziony ostrymi, kanciastymi konturami, tkwił wysoko pośród gwiazd. Czarny masyw skał urywał się nagle, a zamek na skraju, zawieszony nad przepaścią, wrzynał się zuchwale w rozgwieżdżoną otchłań. Drobne prostokąty oświetlo- 190 , ch okien znaczyły w mrokach jego hardy kształt. Postrzedni i Niżni Zamek wchłonęła noc. Pod zamkiem bełkotała Orawa. Po wodzie ślizgały się gwiazdy. Poza bełkotem rzeki była już cisza. Na lewym brzegu płonęły ogniska. Między ogniskami majaczyły szpiczaste kształty namiotów i muszkiety ustawione w kozły. Na muszkietach błyskały w ogniu szerokie noże, lekko skrzywione końcem do tyłu, zbroczone ukrwawionym blaskiem. Blask był ruchomy, żywy i niespokojny. Kuruce spali pod namiotami. Przy ogniskach czuwała tylko straż i ci, co nie mogli usnąć. Rozmawiali półgłosem, patrzyli w ogień, śledzili wyfruwające iskry i grali w kości. Migotliwe trzepotanie się blasku na bagnetach czyniło obóz zbójeckim gniazdem. Wicher, który za dnia szamotał się z drzewami i z czerwono-biało-zieloną chorągwią debreczyńskiego regimentu strzelców, przepadł gdzieś w lesie i odpoczywał. Nasycił się zapachem, prochu i krwi, napęczniał bojowym krzykiem kuruców i rakus-kiego regimentu Erzherzoga d'Este, rozniósł po świecie cichnące skomlenie konających i ustąpił miejsca ciszy. Cisza zaś pachnie jesienią, winem i ostatkiem słońca. W ciszy bełkoce tylko Orawa, po której ślizgają się gwiazdy, a na jej brzegu pryskają ogniska wśród namiotów i mamrocą stłumione głosy ludzkie. To wszystko. Przy Ondraszkowym ognisku siedzi na bębnie dobosz Hanys Moroń i pali fajkę. Z boku siedzą dwaj gwarkowie, co poszli za Ondraszkiem i Moroniem. Ondraszek leży na zdobycznym płaszczu rakuskiego wojaka i patrzy w gwiazdy. Rużiczka zaś, nachylony do ognia, ślepi w swoje szpargały i wyławia z nich gotyckie literki. Literki układa z mozołem w cudaczne zaklęcia. Czyta je z wysiłkiem: . Musysz miti trzi jareczne swjczky a kousky passkalu, a do tej każde strez aneb wdieley ten kousek passkalu. Potom trzi koła sobe musysz udełati a sycę, jedna ze swecenym ssypem, druhe ze swecynym klokoczera, 191 a treti koło winne prutki, a tech musysz miti dwanast, a temy wystr-kat..J Z gwiazd spływa na Ondraszka ogromna cisza, w ciszy zaś rodzą się wspomnienia minionych dni. Pozostał za nim bitewny zgiełk, płonące miasteczko, rzeź między płomieniami i ów straszny krzyk matki. W domku zostało jej niemowlę, a domek pali się jak pochodnia. Matka wydziera się do płomieni, lecz trzyma ją stary chłop. W płomieniach, buchających z okna, płacze jej dziecko! Znienacka z grupy walczących kuruców wysko- ¦ czył Cygan. Podał Ondraszkowi swój muszkiet z ukrwawionym ' bagnetem, odtrącił krzyczącą matkę i jak szczupak susem sko- ; czył w okno. Przepadł! Dom się pali, płomienie huczą, walą się krokwie, sypią się iskry. Cygan zginie... Nie zginie!... Wychynął z ognia z dzieckiem w ramionach... Oddaje matce, bierze od Ondraszka swój muszkiet, lecz słania się... Ondraszkowi ludzie odprowadzają go w boczną ulicę, która jeszcze nie płonie... Ondraszek patrzy na kontury zamku w gwiazdach i w jego | stromej, zuchwałej sylwetce dopatruje się podobieństwa z Cy-ganowym gestem. Chciałby spotkać Cygana, lecz gdzieś mu przepadł. Pragnąłby popatrzeć w jego oczy, nic więcej. Widać j z innego on regimentu, bo Ondraszkowi ludzie go nie znają. Przypomniał sobie Ondraszek naukę patra Fołdyna o szatanie kuszącym Chrysta Pana na krużganku świątyni. Słowa księdza splotły się z Ondraszkowym przeżyciem sprzed kilku j dni. Ondraszek wyszedł wtedy na platformę zawieszoną nad przepaścią. W ogromnej głębi, pod nogami, szumiała Orawa. Regimentowy kapitan, stary Koloman Szado, i Franciszek II Rakoczy stali obok niego. Koloman tłumaczył, co prawił Rakoczy o sępich oczach. Rakoczy wskazywał na dolinę Orawy, | na niebieszczącą się Magórę Orawską, na Zachodnie Tatry i na Krotoszyńskie Góry ze stożkowatym Wielkim Choczem, Bełkotał po madziarsku, że to święta ziemia uherska, że ją depcze 1 Musisz mieć trzy dobre świeczki i kawałki paschalu. Na każdą świeczkę wsuń kawałek paschalu. Potem musisz zrobić trzy koła, jedno z poświęconego głogu, drugie z poświęconego kłokocr.a, a trzecie koło z prę-Ików winorośli, których musisz mieć dwanaście, a wszystkie powsuwać... przeklęty Habsburg rakuski, że Uhry muszą być wolne, że jeszcze jedna taka klęska Rakuszan jak przed tygodniem pod Dolnym Kubinem, a potem jeszcze pod Rużomberokiem i jak wczoraj, a koniec panowaniu Habsburgów na madziarskiej ziemi. Ondraszka zaś mianuje hetmanem. Niech hetmani, niech zwycięża, a wielka ojczyzna uherska nie zapomni mu tego... — To wszystko jest nasze! — prawił Rakoczy wskazując z platformy na Wyżnim Zamku ogromny świat słowacki. — Słowackie! — ośmielił się wtrącić hardo Ondraszek. Zachmurzył się Koloman, nie przetłumaczył tego Rakoczemu. Mruknął po niemiecku do Ondraszka, by się nie spierał, że wódz Rakoczy mówi święte słowa. To było przed zachodem słońca. Teraz jest ciepła noc jesienna, pachnąca winem i ostatkiem słońca, usiana gwiazdami. Słowa Rakoczego nie były święte. To były słowa kramarskie. Święte były słowa Kaspra Piki, słowackiego hetmana chłopskiego. Hetman chłopski Kasper Pika kiedyś, przed Rakoczym, z tego samego miejsca patrzy! ze swymi wiernymi towarzyszami na orawską ziemię i powiedział: — To jest nasza, słowacka ziemia!... Pod Orawskim Zamkiem mrowiły się tłumy poruszonego chłopstwa słowackiego. Poszli z rohatynami, z cepami, z pałkami nabijanymi krzemieniem i z czekanami na madziarskich panów i na rakuskich najeźdźców. Ha, hetman chłopski, Kasper Pika, uległ zdradzie! Rakuski generał Spór zdobył podstępem Orawski Zamek, hetmana chłopskiego Kaspra Pikę kazał wbić na pal na dziedzińcu zamkowym. Kostka Napierski skonał na palu w roku 1651, Kasper Pika — w roku 1670. A gdyby tak szląskich chłopów poruszyć i pójść z nimi na panów? Odegnał tę myśl, bo zasłoniła mu Barbarę w Istebnej. Że dzisiaj gromi Rakuszan ze swymi zabijakami, że ich niszczy, że wyrzyna do nogi, że pozwala swoim kurucom uśmiercać rannych, to zemsta za wbitego na pal Kaspra Pikę. Chciałby pójść do dalekiej Polski i mścić się za śmierć Kostki Napierskiego... 192 13 Ondraszek 193 Snują się cudaczne myśli po Ondraszkowej głowie, przewiną się, zabłysną jak owa spadająca gwiazda, co w tej chwili zakreśliła pół nieba, i znikają. Przychodzi powoli wspomnienie o innym kazaniu patra Foldyna w istebniańskim kościele. Pater Foldyn kazał: „Między inszymi po ziemi się czołgającymi bestiami i gadzinami jest wąż przedni, który lubo jadu i zarazy pełen, zawsze jednak nam dokumenta i nauki podaje, bo kiedy mu już dla starości poczną oczy mgłą zachodzić, to wprzód czterdzieści dni nic nie je i jakoby srogi post sprawuje, a potem zaś szuka między kamieniami dziury, przez którą gwałtownie się cisnąc, zwą-tloną postem skórę starą z siebie zdziera i wyzuwa, oraz onej starości swojej zbywa i tak w nowej odmłodniawszy skórze dobrze widzi, o czym Hieronim święty pisze. I naprawdę nic tak każdemu grzesznikowi potrzebniejszego nie masz, jako żeby osobliwie tego czasu zestarzałą skórę wyzuł z siebie..." • Ondraszek tyle tylko pamięta. Potem już bowiem nie słuchał,, jako że wąż, o którym pater Foldyn prawił, przywiódł mu wspomnienie o wężu Baby Lucy, którego na piersiach ogrzewał. Teraz znowu przyczolgał się ów wąż do niego w postrzępionym kształcie wspomnienia. I żałość wielka spadła na Ondraszka, bo wciąż nie może przeboleć niesławnej śmierci Baby Lucy. Dobosz Hanys Moroń odłożył fajkę i zamyślił się ciężko. Patrzy w ogień, z łokciami na kolanach, z twarzą ukrytą w dłoniach, i z pewnością myśli o śmierci swego' starzyka w dybach na dziedzińcu świerklinieckiego zamku. Siekierę, którą ubił Piotra Piekielnika, zamienił na muszkiet, muszkiet na bęben. Podczas całodziennej bitwy z regimentem Erzherzoga d'Este wybijał nieznużenie swój bojowy werbel. Werbel wytryskał ponad zgiełk bitwy i nie pozwalał załamać się kurucom z de-breczyńskiego regimentu strzelców. Trzy razy odpierali atak rakuski, trzy razy odpędzali Rakuszan z szańców. Potem ruszyli na bagnety. Dobosz Moroń zdwoił werbel, potroił. WerbH wibrował nad ludźmi jak rytmiczny łoskot stąpającej śmier^ kościstej, przerażał Rakuszan, przyśpieszał zwycięstwo... Wy czerpany dobosz ustał dopiero wtedy, gdy sztandar kurucóv, 194 • powiał szeroko, zatknięty na rakuskich szańcach. Kuruce byli zajadli. Niedobitków rakuskich nie brali do niewoli. Zażgali ich, bagnetami przybili do ziemi. Teraz odpoczywają pod Orawskim Zamkiem, obżarci mięsiwem i spici winem. Straż tylko czuwa przy ogniskach i czuwają kapitan Koi oman Szado oraz wódz Franciszek II Rakoczy. Siedzą za stołem w malutkiej komnacie na Wyżnim Zamku i ślepią w mapę. Przy ognisku zaś Rużiczka ślepi w gotyckie literki i wyłuskuje z nich koślawe zaklęcia. Ondraszek leży na zdobycznym płaszczu rakuskim i patrzy w gwiazdy. Z gwiazd spływa cisza, w ciszy zaś rodzą się wspomnienia. Nie może więc Ondraszek przeboleć śmierci Baby Lucy i śmierci węża. Ow wąż był bliższy jego sercu aniżeli ludzie. Jedyną osłodą w tej żałości stała się wieść, że pater Santarius umarł w tym samym dniu, w którym skonała Baba Luca. Wieść przyniósł Pindur spod Frydku. — Czakomy na ciebie, Ondraszku! — rzekł wtedy. — Nasza zmowa rośnie, jeny nie mo nóm kto przewodzić... — Czekajcie! — rzekł Ondraszek. W istebniańskim kościele stał obok Ondraszka chudy Pindur i młody Moroń, podobny do wilka. Po drugiej stronie sterczał, szczerbaty Rużiczka i wypatrywał łakomie świecowych oka-pków na ołtarzu. Opętała go bowiem myśl o skarbach w ziemi i twierdził, że potrzebna mu teraz świeca jedna, druga i trzecia, ulepiona z okapków pozbieranych z ołtarzowych lichtarzy. Zapali świecę i zacznie wygłaszać zaklęcia. Duch ziemski musi wtedy ustąpić. Nie ustąpił Szarlej, lecz ustąpią insze duchy ziemskie. Opodal klęczała Barbara. Ondraszek zapatrzył sit^ w jej pochyloną głowę, w jej złożone przy ustach dłonie, w jej wdzięczną postać. Barbara modliła się żariiwie. Pozostały mu w pamięci słowa patra Foldyna, prawiącego z ambony do kudłatych górali o wężu i o grzeszniku. Górale słuchali błąkając się myślami po swych groniach beskidzkich, i3« 195 a od ich koszul, warzonych w baranim łoju, ciemnych i twardych, oraz z ich czupryn, posplatanych w warkoczyki koło uszu, niósł się cierpki odór zjelczałego tłuszczu. Baby tłoczyły się po drugiej stronie nawy kościelnej. Pater Foldyn zaś muskał słowa, kiwał się nad nimi, chudy i wysoki, podobny z postury do Pindura, o gorejących oczach. Górale stali rozkraczeni, w szerokich, bardzo szerokich pasach skórzanych na brzuchach. Dłonie wetknęli za pasy i przepatrywali kpiąco Foldynowe słowa o grzechu. Słowa były przetykane suto niebieską koroną, pasy były nabijane suto mosiężnymi ćwiekami. Ondraszek postanowił taki pas zdobyć. Ujmuje bowiem brzuch i połowę piersi jak rycerski pancerz. Gdy Ondraszek pójdzie w zbóje, będzie go ów pas chronił przed pazurami wilka i przed pchnięciem noża w żywot. Wilk skoczy Ondraszkowi do gardła, Ondraszek zaś ujmie go rychlej dłonią za grdykę i zdusi. Wilk konając będzie darł pazurami. Skórzany pas uchroni brzuch przed pazurami. Nóż zaś ześliźnie się po mosiężnych ćwiekach i będzie czas pchnąć swoim nożem napastnika. Uśmiechnął się Ondraszek do tamtej zuchwałej myśli o zbójach. Ha! Wcześniej czy później pójdzie w zbóje... Gdy mu zmierznie wojowanie w regimencie kuruców dla obcej sprawy Rakoczego, skrzyknie kamratów i pójdzie. Bo czy zwycięży Rakoczy, czy Habsburg, nic się nie zmieni w twardym żywobyciu słowackiego chłopa. Barbara odprowadziła Ondraszka kęs drogi, aż do okrzasów leśnych na słowackiej granicy. Naremny, słoneczny wicher szumiał od słowackich dolin, miotał się w borach, czochrał korony drzew, przyginał je do ziemi i wpadał z impetem na Barbarę. Uderzenia jego były miękkie, ciepłe i drapieżne. Oblepiał spódnicę na jej nogach, oblepiał kabotek na jej piersiach. Barbara była podobna do słowackiej Viii. Ondraszek jeszcze nie widział słowackiej Viii, lecz byli tacy, co ją widzieli. Wiedział, że to dusza dziewczyny, która zmarła nie zaznawszy męskiego uścisku i teraz tańczy podczas nowiu na leśnych wyrębach. Szepnął przeto: — Tyś piękna, Barbaro, jak Vila! 196 — Czekam na ciebie, Ondraszku roztomiłyl — odparła Barbara. Ondraszek ujął jej twarz w dłonie, przechylił lekko głowę, ucałował w oczy. — Żebyś za mną teschniła, dziewczyno! — rzekł cicho. — Żebyś za mną teschnił, Ondraszku rozmiły! — szepnęła Barbara, wspięła się na palce i ucałowała jego oczy. Teraz z gwiazd zstępuje tęsknota na Ondraszka. Widzi przed sobą Barbarę stojącą w szumiącym wichrze słowackim. Wicher ogarnia jej ciało, ona zaś stoi wyprężona, z podniesionymi ramionami, z przechyloną głową do tyłu, z przymkniętymi lekko oczami, z rozchylonymi ustami, pragnąca żarliwie Ondraszkowej pieszczoty. Czuje jej usta na swoich ustach, trzyma ją drżącą w ramionach, syci się zapachem jej włosów. Z nabożnym wzruszeniem uwielbia kształt jej ciała, pieści nieśmiało dłońmi, podziwia zdumiony, wyczuwa wartki rytm jej krwi i wciąż jakby nie może uwierzyć. — Tyś to, Barbaro, najcudniejsza dziewczyno na świecie? Tyś to, moja Barbaro? Tyś moja?... — Twoja, twoja!... Na wszelką dolę złą czy dobrą, po wieczne czasy twoja, Ondraszku roztomiły. Zdumiony czuje w sobie nie znane dotychczas pragnienie. Oto zstąpiło na niego, jakby objawiła mu się najgłębsza tajemnica żywota. Nie umie tego nazwać słowami. Słowa są ubogie, tak bardzo ubogie jak bełkot niemrawego żebraka. Czuje tylko, że ogarniają go płomienie, tkliwość i obłąkana radość, że nurza się w błękicie niedzielnego poranka o wiośnie, że każda myśl o Barbarze odurza go jak zapach jaśminu, że w sercu jego zrywa się zapamiętały szloch szczęścia. Ondraszek popada w modlitewny zachwyt, wydaje mu się, że całuje dłonie Barbary, piersi, stopy, że tuli ją do siebie, jak matka tuli swoje dzieciątko, że unosi ją w drapieżnych ramionach... Czarny, rozhukany koń o rozdętych chrapach pędzi z wichrami na przed-bieżki, na czarnym koniu zaś on, Ondraszek, unosi najbogatszy, królewski łup życia... Czarny, rozhukany koń krzesze iskry kopytami, a wicher wyje opętańczy, a pioruny biją oszalałe, 197 a burza ryczy przenaremnie... Ohej! Dziewczyno ty moja! Dziewczyno!... Splótł dłonie, załamał z chrzęstem. — Ondrasze, co to? — cuci go z zapamiętania szepleniący głos Rużiczki. ¦— Nic! — mruknął Ondraszek niechętnie. — Ja jsem myslel...1 — Głupio myślałeś. — Neżlob se, Ondrasze! A rzikalem tiebie, nepij tolik wina! Tet' tiebie isto boli brzicho z nieho. To było welmi szpaŁne wino. Zasmolena kiselina, a ne wino.2 — Milcz! — krzyknął Ondraszek sięgając do pasa po pistolec. — Pro Boha swateho! Vila tiebie urzekła?3 — mruknął przerażony Rużiczka i skulił się tchórzliwie. Ondraszek uciszył się raptownie, bo z głębi nocy, gdzieś z drugiego krańca obozu, przyfrunęła smętna piosenka, tak dobrze znana Ondraszkowi, śpiewana głosem niskim i dźwięcznym. Zahuczały hory, zahuczały lesy, Kamże se podely moje miade czasy...4 Piosenka urwała się, nastała znowu cisza. Ondraszek wstał, rzekł do Moronia, aby z nim poszedł. Chciał zobaczyć słowackiego śpiewaka, poprosić go, by jeszcze śpiewał. Co bądź, byleby tylko śpiewał. Mijali ogniska, mijali namioty, połykali się o śpiących kuruców, którym duszno było pod namiotem, więc legli na trawie. Jesienna noc była bowiem ciepła, oni zaś znużeni i najedzeni. Ondraszek i Moroń dostrzegli ostatnie ognisko. Buzowało wysokimi płomieniami, w ich kręgu siedzieli kuruce o hardych gębach, namroczeni i groźni. Otoczyli ognisko sie- 1 Myślałem... 2 Nie gniewaj się, OndraszkuLA mówiłem ci, nie pij tyle wina! Teraz cię na pewno boli brzuch. To było bardzo niedobre wino. Wstrętna kisie-lina, a nie wino! 3 Na Boga świętego! Czy cię Vila urzekła? 4 (S!ow.) Zahuczały góry, zahuczały lasy, Gdzie rai się podziały moje młode czasy... 193 dząc ze skrzyżowanymi po turecku nogami, kołpaki odrzucili, a włosy ich, plecione w warkoczyki, błyskały w ogniu mosiężnymi spinkami i medalikami. Cygańska to moda, którą sobie przyswoili. Ondraszek z Moroniem usiedli w ich kręgu! Przed ogniskiem stał smagły Cygan z obwiązanym łbem, w mundurze kuruca, lecz z obcego regimentu. Trzymał przy ustach flet i z cicha popiskiwał. Doszukiwał się melodyjnego tonu. Gdv go w końcu znalazł, skinął na siedzących towarzyszy. Zaczęli śpiewać pod wtór jego muzyki: Haj, horę haj, dołu haj, horę hajom chodnik, Moj otec boi dobry, ja nausim byt' zbójnik. Ja musim byt' zbójnik, bo kriwda welika, Neprawost' u panów, prawda u zbójnika! Hory, sire hory, to zbojnicke dwory, „ Hole, siwe hole, to zbojnicke pole. A na tom Kriwani zamok murowany: Ktoże tym pod slnkom wol'ne żit' zabrani?...1 Przyszedł podoficjer, tęgi kuruc, barczysty, brzuchaty, rozpędził z wrzaskiem śpiewaków, smagnął Cygana harapem po grzbiecie. Nakrzyczał, nazłorzeczył po węgiersku, kazał wszystkim wynosić się do tysiąca diabłów, pognał ich do namiotów. Nie wolno hałasować po nocy, nie wolno czynić piekła, bo jutro... ' — Co jutro? — zapytał hardo Ondraszek. Podoficjer zmierzył go złymi oczami, poznał po wyłogach na jego dolmanie, że to kuruc z debreczyńskiego regimentu. Miałby ochotę zdzielić go harapem, jak zdzielił Cygana, lecz wstrzymał się przezornie. Ondraszek bowiem położył powoli dłoń na 1 Hej; górą hej, doliną hej, górą wiedzie chodnik, Mój ojciec był dobry, ja muszę być zbójnikiem. Je. muszę być zbójnikiem, bo krzywda jest wielka, Nieprawość u panów, prawość u zbójnika! Góry, rozległe góry, to zbójnickie dwory, Hale, siwe h3le, to zbójnickie pole. A na tym Krywaniu zamek murowany: Któż tym pod słońcem na wolności żyć zabroni?., 199 pistolcu za pasem. Podoficjer zamruczał, cisnął ostatnie przekleństwo i odszedł. Ondraszek podrzucił dolman na ramieniu, zwrócił się do Cygana-fletnisty: — Jak się nazywasz? — Marko Petrowicz... Ja, pane, Cihan słowacki...1 — Wszak widzę, żeś Cygan. Tyś to był, co wyratował dziecko z płonącej chałupy? y — Ano, pane!2 — Nie panuj mi. Chodź ze mną! I to był początek przyjaźni Ondraszka z Cyganem Markiem Petrowiczem. Posypały się znowu dni barwne, żywe, awanturnicze, dni głodne i chłodne, dni syte i pijackie. Były to dni niezwykłych przygód, klęsk i zwycięstw. W tumulcie bitew, w zgiełku i łoskocie harmat i muszkietów, w świdrującym werblu dobosza Moronia, w krzyku umierających — zatracały się godziny Ondraszkowych zamyśleń. Czas leciał na ogromnych skrzydłach, a życie pieniło się jak najprzedniejsze wino. Ondraszkowi kuruce wędrowali po całej Słowaczyżnie, po Orawie i Lipto-wie. Zdobywali miasta i miasteczka, palili je, darli się na zwietrzałe już mury starych zamczysk, ścigali Rakuszan, zapuszczali się na zlodowaciałe wierchy Tater i Fatry, spadali z nich jastrzębim sposobem w doliny, czynili podjazdy i zasadzki. Ondraszek nie pamiętał już tych wszystkich miast i miasteczek, nie pamiętał nawet zamków, które zdobył na Rakusza-nach. Ondraszkowi towarzysze, zabijaki okrutne, złożone ze Słowaków, Cyganów, Szlązaków, chłopów zbiegłych przed pańszczyzną, z przeróżnych rzezimieszków i zbójców tatrzańskich, konali w bitwach, kładli się ranni w kopnych śniegach, zamarzali na kość, żywi zaś kamraci szli, przemierzali nieszczęśliwą ziemię i tępili znienawidzonych Rakuszan. Czasem przepadali w ostępach leśnych, zagrzebywali się w śniegach, ścigani przez rakuskie regimenty, i czekali. Gdy 1 (Marko Petrowicz mówi do "*płY%Lku;) Ja, panie. Cygan słowacki.. 2 Tak, panie! 200 przyszedł czas, kapitan Koloman Szado o pokiereszowanej gębie, ze zwisającymi wąsami, z podgolonym z polska łbem, przywoływał Ondraszka na Orawski Zamek i omawiał z nim czekające go nowe zwycięstwo. Ondraszek, przechodząc krużgankiem . w Postrzednim Zamku, zawsze musiał spojrzeć na wyryty napis w skalistej ścianie, tak bardzo odmienny od mrowia innych napisów. Podchodził i czytał: „Joannes III Rex Poi."' I wtedy nadbiegały odległe, niejasne strzępy wspomnienia z chłopięcych lat, gdy go Jan III Sobieski ucałował w czoło. Ondraszek przypominał sobie gorzką wymówkę starzyka Moronia, że król polski, Joannes III, nie wziął gwarków szląskich w opiekę, tylko dzieci pogłaskał po głowie i szedł rakuskich panów wybawiać z ciężkiej obieży. Ponieważ Rakoczy i kapitan Koloman rychło dostrzegli w Ondraszku człowieka zuchwałego i odważnego ponad zwykłą miarę, i sprytnego, i bystrego również ponad zwykłą miarę, powierzali mu przeto zadania, których wykonanie wydawałoby się chyba szaleństwem. Ondraszek skupił koło siebie największych zabijaków i wodził ich na one wyprawy. Wracał z nich zawsze zwycięski, aczkolwiek jego wataha bywała srodze poszczerbiona i wybita. Koło Ondraszkowych niedobitków rósł coraz większy hyr, zbiegali się nowi śmiałkowie, nie mający już nic do stracenia prócz życia, a mający wszystko do zyskania. Uzupełniali jego szeregi i znowu spadali na przerażonych Rakuszan. Cygan Marko, dobosz Moroń i szczerbaty Rużiczka byli wiernymi towarzyszami Ondraszka. Szli razem w natarciu, napadali razem i razem szaleli na pobojowiskach między płonącymi uliczkami słowackich miasteczek. Cygan Marko nie odstępował na krok Ondraszka. Nieraz narażał się na śmierć, by tylko zasłonić sobą swego „pana Ondraszka", gdy go obskoczyli ra-kuscy żołnierze. Przebijał ich bagnetem, skakał im do gardeł, podrzynał nożem, dobiegał z boku, podstawiał im nogi i znowu przebijał bagnetem. Ondraszek częstokroć stał jak wódz, ze * (Łac.) Jan III, król Polaków. 201 swoim obuszkiem i z pistolcami za pasem, wspaniały w swej męskiej urodzie, z rozwianymi kędziorami, w obcisłym mundurze madziarskiego strzelca, i patrzał. Naokoło płonęły domy, a jego ludzie w żądzy niszczenia, rozjuszeni zapachem krwi, odurzeni prochem i pijani zwycięstwem, dobijali rannych Ra-kuszan, rabowali domy „papistów", palili je, gwałcili dziewczyny i pili wino konewkami. Krzyk mieszczan i dziewczyn podjudzał ich jeszcze bardziej. Stawali się wtedy podobni do diabłów uwalanych krwią i unurzanych w pożodze. Krzyczeli, wyskali i wytaczali z piwnic płonących domów pękate beczki z winem, rozbijali je i wino żłopali zachłannie. Ondraszek upajał się owym widokiem. Wsparty niedbale na obuszku, widział się podobnym do antycznego Aresa, o którym tak wiele czytał w przyborskiej szkole. Powtarzał za Cycero-nem: — Silent leges inter arma...' — pragnąc uciszyć swoje sumienie. Przecież to jego ludzie, jego zwycięstwo, jego hyr! Ogarniała go pożoga, serce pęczniało mu radością, jakby wicher darł go za włosy. Cygan Marko w chwili największego rozpasania Ondraszko-wych zabijaków wyciągał flet z zanadrza i zaczynał grać. Dziwna to była muzyka... Najpierw lekka i cicha, jakby dziewczęcymi palcami snuta nić jedwabna. Nić snuje się, snuje, potem zmienia się w pasmo rozfalowane, nabiera rumieńców, nasyca się życiem, staje się ostrym, rytmicznym dźwiękiem. Zdumiony Ondraszek słucha. Jakaż to dziwna muzyka! Ludzie, porażeni nią, milkną i nieruchomieją. Hulaszczy wrzask pijanych kuruców, lament mieszczan, plącz kobiet i krzyk dzieci — cichną poskromione jej melodią. Wszyscy słuchają zdumieni. Płonące domy strzelają iskrami, płomienie zaś szumią jak rozwiane płachty, jak bojowe sztandary. Muzyka Cygana wzmaga się stopniowo. Wstępuje w ciżbę drażniącym rytmem.- Rytm jest przeplatany melodią dziwnie ubogą, lecz wdzięczną i krew burzącą. Czaruje ludzi, poddają się jej bez- 1 (Lac.) Podczas wojny milczą prawa... 202 wolnie i z lubością. Jaskrawe dreszcze przebiegają po ich grzbietach, po ramionach i po lędźwiach. Dreszcze rosną i mnożą się pełne niewysłowionej słodyczy. Rytm bierze już wszystkich w niewolę, wzmaga się, gęstnieje. I oto staje się rzecz dziwna. Ludzie podrygują, przytupują, zataczają kręgi. Ujmują się za dłonie i puszczają się w niezdarny taniec. Muzyka zaś gra, wygładza się, tętni życiem. Ludzie rozciągają ramiona, przechylają głowy do tyłu, ciskają się w podskokach i drepczą szybko według jej szatańskiego rytmu. Ondraszek widzi, że rosnący szał taneczny wchłania ludzi, jak rzeczny wir wchłania topielca. Rozpala krew, rozpłomienia. Rytm smaga coraz szybciej i coraz namiętniej. Staje się na-remńą nawałnicą. Rwie jak wicher i jak wicher niesie. Stopniowo przemienia się w obłąkany sabat. Oto juz wszyscy krzyczą, skaczą i wirują. Im szybciej wzrasta rytm, tym większa namiętność w tańcu. Kuruce już dawno porzucili muszkiety i czekany. Miasto płonie, a oni zapomnieli o pożodze, o bitewnym zgiełku, o winie, o dziewczynach. Cygan Marko zaś ¦— podobny do szatana. Po jego śniadej twarzy przebiegają rytmiczne drgawki, oczy błyszczą czarnym, aksamitnym płomieniem. Nachyla, się do przodu, przystępuje do kotłowiska i gra... Jak on dziwnie gra! Ludzie z-amieniają się w stado opętańców. Lamentujące baby, zawodzące dziewczyny, narzekający mieszczanie, dzieci, co oto jeszcze przed chwilą zanosiły się od krzyku pełnego przerażenia, niedobitki Rakuszan, pijani kuruce, wszyscy tańczą. A Cygan Marko wciąż gra... Ondraszek i dobosz Moroń patrzą i nic nie rozumieją. Co się to dzieje? Nawet ten ociężały Rużiczka skacze, potyka się, wrzeszczy, wywija ramionami. Kiż diasi?... Chyba czarownice na Łysej Górze tańczą przy takiej muzyce? Chyba ją sam Belzebub wydmuchuje na ludzkiej piszczeli? Chyba to drugi szczurołap z Hameln? Chyba ów Cygan potomkiem nadreńskich fletnistów, którzy grając zarażali szałem tańca? Chyba ta muzyka z piekła rodem?... A ten smagły 203 łajdak nic, tylko gra i gra, miasto się pali, buzują płomienie, trzeszczą krokwie, walą się kalenice, lecą iskry, miotają się hulaszcze krzyki, żar osmala twarze, a ludzie tańczą i tańczą... Blekotem się opili, poszaleli do imentu? Fletowa muzyka staje się podobna do stubarwnego bicza rzemiennego, bicz zaś zacina, smaga, goni, ściga. Ludzie podskakują z wytrzeszczonymi oczami, z otwartymi ustami, załamują się w kolanach, znowu się zrywają i znowu kołują w obłąkanym korowodzie, bo muzyka wciąż ich smaga, goni, ściga. Teraz już niektórzy zwalają się na bruk i dyszą ciężko. A muzyka gra i gra... Gdy ostatni kuruc, zdawałoby się — ten najmocniejszy, zwalił się jak nieprzytomny, muzyka umilkła. Nastała przedziwna cisza. Ogień tylko łomoce, wędruje po gontowych kalenicach, szumi i strzela. Cygan Marko stoi blady i drży. Ociera z wysiłkiem pot z czoła. Tamci leżą jak barany. O, teraz mogliby przyjść Rakuszanie... Wszystkich potrafiliby zarżnąć bez trudu... Ondraszek dziwi się, dlaczego jego nie ima się diabelski urok owej muzyki. Chyba chroni go inkluz w skórzanym woreczku na piersiach? A Hanys Moroń? Hanys Moroń ma zawieszony na piersi agnusek trzykrotnie poświęcany w Rzymie, raz u Grobu Chrysta Pana. Dał zań pięć guldenów staremu pątnikowi. — Co to było? — pytał Ondraszek Cygana, gdy po raz pierwszy ujrzał ów taniec i posłyszał ową muzykę. — To była muzyka... To w naszym cihanskim rodzie... Fletowa muzyka diela zazraki...1 — mruczał niechętnie Marko.* Ondraszek gwizdnął przeciągle na palcach. Znak to, że czas w drogę. Zrywają się ciężko z ziemi kuruce, zrywają niedobitki Rakuszan, łypią oczami, otrząsają, wracają do przytomności. — Idziemy! — woła Ondraszek. Idzie pierwszy. Obok niego kroczy dobosz Moroń i wybija rytm marszowy. Kuruce ustawiają się po drodze w czwórki, 1 To była muzyka... To w naszym cygańskim rodzie... Fletowa muzyka czyni cuda... 204 maszerują, dołączają do nich rakuskie niedobitki i maszerują wszyscy za swoim hetmanem Ondraszkiem. Nikt z kuruców nie d^iwi się, że między nimi plątają się Rakuszanie. Przewędrowali w ten sposób Słowaczyznę od jednego jej krańca po drugi kraniec, dotarli na nizinę uherską, myli nogi w sinym Dunaju, brodzili w wysokiej trawie naddunajskiej puszty, zdeptali ścieżki w Tatrach i w Fatrze, zapuszczali się w demenowskie jaskinie, gdzie Rużiczka znowu zaklinał duchy ziemskie i nakłaniał je bezskutecznie do wydania skarbów, spadali znienacka na wroga, nękali go podczas nocnych spoczynków, wykradali mu tabory z żywnością, palili przed nim i za nim mosty, osaczali i wycinali w pień. Krwawa to była wędrówka. Ile stoczyli tych bitew i potyczek, Ondraszek nie mógł już zapamiętać. Plątają się po głowie takie nazwy jak Liptowska Luźna, gdzie legło najwięcej Rakuszan, jak potyczka w Kralowanskiej Dolinie, gdzie lawina stoczyła się na pierzchających Rakuszan i pogrzebała ich, jak zdobywany zamek w Zniewie, jak bitwa pod Wrutkami, gdzie kuruce ponieśli klęskę i o mało byliby utracili sztandar, gdyby nie Cygan Marko Petrowicz. Zdobywali Trenczyn, Stary Hrad, Kieżmark, Turczanski Swaty Martin, zmagali się długo pod Lewoczą, pomścili wrutczańską klęskę w Stratenej Dolinie i kto tam wie, gdzie jeszcze zwyciężali... Diabła zjadł łebo wypił, kto by to wszystko spamiętał. Ondraszek wie tylko, że pił wodę ze wszystkich słowackich rzek, że piął się ze swoją drużyną po stromym Krywaniu i po Garłuchu, między Ipolem a Hronem spotykał słow?nkich ha-merników, tak bardzo podobnych do szląskich kuźników i gwarków, przeżył piekielną fujawicę śnieżną na Kralowej Holi, a przeae wszystkim nasłuchał się opowiadań słowackich otroków o magnackich zamkach. Zamki wspięły się na szczyty, niedostępne, ponure, groźne, omotane rosnącą wciąż ludzką krzywdą. Słowaccy otrocy na barkach wlekli ogromne głazy, wznosili z nich mury, baszty i donżony, staczali się z ciężarem z zawrotnych perci. Ondraszek nasłuchał się sporo o braciach Podmanickich, podobnych do Piotra Piekielnika z świerkliniec- 205 kiego zamku, o okrucieństwach strasznego Bielika, włodarzącego na zamku Lecinicy, o ponurych tajemnicach wrszatckiego zamku, w którego lochach konali latami słowaccy chłopi, o strasznym Sciborze na Beckowie. Lecz najokrutniejszym potworem wśród tamtych wszystkich panów była chyba Elżbieta Batorówna z Czachtyc, która za namową wróżki-Cyganki kąpała się we krwi niewinnych dzi&wczyn, by zachować krasę. Nie dziwił się Ondraszek Janosikowi, że poszedł w zbóje i że do kuruców dochodzi hyr jego czyriów, jeżeli ojciec jego, stary Janosz, skonał w mękach na zamku w Nededzy. — Jak mój starzyk na zamku w Swierklińcu! — zauważył wtedy dobosz Moroń z goryczą. — Jak twój starzyk w świerklinieckirn zamku! — potworzył zamyślony Ondraszek. — Już nam teraz, Ondraszku, chyba do zbójów przystać! — Hory, sire hory, to sou nasze dwory!' — odrzekł Ondra-szek słowami zbójnickiej piosenki słowackiej. Ondraszka naszła znowu okrutna tęsknota za Barbarą, gdy stanął na dziedzińcu trenczyńskiego zamku i spojrzał w głęboką studnię, wykutą w skale. — To Studna Lasky!2 — objaśnił Rużiczka, który przecież kęs świata zwiedził jako wędrowny socjusz. Ondraszek dowiedział się od niego, skąd powstało owo miano Studnia Miłości. Magnat uherski, Stefan Zapolsky, przywiódł cudną brankę z wojny tureckiej. Wykupić ją chciał jej narzeczony, Omar, młody basza turecki. Stefan Zapolsky nie chciał jej oddać ani za pięć worków złota, ani za sto arabskich koni, tylko kazał mu wykuć w skale, na podwórzu zamkowym, studnię głęboką. Omar ze swoją drużyną przez trzy lata kuł ową studnię, aż w końcu dokopał się do wody. Ostatni, bo jego towarzysze poginęli. Odzyskał Fatimę, cudną brankę, i powrócił do ojczyzny. — Barbara! Barbara!... — szeptał Ondraszek, zadumany nad Studnią Miłości. 1 Góry, rozlegle góry, to są nasze dwory! 2 Studnia Miłości. 206 Przeszła zima, zerwały się naremne, ciepłe wichry, lecące od węgierskiej puszty. Wichry zlizały śniegi, roztopiły iody na rzekach, przywiodły ptaki z cieplic. Potem przyszła wiosna. W ustawicznych podchodach i potyczkach zawieruszył się gdzieś Cygan Marko Petrowicz. Nie wrócił z jednej z tych szaleńczych wypraw, na jakie wybierał się Ondraszek ze swoimi zabijakami. — Musisz znieść ten regiment antychrystów! — tłumaczył mu stary kapitan Koloman Szado. — Oni są dla nas groźni! Weź iudzi i znieś!... Ondraszek wziął ludzi, udał się pod Lewoczę i zniósł regiment rakuskich antychrystów. Wrócił jednak z niedobitkami, bez Cygana-fletnisty, Marka Petrowicza, i obu gwarków. Żal. mu było gwarków, żal Cygana. — A gdzie nasz Marko? — pytał po bitwie Ondraszek. Poszli wszyscy i szukali na pobojowisku pod Lewoczą najwierniejszego towarzysza hetmana Ondraszka. Przerzucali trupy, odwracali na wznak, grzebali w zgliszczach, gwarków znaleźli, lecz Marka nie znaleźli. — Zginęli! — orzekli wszyscy i wrócili bez Cygana-fletnisty i bez gwarków do obozu w Lewockich Górach. — Gdzie Cygan-fletnista? — zapytał stary kapitan Koloman Szado, który był polubił Cygana. — Zginął... Kapitan Koloman Szado strzepnął zabawnie palcami i już o nic nie pytał. Ha, jeżeli zginął, to zginął! Małoż to jego kuruców ginie w walce z przeklętymi Rakuszanami, przebrzydłymi „papistami"? Już długo wiodą z nimi walkę. Thokoly sprzymierzył się z Osmanami, by wypędzić Habsburgów. Przegrał, bo król polski, Joannes III, pomógł Rakuszanom. Franciszek II Rakoczy podjął walkę. Nie przegra! Jemu nie wolno przegrać!... ¦ Węgry muszą być wolne od habsburskiej zarazy i niewoli! Kapitan Koloman chodził po izbie w starej, góralskiej chałupie i bił się z myślami. 20? — Zginął Cygan-fletnista, zginęło setki kuruców, lecz Węgry nie zginą! Rakoczy i jego kuruce zwyciężą!... — zapalał się i tłukł pięścią po stole. Ondraszek siedział za stołem i opłakiwał w sercu śmierć wiernych towarzyszy, obu gwarków i Cygana Marka Petrowicza. Pomści ich śmierć, jak dotychczas mścił śmierć słowackiego hetmana chłopskiego, Kaspra Piki, i jak dobosz Moroń pomścił śmierć swojego starzyka, i jak zbójnik Janosik mści śmierć swego ojca Janosza... Wiosna rozsłoneczniła się nad podziw, rozbłękitniała, gdy pewnego dnia wrócił Cygan-fletnista, Marko Petrowicz. — Marko! — krzyknął radośnie zdumiony Ondraszek. — Ondrasze! — zawołał Cygan i przypadł do jego nóg. — Pro Boha swateho! — wrzeszczał Rużiczka i żegnał się nabożnie, bo sądził, że to duch Cygana-fletnisty. — Gdzie byłeś tak długo? — nalegał Ondraszek. — Marica! Moja prekrasna Marica!...1 — jąkał się Marko. Ondraszek dowiedział się wszystkiego. Marica, dziewczyna Marka Petrowicza, była przyczyną jego dezercji podczas bitwy pod Lewoczą. Tęsknił, tęsknił i nie zradził tęsknocie. Marica była niedaleko. Trzy godziny drogi za Lewoczą. Gdy pomyślał, że Marica tak blisko, nie wytrzymał. Cisnął muszkietem w krzaki i poszedł do Maricy. Teraz wrócił, bo go wstyd pali, sumienie gryzie... — I co teraz? — zastanowił się Ondraszek. Nikt nie wiedział, co teraz. Wiedział tylko kapitan Koloman Szado. Kazał przywołać Cygana Marka Petrowicza i zamknął się z nim w izbie. Długo mówił. A raczej krzyczał. Potem kazał przywołać straż i skutego Marka powieść do ciemnicy. Dezerter to przecież! Jutro wyda wyrok na dezertera!... Nazajutrz wydał wyrok. Gemajner Marko Petrowicz, Cygan-fletnista, zostaje skazany za dezercję z debreczyńskiego regimentu strzelców podczas bitwy z nieprzyjacielem pod Lewoczą na tysiąc kijów. 1 Marica! Moja przecudna Marica!.. 203 — Tysiąc kijów! — zdumieli się wszyscy kuruce. — Nie przeżyje! Trupa dowloką za którymś tam nawrotem!... Ondraszek bił się z myślami przez całą noc. Skupił koło siebie Moronia, Rużiczkę i co najwierniejszych towarzyszy-zabi-jaków. Radzili wszyscy. Cygan zasłużył na karę, bo uciekł z szeregów podczas bitwy. Uradzili, że wczesnym rankiem Ondraszek uda się do kapitana Kolomana i wstawi się za Cyganem Markiem. Koloman dla Ondraszkowych zasług powinien darować winę Markowi. — A jeżeli nie podaruje? — zapytał ponury Moroń. — Jeżeli nie podaruje, to... — To co? — nalegali hałaśliwie towarzysze. Nie dowiedzieli się, co zamierza uczynić Ondraszek, jeżeli kapitan Koloman nie ułaskawi Cygana-fletnisty. Wiedzieli jednak, że za swoim hetmanem pójdą, chociażby nawet przeciwko kapitanowi Kolomanowi. Wtedy będzie to już bunt i może ich czekać za to stryczek, lecz i na stryczek znajdą radę. Zbyt to bowiem surowa kara — tysiąc kijów, zwłaszcza. że Cygan-fletnista wrócił do regimentu bez niczyjego przymusu. Niech go kapitan Koloman każe zamknąć do ciemnicy, niech go każe nawet zakuć w dyby, lecz tysiąc kijów — to śmierć! Zanim go dowloką na koniec szeregu, ciało będzie odpadać od kości! Może będzie jeszcze żyw, lecz uświerknie w kilka godzin. Oni jednak ufają Ondraszkowi. Ondraszek nie pozwoli zakato-wać Cygana Marka. Oni pójdą na jego zawołanie, chociażby na samego kapitana Kolomana! Chociażby na samego wodza Ptakoczego!... Przez całą noc kuruce Ondraszka szemrali pod namiotami, burzyli się, przeklinali kapitana Kolomana, podjudzali się wzajemnie i sposobili do rokoszu. Kapitan Koloman chyba przeczuwał, że zanosi się na bunt. Podoiicjerom kazał wybrać dwustu najpewniejszych ludzi, samych Madziarów i Niemców, pomieszać ich z Serbami, zaopatrzyć w wiklinowe kije, ustawić dwuszereg po stu ludzi, twarzami zwróconych do siebie, dwuszereg zaś otoczyć kuru- !4 Oudraszek ?OQ cami Rumunami i Siedmiogrodzianami, na muszkiety nasadzić bagnety, odgrodzić od reszty kuruców. Podoficjerowie wykonali rozkaz kapitana Kolomana. Słońce wznosiło się już na dwie dłonie ponad Karpaty, gdy na obszernym błoniu, na polanie między lasami, ustawili się Madziarzy, Niemcy i Serbowie. Między nimi ciągnęła się wąska uliczka. Dwuszereg otoczyli Siedmiogrodzianie i rumuńscy wo-larze, kudłaci pasterze, patrzący wilkiem na człowieka. Ujęli muszkiety pod ramię, podtrzymali lufy dłonią, wystawili na zewnątrz dwuszeregu i ślepili czujnie. Reszta kuruców, uformowana w ordynki, stanęła opodal bez broni, strzeżona przez podoficjerów z bykowcami. Zanim jednak kapitan Koloman wydał ów rozkaz, Ondraszek długo się wadził z nim o Cygana Marka. Przekładał mu, że to jeden z najdzielniejszych kurucó\v, że jeden z najbitniejszych i jeden z najodważniejszych, że aczkolwiek stał się dezerterem, to wrócił jednak z dobrej woli do regimentu. Prosił i błagał. o darowanie Cyganowi kary! — Dezerter! — krzyczał kapitan Koloman. — Dezerter! Dla dezerterów musi być kara!... — Przecież wrócił, a więc nie jest dezerterem! — nalegał Ondraszek. Trzymał dłoń na kolbie pistolca i wrzał z gniewu. Myślał, że wreszcie wyciągnie pistolec i strzeli w te starcze, znienawidzone, nieludzkie ślepia! Koloman zauważył jego dłoń na pistolcu. — Odejść! — wrzasnął i sięgnął po swój pistolec, leżący na stole. — Ostatnie słowo, kapitanie? — warknął Ondraszek. Koloman w odpowiedzi ujął pistolec i wymierzy! w Ondraszka. — Poszedłem do kuruców, by się schronić przed portasza-mi! — podjął znowu Ondraszek ze złowrogim spokojem. — Wódz Rakoczy mianował mnie hetmanem. Oddałem się waszej sprawie. Narażałem życie dla waszej uherskiej sprawy! Zżyłem się z wami. Powoli jednak przekonywałem się, że czy ja, Szią- 210 ¦ ak, walczę przeciwko Habsburgom, czy przeciwko wam, Madziarom, zawsze czynię krzywdę... — Komu? — krzyknął Koloman trzymając wciąż wymierzony pistolec. — Tym, którzy nie mogą się bronić. Chłopom słowackim!... — Od jutra możesz odejść! — wycedził kapitan. — Zwalniam cię... A teraz!... — wskazał na drzwi. Ondraszek zasalutował i wyszedł. Kipiał z gniewu. Dojrzało w nim postanowienie. Pojął do ostatka, że stał się zwykłym jurgieltnikiem. Dostrzegł z przeraźliwą jaskrawością palone wsi i miasta, krzyki ludzi, gwałcone dziewczyny, dobijanie rannych i niewolników, nędzę, głód, przekleństwo... Wmawiał w siebie, że mści się za śmierć Kaspra Piki, wbitego na pal na Orawskim Zamku przez rakuskiego generała. A to przecież on sam, Ondraszek, codziennie wyrządza tym wszystkim, których bronił hetman Kasper Pika, większą krzywdę, aniżeli ją wyrządzono Pice. I znowu ujrzał palące się domostwa, rabowane bydło, sromotę dziewczyn... Równocześnie honor kuruca powstrzymuje go od wszczęcia rokoszu. Ondraszek czuje się jak zwierz osaczony w matni. Przeszedł taki kęs świata, by się przekonać, że wędrował nie tą drogą, którą zamierzał. A teraz tak trudno zawracać... Ponury, trawiony rozterką, wyprowadził swoją drużynę zabijaków, bez muszkietów, kazał się je] ustawić tam, gdzie polecił kapitan Koloman o złych, krogułczych oczach, z obwisłymi wąsami, z łbem podgolonym na polską manierę. Słońce wznosiło się powoli, las milczał, tylko ptaki krzyczały, a jego ludzie czekali znaku. Padł rozkaz Kolomana. Podbiegli dwaj podoficjerowie, wywlekli z ciemnicy Cygana Marka. Flet sterczał mu spod kabata. Ondraszek szepnął coś Moroniowi. Dobosz Moroń podbiegł, wyciągnął Markowi flet, odniósł Ondraszkowi. Cygan szedł blady, z wytrzeszczonymi oczami, z rękami związanymi na przedzie, lecz przytroczonymi powrozem do ciała. Podoficjerowie doprowadzili go do dwuszeregu. Zdarli 14* 211 z niego kabat, zdarli koszulę. Stał teraz z obnażonymi plecami I piersiami. Rozluźniono powróz, rozwiązano mu spętane ręce, wyciągnięto ramiona, przytroczono go za napięstki do poprzecz-' nego drąga. Dwóch podoficjerów ujęło drąg z obu stron, trzeci stanął przed nimi, odwrócił się do Cygana, wystawił muszkiet z bagnetem. Bagnet dotykał piersi Marka. Chodziło o to, by podczas egzekucji skazaniec nie przyśpieszał kroku, by szedł tym samym krokiem, jakim będą stąpać podoficjerowie z drągiem. Działo się to w przejmującym milczeniu. Kapitan Koloman siedział na koniu i czekał. Gdy wszystko było przygotowane, wyjął papier i jął czytać po węgiersku wyrok. Wolny kuruc, Marko Petrowicz, za dezercję podczas bitwy pod Lewoczą, skazany jest na karę jednego tysiąca kijów... Kapitan odczytał i skinął szablą. Najstarszy podoficjer zaskrzeczał chrapliwie: — Zaczynać! Dobosz Hanys Moroń uderzył w bęben. Zaterkotał ponury werbel, podoficjerowie ruszyli z drągiem, ruszył podoficjer z przytkniętym bagnetem do piersi Cygana, ruszył Cygan wleczony za wyprostowane ramiona. Wstąpili w dwuszereg. Pierwsi dwaj kuruce podnieśli kije i uderzyli co sił w obnażone plecy Cygana. — Mocniej! — zaskrzeczał najstarszy podoficjer poprzez dudniący werbel. Następni dwaj kuruce uderzyli z rozmachem spoza głowy. Cygan zakwilił, lecz werbel zdusił jego jęk. Marko skurczył się boleśnie, szarpnął. Nie może się ani cofnąć, ani pobiec. Trzecia para, kijów spadła ze świstem, czwarta, piąta... Dobosz Moroń dziwnie wygrywa swój werbel. Widać z pasją uderza pałkami, myli się czasem w rytmie, znowu go wyrównuje, przyśpiesza. Werbel świdruje boleśnie uszy, niepokoi, podnieca... Prychnął czyjś grubiański śmiech, przetoczył się ponurym rechotem wzdłuż dwuszeregu. Cygan skomli, wije się. Podoficjerowie wloką go powoli, trzeci podoficjer powstrzymuje bagnetem, by nie śpieszył. Zdążysz, bratku, zdążysz! Szósta para kijów, lódma... Cygan już krzyczy za każdym uderzeniem, na grzbie-'•iii rysują się krwawe smugi. Przy dziewiątym uderzeniu pociekła krew... I stała się rzecz, której wszyscy oczekiwali z napięciem. Moroń, nie spuszczający oka z Ondraszka, zmienia rytm wer-1 la, uderza w werbel bojowy, tłucze palicami szybko, bardzo ybko, wygrywa na bębnie swe sławne już wezwanie do ataku -.i wroga. Ondraszek zaś wybiegł przed swoich kuruców, gwizdnął przeraźliwie na palcach, krzyknął: — Kuruce! Do ataku!... Gdyby piorun trzasnął między jego Słowaków, zbiegłych chłopów pańszczyźnianych, Szlązaków i tatrzańskich górali, nie zerwaliby się z większym impetem. W tumulcie grzmotu Moro-niowego bębna, z rozdzierającym krzykiem: — Hura!... — roz-pękły się szeregi Ondraszkowych zabijaków, runęły na ów przeklęty dwurząd otoczony Siedmiogrodzianami i rumuńskimi świniopasami. Zaskoczeni zdołali tylko raz wystrzelić! Zakotłowało się. Werbel rwie, podnieca, krzyczy, a rozwścieczone zabijaki Ondraszkowe skaczą do nich, przebijają im gardła nożami, przebijają brzuchy, wyrywają muszkiety, ujmują za lufy i w straszliwych młyńcach walą z furią... Przerażony kapitan Koloman widzi, że jego kuruce załamują się, że buntownicy biorą górę. Dostrzega podbiegającego do siebie Ondraszka z podniesionym obusżkiem. Ha! On to uczynił! Zdrajca!... Kapitan wymierzył z pistolca i strzelił w jego ślepia. Ondraszek w ostatnim ułamku sekundy uchylił głowę, a ryczący Rużiczka podbiega, zakreśla młyńca kolbą muszkietu, kolba spada na grzbiet Kolomana, zmiata go z konia... A werbel gra i gra... Wzbił się przeraźliwy krzyk, skołtunił się zgiełk, powstał okrutny zamęt! Ondraszek z kilku zabijakami przedziera się do broniącego się dwuszeregu, rozcina pęta Cygana, każe mu uciekać do lasu, a sam z Rużiczka i swymi kamratami zanurza się w wyjące kotłowisko walki. 212 BURMISTRZANKA GRYZEL *ł ' i ¦ - PS?* * «¦ * * • T ,. Y, -***v dKIi^8P urmistrz Marcehusz Kurzejka z Woleństwa zafrasował się ciężko Odłożył gęsie pióro i ujął w grube paluchy rzeźbiony dzwonek mosiężny. Oczy z ulgą spoczęły na wymyślnym, cudacznym, a jednak urokliwym kształcie jakiejś stwory pogańskiej, jadącej 214 okrakiem na spaśnej rybie. Uśmiechną! się po niewoli. albo~ wiem przypomniał sobie oną radosną chwilę, kiedy jego żona Monika — Boże, dej jej tam radość wiekuistą, amen I — z dalekiej pąci wróciła, gdziesik z italskiej ziemi, z wiecznego miasta Rzymu, i dzwonek ów w gościńcu przywiozła. Powiadała, że kupiła go w poświęcanym kramie przy świętym Piotrze pod kolumnadami. Pyskaty, czarny Italczyk wcisnął go jej w garść za srebrnego guldena. Wzięła, bo uwierzyła bełkotliwym przysięgom Italczyka, że dostąpi pocieszenia u grobu wielkiego świętego, co się był Chrysta Pana trzykrotnie zaprzał, a jednak został świętym, cuda czyniącym mężem i opoką Kościoła. Tak jej się przynajmniej zdawało, gdyż o czymże inszym trajkotał-by ten przechera, w cudacznym języku, jak nie o cudzie, którego dostąpić pragnęła? I dostąpiła!... Zasępił się burmistrz Marceliusz Kurzejka, albowiem duża kropla piołunu kapnęła w jego serce. Monika uprosiła u grobu rzymskiego apostoła wielką łaskę i po dwudziestu latach nabożnego żywota w małżeństwie, a po dziesięciu miesiącach od powrotu z pąci powiła dzieweczkę. Ale sama umarła... Maleńka Gryzeldka została sierotką. Zowitka Rozalia Farużanka wykar-miła drobną kruszynę i dzieweczka wyrosła bez matki. Słońce wędruje teraz po izbie rajców w ratuszu skoczowskim i rzeźbiony dzwonek mosiężny zamienia w złocisty klejnot. Burmistrz patrzy na stworę pogańską, która się wdzięczy na obłej ściance dzwonka. Monika powiadała, że to święty Jonasz, którego ryba połknęła. On jednak, wie, że to nie jest Jonasz. Czytał u ojców jezuitów krakowskich w pękatej księdze, iż to Tryton, syn Posejdona i Amfitryty, co wespół z rodzicami w złocistym pałacu na dnie morza ongiś mieszkał. Ale niech będzie Jonasz, kiedy Monika chciała! Moniki nie ma, ale została Gryzeldka, słodkie dziewczę, najpiękniejsze w Skoczowie. Bo jakżeby? Burmistrzanka to przecież, dziedziczka małej, żelaznej, grubo kowanej trówełki, wypełnionej guldenami i talarami. A niejeden dukat także się tam mieni. Jakżeby?... Rozradowały się siwe oczy burmistrza Marceliusza Kurzejk, z Woleństwa, albowiem dojrzały w przypomnjeniu wdzięczną postać Gryzeldy, co pewnie teraz w izbie na klawecynie nado-bnie brzdąka. Grube paluchy ujęły mosiężny dzwonek i jęły go toczyć powoli pod słońce. Tryton to czy nie Tryton? Szczerzy się pokraka w szerokim uśmiechu i jedzie na oklep na brzuchatej rybie. Tylko że muszli nie trzyma, w którą powinien trąbić, by uciszyć wzburzone fale morza łebo przerażać je głosem szpetnych Gigantów._ Chyba to nie będzie Tryton pogański, lecz naprawdę ów Jonasz, jak z uporem twierdziła Monika, Boże jej tam dej radość wiekuistą, amen! Otwarły się dwierze, skrzypnęły. — No, co tam? — zapytał burmistrz, nierad, że jego myśli spłoszono. — Panie burmisterku... A co z tym przybusiem? Burmistrz odwrócił ,się, spojrzał wyniośle na garbatego War- cyngę. — Z jakim przybusiem? — Pięknie proszę, co to od wczoraj siedzi w karcerze i do-v maga się przenaremnie wolności! Przypomniał sobie burmistrz Kurzejka, że wczoraj kazał zamknąć jakiegoś podejrzanego rzezimieszka. A że przedwczoraj zgubiły się dwie kury Waleczkuli, przeto tylko ów rzezimieszek mógł je ukraść i Cyganom sprzedać. Nikt inny! — Powiadasz, że domaga się wolności? — Jako prawiem, panie burmisterku! — Przykludzić go haw! — rzucił twardo i znowu jął się bawić dzwonkiem. Zadudniły drewniane schody, wiodące do radnicy, posypały się gniewne słowa. Burmistrz słuchał. Ściągnął podbródek w czarną chustę, którą była Gryzelda zawiązała w misterny fontaź, rozszerzył się w piersiach, rozdął brzuch, a głos przygotował sobie niski, dudniący, burmistrzowski. Potem odwrócił się do dwierzy. Prawą dłonią podparł bok, ]ak to na obrazie w złoconych ramach rakuski cesarz Karol VI czynił, lewą położył szeroko na stole i jął bębnić palcami. 216 Rozwarły się pchnięte dwierze, do izby wszedł ów włóczęga. Wysoki, śmigły, opalony. Czarne oczy patrzyły hardo. Nos był pański, cienki, o ruchliwych nozdrzach. Ciemna czupryna lśniła w słońcu. Spod rozwartej koszuli czerniła się kudłata, młoda, wypięta pierś. Stanął i czekał. — Coś ty za jeden? — zapytał burmistrz dając równocześnie znak Warcyndze, by sobie poszedł. Włóczęga z trudem zbierał koślawe słowa, mocował się z nimi, nizał w zdania i cedził. Opowiedział, że wędruje po świecie za chlebem z dalekiego Sztrambergu, że wojował w kuru-cach uherskich, lecz uciekł, na sztramberskim zamku zaś rzezał w kamieniu gryfony dla greckiej sali. — Gryfony? — Ja!1 Gryfony. Ale kury ja nie ukraść! — Powiadasz więc, że rzezałeś gryfony? W kamieniu? — Ja! Moc gryfonów. — Hm, gryfony... — zamyślił się na okamżenie Marceliusz Kurzejka. Przypomniał sobie grubą księgę u ojców jezuitów krakowskich, w której były wyobrażone gryfony greckie. Cudaczne bestie w kształcie uskrzydlonego lwa. Olśniła go przedziwna myśl. Uśmiechnął się do niej. Równocześnie spojrzał przez okno na rynek. Na środku rynku dostrzegł kamienną cysternę, w której mieszczki prały bieliznę. W cysternie sterczą! duży pal, wydrążony, z przystawioną drewnianą rynienką, a woda ciekła z niej pluszcząco. — Tyś Italczyk? — upewnił się jeszcze. — Si, podesta2, Italczyk. Ja urodzić się we Firence i uczyć rzeźbić. — Przystąp bliżej. Jak się nazywasz? — Ferdinando. — Hm, ładnie się nazywasz. Drapichrust, a ma takie ładne imię! No, dobrze! A co to jest? Co to wyobraża? — i podsunął mu pod oczy rzeźbiony dzwonek. » (Niem.) Tak! * (Włosk.) Tak, burmistrzu. 217 Italczyk ujął dzwonek w długie, cienkie pale® i patrzył na płaskorzeźbę. Burmistrz zaś patrzył na jego palce i myślał a niechęcią, że to na isto złodziej, jeżeli ma takie palce, jakie ałodziejowi zwykło się przypisywać. — No? — zapytał szorstko. — To Tryton! Rozchmurzył się burmistrz Marceliusz Kurzejka. A więc jednak Tryton! Monika zaś... Boże jej tam dej radość wiekuistą, amen... Monika twierdziła, że to święty Jonasz. A więc nie cyganią grube księgi u o„ców jezuitów krakowskich. Niechęć do Italczyka rozwiała się. I znowu zaległa radość w starym sercu burmistrzowym. Jeszcze raz spojrzał na rynek i na wodę cieknącą z rynienki do kamiennej cysterny, spojrzał na okna swego domu, co naprzeciw cysterny paradził się zielonymi okiennicami i czerwonymi pelargoniami na okiennych progach, na ów dom, gdzie jego Gryzelda na klawecynie nadobnie brzdąka. Aż tu dochodzi jej muzyka! Pim, pim, pim, tra, pim... Postanowił. — Ty, Ferdinando! Potrafisz z naszego kamienia wyrzezać takiego Trytona? Ale takiego, co będzie trzymał muszlę na gło-• Wie jak tacę, a z niej woda pocieknie? Wiesz, on by stał na cysternie! Na miejscu tamtego zgniłego pala! No, Ferdinando?... Rozgorączkował się burmistrz Marceliusz Kurzejka, zapali? do swej myśli i polękał, by stojący przed nim, smagłolicy rzezimieszek nie odmówił. Żeby tylko nie odmówił... Będzie, to ozdoba miasta Skoczowa, zaszczyt dla burmistrza Marceliusza Kurzejki z Woleństwa, splendor przewielki dla jego persony, Podziw i szacunek ze strony mieszczan, dla Cieszyna zaś pogan-bienie, bo gdzież tam cieszyniakom równać się do Trytona z ich koślawym świętym Florianem. A dla jego Gryzeldki przypomnienie matki to będzie, co w italskiej krainie jej życie wyprosiła, a potem pomarła darowując jej owo życie... Żeby tylko nie odmówił! — No co, Ferdinando? Słyszysz? — zapytał znowu, bo Italczyk wciąż patrzał na dzwonek. 218 —- Si! Ja Tryton z waszego kamienia wyrzeźbić! Wasz kamień niedobry, ale Tryton wyrzeźbić, jak miłościwy podesta każe. Ile guldenów dostać? — Sto! — rzucił bez namysłu Marceliusz Kurzejka. I nie znany nikomu przybuś Italczyk rozpoczął rzeźbić Trytona. Jasnowłosa Gryzeldka, córka burmistrza skoczowskiego, porzuciła klawecyn i przedziwną historię o Meluzynie i Piotrze z Prowansyjej ze srebrnymi kluczami na hełmie, wszystkie insze książki w języku niemieckim pisane, a z Wrocławia za drogie pieniądze sprowadzane, również opuściła, a bieżała do glorietki. Glorietka' wdzięczyła się na usypanym wzgórku w ogrodzie, w gęstwie bluszczu i zamorskiego kwiecia. Dziewczyna siadała na zydelku i patrzyła, jak Ferdinando z niekształtnej bryły piaskowca wyłuskuje przedziwną postać. Śmigły, gibki, urzekający urodą twarzy i ócz, z rozchełstaną koszulą na piersiach, raz wraz odgarniający palcami czarną czuprynę, tłukł drobno młotkiem po dłucie, a dłuto ślizgało się po kamieniu, łupało cienkie, płaskie drzazgi i wydobywało z kamienia miękkie kształty ludzkie. Jakie to przejmująco piękne! Oto była niekształtna bryła, czyli nie było nic, a teraz pod dłutem Italczyka powstaje postać ludzka. Jakie to urzekające! Z niczego coś tworzyć!... Z bryły wychyla się głowa, wychyla się wdzięczna szyja, wychyla^ szeroki, męski tors, smukłe uda i kolana, a spomiędzy kolan wyłania się rybia głowa z bezmyślnymi, wyłupiastymi ślepiami. Młotek dzwoni w tanecznym rytmie po kamieniu, spod dłuta wytryskają szare ogryzki, lecą łukiem na ramiona Ferdinanda, które nagie i opalone prężą się w krótkich rzutach; takie mocne, mocne ramiona!... Gryzeldka przymyka oczy i spod trzepocących rzęs patrzy na owe mocne ramiona, na szeroką, włochatą pierś męską, na smukłe uda rodzącego się Trytona i zagryza usta, i zaciska piąstki. Pod rzęsami błąka się różowa mgiełka, a serce szaleje z nadmiaru tajemnej, nie znanej jeszcze słodyczy. Rychło się jednak budzi z tego zapamiętania. I znowu pogląda na Ferdinanda, i dziwi się jego robocie. Ferdi- 219 nando zaś ociera pot z czoła, odrzuca czuprynę palcami i patrzy na burmistrzankę. Gryzeldę. „Piotr z Prowansyjej!" — myśli wtedy Gryzelda i na drobną chwilę radośnie truchleje. Ferdinando zaś uśmiecha się, jego czarne, duże oczy błyskają drapieżnie, a potem znów odwraca się do Trytona i wyłuskuje go z kamienia. Już minął tydzień. Z kamiennej bryły wyłoniła się naga postać Trytona. Niekształtna jeszcze, ale miejscami już raduje oczy wiernym podobieństwem człowieka. Przyszedł sam burmistrz Marceliusz Ku-rzejka. Obejrzał, cmoknął raz i drugi, a potem rzekł do Gry-zeldki: — idź se, ceruszko, do izby... Bo teraz mam urzędową sprawę z Ferdinandem! Gryzeldka poszła, a gdy burmistrz patrzył na Trytona, Ferdinando patrzył za Gryzeldka, jak bieżała ścieżką między rozkwitłymi piwoniami. — Hm, szumne to bydzie! — pochwalił burmistrz poklepując Trytona po brzuchu. — Jeny tu, majstrze Ferdinando, oto tu... na przyrodzeniu nie zapomnij figowego* listka. Byłaby obraza Boska i zgorszenie wielkie... A moje dziewczątko grzeszne myśli miałoby... Jeszcze jej czas na takie myśli... A będzie to na ozaist Tryton? — Si, podesta! To będzie Tryton! — potwierdził Italczyk. — Inni majstrowie rzeźbić Trytona do połowy człowiek, u dołu zaś... — Wiem-ci ja, majstrze Ferdinando! Gdy byłem u ojców jezuitów w Krakowie, to czytałem. Pauzaniasza czytałem. Według niego Trytonowie mieli zielony włos, trzcinę poza uszami, nos ludzki, usta rozwarte z zębami zwierzęcia, drobną łuskę na ciele, a zamiast nóg, grzywiasty ogon delfina... Wiem ci ja dobrze, aże wiem! Po łacinie czytałem u ojców jezuitów krakowskich!... I konterfekt oglądałem takiego Trytona! Był wyryso-wany misternie w takiej grubej księdze. No dobrze, dobrze... A o listku figowym nie zapomnij, majstrze Ferdinando! 220 ^|f^ ,,dggMMjgk iiHi' Uśmiechnął się Italczyk i rzekł: — Nie zapomnieć, miłościwy podesta! — Bp byłaby obraza Boska i przewielkie zgorszenie w mieście — dodał jeszcze burmistrz i wyszedł. Za drobną chwilę wróciła Gryzelda. W innej sukience, bufiastej na biodrach, długiej, z falbankami, obcisłej na piersiach i głęboko wykrojonej. W błękitnych oczach dziewczyny była słodka omdlałość, na drobnych uściech zagadkowy uśmiech, we wgłębieniu sukienki, na piersiach lekko rozchylonej, czaiła się pokusa rajskiego owocu. Stanęła w progu glorietki, pod światło. Popołudniowe słońce prześwietliło szeroką, różową sukienkę. Spojrzał Ferdinando i w zdumieniu plasnął w dłonie. Oczy rozgorzały mu czarnym płomieniem, chrapy kształtnego nosa wzdęły się. Widzi: smukły kształt dziewczęcej postaci jarzy się bielą w przejrzystych fałdach sukienki. — Nascita di Venere...1 — szepnął. Zasromała się Gryzelda jego patrzeniem, wstąpiła do środka. — Co mówisz? Nie rozumiałam! — rzekła. — Nic! To nasz Botticelli... Sandro Botticelli. Jego obraz przypomnieć mi... Uśmiechnęła się Gryzelda, boć wiedziała, że jej uroda oczarowała Ferdinanda. — A obraz był piękny? — Obraz był bardzo piękny. — Jak ja? — rzekła spuszczając oczy. — Jak signorina Grizelda! — przyświadczył z zapałem Ferdinando. Nastała cisza. Ważyły się w niej myśli Gryzeldy i Ferdinanda jak dwa purpurowe motyle. Burmistrzanka jęła się mieszać. Schyliła się, poprawiła falbankę, potem rzekła nieśmiało: — Proszę mi opowiedzieć o Trytonie. Kto to był? — Dobrze, signorina! I jął opowiadać. W glorietce była cisza. Z daleka sączył się (Włosk.) Narodziny Wenery. 221 gwar rynku, z odległego podwórza leciały gdakania kur, błądziły mocne zapachy kwiecia. Ferdinando oparł się o Trytona, objął go ramieniem i patrzył na dziewczynę. Dziewczyna zaś słuchała przedziwnej historii o Trytonie i Nereidach, córkach Posejdona. Potem przeszedł do smętnej historii o italskiej du-cissie Julii Farnesina z Peruzzi, która rozmiłowała się nad życie w marmurowym Trytonie, stojącym w ogrodzie jej ojca. W tajemnicy schodziła w księżycowe noce do niego, a kiedy księżyc zaświecił w jego kamienne oczy, Tryton podnosił je i patrzył na ducissę. A potem jego marmurowe ciało stawało się żywym ciałem i wtedy zstępował powoli do ducissy. Jej umiłowanie było bowiem tak wielkie, że potrafiło tchnąć życie w Trytona. Nad ranem, kiedy świt się pojawiał, Tryton wracał na swoje miejsce i kamieniał, a ducissa Julia także wracała do panieńskiej łożnicy. — A co potem? Ferdinando zawahał się przez chwilkę. W końcu jednak powiedział: — Ducissa Julia umarła... ¦— Umarła? — zdziwiła się boleśnie dziewczyna. — Dlaczego umarła, powiedz, Ferdinando! — Signorina! Ja nie wiem! — Wiesz! Powiedz! Musisz powiedzieć! — i tupnęła gniewnie nogą, a usta skreywiła w nadchodzącym płaczu. — Powiem. Bo ojciec ją podpatrzeć i Trytona kazał rozbić i wyrzucić do rzeki... — Dlaczego kazał rozbić Trytona? Dlaczego ducissa umarła? — ...bo ducissa Julia... bo miała zostać matką! Burmistrzanka krzyknęła z cicha, zasłoniła oczy, a potem zerwała się i uciekła do izby. Minęło znowu wiele dni. Tryton stał już na rynku, na kamiennym postumencie. Woda ciekła z otwartej paszczęki ryby oraz wylewała się z pluskiem z kamiennej muszli, spoczywającej na schylonym karku Trytona. Koło cysterny zbierały się tłumy mieszczan i mieszczek, a wszyscy dziwili się przemyślnej robocie przybusia Italczyka, 222 chwalili go w głos, wysławiali mądrego burmistrza Marceliusza Kurzejkę, oglądali cysternę ze wszystkich stron, cmokali z zachwytu, kiwali głowami i mądrowali. Poniektórzy tylko krzywili się, a co pobożniejsi majstrowie z przeróżnych bractw kościelnych i plotkawe dewotki patrzyli krzywym okiem na pogańskiego nagusa. Rychło jednak zmartwienia ich sczezły, kiedy stary Fafuła, który z niejednego pieca chleb jadał i co rokw chadzał z procesją do Frydku, ba, nawet i do Kalwarii Lanc-korońskiej, wytłumaczył szeroko i ze swadą, że to nie jest żadna obraza Boska, gdyż nabożny Jonasz, którego owa kamienna postać przedstawia, nie mógł być inaczej z kamienia wystrugany, jak bez szaty. — Widzieliście kiedy, ludeczkowie złoci — prawił — żeby święty Jonasz, o którym Biblia pisze, siedział w wielorybim brzuchu w ubraniu? Nagi musiał być, jak go matka na świat wydała, bo inaczej być nie mogło. Widzieliście kiedy, żeby gruby Ferfecki kąpał się w Wiśle w ubraniu? Nie widzieliście! A nasze chłopczyska? Czy też kąpią się w ubraniu? Nie kąpią! Każdy człowiek, co do wody polezie, musi się rozebrać, boby było szkoda ubrania. Zniszczy je i zbyte! Tak samo było ze świętym Jonaszem. Kąpał się w morzu bez ubrania, ubranie zostawił na brzegu, przypłynął wieloryb — i ham! Już go połknął i już nagi Jonasz siedział mu w*brzuchu!... — To jest rychtyk prowda! — przyświadczyły liczne głosy. — No, tóż! A dyć poza tym Italczyk uszanował wstyd męski i zakrył go figowym listkiem! Prychnęły śmiechy, zachichotały dewotki, lecz rychło się spostrzegły, że należy spluwać z wielkiego obrzydzenia. Wszyscy insi zaś przytakiwali staremu Fafule, boć prawdę powiedział rzetelną. Jonasz zaś jest szumny i zdobi miasto jeszcze piękniej, aniżeli koślawy święty Florian zdobi Cieszyn. .— Dobrze, dobrze! -r- wychynął czyjś nieufny głos. — Ale czy to na ozaist Jonasz? A jeśli to Lucyper łebo co?... — Nie plećcie! — podjął Fafuła. — Jak wóm powiadom, że to święty Jonasz, tóż to jest święty Jonasz. A zresztą, dyć nasz burmisterek powiedzieli, że to święty Jonasz, a żoden Lucyper! 22S Uspokoili się wszyscy i wciąż gromadzili się przed cysterną. Otoczyli szeroki, okrągły basen i patrzyli urzeczeni w Trytona. Woda zaś dzwoniła jednostajnie, ciurczała z rozdziawionego pyska ryby, roztapiała w sobie słońce, pachniała przyjemnym chłodem. A gdy nadjechali jabłonkowscy kupcy na pakownych brykach z uherskim winem w beczułkach, stanęli także przed cysterną, gabali biczyskami na Trytona, łechtali go, gdzie mogli, i także się dziwili. Ich konie piły wodę z cysterny, a gdy się napiły, podnosiły łby, patrzyły wytrzeszczonymi oczami i rżały, jakby się śmiały do rozpuku. Radość wielka zaś nastąpiła, gdy z ratuszowej wieży nadleciały gołębie i z wielkim szumem usiadły na brzeżku muszli. Gołębie trzepotały skrzydłami, gruchały, piły wodę, podnosiły dziobki wysoko i łykały smakowitą wodę napuszonymi gardziołkami. W gospodzie zaś u Bulandry siedział burmistrz Marceliusz Kurzejka z radnymi i poił uherskim winem majstra Ferdinan-da, poklepując go po ramieniu i zapowiadając mu, że teraz jeszcze musi wyrzezać z kamienia dwa sztuczne gryfony, które, ustawione u wejścia ratusza, będą wielką ozdobą miasta. Za zwiewnymi zaś firankami, poza gęstwą pelargonii, siedziała burmistrzanka Gryzelda i patrzyła na Trytona. A co jej oczy spotkały się z jego wdzięczną postacią, ogarniały ją coraz większe płomienie, a krew bardziej wartko przelewała się w jej sercu, gdyż doświadczała ją miłosna udręka. Potem znowu schylała głowę i czytała po raz nie wiedzieć który o szlachetnym rycerzu Piotrze z Prowansyjej ze srebrnymi kluczami. Wieczorem wrócił burmistrz Marceliusz Kurzejka do domu, odprowadzany śpiewem i helokaniem radnych. Zataczał się mocno z Ferdinandem, albowiem wychylił sporo szklenie uher-skiego wina. Położył się też rychło do łóżka, utrudzon wielce całodziennymi wrażeniami. Gryzeldka zaś pomodliła się i położyła w panieńskiej łożnicy. Okno było otwarte. Nie mogła usnąć, gdyż pod powiekami widziała wciąż nagiego Trytona z cysterny, który miał czarne oczy, włochatą pierś, drapieżny uśmiech i mocne ramiona. Zegar na ratuszowej wieży liczył powoli czas. Już całe miasto 224 spało. Tyle tylko, co ten człapiący czasem pod oknami garbaty Warcynga z latarnią i srogą halabardą i dalekie szczekanie psów za miastem. W pewnej chwili przypomniała sobie opowiadanie Ferdinan-da o italskiej ducissie, która tak bardzo miłowała Trytona, że żywy zstępował do niej... Podniosła się i podeszła do okna. Księżyc stał wysoko.. Stroił zmurszałe szędzioly srebrną polewą, leżał w głębokim uśpieniu na rynkowym bruku, nurzał się w cysternie, a bełkocącą wodę, co z muszli ciekła, zamieniał w żywe srebro. Świecił w oczy Trytonowi. Gryzelda przeciągnęła się, a wtedy giezłeczko zsunęło się z ramienia i odkryło lewą pierś. Nie podniosła giezłeczka. Stała w oknie z rozpuszczonymi włosami, blada, słodka i urzeczona. Wyciągnęła ramiona do Trytona. I wtedy — o, błogosławiony Janie Sarkandrze! —• Tryton podniósł głowę, że muszla przechyliła się na plecy, a woda wylała się strugą. Teraz odkłada muszlę, wstaje, prostuje się, wyciąga ramiona... Zstępuje z cysterny, idzie coraz bliżej, do okna podchodzi... Czarne oczy gorzeją, zęby łyskają w drapieżnym uśmiechu... — Tryton! — szepnęła Gryzelda. — Ducissa Grizelda! — słyszy szept za oknem. — Ferdinando! — szepce znowu Gryzelda, a serce szaleje. Zamykają się bowiem koło niej mocne, męskie ramiona. Odtąd po nocach działy się dziwne rzeczy w miasteczku. Nikt o nich nie wiedział, tylko garbaty Warcynga. Raz i drugi bowiem spostrzegł, że z okna sypialni burmistrzanki prawie że spływa dziewczęca postać w bieli, że bieży przez ogród do glorietki, że z drugiej strony zmierza do niej ten czarny przy-buś italski, że księżyc świeci, a wszędzie jest cisza. Poprzez gąszcz bluszczu wypływa tylko namiętny szept i westchnienia. Wareynga zastanowił się, czy powiedzieć burmistrzowi, czy nie powiedzieć. Nie powie! Lepiej udawać, że o niczym nie wie. A czasem widział burmistrzankę Gryzeldę błądzącą o księżycu po ogrodzie. Orzekł przeto w swym prostym sercu, że tu jakaś nieczysta sprawa i że kto wie, czy burmistrzanka Gryzeldka 19 Ondraszełc 225 nie jest lunarną dziewczyną. Lepiej będzie, jeżeli nic nie będzie widział i zbyte! I nie widział. Widział tylko, że przed ratuszowymi dwierzami powstają powoli jakieś okrutne poczwary z kamienia, że za dnia siedzi nad nimi Ferdinando i kuje dłutkiem, ludzie otaczają go wielkim kołem, dziwią się ogromnie cudacznym stworom, wyłażącym za sprawą owego dłuta z nieforemnych brył kamienia, w nocy zaś czatują owe poczwary z rozdziawionymi pyskami i gotowe skoczyć Warcyndze do gardła. Warcynga wiedział, że to kamienne cudaki, lecz wolał je omijać wielkim kołem. Diabeł bowiem nie śpi i diabli wiedzą, co z takiej poczwary może wyleźć! Jakaś zmora lub insze złe pokusy... Ferdinando kuł i rzeźbił swoje gryfony, burmistrzanka Gry-zeldka zaś powoli mizerniała. Nikt nie wiedział, co się dziewczynie stało. Ojciec frasował się jej zdrowiem i nie mogąc się dowiedzieć, co jej dolega, czemu tak mizernieje w oczach, zasięgnął rady starej Waleczkuli. Była to bowiem mądra niewiasta. Widać jednak, że nie wszystkie mądrości posiadła, bo za-sumowala się ciężko i orzekła w końcu, że trzeba sprowadzić do jejmościanki Gryzeldki doktora. Radziłaby doktora J.ona-chiusa z Pszowa. Uczony to bowiem mąż i znający się na niewieścich chorobach. ' Poszło więc pismo do Pszowa, a po niejakim czasie przyjechał doktor Jonachiuś na suchej szkapinie, z przytroczonym do siodła dużym puzdrem, napełnionym rozlicznym zielem. Przywiózł więc ziele świętego Krzysztofa, które diabła odpędza, przywiózł aconitum nepalum, żeby się spełniły dziew-czyńskie myśli, potem anonis aestivalis, które czarownice zwykły na miłość zadawać, i alchemilła vulgaris, żeby kochanka przywrócić, a które trzeba zaszyć w sukienkę na prawym ramieniu i nosić przez trzy pełnie księżyca, potem levisticum offi-cinale do warkocza, żeby miłość obudzić, i capselea bursa pa-storis, żeby grzeszne pragnienie uśmierzyć, i lycopodium cla-vatum na złe uroki czarownic skuteczne, i wiele' jeszcze insze-go ziela, powiązanego psią trawą.w malutkie snopeczki. 226 Wyłożył to wszystko na stół, wsadził podrutowane okulary na nos i zażył tabaki. A potem wstąpił do alkowy burmistrzanki i długo w niej przebywał. Nikomu nie było wolno mu przeszkadzać. Ojciec stał pod dwierzami i szeptał pacierze w wielkim niepokoju. v Potem doktor Jonachiuś wyszedł z alkowy wielce zafrasowany i wszystkie wyłożone zioła zgarnął do puzdra, jako niepotrzebne. — No i co! I co?... — nanukał ojciec. — Hm! — mruknął Jonachiuś i rozłożył bezradnie dłonie. — Co się stało? Mówcie!... — Hm... — zaczął znowu medicus. — Ktoś omamił to dziewczę.... Ktoś szpetnie omamił! Pytołech, kto taki. Nie chciała powiedzieć. Ale potem powiedziała... — Co wy mówicie? To ona... — W piątym miesiącu! — O Chryste Panie! Sodoma, Gomora!... — wrzasnął bur-nistrz i chciał wpaść do alkowy. Zatrzymał go jednak doktor .'¦onachius powiadając, że spokoju trzeba dzieweczce, a nie oj-. i-owego wrzasku, który już nic nie pomoże. Powinien był ojciec wrzeszczeć wtedy, gdy galan łaził do jego córki!... — Jezusie, Maryjo! Ale kto? Powiedzcie, kto!... — Powiedziała, że jakiś Tryton. Greckie to'miano, więc tuszę, że może w malignie to rzekła. Bo drugie imię także jakieś cudzoziemskie... — Jakie? Jakie?... — Ferdinando... — Zabiję! Zabiję! — wrzasnął burmistrz i pognał do ratusza. Rozniosła się wieść po mieście o nieszczęściu, jakie przytra-ilo si$ burmistrzance Gryzeldzie, o strasznym gniewie burmistrza Marceliusza Kurzej ki, o tym, że Ferdinando wszyst-icmu winien, że to porubca, niecny uwodziciel, ze trzeba z nim i szubienicę... Zresztą burmistrz Kurzejka wtrącił go do ciem-u:y... Poza tym okazało się również, że wyrzeźbiony przez •¦.vego wszetecznego przybusia święty Jonasz nie jest wcale 22? »** świętym Jonaszem, lecz jakimś diabelskim pomiotłem, które urok rzuciło na niewinną dzieweczkę, że zapomniała się do imentu i pozwoliła usidlić onemu stodiabelnikcwi. A jeżeli to nie jest święty Jonasz, lecz diabelskie pomiotło, dobra rzecz będzie, jeżeli go się wyrzuci z miasta. Tak jest! Wyrzuci z miasta!... I gdy mieszczanie się zmawiali, burmistrz Marceliusz Kurzej-ka, płonący ogromnym wzburzeniem, mozolił się nad wielkim i srogim pismem. Gęsie pióra były źle zacięte, przeto jeszcze bardziej się gniewał, zwłaszcza gdy spory kleks raz i drugi upstrzył pismo. Wyśle je na zamek w Cieszynie, w piśmie zaś będzie dokładnie wszystko wypuszczone, o co mu chodzi. Nie tylko jemu! Całemu pogańbionemu miastu. Oto przybuś italski, imieniem Ferdinando, niewiadomego nazwiska, srom wielki w jego domu uczynił — to wszystko będzie napisane, żeby panowie w zamku cieszyńskim wiedzieli, o co się jedna — srom więc wielki uczynił w jego domu, gdyż córkę jego, Gryzeldkę, dziewiczej niewinności pozbawił omotawszy ją wprzódzi czarami i urokami. I ponieważ Gryzeldka chodzi już dzisiaj niesama, przeto on, burmistrz Marceliusz Kurzejka, maga się od jaśnie pana arcyksięcia, by uczynił zadość sprawiedliwości. Po wtóre, wymieniony przybuś Ferdinando jesjj niebezpieczną osobą, gdyż jak wszystko wskazuje, bez ochybjj wysłał go sam antychryst Franciszek II Rakoczy na przeszpiej do Szląska, by uczynić na despekt najmiłościwiej nam panująl cemu cesarzowi rakuskiemu Karolowi VI. Wzięty bowiem nf spytki w ratuszowej piwnicy, rzeczony przybuś wyznał, w oddziałach uherskich kuruców wojował. Tuszyć przeto na leży, że przyszedł po to na przeszpiegi, by utorować Rakoczem^ drogę i by tenże mógł na sziąskie dziedziny napaść, jak już raz uczynił pociotek Belzebuba, Thokoly, mordując niewinnyc| mieszczan bielskich. Mało tego! Ten huncwot i niecnota, wzięt ponownie na spytki w ratuszowej piwnicy, przyznał się do winl| kiej .zbrodni, a o czym już poprzednio wygadał się przy s/' ' nicy wina w Bulandrowej gospodzie. Oto zanim przystoi! zbójeckiej bandy kuruców Rakoczego, wszczął srogą re: 228 w Polszcze w żupach bocheńskich, nastawając na życie zwierzchności i panów. Zawiła, to wielce historia i pełna łgarstwa, i wierutnego matactwa, gdy prawił, iż z dalekiej Italijej przywędrował do Bochni, by w tamecznej zupie szukać jako-wegoś królewskiego skarbu. Prawił, iż jego pradziadek Donatello, dzierżawca żup bocheńskich, przechował w salinach skarb któregoś tam króla polskiego, co w wielkim ucisku będąc, skarb ów polecił ukryć w salinowej komorze. Donatello z dwoma bachmistrzami tak uczynił, jak król nakazał, i salinową komorę zasypał rumowiskiem. Król umarł, Donatello umarł, lecz skarb pozostał i pozostał plan wskazujący, gdzie go szukać. Plan ów był w rodzinie Ferdinanda, który jakoby wybrał się z dalekiej Italijej do Bochni, ale skarbu nie znalazł, chociaż przez cały rok grzebał za nim, jako zwykły gwarek, dla niepoznaki. Tak twierdzi ów przenaremny łgarz i matacz wierutny. Znajomą jednak powszechnie rzeczą jest, że on to właśnie podburzył otroków, czyli niewolnych chłopów, pracujących w salinach na rozkaz swych panów, ganiebnie ich podjudził i poprowadził do rebelii, czyniąc wielkie zamieszanie, krwie rozlanie i obrazę Boską. Tandem uchodzić musiał przed tameez-nym sądem starościńskim w kuruce, otrokom zaś, czyli niewol-nym chłopom z żupy bocheńskiej, by sprawiedliwości stało się zadość, prawice poucinano, wielu ich powieszono, a gwarków w dyby zamknięto. Tyle złego więc uczyniwszy, rzeczony Ferdinando przyszedł wreszcie do Skoczowa jako wysłannik antychrysta Rakoczego, i teraz on, burmistrz miasta Skoczowa, Marceliusz Kurzejka, wraz ze wszystkimi rajcami i ławnikami, domaga się sprawiedliwości i prosi, by Komora w Cieszynie wydała słuszny wyrok na wszetecznego przybusia i jako zwykłego łotrzyka powiesić go kazała. Gdy wiex burmistrz Kurzejka pisał swoje srogie pismo do Komory cieszyńskiej, mieszczanie już zdołali się skrzyknąć i wielką gromadą pobiegli do onego jakoby świętego Jonasza. Zarzucili mu powróz na szyję, zerwali z postumentu, wyłowili z cysterny i jęli go pospólnie wlec za miasto. Baby i dzieci prały go kijami, obrzucały błotem, ciskały kamieniami w jego plu- 229 gawe ciało, wszyscy zaś krzyczeli i złorzeczyli szpetnie. Powleczono go do krzaków, do gęstej tarniny, co się płozyła bujnie na pozamiejskim wzgórzu, i tam go porzucono w pogardzie. W nocy przyszedł jeszcze garbaty Warcynga i halabardą po-utrącał mu ramiona i nos, poszczerbił jego kamienne cielsko sprał, zrąbał, że się halabarda do imentu pogięła, i nasyciwszy się zemstą, zaczął obchodzić ulice. Burmistrz wysłał płaczącą Gryzeldkę do swej siostry we Frydlandzie, przybusia pilnował srogo w karcerze i sposobi się do rozprawy sądowej. Dowody posiadał niezbite, że przechera stodiabelska służył w kurucach, i eo ipso Rakoczego to wysłannik, który, podobnie jak niecnej pamięci wójt orawski z Klina, Kubik Klinowski, zdradliwie przeprowadził madziarskich rebe-lizantów Thokólego przez Żywiecczyznę na Szląsko, tak i to samo zamierzał uczynić nieszczęsny przybuś italski Ferdinando. A poza tym rebelizant to wielki, bo otroków w żupie bocheńskiej ponuknął do poruszenia! Szubienica go nie minie! A w ten sposób burmistrz Marceliusz Kurzejka pomści swcią i Gryzeldki krzywdę przewielką. Umyślił burmistrz wnieść prośbę do Komory arcyksiążęcej w Cieszynie, by przybu&ia nie wieszano w Cieszynie na Galgenbergu, lecz w Skoczowie na Kapłicówce. Togo samego życzyli sobie mieszczanie skoczowscy, gdyż od czasu, jak pyskatego świszczypałę sifoczowskiego, Pilutkę, stracono na rynku skoczowskim, mieszczanie nie mieli żadnego zacnego widowiska. Tamten Pilutka to taki sam przechera jak przybuś Italczyk. Wygadywał bowiem szpetnie na zwierzchność miejską i sąd miejski skazał go na karę rozdarcia końmi. Wtedy dopiero pyskaty Pilutka uderzył w pokorę, apelując do miłosierdzia „czarnej księżny" Lukrecji, by go ratowała. Księżna Lukrecja była wielce litościwego serca i śmierć przez rozdarcie końmi kazała zamienić na ścięcie hardego łba. A teraz na isto cieszyński sąd zamkowy skaże Italczyka na szubienicę! Zadynda łajdak na niej za to, że dybał na cześć burmistrzanki Gryzeldki i na całość Szląska, .kramarząc z diab-łem i z Rakoczym, synem Belzebuba, i że wywołał rebelię otroków w Bochni. 230 Stało się tak, jak przewidywali skoczowscy mieszczanie i jak pragnął burmistrz Marceliusz Kurzej ka. Sąd zamkowy w Cieszynie skazał italskiego przybusia Ferdinanda na szubienicę, a uwzględniając życzenie burmistrza Kurzejki, wszystkich rajców, ławników i mieszczan, zgodził się, by rzeczonego przybusia powieszono na Kapłicówce poza Skoczowem. Kossta jednakże, wyłożone na sprowadzenie oprawczego mistrza z Cieszyna, ponosić będzie miasto Skoczów. W onym czasie Ondraszek ze swymi kamratami, z Hanysem Moroniem, z Cyganem Markiem Petrowiczem i z Rużiczką, szedł samoczwart od Babiej Góry. Część kuruców z jego drużyny, największych zawalidrogów i zabijaków, wyruszyła z nim w lasy. Po drodze jedni z nich przystali do bandy przemytników, jako że to łatwiejszy chleb od wszelkich innych chlebów, drudzy zaś zatrzymali się u Janosika w Tatrach. Reszta rozproszyła się po drodze. Gdyby Ondraszek powiódł wszystkich w zbóje, nikt by nie odchodził. Ponieważ jednak kazał im czekać na siebie, jednym u Janosika, drugim zaś u przemytników, przeto rozstali się z nim z żalem, gdyż powątpiewali, czy wróci.po nich. Ondraszek i jego trzej kamraci wędrowali lasami, górami, zapuszczali się w doliny, zasięgali języka. Doświadczony wśród gwarków pod Tarnowskimi Górami i wśród kuruców na Sło-waczyźnie, Ondraszek patrzył teraz innymi oczyma na świat. Pracując w tarnogorskiej dukli zestawiał swój nadmierny wysiłek z ową znikomą zapłatą za trud i jął powoli rozumieć gorycz gwarków. Wędrując zaś ze swymi zabijakami po Słowa-czyżnie wciąż napotykał krzywdę słowackiego chłopa, patrzył na nią i, co dziwne, jął ją przeżywać, jakby to jego własna krzywda była. I z dniem każdym dochodził do przekonania, że przecież sam zadaje ją biedocie słowackiej i że próżno usiłuje oszukać swoje sumienie Cycerowskim: „Silent leges inter arma". Wędrował więc i patrzył innymi oczćkmi na ludzkie życie. Zżymał się na widok chłopów za pługiem, przywiązanych drobnym łańcuchem do czepig, patrzył z gniewem, jak włodarze 231 walili ich bykowcami po schylonych grzbietach, jak chłopi grzebali w ziemi, opaleni, kudłaci, w jakichś łachmanach, jak zapijali się dworską wódką, którą przecież trzeba było wypić, bo czy ją wypili, czy nie wypili, zapłacić za nią musieli panu. Słuchał ich narzekań i utyskiwań, ze zdumieniem spostrzegał, że wszyscy są podobni nie do ludzi, lecz do roboczych bydląt, zawszonych, brudnych, owrzodziałych, cuchnących i zalęknionych. Przypomniał mu się koń drepczący w biernym kole na tarno-gorskiej dukli i to bardzo dziwne pragnienie, żety ów koń zbuntował się i poleciał jak wicher w daleki świat. A przecież ten wicher łatwo wywołać!... Wywołał poruszenie gwarków tarnogorskich jednym tylko wypomnieniem ich krzywd. Poszli, pozabijali, poranili, spalili świerkliniecki zamek — i to wszystko. Odszedł od nich właśnie wtedy, gdy go najbardziej potrzebowali. Wszak wiedział, że nadeszło wojsko i że na starym kierchowie za Tarnowskimi Górami powstały nowe groby, ci gwarkowie zaś, co pozostali przy życiu, popadli w większą jeszcze niewolę. Żle więc postąpił, bardzo źle. Jak Piłat, który umył ręce! Cóż znaczył wywołany przez niego bunt w debreczyńskim regimencie kuruców? Ludzie się wzajemnie wymordowali, on tylko wyratował Cygana Petrowicza, a wojna między kurucami Rakoczego a Rakuszanami nie ustanie i nadal będzie przeklsń-stwem dla słowackiego chłopa. I tu postąpił jak Piłat... Ha, żeby tak móc poruszyć chłopstwo na całym Szląsku, poruszyć chłopstwo w Polsce i na Morawach, i na SłowaczyźnieL. Chciałby być ich hetmanem! Chmiełnicki, Kostka Napierski, Kasper Pika odeszli, przyszedłby Ondraszek Szebesta, hetman poruszonego chłopstwa... A Barbara? Zwaliła się nań tęsknota za tą przedziwną dziewczyną. Tak dawno już jej nie widział! To nic! Dojdzie jeszcze pod Cieszyn, przemierzy chyłkiem arcyksiążęce dziedziny, napatrzy się, a potem zanurzy się w beskidzkie lasy i stanie przed Barbarą... Oto jestem, dziewczyno roztomiła!... 232 A potem? Ha! Nie ma innej rady! Powrotu do dawnego życia już nie ma! Przecież on infamisem, ściganym przez cesarskiego namiestnika grafa Prażmę i przez jego portaszy, ściganym przez brandenburskich panów za poruszenie gwarków, ściganym przez rakuskie i Rakoczego wojska, wyrzutkiem społeczności. Pozostają tylko góry albo szubienica! Przyszli koło południa do malutkiego miasteczka nad rzeką. Jakie to miasteczko i jaka to rzeka? Przechodnie powiedzieli, że to rzeka Wisła, a to miasteczko nazywa się Skoczów. A dlaczego tyle ludzi na tamtym wzgórku za miastem? Ha, bo tam dzisiaj przybusia Italczyka wieszają, który był wszetecznym porubcą i wysłanym na przeszpiegi na Szląsko kurucem... Wieszają tam tego łotrzyka i stąd tyle ludzi na wzgórzu za Skoczowem. * — Idziemy! — rzekł Ondraszek i powiódł swoją gromadką przez opuszczone miasteczko. Kury tylko gdakały w nim, dwie chude kozy pasły się na rynku, gołębie piły wodę z cysterny, a na progach siedziały stare babki, wygrzewały w słońcu swoje pokrzywione nogi i plotkowały z przejęciem. — Italoka wieszają na Kaplicówce! —. objaśniały obcych przechodniów. — Idźcie prędko, jeszcze zdążycie na czas!... Poszli przeto. Tuż za kościołem zaczynało się wzgórze. Wszędzie tłumy i tłumy. Na samym szczycie, na tle błękitu, widnieje chuda szubienica. Pod szubienicą jacyś ludzie w czarnych płaszczach, widać rajcowie to i ławnicy miejscy, a pobok stoi człowiek w czerwonym obcisłym kaftanie. To chyba mistrz oprawczy. Ondraszek i jego towarzysze jęli się przepychać łokciami do szubienicy. Ludzie sarkali i gniewali się bardzo, lecz widząc na przedzie owej obcej gromadki jakiegoś człowieka z pańska patrzącego, z uherska ubranego, z kołpakiem na głowie, z obusz-kiern w dłoni, ustępowali i czynili mu ciasną drogę, bo przypuszczali, że to jakiś znamienity pan zbliża się ze swymi hajdukami. Hajducy wprawdzie, pożal się Boże... Jeden tylko hardy 233 i męski. Ten drugi to zwyczajny Cygan z fletem pod pachą, a trzeci, jakiś szczerbaty drągal o wytrzeszczonych oczach, zabawnie szepleniący z morawska. Ondraszek powziął zamiar. Jeżeli to jakiś Italczyk i były kuruc, przeto nie łotrzyk to zwykły, lecz ktoś inny. Warto zobaczyć. Jeżeli przypadnie do serca Ondraszkowi, ma on sposób, by Italczyka wybawić. Niech Cygan Marko Petrowicz pokaże czarodziejską sztukę ze swym fletem. Jeżeli pijani kuruce nie mogli się oprzeć jego szatańskiej muzyce, to chyba tamci mieszczanie, plotkujące baby, dzieci, rajcowie, ławnicy, burmistrz i mistrz oprawezy także nie powinni się jej opierać. Umówił się Ondraszek z Cyganem po drodze, przeciskając się w ciżbie, że gdy mu każe grać tamtą czarodziejską melodię, Marko zacznie grać. — Czy poskutkuje, Marko? — upewnił się Ondraszek. —- Ano, pane Ondrasze! — przytaknął Cygan. Dotarli do szubienicy, stanęli z boku. Na kościele rozdzwoniły się dzwony żałobnie, drogą zaś prowadzą miejscy ceklarze Italczyka. Przed ceklarzami kroczy garbaty Warcynga z halabardą na ramieniu, ceklarze trzymają w dłoniach powrozy, którymi jest spętany skazaniec, a za nimi tłoczą się baby i dzieci. Baby wyją, ciskają w skazańca kobylińcami, krzyczą, wymyślają i plują. Pomagają im dzieci. i Doprowadzili go pod szubienicę. Ondraszek patrzy i przypomina robię. Wszak to jeden z jego zabijaków, który mu przepadł podczas potyczki pod Smokow-cem. Tak, to on! Ha, diabła zjadłeś!... Uciekłeś przed śmiercią wśród kuruców, a dopadła cię wśród brzuchatych mieszczan i wyjących wiedźm skoczowskich. Szkoda ciebie, bratku!... Teraz sam burmistrz czyta z pergaminu wyrok, lecz że wiatr szumi i roznosi słowa, Ondraszek nie słyszy ani jednego. Burmistrz zwija pergamin, podchodzi mistrz oprawezy w czerwonym kaftanie, w czerwonym kołpaku, tęgi drab o werednej gębie. Pomagają mu dwaj pachołkowie, jeden bez nosa, z pokiereszowaną gębą, krępy i niski, drugi podobny do ugłaskanej liszki z dziwnym uśmieszkiem na cienkich ustach. 234 Przyprowadzili Italczyka pod szubienicę, kazali mu wyjść na rusztowanie. Italczyk stanął na rusztowaniu, tuż pod pętlą. — Zaczynaj! •— szepnął Ondraszek do Cygana. Mistrz oprawezy sięgał po pętlę, by ją zarzucić na szyję Ital-czykowi, gdy znienacka posłyszał dziwną muzykę fletową. Zatrzymał się. spojrzał zdumiony. Wszyscy patrzą zdumieni. 1 burmistrz, i rajcowie, i ławnicy, i ksiądz proboszcz, i ludzie naokoło stojący, i cała owa ciżba, co zaległa stoki Kaplicówki. Muzyka bowiem płynie cicha i lekka, dziwna i niepokojąca. Wzmaga się, nabiera siły, skanduje rytmiczny takt, takt zaś oplata się prostą i drażniącą melodią. Rytm wstępuje między ludzi. Ondraszek słucha i czeka z niepokojem. Czy, muzyka potrafi oczarować ludzi, czy zdoła rzucić na nich urok diabelski, czy jej owe tłumy, chciwe widoku śmierci Italczyka, ulegną, czy zaczną tańczyć? Plasnął w dłonie, uradował się! Rytm muzyki już działa. Ludzie zaczynają się powoli kołysać, przytupywać, pokrzykiwać. Rytm staje się coraz bardziej ostry i smagający. Już poniektórzy podskakują... O! Tam już jeden zatacza koła. Teraz następni. Broni się jeszcze zwierzchność miejska u szubienicy, broni się mistrz oprawezy ze swymi pachołkami. Broni się Italczyk pod szubienicą! Muzyka jednak spada na nich, obezwładnia ich wolę, nieci ogień... Coraz więcej ludzi tańczy. Ich taniec jest zaraźliwy. Przyłączają się inni do koła, skaczą zabawnie, skrzeczą, jakby już byli pijani, podrygują, wymachują ramionami. Muzyka wywleka ich z bezwładu, porywa, niesie. Coraz większe zamieszanie, coraz większy wrzask pijacki. Już sam burmistrz podskakuje śmiesznie, za nim ławnicy i rajcowie. Nawet Italczyk na rusztowaniu podrzuca sobą, przydreptuje... Cygan natęża tony, mnoży rytm, przemienia go jakby w bicz. Bicz spada jak burza i już teraz wszystkich pędzi do tańca. Boże, jaki zabawny widok! Tańczą staruchy, przysiadają, podskakują jak żaby, tańczą mieszczanie, dzieci kręcą się jak frygi, potrząsa brzuchem burmistrz, podryguje mistrz oprawezy... Wir rośnie, potężnieje. Ludzie przewracają się na bruzdach 235 i staczają ze stromego wzgórza, zrywają się i znowu tańczą... Jak daleko okiem sięgnąć, tłumy przewracają się, podnoszą, wirują... Powstaje ogromne kotłowisko krzyczące! Muzyka spada na nich i ściga!... — Rużiczka! Nie tańcz!... — krzyczy Ondraszek, bo widzi, że Rużiczka ulega tanecznemu obłędowi. Rużiczka otrząsa się, jakby zbudzony, mocuje się z oną muzyką, opiera. Cygan Marko wybiegł teraz na rusztowanie pod szubienicą 1, sam podskakując jak diabeł, piska swoją melodię, nachyla się, obraca na wszystkie strony, czaruje! Wszyscy tańczą!... — Po Italczyka! — zawołał Ondraszek na Moronia i Ru-żiczkę. Biegną do szubienicy, dopadają Italczyka, zwalają na ziemię, bo łajdak skacze i trudno mu ręce rozwiązać. Rozwiązują powrozy, porywają go i uciekają z oszalałego tłumu. Ponieważ Itaiczyk po drodze wciąż podryguje, Ondraszek palnął go pięścią raz i drugi w kark, krzyknął ostro, przebudził... Wymykają się bokiem, już są w wąwozie. Przeskoczyli potok, dopadli lasu. Usiedli na jego skraju. Widzą, biegnie do nich Cygan Petro-wicz, ludzie zaś sfaniają się, zwalają na ziemię, grzebią się na niej... Wraca im powoli przytomność... Cygan wyciąga nogi, rozgląda się, gdzie jego towarzysze. Ondraszek gwizdnął. Cygan pomknął w jego kierunku. Ostatni raz spojrzeli na ludzkie kłębowisko na Kaplicówcef Ondraszek roześmiał się zadowolony. Potem poszli w las, wiodąc między sobą Italczyka. Ponury Moroń zamykał pochód. ONDRASZEK U JANOSIRA . —w, ^_ .. :a odwie- czerz doszli do Istebnej, osłoniętej Złotym Groniem i Kiczerą. Mroki już wyłaziły z dolin, a gronie gasły w ostatku słońca. Gdziesik na Gańczorce stary baca wygrywał żałosną piosenkę aa trombicie, owce tłoczyły się koło szałasów i pobekiwały 23? m naremnie, barany podzwaniały dzwonkami u szyi, ehaśniey helokali wabiąco na dziewczyny we wsi, a spod Kiczery jakaś młoda pastereczka zawodziła miłośnie: Od Orawy deszcz idzie, Już mój miły nie przydzie; Przyszedłby on, mój Boże, Przez złe cesty nie może... Zatrzymali się kamraci, zatrzyma! się Ondraszek, słuchali. Dzieweczka prześpiewała pierwszą zwrotką i ucichła. Wtedy Ondraszek wyskoczył na spory kamień przydrożny, stulił dłonie przy ustach i odśpiewał pasterce: Nyni to je prowda ta, Żeby była cesta '.Ja! Ale ludskie języki PokaziJy chodniki... Piękny był jego śpiew. Metaliczna trąba nie mogła mieć donośniejszego i nadobniejszego głosu, niźli w śpiewie Ondraszek. Cygan cmokał zdumiony, gdyż jeszcze nigdy nie słyszał śpiewającego Ondraszka, a Italczyk kiwał głową, plaskał w dłonie i powtarzał swoje cudaczne: — Bravo! BravissimoL. Przebrzmiał śpiew Ondraszk?, przetoczył się kilkakrotnym. echem po dolinach, doleciał do pasterki pod Kiczerą. Pasterka, podobna do stubarwnej kukułki, ukrytej w lesie, odpowiedziała: Przydź. mój miły, przydźże, przydź, Kiedy bydom sztery bić. Sztery biło, pięć biło, . Miłowanio nie było... Teraz dziewczyna wabiła Ondraszka. Ondraszek wyobrażał ją sobie, jak stoi u brzegu lasu, jak słucha jego śpiewu z drżeniem, jak jej wyszywany żywotek rozpierają piersi, gdyż w nich ¦ pełno miłosnego pożądania. Odpowiedział jej odmownie: 238 * Dobrze ci jest, ma miła, W twym cieplutkim łóżku spać, Gdy na mego koniczka Już zaczyno deszcz padać... Dziewczyna zamilkła. Ondraszek i jego kamraci czekali przez chwilkę, czy odpowie. Nie odpowiedziała. Poszli przeto w trójką białą drogą, by przed nocą zdążyć do patra Foldyna. O Rużiczkę bardzo się nie turbowali. B,użiczka przyjdzie jutro, pojutrze, gdy się przekona, że pod Gfańczorką nie ma pieniędzy. Uparł się, że o północy musi wyczarować zakopane skarby; że omami ziemskiego ducha zaklęciami, że wróci z pełnym mieszkiem talarów. Nie turbowali się również o dobosza Moronia. I on bowiem wróci jutro, pojutrze, gdy mu jabłonkowski szewc naprawi buty. Chłopcu wyłaziły z butów palce, gdyż w dalekiej drodze z Orawy poprzez Babią, Pilsko i szląskie Beskidy, a następnie z Szędzielnej i Błatniej wzdłuż wiślańskiej doliny, poprzez Skoczów, ominięty bokiem Cieszyn i góralski Jabłonków miały czas zedrzeć się do imentu. Gdy więc przyszli do malutkiego Jabłonkowa, buty były już całkiem schacharzone, palce wyłaziły znad kłapiących podeszew, jabłonkowianie zaś patrzyli z ukosa na wszystkich, a zwłaszcza na oberwańca Moronia. — Kto wy jesteście? — pytali ich. gdy Ondraszek i kamraci zasiedli za stołem w miejskiej karczmie i kazali sobie przynieść najprzedniejszego uherskiego wina. A do wina pełną misę mięsiwa i cały bochen razowego chleba. — Kto my jesteśmy? — powtórzył przeciągle Ondraszek. — Swoi jesteśmy! — Bo tu schodzą się różne łazęgi... — dodawali mieszczanie niepewnie. Uspokoili się jednak, gdy Ondraszek cisnął na stół madziarskiego talara ze szczerego złota. Uciszyli się jeszcze bardziej, gdy przyszedł mały, gruby organista z perkatym nosem i z dłu-tfimi, obwisłymi wąsiskami i zagadał chytrze Ondraszka po łacinie. Ondraszek odpowiedział składnie i grzecznie. Przysiadł 239 i się przeto organista do przybusiów. i tym samym uciszył serca podejrzliwych jabłonkowian. — Wiecie, bo to jest takowe! — klarował organista pociągając sporymi haustami wino z cynowego kubka. — Tu się smykają zbójnicy, jako że tu kludzi kupiecko cesta z Uher na Szląsko przez Jabłonkowską Przełęcz. Kupcy są uzbrojeni, mają z sobą kupę pachołków, przeto nie czują strachu przed zbójnikami. Poza tym zbójnicy to są porządni ludzie! Gorszy był ten żywiecki pón, Komorowski, kiery tu się zapuszczoł ze swoimi ceklorzami i wymuszoł pogłowne od tychże kupców. Szląską monetę fałszował w swojej żywieckiej mennicy, cyganił jak sto diabłów, przełaził przez góry na Jabłonkowską Przełęcz, wielką ostudę robił między ludźmi, nawet barany krodł gorolom i wszelijakie insze paskudy czynił. To był syn Lucypera, ten żywiecki pón... A co do zbójników, to dycki się można z nimi ujednać. Ubogiemu nie zrobią krzywdy, bogatego jeny złupią, pozbierają dukoty i hajdy w las! Po ceście rozdowają biednym otrokom... Powiodają, że równają świat... Diabła tam takie równanie!... To, co oni robią z tym równaniem, to jest ziornko piosku w morzu. My też tu momy sto bied 2 tym naszym cieszyńskim pónem. Zaprowadził Burgrecht, koże nom swoją gorzołę pić, tryźni biednego mieszczanina jabłonkowskiego jak sto diabłów, podatki nakłodo, że ledwie dyszymy... A wy też do zbójników? — podrzucił chytrze. Organista nie dowiedział się, czy Ondraszek ze swymi kamratami do zbójników zmierza — żal mu było wina. Wino bowiem dobre, żołądek grzejące i w głowie radosne myśli lęgnące, a tamten pan z madziarska ubrany, z czarnymi kędziorami, z czarnymi oczami, pański z gęby i z gestu, brzęczący dukatami w kalecie, mroczy się, gdy wspomnieć o zbójnikach. Trzeba więc zacząć o czym inszym prawić, by go udobruchać, gdyż wino dobre! Ho, ho! Organista Kozubek z Jabłonkowa już dawno nie pił takiego wina!... U wielebnego pana w piwnicy jest kilka beczułek, dwie już wysuszył, na trzeciej się wielebny pan, pater Kmita, spostrzegł. Kazał przyjść organiście do wielkanocnej spowiedzi, kazał mu wyjawić wszystkie grzechy. Organista Kozubek wyjawił, lecz o dwóch beczułkach wina nie powiedział. A pater Kmita pyta, czy jeszcze ma jakie grzechy na sumieniu. Nie ma więcej grzechów na sumieniu! A pater Kmita powiada, . że mu przypomni. I pyta, kto wypił dwie beczułki wina z piwnicy plebańskiej. Ha, psiawełna jedna! Wie o wszystkim, lecz pragnie się upewnić. Organista Kozubek był jednak chytry. Organista Kozubek był bardzo chytry. Powiada przeto, że nic nie słyszy, o co się wielebny pan pyta przez kratki spowiedel-nicy. Pater Kmita pyta przeto głośniej, czy organista nie wypił wina z dwóch jego beczułek. Organista Kozubek bije się w piersi i przysięga, że nic nie słyszy. Jeżeli wielebny pan nie wierzy, może się przekonać. A jak się przekonać? Oto wielebny pan uklęknie na miejscu organisty Kozubka, a organista Kozubek usiądnie w spowiedelnicy na miejscu wielebnego pana. I tak uczynili. A organista Kozubek pyta się teraz: — A, wielebny panie, kto to chodzi po nocach do mojej baby?... Wtedy pater Kmita powiedział: — Ba, prawieć, Kozubku! Tu nic nie słychać... Ondraszek z kamratami zaśmiewali się z organistowskiej chytrości i karczmarzowi kazali postawić jeszcze jeden dzban wina. Pociągali je więc pospólnie, organista Kozubek zaś jął szeroko się rozwodzić o starożytności jabłonkowskiego grodu i jego mieszkańców. Wszyscy nazywają ich Jackami, a po prawdzie to jabłonkowianie pochodzą ze znamienitego plemienia Jacygów, o którym sławny mąż grecki, Ptolomeusz, szeroko się rozpisywał. Kozubek również jest Jacygiem i jego przodkowie przywędrowali za czasów Chrysta Pana z dalekiej Grecy jej. Teraz dudli na organach, śpiewa na pogrzebach, pomaga chrzcić jabłonkowskie dzieci, chodzi po weselach i po kolędzie i jest na wpół duchowną osobą, której nie godzi się pić byle jakiej kisieiiny, przezwanej przez karczmarza winem, lecz przystoi organistowemu gardłu co przedniejsze wino, jakie na ten przykład pachnie w tym dzbanie, gdyż organista słowo Boże po W Oncłras2',e!Ł 241 240 I łacinie głosi i pobożne psalmy śpiewa w królewskim języku łacińskim... Tamte łyki zaś poniektóre, co to wytrzeszczają oczy na ich dzban z winem, mogą się delektować kisieliną. A co do butów owego zacnego młodziana, to jest tu taki szewc, który je połata porządnie, tylko sto bied z nim, bo go prawie co nocy mora nachodzi i krew z niego cycka. Już też wygląda jak Łazarz i jeśli się Bóg nie zlituje nad nim i mory nie potępi, szewc umrze raz dwa i będzie po paradzie. Jego śmierć nie przyniesie wiele pożytku ani organiście Kozubkowi, ani patrowi Kmicie, bo to chuchro, bieda piszczy u niego pod piecem, ledwie że, ledwie na słoną wodę zarobi tym swoim szewcowaniem. Lecz buty tak ganiebnie sponiewierane, jakie posiada ów młody pacholik, to on naprawi, i dobrze naprawi! Mieszka przy ulicy Sukiennej, w bok od ratusza, a nazywa się Joachim Ostrużka. Jutro zaś przyjedzie tutaj cieszyński medicus... Byłby dłużej jeszcze opowiadał i Ondraszkowe wino pociągał z dzbana, lecz język jego powoli zamieniał się w kołek, swoją mowę jął przeplatać cytatami z psalmów, a w końcu przybiegła jego żona, baba wielce pyskata, i wygoniła go z karczmy wrzaskiem... Zanim go jednak wygoniła, Rużiczka zdołał się dowiedzieć od niego, że pod Gańczorką są zakopane skarby. Już tam poszło wielu śmiałków, lecz nie dali rady! Uciekli... Trzeba znać wszystkie zaklęcia, a kto je zna, odegna Jaroszków, takich małych diabełków, którzy tych skarbów strzegą. Gdy zaś przyjdzie sam ziemski duch, trzeba go umieć zakląć i taki śmiałek będzie miał pieniędzy do stu regimentów. Gdzie jest to zaklęte miejsce? Ho, ho! Łatwo trafić. Koło drogi jest Męka Pańska. Od Męki Pańskiej dwieście i pięć kroków ku wschodowi słońca. Trafi się na złamaną sosnę. Od złamanej sosny dziesięć łokci na północ, aż do wielkiego kamienia. Od wielkiego kamienia osiem kroków na prawo. Tam jest wgłębienie w ziemi, a w tym wgłębieniu siedzą Jaroszki, w ziemi zaś trzeba pogrzebać, przódzi przepędziwszy Jaroszków i przy pomocy ziemskiego ducha i zaklęć można wydobyć z ziemi owe talary i dukaty... Rużiczce świeciły się oczy i postanowił spróbować szczęścia. 242 Ondraszek z 'cyganem Markiem i z Italczykiem Ferdinandem spał w karczmie na strychu, dobosz Moroń siedział u szewca Ostrużki i czekał, skoro mu naprawi buty, a Rużiczka rozłożył na szewskim stoliku swoje szpargały z zaklęciami i uczył się ich znowu na pamięć. Poprzednio jednak oświadczył chudemu, zielonemu na gębie szewcowi Ostrużce, że uwolni go od mory. Niech się Ostrużka tylko położy spokojnie, a on, Rużiczka, już da jej radę! W jaki sposób, to jego tajemnica. Bywalcem on bowiem, łaził po dalekim świecie, kumał się z przeróżnymi czarownikami, więc na morę, cyckającą krew szewca, znajdzie skuteczną radę.' A jeżeli tej nocy i następnej nocy mora nie przyjdzie, znak to niechybny, że nastąpił jej koniec. Wtedy majster Ostrużka da Rużiczce za tę przysługę tamte nowe buty, które szyje dla pana burmistrza... Szewc Ostrużka poszedł spać, Moroń udał się do karczmy na poddasze, a Rużiczka czatował na morę. Uczynił koniec jej sromotnemu żywobyciu, przed północą zaś wymknął się z trzema świecami, ulepionymi z okapków pozbieranych z ołtarzowych lichtarzy. Pomaszerował pod Gańczorkę. Długo kołował, błądził, odliczał kroki, zawracał, aż w końcu trafił na wgłębienie w ziemi. Noc była bardzo ciemna i pełna wichru. I ów wicher był wszystkiemu winien. Rużiczka wrócił nad ranem bez pieniędzy, rozgoryczony do wszystkich diabłów, rozżalony na wicher, który mu gasił świece, rozczarowany do zaklęć, które nie skutkowały w żaden sposób, a tylko diabły wywabiały z głębi lasu i ze spróchniałych wierzb. Diabły wyły w wierzchołkach drzew, kołysały się w ich koronach, chichotały zjadliwie i podjudzały czuwające puszczyki, żeby hukały i straszyły Rużiczkę. Puszczyki przeto hukały naremnie, nad jego głową kołowały sowy z wytrzeszczonymi ślepiami, śmigały nietoperze i muskały go skrzydełkami, a stare diabliska, kuternogi oszkliwe, harcowały na drzewach i kwiczały... Poszedł Rużiczka do szewca Joachima Ostrużki zły jak wszyscy diabli. 243 Ostrużka chrapał w barłogu, nakryty podartą opończą. Spod opończy wysterkały chude nogi. Rużiczka zbudził go i zapytał, czy go dzisiaj w nocy cyckała mora. — Ojej! Nie cyckała... — radował się przebudzony szewc. To dobrze! Niech teraz uważa! Do trzech dni umrze w mieście dziewczyna. Ito ta dziewczyna była ową morą, wysysającą krew z jego serca. Niech dobrze uważa. Dziewczyna umrze znienacka... Do trzech dni umarła burmistrzowa córka, Maryna Hole-ksianka, dziewczyna tęga i zdrowa, krew i mleko, rumiana i piersista, do której się nawet sam burgrabia frydecki zalecał. Nikt jednak nie wiedział, że burmistrzanka Maryna nakrama-rzyła już z Zeflikiem Krzystkiem, synem dworskiego sprawcy. Gziła się z nim, gziła, aż nakramarzyła. Gdy zauważyła, że ma zostać matką, postanowiła za poradą Zeflika zatrzeć ślady swego miłowania. W dzień po tym, gdy Rużiczka uporał się z morą, przecinając— jak twierdził — spore źdźbło słomy, przewlekające się przez kluczową dziurkę, a co bez ochyby było ową nieszczęsną morą, nazajutrz więc przyjechał medicus z Cieszyna. Dziwny to był człowiek. Chudy, z krogulczym nosem, z dużymi, zapadłymi oczami, ubrany cudacznie w jakąś togę, obszytą wyliniałym futrem, w futrzanej czapeczce na głowie — za czapeczką sokole pióro — z przewieszonym na piersiach łańcuchem rzekomo złoconym, podobny trochę do duchownej osoby, trochę do czarownika. Wiódł na powrozie nie mniej cudaczne od siebie zwierzę, niby krowę, niby garbatego konia z owczym pyskiem. Jabłonkowianie jako żywo nie widzieli jeszcze nigdy czegoś podobnego. Wysokie to, garbate, z rozczłapanymi krowimi raciami, ze śmiesznym chwostem, stąpające powoli, patrzące z wysoka na pogłowie ludzkie. Baby wrzeszczały i żegnały się nabożnie, dzieci płakały i kryły się za suknie matek, a mieszczanie kiwali głowami i ogromnie się cudowali. Dopiero organista Kozubek, który już dużo książek czytał, umiał po łacinie i coś niecoś nawet w szkole liznął, orzekł, że to jest wielibłąd, czyli camelus z Baktyanłi rodem. Jest to osobliwe 244 zwierzę afrykańskie — tłumaczył zebranym mieszczanom — które przystępując do wody, by się jej napić, nogą zmąci ją mocno, a to dlatego że wstydzi się swego garbu i nie chce go widzieć w zwierciadle wody. Przemyślne to zwierzę, mądre, tylko bardzo pamiętne swej urazy i po długim czasie na swoim pastwiące się adwersarzu. Nie trzeba się go przeto lękać, bo ono nie ma nic wspólnego z diabłami i piekłem, jak wrzeszczą głupie baby, jeno nie trzeba na owo zwierzę gabać i dożerać go..» Wtedy bowiem albo kopnie, albo też ugryzie, a taka rana potem nie chce się goić. Uspokojeni mieszczanie patrzyli przeto zdumieni, jak cudaczny medicus wiedzie cudacznego camelusa z przytroczonymi na garbie tłumokami, jak pobok nich stąpają jacyś drapichruści w fantastycznych szatkach i jak jeden z nich wiedzie na łańcuszku malutkie zwierzę kosmate, podobne do człowieczka 0 pomarszczonej gębie. Tyle jednak już wiedzieli, że to małpa albo — jak insi mówili — opica, gdyż jej konterfekt był pięknie wymalowany na obrazie w głównym ołtarzu jabłonkowskiego kościoła. Obraz przedstawiał ucieczkę Świętej Rodziny do Egiptu, a małpka, czyli opica, przykucnęła nad Jezuskiem 1 opędzała go gałązką przed uprzykrzonymi muchami, które Złyduch nasłał, by Dzieciąteczku uczynić paskudę. Małpka kroczyła zabawnie, ubrana za portasza, zamiast giweru miała patyk na ramieniu i wykrzywiała się pociesznie do ludzi. Od czasu do czasu poiskała się w kudłach i zjadała złowioną pchłę. Takiego widowiska, jak Jabłonków Jabłonkowem, jeszcze nikt* z mieszczan nie widział. Oto medicus i jego pachołkowie zatrzymali się na rynku i gdy jedni stawiali podwyższenie z desek, ułożonych na pustych beczkach po piwie, inni ozdabiali boki podwyższenia obrazami. Obrazy przedstawiały góry Synaj i Oreb, potem Morze Czarne z Arabami i z okrętami stojącymi u brzegów, insze zaś wyobrażały różnych kalicznych łudzi, chromych, ślepych, garbatych, żebracze kuternogi i pokraki, ba, nawet jednego opętanego przez diabła, a których wszystkich 245 uzdrowił medicus, przezywający się doktorem Faustusem z Rużomberoku. Zanim jednak zaprezentował swoje medykamenty i mikstury, . przyprowadził wielibłąda i pokazywał różne sztuczki przemyślne, czemu się pospólstwo głośno dziwowało. Wielibłąd, bowiem klękał na przednie kolana, przewracał się i udawał martwego, gdy mu doktor Faustus coś do ucha szepnął, tańczył uciesznie, gdy mu jeden z doktorowych drapichrustów jął wygrywać na mul tańce, a wreszcie usiadł na zadzie, podniósł przednią nogę i kiwał nią na pospólstwo. Jeszcze ucieszniejsza była małpka. Maszerowała z patyczkiem na ramieniu jak żołnierz, iskała medicusa i grzebała paluchami w jego czuprynie, tańczyła, wyłaziła na wierzchołek drąga, tam stawała na głowie, a w końcu jęła kroczyć po linie, którą już byli doktorowi pachołkowie rozwiesili między kominem na ratuszu i na dachu plebanii. Doktor Faustus czynił więc różne, przeróżne uciechy z ową zmyślną małpką, a gdy skończyła swoje figle i komedie, jeden z doktorowych pachołków, przezwany konstarzem, zaczął chodzić na rękach w przód i w tył i biegał w ten sposób po teatronie, wywracając się różnie dla ludzkiej uciechy. Na ostatku chodził po linie nad rynkiem i tańcował, różnym sposobem i kunsztem się przewijając, a w dłoniach trzymał sporą żerda okowaną na końcach żelazem. To było bardzo piękne i Wzruszające. Dlatego też mieszczanie, ich baby i dzieci patrzyli z wybałuszonymi oczami na te zamorskie dziwy, dech w sobie wstrzymywali, gdy śledzili sztuczki konstarza na linie, dziwili się ogromnie, plaskali w dłonie, cmokali i głośno chwalili medicusa z Cieszyna, czyli doktora Faust asa z Rużomberoku. I gdy się wszystko już skończyło, a ludzie obstąpili wielką ciżbą teatron, medicus wydobył zwinięty pergamin, roztoczył go i wielkim głosem jął czytać po morawsku długą litanię nazwisk wielce możnych i znamienitych panów słowackich, polskich, czeskich, uherskich i rakuskich, których wyleczył z przeróżnych przypadłości. Pokazywał dokumenty, wystawione przez onych panów, opatrzone ich podpisami i pieczęciami na znak, 246 że to wszystko prawda, a żadna oszydność. Potem otworzył tłu-moki i jął pokazywać swoje medykamenty i mikstury, skuteczne na roztoliczne niemoce, choroby i przypadłości. Aby zaś jeszcze bardziej usposobić pospólstwo do siebie, zapowiedział, że każdy kupujący jego medykamenty dostanie za darmo, na przydawek, taki sam srebrnik, odlany z cyny, jakim zapłacono Judaszowi za wydanie Chrysta Pana. Pieniążek ów posiada także moe uzdrawiania i wystarczy go ku lekarstwu przyłożyć łebo do trunku włożyć, a natychmiast sprawuje skutek, czyli efekt. Dla zadokumentowania jego mocy i zalet napełnił wodą dwie szklanki. Do jednej włożył ów Judaszowy srebrnik, do drugiej nasypał jakiegoś proszku, że woda stała się czarna jak inkaust. Wówczas z pierwszej szklanki, w której był zanurzony srebrnik, nalał do inkaustu wody i wtedy inkaust w okamżeniu przemienił się powrotnie w czystą wodę, czemu się pospólstwo nie mogło nadziwić. Ondraszek, patrząc na te wszystkie cuda, uśmiechał się niedowierzająco, Cygan Marko szydliwie, Moroń chmurnie, a Ital-czyk kpiąco. Jedynie Rużiczka był oszołomiony. Widzieli potem, jak mieszczanie, baby i dziewczyny kupowali przeróżne zielska, mikstury w kofliczkach, medykamenty we flaszeczkach, słuchali, jak medicus zachwalał i zachęcał, jak klarował, iż to skuteczne środki przeciwko pedogrze i darciu w kościach, przeciwko wolom pod gardłem i morzeniu w brzuchu, przeciwko francuskiej chorobie i męskiej niemocy, przeciwko bezpłodności, przeciwko wypadaniu włosów, zachwalał środki na porost włosów, na białość cery, na odpędzenie czarnej melankolii, zalecał mikstury przeciwko cholerze, słowem — na wszystkie niemoce i przypadłości. Potem rwał zęby mieszczanom na teatronie. Mieszczanina trzymali za ręce i nogi pachołkowie medicusa, medicus zaś sięgał obcęgami do jego rozwartej gęby, ujmował bolejący ząb i zanim mieszczanin miał czas krzyknąć i wierzgnąć, już medicus pokazywał zebranym kleszcze z wyrwanym zębem. Nazajutrz zmarła burmistrzanka Maryna. 247 Zamieszanie wielkie powstało wmieście, gdyż nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego taka szumna stwora umarła. Przecież jeszcze wczoraj była na rynku i poniektórzy widzieli, jak kupowała od medicusa jakiś flakonik z pachnidłem. Byli zaś tacy, co widzieli, że medicus przed wieczorem spotkał się z burmi-strzanką na łęgu za miastem i coś jej wręczył, a ona jemu. Potem medicus ruszył w drogę ze swoim wielibłądem, małpką i pachołkami. Mieszczanie i ich baby długo w noc gwarzyli o nim i polizywali krople, smarowali się miksturami, połykali pigułki, ale nikt nie wiedział, co się działo w alkowie burmi-strzanki. Skąd mieli wiedzieć? Poza tym wszyscy byli ogromnie ciekawi, która z dziewczyn umrze do trzech dni. Rużiczka bowiem już roztrąbił po mieście, że morę diabli wzięli, że on, Rużiczka, zdołał ją zniweczyć i że ta stwora, która do trzech dni umrze, to owa mora, ćyckająca szewcową krew. Byli więc wszyscy ogromnie ciekawi, która stwora do trzech dni umrze. Wtedy jej nie pogrzebią w poświęcanej ziemi, lecz pod płotem wyry ją dziurę, złożą nagą na dnie grobu, a jeżeli zwierzchność miejska nie zauważy, przebiją jej serce zaostrzonym kołem, by po śmierci nie napastowała ludzi. Sposobili się więc wszyscy na tę sprawę, gdyż każdy lękał się mory i każdy prosił Boga przed udaniem się na spoczynek, by Bóg zesłał Anioła Stróża i by Anioł Stróż strzegł każdego przed ową przeklętą paskudą. Niesłychana to wieść, że burmistrzanka w nocy umarła w ogromnej kałuży krwi, która z jej żywota wyciekła. O, błogosławiony Janie Sarkandrze! Co się to stało, aże co? Czyżby burmistrzanka była ową morą?... Uczyniło się wielkie poruszenie w mieście. I gdy jedni mieszczanie, a zwłaszcza mieszczki, radowali się, że nastąpił sromotny koniec hyrnej i zadufałej z powodu swej krasy burmi-strzance, gdyż jej uroda była sycona krwią ludzką, którą co noc chłeptała z biednego szewca Ostrużki, to rozsądniejsi mie- 248 szczanie podnieśli ogromne larum i z krzykiem pociągnęli pod chałupę szewca Ostrużki, obwiniając go szpetnie o spowodowanie śmierci najpiękniejszej dziewczyny -jabłonkowskiej, przezacnej i cnotliwej burmistrzanki Marynki. Szli więc wielką* hurmą w ciasną uliczkę Sukienną, uzbrojeni w lagi, kostury i obuszki, krzyczeli zapalczywie i zapowiadali śmierć łajdakowi-szewcowi i owemu Morawcowi, jakiemuś Rużiczce, który pewnie ze zbójami trzyma i przyszedł do Jabłonkowa na przeszpiegi. Najbardziej zaś krzyczał i po łacinie pomstował organista Kozubek. Dotarli do szewcowej chałupki, wywalili zaparte drzwi, wtłoczyli się w niską sionkę i zaryczeli, ciężko zawiedzeni. Ani śladu po szewcu Ostrużce, po tamtym zbójnickim wysłanniku. Rużiczce, i po tym ich kamracie, ponurym jak noc młodziku. Diabła zjedli łebo wypili! Rużiczka, MLoroń i szewc Ostrużka już dawno zdołali wyskoczyć okienkiem i zmykali teraz w kierunku Czantorii, klucząc chytrze między zagajnikami. Wiedzieli bowiem, gdy tylko posłyszeli wrzask na rynku, że wpadną w ciężka obieżę, jeżeli nie ujdą zawczasu. — Utikajmy, sakra, kameradi! —krzyczał Rużiczka na szewca i Moronia. — Rzikam wam, utikajmy, bo z nama szpatnie! Za-wrażdou nas jak slepice! Utikajmy!...1 Uciekali więc i zdołali uciec, zanim wzburzeni mieszczanie dotarli do szewcowej chałupki. Teraz już szewc Ostrużka nie miał po co wracać do Jabłonkowa. Chyba po swoją śmierć na szubienicy. Poszedł więc z Rużiczka i Moroniem, którzy byli się wczoraj umówili z Ondrasz-kiem, że przyjdą do niego, gdy tylko znajdą chociażby jednego talara w tamtym zaklętym miejscu pod Gańczorką. — Czekam na was trzy dni! — oświadczył twardo Ondraszek. — Ano, Ondrasze! Do trzech dni budu rniti penize! I do 1 Uciekajmy, pieruna, kamraci! Powiadam wam, uciekajmy, bo źle z nami! Zarżną nas jak kury! Uciekajmy!... 249 trzech dni budu u tiebie w Istebnej. A Moroń musi take zostat' se mnou, bo szwiec Ostrużka szyje mu boty!1 Przyszli więc na drugi dzień wieczorem do Istebnej, prowadząc z sobą szewca Ostrużkę. W Istebnej znowu zastali rozgardiasz. '.Oto istebniańscy i koniakowscy górale wzburzyli się, przegnali kijami arcyksiążęcych pieseczków, ferszterów i gajowych, przepędzili daleko w dolinę Olzy jakąś komisję, bełkocącą po niemiecku, która jęła odmierzać ich sałasze i zapowiadać, że co lepsze kęsy sałaszów muszą odstąpić Komorze na zalesienie, góralom zaś wystarczą szczerzyska kamienne, wantuliska i wyręby. Zapowiedzieli również, że od dzisiaj nie będą górale rąbać drzewa ni na budowę chałup, ni na opał, że za każdą szczapę muszą zapłacić łebo ją odrobić. Górale wyciągali stare papie-rzyska z tróweł, pokazywali podpisy książąt cieszyńskich, pokazywali cienki podpis ostatniej księżny, Elżbiety Lukrecji, pokazywali srogie pieczęcie woskowe, zwisające z dokumentów na plecionych sznurkach, lecz tamci panowie orzekli, że diabła zjedli z owymi dokumentami! Mało tego. Od wielu wycyganili owe papiery i zabrali z sobą. Ponieważ istebniacy i koniako-wianie nie chcieli ustąpić i w okrutnej złości rozgonili całą arcyksiążęcą hałastrę, przetrącając poniektórym kosteczki łebo nabijając spore guzy na łbach w perukach, przeto arcyksiążę rakuski na cieszyńskim zamku nasłał na nich regiment kar-niowski. Przyszedł regiment karniowski złożony z przeróżnej nacji. Byli w nim Rakuszanie, Niemcy, Madziarzy, było sporo chłopów ze Szląska Opawskiego zabranych w rekruty na dwanaście lat, były zabijaki przeróżne i łazęgi, szukające guza po świecie. Zasmakowało wszystkim hulanie w Istebnej i Koniakowie. Górale zaciskali pięście, ostrzyli siekiery, zmawiali się po kryjomu, patrzyli bezsilnie na czynioną przez żołnierzy sro-motę, gdyż żołnierze gwałcili ich żony i córki, pater Foldyn 1 Tak, Ondraszku! Za trzy dni będę miał pieniądze! I najpóźniej za trzy dni będę u ciebie w Istebnej. A Moroń musi również zostać ze mną, bo szewc Ostrużka szyje mu buty! • 250 ' zasię kłaniał się na cieszyńskim zamku przed starostą ziemskim Janem hrabią Tęczyńskim i dopraszał się miłosierdzia dla góralskiego narodu tak niecnie krzywdzonego. A nienawiść rosła. Ondraszek zastał w Istebnej pijanych żołnierzy i krzywdę ludzką. — Wraz ze swą matką strzegę ci, Ondraszku, Barbary, lecz niesposób na dłuższy czas jej uchronić! — narzekał pater Foldyn, chudy, poczerniały i siwy ze zgryzot'. — Chroniona u mnie, bo tamci żołdacy jeszcze nie ośmielą się wtargnąć na plebanię, lecz polują na dziewczynę... Musisz z nią uciekać, Ondraszku! — Dokąd? — zapytał nachmurzony Ondraszek. Spostrzegł się, że pytanie było zbyteczne. Wszak już od dawna postanowił pójść w zbóje. Nie myślał jednak o tym, że wypadnie mu zabrać z sobą Barbarę. Teraz postanowił, chociaż zadał owo bezradne na pozór pytanie. — Dokąd? — powtórzył pater Foldyn. —W lasy! — W zbóje? — podrzucił Ondraszek chytrze. Był ciekaw, co odpowie pater Foldyn. — Chociażby w zbóje! Tylko nie w takie, w jakie poszedł Janosik na Orawie... — Janosik? Mam z nim porachunki! — rzekł sucho Ondraszek. — Ty z Janosikiem? Co takiego? — Zostawiłem mu swoich kuruców, tych najdzielniejszych. Idę po nich jutro, pojutrze... — Idź! A Barbara? — Barbara pójdzie ze mną! — A potem? — Potem będę zbójnickim hetmanem. — Gdzie? — W naszych Beskidach! ' — Graf Prażma... — Już prawie nie pamiętam o nim. Proszę mi go nie wypominać. Ni grefiny Lizetty! — Chcesz się mścić? > ' . 251 Ondraszek wstał spoza stołu, przeszedł ciężko po izbie. Stary pater Foldyn wiódł za nim miłującymi, jakby ojcowymi oczami. — Pamiętasz, Ondraszku! Kiedyś ci mówiłem, że przekładasz swoją małą krzywdę nad wielką krzywdę chłopskiego narodu... Oręduję za nim, gdyż znam jego sprawy, jako żem i ja chłop. — Pamiętam! Dajcie mi pokój, wielebny panie! Coś we mnie dojrzewa... — Co, Ondraszku? — zawołał pater Foldyn z radosną nadzieją w głosie. Ondraszek podszedł do stołu, wsparł się dłońmi o jego skraj, nachylił, spojrzał głęboko w oczy patra FoJdyna. Długo patrzył. Pater Foldyn wytrzymał jego wzrok, rozbroił, uciszył. — Wielebny panie! — zaczął Ondraszek jakby z wysiłkiem. — We mnie coś dojrzewa, jakieś postanowienie. Jakie, tego jeszcze nie wiem. Napatrzyłem się do woli krzywdzie ludzkiej. Otworzyły mi się oczy wśród gwarków i wśród kuru-ców na Słowaczyźnie... Teraz otwierają mi się szerzej wśród waszych, wielebny panie, górali... Dajmy temu jeszcze pokój... Pójdę po swoich kamratów do Janosika, skrzyknę waszych górali, wielebny panie. Nie! Dajmy temu jeszcze pokój. Najpierw chciałbym dostać w swoje ręce grefinę Lizettę... — Czy jeszcze jej przajesż, Ondraszku? Przecież to chyba córka Lucypera. Ondraszek parsknął wzgardliwym śmiechem. — Czy jej jeszcze przaję? Wielebny panie! Na pierwszej wierzbie powieszę!... A obok niej starego grafa Prażmę! Dajmy temu pokój... Przyszła Barbara i uciszyła wzburzone myśli Ondraszka. Stanęła przed nim smukła, w obcisłej sukni, urzekająca swoją urodą, patrząca czarnymi, płonącymi oczami pełnymi uwielbienia, z ustami bezmiernie pokuśliwymi, z ruchomymi nozdrzami. Objął jej postać wzrokiem, rozgorzał namiętnym miłowaniem. — Barbara! — szepnął wzruszony. — Barbara!,.. — Idź, Barbarko, do kuchni... Powiedz matce mej, że głodni Jesteśmy wszyscy. Przywołaj Ondraszkowych kamratowi — rzekł cicho, lecz stanowczo pater Foldyn. Pomyślał, że po cóż kusić diabła... Pod wieczór przyszedł jąkający się Rużiczka z Moroniem i chudziutkim szewcem Ostrużką. Poweselał Ondraszek, gdy słuchał opowiadania Rużiczki o rzekomej morze, o śmierci bur-mistrzanki, o gniewie mieszczan jabłonkowskich, dybiących na życie Bogu ducha winnego szewca. Po wieczerzy postanowił. Szewc Ostrużką pozostanie u patra Foldyna, on zaś zabiera^ z sobą Rużiczkę, Moronia, Italczyka i Cygana Marka i pójdą jutro do Janosika. Pójdzie z nimi Barbara. Obetnie włosy, ubierze się za chłopca i pójdzie z nimi razem. .A potem jeszcze się zobaczy... Gdyby miał z kilkudziesięciu swoich kuruców-zabijaków, wygoniłby z Istebnej i Koniakowa ten przeklęty regiment kar-niowski. Górale by pomogli! Ha, gdyby miał swoich kuruców-zabijaków!... Poszedłby z nimi chociażby na Cieszyn, zdobyłby zamek, powiesiłby grafa z Tęczyna i wszystkich jego psów. A może ująłby i arcyksięcia rakuskiego, Józefa I Habsburga? Ondraszek nie począłby sobie tak lekkomyślnie, jak Kostka Napierski na czorsztyńskim zamku łebo Kasper Pika przed czterdziestu laty na Orawskich Zamkach! Spaliłby, rozkurzyłby wszystko i poszedłby w lasy... Koło jego kamratów-kuruców gromadziliby się pańszczyźniani chłopi i beskidzcy górale, Ondraszek rósłby w siłę, gromiłby rakuskie wojska, jak je gromił Franciszek II Rakoczy na Węgrzech, tylko że nie naśladowałby Rakoczego, lecz Napierskiego i PikęyGdzieś tam jakiś Chmiel-nicki wszczął bunt i zwyciężył. Ondraszek chciałby być takim Chmielnickim! Poruszyłby chłopów szląskich, poruszyłby górali istebniańskich, poruszyłby chłopów żywieckich i słowackich, i morawskich, i polskich, i diabli jeszcze wiedzą, których tam... Może niemieckich i rakuskich! Ondraszek byłby wielkim hetmanem! Ondraszek byłby bardzo wielkim hetmanem!... Większym aniżeli nieszczęsny Kasper Pika na Orawie, większym aniżeli Kostka Napierski w Krakowskiem, większym aniżeli 253 252 I Chmielnicki na Ukrainie! Cesarz rakuski drżałby przed nim. Cesarz umawiałby się z nim, prosiłby o pokój, księżniczkę za żonę ofiarował... Głupi cesarz rakuski! Barbary nie zastąpi najpiękniejsza księżniczka rakuska. Ohej! Takim największym] rebelizanckim hetmanem zostać!... Ocknął się z upajającego zamyślenia, jął znowu wydawać rozkazy. Jutro więc pójdą z nim wszyscy. Wrócą z kurucami, których zostawił u Janosika. Janosik niegodzien jego kuruców. Zwykły to rzezimieszek, opryszek kradnący babom płótno, bacom owce, napadający na kupców, zadowalający się kilkoma talarami... Gdzież jemu do Ondraszka?... Gdyby Janosik nie chciał oddać, Ondraszek wymusi siłą! Kuruce, jego wierni towarzysze, pójdą za nim... Wróci więc w swoje Beskidy i utworzy bandę zbójnicką! Szewc Ostrużka siedzi przy stole skulony jakiś i wodzi płonącymi oczami za Ondraszkiem. Widać jednak, że nie wziąłby do dłoni obuszka, że lękałby się strzelić z pistolca... Niemrawy to człowiek. Szewc Ostrużka będzie kucharzem! Roześmiał się Ondraszek rubasznie do swych myśli. W nocy jednak poniósł go wigor. Wymknął się z Moroniem i Cyganem z plebanii, poszli do wsi. Szukali rakuskich żołnierzy. Znaleźli. A raczej przywiódł ich krzyk dziewczęcy w ciemnej nocy. Pobiegli, zastali czterech żołnierzy, znęcających się nad leżącą w trawie dziewczyną. Ona skomliła już tylko, tamci zaś rechotali. Ondraszek nie potrzebował wydawać rozkazów. Wszyscy trzej rzucili się na żołnierzy, zwalili ich na ziemię, pobodli nożami, jednemu rozłupali głowę obuszkiem, zostawili leżących i poprowadzili dziewczynę do jej domu. Oddali ją matce. Nazajutrz ruszyli groniami w świat. Nie poszli wprost na Słowaczyznę, lecz powędrowali ścieżkami przez Słowiaki, Wawraczów, Gron na Girową i wysiękami dotarli na Zieloną. Pod Zieloną Ondraszek pozostawił swoich towarzyszy z Barbarą i zapuścił się w jabłonkowską dolinę. — Pójdę z tobą, Ondraszku! — prosiła Barbara. 254 Przebrana za uherskiego pacholika, w obcisłych spodniach szamerowanych, w butach, w czerwonej bluzie, z przerzuconym przez ramię niebieskim dolmanem, w góralskim, twardym kłobuku z bażancim piórem, podobna była do młodziutkiego hajduka, który przyplątał się tutaj z pańskiego dworu. Jej obcięte włosy, czarne i połyskliwe jak krucze pióra, układające się we wdzięczne kędziory, czyniły ją jeszcze bardziej podobną do nadobnego chłopca. — Zostaniesz z moimi kamratami! — orzekł twardo Ondraszek. — Wy zaś na mnie czekajcie! — zwrócił się do nich. — Idę do Jabłonkowa do Marcina Raf faji, kraj czego... On nas poprowadzi do Janosika... , Zdumieli się wszyscy kamraci, zdumiała się niemniej Barbara, boć Ondraszek nikomu dotychczas nie mówił o kraj czym Raffaji w Jabłonkowie. Gdzież on go wyszukał? Skąd się dowiedział, że kraj czy Raffaja zna drogę do Janosika? Ha, widać Ondraszek podczas dwudniowego pobytu w Jabłonkowie nie zasypiał gruszek w popiele. Gdy Rużiczka przemysliwał o skarbach pod Gańczorką, a Moroń biadał nad podartymi butami, gdy Italczyk z Cyganem Markiem podziwiał medicusa, Wieli-błąda i małpkę, Ondraszek zasięgał języka o Janosiku i jego towarzyszach. Słusznie bowiem przypuszczał, że w góralskim miasteczku snadno odkryje jego sprzymierzeńców. Kluczył przeto, zagadywał od niechceaia mieszczan, kołował chytrze, aż w końcu dowiedział się o krajczym Marcinie Raffaji, który szyje kabaty Janosikowym zbójnikom. Krajczy Raffaja zgodził się zaprowadzić Ondraszka i jego kamratów na Liptów, do zagrody Uhorczika na Klenoczy, gdzie się zbiera Janosikowa kompania zbójecka. Zażądał tylko trzech dukatów za fatygę. Ondraszkowi kamraci usiedli na skraju lasu schodzącego w dolinę Olzy z Zielonej, Ondraszek zaś udał się w pojedynkę do Jabłonkowa. Rużiczka wydobył karty i rychło zajął wszystkich grą w czerwonego króla, Barbara zaś długo stała i patrzyła za Ondraszkiem. Podziwiała z uwielbieniem jego śmigłą postać, jego lekki, prawie taneczny chód, jego wdzięczną syl-' wetkę. Tylko mu skrzydeł brakuje, a leciałby w kryształową 255 głębinę doliny jak sokół... Jaki on śliczny, jak bardzo ślicznyl Ohej! Ondraszku mój jedzmy! Jabłonkowskie dzwony kościelne już wydzwoniły południowy Anioł Pański, gdy Barbara wypatrzyła w głębi doliny wracającego Ondraszka. Szedł w towarzystwie jakiegoś pokurczonego dziadygi. To chyba ów kraj czy Raffaja... Barbara przeglądnęła się po raz ostatni w cichym, ciemnym zwierciadle stawku. Odkryła go, gdy Rużiczka z kamratami grał w karty. Widać piły z niego owce, bo poprzez gąszcze wiodła wąska ścieżynka, wydeptana drobnymi racicami. Ujrzała się nachylona nad radosną przepaścią, której dnem był błękit z obłokami. Jakie to śliczne!... Widzi swoją urodę, przygląda się jej z lubością, obciąga kabotek, poprawia dolman, przygładza kędziory nad czołem. Będzie się Ondraszkowi podobać! Kłobuk tylko nie pasuje do hajdukowego stroju.* Ondraszek przyrzekł, że jej przyniesie z Jabłonkowa huzarski kołpaczek. Wybiegła, zbudziła śpiących kamratów, najedzonych bryndzą, baraniną i owsianymi plackami, i sfrunęła ze stoku w wyciągnięte ramiona! Ondraszka. Obok niego stał pokurczony człowiek, patrzący przymrużonymi oczami na dziewczynę. Podszedł do niej i w milczeniu poorawił jej kabotek. Jego palce były pokłute igłą, brudne i podobne do kroguiczych pazurów. Cmoknął zadowolony, obszedł ją dookoła, poprawił dolman, obciągnął jej nogawki na kolanach i znowu cmoknął. Potem, wciąż milcząc, zdjął jej kłobuk, podał Ondraszkowi, wydobył z tłumoczka śliczny huzarski kołpaczek i włożył na głowę Barbary. Kędziory wsunął jej pod kołpaczek. — Szwarno dziouszka! — rzekł wreszcie z uznaniem, szeple-niąc zabawnie przez szczerbę w zębach. Jego stare oczy były zachwycone. Wędrowali potem przez cztery dni i sypiali w góralskich szałasach przez trzy noce, zanim dotarli na Liptów, do Uhorczikowej zagrody na Klenoczy. Był już wieczór, słońce stoczyło się za południowy brzeg Tatr, lody na ich szczytach rozgorzały purpurą, gdy zeszli z karkołomnej perci na obszerną polanę. Z kilku chałup ku- 256 rzyły się dymy przez dachy, rozżegały się pierwsze łuczywa w okienkach, a naokoło była ogromna cisza, nasycająca się ciepłym granatem nieba, zapachem bryndzy i jałowcowego dymu oraz górskiego siana. Psy podniosły larum, wypełniły dolinę ostrzegawczym wrzaskiem. Z chałup wychodzili ludzie. Szli powoli do Ondraszka i jego kamratów kudłaci bacowie, młodzi góralczycy, baby i dzieci. Dziewczyny kryły się za węgłem chałup i zerkały ciekawie. Oczy baców były surowe, zimne i groźne. Twarze jakby kozikiem z grubsza wyrzezane, zbójeckie, nosy zaś duże, orle. Cmokali w zaciśniętych ustach krótkie fajeczki. Niósł się od nich zapach zjełczałego łoju baraniego. Patrzyli na Ondraszka spode łba. Rozjaśniły się jednak ich oczy, surowość ustąpiła z twarzy, gdy kraj czy Raffaja wysunął się z Ondraszkowej gromady. — Dej Boże dobry wieczór, gazdowie! — powitał ich schylając się nisko z kłobukiem w dłoni. — Dej Pane Boże! — odrzekli tamci. Poznali bowiem Jano- sikowego kraj czego. — My do Uhorczika! A po prawdzie do jego kamrata Ja- nosika... Rozstąpili sią bacowie i milcząco poprowadzili Ondraszka z towarzyszami do Uhorczikowej chałupy. Doszli do progu, zatrzymali się. Z sieni wyszedł pochylony, stary zbójnik Uhor- czik. — Sława Bohu! — przywitał gości. Stał przed Ondraszkiem wyprostowany, z podniesioną głową, wyczekujący. Słońce, deszcz i wichry przemieniły jego twarz w pergaminową, pomarszczoną maskę. Oczy jego były małe i żywe. W fałdzistej, ciemnej koszuli, wywarzonej w baranim łoju, związanej pod szyją czerwoną tasiemką, o szerokich rękawach, w szerokim pasie skórzanym, nabijanym mosiężnymi ćwiekami, z włosami splecionymi w drobne, twarde warkoczyki — był podobny do postaci z ponurej klechdy średniowiecznej. Ondraszek pomyślał, że tak chyba wyobrażają sobie Słowacy swego Lomidrewa, Walibuka lub Miesiżelaza, albo też swego Gziernokniażnica, latającego na smoku i przebywającego 17 Ondraszek 257 w czarnych chmurach. Z pewnością Uhorczik pije mleko jedynie od czarnych krów, jak to czyni Cziernokniażnic. Uhorczik uczynił dłonią zapraszający gest, wprowadził ich do izby. Izba była czarna, okopcona dymem. Na kominie palił się mały ogień. Dym snuł się pod powałą i przeciekał szparami na strych. Na ścianach lśniły sczerniałe obrazy malowane na szkle, wisiały pęczki ziół, jarzyła się flinta z długą lufą i smę-cił się Chrystus na krzyżu, wyrzezany twardo z drzewa. Uhorczik poprosił, by Ondraszek i jego kamraci spoczęli na ławie pod ścianą, zapewnił, że Janosik i jego dwaj towarzysze zaraz przyjdą, że oczekiwali tak zacnych gości z dalekich Beskidów. Usiedli przeto przybusie i odpowiadali grzecznie na pytania Uhorczika. Uhorczik bowiem dopytywał się przede wszystkim, czy Ondraszkowi darzyło się po drodze, czy go Bóg prowadził, czy nie spotkał na moczarach Żmoka, podobnego do zmokłego kurczęcia. Diabeł to bowiem, czyhający na podróżnych. Nie, Ondraszek nie spotkał Żmoka. — Sława Bohu! — radował się Uhorczik. Rychło jednak podjął dalsze wypytywanie. A może Ondraszek spotkał Szkriatoka, Pikulika z piekła rodem łebo zgoła Permonika? Szkriatok jest porządnym duchem, bo przynosi pieniądze, a jego syn, Szpirek, jest tak maleńki, że najchętniej przebywa w guziku. Pikulik już gorszy, bo łajdak może podczas snu udławić człowieka. Permonik zaś mieszka w hawier-niach i strzeże złotej rudy. A jeżeli Ondraszek nie spotkał Viii, czyli leśnej panny, to jego szczęście. Największe ząś szczęście, jeżeli nie zastąpiła mu drogi Grgolica, gdyż uśmierca podróżnych napotkanych w lesie. Nie! Ondraszek nikogo z tamtych straszydeł nie spotkał po drodze. Strzeże go bowiem inkluz od wszelkich takich pokus i ostud. Rużiczka widział tylko Swetlonoca, jak biegał po polu. Było to za Żyliną... A Tatosza? Owszem, Rużiczka widział Tatosza, jak pasł się podczas księżycowej nocy na polanie. Chude to było konisko bez dolnej wargi. A ten zacny pacholik to nie pacholik, lecz dziewczyna. Barbara się nazywa, Ondrasz-kowa frajerka. Barbara lękała się Wilkolaka, by jej nie udusił, 253 jak to zwykł czynić, lecz że po nocach sypiała z Ondraszkiem, posiadającym przy sobie inkluz, przeto Wilkolak nie miał do niej dostępu... Bajdurzyli tak grzecznie o duchach, stary Uhorczik przytakiwał uprzejmie i słuchał jąkającego się i szepleniącego Ru-żiczki, czasem coś dodał od siebie, zabawiał rozmową, a pod oknami czekali bacowie i czekali. Przypuszczali bowiem, że ów hyrny młodzian — to hajtman zbójnicki, a pacholę — to jego frajerka, a tamci — to ich towarzysze. Każdy z nich inny. Cygana snadno się pozna, lecz ten drugi, czarny, o pełechatym łbie, o drapieżnym uśmiechu, to chyba Żyd łebo jakiś Turek. Nic nie gada, tylko się uśmiecha i bawi się kolbą pistolca. A ten pacholik, ponury i zamyślony, to chyba straszny zbój, chociaż taki młody. Patrzy spode łba i także bawi się kolbą pistolca. Ojca mu może zabili, jak pańscy hajducy zabili ojca Janosika w nededzkim zamku. Zacni z nich horni chlapcy, tylko że ich mało... Krajczego zaś wszyscy znali i wiedzieli, że to nie zbójnik. I widać w delikatnej sprawie przybyli do Janosika, nieufni i podejrzliwi, bo wszyscy, prócz Ondraszkowej frajerki i prócz krajczego, muskają kolby pistolców, wysterkujących zza pasów, i podobni są do przyczajonych wilków. Otworzyły się w końcu drzwi i przez próg wstąpił do izby Janosik z dwoma kamratami. Ondraszek i jego towarzysze zrozumieli teraz, dlaczego tak długo musieli czekać na jego ukazanie się, dlaczego ich stary Uhorczik tak długo zabawiał baj-durzeniem o słowackich pokusach i ostudach, i Złyduchach. Oto Janosik chciał się przebrać w komorze za zbójnickiego hajtmana, by się godnie zaprezentować przybusiom. Za nim stali dwaj zbójnicy. Wszyscy trzej byli wystrojeni jak na zbójnicką wyprawę. W wysokich czerwonych kołpakach na głowach, w obcisłych czerwonych kabatach, z przerzuconymi brunatnymi cuchami przez ramię, opasani szerokimi na dwie dłonie skórzanymi pasami, misternie zdobionymi mosiężnymi ćwieczkami, z pistolcami włożonymi na krzyż za pas, z obusz-kami w prawej dłoni, w cyfrowanych portkach słowackich, obcisłych, białych, w słowackich kierpcach, hyrni i zadufali w so- l7* 259 bie. Ukłonili się grzecznie Ondraszkowi, postąpili do niego, stanęli, a Janosik zdjął kołpak z głowy i potrząsł nią, że plecione warkoczyki opadły wdzięcznie koło uszu i zabrzęczały złoconymi krążkami i zausznicami. — Sława Bohu! — pozdrowił Ondraszka i wyciągnął do niego dłoń. Potem zwrócił się do Barbary, spojrzał na nią. Rozdęły się jego chrapy, rozgorzały oczy. Dziewczyna pojęła to spojrzenie, spłonęła wstydem, opuściła powieki. Ondraszek nachmurzył się, zacisnął dłoń na obuszku, z niechęcią posłyszał Janosikowe powitanie: — Sława Bohu! — zwrócone do Barbary. I rozpoczęło się przedziwne jednanie między hajtmanem Ja-nosikiem a Ondraszkiem. Janosik był młodszy od Ondraszka. Trudno jednak powiedzieć, kto z nich piękniejszy. Janosik ma szatynowe kędziory, przechodzące z lekka w kasztanowy kolor, oczy niebieskie, nos kształtny, iście zbójecki, pańskie maniery, lecz bije od niego wyraźna pycha i wzgarda. Barbara porównała ich i z ulgą stwierdziła, że Ondraszek postawniejszy, że piękniejszy i bardziej do sokoła podobny, że w Janosikowych oczach kryje się podstęp i chytrość lisa, a w Ondraszkowych — szczerość, że uśmiech Janosika jest cierpki, gdy uśmiech Ondraszka czarujący, że Janosik ma jedną łopatkę lekko krzywą, tę prawą, jak stary żołnierz, który przez dwanaście lat nosił giwer, że stąpa skradająco się jak kot, aczkolwiek nie mniej wdzięcznie od Ondraszka. A przede wszystkim Janosik nie spuszcza oczu z Barbary i pożera ją wzrokiem. Barbara lęka się takiego wzroku. Słyszała gdzieś, bodaj czy nie od swego starego męża, rektora Myszki, że są wężowie, którzy obezwładniają wzrokiem upatrzoną ofiarę. Janosik obezwładnia ją swoim wzrokiem. Barbara ucieka ze swymi oczyma przed nim, patrzy w podłogę, niepokoi się... — Przyszedłem po swoich kuruców! — rozpoczął Ondraszek. Głos jego był twardy i ostry. Janosik usiadł na ławie, naprzeciwko Ondraszka, i roześmiał się szydliwie. Obaj zbójnicy jego stanęli po bokach. Janosik 260 wciąż się uśmiechał i widać było, iż po jego stronie przewaga. Nie odpowiada przeto, tylko cieszy się niecierpliwością Ondraszka i każe mu czekać na odpowiedź. — Przyszed-em po swoich kuruców! — rzekł znowu Ondraszek, a twarz jego stężała w gniewie, bo wyczuł, iż Janosik podejmuje walkę i że pewny zwycięstwa. — Nie pójdą z tobą kumce! — rzekł wreszcie Janosik po sło-wacku w liptowskim dialekcie. — Pójdą! — warknął Ondraszek. — Gdzie są?... Janosik w odpowiedzi wskazał szeroko dłonią po górach. —• Zbijają z moimi kamratami! — dodał spokojnie. — Pójdę po nich! — cisnął Ondraszek i wstał z ławy. Za nim podnieśli się jego kamraci i Barbara. — Nie pójdą z tobą! — cedził powoli Janosik, bawiący się od niechcenia obuszkiem. — Ja ich potrzebuję. — Dlaczegoby nie mieli pójść? To moi kuruce, moi towarzysze... — Nie pójdą, bo złożyli dziewięciokrotną przysięgę... Mnie, hajtmanowi Janosikowi! — rzekł wypinając dumnie pierś i patrząc z góry na Ondraszka i jego kamratów. — Zwolnisz ich z przysięgi! — Nie zwolnię ich z przysięgi! Złożyli ją po dobrawoli, chcieli ze mną zostać, chcieli z moimi chaśnikami zbijać, stali się moimi hornymi chlapcami. Ja ich potrzebuję przeciwko panom! — Gdy mnie zobaczą, pójdą... Ty zaś zwolnisz ich z przysięgi! — Nie zwolnię... — Dlaczego? — Bo tak mi się podoba! Ondraszek z wysiłkiem tłumił pęczniejący gniew. Oto trzaśnie obuszkiem w łeb tamtego pyszałka, co ma jeszcze mleko pod brodą! Diabła zjadł łebo wypił!... — Stanęła między nami umowa! — zaczął znowu. Głos jego drgał. 261 I? — Umowa umową, ujednanie ujednaniem, czas wszystko zmienił. Ja hajtmanem, a ty czym? Niczym!... To wszystko moje góry, a ty co masz? Ja swobodny horny chlapec, a ty co?... — Dosyć! — krzyknął wzburzony już Ondraszek. — Powiedz po dobroci, oddasz mi moich kuruców czy nie oddasz? — i przystąpił groźnie do Janosika. Janosik wstał niedbale, wsparł się dłońmi pod boki, podeszli do niego bliżej obaj jego towarzysze, stary Uhorczik stanął z boku. Janosikowe oczy gorzały jak u żbika. — Nie oddam, bo dziewięciokrotną przysięgą ze mną związani! — wycedził szyderczo Janosik. — Zwolnij ich z przysięgi! — Już mi to raz mówiłeś. Nie zwolnię... Chyba że... — Że co? — Chyba że gdy ich zwolnię z przysięgi i każę im przystać do twojej kompanii, ty mnie... — Mów prędzej, o co ci chodzi? — Dyć mówię! Ty za moich dziewięciu kuruców oddasz mi twoją frajerkę! — i wskazał na Barbarę. — A, ty psie! — wykrztusił Ondraszek, skoczył nieoczekiwanie i zanim zebrani zdołali się spostrzec, ujął Janosika w pas, podniósł i co sił cisnął nim o podłogę. Jękło, zakurzyło się, zwalił się stół, zwaliły się ławy. Janosik zerwał się z ziemi, podskoczyli jego kamraci, podskoczyli kamraci Ondraszka. Gruchnął strzał wymierzony w Ondraszka. W ostatniej drobince czasu Barbara zasłoniła go sobą, kula drasnęła ją po ramieniu. I w ostatniej również chwili, gdy już miała wybuchnąć okrutna walka, wrzasnął stary Uhorczik: — Stać!... Wpadł między ludzi i odrzucał ich na boki jak snopy. Prędko się uporał ze wszystkimi, porozdzielał, podobny do mruczącego potwora. — Janosiku, to nasi goście! — rzekł teraz spokojnie. — A wy idźcie! Idźcie z Bogiem, a nie wchodźcie nam w drogę! Idźcie, idźcie!... — nalegał i popychał Ondraszka, Barbarę i ich towarzyszy do drzwi. Wypchnął i drzwi zatrzasnął. WYPRAWA NA LANCKORONĘ t ybór padł na zamek lanckoroński, po polskiej stronie, za Białka. Mógł być zamek marklowicki łebo frysztacki, rajski łebo zgoła cieszyński, wszystko jednak przemawiało za zanikiem lanckorońskim. 263 Jak bowiem klarował klerycki wypędek z Zebrzydowskiego klasztoru, zezowaty zakonnik, przezwany przez Ondraszko-wych kamratów Braciszkiem, zamek lanckoroński jest zbudowany na wysokiej górze, mocno się opierający gwałtownym wiatrom i inszym iniuriis coeli1 i obwiedziony dookoła palisadą z ostrokołów we dwoje zbudowaną, a w środku ziemią zasypaną i przeto łacno do przejścia sposobną. Wprawdzie na trzech rogach sterczą baszty z drzewa, a na czwartym baszta murowana, lecz diabła ci zjedzą, którzy by się takich baszt polękali. Dodał jeszcze, chociaż to nie było potrzebne, że zamek posiada dwie studnie, w żywej skale wydrążone, i że sześćdziesiąt razy próbowano dostać się do wody w onej skale wielką pracą i nakładem, a wody nie poszlakowano. Poza tym na zamku siedzi stara baba, Helena Konstancja księżna z Czartoryskich, żona starosty lanckorońskiego, Józefa Władysława margrabi na Mirowie Myszkowskiego herbu Jastrzębiec, który albo przebywa w ka-sztelanii sandomierskiej, albo też w swej ordynacji pinczow-skiej, zostawiając żonie troskę o Lanckoronę i zamek. A pieniędzy tam do wszystkich diabłów, dukatów czerwonych, talarów, srebra, złotogłowiu i inszych skarbów co niemiarat Wszystkiego strzeże nieliczna czeladka zamkowa, trochę bab pyskatych, trochę piegowatych dziewczyn służebnych, trochę pachołków niemrawych i niewielu ceklarzy, grających po całych dniach w kości w murowanej baszcie. Stara baba zaś, księżna Helena Konstancja, jest srogim płaczypieniądzem, odlicza czeladce krupy na obiad, trzęsie się nad każdym grosikiem, kutwa z niej przenaremna, siedząca w swym pokoju na zamczystej skrzyni, w której owe dukaty i talary pod potrójnym kluczem trzyma. Klucze chowa — jeden w kominie, drugi w alkowie w wydrążonej nodze łóżka, a trzeci na stryszku w sekretnym ukryciu za starym obrazem jakiegoś łysego antenata. Skrzynia zaś jest ciężko kowana i bez kluczy trudno by się do niej dobrać. — Skąd ty to wszystko wiesz? — zdziwił się Ondraszek. 1 (Łac.) nłegodziwościom nieba 264 Braciszek łypnął zezem i rzekł z niewinną a wielce nabożną miną, że dobrze wszystko spenetrował, gdy łaził do zamku po-kolędzie z fratrem Kalasantym. A ponieważ taka kolęda wymaga, żeby wszystkie odrzwia znaczyć literami trzech Mędrców ze Y/schodu i kropić święconą wodą, więc wałęsał się po całym zamku, kreślił początkowe litery imion trzech Mędrców ze Wschodu, kropił gorliwie, wyganiał diabłów, błogosławił szczodrze i zerkał, gdzie było trzeba zerkać. Stąd to wszystka wie dokładnie. Ha, jeżeli tak, niech będzie zamek lanckoroński! Wybór na zamek lanckoroński padł jeszcze i z tego powodu, że w dziedziny szląskie dotarły wieści o nieludzkim włodarzeniu w nim przed czterdziestu laty Marianny ze Stadnickich, starościny lanckorońskiej, wdowy po wojewodzie krakowskim, Mikołaju z Zebrzydowic Zebrzydowskim. Starościna Marianna ze Stadnickich, chociaż szczodrze wyposażyła klasztory opolskie, niecnie sobie poczynała wśród swych chłopów pańszczyźnianych, gnębiąc ich ponad wszelkie wyrozumienie, mnożąc robociznę i posługi zamkowe ponad wszelką miarę, łupiąc poddanych skórę, otrocząc nimi, bijąc, w gąsiory zamykając, nawet na szubienicy wieszając za byle drobne przewinienia. A nie było nikogo, kto by się jej sprzeciwić opoważył. Chłopi narzekali, zapijali się na umór jej wódką, gdyż czy ją wypili, czy nie wypili, zapłacić i odrobić ją musieli, dzieci cherlały, baby roniły. Bieda tam była stonaremna — głó<"., choroby, wszy, kołtun, grzech, przekleństwo — i słusznie wszyscy powiadali, ?e starościna Marianna ze Stadniekich wysysa nie tylko siły chłopskie, babskie i dziecięce, lecz wysysa ich krew niczym prawdziwa mora. Ludzie bowiem marli z wycieńczenia i chorób, a tamta łaziła z harapem po chałupach, podobna do brzuchatej czarownicy, i bykowcem prała, spędzała konających z barłogów, do pracy na pańskim zaganiała. Z piekła chyba musiała być rodem owa nieludzka pani! Braciszek oną wieść uzupełnił własną relacją. Oto pominęła się starościna Marianna ze Stadnickich i mimo grubych świec paschalnych, fundowanych na wielki ołtarz 265 w kalwaryjskim klasztorze, i niirrio wiecznych mszy świętyc odprawianych przez nabożnych ojców franciszkanów za dus ich protektorki, i mimo ich dobrorzeczenia jej podczas uroczy :Etych kazań, i mimo przekonania starego patra Bonawentury, który na jej pogrzebie podniósł wysoko ramiona, przechylił głowę do tyłu i zawołał: — Oto widzę naszą protektorkę i dobrodziejkę, szlachetnie urodzoną >. starościnę Mariannę ze Stad-nickich, jak w otoczeniu aniołków zasiada w glorii po prawicy Boga!... — mimo tych wszystkich kadzideł dusza piekielnicy wróciła do miejsca, skąd była wyszła. Do piekła wróciła i po dziś dzień smaży się w smole, diabli dziobią ją widłami, nadzianą na rożnie pieką wolno na ogniu, pasy z niej zdzierają, jak ona je zdzierała z chłopów, walą bykowcami po nagich pośladkach, jak ona waliła chłopów, toteż jęczy i narzeka, jak narzekali i jęczeli jej chłopi, a dusza jej, przemieniona w ognistego konia bez głowy, ugania się co noc po lanckorońskich włościach, rży i o zmiłowanie Boskie i ludzkie doprasza się żarliwie... Pięknie to i ze swadą opowiedział Braciszek, klerycki wypę-dek kalwarj^jski, zezowaty przechera o sowizdrzalskiej gębie, którego Ondraszek był z ciężkiej obieży wyzwolił. Oto w powrotnej drodze z Liptowa, gdy Ondraszek już zstępował z kamratami z Babiej Góry w dolinę, w jednej wsi, bodaj czy nie w Cięcinie, dostrzegł, jak kupa krzyczących bab z miotłami wv dłoni goni z wielkim złorzeczeniem jakiegoś zakonnego braciszka. Ondraszek zastąpił babom drogę, odegnał je precz, przywołał wystraszonego braciszka i kazał sobie opowiedzieć, co było przyczyną tego pościgu bab za duchowną osobą. Braciszek opowiedział. Oto sprzykrzyło mu się klepanie pacierzy w klasztorze i nakłoniwszy drugiego braciszka, imieniem Dyzmas, poszedł z nim w świat. Uradzili, że będą udawać dwóch świętych apostołów, świętego Piotra i świętego Pawła, i że będą wstępowali do chałup, by grzeszny lud nawracać i sprowadzać na drogę prawości. I tak też czynili. Opowiadali babom i chłopom że są świętymi apostołami, którzy po raz wtóry przyszli na świat, bo wielkie 266 porubstwo i grzechy rozpleniły się po ziemi. Że on jest świętym Pawłem, a jego kamrat świętym Piotrem. Święty Paweł był chytrzejszy i sprokurował mnóstwo listów z nieba*, zesłanych przez Chrysta Pana za pośrednictwem Anioła Gabriela do papieża Waldemara XVIII, i te listy z nieba, zapewniające niebieską koronę po śmierci i wiele inszych pięknych rzeczy, sprzedaje bardzo tanio. Taki list kosztuje jedną kurę, jedną gęś i kilka dutków, przeznaczonych na odnowienie ich grobu w Rzymie. Potem święty Piotr prosi' o klucze, jako że jest niebieskim i ziemskim klucznikiem, a święty Paweł odczytywał list z nieba babom i chłopom. Baby i chłopi słuchali, a święty Piotr z wyłudzonymi kluczami myszkował po wszystkich zakamarkach i zbierał dutki na swój i swego kamrata grób w Rzymie. W pierwszej wśi udało się wszystko składnie, aczkolwiek pieniędzy niewiele było. Tyle tylko, co sobie niezgorzej podjedli gęsiny, pobłogosławili nabożny i wierzący naród, rozdali trzy listy z nieba i poszli. W Cięcinie jednak baby się spostrzegły. A raczej spostrzegł się organista kościelny. Narobił wrzasku, spłoszył świętego Piotra, gdy wybierał organisto-we talary ze skrzyni w komorze, podjudził baby i byłoby się źle skończyło, gdyby nie jaśnie wielmożny pan ze swymi kamratami i z nadobną dziewicą, przebraną w męskie szatki, którzy odgonili baby. Święty Piotr zwiał w drugą stronę i pal go licho! On zaś, święty Paweł, jeżeli jaśnie wielmożny, szlachetnie urodzony pan pozwoli, przystanie do jego kompanii! Ondraszek był ubawiony owym opowiadaniem. Nawet ponury Moroń chichotał w kułak. Barbara, z ręką na chustce, także chichotała, aczkolwiek psykała z bólu, gdy się zbyt szparko poruszyła. Zauważył to wypędek klasztorny, przezwany później Braciszkiem, i z miejsca okazał gotowość obejrzenia jej rany i wyleczenia. Barbara się zgodziła, Braciszek zaś opuścił skromnie oczy, gdy mu pokazała nagie ramię z przestrzelonym mięśniem. Braciszek narwał jakiegoś zielska, pożuł, zamienił w papkę i przyłożył do rany. Potem poszedł w krzaki, wyciągnął spod habitu koszulę, oberwał od spodu spory szmat, uporządkował 267 habit i wrócił do Barbary. Przewiązał jej ramię i oświadczył z powagą, że do tygodnia będzie zdrowa jak ryba. — A wy jesteście zbójnicy! — rzeki w końcu. — A gdybyśmy byli? — odparł Ondraszek. — To co?... — Przystałbym do waszej kompanii! — Już raz oświadczyłeś! Nie spodziewam się z klechy wiele pożytku! — Nawracałbym was na drogę jedziną do nieba wiodącą. Psalmy śpiewałbym. Rzekałbym żarliwie i z Bogiem wadziłbym się o zbawienie waszych dusz grzesznych... — Ho, ho! Za dużo tego! A co jeszcze? — Chadzałbym z wami na zbóje i zbijałbym niegorzej od was! •> — Coraz lepiej! A co jeszcze? — Gdy was harnicy łebo portasze ujmą i pod szubienicę powiodą, wszystkich was powieszą, a mnie z wami — czego nie daj Panie Boże — wtedy za moim staraniem wasze duszyczki powędrują prosto do nieba... — Obejdzie się... — ...i będziecie wszyscy z aniołkami w niebie królowali aż na wieki wieków, amen! '— A ty? — Ji ; wami! — Nie byłoby ci żal życia, gdyby cię z nami wieszano? — Honorne to rzemiosło owo zbijanie! Swoboda, królewska swoboda!... — zapalił się i znienacka urwał. Ondraszek i jego kamraci słuchali go i wciąż się zaśmiewali z jego szubienicznej gęby, z jego zabawnego zeza i z jego słów, przetykanych gęsto nabożnymi westchnieniami. Najbardziej ich ubawiło ostatnie zdanie, przejście bowiem z sowizdrzalskiego kluczenia w ów namaszczony ton kaznodziejski, aczkolwiek może nawet szczery, było czymś uciesznym. Ondraszek zrozumiał jednak śmiesznego braciszka zakonnego. — Zabiorę cię z sobą, tylko nam pokaż, co umiesz! — rzekł, pogodzony z jego życzeniem. 268 I •— Kiedy ja nic nie umiem, miłościwy panie, tylko rzekać, psalmy śpiewać i z diabłem wojować!... — To mało! A kazać umiesz? — Umiem! — To wygłoś nam kazanie, a jeżeli je dobrze wygłosisz, przyjmiemy cię do naszej kompanii. Zgoda, kamraci? — zwrócił się do towarzyszy. — Ano, Ondrasze! — rzekł za wszystkich Rużiczka. — At' nam pokaże, czi z nieho dobry kazatel!1 — A jak, pierunie, bydziesz fanzolił, to cię tą kryką przemierzę! — dodał ponury Moroń i podsunął mu pod nos swoją sękatą lagę. Usiedli przeto na brzegu przydrożnego rowu, Braciszek zaś wlazł na pień, chrząknął raz i drugi, poprawił czapeczkę na łbie, nabrał tchu i zaczął kazać: — Szlachetni a wielce miłościwi panowie i ty, nadobna dziewico, patrząca na mnie jak krogulec na słowiaszka! Prze-zacni zbójnicy, którzy, niepomni słowa Bożego, prostą drogą do piekła zmierzacie! Najdrożsi moi braciszkowie i towarzysze'... Gdy nasz niepośledniej miary święty patron, Franciszek z Asyżu, po świecie wędrował, spotkał srogiego wilka w Gubio, a ten wilk chciał go pożreć, podobnie jak wy chcecie pożreć tego, co moc dutków chowa w komorze. Niech wam na zdrowie służy, lecz święty Franciszek ujrzawszy onego wilka, jak biegł do niego z kłapiącą paszczęką, ryczący niby lew na pustyni... — Wlk neryczi! — przerwał mu Rużiczka. — Jeno krawa ryczi!... Buczi!2 — poprawił. — ...i obiecujący sobie wiele z pożarcia świętego Franciszka — ciągnął niewzruszenie szelmowski braciszek — jako że był setnie głodny, jak na ten przykład, nie przymierzając, ja w te] chwili, gdyż od wczoraj nic nie jadłem... — Nie fanzol, pierunie, jeny godej, jak mosz godać, a porządnie! — ofuknął go Moroń. 1 Zgoda, Ondraszku! Niech nam pokaże, czy z niego dobry kaznodzieja! 2 Wilk nie ryczy! Tylko krowa ryczy!... Wyje! 269 JI — ,..i przypadł do świętegu Franciszka, a święty Franciszek nic! Pras go lagą przez łeb, i tyle tylko! A potem powiada... — Kto powiada? Święty Franciszek czy wilk? — zawołał Moroń. — ...a święty Franciszek powiada: A ty szubieniczniku jeden! A ty ancykryście! A ty Lucyperowy synu!... Toś ty taki? To ty na mnie, na świętego człowieka, paszczękę rozdziawiasz? — I znowu łup go palicą po łbie! — Pasterzom, powiada, czynisz na paskudę, owieczki niewinne pożerasz, nawet na ludzi porządnych czatujesz, pożreć ich również zamierzając! A ty łajdaku stary! Zaraz mi tu klękaj na kolana, bij się w piersi i gadaj wielkim głosem: „Mea culpa! Mea culpa! Mea maxima culpa!..."1 Żebyś wiedział! Zasłużyłeś na stryczek, zasłużyłeś, żeby mistrz oprawczy pasy z ciebie zdzierał — jak zdzierać będzie z was, przemili towarzysze i miłościwi panowie zbójnicy... — Jeszcześmy nie zbójnikami! — wrzasnął znowu Moroń. — ...bo zbójca jesteś i złodziej, i łachudra obmierzły, i wszystko! — Ty, klecha, bo ci kości porachuję! — zawołał rozgniewany Moroń. — Drż hubu, kamerade! — uciszył go Rużiczka. — On to rzika o swatym Frantiszku, a ne o tobie!...2 — O wilku prawię, a nie o świętym Franciszku! — wyjaśnił braciszek zakonny. — Lecz że mam dobre serce, powiada święty Franciszek, zawrę z tobą przymierze i twoią grzeszną duszę do nieba zaprowadzę — jak to ja zamierzam uczynić z waszymi duszami, przezacni towarzysze — tylko żebyś nie krzywdził już nikogo i nie rozdziawiał pyska na zakonnego braciszka, to ci powiadam. — O mnie to mówisz czy o wilku? — zapytał Moroń. — O wilku! O wilku każę, który skruszony upadł na.kolana i zaczął lać serdeczne łzy, i bić się łapą w piersi, i przyrzekać, 1 (Łac.) Moja wina! Moja wina! Moja bardzo ¦wielka wina! 2 Zamknij gębę, kamracie! On to mówi o świętym Franciszku, a nie o tobie... 270 że już się poprawi. Takie cuda, czynił nasz wielki patron zakonny, święty Franciszek z Asyżu! Zasię w ślady jego wstępując, głoszę wam te słowa gwoli opamiętania, póki jeszcze czas, by nie braliście ubogiemu ani dutka, lecz tylko bogaczom, którzy i tak w piekle gorzeć będą, amen! Heretyki bowiem jesteście wielkie i nieznaoogi i jako już rzekłem, prościuteńką drogą zdążacie do piekła. Lecz nie trwóżcie się, o bracia, bc ja was przed nim uchronię. Widzieliście już kiedy starą kobyłę, pasącą się na łące? Widzieliście! A widzieliście, jak roje much latają koło kobylego zadu i latają, i bzykają, a kobyła tylko chwostem się opędza i muchy odgania? Widzieliście!... Tą starą, wyliniałą kobyłą to, na ten przykład, piekło. A jej zad to brama: piekielna. A te muchy to wy jesteście, przezacni bracia. A tym kobylim chwostem to ja będę! Wy jesteście onymi muchami, które pchają się do kobylego zadu, ja zaś będę niby ten chwost, że tak powiem, odpędzać was od bramy piekielnej... Ondraszkowi towarzysze wybuchli śmiechem, a Ferdinando nawet zaczął klaskać i pokrzykiwać, że to bardzo piękne kazanie. Tyle bowiem jeszcze rozumiał po polsku. Niewzruszony zaś Braciszek ciągnął dalej: — I chocia wstępuję w wasze grzeszne towarzystwo, a czego się pokornie dopraszam, podobnym w tej chwili do tego świątobliwego plebana mucharskiego, do którego przyszedł anioł, zdjął kościelne wrota z haków, plebana posadził na nich i poleciał z nim do Rzymu. W Rzymie zasię panował na Piotrowej stolicy taki jeden papież, że Boże się pożal! Kusiła go Lucyperowa córa, ponukując pilnie do ciężkiego grzechu, on zaś 0 maleńki włos byłby jej powolny. Tylko że na szczęście nadleciał pleban z Mucharza i widział, co się święci. A właśnie w tej chwili Lucyperowa córa nachyliła się do papieżowego ucha 1 coś szeptała zdrożnego. Mucharski pleban nic. Jak się nie odwinie, jak nie praśnie babę w pysk! I stał się cud! Lucyperowa córa przemieniła się w kupę śmierdzącej smoły, a uratowany papież wywyższył mucharskiego plebana na biskupi stolec. Tak-ci i ze mną będzie, przystawszy do was, o mili braciasz-kowie. Z tą różnicą, że aczkolwiek strzec was będę od pod- 271. szeptów Lucyperowej córy, czyli od samego diabła, wywyższony będę nie na biskupi stolec, lecz na szubienicę, czego i wam życzę, i niebieskiej korony, żebyście z aniołkami królowali aż na wieki wieków, amen!... Skończył, zlazł z pnia i patrzył na chichoczących towarzyszy. Ondraszek zagryzał usta, Barbara krztusiła się śmiechem. — No i co? — zapytał w końcu Ondraszek zwracając się do kamratów. — Dobry z nieho kazatel! — przyświadczył z uznaniem Rużiczka. — Niech jide z n.ama!1 — Fanzolił, ale ućciwie fanzolił! — poparł go Moroń. Przymówiła się jeszcze za nim Barbara, której przypadł do serca ów dziwny zakonnik. Nie wiedziała sama, dlaczego pragnęłaby, by szedł z nimi. Może wydało jej się, że jest w nim coś więcej aniżeli w zwykłym francie i sowizdrzale. Ujęła ją jego chytra gęba, bo dziewczyna przewidywała, że ten braciszek może być pomocny Ondraszkowi w jego zamierzeniach. Tknęła ją również dziwna rzewność, gdy ów klasztorny wypędek dał się porwać myślom, pokrzykując z ogniem o swobodzie, o królewskiej swobodzie, i prosił, by go przyjęto do zbójnickiej kompanii. „Skrzywdzony to snadź człowiek — pomyślała — aczkolwiek udaje przecherę!" Braciszek więc poszedł z Ondraszkiem. Kroczył ostatni w pochodzie w szląskie Beskidy, lecz pierwszy był przy Ondraszku, gdy tylko zauważył, że hetman, jak go już zaczął w myślach mianować, pragnie z nim chociażby słówko zamienić. Unikał tylko oczu Barbary, co ją bardzo bawiło i ponukało do przekory, by w jego oczy popatrzeć. Ondraszek wracał w Beskidy z goryczą w sercu. Żal mu bowiem było, że nie uzyskał swoich kamratów-zabijaków .z kuruckiego regimentu, że tak rychło o nim przepomnieli, że tak snadno połączyli się z tamtym obwiesiem Janosikiem dozgonną, dziewięciokrotną przysięgą... — Sławetny panie! — zaczął nieśmiało Braciszek, słuchający jego żalów, wygłaszanych przed Barbarą i kamratami. — ("zy mogę cię nazywać hetmanem? — Niech tak będzie! — mruknął Ondraszek. — Nie masz się o co turbować! —- podjął znowu Braciszek. — Nie miałbyś z nich wiele pociechy, jeżeli cię tak skoro i opuścili... Braciszkowa uwaga uciszyła wzburzenie Ondraszka. Na isto, ! nic miałby z nich wiele pociechy, jeżeli opuścili go tak skoro! — Znajdziesz inszych kamratów! — dorzucił Braciszek. — Dobrze, dobrze! — mruknął Ondraszek. Czuł się poza tym dotknięty na honorze, że tak łacno ustąpił Janosikowi u zbójnika Uhorczika. Przecież gdyby nie Uhorczik, byłby pokonał Janosika i jego dwóch kamratów. Nawet jeden r. tych łajdaków strzelił do niego. A Ondraszek nic. Pozwolił się wypędzić Uhorczikowł! Tak ojciec wypędzał z karczmy natrętnych, pijanych chłopów, gdy się do bójki sposobili. — Dobrze się stało! — zarepiikdwał Braciszek. — Byłoby niepotrzebne krwie przelanie i branie na własną duszę grzechów zatłuczonych przeciwników. Mierziła Ondraszka również wiadomość, że wódz Franciszka II Rakoczego, Karolyi, poddał się ze wszystkimi kuru-i:ami rakuskiemu cesarzowi, Józefowi I, zawierając z nim przed miesiącem ganiebny układ w Szatmarze. Diabli wzięli ów wspaniały bunt chłopski na Uhrach, który zapoczątkował tylo-letnią wojnę z Rakuszanami, podobnie jak diabli wzięli to wszystko, co Franciszek II Rakoczy obiecywał madziarskiemu i słowackiemu narodowi chłopskiemu w swym manifeście z roku 1703 Recrudescunt inclytae gentis Hungariae vul-nerd1. ¦ — Łaska pańska na pstrym koniu jeździ! — zauważył Braciszek. Ondraszek czuł się osaczony samotnością. Gdyby nie ta drobna garstka kamratów-iniiamisów, tropionych przez por- 1 Dobry .z niego kaznodzieja! Niech idzie z nami! 272 1 (Łac.) Odnawiają sią rany stawnego narodu węgierskiego 273 J taszy, gdyby nie Barbara, skrzywdzona przez ludzi, gdyby nie ten zezowaty kleryk, nie umiejący się pogodzić z ludzką społecznością, i gdyby nie pater Foldyn, szukałby już nieraz śmierci w pierwszej lepszej bijatyce karczemnej. Przypomniał mu się ojciec. Co się dzieje z ojcem? Ha, już dawno nie miaJ wieści o nim. Isto wciąż jeszcze ślęczy nad Biblią, zdziera grosze z chłopów i przeklina swego syna-wyrodka, Ondraszka. Co się dzieje z grefiną Lizettą? Tak żal mu teraz, że jej nie pchnął wtedy w zamkowej glorie+ce swym italskim nożem! Co się dzieje ze starym grafem Prażmą? Ho, ten nie ujdzie jego zemsty! A pater Foldyn? Wszak zostawił go w Istebnej, gdy w tamtą noc umykał w góry do Janosika po swoich kuruców! Nad ranem bowiem żołnierze znaleźli swoich trzech kamratów ganiebnie poprzekłuwanych nożami, a czwartego z rozłupanym łbem! Wszczął się rozruch w Istebnej i trzeba było wymykać się zagajnikami w dolinę Olzy, by ujść zemsty! Uniknął w samą porę, lecz pater Foldyn został... ' I znowu pojawiły się przed Ondraszkiem wizerunki jego nieopatrznej zapalczywości, więcej szkody i krzywdy ludzkiej aniżeli pożytku przynoszącej. Bunt socjuszów w Przyborzu, poruszenie gwarków w Tarnowskich Górach, rebelia wśród kuruców z powodu Cygana Marka Petrowicza, ucieczka z Ital-czykiem spod skoczowskiej szubienicy... Gdyby nie Barbara, która teraz siedzi pod drzewem, swą przecudną głowę wsparłszy na dłoni, i patrzy w zamyśleniu na Beskidy, gdyby nie jego kamraci... Eh, diabła by zjadł łebo wypił! Nie kto inszy, tylko on, Ondraszek, infamis ścigany przez wszystkich!... — Robak ciebie gryzie, hetmanie! — mruknął Braciszek siedzący u ;ego nóg i spoglądający w jego oczy. — Słowem Bożym go odpędzę... — i zaczął mruczeć pacierze. Dotarli wszyscy na Ochodzitą, co się wyniosła łysym szczytem nad Istebną, usiedli na skraju lasu i patrzyli w dolinę. Jesienne słońce zatopiło ją przezroczystym i łagodnym złotem, pożyczało niewypowiedzianej krasy czerwieniejącym bukom, syciło przestrzeń złoconą ciszą, w której powinny by się chyba jasne myśli rodzić... - *: ' ' 274 Ondraszek zatrzymał się tutaj, by odpocząć, zanim zejdzie w Istebną. Poza tym należy być ostrożnym. Diabli wiedzą, czy wojacy z rakuskiego regimentu, nasłani na opornych górali, nie zastawili na niego i na jego kamratów podstępnych pułapek... Ktoś musi zejść pierwszy na przeszpiegi. Patrzył na swych kamratów i szukał wśród nich takiego, który by się godził. Barbara nie! Aż żachnął się na ową głupią myśl! Poszłaby w paszczękę wilka jak bezbronne jagnię!... Rużiczka nie! Tak samo Moroń nie! Wojacy widzieli ich w Istebnej, poznaliby... Cygan? Zamknęliby go, podejrzewając, że przyszedł kraść kury i gęsi! Italczyk? Tym gorzej! Ze swoim cudzoziemskim bełkotem napytałby sobie sto bied! Jedynie Braciszek!... — Poszedłbyś? — zapytał. — Pójdę! — zgodził się ochotnie Braciszek. — Najwięksi operiasze, nieznabogi, heretyki i insze plugastwo umieją jeszcze uszanować habit pobożnego mnicha. Poza tym będę śpiewać po drodze psalmy nabożne. A wiadomo, nabożne słowo, zwłaszcza śpiewane, chroni przed wszelką złą przygodą. Wszak już święty Orfeusz wybrał się do samego piekła, śpiewając i grając na-dobnie na lirze. I co się stało? Oto potwory dzikie, smoki jadowite, bazy liszki szpetne z koguciego jaja uplęgnione, ba, nawet nkały martwe — wszystko to rozrzewniło się głęboko, gdy tylko doleciał ich śpiew i muzyka świętego Orfeusza. Ze mną będzie to samo. Pójdę śpiewający psalmy, niby drugi święty Orfeusz, a wszystko tamto tałatajstwo jeżeli nie praśnie na kolana przede mną, znak to będzie niechybny, że już mu wieczne potępienie pisane. Nieskore jednak będą one łazęgi do złego uczynku w stosunku do mej świątobliwej osoby, gdyż psalm Boży chronić mnie będzie jako puklerz obronny... Idę, hetmanie! Tylko mi powiedz, do kogo mam iść i po co, bym wiedział... Ondraszek wyjaśnił mu przeto, że ma pójść do patra Foldyna zapytać się, czy beżpieczno do niego przyjść w nocy, a jeżeli nie, Ondraszek prosi go na Ochodzitą. I by z szewcem Ostrużką przyszedł... ła* 275 Braciszek oporządził jako tako swój zszargany habit, nałoży* na łeb kapucę i, zstępując po stoku Ochodzitej w dolinę Isteb-nej, jął się drzeć wyśpiewując jakiś cudaczny psalm po łacinie. To nie był śpiew. To był barani bek! Widać jednak skutkował, bo aczkolwiek Braciszek długo nie wracał, gdy słońce już zaszło za Stożek i Czantorię, nastąpił zmrok i potem wytoczył się między gwiazdy wielki, czerwony księżyc, wszyscy posłyszeli szelest zbliżających się kroków. Zaczaili się, patrzyli pilnie w mroki. W nikłym świetle księżyca z ciemności wynurzyły się trzy postacie. Braciszek znowu zaczął wybekiwać jakiś psa im. lecz półgłosem, na tyle tylko, by uprzedzić Ondraszka, że idą swoi... Ondraszek siedział długo w noc z patrem Foldynem. Szewc Ostrużka i Braciszek pilnowali ogniska, reszta kamratów spała. Barbara także usnęła z głową złożoną na kolanach Ondraszka. Ondraszek głaskał ją leciutko po włosach, nurzał w nich palce, bawił się jej kędziorami, czasem zasłuchał się w nocną ciszę beskidzką, przetykaną żarliwymi słowami patra Foldyna. W głębi ciszy przelewały się beskidzkie wiatry jak ogromna woda. Zrywały się gdzieś z nieobeszłych granic świata, przylatywały na nietoperzowych skrzydłach, spadały na wierzchołki drzew i płynęły wśród nich z szumem, szum zaś był srebrny i szeroki. Barbara zbudziła się w nieoczekiwanej chwili i, leżąc wciąż z głową złożoną na kolanach Ondraszka, patrzyła w rozgwieżdżone niebo. Urzekała ją powoli otchłań między gwiazdami i stopniowo ulegała złudzeniu, że to nie zlatujące wiatry szumią w beskidzkich lasach, lecz że gwiazdy szumią w niebieskich głębinach i że to sama wieczność szumi... Urzekał ją ów bezmiar świata w jądrze granatowej nocy, urzekał ją bezmiar nocy, urzekał coraz bardziej, urzekał tak mocno, że w pewnej drobince czasu pojęła, iż jej miłowanie Ondraszka jesttak same bez granic, jak bez granic jest ów świat między gwiazdami. Załkąła z niewypowiedzianego szczęścia, uniosła się, przytulił;. głowę do Ondraszkowej piersi, Ondraszek zaś przygarnął, dziewczynę lekko i jął szeptać miłośnie: — Moja... moja,.. 27G Ze wzruszeniem bez nazwy wyczuwał dłońmi jej obecność, jej ciało pełne wartkiej krwi i ze wzruszeniem' uświadomił sobie, że wierność Barbary i jej zaufanie do niego jest tak samo bez granic, jak bez granic jest ów świat między gwiazdami. Dziwny ów świat między gwiazdami!... Szukając wzrokiem jego kresu, Ondraszek potyka się spojrzeniem o gwiazdy i leci znowu, i leci. Nieraz stał na tatrzańskiej grani i patrzył w przepaść. Wyobrażał sobie, że jest ptakiem, który płynie na szeroko rozpiętych skrzydłach, waży się w powietrznym krysztale, szybuje... Nęciła go głębia przepaści. Odsuwał się od jej brzegu, bo lękał się, że w takiej osobliwej chwili rozciągnie ramiona i poleci... Ufność Barbary, jawiąca się w każdym jej geście, w tym nawet najdrobniejszym drgnieniu ciała, w tym radosnym przytulaniu się cudnej głowy do jego piersi, ufność ta przemieniała go jakby w orła o rozpiętych skrzydłach, który szybuje wdzięcznie i hyrnie w kryształowej przestrzeni... — Ty moja dziewczyno! — szeptał w modlitewnym uniesieniu, cichutko, bardzo cichutko. Chudy, wysoki, do straszydła podobny pater Foldyn już dawno umilkł i zamknął oczy. Oczy jego były stare i zmęczone. Napatrzyły się bowiem do syta człowiekowi i jego sprawom. Zamknął je więc, bo oto staje się świadkiem przedziwnego misterium. Bożego, gdyż patrzy na miłość dwojga przez siebie ukochanych ludzi. A nie chce patrzeć. Zlatują się bowiem wspominki nie spełnionych snów i wzruszeń i rodzi się przedziwne pragnienie czy zgoła postanowienie, że wszystko, dosłownie wszystko, byłby gotów oddać za jedno takie słowo, jakie Barbara szepce Ondraszkowi, a jemu nikt nie szeptał... Jak bardzo pragnąłby obojgu nieba przychylić... Lecz nie Iza tego czynić! O, nie Iza!... Przed chwilą jeszcze strofował Ondraszka za jego popędliwość i nieopatrzność. Wymawiał mu z goryczą, że 'sprowadził na Istebną nieszczęście. Bo oto poturbował żołnierzy z rakuskiego regimentu, trzech pożgał nożami, czwartemu łeb rozłupał obuszkiem! Nazajutrz wczesnym rankiem żołnierze jęli wyławiać z chałup chaśmków góralskich, zakuwać w dyby i wywozić do Cieszyna jak powiązane bydło. ¦ 27? Bito ich, poniewierano... Regimentowy kapitan przeklinał rebe-lizanckich górali i oświadczył, że wszyscy góralikowie za karę będą skazani na dożywotnią służbę w rakuskim wojsku. I powieźliby wszystkich, którzy nie zdołali na czas uciec w lasy, gdyby nie zasadzka górali pod Kiczerą, w tym wąskim wąwozie nad Olzą. Napadli z siekierami, odbili kilkunastu chaśników, uciekli z nimi w lasy. Resztę wojacy uwieźli, gęsto się ostrzeli-wując następującym góralom. Ustrzelili kilku, rannych dobili kolbami, lecz i żołnierzy sporo legło, z przetrąconymi nogami, z odciętymi ramionami łebo zgoła z rozłupaną głową. Sroga to była batalia! I co teraz? Istebna wyludniona! Zostały tylko stare dziadygi, stare baby i nieletnie dzieci. Pół Istebnej spalone... O, jeszcze czuć swąd, gdy wiatr powieje. A gdzie górale? Jedni uciekli na polską stronę za Białkę, insi zaś w lasach siedzą i czekają na Ondraszka. Tak! Na Ondraszka czekają!... Mijały długie chwile zamyślenia. Pater Foldyn odgarnął gwałtownie siwą czuprynę znad oczu, otrząsnął się z nachodzących go wspomnień, znowu zaczął... Tak, jemu nie Iza tego czynić, by tamtym dwojgu nieba przychylić. Insze, ważniejsze sprawy tu się dzieją... —• I ty, głupi! — podjął twardym, chropowatym głosem, takim samym, jak to zwykł czynić, gdy grzesznikowi przed spowiedelnicą grzechy wypominał. — I ty, głupi, wciąż myślisz o zemście na grafie Prażmie, i zamierzasz pójść w ślady owego zbójnika Janosika, zwykłego drapichrusta, kradnącego babom płótno, bacom owce, kupczykom dutki, zbijającego niemrawie z kupą takich hultajów, jakim on sam jest, a zapominasz o naszej wielkiej sprawie chłopskiej! Pytasz się, o głupi, jaka to nasza sprawa! Tamci Janosikowi towarzysze i sam Janosik uciekają w góry, bo lubują się w ślebodzie, bo im dojadła ciężoba pańszczyźnianego chłopa, bo im dokuczyła nad miarę krzywda wyrządzana przez panów. I co czynią, by jej kres położyć? Zbijają jak banda opryszków, nie umiejąc skrzyknąć koło siebie narodu, jak to był uczynił Chmielnicki łebo ten Kostka Napierski, łebo ten nieszczęsny Kasper Pika na Słowaczyźnie! 278 Powiadają, że równają świat! Diabła zjedli łebo wypili, jeżeli to jest równanie świata! — zapalał się gniewnie pater Foldyn. — Myślą tylko o sobie i co złupią, to przepiją i roztrwonią, a malutką część biednym rozdają! Cóż to wszystko jest? Kropla w ogromnym morzu, ziarenko piasku w ogromnej pustyni... Tu chodzi przecież o co inszego!... — O co chodzi, wielebny panie? — zapytał Ondraszek zapatrzony w oczy Barbary. Oczy jej zaś były czarne i głębokie jak owa otchłań poza gwiazdami. — Głupiś, Ondraszku! Czy mam ci mówić? Tyś syn wolnego chłopa, więc nie znasz krzywdy chłopa niewolnego. Ja ją znam, bo z niej wyrosłem, podobnie jak wyrósł z niej ten sowizdrzał, n i epodarzony braciszek zakonny, co się do ciebie przyplątał. Tak! Ja ją znam!... I to widzę, czego ty nie widzisz... Widzę miliony stworzeń, z których jedne wpółnago chodzą, inne łachmanami okryte, a w łachmanach wszy gmerają! A miliony tych chłopów, wyschłe, wynędzniałe, obrosłe, zakopciałe! Oczy głęboko w głowie zapadłe! Dychawicznymi piersiami bezustannie robią! Posępne, zadurzałe i głupie! Mało co czują i mało myślą, a to ich największa szczęśliwość. Ich postać z pierwszego wejrzenia więcej podobieństwa okazuje do zwierza aniżeli do człowieka... Ondraszek słuchał, jakby ledwo ocknięty, gdyż słowa patra Foldyna wywlekały z nocy pogrzebane już dawno wspominki obrazów ze Słowaczyzny i z dukli tarnogorskich. Odpędzał je, bo zasłaniała mu wszystko Barbara, lecz teraz pater Foldyn swym gwałtownym słowem ciska mu je przed oczy. Musi przeto patrzeć, aczkolwiek z niechęcią patrzy... — Chłopi ostatniej wzgardy nazwisko mają! — podjął znowu pater Foldyn, podobny już teraz do chudego proroka biblijnego, który w natchnieniu każe. Wstał bowiem i, kiwając się w blasku księżyca, wygrażał pięśćmi całemu światu. — Ich żywnością jest chleb z plewami — zapalał się coraz bardziej. — A przez ćwierć roku samym zielskiem żyją! Widziałeś to kiedy, ty, »ynu wolnego chłopa, tuczącego się również chłopską krzywdą? 279 — Nie ruszaj, patrzę, mojego ojca! — warknął Ondraszek,, gdyż nagły gniew go obleciał. — A napojem ich woda i paląca wnętrzności wódka! — krzyczał już pater Foldyn. — Ich mieszkaniem lochy wygrzebane w ziemi łebo walące się chałupy. Słońce nie ma tam dostępu, zbawia ich światła, aby mniej na swą nędzę patrzyli! W tej smrodu i dymu pełnej ciemnicy dzienną pracą strudzony chłop-pańszczyźniany na zgniłym spoczywa barłogu. A obok niego śpi mała i naga dziatwa, na tym samym legowisku, na którym krowa z cielęciem stoi i świnia z prosiętami laiy! A jeżeli nie wierzysz, chodź! Popatrz się w góralskie chałupy! Zejdź w doliny i popatrz się w chłopskie chałupy!... — Widziałem! — rzekł Ondraszek sucho i niechętnie. i — Powiadasz, że widziałeś? I co? Na zbóje chcesz iść jak ów Janosik i jego kamraci? Zamiast być ci drugim Chmiel-nickim, drugim I^ostką Napierskim łebo Kasprem Piką, zamiast być ci hetmanem poruszonego chłopstwa, wabi cię hyr Janosika czy takiego bukowińskiego draba Ketarza, czy huculskiego rabusia Dobosza, czy łemkowskiego hultaja Barnasia łebo-żywieckiego oczajduszy Proćpaka... — Nie wiedziałem, że ich tylu było! — przerwał mu szydli-wie Ondraszek.-— Ubliżasz im, patrzę, w swej zapalczywości, boć oni wszyscy swe krzywdy mszczą... — Zamiast więc stać się wielkim hetmanem poruszonego chłopstwa i mścić nie swoje krzywdy pojedynkowe, lecz po-' spólne, chłopskie, zamiast... — grzmiał znów pater Foldyn, lecz urwał -w połowie zdania, bo zaszeleściły gwałtownie krzaki, ł nocy wychynął Braciszek, dopadł ogniska, załamał dłonie i zawołał: — Obława idzie! Od istebniańskiej doliny!... Teraz dopiero Ondraszek zrozumiał, dlaczego w pewnej chwili Braciszek zniknął pozostawiając przy ognisku szewca Ostrużkę. Sprytny Braciszek! Zacny kamrat!... On jeden przewidział możliwość obławy! Widać ognisko zwabiło żołnierzy. Być może, widzieli patra Foldyna, zmierzającego z Braciszkiem i szewcem o zmroku do lasu, i poszli... Może sądzili, że to zbiegli 280 jjórale iśtebniańscy, na których polowali? A może ktoś wy-szpiegował?... Nie było czasu zastanawiać się po daremnicy. Ondraszek krzyknął na swoich, zbudził śpiących kamratów, poprowadzi! w las. Przy ognisku został tylko pater Foldyn i Braciszek. Na tym bowiem stanęło, że oni odwiodą żołnierzy, omamią nabożną rozmową. Braciszek jął znowu śpiewać psalm, a pater Foldyn nachylił się do ogniska, otworzył brewiarz i czytał półgłosem. Ondraszek wiedział, że wystarczy zaszyć się w gąszczach, 3 już bezpieczny. Nikt bowiem z żołnierzy nie pójdzie w głąb lasu. W lesie noc ciemna, tak bardzo ciemna, że trzeba omac-kiem stąpać, a nie wiadomo, czy za drzewem nie czatuje jakiś wilkołak, noeznica łebo zgoła mora, albo — nie daj Boże — góral z toporem czekający chytrze, by napastnikowi rozłupać łeb! Ondraszek polecił kamratom przywarować w krzakach, lecz tak blisko, żeby mogli widzieć ognisko. Pistolce przygotować! Obuszki przygotować! Barbarze dał swój pistolec. ten mniejszy, większy zatrzymał. I patrzyli wszyscy, jak żołnierze otoczyli patra Foldyna i Braciszka. Stali koło nich wąsaci, w perukach, w białych kabatach z długimi połami, w wysokich kamaszach, ze srogimi giwerami, zakończonymi jeszcze sroższymi szpikulcami, potrząsali harbajtlami. gdyż tak mocno pyskowali w niemieckim języku i domagali się, by pater Foldyn powiedział, gdzie podzieli się górale. Pokrzyczeli coś, naprzeklinali i poszli, skąd przyszli. Przekonali się bowiem, że to dwie duchowne osoby jakieś cudaczne swe nabożeństwo odprawiają. Pomylony mnich buczy psalmy, a pater Foldyn, znany im pleban istebniański, klepie pacierze. "Mnich powiedział, że obaj odpędzają diabłów, które uwzięły się na Istebną, i że on jest magistrem od egzor-cyzmów. A na dowód, że nie łże, jął bełkotać cudaczne zaklęcie: — Iran liran kyrian oferan cepharan cakapharan stolidon... — i żegnał szeroko żołnierzy. Obleciał ich lęk o wytrzeszczonych ślepiach, że i oni zaczęli się żegnać i wycofywać z trwogą, patrząc na tajemniczego zaklinacza w habicie jak na czarownika. 281 — Diabła zjedliście łebo wypiliście! — zakończył Braciszek swoje egzorcyzmy, potrząsając dłońmi, tamci zaś, nie rozumiejąc jego mowy, jęli uciekać w popłochu. Gdy już byli daleko, co poznać można było po słabnącym zgiełku ich poplątanych kroków i przekleństw, Ondraszek wystąpił z mroków, podszedł do ogniska. — Uciekli hultaje! — nie omieszkał się pochwalić Braciszek. — A nie wiedzieli, biedacy, że użyłem zaklęcia nie przeciwko diabłom, lecz contra morsum rabidi canis... Alias przeciw ukąszeniu wściekłego psa — dodał po polsku. — No, i co teraz? — zapytał pater Foldyn Ondraszka. — Wielebny panie! Już nam czas się rozejść. Nie na długo. I jeszcze czas na odpowiedź. Jutro, może pojutrze!... A jeżeli mnie nie będzie, przyjdę za tydzień, za dwa... — Jednak wybierasz się na zbóje? — podjął z tłumionym żalem pater Foldyn. — Na zbóje! — przyświadczył Ondraszek. — Ale będę inaczej zbijał aniżeli Janosik! Przyjdę do was, wielebny panie, dokończymy rozmowy... -"- Zachodzi do mnie Pindur z doliny. Chłopi czekają.-Zmowa rośnie... — Niech czekają. Jeszcze nie czas! A co ja uczynię z tą małą garstką? — zapytał gwałtownie, wskazując na iswych kamratów. — Mnie trzeba ludzi, tysiące ludzi! Mnie trzseba pieniędzyi Mnie trzeba... — Ludzie czekają. Pełne Beskidy naszych górali! Czekają!... — Wielebny panie! Dajmy temu pokój. Wojowałem jako hetman kuruców, wiem lepiej od was, jak należy wojować, W ślady Janosika nie pójdę! Nie pójdę kraść babom płótna, bacom baranów, kupczykom dutków... To jest jego msta za krzywdy chłopów! Mizerna msta!... Mnie stać na coś więcej! Ha, mówicie, wielebny panie, że powinienem toyć hetmanem chłopskiego poruszenia. A czy wiecie, wielebny panie, że ja o tym myślę... Tylko najpierw graf Prażma! — wycedził z pasją. — Najpierw graf Prażma!... Grefiny Lizetty nie dostanę, lecz i ją bym chciał mieć... Uczyniłbym to, co omieszka- 362 łem uczynić w glorietce, gdy dokonała zdrady! I śmierć Baby Lucy muszę najpierw pomścić! Nie mówmy o tym, wielebny panie... Jeszcze czas! Kamraci, do lasu! A ty, wielebny panie, do siebie! Wrócę jeszcze! O, wrócę!... Gwizdnął lekko, wysypali się kamraci, otoczyli Ondraszka. Obok niego Barbara. Jaka ona śliczna! — Idź na Baranią. Pod Stecówką chałupa bacy Gągora. Tam bezpieczni jesteście... — rzekł jeszcze pater Foldyn. Ondraszek z kamratami zanurzył się w mroku, przepadł w nocy. Rozszumiał się las, uderzył wiatr w ognisko. Pater Foldyn uczynił za nimi wielki krzyż w powietrzu i zawrócił w istebniańską dolinę. Wracał przygarbiony... Ondraszek dotarł na Stecówkę nad ranem. Sposobił się przez trzy dni ze swymi kamratami do wyprawy. Braciszek przekonał go, że ani zamek cieszyński, ani marklowicki, ani rajski, ani frysztacki, lecz jedynie lanckoroński najporęczniejszy. Stara baba w nim siedzi, kutwa przenaremna, na kutej trówle siedzi, a w trówle dukatów do wszystkich diabłów. Zanim jednak ruszą, przysięgę należy odebrać od wszystkich kamratów. Braciszek ją ułoży! A jakże! Któż by inszy, jak nie on... A Janosik? Pokażą temu skurczybykowi, jaka powinna być zbójnicką wyprawa! Jemu tylko kurom jajka podbierać, kozy doić i babom kraść zapaski, a nie zbijać honorrie!... Przez dwa dni Braciszek układał przysięgę, na trzeci dzień przyniósł ją Ondraszkowi, napisaną pięknie na okładce starej Biblii gdańskiej, znalezionej u bacy Gągora pod sosrębem. — A pamiętaj, hetmanie! — przymilał się Braciszek. — Gdy zostaniesz tym hetmanem, upatrz dla mnie jakieś ućciwe biskupstwo! Wtedy ciebie obdarzę błogosławieństwem, a twoich adwersarzy ścigać będę klątwami kościelnymi! Znam je na pamięć... Nastąpiła uroczysta chwila, gdy na łączce za Gągorową chałupą zebrali się wszyscy. Był więc ponury Moroń, szczerbaty Rużiczka, smukły i smagłolicy Italczyk Ferdinando, podobny do niego Cygan Marko Petrowkz, chudy, że Boże się pożal, jabłonkowski szewc Ostrużka i jeszcze pięciu młodych góral- 283 czyków istebniańskich, którzy przyszli przedwczoraj cb Ondraszka i dopraszali się na zmiłowanie Boskie przyjęcia do familii. Jak się nazywali, diabli ich wiedzą. Młodzi, gibcy, zawadiaccy, uzbrojeni w obuszki, po góralska ubrani. Patrzyli wilkiem, lecz dobrze patrzyli. — A ja też mam przysięgać? — zapytała, Barbara, podobna do uherskiego hajduczka. Spojrzał na nią Ondraszek, uśmiechnął się pobłażliwie. — Ty mi będziesz przysięgała przed patrem Foldynem, przed ołtarzem! — rzekł cicho. — A ja tobie, Barbaro!... — dodał. Barbara pokraśniaia i poszła wypłakać się do Gągorowej komory z wielkiego szczęścia. Rychło jednak wróciła, gdyż nie chciała omieszkać tak uro..... czystej chwili. Wszak jej Ondraszek stanie się niezadługo zbójnickim hetmanem! Ojej!... ' Ustawili się wszyscy towarzysze w krąg, uklękli w kole, złożyli dwa palce prawej iłoni na Gągorowej heretyckiej BibHi gdańskiej, dwa palce lewej dłoni na skrzyżowanych pistołcach. Biblia i pistolce leżały na pniu. Przed nimi stanął Ondraszek, Barbara zaś z boku, wpatrzona w niego jak w cudowny obraa. Piękny był bowiem Ondraszek! W kołpaku z sokolim piórem, w białej koszuli, w niebieskim kabacie, w jŁerwonych, obcisłych portkach z huzarska szamerowanych, w butach z cholewami po kolana, w rudym dolmanie, zarzuconym junacko na lewe ramię, smukły, urodziwy, wyniosły, z roztrzęsionymi czarnymi kędziorami na karku, z obuszkiem w dłoni, lewą dłonią wsparty o bok... — Zaczynamy, kamraci! — rozpoczął Braciszek. — Powtarzajcie za mną, słowo w słowo, nie połykając niczego, bo dławilibyście się rozpalonym kamieniem w piekle! No, powtarzajcie za mną! Wszyscy!... — In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. Amen! My lu wszyscy zebrani w obliczu Boga jedzinego, Matki Najświętszej, wszystkich świętych i Michała Archanioła, patrona zbójników, przysięgamy pospólnie, że tobie, Ondraszku, jako naszemu hetmanowi zbójnickiemu, wierni wżdy będziemy, że 284 nie wyzdradzimy ani ciebie, ani naszych kamratów, że będziemy ci posłuszni i że cię nie opuścimy w potrzebie aż do śmierci twojej i naszej. I choćby nas kołem łamano, głowę ścinano, ćwiartowano, na pal wbijano, na szubienicy wieszano, wierni będziemy tobie i zbójecznej potędze, wierni, wierni, wierni, amen!... Braciszek przedpowiadał skandując słowa przysięgi, a wszyscy powtarzali je chóralnie. Słowa ich nabrzmiały wzruszeniem, aczkolwiek szorstko wygłaszane i jakby z trudem. Były niby kamienie ciskane w głęboką studnię. Ondraszek stał blady i zachmurzony. Braciszek przemienił się do niepoznaki. Jego nędzny, obszarpany habit to już nie habit, lecz jakby pontyfi-kalny strój tajemniczego kapłana, którego każde słowo jest zaklęciem. Jesienny wiatr przelewał się w lasach i szumiał, nad głowami przelatywały z piskiem jakieś drobne ptaki, słońce było łagodne i ciche, a las szumiał i szumiał jak ogromne organy, przygrywające z cicha do nabożeństwa. Barbara płakała ze wzruszenia. Wypowiedzieli wszyscy ostatnie słowo, wstali z chrzęstem i westchnieniem, a Ondraszek do każdego podchodził i podawał dłoń. Patrzył każdemu w oczy twardo, po hetmańsku. Słońce było już wysoko, gdy ruszyli w drogę. Przeszli Baranią Górę, przeszli Salmopol, Szędzielną, stanęli na skraju wyrębowiska. Ujrzeli przed sobą wklęsłą dolinę z Bielskiem i Białą. Opuścili się następnie w dolinę Białki, jęli się wspinać na stromy stok Rogacza po polskiej stronie. Przenocowali na Rogaczu, zabili barana, kupionego od pasterzy po drodze, obdarli ze skóry, upiekli kawałkami aad ogniem, obracając je na patykach jak na rożnie, i zjedli. Nazajutrz wczesnym rankiem, o świcie, powędrowali. Tu już był im przewodnikiem Braciszek. Długo wędrowali po nie znanych sobie gromach, opuszczali się w doliny, wychodzili na szczyty, słu-' chali szumu wiatrów, pili wodę z potoków, pojedli sobie mało-wiele i znowu szli uparcie. Braciszek nalegał, by się nie ociągać. Przed nocą bowiem muszą zdążyć pod Lanckoronę. Zdążyli. 285 Przenocowali w opuszczonej kolibie, a nazajutrz Braciszek ruszył w pojedynkę w dolinę. Poprzednio już był wszystko omówił z Ondraszkiem. Oto pozostaną w lesie, a gdy s;ę pierwsze gwiazdy pokażą — pójdą. Na skrzyżowaniu dróg przed Lanckoroną będzie na nich czekał chłopiec. Poznają, że to wysłannik Braciszka, po cichym piskaniu na fujarce melodii Serdeczna matko. Pójdą z nim okólnymi ścieżkami pod zamek. Jeżeli boczną furtę zastaną zamkniętą, znak to będzie, że Braciszkowi nie udało się nic uczynić, że były jakieś przeszkody w zamku. On bowiem dotrze tam za dnia, omami wszystkich, przygotuje wszystko. Jeżeli więc furta pod wschodnią basztą nie będzie otwarta, muszą sforsować wały i ostrokoły. Uważa, że najłatwiej to uczynić, jeżeli pościnają jedle, dwie łebo trzy, przywloką pod wały, przystawią i po jedlaeh wylezą na ostrokoły. Wejdą od wschodniej strony, bo tam najłacniej. Poszedł, Ondraszek zasię z Barbarą i kamratami położył się i patrzy w dolinę. Widzi przed sobą malutkie miasteczko, jakieś ogromnie śmieszne, jakby to było miasteczko karzełków, a z boku, na wyniosłym kopcu, stoi zamek z czterema oasztami. I zamek stąd malutki, podobny do bawidełka. WszystkD wydaje się jakby utopione w głębokiej, krystalicznej wodzie. Przeczekali do zmroku, opatrzyli pistolce i jęli schodzić w dolinę. Szli powoli, ostrożnie. Dotarli przy bladyml świetle wschodzącego księżyca na skrzyżowanie dróg. Prowadził ich w to miejsce słabiutki pisk fujarki. Zastali kudłatego chłopca, siedzącego na dudławym pniu wierzby. Chłopiec powiódł ich ścieżkami pod zamek, doprowadził pod bjsztę ze wschodniej strony i znikł. Zamek wynosił się przed ich oczami ogromną, rozłożystą, czarną masą. Wszystkie okna były ciemne, tylko w jednej baszcie migotało światełko. Ondrsszek poszedł pierwszy. Dotarł do furty w palisadzie. Pchnął ją raz i drugi. Furta ani drgnęła. Żle! Wycofali się, zeszli w las głęboko. Wypatrzyli dwie smukłe jedle. Górale w mig się z nimi uporali L^gły z trzaskiem na z dziedzinach poszedł hyr o łysogórskim zbójniku, Ondraszku. Nabożne dziadygi, obwieszone różańcami, łażące po chałupach i prawiące przeróżne bajdy w czas jesiennych szkuba-czek, brodaci pątnicy, wracający od Grobu Chrysta Pana z sa- 294 mej Jerozolimy, z Rzymu od grobu świętego Piotra-Pawła, ba, nawet z Komposteli i Loreto, obraźnicy roznoszący po świecie malowanych przeróżnych świętych, patronów od bólu zębów, od darcia w kościach, od myszy w polu szkodę czyniących i od wszelijakiej choroby czy zgoła od pożaru i gradu, potem jeszcze wysłużeni wojacy, przenaremne kaleki o drewnianych nogach, 0 pustych rękawach, p pokiereszowanych łbach pijackich — wszyscy rozeszli się po szląskicn dziedzinach i głosili hyr o zbójnickim hetmanie Ondraszku z Janowie. Dziady między jednym a drugim pacierzem nie śpiewały już wzruszającej pieśni o żałosnej peregrynacji „duszy, co z ciała wyleciała, nie wiedziała, gdzie paść miała, padła na zielonej łące..." — lecz układały nowe pieśni o zbójnikach beskidzkich, a zwłaszcza o „Ondraszku zbójniku, co na czornym \oniku w Lanckoronę zapukał i śmierć krzywdzie wystukał!" Jeszcze piękniejsza była druga pieśniczka, ułożona przez brodatego pielgrzyma z pijackim nosem. Podchwyciły ją dziewczyny 1 śpiewały wzdychając rzewnie i sycąc swoje serca tym, jak to Ondraszek „rozpuścił złote pióreczka koniczkowi po głowie i przez pole pojechał ku dzieweczce nadobnej". Same pragnęły widzieć siebie w roli onej „nadobnej dzieweczki". Zarżyj głośno, zarżyj, mój konłczku branny przez to pole jadęcy! Żeby mnie słyszała moja najmłlejsza ; w okieneczku stojęcy!... W okieneczku stoła 1 wioneczek wiła bielusieńki jako kwiat. Już se wypłakała swoje czorne oczka, zmienił się ji cały świat... Ach, czamuś, mój Onoga o uciszenie się w powietrzu, wichry zaś zdzierały snopki i szędzioły z kalenic, lizały lody i śniegi, a lody na Olzie i Ostrawicy pękały z łoskotem, śnieg zaś w dolinach tracił się w oczach i przemieniał w strużki dzwoniącego srebra. Po nocach płakały naremnie Meluzyny w komina :h i w szczelinach dachów, szukające próżno swych pogubionych dzieci. Barbva słuchała wichru i myślała: „Ohśj! Wiosna idzie od słowackiej strony!..." W Gągorowej chałupie pod Baranią było cicho. Tyle tylko, co ten wicher spadał rozczapierzonymi pazurami na dach, wydmuchiwał z komina jałowcowy dym na izbę, szamotał się z jedlowymi węgłami chałupy i usiłował ją przewrócić, po nocach zaś zganiał regiment diabłów. Diabły tańczyły koło chałupy, waliły kopytami po kalenicy, hukały jak sowy i zawodziły żałośnie na dudławych piszczelach ludzkich. A gdy ucichały na drobną chwilę, płakała Meluzyna. Barbara słuchała wszystkiego w zdumieniu, lecz lęk ukradkiem tylko na nią zerkał z ciemnej sionki, gdyż Braciszek mruczał pacierze i odpędzał złe duchy, nocznice, strzygi, mory i diabły. Stary Gągor zaś ponalewał w drewniane miseczki mleka i ustawił po kątach. Niech malutkie bożątka mają się czego nachłeptać! Dobre to duszyczki, strzegące chałupy i ludzi w niej przebywających od wszelakiego złego... Barbarze zdało się chwilami, że to nie wicher szumi w lesie, lecz ogromna woda zerwała stawidła i teraz zatapia cały świat. Patrzyła przez małe okno i widck schylanych drzew, które pokonane łamały się i kładły z trzaskiem na ziemię, uwierał ją boleśnie. * Teraz Barbara czeka na Ondraszka. 315 I Nie pójdzie z nim do Liptowskiego Swatego Mikulasza, lecą pozostanie u Gągora, czekając powrotu Ondraszka. Słaba bowiem jeszcze i głowa jej lekko się zawraca. Gdy Barbara wyszła na dwór, przypadł wicher, skoczył na nią i zwalił na śnieg. Brrciszek jest przecież silny, a miał sto bied, żeby ponieść ją w ramionach do izby. Potem mruczał po łacinie jakieś egzor-cyzmy i spluwał twierdząc, że mu rozwichrzyła nabożne myślę-nie. Ucieszny ten Braciszek! Polubiła go jeszcze bardziej od chwili, gdy czuwał przy niej,' podawał jakieś napary z ziół, poił troskliwie i długo w noc szeptał nad nią pacierze. — Tobie nie wolno umierać! — mawiał. — Jeżeli taka woła Boża, trzeba ręką machnąć. Lecz jeżeli się Panu Bogu naprzykrzać modlitwami, to on machnie ręką i powie: „A, niech żyje!..." Ondraszek czasem wpadał do Gągorowej chałupy. Radził Braciszkowi, by się położył, gdyż wygląda już, jakby z trumny powstał, on zaś będzie przy Barbarze. Siedział więc przy niej do rana, a potem znikał. Kamraci bowiem jego już czekali za oknem, ośnieżeni, z jakimiś cudacznymi wąskimi deskami, przytroczonymi rzemieniem do butów. Wszyscy znikali w lesie, sunąc po śniegu jak czarne, wąsate duchy. Nie zapadali się w nim, aczkolwiek Gągorowi sięgał do pasa. Dokąd się wybierali i po co, tego Braciszok nie wiedział. Braciszek wiedział tylko tyle, że owym tajemniczym wyprawom przewodził nie Ondraszek, lecz rudy i kaprawy Juraszek. A jeżeli Juraszek, nieczysta to sprawa. Braciszek dopraszał się, by Ondraszek polecił Ostrużce czuwać przy Barbarze, jemu zaś pozwolił pójść z nimi... ,, — Siedź przy Barbarze i pilnuj, by wyzdrowiała! — mruczał nachmurzony hetman. — I czyń wszystko. Odmawiaj pacierze, zaklinaj diabła, czaruj, byleby jak najprędzej przyszła do zdrowia. Z nami nie możesz chodzić na zbóje, bo w swym habicie byłbyś nam tylko zawadą. Nam trzeba pieniędzy! — dodał raz tajemniczo. Zostawiali za sobą cudaczne ślady w śniegu, koleiny wy-316 i/.nięte onymi deszczułkami do stóp przytroczonymi. Widać było, jak spadali zakosami w dolinę Olzy, jak wynosili się zakosami pod górę i jak znikali gdzieś w lasach nad Jabłonkowską Przełęczą. Szli jak gęsi, jeden za drugim, rozsypani czarnym różańcem po śniegu, a na przedzie, tuż obok Ondraszka, sunął kulawy Juraszek. Znak to, że przypadł do serca Ondraszkowi. Ondraszek zaś boczy się na Braciszka, iż mu wciąż vymawia przyjaźń z Juraszkiem, wietrząc w tym zacnym kamracie zdradę. — Głupiś! — zwykł mawiać Ondraszek słuchając w milczeniu Braciszkowych perswazji. — To mój najwierniejszy kamrat! Pilnuj Barbary!... I Braciszek nie ustępował w myślach. Owszem, Barbary będzie I pilnował tak, jakby pilnował swej matki czy siostry, lecz przede wszystkim będzie pilnować swego hetmana, Ondraszka... Komuż Ondraszek zawdzięcza swą bezpieczność we frydec-kim państwie, jak nie jemu? Braciszek wcale nie ma zamiaru chwalić się, lecz Barbara sama przyświadcza, że jedynie Bra-ciszkowa przebiegłość i mądrość sprawiły, iż Ondraszek i jego kamraci mogą swobodnie wędrować po Beskidach. Chociaż zostawiają ślady w śniegu i chociaż mnożą się skargi uherskich kupców, którzy muszą płacić pogłcwne Ondraszkowi za przejazd przez Jabłonkowską Przełęcz, i chociaż dochodzą te skargi do starosty cieszyńskiego Jana hrabi z Tęczyna, do namiestnika cesarskiego grafa Prażmy na Frydku, ba, do samego cesarza rakuskiego, Karcla VI — Ondraszek i jego kamraci swobodni i bezpieczni. Nikt bowiem nie wie, że namiestnik cesarski, graf Prażma, chroni Ondraszka. Ha, to była przedziwna chwila, gdy Ondraszek dotarł z Barbarą, Juraszkiem i Braciszkiem na Praszywkę i podniósł głowę grafa Prażmy, przyciśniętego rogami jelenia do dębu! Ha, to była osobliwa chwila, jakiej próżno szukać w najmądrzejszych księgach!... Nawet w Gęsta Romanorum1 czy w Historyi (Łac4 Czynach Rzymian 317 o siedmi Mędrcach, czy nawet w Historyi żalosney a straszliwej o Franciszku Spierze me znalazłbyś wzmianki o czy podobnym... Ondrai?zek dopadł do nieszczęsnego człowieka, przypartego rogami do pnia dębu, i uniósł mu głowę. Nic nie powiedział, ' tylko roześmiał się. A śmiał się długo i tak dziwnie, że dreszcz oblatał po ciele. Potem kazał Juraszkowi przynieść wody w kłobuku. Juraszek przyniósł, a Ondraszek chlusnął w twarz owego człowieka. To był Prażma! Tak, to był Prażma!... — Nie zabijaj go! — zakwiliła Barbara i zakryła oczy dłońmi. Ondraszek spojrzał na nią i mruknął podobny do szatana: — Głupia! Po raz pierwszy wyrzekł do niej takie ciężkie słowo. Dotychczas słowa jego były pieszczone i tkliwe, a przy tamtym dębie rzucił jej słowo twarde i szorstkie. — Głupia!... — powiedział jeszcze raz, jakby ze wzgarJą. — Hajtmanie! Nie zabijaj go! — szepnął Juraszek podobny w onej chwili do Judasza z obrazu, który znajduje się w jabłonkowskim kościele pod pawłaczem. Obraz przedstawia Judasza podobnego do Juraszka. Judasz nakłania arcykapłanów, by mu dali trzydzieści srebrników, a on im wyzdradzi Chrysta Pana, ba, nawet poprowadzi w miejsce, gdzie Chrystus przebywa... — Hajtmanie! — powtórzył Juraszek z uśmiechem zjadliwym. — Nie zabijaj go!... — I ty? — zdziwił się Ondraszek. Braciszek zaś słuchał zdumiony. Czyżby rię mylił i niesłusznie pomawiał Juraszka o złe? — Nie zabijaj go — podjudzał dalej Juraszek — tylko zostaw, jak go zastałeś. Niech zdycha z głodu! A my usiędniemy przed nim, będziemy jedli i pili, i czekali jego śmierci. Wizak on ciebie też przywiązał do drzewa, zbitego, i poszedł, byś z głodu zdychał łebo żeby cię niedźwiedzie, łebo wilki pożarły... Jego nie pożrą ani niedźwiedzie, ani wilki, bo będziemy czuwali. Niech patrzy, jak się bawimy, jak jemy, jak pijemy. I niech zdycha powoli z gf^du i męki... To dopiero będzie zemsta godna hajtmana Ondraszka! Hi, hi, hi!... 318 Graf Prażma słuchał w przerażeniu. Odwracał głowę, .wodził oczami za Ondraszkiem i słuchał. Jak bardzo był zmienionyl Oczy zapadłe, policzki zapadłe, poruka zgubiona i teraz jego tysa głowE. żółci się jak trupia czaszka... — Ratuj, Ondraszku! — wyjęczał wreszcie błagalnie. Ondraszek przystąpił do niego, odwrócił znowu jego głową, przechylił i patrzył twardo w jego oczy. To patrzenie było straszne! — Zdychaj! — wycedził z nienawiścią. — Ondraszku! Ratuj!... — zajęczał Prażma. Ondraszek zamyślił się, zagryzł usta. — Nie! — rzekł wreszcie. Wszyscy czekali na jego słowa, lecz ani Barbara, ani Braciszek nie spodziewali się, że takie będą. —- Nie! — powtórzył za Ondraszkiem Juraszek. — Niech zdycha!... Ha, Pan Bóg i święty Franciszek z Asyżu, i Michał Archanioł, patron zbójników, oświecili umysł Braciszka. Barbara jeszcze teraz nie może się nadziwić jego chytrości i przebiegłości. A nie wie, że to sprawa niebieska. Braciszek długo bowiem musiał tłumaczyć Ondraszkowi i przekonywać go, bardzo długo. Ondraszek wciąż to swoje, że nie a nie... W końcu uległ... — Ha, niecłi przeto przysięga! — zawyrokował. To była walka anioła z szatanem o duszę ludzką. Braciszek widzi siebie jako uskrzydlonego an:cła, Juraszka zaś jako rogatego diabła. Obaj wzięli się la bary i walczą zawzięcie. Kto kogo zmoże? Długo się mocowaL, mocowali, aż w końcu anioł zwyciężył... Juraszek szeptał Ondraszkowi do lewego ucha: — Nie słuchaj tego klechy, tylko zemścij się! Niech Prażma zdycha!... A Braciszek szeptał do prawego ucha Ondraszka: — Puść go, uwolnij, a niech ci da parol szlachecki i niech przysięga na krzyż święty, ze nie będzie ciebie, hetmanie, i twoich ludzi ścigać, że nie będzie nasyłać portaszy! 319* A Ondraszek powiada, że nie i nie, i nachyla ucha podszeptom judasza Juraszka. — Jutro, pojutrze ma być wielka obława na ciebie i na nas, hetmanie! — nanukał Braciszek. — A jeśli nie pojutrze, to wkrótce!... Portasze już się gromadzą na zamku, ludzi ze wsi już ściąga i uzbraja burgrabia... Niezadługo spadną śniegi, nastanie zima. A gdzie się wtedy podziejemy, aże gdzie? Towarzyszy musisz rozpuścić. Oni zejdą w doliny, ukryją się po chałupach, lecz gdzie ty się ukryjesz z Barbarą, aże gdzie? Pan powiedział, że liszki mają swoje jamy, a Ondraszek gdzie będzie miał swoją jamę?... Śnieg cię zdradzi, ludzie cię zdradzą... A jeżeli wypuścisz grafa Prażmę, namiestnika cesarskiego, on zaś zapewni słowem szlacheckim i przysięgą na krzyż Pański, źe cię będzie chronił przed pościgiem, że cię będzie strzegł przed portaszami, jesteś jak u Pana Boga za piecem w całym państwie frydeckim! Ondraszek w końcu uległ, anioł pognębił szpetnie diabła, dusza chrześcijańska została uratowana. Nawet dwie dusze, b© parszywa dusza Prażmy i szlachetna dusza Ondraszka! — Ha, niecn więc przysięga! — rzekł tylko hetman. Juraszek zaklął szpetnie i odszedł patrząc zbójem na Braciszka. Ho, ho! Braciszek zna takich ludzi! Pozbawił go lubości, z jaką pastwiłby się ten judaszowski rudzielec nad konającym powoli grafem Prażmą... Prażma przysięgał słabym głosem. Nie będzie ścigał Ondraszka i jego ludzi, jeżeli się wykażą glejtem zbójnickim, nie będzie nasyłał portaszy na hetmana, a jeżeli portasze będą musieli pójść, ostrzeże go na czas, by zdołał umknąć, łebo skieruje ich nie tam, gdzie Ondraszek przebywa. T to wszystko przysięga Bogu Wszechmocnemu, na Mękę Chrystusa Pana, na moc Michała Archanioła, patrona zbójników, a jeżeliby przysięgi nie dotrzymał, niech przeklęty będzie do dziesiątego pokolenia i niech diabli męczą gc w piekle, smażą, rąbią, skórę zdzierają, wrzącą smołą poją... Położył palce na krzyżu Braciszka i powtarzał podpowiada- 120 ne przez niego słowa. Powoli, jakby z wysiłkiem. A gdy wreszcie skończył, Ondraszek podszedł do niego i zapytał hardo: — Parol szlachecki dajesz mi przeto, że dotrzymasz wszystkiego, co powiedziałeś w przysiędze? — Masz mój parol szlachecki! — wystękał graf Prażma, zamknięty w jelenich rogach. A jeleń wciąż jeszcze zdychał... — To mało! — zauważył Braciszek. — Ondraszku! Niech ci da parol szlachecki, że chłopom w swym państwie będzie przyznawał ulgi w pańszczyźnie! — Słyszałeś? — zapytał Ondraszek. — Słyszałem... Daję parol szlachecki, że odtąd chłopi w moim państwie frydeckim... że przyznam ulgi chłopom pańszczyźnianym... — marniał Prażma po niemiecku. Wyciągnął skwapliwie dłoń do Ondraszka. Była podobna do dłoni topielca domagającego się poratowania. Ondraszek pominął ją wzgardliwie spojrzeniem. — Wy jesteście świadkami! — zwrócił się do towarzyszy. — Niech jeszcze przysięga! — podrzucił Braciszek. — Parol parolem, wybełkotany po niemiecku, lecz niechaj w naszej chłopskiej mowie przysięga... Przysięgaj, duszo chrześcijańska, od potępienia wyratowana! I znowu podsunął mu niewielki, czarny krzyż, wysupłany z fałdów habitu, kazał mu położyć dwa palce prawej ręki na Chrystusa i wypowiedzieć przysięgę w chłopskiej mowie. Prażma wymamlał ją w łamanym języku polskim. — Czy to samo powiedział ci, hetmanie, po niemiecku? — upewnił się Braciszek nieufnie. — To samo... — No, to diabli pognębieni! — wykrzyknął uradowany i spojrzał z triumfem na ponurego rudzielca Juraszka. Obuszkami dobili jelenia, odrąbali rogi, wyzwolili grafa Prażmy z ich objęć. Prażma słaniał się, upadał na ziemię. Juraszek przeto i Braciszek ujęli go pod ramiona i poprowadzili w dolinę. Ondraszek szedł przodem, obok niego Barbara. Szczękała zębami, bo było jej bardzo zimno. Przemoczone ubranie 21 Ondraszek 321 w Ostrawicy dojmowało setnie. Doprowadzili grafa na fryćee-ką drogę, zaczekali na przejeżdżające wozy. Nadjechały. Zawołali na ludzi, powiedzieli, że to graf Prażma, ułożyli na. wozie w słomie i kazali odwieźć na frydecki zamek. — A kto wy jesteście? — zapytali chłopi zdumieni tym wszystkim. Patrzyli nieufnie na madziarski strój Ondraszka i Barbary, patrzyli w zdumieniu na habit Braciszka, usuwali się przed kudłatym Juraszkkm. — Ja jestem hetman Ondraszek! — rzekł strojny przybuś wyniośle. — A oto macie w nagrodę! — dodał i sypnął im w podstawioną garść kilka dukatów. Chłopi przeżegnali się, zacięli konie i pojechali truchtem do frydeckiego zaniku. Braciszek patrzy teraz w ognisko, słucha wycia wichru wieszczącego wiosnę, odchyla się w tył, gdy wicher wpadnie w komin i dmuchnie na izbę jałowcowym dymem, i przepatruje owe słoneczne wspominki. Barbara siedzi pod oknem, nuci coś i szyje... Oboje czekają na Ondraszka i oboje wiedzą, że przyjdzie do nich w wichrze, wspaniały, zwycięski i hyrny. Barbara widzi go jako urodziwego boga leśnego, o którym kiedyś czytała w książce rektora, Braciszek zasię — jako Michała Archanioła, który zstąpi z błękitów wraz z wichrami, skrzydła odpiął i złożył na progu nieba, i teraz pojawi się w zbójnickiej glorii. Ondraszek przybędzie z kamratami, Braciszek przyłączy się do nich i pójdą wybawić Janosika ze śmiertelnej obieży. Jeżeli go bowiem Ondraszek nie wybawi, któż to uczyni? Ondraszek zjawi się ze swymi kamratami, skrzyknie słowackich juhasów, skrzyknie rozproszonych zabijaków-kuruców i rzucą się na hajduków i chociażby na mikulaski zamek! Niech Janosik pozna honor Ondraszka!... Braciszek patrzy wciąż w ogień, grzeje zziębnięte dłonie, krztusi się dymem i przebiega myślami przeróżne obrazy i wizerunki zdarzeń minionych i przyszłych. Rzadki, białawy mrok sączy się przez malutkie okna Gągorowej chałupy, przybiera błękitnawy nalot, skrada się w kąty izby, gęstnieje i czernieje powoli. Wypędza go ogień w kominie, lecz nie zradzi. Wicher .322 wciąż tarmosi chałupę, wydziwia w lesie, las stęka i narzeka, jęczy i szumi, a diabły znowu się zlatują i rajcują na kalenicy. Chyba powinien już nadejść Ondraszek? Ondraszkowi nie grozi śmierć z ręki portaszów i rudego Ju-raszka. Braciszek nie dowierza Juraszkowi. Rudy jak lis, z chytrą lisią gębą, łasi się, przymila, mami Ondraszka słodzonymi słówkami, kadzi mu, wbija w pychę, a coś, przechera stodia-belska, knuje w tym swoim łbie kudłatym... Ho, ho! Braciszek zna się na takich ludziach... Ondraszek jednak bezpieczny! Wszak po dolinach między chłopami i w zamku frydeckim między portaszami, i wśród kamratów Braciszek zdołał już rozpuścić niesłychaną wieść o Ondraszkowej duszy zaprzedanej diabłu. Mało! Inkluz strzeże hetmana przed porwaniem do piekła. I to jeszcze mało!... Ondraszek jest bezpieczny, jak długo trzyma swój obuszek w dłoni. Ho, ho! Dziwny to obuszek, od czarownicy Lucy przejęty, srogimi zaklęciami warowany! Jak długo hetman posiada ów obuszek, śmierć jest głupia i bezradna. — Strzeli ktoś do Ondraszka — klarował Braciszek kamratom, gdy nie było Ondraszka — a hetman złapie kulę w powietrzu i ciśnie w przeciwnika. Przeciwnik wtedy wyciąga kopyta! Jeżeli więcej kul wyleci, że Ondraszek nie Łradzi wszystkich łapać, ominą go, zawrócą i trafią w strzelających. Albo w serce, albo prościutko między oczy! Taka bowiem moc onych czarów, zamkniętych w obuszku. Ukraść mu go nie można, bo obuszek trzaśnie w łeb złodziejaszka! Chyba żeby po dobrej woli Ondraszek komuś go użyczył. A jeżeliby ktoś zamierzał go swym obuszkiem uderzyć, obuszek trafi na niewidzialną zaporę, ześliźnie się i także wyrżnie w łeb przeciwnika. Darmo więc i larmo! Ondraszek jest strzeżony i nikt go nie zabije, nikt nie zastrzeli!... Kamraci słuchali w ogromnym zdumieniu, a że Braciszek swoje słowa poparł uczoną łaciną, uwierzyli. Przede wszystkim uwierzył Juraszek. &*, Braciszek rychło zauważył. Juraszek bowiem długo drapał się po ryżych kudłach, ważył w swym ponurym łbie, a w końcu zapytał: 323 — Powiadasz, klecho, że Ondraszka można tylko jego własnym obuszkiem uśmiercić? — Jak powiadam! Tylko jego własnym obuszkiem, lecz otrzymanym z jego ręki po dobrej woli! — Hm, to owych stu talarów, które cesarz pan, Karol VI, na głowę Ondraszka nałożył, nikt nio dostanie? — Nikt nie dostanie! — potwierdził niechętnie Braciszek. Już był bowiem słyszał, że cesarz rakuski, Karol VI, wyznaczył nagrodę na głowę Ondraszka. Albo za pojmanego i żywcem dostawionego, albo za zabitego i za jego odciętą głowę przyniesioną na cieszyński lebb frydecki zamek. Braciszek przypuszczał jednak, że kamraci jeszcze nie wiedzą o tej nagrodzie z cesarskiej szkatuły. Okazuje się, że wiedzą, gdyż Juraszek przyniósł tę wieść z doliny. — Ja bym pierwszy rozpłatał łeb takiemu hultajowi, który by sięgnął ręką po naszego hajtmana! — wrzasnął teraz Juraszek gwałtownie i podskoczył wywijając groźnie obuszkiem. — I ja! I ja! Ja takeL. — wrzeszczeli wszyscy i zaczęli również wywijać obuszkami. Najbardziej darł się Rużiczka, a szewc Ostrużka, łatający buty 'stebniańskiemu kamratowi, jął zapalczywie pokrzykiwać i machać szydłem nad głową. Uspokoili się, gdy Braciszek nakazał ciszę. Niech hetman Ondraszek nie wie o tym, co im Braciszek zdradził. Hetman Ondraszek bowiem nierad, jeżeli ktoś rozpowiada o jego konszachtach z piekielnymi mocami. A co do tych cesarskich talarów, diabła ten zjadł, kto by się na nie pokusił... Braciszka niepokoiło, że cesarz rakuski kazał obwieścić po całym państwie frydeckim, iż daruje winę i karę temu hultajowi, który z Ondraszkiem zbija, jeżeli swego hetmana wyda łebo zabije. To zbyt wielka pokusa dla takiego Juraszka... Trzeba go pilnować! Mrok już gęstniał w Gągorowej chałupie. Barbara usiadła na pieńku przed kominem i również zapatrryła się w ognisko. Braciszek odsunął się od niej i mruknął coś po łacinie. Nie było w tych słowach niechęci, gdyż patrząc na nią teraz z boku, w swym sercu wyczuwał dla niej tkliwość. Wymi/.erowana po 324 onej ciężkiej niemocy, aże wymizerowa.ua!... A wszystkiemu winna Ostrawica! Brodziła w niej z hetmanem, Braciszkiem i Juraszkiem w pościgu za grafem Prażmą, woda zaś była zimna. Barbara nie chciała ustąpić, wytrwała do końca i zległa. Jeszcze tej samej nocy przyszła naremna gorączka i ledwie że, ledwie dotarli nad ranem do Gągorowej chałupy. Tam Barbara leżała i leżała, wydawało się, że ducha wyzionie. Gdyby nie stary Gągor, który warzył jakieś zielska, okadzał ją i uroki odczyniał, i gdyby nie Braciszkowe pacierze, nie byłoby Barbary... Powiadał Gągor, że ziąb usiadł jej w piersiach i stąd ta niemoc, gorączka, maligna, majaczenia i skradająca się śmierć do jej łożnicy. Obaj odgonili śmierć! Braciszek skutecznymi pacierzami, Gągor ziołami i odczynianiem uroków. Niech będzie za to chwała Michałowi Archaniołowi, patronowi zbójników! Ondraszek zbijał z kamratami koło Jabłonkowskiej Przełęczy, trapił kupców pogłownem, ścierał w puch ich salwa-gwar-dię, zbierał 'dukaty i towary, zapuszczał się na Morawy i Sło-waczyznę, znowu zbierał dukaty, a Braciszkowi kazał pilnować Barbary... Braciszek upilnował ją, lecz nie upilnował Ondraszka. Szedł o nim coraz większy hyr po świecie, docierał na Mo- -rawy, Słowaczyznę, w Żywieckie i w Tatry. Graf Prażma nie ścigał Ondraszka, związany parolem i przysięgą, tylko cesarz pan rwał włosy z głowy, bo dochodziły doń skargi na Ondraszka. Pisał przeto do swego namiestnika, grafa Prażmy na Frydku, i przykazywał pilnie, by hultaja Ondraszka złapać i powiesić. Graf Prażma sumitował się naremnie przed cesarzem panem i klarował w długich wywodach, że Ondraszka niesposób ująć, gdyż — jak twierdzi pospólstwo — z diabłami trzyma. Poza tym pospólstwo chętnie mu służy, nie ze strachu, lecz z przyjaznego afektu, i strzeże go. Już nie dodał, że on sam strzeże Ondraszka i.chroni przed portaszami. Wtedy cesarz pan kazał przynieść swoją szkatułę pełną dukatów, odliczył sto nowych, bitych, czerwonych talarów i ogłosił, że da je temu, kto Ondraszka ubije łebo dostarczy żywego. Jeżeli zaś to uczyni jego towarzysz, także otrzyma owych sto talarów, wszystkie jego przewiny zaś będą darowane. Gągor przed niespełna 325 tygodniem przyniósł takie cesarskie obwieszczenie, zdarte z ratuszowych dwierzy w Mistku. I co teraz?... — Ho, ho! Diabła by zjadł ten, który by się na nie pokusił! — zamruczał Braciszek. — Co mówisz, Braciszku? — zapytała Barbara. Jakiż jej głos słodki i wdzięczny! Braciszek pomyślał, że takim głosem chyba anieli w niebie przemawiają. — Nic, nic! Z diabłami się wadzę! Nie przeszkadzaj mi... — zbył ją wymówką. — Kto ma zjeść diabła? — nanukała uparcie. — Ty nie... Ani ja też nie! Judasz!... — Juraszek? — zapytała. W głosie jej przewinęła się trwoga. Nie dokończyli rozmowy, bo spadł nowy wicher, zatrząsł węgłami chałupy, dmuchnął w ognisko, wywiał dym na izbę, a równocześnie zatupotały kroki w sieni. Otworzyły się drzwi, stanął w progu Ondraszek. Rozwarł je szeroko i teraz stci w ich futrynie jak przekrasny obraz w ciemnych ramach. Kołpak z sokolim piórem, biała, bufiasta koszula z szerokimi rękawami, brązowy dolman na rozpiętym zielonym kabacie, czerwone, obcisłe spodnie... Odrzucił dolman na lewe ramię, wsparł dłoń na obuszku i patrzy! Płoną czarne oczy, mienią się w blasku ogniska czarne włosy, na białej, wdzięcznej twarzy ogromna zadufałość! — Ondraszku! — zawołała Barbara i przypadła do niego. Ondraszek przygarnął ją drapieżnie do piersi, ucałował, uniósł w ramionach wysoko nad głowę i wstąpił do izby. Za nim tłoczyli się kamraci. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszyli na Liptów. Wicher w nocy uwiądł i przemienił się w łagodny wietrzyk, podmuchu jacy jakby od niechcenia, nasycony zapachem ziemi, lasów, przestrzeni i słońca. Wiosna znowu schodziła w doliny... Barbara została z Ostrużką w Gągorowej chałupie, a Braciszek i Gągor przyłączyli się do towarzyszy. Gągor prowadził przez śnieżne zaspy. Szedł szparko, aczkolwiek był już wiekowy, podobny z postury i twarzy do starego, wyliniałego orła. Jego twarz była pergaminowa, pergamin zaś pomarszczony 326 i suchy. Nos przypominał dziób krogulca. Oczy małe i szare, lecz bystre, kryły się pod białymi, krzaczastymi brwiami. Kroczył, lekko nachylony do przodu, podobny do Leśnego Dzisda. Stąpał po wysokim śniegu na jakichś przemyślnych, podłuż- \ nych obręczach, wypełnionych siatką z baranich jelit. Wszyscy zaś towarzysze sunęli na wąskich deskach i odpychali się długimi kijami. Każdemu wysterkały pistolce zza pasa, każdy wetknął za pas obuszek. Podobni byli do wałaskich górali — w ciemnych cuchach, w białych portkach obcisłych, z czarnymi, wałaskimi kłobukami na głowach. Był ich spory zastęp. Gdy podchodzili pod Baranią po gołym upłazie, Braciszek obejrzał się, gdyż szedł na przedzie, i dostrzegł wielkie podobieństwo do czarnych żuków gramolących się sznurem w śniegu. Naliczył ich dwudziestu i ośmiu bez siebie i Ondraszka. Wszyscy wiedzieli, dokąd ich prowadzi hetman Ondraszek. Oto śpieszą na Liptów, by ratować ze śmiertelnej obieży Jano-sika. Janosik ujęty, Janosik w piwnicy katowany, Janosik sądzony przez uherskich panów, Janosik na okrutną śmierć skazany. A z Janosikiem stary Uhorczik i Jano Krutnica. Ujęto ich zdradą... Przybiegł posłaniec z Klenoczy, wnuk starego Uhorczika, dopytał się, gdzie hajtman Ondraszek, i powiedział wszystko. Janosik, dziad Uhorczik 1 Jano Krutnica w ciemnicy na miku-laskim zamku! Będą sądzeni. Trzeba ich ratować, odbić chociażby w ostatniej chwili... Pójdą słowaccy górale, pójdą byli kuruce, pójdą dolanie. Nie ma jednak nikogo, kto by ich skrzyknął. Ondraszek tylko poradzi to uczynić. Hyr jego dotarł na Słowaczyznę i rozszedł się po wszystkich komitatach górskich. Ludzie czekają... — Idę! — rzekł tylko Ondraszek. I teraz idzie. Obok niego drobi smukły chłopaczyna, wnuk starego Uhorczika. Wędrowali przez trzy dni i trzy noce. Po drodze dochodziły ich wieści, że Janosik będzie niezadługo stracony, że już jego dni policzone, a może godziny, że trzeba śpieszyć, by na czas zdążyć. Spieszyli przeto! Zstąpili w doliny, pełne przedwczesnej 327 wiosny i słońca. Pomykali raźno drogami, hyrni, buńczuczni, nikogo się nie obawiający. Ludzie wychodzili z chałup i patrzyli zaciekawieni na osobliwy pochód pątników. — Skąd idziecie i dokąd was Pan Bóg prowadzi? — pytali w języku, który byl prawie polskim. A gdy się dowiedzieli, że śpieszą do Liptowskiego Swatego Mikulasza, życzyli im, żeby im Pan Bóg dał dobrą cestę i żeby był z nimi, a złe od nich. Ondraszek i kamraci wstąpili w końcu w ostatnią dolinę. Po północnej stronie wynosił się tatrzański Rohacz w lodach i śniegach, srogi i groźny, z utopionym w chmurach szczytem, po południowej stronie ciągnęły.się Niżne Tatry. W kotlinie leżało miasto. Drogowskaz na skrzyżowaniu dróg powiadał, że to Liptó Szent-Miklósz. — Liptowski Swaty Mikulasz — przełożył na słowacki języli wnuk Uhorczika. Drogami szli ludzie. Jak daleko okiem sięgnąć, ciągnęli kupami, ponurzy i zamyśleni, jakby idący na pogrzeb. — Dokąd was Pan Bóg prowadzi? — zapytał Ondraszek. — Jutro nasz Janosik będzie stracony... —- powiadali wszyscy. Ondraszek wmieszał się w tłumy idące do miasta. Rozglądał się po świecie, przypominał sobie znajome szczyty Niżnych Tatr, gdzie hetmanił kurucom, zasięgał języka po drodze, zagadywał chytrze, pragnąc się dowiedzieć, czy jutro, gdy Jariosika poprowadzą na miejsce kaźni, będzie mógł poruszenie wszcząć w tłumie i porwać go na hajduków. Dochodził powoli do przekonania, że ludzie niechętnie myślą o poruszeniu. Wiedzie ich raczej ciekawość aniżeli ochota odbicia Janosika. Szary i wypłowiały ich żywot jak 'darty łachman na grzbiecie żebraka, przeto śmierć sławnego hajtmana zbójnickiego, Janosika, będzie dla nich pożądaną odmianą. Napatrzą się na krwawe widowisko i wrócą do swych kurnych chałup, by znowu wieść szary, wypłowiały żywot chłopski. Pewnie niejeden z nich S28 buntuje się, zaciska pięści i boleje, że Janosik ginie marnie,, niczego nie uczyniwszy dla wyzwolenia biedoty chłopskiej. Lecz ilu ich takich, Ondraszek nie mógł się zwiedzieć. Słońce było ieszcze wysoko na niebie, gdy Ondraszek ze swymi towarzyszami stanął u bram miasta. Już dawno zdołali pochować pistolce za koszule, Ondraszek zaś przebrał się za wędrownego kupca. Nikt więc nie widział zbójników, tylko ,:akichś frantów, którzy zeszli się na zacne widowisko. Ondraszek polecił towarzyszom rozejść się po mieście, pilnie bacząc, by się nie zdradzili, jakie żywią zamiary, a przecież niech skwapliwie węszą, czy pospólstwo byłoby skłonne do poruszenia, gdyby Ondraszek z kamratami poszedł na hajduków. 0 skrzyknięciu górali i kuruców nie było mowy. Zbyt krótki czas bowiem! Jeszcze można by liczyć na porwanie za sobą pospólstwa nazajutrz, przed rozpoczęciem egzekucji. Rozbiegli się przeto Ondraszkowi kamraci po mieście. Ondraszek zaś z Juraszkiem, Moroniem i Braciszkiem postanowi? szukać statecznej gospody. Wszędzie przewalały się ogromne tłumy, przepychały się wąskimi uliczkami, czyniły harmider 1 sposobiły się na jutrzejsze krwawe święto. I gdy jedni klęli Janosika i radowali się jego śmierci, inni znowu dobrorzcczyli mu i lutowali serdecznie. Inni jeszcze stali przed ratuszem i słuchali uważnie, bo jakiś kleryk czytał głośno wyrok komi-tatowego sądu liptowskiego, przybity do drzwi ratusza. Ondraszek przepchnął się przez tłum, stanął przed wyrokiem., wypisanym szwabachą na dużej karcie papieru, zaopatrzonej w srogą pieczęć na sznurku. Pieczęć była czarna. Przystąpił bliżej i jął czytać*: Ponewacz predipsany Janossik Tyarchoviensis, zawrnhuee prikazany jak boske, tak też zakon krajnisky, predodveme roky dal se na zboy-stwo, a wudcem, aneb haytmanem takowym se uczinil, ktery stimy towarissy swimi ni. cestach zastawijice, mnohich ludy o statoch, ano y yako se zjehó wlasneho wiznany zda, jeno towariss, kdi on też boi potomny pana Patera z Demaniże Dr istrelily, a bezbożne zamordowały, tak tez jynszich yako jest predipsane ziich skutkuw se dopustil. Protoz pretuk one wełlke zle uezinky, a prikazaniom prestupeny, ma bit na hak 329 na lawym boku prehnuty, a tak na prihlad jynssich takowich zlocziri-cow ma bit zaweseny...' Ondraszek już wszystko wiedział. Wyroku wydanego na starego Uhorczika i Jana Krutnicę nie czytał. A więc jutro Jano-sik ma zawisnąć na haku wbitym w lewy bok! Towarzysze Ondraszka już spali, gdy on jeszcze długo w noc siedział z sądowym pisarczykiem, łakomym na wino, i słuchał relacji z sądowej sali ratuszowej. Pisarczyk bowiem pomagał pisarzowi komitatowemu, przeto wszystko dokładnie widział i słyszał, i stąd też dokładnie mógł wszystko opowiedzieć szlachetnie urodzonemu panu z dalekiego świata. A więc sąd rozpoczął się dnia szesnastego, miesiąca marca, w roku Fańskim 1713. Sądowi przewodniczył wiceżupan Władysław Okołicsany. Potem było jeszcze czterech ławników poza pisarzem komitatowym oraz czterech assessores iurati*. wybranych spośród szlachty liptowskiej. Janosika zaś, Uhorczika i Krutnicę oskarżał publicznie szlachetnie urodzony Aleksander Cemiczky. Janosika bronił z urzędu również szlachetnie urodzony Baltazar Pallugyay. , — Dobrze, dobrze, lecz co dalej! — niecierpliwił się Ondraszek. — Pomaliczku, pane! Pomaliczku! Wszechno po porządku!...3 — mitygował go pisarczyk o malutkiej twarzy, podobnej do zasuszonej śliwki, o chytrych, biegających oczkach, w peruce na głowie, z dużym gęsim piórem za uchem i z dużym drewnianym kałamarzem, dyndającym na sznurku u pasa. Pociągnął spory łyk wina, otarł gębę drobną dłonią, odchrząknął 1 Ponieważ wymieniony Janosik z Trhawy, przekroczywszy tak Boskie, jak i krajowe ustawy, przed dwoma laty puścił się na zbój i wodzem, czyli hetmanem, się mianował, ze swymi towarzyszami prowadził rozbój na drogach, mnóstwo ludzi ograbii i, jak z jego własnego zeznania wynika, jego towarzysz w jego obecności pana Petra z Dernaniże zastrzelił i bezbożnie zamordował, a on sam. jako jest wymienione, innych złych czynów się dopuścił — z powodu więc owych złych czynów i przekroczenia przykazań ma być wbity na hak za lewy bok i tak dla przykładu innych takowych złoczyńców ma być powieszony... 2 (Łac.l sędziów przysięgłych. 8 (Pisarczyk mówi po słowacku:) Pomału, wielmożny panie! Pomału! Wszystko po kolei!... 330 i znowu zaczął prawić z namaszczeniem, przeplatając gęsto swoją relację łaciną. A więc Janosika sławetny sąd komitatowy sądzi3 przez dwa dni na podstawie zasad prawa materialnego, zawartego w księdze pod tytułem: Tripartitum opus iuris consuetudinarii inclyti regni Hungariae. — Niewiele mnie to obchodzi! — zżymnął się Ondraszek. Przypomniał sobie bowiem, że sąd miejski we Frydku również sądził jego Barbarę według Tripartitum, Ho, ho! Obchodzi, aże obchodzi! Bo Tripartitum w pierwszej części, w tytule piętnastym, prawi, że złodzieje, rozbójnicy, łupieżcy, jako też mężobójcy mają być wieszani, łamani kołem, wbijani na pal, bądź ścięci mieczem, a to stosownie do ich przewiny, według uznania sądu. Dekret zaś z roku Pańskiego 1825 dodaje do Tripartitum, że expressis verbis nakazuje oną karę śmierci obostrzyć torturami... — Janosik był torturowany? — zapytał Ondraszek. Naokoło tłoczyła się gawiedź i słuchała pilnie wywodów pisarczyka. Pisarczyk zaś puszył się, przybierał dostojną minę i wciąż przepłukiwał gardło winem. Chrząknął statecznie dla nadania sobie powagi i znowu zaczął. Tak! Janosik był torturowany, chociaż jego zeznania były fassio benevola\ W jednym tylko wypadku złożone zostały fassio torturalis2. Chciano bowiem wymusić na nim zeznania, które usiłował zataić, zbywając pytania sądu milczeniem. Chciano także wymusić zeznania, czy kramarzył z diabłem, czy strzelał do świętej hostii przybitej do drzewa i czy krwią z onej hostii płynącą mazał swój obuszek i krócicę, oraz czy to samo czynili jego kamraci. Czarta to bowiem sprawa, iz nie konten-tując się, że z dopustu Bożego w ciała ludzkie wstępuje, dręcząc je naremnie, jeszcze sobie takie osoby, jak na ten przykład Janosika i jego kamratów, wybiera, czyniąc z nimi wyraźne » (Łac.) zeznaniami dobrowolnymi. * (.Łac.) zeznania na mękach. 331 pactum explieitum1 dla ich próżnej chwały łebo doczesnego zysku, by dusze ich potem snadniej do piekła porwać... — Dobrze, dobrze! — przerwał Ondraszek zniecierpliwiony. — Lecz co dalej? Powiedz nam, skrybo, czy Jamosik przyznał się do onych zarzucanych mu zbrodni? Ha! Diabeł wszystko uczynił, by Janosik okazał się zatwardziałym, i chociaż mu srodze przypalano boki i pięty smolnym łuczywem, naciągano kości i ścięgna i wykręcano ramiona do tyłu, nie przyznał się... A czy szlachetnie urodzony miłość pan wie, jakich zbrodni dokonał wudca Janosik? Pisarczyk roześmiał się tak cieniutkim głosem, że śmiech jego stał się podobny do piania małego koguta. Łyknął znowu spory haust wina i jął teraz klarować, że Janosikowi udowodniono aż dwanaście przestępstw. A jakie to, były przestępstwa? Pisarczyk znowu zapiał kogucim sposobem, co miało oznaczać przekpiwny śmiech. Potem jął czytać z protocol-lum. Oto Janosik zabrał tytoń pocztowemu, który wiózł jaśnie pana Radwańskiego, jadącego do Turcyjej na pogrzeb swego brata. Kamraci zaś zabrali oriemu paliu juki. Zabrał wdowie po takuśkim oficjerze Schardonim dwa stroiki na głowę. Schował je pod kłodą, lecz ukradł mu je jakiś Wałach. Szlachetnie urodzonemu panu Pawłowi Rewai zabrał srebrną szablę, lecz i tę ukradł mu towarzysz idący do Polski, Uhorczik zaś i Chlastjak ukradli onemu panu dwie flinty. A potem ukradł mantylkę żonie parodia podczas jej przeprawy przez Wag poniżej Sokola. Potem jeszcze jego towarzysze obrabowali żydowskiego kramarza Ottlika Sandora. Potem ci sami towarzysze obrabowali niejakiego Wacława Zmeskala. Potem Janosik zabrał pani Ka-force jednego cesarskiego talara. Pod Strecznem zaś Janosik i jego towarzysze napadli na plebana z Orawy i zabrali mu mantylkę i trochę dutków. Plebanowy kapelusz zaś dostał się Uhorczikowi. Potem jeszcze dwukrotnie napadł na żylińskiego kupca, niejakiego Jana Sziposa, zabierając mu garść dutków 1 (Łac.) jawne przymierze. 332 1 płat sukna, za które Janosik dostał siedemdziesiąt złotych od kraj czego w Jabłonkowie. — To był krajczy Marcin Raffaja... — mruknął Ondraszek. Pisarczyk spojrzał bystro na niego, łypnął zabawnie zdumionymi oczami, skulił się i znów jął ślepić w rozwinięty papier, z którego czytał Janosikowe przewiny. — Co to masz? — zapytał Ondraszek, zły na siebie, że niepotrzebnie się zdradził. —- To protocollum... — Wyliczaj więc grzechy Janosika! Pisarczyk nie omieszkał łyknąć wina i znowu zagdakał drewnianym głosem. A więc Janosik i jego towarzysze napadli jeszcze na szlachetnie urodzonego pana Skałkę i zabrali mu zegarek, srebrne łyżki, pałasz, siodło, dolman i juki z konia. Pierścionki też zabrali. Pierścionkami Janosik obdarował frajerki w Tarchowej. Potem jeszcze napadli na kupców jadących z winem. A to było między Ważcem i Szczrbą. Wino wypili z furmanami i poszli. To wszystko... — To wszystko? — zdumiał się niemile Ondraszek. — To wszechno, milost pane!1 — przyświadczył pisarczyk. Dodał jeszcze, że Janosik nikomu żadnej inszej krzywdy nie uczynił, a co do tego mężobójstwa, dokonanego na wielebnym panie z Demanicy, Janosik dowiódł, iż to uczynili jego kamraci. A mianowicie zbójnik Huncaga strzelił do wielebnego pana i to wszystko. — I to wszystko? — zapytał znowu Ondraszek niedowierzająco. — To wszechno, milost pane! — przyświadczył pisarczyk i znowu łyknął wina. Ondraszek zaczął się śmiać długo, chrapliwie. Pisarczyk patrzył zaniepokojony w niego... „Prócz se ten milost pan sme-je?"* —¦ myślał. 1 To wszystko, wielmożny panie! * Dlaczego się ten wielmożny pan śmieje? Śmiech Ondraszka był gorzki i drwiący. A gdy ustał, Ondra-szek nachylił się do pisarczyka i spojrzał twardo w jego rozbiegane oczy. — Czy ty nie łżesz? To są wszystkie przewiny Janosika?... — zapytał. — Na mu duszu, że nelham, milost pane! To wszechnc było...1 — Nie chodził na zamki? Zdobył chociażby jakiś mizerny zameczek? — nalegał Ondraszek. — Nechodil na zamki, milost pane! Okrom toho juhasom owce rzezał, babom kradł plutno...2 Ondraszka znowu porwał śmiech. Śmiech był przykry i rażący. Gay/iedź i pisarczyk patrzyli na niego i pytali się w myślach, dlaczegoż ten cudak śmieje się, aże śmieje... — A chłopom pomagał? Karał... trestał — poprawił po sło-wacku — uherskich panów za to, że krzywdzą słowackiego chłopa? — Ne, milost pane! — bąkał pisarczyk, patrzący już z wyraźnym niepokojem na cudzoziemca. Diabli wiedzą, co to za człowiek. Może w zmowie z Janosikiem? Jakiś zbójec?... — Rozdawał chłopom to, co zabrał panom? Pomagał biedocie? — podjął znowu Ondraszek. — Ano, milost pane! Rozdawał prstene frajerkum...* — To wszystko? Skończyło się na rozdawaniu pierścieni frajerkom? — Ano, milost pane! Ja newim! Ja som przi tom nebyl! On tak rzikal... Janosik...4 — I to był zbójnik? Cha, cha, cha!... — jął się zncwu zaśmiewać Ondraszek. W śmiechu jego wciąż była gorycz i zawód. To on śpieszy dniem i nocą ze swymi kamratami, by wybawić z obieży zwykłego łupieżnika, rozdającego frajerkom pierście- 1 Na mą duszę, że nie łżę, wielmożny panie! To jest wszystko... 2 Nie chodził na zamki, wielmożny panie! Prócz tego rżnął owce juhasom, babom kradł płótno... 3 Tak, wielmożny panie! Rozdawał pierścienie dziewczynom... 4 Tak, wielmożny panie! Nie wiem! Ja przy tym nie byłem! Tak O*i mówił... Janosik... 334 nie... Cha, cha, cha!... — A tamci? Uhorczik i Krutnica? — zapytał, gdy już śmiech zdusił. Był znowu ponury i groźny. Ha! Uhorczik brał udział w grabieży, lecz potem bandę porzucił i bacował na Klenoczy. Za to będzie jutro łamany kołem. Jano Krutnica także brał udział w grabieżach. Pos,a tym napadał na Komory cesarskie i samotrzeć chadzał po liptowskich groniach, i rzezał bacom barany. Za to będzie ścięty mieczem... Także jutro! — Dobrze już, pisarczyku! Dobrze! — mruknął Ondraszek. — Tu masz dukata, wypij wino i wynoś się w diabły! Łapaj!... — i rzucił mu pieniądz. Pisarczyk skoczył i złapał w powietrzu. Popluł trzykrotnie i schował monetę do woreczka. Potem wypił wino duszkiem i wymknął się z izby, cofając się tyłem i kłaniając się bez przerwy aż do drzwi! Za nim poszła gawiedź. Ondraszek został sam. Myśli zwaliły się na niego jak rozjuszone psy. Mocował się z nimi, szamotał, a za oknem ratuszowy zegar wydzwaniał godziny, trębacze otrębywali je na rogach ulic, czasem gdzieś zahukał puszczyk, a miasto spało. Nad miastem wędrował wiatr i pachniał wiosną. W ratuszowej ciemnicy zaś czekali Janosik, Uhorczik i Krutnica swej jutrzejszej śmierci. Ondraszek rozmyślał o ich śmierci. Jak tanio swe życie jutro sprzedadzą! Za kilka talarów, za srebrną szablę, za białogłow-skie stroiki, za kilka pierścieni rozdanych frajerkom... Ze zdumieniem spostrzegł, że narasta w nim jakieś twarde, okrutne postanowienie. Nazajutrz wstał dzień chłodny, posępny, płaczący deszczem drobniutkim jak mgła. Przy mycie na Wagu stały już od świtu ogromne tłumy. Tam bowiem mieli być straceni Janosik i jego dwaj kamraci. Ludzie czekali przeto cierpliwie. Chuchali w dłonie, dreptali w miejscu, pogadywali sennie, opowiadali sobie wzajemnie o swych troskach i mierziączkach. Zbudziły się kawki i jęły kołować nad ratuszowa wieżą. Z omglonych pól nadleciały gawrony i kracząc obrzydliwie, spadały na łąki, kroczyły zabawnie, patrzyły podejrzliwie na ludzkie zbiegowi- 335 sko, kiwały głowami, zrywały się ciężko i leciały na drugą stronę Wagu. Górą szumiał wiatr jakby od niechcenia. Czasem opadał na ziemię, a wtedy wywiewał cierpki zapach kapusty i zjełczałego łoju baraniego, przesycający odzież ludzi. Deszcz prószył spokojnie, sennie, jednostajnie. Cuchy i serdaki. nasiąkały nim powoli, stawały się ciężkie i obmierzłe. Wilgotny, zsiniały ziąb przenikał do ludzkich ciał i kąsał je drobnymi ząbkami. Ludzie stali ponurzy, ich gwar przemieniał się w mruczenie. Jakby gruby, pękaty szum przewalał się w poszyciu leśnym. Przed mostem na Wagu (zebrali się wszyscy Ondraszkowi kamraci. Czekali na swego hetmana. Oto przyjdzie za chwilę i powie, co im wypadnie czynić. Pistolce już zaopatrzyli, naładowali kulami, resztę kuł wsypali do kieszeni nogawek, obu-: szki trzymali w pogotowiu. Juraszek z rozczochraną czupryną, podobną do rudego wiechcia, kurczył się i łypał oczyma nieufnie dookoła. Przyszedł Ondraszek, spojrzał na swoją gromadę i rzekł tylko tyle: — Kamraci! Nie odbijamy JanosikaL. Zdumieli się kamraci. Przecież przyszli do Swatego Mikula-sza, by ratować Janosika! Kiż diabli? Co się stało?... Patrzyli na siebie i jakby wzajemnie chcieli się zapytać, dlaczego ich hetman w ostatniej chwili zmienia postanowienie. Czyżby go lęk obleciał? Czyżby... Jedynie Braciszek pojął Ondraszka. Ujrzał jego nocne zmaganie się z onym ostatecznym postanowieniem: „Nie odbijamy Janosika!..." To było zmaganie się anioła z Jakubem! Całonocne zmaganie. Jakub wyszedł kulawy z tego mocowania... A może to było zmaganie się diabła z Cndraszkiem i diabeł wyszedł zwycięzcą? Jeżeli Ondraszek wyszedł zwycięzcą, jego dusza pozostanie kulawa!... „A może to gęsta Dei per Ondraszek?"1 — zastanowił się głęboko i westchnął nabożnie. A potem jął mruczeć poranne pacierze. 1 (Łac.) dzieła Boga za pośrednictwem Ondraszka. 336 Mijały godziny, tłumy się mnożyły, z miasta śpieszyli mieszczanie, ich baby i dzieci, dzień rósł powoli i przeciera! nawisie chmury, a szarość jaśniała. W miarę znikania szarości i w miarę rzedniejącego siąpania deszczu wzmagał się gwar ludzki. Gawrony, oswojone już z niezwykłym widokiem, podchodziły do ludzi, patrzyły czujnie i wyczekująco, coraz zrywały się z chrapliwym krakaniem i zataczały koła nad tłumem. — Wietrzą żer... — pomyślał głośno Braciszek i przez chwilę śledził ciężki, łamany lot ptaków, zapominając o pacierzach. Stał w gromadzie swych kamratów. Kamraci milczeli. Patrzyli na Ondraszka i dziwili się jego przemianie. To nie jest ten wczorajszy Ondraszek. Jakby poszarzał, płomienie w jego oczach pogasły popiołem zasypane, usta zaciśnięte, stal się odpychający swym chłodem. Bełkot rosnącej ciżby pęczniał. Ludzie się niecierpliwili. Raz wraz z głębi tłumu wytoczył się grubiański śmiech, poparty rubasznym wołaniem i ścigany dziewczęcymi chichotami. Rechot topił się rychło w bełkocie, by wynurzyć się po drugiej stronie ciżby i przewalić jak dudniąca beczka. Wszystko jednak znienacka umilkło, przemieniło się w wyczekującą ciszę, bo z wieży farnego kościoła przyleciał lamentujący płacz konaj ączki. Mały dzwonek, szarpany snadź niecierpliwą dłonią, pojękiwał żałośnie, przyśpieszał swój rytm, zwalniał, rozpływał się\nad miastem i nad ludźmi i przenikał do serca. Serce zaś w tym samym okamztruu skurczyło się boleśnie, gdyż każdy ujrzał siebie samego, wyprowadzanego w tej chwili z ratuszowej ciemnicy. Uciszono się przeio a dziwny dreszcz obłatał wszystkich, bo oto czekać, a ujrzą hajduków wiodących Janosika, Uhorczika i Krutnicę. Ich sromotna tlę. ska i okrutna śmierć będzie dla każdego osobliwym przeżywaniem. Oto zapatrzą się na skon ludzi, którzy umieli się zbuntować przeciwko cesarzowi i panom, ich zakonom i prawem, przeciwko krzywdzie chłopskiej i przeciwko niesprawiedliwej sprawiedliwości. Panowie osądzili ich za to na okrutną śmierć^ Ludzie jęli się wspinać na palce, wyciągać szyje, wskazywać palcami, bo oto z bramy miejskiej wynurzają się hajducy •:; Ondraszek 337 uzbrojeni w giwery i halabardy, w czerwonych portkach, w zielonych kabatach, ze śmiesznymi magierkami na głowach. Idą długim, podwójnym szeregiem, a w środku kroczą sędziowie w czarnych togach, podobni do kalwińskich pastorów w białych perukach. Kroczą poważnie i strasznie powoli. Za nimi idzie jakiś ksiądz w białej komży, z czarną stułą przewieszoną na karku, za księdzem mistrz oprawczy w czerwonym, obcisłym kubraku i w czerwonych spodniach, ze szpiczastą, czerwoną kapuzą na łbie, a za nim kroczą jego dwaj pachołkowie, wiodący na powrozie skazańców. Dzwonek za konających wciąż lamentuje żałośnie, tamci zaś kroczą strasznie powoli, krok za krokiem, powoli, okrutnie powoli. Hajducy jedynie rozsuwają aię na jakąś komendę, rozchodzą żwawo na boki, zataczają wypukły łuk ze swego szeregu, wystawiają halabardy i pchają przed sobą skłębiony tłum. Nastąpiło srogie zamie"szanie, bo hajducy wypierają gawiedź, z tyłu zaś pchają się ci, co radzi by więcej zobaczyć. Hajducy jednak rychło uporali się z ciżbą, dziobiąc upartych halabardami i pomagając sobie przekleństwem w madziarskim języku. Zrywały się teraz piski i wrzaski przewracanych ludzi, klątwy i skargi, lecz w końcu czerń ludzka została wyparta daleko od rusztowania. Uciszyło się jako tako, uspokoiło, gdyż teraz wszyscy już dobrze widzą. Oto sędziowie podobni do kalwińskich pastorów, w białych perukach, z grubymi księgami, trzymanymi oburącz na piersiach, u<=*dwili się przed rusztowaniem. Przez utworzoną przestrzeń «Jzie teraz mistrz oprawczy w swej jaskrawej czerwieni, 7<* nim dwaj pachołkowie, tęgie draby w szarych hajda-werach i ciemnych koszulach o zakasanych rękawach, za nimi zaś na powrozach prowadzeni — Janosik, Uhorczik i Krutnica. — Patrzcie! Patrzcie!... — wołają tłumy i wskazują sobie wzajemnie zbójników. Jacy oni niepodobni do zbójników! Krutnica podobny do skurczonego tłumoka, stary Uhorczik do kościelnego dziada, a Janosik, ten wspaniały Janosik o kasztanowej czuprynie, o wyzywającym spojrzeniu, wlecze się teraz 338 chwiejnie, chromający boleśnie, z wykrzywioną bólem twarzą, ze zgaszonymi oczami, z opuszczoną głową. Potyka się, gdyż stąpa boso, a przypiekane pięty niecą widać przenikliwy ból. Ubrani są wszyscy tylko w spodnie i koszule. Ręce ich związane na przedzie. Sędziowie patrzą na nich i są radzi, że złamali ich pychę, że zamienili ich w nędznych, obolałych żebraków, że wygnali z nich zbójecki hyr. Oto stanie się zadość sprawiedliwości ludzkiej, a co do niebieskiej sprawiedliwości, frasunek 0 nią zostawiają Panu Bogu. Oni spełnili swą powinność. Patrzą więc z zadowoleniem na wlokących się przestępców i wciąż się radują, po niewoli, że pognębili ich ciała, a tym samym pognębili czarta. Ha, stało się zadość ludzkiej sprawiedliwości! Resztę zostawiają Bogu! Niech się przeto Bóg kłopocze o ich potępione dusze!... Pachołcy doprowadzili skazańców do rusztowania. Wywiedli na nie Krutnicę, podtrzymując go pod ramiona, kazali mu uklęknąć, złożyć głowę na pniu. Teraz coś tam gada sędzia. Wyrok czyta. A niech czyta! Już skończył? Ho, ho! Widać, że niewiele miał na sumieniu ten hultaj słowacki. Teraz ksiądz przystępuje 1 gada słowa pocieszenia. Pocieszaj, klecho, pocieszaj! Stoi nisko schylony i gada Krutnicy coś cło ucha. A Krutnica słucha... Teraz ksiądz kreśli nad jego głową krzyż i odstępuje. A więc czas na mistrza oprawczego. Przystąpił do klęczącego skazańca, jeszcze raz pr^echał powoli palcem po ostrzu topora, rozkraczył się szeroko, po^uł w dłonie, roztarł, ujął za stylisko, znienacka wywinął toporem ponad głową i ciął straszliwie. — Ach!... — przeleciał ogromny szum w tłumie. Paphołcy szybko się uwinęli z trupem Krutnicy. Teraz kolej na starego Uhorczika. Pachołcy wywlekli go na rusztowanie. Sędzia znowu bełkotał wyrok, ksiądz stał na uboczu, zakrył dłońmi oczy i szeptał pacierze za konających. A ludzie patrzyli, dech wstrzymywali, czekali w naprężeniu... Mistrz oprawczy ujął ciężki drąg bukowy lekko wyg;ęty. Tłum Już nie widział leżącego Uhorczika, lecz tylko wznoszone raz 33? po raz ramiona oprawózego mistrza, wzniesiony wysoko kół i jego spadanie... Pachołcy szybko uwinęli się z połamanym trupem. Teraz przyszła kolej na Janosika. Pachołcy wprowadzili go na rusztowanie. Z boku rusztowania stał, pal. Na palu, podobnym do szubienicy, wisiał powróz przewleczony przez żelazną witkę w kształcie ogniwa. Na końcu powroza był uwiązany hak. Pachołcy stanęli obok skrępowanego Janosika i czekali. Mistrz oprawczy także czekał. Oto ludzie będą mogli za chwilę podziwiać jego majstersztyk... Sędzia mamrze pod nosem i stęka czytając powoli wyrok z pergaminu, ksiądz klęczy z boku i wciąż szepce pacierze w dłonie, a ludzie znowu wstrzymali dech i patrzą. Boże, jak to długo trwa! Sędzia skończył nareszcie. Ksiądz, wstał i przystąpił do Janosika. Coś z nim gada. Janosik patrzy na Tatry i nie słucha. Ksiądz swoje, a Janosik swoje... Widać jednak, że tknięty jakimś słowem księdza, bo odwrócił się powoli i spojrzał w jego oczy. Ksiądz podaje rou krzyż, do ust przytyka. Janosik całuje krzyż... Jak to wszystko długo trwa!... Janosik znovni patrzy na Tatry. Bielą się w lodach i śniegu. Chmury ju* się przetarły. Czasem wyjrzy słońce... Ksiądz skończyć przystąpił mistrz oprawczy. Zdarł koszulę z Jju-iosika. I teraz dopiero wszyscy ujrzeli, że Janosikowe boki to wielka, czerwona rana... Pachołcy wloką Janosika do pala. Przytrzymują mocno, w bok przechylają. Mistrz oprawczy ujmuje hak, przez chwilę jakby się namyślał i znienacka, nagłym skurczem ramienia, wbija Janosikowi pod czwarte żebro. Janosik zawył przeciągle... Pachołcy szybko poskoczyli do pała, ujęli za koniec powroza, jęli ciągnąć, Powróz wyprężył się gwałtownie, szarpnął. Janosik po raz drugi zawył... Wycie jego świdruje, przeraża... Zwala się skazaniec, lecz nie upada na podłogę rusztowania, bo wyprężony powróz podciąga go powoli pod poprzeczne ramię szubienicy. Zawisł wreszcie. 340 Pachołcy owinęli koniec powroza koło podstawy pała, odstąpili. Janosik wisi na haku jak skulony zwierz, wije się, rzuca, ryczy chwilami, chwilami stęka, usiłuje sięgnąć skrępowanymi dłońmi do haka, znowu się ciska... Powoli się ucisza... Kołysze się na haku. Opuszczona głowa zwisa bezwładnie. Kasztanowe kędziory spadają mu na oczy. Wciąż się kołysze i stęka. Patrzą wszyscy i patrzą, i jakby własnym oczom nie wierzą. Cisza ogromna, tylko tyle, co to rytmiczne stękanie ludzkie i ten ponury wrzask krążących gawronów. Znienacka z tłumu wyleciał głos Braciszka: — Proficiscere, anima christi?na, de hoc corpore...1 Słowa, z początku powoli skandowane, jęły przybierać kształt posępnej melodii. — In nomine Dei Patris Omnipotentis... qui te creavit... — ćpiewał już Braciszek donośnym głosem, a wszyscy jęli się oglądać i dziwić obdartemu mnichowi, który w zapamiętaniu, tapatrzony w lecące nad nim obłoki, stoi i śpiewa ze wzniesionymi ramionami. — In nomine Jesu Christi... Filii Dei viri... ciui pro te passus est... In nomine Spiritus Sancti, qui in te ciTusus est...2 —¦ Wariat! — jęły się zrywać wołania. — Skończ, klecho! — krzyczeli inni. — Spokój! — wrzeszczeli jeszcze inni. Nastał teraz wielki zamęt, zrywały się coraz większe wołania, wydziwiania na obłąkanego mnicha. Ktoś z zapalczywszych Jiił się przedzierać do niego, by go trzasnąć lagą po łbie, lecz drogę zastąpił mu jakiś ponury Wałach i łypnął oczami. Oczy liyły straszne. Tamten popędliwiec skurczył się i utonął w tłumie. Napastnika odpędził wzrokiem Moroń. Ludzie zaś, stojący i rrrdaleko, zauważyli, że śpiewający mnich otoczony jest jakimiś bcymi ludźmi,, przebranymi za Wałachów, że przewodzi im 1 (ł.ac.) Wynijdź, duszo chrześcijańska, z tego ciała... 1 (hac.) W imię Boga Ojca wszechmogącego... który cię stworzył... H Imię Jezusa Chrystusa... syna człowieczego... który za ciebie cierpiał... W linie. Ducha Świętego, który na ciebie zstąpił... 341 nieznany młody człowiek o hyrnym wyglądzie, w ubraniu kupca, że wszyscy patrzą wilkiem i że jeden i drugi trzyma w kieszeni pistolec, gdyż kolba wynurza się spomiędzy palców. Na haku zaś męczy się Janosik. Ludzie patrzą na jego mękę. Podle rusztowania stoją hajducy z giwerami' wymierzonymi w napierający tłum i z wystawionymi halabardami. — Ondraszku! — szepce z pasją Moroń. — Prowadź nas na, hajduków! Prowadź!... Ondraszek milczy ponury. Jakby nie słyszał. Braciszek teraz nuci jakiś straszny psalm: ' — De profundis clamavi ad te, Domine... Domine, exaudl vocem meam... Exi, anima christiana!...1 — Ondraszku! Prowadź! — krzyczy już Moroń i szarpie go sa ramię. Ondraszek nie słyszy. Ferdinando, Rużiczka, Cygan Marko i kilku istebniaków — również nalegają. Ferdinando jest zmieniony, zagryza usta, zaciska pięści. Cygan wykrzywia twarz w bolesnym skurczu-Dlaczego Ondraszek nie każe mu grać na flecie, by ludzie popadli w obłąkany taniec? Rużiczka nie patrzy na konającego Janosika, odwraca głowę i jąka się, gdy namawia Ondraszka, by się rzucić na hajduków i odbić Janosika. — Cicho! Co zdziałacie, wy głupi? — mówi do nich Ondraszek z przerażającym chłodem. —¦ Hajduków nie pokonamy... Siła ich... A Janosik kona... Istotnie Janosik kona na haku. Jak ogromny robak nadziany na szpikulec. Tłum zaś stoi urzeczony. Powoli milknie, tylko słucha w trwodze strasznego stękania na rusztowaniu. Mistrz oprawczy stoi, niedbale oparty o pal, i patrzy obojętnie na mękę skazańca. Albo mu to pierwszyzna? Ilu już takich hultaje nawieszałL. Z boku usiedli pachołkowie i czekają na sk Janosika. Gapią się na ludzi i uśmiechają niemrawie. Ich gęl podobne do diabelskich maszkar. Pod rusztowaniem stoją 1 (Łac.) Z głębokości wołałem do ciebie, Panie... Panie, wysłuchaj głosu mego... Wynijdź, duszo chrześcijańska!.- 342 ,-anowie z komitatowego sądu i czekają na dokonanie sprawiedliwości. Niecierpliwią się, bo Janosik zbyt powoli kona... Nastała wielka cisza. Ta cisza przeraża bardziej aniżeli stękanie i miotanie się konającego Janosika. I dlatego już nikt nie .sprzeciwia się, gdy z grupy owych dziwnych Wałachów beskidzkich wysuwa się ten sarn mnich, klęka, wznosi dłonie do nieba i zaczyna powtarzać z uporem, jakby dłońmi walił do zapartej bramy: •— Exi, anima christiana, de hoc corpore! Exi, anima christiana, de hoc corpore!...1 „Z Bogiem się wadzi o jego śmierć... —• każdy myśli, a przerażenie jeży mu włosy, ciarki zaś przebiegają ciało. — Boga prosi o rychłe skonanie Janosika!..." Minęło wiele chwil. Cisza wciąż trwa, tylko Janosik raz po raz stęka i miota się, ale coraz słabiej, a obłąkany mnich odprawia swe ponure egzorcyzmy. Powtarza bez przerwy swoje wołanie, domaga się, by dusza opuściła ciało Janosika... Janosik kona strasznie powoli. Ludzie patrzą i milczą. Gawrony wrzeszczą, bo wietrzą krew i trupy na rusztowaniu. Kołują i wrzeszczą... — Exi, anima christiana, de hoc corpore! — powtarza uporczywy Braciszek. Wzniesione ramiona już mu omdlewają, przeto Moroń i Ferdinando podtrzymują je i patrzą ze wszystkimi na rusztowanie w oczekiwaniu miłosierdzia Bożego. Nie ma miłosierdzia! — Exi, anima christiana, de hoc corpore! — skamle Braciszek już ochrypły. Ludzie podchwytują jego słowa i powtarzają. W owym powtarzaniu jest jakieś ponure samobiczowanie. — Exi, anima christiana, de hoc corpore! — rośnie wołanie w tłumie. — Exi, anima christiana, de hoc corpore! — wzmaga si<* wołanie wszystkich. 1 (Łac.) Wynijdź, duszo chrześcijańska, z tego dała! Wynijdź, du*a> chrześcijańska, z tego ciała!™. 343 Ludzie klękają w błocie, wyciągają ramiona w niebo i skamlą,; i dobijają się próżno do Boga, by wyprowadził duszę z Janosi-kowego ciała... Obłęd ogarnia ciżbę. Opierają się poniektórzy, mocują, 'ecz i oni w końcu klękają, wznoszą ramiona i przyłączają swoje wołania do zestokrotnionego chóru błagalnego. Klękają nawet sędziowie i panowie, klękają mieszczanie, klękają baby i dzieci. Wołanie przechodzi w piskliwe zawodzenie. Już teraz wszyscy wykrzykują owe straszne egzorcyzmy. Przewodzi im Braciszek. — Dosyć! — krzyknął nań Ondraszek, gdy krzyk dochodził do ostatnich granic. To już nie jest wołanie! To wycie, przeciągłe wycie, od którego można oszaleć. Braciszek, jakby zbudzony, spojrzał nieprzytomnie na Ondraszka. Ucichł, lecz teraz tłum krzyczy za niego; — Exi, anima christiana, de hoc corpore! Exi! Exi!... — Twoje skamlanie nie pomoże! — woła Ondraszek, by przekrzyczeć tłumy. — Janosik będzie jeszcze długo konać. Oto masz pistolec! Ciebie hajducy przepuszczą, boś mnich... Wyręczysz Boga, jeżeli podejdziesz do Janosika i ubijesz!... I Ondraszek wkłada pistolec w dłonie Braciszka, podnosi go z klęczek, wypycha. Braciszek wstaje, kroczy między krzyczącym tłumem, przechodzi przez szeregi zgłupiałych hajduków, rozpycha sędziów i panów przed rusztowaniem, wstępuje powoli po schodach, staje na rusztowaniu. Pachołcy patrzą na niego zdumieni, patrzy zdumiony mistrz oprawczy. Braciszek podchodzi do Janosika. Podnosi pistolec. Janosik przechyla głowę ostatnim wysiłkiem i szepce błagalnie: — Wody... Wody... Braciszek widzi jego okrutną mękę. Twarz wykrzywiona, usta szare, zapadłe oczy... — Wody... — szepce Janosik. Braciszek opuszcza dłoń z pis+olcem. Podaje go mistrzowi oprawczemu i ciska tylko jedno słowo: — Dobij! 344 Wie że kat nie odmówi jego żądaniu.** Mistrz oprawczy przyłożył pistolec do głowy Janosika, pociągnął za kurek. Klasnął strzał. Jakby ktoś w dłonie klasnąt Janosik drgnął gwałtownie i skonał. A było to dnia osiemnastego, miesiąca marca, roku ł-aa skiego 1713. ¦H ETMANOWA ISCIZNA ¦chnący mrok spływał z lasów 1 ekki, pa- ___j__, ____„ opi-y wen z. lasuw i zatapiał dolinę Olzy Brzoza na polanie wciąż jeszcze bieliła się w słonecznej pożodze dogasającej na skraju nieba. Pożoga powlekała się popiołem, słońce już dawno poszło spać, ptaki już dawno 348' poszły spać, w dolinie rozżegały się malutkie światełka, tylko brzoza na polanie jeszcze się bieliła. Mrok w dolinie Olzy nasycał się nocą schodzącą powoli z gwiazd po wschodniej stronie nieba. Z ogniska, na kilka stajań od brzozy-młoduchy, leciały pod niebo iskry, zakreślały stromy łuk i spadały powoli na ziemię. Zanim spadły — gasły. Brzoza-młoducha była śliczna. Ondraszek rozmiłował się w niej od chwili, gdy ujrzał pod nią Barbarę. Barbara oparła się ramieniem o jej smukły pień i patrzyła w dolinę. Spod brzozy-młoduchy ludzkie oczy mogły wędrować daleko, szeroko. Naokoło rozwarł się jedlinowy bór, otoczył ją zwartym, czarnym, szumiącym tłumem, a każda jedia była podobna do człowieka, który stanął zdumiony i pogiąda aa brzozę-młoduchę. W borze przelewały się szumy, szumy zaś były nasycone młodym słońcem, wiosną, zapachem rodzącej riemi i tęsknotą. Barbara czuła tylko tęsknotę. Czekała dzień jeden, czekała drugi, czekała trzeci, aż dopiero' na czw.arty dzień wyłonił się z doliny Ondraszek ze swoimi kamratami. Nie dostrzegła go w pierwszej chwili, bo patrzyła w dolinę, dolina zaś była wypełniona jej myślami. Ondraszek z boku nadszedł, rozsunął chojary, stanął olśniony. Oto w słońcu stoi jego dziewczyna, smukłonoga i czarnowłosa Barbara w hajdukowym stroju, podobna do słowackiej Viii. Brzoza-młoducha rozjarzyła się nad jej czarną, pacholikową czupryną, jak jasnożółty obłoczek, podobny do westchnienia. Tylko czekać, a nadleci szum z lasu, przemknie wichrem i zdmuchnie obłoczek. Nie zdmuchnie!... Westchnienie Ondraszkowej dziewczyny, przemienione w jasnożółty, subtelny obłoczek, uwikłało się w cieniutkich, czarnych prątkach białej brzozy-młoduchy I teraz szemrze. Barbara posłyszała szelest rozsuwanych chojarów. Spojrzała, skupiona w sobie, jakby spodziewała się ujrzeć wilka o we-rednej mordzie łebo ospałego jeszcze niedźwiedzia, chudego i ponurego. Ujęła bezwiednie za kolbę pistolca. Ulga spadła na 34? nią ogromnymi, słonecznymi skrzydłami, bo oto widzi On-draszka. Boże, jaki on śliczny! A potem siedzieli oboje pod brzozą-młoduchą. Braciszek usiadł opodal na kamieniu i mruczał znowu swoje pacierze, wszyscy zaś kamraci rozeszli się po borze, czujni na gwizd swego hetmana. Nie poszedł z nimi rudy Juraszek. Legł na upłazie pod lasem i ślepił spode łba na swego hajtmana Ondraszka. Na Juraszka zaś ślepił spode łba Braciszek mruczący pacierze. Pomiędzy święte słowa wtykał swoje przewidujące myśli. Bo oto przechera stodiabelska, Juraszek o judaszowym łbie kudłatym, oblicza z pewnością w tejże chwili, co by mógł nabyć za cesarską nagrodę, za owych sto talarów, wyszypłanych z cesarskiej szkatuły w Wiedniu. Piekło nabędzie, a nic inszego! Braciszek wie dobrze... Ho, ho! Braciszek wie bardzo dobrze, że Juraszka korci Ondraszkowy obuszek, który leży na trawie przy nodze Barbary. Strzeliłby Juraszek do swego hajtmana, iecz lęka się, przechera stodiabelska, że Ondraszek złapie kulę w locie i ciśnie w judasza!... Zdzieliłby go własnym obuszkiem, lecz wie dobrze, że śmierć jemu pisana pierwej, nim ostrze obuszka dotknie czoła Ondraszka. Przypomina sobie pewnie, jak to prawił Braciszek. „Ondraszka można zabić tylko jego własnym obuszkiem, jeżeli go odda po dobrej woli..." Teraz zastanawia się może, czy skutkowałoby cięcie Ondraszkowym obuszkiem, gdyby go wziął ukradkiem, nie po jego dobrej woli... Braciszek mruczy przeto pacierze, a w pacierzach prosi Boga, by diabli wzięli Juraszka, jeżeli istotnie w swym sercu „nosi myśli o zdradzie! Braciszek nie wierzy mu bowiem, nie wierzy!... Braciszek siedzi skulony w swym wyszarzałym habicie, podobny do zezowatego kota mruczącego. Kot jest raczej szary aniżeli brązowy. Habit Braciszka zdołał już bowiem wypłowieć na słońcu i w deszczach, poszarpać się u dołu, zaświecić dziurami na łokciach. — Braciszku, ściągaj swój habit, załatam ci go pięknie — mówiła nieraz Barbara, gdy Braciszek czuwał nad jej zdrowiem w Gągorowej chałupie pod Baranią. 348 — Niewiasto! Nie kuś mnie do grzechu! — odpierał Braciszek i żegnał się nabożnie. — Nie kuszę, tylko mierzi mnie, żeś tak chaternie obleczony. — Święty Franciszek też chadzał chaternie obleczony, a nikt mu nie łatał dziur w habicie. — Nie mogę na ciebie patrzeć! — Tym lepiej, niewiasto! — wzdychał Braciszek, rad wielce, że nie ulega pokusie. Lękał się bowiem urody Barbary. Diabeł nie śpi, ponuka wszelijakimi sposobami do grzechu, trzeba się strzec... Czasem Barbara usiłowała go omamić na inny sposób. Tak mu się przynajmniej wydawało. Oto sto bied miał z nią, gdy go jednego razu zagadnęła: — Braciszku! Ty nie jesteś dobrym człowiekiem. — A dlaczego? — zdumiał się Braciszek. — Bo ty przecież doniosłeś Ondraszkowi, że graf Prażma wy jechał na polowanie, ty go sam ścigałeś, a przecież wiedziałeś, że Ondraszek łebo jego kamraci łacno mogą go ubić... A co wtedy? Ty miałbyś na sumieniu jego śmierć... A zawsze powiadasz, że Ondraszkowi i jego towarzyszom nie wolno nikogo ubić, że to grzech... Ha, widzisz! Zmarkotniał w pierwszej chwili, zamyślił się. Wszak Barbara poniekąd słusznie gada. Rychło jednak umiał się wykręcić. — Niewiasto! Niewiasto!... — zaczął kaznodziejskim sposobem. — Włosy odcięłaś, że wyglądasz jak podskubana kura, a rozum twój wciąż krótki! Dlatego naprowadziłem Ondraszka na hrabiego Prażmę, by wymusić na nim to, co wymusiłem. — A gdyby go byli ubili? — Kto? — Towarzysze. Wszak Ondraszek obiecał garść dukatów temu, kto go ubije... Widzisz! — Anioł Stróż strzegł grafa Prażmę przed zbójnickimi kulami. I Anioł Stróż strzegł go przed rogami jelenia. I Anioł Stróż wiódł'nas po jelenich śladach, by wybawić grafa z obieży... — Cyganisz, Braciszku! — śmiała się Barbara. Jej czarne oczy gorzały, jej uśmiech był drapieżny. Istna pokuśnica! Bra- 349 ciszek jął szybko odmawiać jakieś akty strzeliste, by nie ulee jej urokowi i by nie dopuścić do siebie zdrożnej myśli. -— Żeby już Ondraszek przyszedł i wziął ją precz ode mnie! — mruczał, Barbara zaś śmiała się cichutko, zwycięsko. Jakby perełki sypały się na srebrny talerz... — Ale wszystko dobrze się skończyło! — rzekł wreszcie Braciszek. I rad był ogromnie, że wszystko dobrze się skończyło, Barbara przestała chichotać, perełki przestały spadać na srebrny talerz. Spoważniała. — Tak, Braciszku! Graf nas nie ściga, graf chroni Ondraszka,,., — No, widzisz, ty kozo! — mruczał udobruchany Braciszek. Potem znowu mijały dni pełne białej wichury, zawiei śnieżnych, stękania lasów i pohukiwania diabłów koło GągoroweJ chałupy podczas długich nocy. A potem jeszcze nadleciały ciepłe wichry i przyniosły zapowiedź wiosny. A potem jeszcze przyszły dni, w których trzeba było patrzeć na śmierć Janosika, Uhorczika i Krutnicy. Uhorczik i Krutnica rychło zakończyli swój zbójnicki żywot, tylko Janosik... Braciszek kurczył się bezwiednie na wspomnienie owego przeraźliwego obrazu i wielbił w duchu Ondraszka, że posłał go z pistolcem, by dobić konającego Janosika! Nie dobił, bo... Tamten prosił o wodę... Dobrze, że to uczynił mistrz oprawczy... Tylko że'Ondraszkowi coś się stało. Wracał od Swatego Miku-lasza ponury i milczący. Wiódł swoich towarzyszy, lecz z nikim nie gadał. Wadził się tylko ze swoimi myślami. Odpędzał od siebie nawet Braciszka. Chciał być sam... Braciszek wie, dlaczego hetman chciał być sam. Braciszek dużo wie... Ondraszka gryzło sumienie, że pozwolił tak marnie zginąć Janosikowi. Przeraziła go owa śmierć... — Nie przeraziła mnie jego śmierć... ¦— posłyszą! Braciszek w tej chwili słowa Ondraszka, wyrzeczone przed Barbarą półgłosem jak przed księdzem na spowiedzi. W słowach była straszliwa otchłań. De profundis... W otchłani kłębiły się umęczone ludzkie myśli. Ondraszek szuka ratunku u Barbary... —-Nie przeraziła mnie jego śmierć... — puwtarza cicho Ondraszek,, nachylony do Barbary. 350 Barbara, stężała w jego ramionach, patrzy nieruchome kit ponad sobą, serce jej umarło, bo widzi śmierć Ondrs — ...tylko przeraziła mnie straszna krzywda, Barbaro. — Jaka krzywda, Ondraszku? — szepce dziewczyna i| w jego oczy, z dłońmi splecionymi na jego karku. — krzywda? — Mogłem go uratować, lecz wzgardziłem nim, gdy sarczyk komitatowego sądu wyliczył jego przewiny... Śml przewiny! I ja uwierzyłem pisarczykowi. I gdy patrzyłel śmierć Janosika, żal mi było, że go nie ratowałem z obU Już było wtedy nieskoro... Konał! Nie, Barbaro!... — szepr gwałtownie i przytulił głowę do jej piersi. Barbara głaskała go po włosach i szeptała: — Cicho, cicho, cichutko, mój Ondraszku!... Dłonie jej były białe i lekkie. Muskały rozwichrzone, czarne kędziory Ondraszka, Ondraszek zaś uciszał się pod tym głaskaniem, uciszał... — I w owej chwili dostrzegłem straszną niesprawiedliwość — zaczął znowu. Głos jego był już spokojny, lecz cichy, a szeptane słowa wciąż przypominały spowiedź wielkiego grzesznika. — Widzisz, Barbaro... Dostrzegłem, że są dwie sprawiedliwości na świecie. Jest sprawiedliwość pańska i sprawiedliwość chłopska. Może to źle powiedziałem. Są dwie sprawiedliwości na świecie. Jedna dla panów, druga dla chłopów. Ta sprawiedliwość, dla której konał Janosik, to była sprawiedliwość dla chłopów, wymyślona przez panów dla nas... — Tyś pan! — przerwała mu Barbara. — Jam chłop! — warknął Ondraszek. — Nie gniewaj się, Ondraszku... — i znowu białe dłonie, podobne do płatków lilii, jęły głaskać głowę Ondraszka. — Gdy pan zamorduje chłopa, to nic! Gdy pan okradnie chłopa, to nic! Gdy pan przez całe życie krzywdzi chłopa, to wciąż nic!... A gdy chłop... Ha, na haku za postrzednie ziobro powieszą! Niech kona jak robak... A mogłem go wyzwolić... Mogłem go wyzwolić... — jął powtarzać w bolesnym zapamiętaniu. " ' 351 Braciszek wstał i odszedł. Oto Ondraszek kaja się przed umiłowaną istotą za swoją wielką przewinę. Niech się kaja! I niech mu Barbara zdejmie z serca owo okrutne brzemię. Niech ga rozgrzeszy. Niech go jej miłość rozgrzeszy... A że Braciszek] wierzył, iż to się stanie, jął przeto z wiełkiej radości buczeć jakiś j dziękczynny psalm króla Dawida. Od onej osobliwej chwili minęło sporo dni. Przyleciały jeszcze raz czarne wichry, stary słowacki Czier-i nokniażnik wściekł się, bo nasłał z tatrzańskich szczytów na-remną zawieruchę śnieżną, zawierucha zaś spadła w lasy, spędzała z całego świata regimenty diabłów, diabły gziły się, łamały lasy, prały śniegiem i wyganiały wiosnę. Załamała się złość Cziernokniażnika, wróciła wiosna. Była jeszcze trochę wystraszona i blada ze wzruszenia, lecz z dniem każdym rosło jej panowanie na ziemi. Zbójnicy powyłazili z góralskich chałup i wystawiali swoje nie golone gęby na słońce, pociągali nosami, smakowali pachnące powietrze i powiadali: — Wiosna idzie. — Idzie wiosna na isto! — potwierdzali inni. Wylazł z Gągorowej chałupy kudłaty Braciszek. Wyszła z nim Barbara. Ondraszka nie było. Obchodził frydeckie państwo, zapuszczał się w dolańskie dziedziny, a towarzyszył mu umiłowany przezeń Juraszek i czujny Moroń. Chyba Moroń potrafi ustrzec Ondraszka... Barbara z Braciszkiem usiadła na ławie pod słoneczną ścianą i patrzyła w idącą wiosnę. I nie wiadomo kiedy zaczęli mówić o Ondraszku, o jego planach. Braciszek w czasie swej wędrówki przez Słowaczyznę do Swatego Mikulasza zdobył spory obraz bez ram, przedstawiający Michała Archanioła na czele ogromnego hufca aniołów, ścigających diabłów. Diabły uciekały przerażone z zadartymi ogonami, Michał Archanioł zaś prał je po łbach, po zadach, gdzie popadło, ognistym mieczem. Pomagały tnu walnie pomniejsze aiioły z mieczykami, ba, nawet ze srogimi lagami. — Widzisz, niewiasto! — tłumaczył Braciszek Barbarze. — 352 Ten obraz przedstawia patrona zbójników, świętego Michała Archanioła, pogromcę diabłów. Diabły uciekają, a Michał Archanioł wali je, aże wali swym mieczem... Nauka chrześcijańska, niewiasto, z tego świętego obrazu taka... Jak ten Michał Archanioł pognębił ganiebnie diabły, tak Ondraszek pognębi panów. Panowie to są te szpetne diabły % zadartymi chwastami. Michał Archanioł to nasz hetman Ondraszek! A te wszystkie anioły to Ondraszkowi zbójnicy i poruszone chłopstwo... Barbara słuchała przejęta. Istotnie: śliczny ten Michał Archanioł z ognistym mieczem i bardzo podobny do jej Ondraszka. Gdyby Ondraszka odziać w taki pancerz, przyprawić mu skrzydła do ramion i miast obuszka włożyć do ręki ognisty miecz, będzie to istny Michał Archanioł. Śliczny Michał Archanioł... Zbójnicy nie są wprawdzie podobni do aniołów, lecz to nic nie szkodzi. A te diabły istotnie przedstawiają panów. O, ten stary diabeł z krzywymi nogami to chyba graf Prażma. A ten brzuchaty, co się tak śmiesznie przekopyrtnął, to chyba burgrabia zamkowy. No nie? A te insze diabły to są wszystkie pany z całego świata... Ondraszek ich gromi!... Oczy Barbary gorzały z radości, wpatrując się z lubością w Michała Archanioła. — A gdzie jestem ja? — zapytała w końcu, podnosząc wzrok aa Braciszka. — Ty jesteś tu! — rzekł Braciszek z uczoną miną i wskazał aa mniejszego anioła, polatującego wdzięcznie z boku. — Ale on ma jasne włosy... — Każdy anioł ma jasne włosy! — ...ja zaś mam czarne. — Nie kłopocz się, Barbaro! Gdy staniesz się aniołem, to twoje włosy także będą jasne. — Na isto? — Jako powiadam. Na mu duszu! — zakończył po słowacku. Barbara z wielkiej radości nachyliła się szybko, ujęła Braciszka za ramiona i pocałowała w usta. Braciszek żachnął się tak mocno, że spadł z ławy, a Barbara uciekła zanosząc się śmiechem. Wielkie perły spadały gęsto na srebrny talerz. Bra- Ondraszek 353 ciszek zasię spluwał, wycierał usta rękawem i szeptał jakieś nabożne zaklęcia. To działo się dawno. Dzisiaj zebrali się kamraci i obsiedli w krąg ognisko. Biała brzoza-młoducha ledwie że, ledwie jarzy się bielą w mroku. Zwołał wszystkich Ondraszek, kazał się zebrać na polanie pod brzozą-młoduchą. Powiedział, że dzisiaj o zmroku przyjdą do niego ludzie z doliny. Chodzi o zbójnicką naradę. Podejmie wielką rzecz. Jaka ona, nie wie jeszcze dobrze. Przyjdzie pater Foldyn z Istebnej, przyjdzie chłop Pindnr spod Frydku, przyjdą może jeszcze insi... Braciszkowa to robota. Braciszek zaszedł bowiem z Ondraszkiem na szczyt Jaworowego. Barbara była z nimi. Stanęli i patrzyli w dolinę przed sobą. Dzień był słoneczny. Środkiem doliny czołgała się rzeka Olza, łuszczyła się w słońcu srebrem, podobna do węża Złoto-głowca z Goduli, a po jej obu brzegach czerniły się chłopskie chałupy. Ondraszek stał długo i dumał. Potem jął mówić. Nie wiadomo, czy do siebie, czy do Barbary i Braciszka. Oto przed nimi szląska ziemia. Przewalały się tędy przez wiele wieków zbrojne kupy przeróżnego żołdactwa, ciągnęli Tatarowie podobni do pokurczonych diabłów, ciągnęli Szwedo-wie z kozimi bródkami, wałęsali się Brandenburczycy patrzący wilkiem spod żelaznych okapów hełmowych, zapuszczali się Turkowie, grasowali polscy Lisowczycy, docierali Madziarzy, rozbijali się Rakuszanie, szli tędy husyci, prawdziwe chłopskie wojsko czeskie prowadzone przez jednookiego Jana Żiżkę, wędrowały jeszcze insze nacje, Piastowie zaś i szląscy panowie kramarzyli ziemią, wymierali, przychodzili cudzoziemscy panowie i znowu kramarzyli, a chłop szląski był wciąż tym samym otrokiem, jak ongiś za Piastów, tak teraz za rakuskich Habsburgów. Oto przed zbójnikowymi oczami rozłożona ziemia szląska. Płynie pofalowana, podobna w swej urodzie do urody Barbary, gdy zamyślona marzy o miłowaniu zbójnickiego hetmana On-draszka... Ondraszek, wsparty prawą dłonią na obuszku, lewą uczynił daszek nad oczami i patrzył. Podobny w tej chwili do wodza, 354 r.róry bierze w posiadanie oną ziemię w dolinie, z jej wszystkimi ludźmi, z rzekami, uroczyskami, lasami i polami. I 2 jej < liłopską biedą... Drobny wiatr czesze soKole pióro na Ondrasz-kowym kołpaku i głaszcze po twarzy jak dłoń Barbary. Dłoń Barbary jest biała, miękka i ciepła. Pachnie rodzącą ziemią... — Braciszku! — ocknął się Ondraszek z zadumy. — Pójdziesz w dolinę! — Pójdę, hetmanie. — Dowiesz się, co ludzie mówią o mnie! — Dowiem się, hetmanie. — Zajdziesz do Pindura pod Frydkięm i do patra Foldyna w Istebnej! — Zajdę do Pindura gadającego przysłowiami i do patra Foldyna gadającego uczenie. — Powiesz, żeby przyszli do mnie w ostatni dzień nowiu... Pod brzozę-młoduchę. — To będzie za tydzień. — Za tydzień! Niech przyjdą z tymi, co chcą iść ze mną... — Uczynię, hetmanie. — Idź! — Idę! I poszedł Braciszek w dolinę. Wrócił przedwczoraj, dzisiaj w nocy zaś przyjdą tamci. A co mówią ludzie? Ludzie czekają... Ludzie niecierpliwie czekają, dobrorzeczą Ondraszkowi, wyglądają jego zejścia w dolinę, ostrzą siekiery, bruszą tęgie noże, nabijają cepy krzemieniem i wciąż czekają... — Może już niedługo... — rzekł tylko Ondraszek, gdy Braciszek wszystko mu opowiedział. — A co graf Prażma? — zapytał jakby od niechcenia. — Graf Prażma w rozterce. Przychodzą pisma z cesarskiej kancelarii z Wiednia i nakazują łapać Ondraszka. Pyta się ra-kuski cesarz: „Coś ty za namiestnik mój, jeżeli hultaja Ondraszka nie możesz ująć?..." Graf Prażma obwinia diabłów i chłopów, że w komitywie z Ondraszkiem, że niesposób go ująć. Cesarz pan grozi i wali pięścią w stół, i nowe pismo każe skrybie do swego namiestnika pisać. Powiada w nim, że pogniewa się *" 355 i przepędzi namiestnika, jeżeli do świętego Michała nie ujmie on Ondraszka. Namiestnik, graf Prażma, łbem wali o ścianę, rozpacza i parol szlachecki, i przysięgę złamać zamierza. Nie uczyni jednak tego, bo... — Bo co? — ...bo tamta diablica, grefina Lizetta, nie pozwala... — Kto? — zdumiał się Ondraszek. — Grefina Lizetta. — Milcz, klecho! — warknął Ondraszek i zacisnął obuszek w dłoni. Braciszek nie zamilkł- Przeczekał chwilkę, aż się Ondraszek wysapie, a potem dodał: — Rozmawiałem z grefina Lizetta. Chce przyjść do ciebie w góry... — Niech się tylko opoważyl... :— I ja jej to samo rzekłem, hetmanie. Lecz jak to baba. Ja swoje, a ona swoje. Załamuje ręce, płacze, po rękawie mnie, brudnego i kudłatego mnicha, całuje, jakiś złoty kielich mi przyrzeka i napiera się naremnie, by ciebie zobaczyć. Powiada, głupia, że nie może żyć bez ciebie. Zakląłem po łacinie, żeby j& wszyscy diabli wzięli, lecz ona rozumie po łacinie... — No i co? — Wyrzuciła mnie za drzwi. Z biedą uciekłem z zamku... Gdyby nie moja mnir«a sukienka, szpetnie byłoby ze mną... Ceklarzowi, który mnie złapał za kark, rzekłem słów kilkoro 0 wiecznym potępieniu, przeżegnałem go i ceklarz padł na kolana przede mną, a ja w nogi! Grefina Lizetta, wymalowana 1 pachnąca, że aż w nosie wierci, w szerokiej sukni szumiącej. a z odsłoniętym grzesznie łonem... — Toś także zauważył? —- zapytał Ondraszek przekpiwnie. — Zauważyłem, hetmanie, bo koło niej pełno diabłów, które odegnały Anioła Stróża, strzegącego mego wzroku i myśli. Otóż owa diabelska stwora, iście Lucyperowa córa, rzekła, że znajdzie godniejszego posła do ciebie. Ondraszku, godniejszego ode mnie, cuchnącego mnicha kudłatego... Tak rzekła. Tupała nogami, ciskała się, szukała kozika jakiegoś... Na stole leżał 356 'uciała mnie snadź pchnąć nim pod żebro! Powiadam ci, het-mie, Lucyperowa to córa... Lecz jeszcze nie ze wszystkim tępiona, jeszcze Anioł Stróż czasem do niej ma dostęp, jeżeli j podszepnął radę, by hamowała starego dziada, grafa Prażmę, ¦mierzającego złamać szlachecki parol i przysięgę świętą. Jest - m. bowiem na zamku jakiś gruby klecha, obaniały i sapiący jak jeż z płonkami. On doradza grafowi, by nie dotrzymywać przysięgi, gdyż ona jakoby wymuszona... Ojców Kościoła cytuje na poparcie swoje. Powiada, że on go zwolni przed frydecką Panienką Marią z onej przysięgi. Grefina Lizetta zaś zamierza temu klesze wydrapać oczy. Niech wydrapie! Nie będzie grzeszył patrząc codziennie na jej odsłonięte piersi, ledwie że, ledwie zakryte przejrzystą fiszutką. Tfu! — i Braciszek splunął z wielkiego obrzydzenia. — Niech przyjdzie! Każę ją powiesić — zżymał się hetman. — Nie przyjdzie — zapewniał go Braciszek. — Ona strachem podszyta, chociaż w zamku udaje diablicę. Niech szyszka spadnie z drzewa, gdy już będzie w lesie, zemdleje. Niech ptak spuści swoje łajno na jej wymalowaną gębę, zemdleje. Niech niedźwiedź się pokaże i zamruczy, zemdleje. A gdyby nawet przyszła, nie będziesz jej wieszał, Ondraszku... — Cóż ty, klecho? — nasrożył się Ondraszek. — Miałbyś na sumieniu jej duszę, umalowaną barwiczkami L cuchnącą pachnidłami. Już ja grefina zdołam wygonić... Wiesz, Ondraszku — ściszył głos i zaczął chytrze — trzeba na isto, by strugała kołki na głowie staremu grafowi. By mu nie pozwoliła na złamanie przysięgi i parolu. On jej powolny, bo pali się w nim resztka starczej lubieżności. Gdy grefina powie, że nie —¦ to nie! Może go wpuści do swej łożnicy... — Milcz, klecho przebrzydły! — warknął Ondraszek. — ...ale utwierdzi jego przysięgę i parol szlachecki, tobie dane na Praszywce! — zakończył Braciszek. Biała brzoza przestała się już bielić, bo mrok stał się granatowy i gęsty. Koło ogniska siedzieli kamraci, pokrzykiwali, grali w kości, śpiewali, a Ferdinąndo brzdąkał na lutni, Cygan Marko zaś pomagał mu na flecie. Naokoło stała czarna noc, nabijana 357 w górze gwiazdami. Ostatni nów wschodził za dziesiątą górą] i rozjaśniał przepaść między gwiazdami. Górna krawędź lasuj rysowała się na niebie czarną, poszarpaną koronką. Ognisko stało się teraz żywą, jaskrawą plamą w mroku nocy.j Gęby zbójników nabrały w jego czerwonym blasku wielkiej! srogości. Byli już trochę pijani, bo znowu zatrzymali w Jabłoń-j kowskiej Przełęczy kupiecką kalwakatę, nabrali od wrzeszczących kupców dutków i ponieśli z sobą trzy spore beczułki prze-] dni ego węgrzyna. Teraz węgrzyn cieknie z beczki w podstawio-' ne kubki, a z kubków" w nachylone, dziurawe gardła zbójnickie Podszedł Braciszek, podstawił swój kubek, napełnił rubinowym płynem, lekko się pieniącym, i przechylił. Rozjaśniły mu si?; myśli, stały się dobrymi myślami i pełnymi animuszu. Jął przeto buczeć jakiś dziękczynny psalm o cudzie w Kanie Galilejskiej Ondraszek niecierpliwił się. Tamci z doliny powinni już na dejść. Czyżby zabłądzili? Przecież ognisko płonącym dla nich drogowskazem. A może się namyślili i nie przyjdą? Ha, wtedy diabła zjedzą łebo wypiją. Zaszeleściły gałęzie, wynurzył się z mroków Rużiczka i, jąkając się ponad zwykłą miarę, jął prawić, że idą... Słyszał kroki Idą z tamtej strony... I wskazał w noc. Istotnie Ondraszek posłyszał zbliżający się szelest ludzkich kroków, sapanie i pomrukiwanie. W pierwszej chwili przemknęła mu myśl, że to może portasze. Uśmiechnął się do niej pobłażliwie. Portasze nie przyjdą, bo ich mami graf Prażma za sprawą grefiny Lizetty. Chytry ten Braciszek! Wynurzyły się z mroków ludzkie cienie, pokurczone jakieś, przydługie i cudaczne. Ondraszek wyszedł naprzeciw. Z nim Braciszek, Moroń i Rużiczka. Ogień za nimi buzuje wysokimi płomieniami, rozrzuca na polanie czerwone blaski, strzępi je i ciska w ścianę lasu. Pryska wciąż iskrami, a kamraci bełkocą koło ogniska i raczą się winem. Ferdinando pobrzękuje na lutni. W ruchomych blaskach pojawia się wysoka postać patra Fol-dyna, podobna do śmiesznego, chudego straszydła, odzianego w jakąś czarną mantylkę, w zabawnym kłobuku o wygiętych z boku skrzydłach. Za patrem stąpa twardo stary Pindur. I on chudy i podobny do straszydła. Bielą się jego wełniane obcisłe nogawice i bieli się jego fałdzista koszula. Obok niego stąpa jeszcze dwóch silnych chłopów. Wiodą jakiegoś pątnika. Stary to człowiek, bo ledwie nogami wlecze, niedołężny, wsparty ciężko na ramionach towarzyszy, ubrany w dziwną szatę, podobną do mnisiego habitu, w płaskim kłobuku na siwej głowie, z pielgrzymim kosturem w dłoni. Kłobuk obwiedziony jest muszelkami, na wysokim kosturze kołysze się spora tykwa, podobna do pękatej butelczyny. __Dej Boże dobry wieczór! Bóg z wami, a złe od was! — posypały się pozdrowienia przybusiów. — Dej Boże... — My do hetmana Ondraszka! — rzekł zdyszanym głosem pater Foldyn i uczynił z dłoni daszek nad oczami, bo ognisko oślepiało go. Widział tylko wyniosły, hardy kontur ludzkiej postaci na przedzie, koło niej trzy pomniejsze kontury. — Jam jest! __ Witaj, Ondraszku — zawołał. Ondraszek z ulgą wyczuł w jego głosie radość i życzliwość. — Kogo mi przywiedliście, wielebny panie? Widzę Pindura i jeszcze trzech innych. Kto oni? — Nie proszonych gości sadzi się pod mietłę, Ondraszku, ale tego gościa, którego ci wiedziemy, pozdrowisz go na sto razy... — podjął Pindur uroczyście. __ Pokój ci przynoszę, synu, i błogosławieństwo Boże. Łę- towski jestem, Szczęsny Łętowski, syn marszałka chłopskiego, Stanisława Łętowskiego. — Nie przypominam sobie... — Nic nie szkodzi, Ondraszku. Przypomnisz sobie... Prowadź nas do swoich kamratów! Dej usiąść. Goście twoi znużeni... — wtrącił Pindur. Tamci przy ognisku już zauważyli przybyłych. Ucichli przeto, jęli wstawać, przybliżać się, patrzeć ciekawie. Sporo ich było. Przeważnie Wałasi w góralskich cuchach i w białych portkach, z obuszkami, z szerokimi pasami na brzuchu, nabijanymi mosiężnymi ćwieczkami, za pasami pistolce. hardzi, hyr- 358 359 ni, zawadiaccy, patrzący spode łba, prawie że wilkiem. Ic!. namaszczone włosy, splecione w warkoczyki koło uszu, błyskały szkliwem w rudym świetle ogniska. Ondraszek rozsunął ich, poprowadził gości do ogniska, uczynił zapraszający gest dłonią, by usiedli na pniakach. Zrzucił z ramion dolman, nakrył najwygodniejszy pniak, posadził na j nim Łętowskiego. — Nie przypominam was sobie... — podjął znowu niepewnie, bo w dalekich wspomnieniach ledwie że, ledwie błąkał mu się obraz przybusia. Kiedy go widział i gdzie? Nie może sobie przypomnieć. A jednak pamięta te dziwne oczy, jakby patrzące poza ludzi, głębokie i czarne, pełne płomieni, pamięta ową zćv suszoną twarz... O, i te dłonie sobie przypomina. Palce ich p< dobne do krogulczych, zakrzywionych szponów. Przybuś gm« ra nimi nad ogniem. U kogóż to Ondraszek widział takie palc« Kiedyż to było? Drobniutki lęk go obleciał, gdyż pątnik podobn;.. był w tej chwili do starego czarownika, który jakieś dziwaezn zaklęcia sprawuje. Patrzył nieruchomo w płomienie, milcz* i krogulczymi palcami gmerał nad nimi. — Nie przypominał, was sobie! — podjął Ondraszek po raz trzeci. Wszyscy milczeli i patrzyli na pątnika. Urzekała jego tajemniczość i te palce drobiące płomienie. Pątnik podniósł powoli głowę, wstał z wysiłkiem, wpatrzył się w Ondraszka. Wyciągnął do niego dłonie. Trwał przez chwile, w milczeniu, a potem, wciąż z wyciągniętymi dłońmi, postąpił do Ondraszka i powoli dotknął palcem jego drobnego, czerwonego znamienia na czole. — A oto drzwi otworzone! — zaczął nareszcie słabym głosem. — A oto drzwi otworzone w niebie, a głos, który słyszą, jakoby trąby gadającej ze mną, mówiący: „Wstąp sam, a poka-żęć, co ma się dziać potem..." Wstępuję przeto po raz trzeci, by ci powiedzieć, co ma się dziać teraz... Gdyż na twoim czole króla pocałunek i spełni się obietnica przeznaczenia... Ondraszek już sobie przypomina. Tak. Już wie! Tarnowskie Góry. Na królewskiej drodze spotkał tego człowieka. Wszak nieraz ojciec mu o nim opowiadał. Potem widział go w ojcował S60 karczmie, gdy był jeszcze pacholęciem... Tak, przypomina sobie... Lecz jak wtedy zakryte były dlań jego słowa, tak i teraz są zakryte. Czego on chce? — Nie rozumiem was! — rzekł sucho. — Dzisiaj przekazuję ci dziedzictwo Kostki Napierslnego, naszego hetmana chłopskiego, i jego iściznę... — prawił dalej pątnik. — Wciąż was nie rozumiem... — ...aby ziściło się królestwo Boże na ziemi. Stał w blasku ogniska podobny do czarnego anioła, który zstąpił na ziemię z otchłani między gwiazdami. Głos jego, dy-chawiczny i trzęsący się, mieścił w sobie niezrozumiałą siłą, która ujarzmiła myśli wszystkich przytomnych. Nawet Jura-szek, przysłuchujący się z początku z szydliwym uśmiechem, skulił się w sobie, poczuł trwogę w sercu. Braciszek zaś słuchał z radosnym zdumieniem. Barbara z niepokojem. Zrozumiała, że staje się świadkiem jakiejś wielkiej chwili, w której jej miłość do Ondraszka może skonać z bólu. Nie. Miłość nie skona, tylko serce pęknie! Ujęła Ondraszka za ramię, przytuliła się... Pątnik opuścił już ramiona, stał wciąż milczący, tylko jego oczy płonęły. Przeniósł wzrok z Ondraszka na Barbarę. Patrzył przez chwilę w jej oczy, a potem uczynił gest dłonią, jakby odsuwał dziewczynę od Ondraszka. Barbara jeszcze mocniej przywarła, a Ondraszek objął ją ramieniem. I tak stali przed tym ponurym, tajemniczym człowiekiem — Ondraszek hardy i już mroczący się rosnącym w nim gniewem, Barbara pełna nienazwanej trwogi. Pątnik ponownie skinął dłonią, by odeszła. Ondraszek tupnął nogą i warknął: — O czym prawicie? O jakim królestwie Bożym na ziemi gadacie?... Pątnik jakby przepomniał o Barbarze. Przeniósł powoli wzrok a jej oczu na Ondraszka, rozpogodził się i znowu się odezwał. Dziwny był ten jego głos. Starczy, uwiędły, wyzuty z ludzkiej siły, a jednak okrutny i wstrząsający. — Tyś teraz dziedzicem hetmana Kostki Napierskiego i mego ojca, marszałka chłopskiego Stanisława Łętowskiego, 981 i obejmiesz ich iściznę... Oni rozpoczęli, ty poprowadzisz ich dzieło, gdyż nie było im dane dokończyć... Złagodniał, postąpił znowu do ogniska, usiadł na pniaku, nakrytym Ondraszkowym dolmanem, jął opowiadać. To nie była opowieść, lecz kazanie człowieka pragnącego zbawić świat wedle swego rozumienia. Mówił przeto o sprawiedliwości i o słowach Chrysta Pana. I o tym, że wszyscy ludzie muszą być równi. Że nie będzie bogatych ani ubogich. Że wszystko stanie się wspólne. Wszyscy będą wolni. Nie będzie panów i otroków. Nie będzie wojen i łupiestwa. Nie będzie łez i przekleństwa. Żołnierze przypaszą do boków drewniane pałasze. Wszyscy poczują się braćmi. Zwierzchności będą służyć, jeżeli jest służebniczką Boga dla pomsty za nieprawości, zwalczać ją będą, jeżeli będzie domagała się krwi, opłaty na kata, wojny... Takiej wojny, która jest niesprawiedliwa. Tak bowiem naucza Ewangelia święta, czysta i prawa, której ani Rzym nie skaził, i której ani Luter nie skaził, lecz głoszona jest przez anabaptystów i zakon braci czeskich..., Długo kazał, a tamci słuchali zdumieni. Nigdy jeszcze nikt nie prawił im podobnie. Pątnik zapalał się, słowa jego nabierały siły, w końcu wstał i jął nimi ciskać w świętej zapalczywoścł, słuchaczów zasię ogarnął dreszcz. A gdy starzec wypominał krzywdy chłopskie, wtedy gęby zbójników stawały się sępimi obliczami, paluchy ich obejmowały mocniej obuszki, a kto po-pędliwszy, spluwał z wielkiego wzruszenia i tupał nogą. — O, Boże wielki, postaw straż nad sumieniem panów i książąt — przeszedł teraz w modlitewne wołanie i wyciągnął ramiona nad ogniem. — O, Boże, uczyń, aby ziemia moja nie wołała, a zagony jej nie płakały z poddanymi za niesłuszne z nimi się obchodzenie... Czymże godniejszy pan i książę nad tych, którzy są pod jego władzą? Izali nie stworzony każdy z nich, jak stworzony otrok? Izali otrok nie tak się wykształtował w żywocie matki, jako wykształtował się pan i książę? Niechże ledy oni panowie i książęta, i mocarze tego świata pamiętają o tym, żeby nie rozpościerać proporców swego panowania nad chłopem, niech pamiętają folgować swej chciwości, niech nie 362 pastwią się nad naszym ubóstwem. I niech nie kładą ciężary na barki nasze... I niech nie robią nami jako wołkami, ale niech pamiętają, żeśmy przecie ludzie na wyobrażenie Boga stworzeni i możnym w przyrodzeniu równi!... Urwał i zamilkł, podobny w tej chwili do proroka, który wieszczy wielką chwilę. Stał znieruchomiały, tylko dopalające się ognisko trzeszczało, a zbójnicy sapali z wielkiego gniewu, gdyż słowa pątnika otwierały im- szeroko oczy na krzywdę chłopską i własną. Pątnik zasię nabrał tchu i znowu zaczął: — A że panowie, książęta i możnowładcy nieskorzy do folgowania swej chciwości, że nie zamierzają mieć nas za braci swych, że niechętni do wyzbycia się swego nad nami panowania, przeto w imię Chrysta Pana i jego czystej świętej Ewangelii ty, Ondraszku, hetmanie zbójnicki, dziedzicu Kostki Napierskie-go i chłopskiego marszałka Łętowskiego Stanisława, męczeńską śmiercią pobitj^ch przez polskich panów, ty, Ondraszku, przejmujesz od dzisiaj hetmańską iściznę! Idź w doliny i porusz chłopów całego Szląska, Moraw, Słowaczyzny, Polski... Tyś wybranym narzędziem gniewu Stworzyciela, tyś wybranym dziedzicem czorsztyńskiego hetmana, tobie pisane w przeznaczeniu hetmaństwo chłopskie! Idź i czyń sprawiedliwość na ziemi!.. — rzekł wielkim głosem i urwał. A gdy jeszcze wszyscy stali zasłuchani i nie mogący przyjść do swych szarych myśli, postąpił do Ondraszka, położył mu dłoń na ramieniu. Ondraszek nie umiał się oprzeć. Uklęknął, jakby zniewolony starczą dłonią. Pątnik nachylił się nad nim, ujął jego głowę w dłonie i ucałował w czoło. A potem pchnął go lekko i rzekł: — Otoś wybrany! Idź, a czyń sprawiedliwość!... L I ¦ S T NIEB mm. mm $ ziwny rok nastał, przezwany przez kronikarzy rokiem gniewu Bożego, z bojaźnią znaczony w ich annałach: Anno Domini 1713. Oto wiosna wcześnie nadeszła, wywabiła ptaki z cieplic, chłopi wyjechali w pole z pługami, drzewa jęły puszczać pąki, zbu- 364 dzone pszczoły, Boże robaki, wylatywały sennie z opatulonycn ułów, gdy nagle zerwała się ponura naremnica i zdusiła wiosnę. Spadły śniegi przeogromne, że trudno było przejść od wsi do wsi, zamarzły rzeki, drzewa w lasach strzelały, a za mrozami przyszły wichry i rozbiesiły się ponad wszelką miarę. Wichry spadały z groni beskidzkich, rozbijały lasy, torowały w nich szerokie drogi, zrywały dachy z chałup, ptaki zaś marzły w powietrzu i spadały kamieniem w śnieżne zawieje. Ludzie wyglądali z kurnych chałup przez maleńkie okienka i szeptali zbielałymi ustami pacierze. Czyżby nadchodził dzień gniewu Pańskiego? Potem zaczęły mrzeć małe dzieci i niemowlęta, bo dziwna niemoc przyszła na nie, że jęły się dławić, dusić, czerniały z wysiłku za drobiną oddechu i konały w mękach. Stare baby, wier-gułowie beskidzcy, siwi owczarze i przeróżni znachorowie — kadzili je dymem ze spalonych ziół, zbieranych podczas nowiu księżyca, odczyniali z uroków, szeptali zaklęcia, lecz nic nie skutkowało. Dzieci i niemowlęta marły... I wówczas to pojawiły się sybilijne proroctwa i Apokalipsa świętego Jana*. Wykładacze Apokalipsy, kudłate dziady i żebraki, pątniki wracające z Ziemi Świętej i obraźnicy, przychodzili do chałup i wieszczyli straszne rzeczy. Jedni śpiewali ponure przestrogi: W szląskiej dziedzinie źle słychać, za staryćli ludzi urodzaje były, bo się starzy ludzie klątwami brzydzili. A teraz-ci młody chodzi po świecie, pacierzy nie umie, przekleństwami miecie. Oj, matko, ty matko, byś ty dziatki riekła, wywabiłabyś swoją duszę z piekła... Inni sięgali po Biblię, otwierali ją szeroko i wyszukiwali proroctwa i przepowiednie, tłumaczyli je, wzdychali i kiwali smętnie głowami. Inni zasię przynosili stare, spłowiałe szpargały, pisane szwabachą w języku morawskim, i przed zasłuchanymi domownikami czytali głośno o świętej Sybilii, królowej ze Saby, i o króla żydowskim Salomonie — jaki to dyszkurs wiedli. Do ¦ 365 mównicy dziwili się mądremu królowi Salomonowi, że był taki niemądry i nie mógł się ujednae z królową Sabą, gdy mu chciała przedać siedem ksiąg z proroctwami. Powiedziała Salomonowi, żeby jej dał tyle a tyle złota i drogich kamieni za owych siedem ksiąg sybilijnych. A on nie da! Wtedy Sybilia cisnęła pierwszą księgę do ognia i księga zgorzała. A potem królowa powiada, że chce tę samą ilość złota,' srebra i drogich kamieni za pozostałe sześć ksiąg sybilijnych. A Salomon nie a nie. Wtedy królowa ze Saby cisnęła drugą księgę do ognia. I znowu żąda za pozostałe pięć ksiąg tę samą ilość złota, srebra i drogich kamieni! A król Salomon znowu, że nie da! Że ani mu się śni! I tak po kolei królowa ze Saby, święta Sybilia, cisnęła już sześć ksiąg do ognia i za ostatnią, tę siódmą, żąda tę samą ilość złota, srebra i drogich kamieni. Wtedy dopiero król Salomon zmądrzał i dał jej, czego żądała. A w tej siódmej księdze stało, że przyjdzie jeden król od zachodu słońca i ten zdobędzie wszystkie miejsca święte, i doprowadzi poganów do prawej wiary. A za czasów tego króla wyjdą wszystkie skarby na świat, które od stworzenia świata skryte były. Po czym lud obróci się ku złemu i ku niesprawiedliwym czynom i odstąpi od prawej wiary, a pojawią się fałszywi prorocy i ściągną na siebie gniew Boski. A wtedy nastanie na świecie pandaemonium, czyli państwo szatana, w którym będzie rządził Antychryst urodzony z podłej niewiasty w Babilonii. Bóg jednakże pośle na świat dwóch mężów błogosławionych od tronu swego, na niebie zaś pojawi się święty Michał Archanioł, który stoczy srogi bój z szatanem, a lud skruszony powróci do porzuconej wiary prawej i wtedy będzie jeden pasterz i jedna owczarnia. A potem rychło nastąpi sądny dzień, który poprzedzą znaki na niebie i na ziemi. Oto wszelkie stworzenie zacznie się pocić krwią, a słońce trzy razy od zachodu wschodzić będzie, A potem słońce, księżyc i gwiazdy czerwoną barwę przybiorą i jak krew świecić będą. A ziemia po wielu miejscach ogniem zapłonie, góry zaś i pagórki zrównają się. A potem jeszcze nastąpi grzmot trwający przez siedem dni i siedem nocy, nastąpi srogie zaćmienie słońca i księżyca, nastaną wielkie ciemności, skały i ziemia będą pękać na dwoje, 366 potem obok słońca pokaże się pięć gwiazd i kto na nie patrzeć będzie, trupem padnie. A w końcu przyleci z ogromnym szumem anioł z trąbą i zacznie trąbić na zmartwychwstanie wszystkich zmarłych, gdyż wtedy nadejdzie już dzień sądu ostatecznego, amen! Ludzie słuchali i trwożyli się, i ¦ pytali wzajemnie, czyżby to następował bliski dzień sądu ostatecznego? Bo oto na niebie pojawiła się dziwaczna kometa, sunąca po nocy między gwiazdami, świecąca bladym, jakby trupim światłem i zagarniająca swym ogonem pół zachodniego nieba. A były noce, że na niebie widzieli wielki krzyż świetlisty uczyniony z gwiazd, inni zasię postrzegali narzędzia Męki Pańskiej, inni jeszcze anioła z trąbą, a inni nawet samego Lucypera z rogami i z zadartym ogonem. W końcu pojawił się list z nieba! Kalwaryjskie dziady, pątnicy, obraźnicy i przeróżne łazęgi przestały straszyć sybilijnym proroctwem, Apokalipsą świętego Jana i nadchodzącym dniem sądu ostatecznego, kometa przepadła w otchłani między gwiazdami, mór duszący dzieci i niemowlęta zelżał, ludzie odetchnęli — gdy nieoczekiwanie pojawił się tajemniczy list z nieba. Już różne listy z nieba i moraw*-skie łebo zgoła czeskie Gredorie, czyli Listy do Galatan s neba spadłe1, przeróżne indulty papieskie, interdykty od czartów, a nawet łacińskie Epistolae manu Dei scriptae2 oraz jeszcze inne tajemnicze pisma, budzące zbożny lęk, wałęsały się po chłopskich chałupach, lecz takiego listu z nieba, jaki się teraz pojawił, jeszcze nie było... Roznosili go pątnicy, obwieszeni różańcami, opierający się na pielgrzymich kosturach, gadający dziwacznie, bo przeplatający gęsto swoją mowę Bożym słowem. Gadali oni o sobie, że wiele widzieli, wiele słyszeli, a jeszcze więcej użyli na tym świecie. Wyciągali list zza pazuchy, rozwijali i czytali domownikom. Potem, zadowoliwszy się kawałkiem szperki łebo drobnym gro-siwem, przykazywali pilnie, by dochowano tajemnicy przed 1 (Czesk.) Listy do Galatan, które z nieba spadły 8 (Łac.) Listy pisane ręką Boga 36? panami i przed pańskimi pieskami, i dworskimi lizusami, i pię-togryzami. Co zaś mają czynić z owym listem z nieba? Niech jeszcze raz przeczytają i strzegą jego przykazania, jeżeli nie chcą pomrzeć nagłą śmiercią, a po śmierci smażyć się w smole na samym dnie piekła. Najgęściej zasię uwijał się między owymi pątnikami, którym nawet z fałdów pątniczej odzieży wysterkała nieraz kolba pi-stolca albo srogi nóż wyzierał zza cholewy, między tymi osobliwymi pątnikami o zbójeckich gębach kręcił się więc śmieszny i zezujący braciszek zakonny o chytrych sowizdrzalskich oczach, w brunatnym, mocno podartym, habicie, gadający nabożnie, przeplatający swą mowę łaciną. Ladzie słuchali go pilnie, bo gadać umiał i facecje przeróżne misternie wplątywał między wzniosłe słowa, opowiadał zajmująco o swoich peregrynacjach pątniczych po Ziemi Świętej. Widział więc wieloryba, który połknął świętego Jonasza, a który ogromnymi skrzelami, niby wijaczkami, napędzał drobne ryby do swej gęby tak wielkiej jak rozwarte wrota stodoły. Więcej! Braciszek zakonny nawet karmił onego wieloryba z ręki u brzegu jeziora pod Kafarnaum, u brzegu owego jeziora, na którym ongiś Chrystus Pan kazał z łodzi do rzesz zebranych nad wodą Mało tego! Gadał na migi z Anacephalem, czyli z człowiekiem bez głowy, który umie mówić, jeść, dychać i patrzeć, bo twarz ma w pośrodku piersi, oczy zasię na ramionach. Gadał z Cyrn cephalami, czyli z ludźmi o psich głowach, którzy zamiast rrv wić ludzkim językiem, jak psi szczekają. Lecz i z nimi się d. gadał przy Boskiej pomocy! Prosili go o pacierz za ich psie dus;. Widział Pigmejów, sięgających mu do pasa, widział Gigantów czyli wielkoludów, wysokich jak najwyższa topola, a pochodź. cych od Seta, syna Adama i Ewy. I to jeszcze nie wszystk. Widział szczątki korabia Noego w okolicy góry Ararat, w kl--sztorze zaś pod oną górą się wznoszącym a przezwanym K schewan oglądał karbunkuł wielkości kurzego jaja, który w tai tym korabiu był tak misternie akornodowany, że rozjaśnił w n ciemności przez sto i pięćdziesiąt dni potopu świata. Lecz i jeszcze nie wszystko. Widział bowiem żonę Lota w baiwan s<" zamienioną. Polizał ów bałwan, lecz sól była gorzka i cuchnąca jak wszyscy diabli! A gdy był w górach arabskich, trafił na gniazdo Feniksa, który żyje pięćset lat i jeszcze dłużej, jeżeli dobrze mu się wiedzie. Ów zasię Feniks był z pewnością o wiele starszy i kto wie, czy to nie ten, o którym pisze uczony mąż, Majolus, że ptak ów żyje dwanaście tysięcy i dziewięćset, i jeszcze pięćdziesiąt cztery lata. Stare to bowiem było ptaszysko, łyse i prawie ślepe, o wykrzywionym dziobie, skrzeczące jak sroka, chociaż duże jak gąsior. I czas by już był, żeby nazbierał sobie gałązek z drzewa cedrowego, przełożył je i napoił olejkiem nardu, cynamonu, lawendy i mirry, pozwolił słońcu ów stos ogniem zająć, by się na nim spalić i by z jego popiołów mógł się narodzić nowy, malutki Feniksek... Słowem, braciszek siła rzeczy przeróżnych widział, list z nieba zasię, który przynosi, uzyskał od starego mnicha na Górze Oliwnej i teraz go chłopom głosi w państwie frydeckim. I chociaż, jak już był powiedział, sporo inszych rzeczy widział, nie mówiąc już o syrenach i o jednorożcu zwierzu, i o pelikanie ptaku, i gryfie ptaku, i o remorze rybie, i o salamandrze karmiącej się ogniem, i o niedźwiedzicach, które swój płód lizaniem formują, i o rybie Lewiatanie, że niesposób tego wszystkiego na raz opowiedzieć — chociaż więc siła rzeczy przeróżnych widział, to jednak tak cennej osobliwości, jaką jest ten oto list z nieba, tego jeszcze nikt nigdy nie uświadczył. Niech go przeto nie raz jeden czytają pilnie i tak postąpią, jak w nim przykazano... Zezowaty braciszek odchodził, zostawiając list z nieba, wszyscy zaś domownicy obsiadali stół, bo za stołem ojciec łebo starzyk czytał znowu powoli, z namaszczeniem i z wielkim szacunkiem. I wszyscy się ogromnie dziwowali wsłuchując się w one słowa: Dej Boże dobry dzień. List ten zesłany z nieba na ten świat, od samego Chrysta Pana złotymi literami palcem pisany, papieżowi Benedyktowi II i Marcinowi Lutrowi przez Archanioła Serafina przyniesiony, a oni posłali go swemu bratu królowi brytyjskiemu i był zjawiony na Górze Oliwnej koło Wart- ^^R« 14 ¦ jtsdraszeic 369 burga, a znaleziony na ołtarzu za obrazem świętego JiUchała Archanioła, patrona zbójników. A list. ten ma takową moc w sobie, że kto by go czytał i z pilnością dziewięćkroć przepisał, i dalej podał, tysiąc dni odpustu dostąpi. Albo która by niewiasta go czytała i dziewięćkroć razy sąsiadkom opowiedziała, to chociaż w ciąży pozostaje, ani czary, ani jady diabelskie szkodzić jej nie będą. Nawet przeciw nieprzyjaciołom pewny będzie taki człowiek, który tego listu słuchać się nie wzbrania, i wielu nieprzyjaciół zwycięży, przeżegnawszy się krzyżem świętym, mówiąc: „Panie Jezu Chryste, przez wylanie krwi twojej strzeż mnie od wszelijakiego zła, od nieprzyjaciela wiadomego i nie wiadomego, a jeżeli walczyć z nim będę, pomóż mi, Panie Boże!" Ja, Jezus Chrystus, napominam was, abyście wierzyli, iż jestem Synem Bożym narodzonym z Maryjej Panny, i abyście wierzyli słowom w tym to liście moją własną ręką przez Serafinów spisanym gwoli waszego wyzwolenia, a po śmierci zbawienia. Wejrzałem bowiem na waszą utropę i żal wielki jest mi narodu chłopskiego, jako że przemożnie on cierpi i jęczy w niewoli u panów, nie widząc znikąd poratowania swego, gdyż skamieniałe są pańskie serca. Nakazuję wam przeto wszystkim, abyście święcili dni święte, żadnej roboty nie robili, a gdy przyjdzie czas, który rychło nastąpi, i będzie najdłuższy dzień, a najkrótsza noc, nakazuję wam, abyście porzucili pługi, kopaczki 1 grabie, widły tylko zatrzymując, cepy i topory, i czekali znaku. Rychło bowiem nastąpi dzień obrachunku mojego za nieprawości panów i skażę ich wszystkich na wieczne potępienie, gdyż krzywdzą poddanych. Poddanych zaś wywyższę, którzy usłu-chną moich słów i pójdą za wybranym, gdy na beskidzkich groniacb rosgorzą ogniska. Znak to będzie, że nadchodzi dzień waszego wyzwolenia, jeżeli wstaniecie wszyscy, odbieżecie żon waszych i dziatek, i domostw, i bydła, a pójdziecie, dokąd wam wybrani wskażą. Czynić będziecie wtedy sprawiedliwość na ziemi i równać świat nierówny i nia dożycie swych cepów i siekier, i wszelijakiej inszej broni pierwej, dopóki nie nastanie równość na ziemi szląskiej, morawskiej, słowackiej i polskiej, jako że ziemie te są wybrane przez miłosierdzie moje, ich panowie zaś skazani na wieczne potępienie. Jeżeli słuchać będziecie, czego was ten list z nieba naucza, i to wszystko czynić będziecie, co wam wybrani nakażą, a nade wszystko czuwać będziecie na znak mój, sposobiąc się do poruszenia chłopskiego, zbawienie was czekać będzie po śmierci, a szczęśliwość na ziemi i moje błogosławieństwo. A jeżelibyście nie słuchali tego listu, spojrzę na was zagniewanym obliczem swoim, a wtedy będę was karać gradami, okrutny-tiymi piorunami, srogimi błyskawicami i straszliwymi grzmotami i wytracę wasze bydło, i nie dopuszczę deszczu przez sto dni i sto nocy, a ziemia wasza będzie twarda jak żelazo, ińożnowładcy zaś urosną w pychę 370 smagać was będą biczami, i wasze córki gańbić będą, a was głodem «.umorzą i w okrutną niewolę wtrącą. Ten list kto by miał w domu swoim, niechaj domownikom swoim czyta i dziewięćkroć razy wiernie przepisze, i poda dalej. I takowy człowiek, i nociażby miał grzechów jak gwiazd na niebie, jak piasku w morzu, jak .śeia na drzewie i jak trawy na ziemi, wszystkie będzie miał.odpuszczone nie tylko na. tym, ale i na tamtym świecie. Kto by zaś ten Ust miał, •i drugiemu go nie czytał i dziewięćkroć razy nie przepisał, i dalej nie :>odał, odrzucony będzie od królestwa niebieskiego. Ten list pisany na górze Tabor w Ziemi Judzkiej do chłopskiego narodu na Szląsku, na Morawach, na Słowaczyźnie i w Polszcze, amen, A gdy się wszystko spełni, co w nim nakazane, nastanie na ziemi królestwo Boże, nastanie równość i sprawiedliwość, luteranie nie będą uciskani przez synów Belzebuba, jezuitów rakuskich, a katolicy nie będą nękani przez luterańskich wielmożów, księgi święte nie będą palone na stosach, gdyż nastanie pokój na ziemi i szczęśliwość, w niebie zaś będę czekać na was wszystkich ze swoimi aniołami i będziecie ze mną królom wali aż na wieki wieków, amen. Dziwny to był list i dziwne to były słowa dla chłopów szlą-skich, morawskich, słowackich i polskich w okolicy Żywca, Wadowic i Oświęcimia. Ba, nawet do Tarnowskich Gor dotarł pomiędzy gwarków, z lekka zmieniony za sprawą Moronia. Pocili się nad nim Rużiczka, Cygan Petrowicz i Moroń, przewodził im zaś Braciszek. I radowali się wszyscy, że listy zataczają ogromne kręgi, że mnożą się po dziewięćkroć, że wędrują po całym Szląsku, że Rużiczkowe listy z nieba rozchodzą się po Morawach, że Petrowiczowe listy sięgają na Liptów, Orawę, Spiż, od Jawornika poprzez Małą i Wielką Fatrę pod Niżne Tatry i Góry Lewockie. I próżno wielebni panowie krzyczeli z ambon i wieczne potępienie wieszczyli tym wszystkim, co te listy czytają i dziewięćkroć przepisują. Próżno panowie klęli i porta-szów, i hajduków, i harników słali po chałupach, by je wyłapać, na zamek przynieść i spalić uroczyście, tego zaś, u którego ów list będzie znaleziony, w dyby i gąsiory zamknąć i batogiem gęsto osmagać. Nic nie skutkowało! Listy mnożyły się teraz w ukryciu, przepisywane dziewięć razy z wielkim mozołem, docierały ukradkiem w najdalsze dziedziny, przenikały przez 371 zaparte oramy zamkowe, nieciły radosny niepokój u chłopów, lęgły trwogę u wielmożów. Oto już niedługo czekać. Wszak w liście wyraźnie powiedziane, że gdy będzie dzień najdłuższy, a noc najkrótsza, czyli na świętego Jana, pojawią się znaki na beskidzkich groniach, u Słowaków zaś na tatrzańskich i lewockich groniach. Wtedy przyjdzie człowiek, który powiedzie wszystkich, by czynić sprawiedliwość. Ale kto? Któż by inny, jak nie hetman zbójnicki Ondraszek, pan Łysej Góry? Któż by inny, jak nie on?... Dziwił się Ondraszek, skąd ten hyr po świecie i skąd te listy z nieba się biorą. Krzywił się na nie, bo mierziło go ich łgarstwo, chociaż równocześnie był rad, że skutecznie sposobią chłopów do ogólnego poruszenia. Czyżby je pater Foldyn pisał i przez chudego Pindura rozsyłał? Chyba nie!... Niewielu towarzyszy zostało przy nim od owej chwili, gdy długo w noc, po odejściu Szczęsnego Łętowskiego, radził z nimi, z patrem Foldynem i Pindurem, nad sposobem poruszenia. Stała się bowiem wtedy wielka rzecz. Pater Foldyn odebrał od wszystkich przysięgę, że wierni będą swemu hetmanowi On-draszkowi,' obrał dzień poruszenia, a potem głęboko jął z het* tnanem deliberować, jak to uczynić, by poruszeni chłopi poszli w potrzebę. Niechętnie bowiem będą chcieli opuszczać swe domostwa czy swoje dziedziny, niechętnie wyruszą w szykach przeciwko rakuskim regimentom i portaszom, hajdukom i har-nikom. Długo więc łamali sobie głowy i w końcu rozeszli się, niczego nie wymyśliwszy. Wierzyli bowiem, że poruszone chłopstwo nieskore będzie do podjęcia walki z rakuskimi regimentami, regimentów wszelako nie starczy, by nimi wszystkie dziedziny obsadzić. Poruszenie musi być podobne do zarzewia. Raz tu wybuchnie płomieniem, a gdy stłumione przygaśnie, wybuchnie gdzie indziej, a potem jeszcze gdzie indziej i tak będzie trwać, aż panowie ustąpią... I jeszcze jedno. Jak wszystkich uwiadomić o tak bliskim dniu poruszenia? Ambona patra Fol-dyna to mało. Pozostają tylko żebracy, pątnicy i obraźnicy. Dukatów na ich opłacenie starczy. Wszak sporo onych dukatów pleśnieje w kotliczkach, nabranych z lanckorońskiego zamku. 372 Braciszek siedział opodal i słuchał. I nic nie mówił, tylko się uśmiechał sowizdrzalskim sposobem. Nazajutrz zaś, gdy Ondraszek wysłał kamratów w doliny, by głosili wieść o zbliżającym się poruszeniu chłopskim, Braciszek także poszedł, wyprosiwszy sobie u Ondraszka, by mogli z nim pójść Moroń, Rużiczka i Cygan Petrowicz. Lecz zanim wszyscy się rozeszli, Braciszek miał jeszcze z Ondraszkiem osobliwą rozmowę. Oto domagał się wobec wszystkich towarzyszy, by hetman przekonał się, czy mu wczyscy wierni, czy nikt nie kryje zdrady w sercu. Miał na myśli Juraszka, najgorliwiej gardłującego za Ondraszkową sprawą. Braciszek wciąż mu nie wierzył. — Hetmanie, uczyń tak! — radził chytrze. — Niech wszyscy twoi towarzysze, ilu ich tu jest, pójdą do kościoła w Istebnej na sumę. I niech klęczą przed ołtarzem, by pater Foldyn mógł wszystkich widzieć... I niech pater Foldyn podczas podniesienia patrzy w hostię. Jeżeli ktoś z nas knuje zdradę, pater Foldyn ujrzy go poprzez podniesioną hostię. I wtedy będziemy wiedzieli... Wybuchnął wielki wrzask, wszyscy gorliwie zapewniali, że kiedy Ondraszek każe, pójdą do kościoła w Istebnej i uklękną przed ołtarzem, by pater Foldyn mógł na nich patrzeć przez podniesioną hostię. I znowu najbardziej darł się Juraszek, aczkolwiek Braciszek, przyglądający mu się pilnie z boku, dostrzegł, że rudzielec zmieszał się w pierwszej chwili, zbladł. Teraz jednak pokrzykiwał zapalczywie i domagał się najgłośniej, by ich Ondraszek prowadził do kościoła, chociażby już dzisiaj... I niech się przekona sławetny wudca i hajtman, że nikt z towarzyszy nie kryje zdrady w swym sercu. Niech się przekona!... Gdy jednak rozchodzili się ukontentowani, że Ondraszek zgodził się na tak osobliwą próbę, Braciszek dostrzegł złe oczy Juraszka. Juraszek bowiem żgnął go spojrzeniem, a te oczy błysły jak dwa zbójeckie noże. ¦-— Gdy wrócicie z doliny, udamy się do kościoła w Istebnej! — rzekł Ondraszek. S73 1 Wystrzelili wszyscy z pistolców na cześć swego hetmana i poszli w dolinę. Juraszek z nimi. Braciszek z Moroniem, Ru-żiczką i Cyganem udali się do Istebnej. Ondraszek pozostał z Barbarą i sześciu Wałachami pod brzozą-młoduchą. Jutro, pojutrze uda się z nimi na Łysą Górę, gdzie będzie spotkanie wszystkich towarzyszy. —• Pan Bóg z wami, a złe od was! — wołała za nimi Barbara •— Sława Bohu! — odpowiadali słowaccy towarzysze. — Na schledanou! — darł się Rużićzka. Braciszek, ogromnie z czegoś uradowany, błogosławił wszystkich wielkim krzyżem i mruczał: — Żeby cię diabli wzięli, ty rudy judaszu! — A potem patrzył za Juraszkiem, jak kroczy] szmatławie, lekko zgarbiony, z kudłatą głową, podobną do rudego wiechcia! — Jeżeli Juraszek wymiga się nam od pójścia do kościoła na sumę, znak to będzie bez ochyby, że knuje zdradę... — A czy to prawda? — zapytał Moroń. — O czym mówisz, gwarku? — O tej hostii... Braciszek prychnął śmiechem i nic nie powiedział. Moroń przeto zrozumiał, że to nowe łgarstwo Braciszka. Ale ućciwe łgarstwo! I przez całą drogę podziwiał jego spryt i trochę zazdrościł. Potem jeszcze bardziej zazdrościł, gdy Braciszek zamknął się z nim, Rużiczką i Cyganem w komorze u patra Foldyna i jął klecić listy z nieba. — Straszliwie mi się podobasz! — rzekł olśniony Moroó waląc Braciszka po ramieniu. — Z ciebie morowy karlus!... — To teraz dopiero wiesz o tym? — roześmiał się Braciszek i jął go popędzać do pisania listu z nieba, przeznaczonego dla tarnogorskich gwarków. Ondraszek poszedł na Łysą Górę, gdzie go doszły wieści o mnożących się listach z nieba. Zastanawiał się, kto może być ich autorem. Rychło jednak domyślił się, że to nowy pomysł Braciszka. Szukał w przypomnieniu, gdzie czytał o podobnym fortelu. Gdzieś u Cycera w przyborskiej szkole. Kto jednak owego fortelu się imał, przepomniał. Uleciały mu bowiem 374 Jg z głowy postacie z antycznych klasyków, z ich dzieł i myśii pozostały strzępki w pamięci oraz wlokący się za nimi smętek, że on, hetman zbójnicki Ondraszek, pan Łysej Góry, jak go przezwał Braciszek, jest podobny do takiego Achillesa, którego bogowie wspierali. Achilles zabił Hektora, lecz Achillesa zabił Parys... Medytował Ondraszek z goryczą, kto jemu śmierć zada, Z pobłażliwością, ale i z wdzięcznością pomyślał o zezowatym wypędku klasztornym, o Braciszku. Homer uczynił Achillesa nietykalnym herosem, podobnie jak kudłaty Braciszek sili się, by z Ondraszka uczynić nietykalnego hetmana. Homer pozwolił jednak zabić Achillesa raniąc go Parysową strzałą w piętę. Braciszek wymyślił obuszek... Roześmiał się głośno. Barbara spojrzała nań zdumiona. —- Z czego się śmiejesz, Ondraszku? — zapytała. Jej głos był słodki i urzekający. — Myślę o Braciszku... — zbył ją byle jaką odpowiedzią. —¦ Braciszek jest mądry. — I chytry! — dodał Ondraszek. — To on z pewnością rozrzuca ucieszne listy z nieba. — Ty w nie nie wierzysz? — zdziwiła się Barbara. — Wierzę! Wierzę! — roześmiał się znowu, ubawiony ufnością Barbary, porwał ją w ramiona, jął całować. Barbara nie broniła się jego pieszczotom. A potem jeszcze przytuliła się do niego, ujęła za głowę, nachyliła i szepnęła mu do ucha: —- Ondraszku, coś ci powiem... — Powiedz! — Zmienię strój hajduka na suknię... — Dlaczego? — Ondraszku... Bo stanę się matką. — O, ty! — krzyknął uradowany i znowu ją porwał w ramiona. Rozwarło się przed nim niebo, ogarnęła go szczęśliwość. Uczuł się w tej olśniewającej chwili mocarzem nad mocarzami. Oto stoi na szczycie Łysej Góry, patrzy w nieobeszłe doliny, silny i niezwyciężony, trzyma wysoko Barbarę w ramionach i urąga całemu światu. Oszołomiła go wieść o poczynającym 3.75 t j się nowym życiu w żywocie Barbary. Pójdzie! Pójdzie, choćby na kraniec świata! On silny! Powiedzie poruszone chłopstwo za sobą, on, hetman chłopski, drugi Jan Żiżka, drugi Kostka Napierski, drugi Bohdan Chmielnicki... Rakuski cesarz pan wyznaczył za jego głowę sto bitych talarów! Cha, cha, cha! A on wyznaczy za głowę cesarza pana tysiąc talarów! Pójdzie z chłopami na pańskie dwory, na zamki! Cieszyn, Frydek, Orawski Podzamok, Raj, Frysztat, Lanckorona, Żywiec, Sztram-berk, Polska Ostrawa... Czerwony kur załopoce skrzydłami na zamkowych kalenicach, zaskrzypią szubienice na zamkowych dziedzińcach, tyranowie konać będą zawieszeni na haku, jak konał Janosik w Swatym Mikulaszu... A Cygan Petrowicz niech im gra na flecie! A Italczyk Ferdinando niech im śpiewa nadobne canzony i pobrzękuje na lutni. A Rużiczka niech zaklina ziemskie duchy i zmusza je do wydania poukrywanych skarbów pańskich. A Moroń niech syci swoje siwe oczy szalejącym pożarem na zamkowych dachach. A szewc Ostrużka niech narzeka po kątach i modli się za potępione dusze możno-władców. A Braciszek niech na próżno woła to swoje: „Exi, anima christiana, de hoc corpore!" A jego towarzysz Juraszek i tamci wszyscy Wałasi słowaccy i szląscy niech tańczą opętańczy taniec koło pańskich szubienic. A ogromna moc chłopska niech rabuje, niech rąbie, niech morduje! Aż nastanie sprawiedliwość!... — Aż nastanie sprawiedliwość! — rzekł głośno i powoli opuścił ramiona, Barbarę ułożył na mchu w słońcu. — Niech będzie chłopiec — rzekł nachylony nad nią. — I ja pragnę chłopca... — Będzie moim dziedzicem! — ...żeby był twoim dziedzicem, Ondraszku. Zasłuchali się oboje w daleki szum łysogórskićh lasów. W szumie krzyczały ptaki. Gdzieś tam zakukała kukułka. — To dobra wróżba, Ondraszku... — szepnęła Barbara. Kukułka ustała, odezwał się dzięcioł. Kuł powoli, wytrwale. Barbara zbladła. Zerwała się, krzyknęła: — Ondraszku, odgoń dzięcioła! Niech nie kuje!... 376 Ondraszek strzelił z pistolca, spłoszony dzięcioł przepadł w lesie. I Ondraszek także wiedział, że stukanie dzięcioła oznacza trumnę i czyjąś śmierć. Barbara przeżegnała się trzykrotnie, splunęła trzykrotnie za siebie, złożyła dłonie na krzyż i uniosła nad głową. Niezawodny to bowiem sposób na odpędzenie czarów, jak ją tego uczyła Baba Luca. Uspokoiła się, uśmiechnęła blado. — Ondraszku! — podjęła znowu nieśmiało. — Mówiłeś mi na Baraniej Górze, że odbierzesz kiedyś ode mnie przysięgę zbójnicką... — Rozumiem cię, Barbaro! Gdy spotkamy patra Foldyna, weźmiemy ślub. Wtedy ty rnnie, a ja tobie złożę przysięgę... :— Ondraszku! — szepnęła wzruszona. W jej dużych, czarnych oczach ukazały się łzy. Z doliny nadchodziły wieści pomyślne, radujące zbójnickie serce. Oto chłopi się sposobią. Oto chłopi czekają i liczą dni. Między chałupami i wsiami chodzą nieznani ludzie, żebracy z mosiężnymi tabliczkami na piersiach, pielgrzymi, przebrani zbójnicy. Po nocach zbierają się chłopi i radzą. W miastach krąży strach po wylęknionych ulicach. Dwory i zamki bywają na noc zapierane kołami, wrota i dwierze zamykane na żelazne wrzeciądze. Do Frydku, do cesarskiego namiestnika grafa Prażmy, i do Wiednia, do cesarza pana, lecą konni wysłańcy, wiozą listy pełne lamentu i krzyku, panowie domagają się pomocy, bo czerń chłopska sposobi się do poruszenia, bo czerń chłopska buntuje się... Z Wiednia pędzą wysłańcy na zdyszanych koniach do Frydku i do Brna, i do Cieszyna, i do Żywca, i do Lewoczy, i nawet do Bratislawy. Cesarskie listy nakazują gotowość rakuskim regimentom. Lecą z Wiednia srogie przykazania cesarza pana do grafa Prażmy, by stłumił wszczynające :;ię zarzewie poruszenia chłopskiego. Niech pozbiera regiment portaszów, niech pozbiera regiment żołnierzy, niech osaczy z nimi przemierzłego hultaja i rebelizahta, Ondraszka Sze-bestę z Janowie, niech wytraci do nogi jego bandę, niech prześle- w słoju jego głowę do Wiednia, głowę zanurzoną w miodzie! 37? Z doliny wracali towarzysze i zdawali sprawę hetmanowi Ondraszkowi. Oświadczali, że dotarli daleko na Morawy, że dotarli daleko na Słowaczyznę, że przemierzyli Żywieckie i Podhale polskie, że przeszli wzdłuż i wszerz całe Szląsko, a wszędzie ludzie czekają... Gdzie dotarli, przekonali się, że już ich wyprzedziły listy z nieba, że chłopi już o wszystkim wiedzą... Teraz czas na wysłanie uniwersałów zbójnickich na Szląsko, na Słowaczyznę, na Morawy i do Polski. Tak radził Pindur i pater Foldyn. Niech więc Ondraszek pisze uniwersały i powie w nich wszystko, czego nie dopowiedziały listy z nieba. Wracają towarzysze i mówią, że w dolinach już wrze. Drogami przemykają portasze i oddziały wojska. Ścigają pątników, obraźników i żebraków i zamykają ich w dyby. Przy którym znajdą list z nieba — wieszają. Taki bowiem nadszedł rozkaz cesarza pana z Wiednia. Braciszek przyniósł wieści najważniejsze. Oto graf Prażma, naglony cesarskimi przykazaniami, gotów złamać przysięgę, gotów złamać swój parol szlachecki, gotów nawet wyrzec się grefiny Lizetty... Listy cesarskie grożą Prażmie! Zapowiadają, że jeżeli nie ujmie hultajów i rebelizantów, jeżeli nie prześle głowy Ondraszka zanurzonej w miodzie, czeka go niełaska najjaśniejszego cesarza pana, Karola VI. Niech wybiera... Być może, że Prażma wybierze laskę cesarską, a pogardzi łaską Lizetty! Trzeba więc czuwać! Mogą przyjść portasze!... Przyszli jeszcze tej samej nocy. Ondraszek i jego trzydziestu trzech towarzyszy siedzieli koło ogniska. Piekli nad ogniem dwa barany, trzeci warzył się w mleku w dużym kotle. Kręcił się koło nich i doglądał szewc Ostrużka. Kamraci pili wino, spierali się i opowiadali o swych przygodach w dolinach. Cygan Petrowicz piskał cicho na flecie, Ferdinando brzdąkał na lutni, a Rużiczka ślepił znowu w szpargały i medytował nad spisanymi w nich zaklęciami. Dziwił się bardzo, dlaczego dotychczas nie skutkowały, chociaż tyle razy usiłował wywołać ziemskiego ducha. Albo duch uparty, albo też w zaklęciach brak tego ostatniego skutecznego słowa, tego 378 I najważniejszego, które powinno porazić ducha. Szukał go przeto w szpargałach. Naokoło była noc, a w nocy zwykły, przelewający się szuia lasów. Szum był czarny. W jego gęstym jądrze rodziły się niepokój i łęk. Barbara słuchała z trwogą. Drgnęła gwałtownie, wszyscy zerwali się, chwycili obuszki, flinty i pistolce, bo w głębi lasu huknął strzał. Potem potoczyły się jakieś krzyki, a między nimi niewieści głos. Wybiegli ludzie podobni do czarnych cieni. Szamotali się i wciąż krzyczeli. Najgłośniej wołała owa niewiasta. — Co tam? — zawołał Ondraszek i pobiegł pierwszy. Za nim kamraci. Dobiegł na skraj małej polany, natknął się na owych ludzi. Widzi dwóch swoich kamratów i czterech hajduków. A wśród hajduków opędzających się toporkami idzie owa nie~ wiasta. — Co tam? — krzyknął znowu. — Ondraszku! Portasze idąS — zawołała w języku niemieckim. •— Grefina Lizetta? — zdumiał się Ondraszek, gdyż ją poznał. Dopadła do niego, dysząca, smukła, ubrana jak do konnej jazdy, wionąca pachnidłami. Jej czarne oczy są głębokie. Odtrąciła gwałtownie zastępującego jej drogę Wałacha, ujęła za ramię Ondraszka. — Ondraszku! Portasze idą!... — zawołała znowu. — Uciekaj! Ondraszek skinął dłonią na kamratów, którzy już nadbiegli I kołem otoczyli przybusiów. Poprowadził grefinę Lizettę i jej czterech hajduków do ogniska. Lizetta lewą ręką trzymała go wciąż kurczowo za ramię, prawą tłumiła rozdygotane serce. Dyszała ciężko, bardzo ciężko. Była blada i drżąca. Stanęli przed ogniskiem. I teraz dopiero Ondraszek ujrzał ją w całej krasie. Zwaliły się na niego wspominki dawnych chwil, pełnych obłąkanego pożądania, poczuł znajomy zapach jej pach-nideł, które tyle razy rozpłomieniały jego krew, patrzył na jej gibką sylwetkę w obcisłej, czarnej sukni, zapiętej po szyję. — Po coś przyszła? ¦— zapytał twardo, strącając jej dłoń ze swego ramienia. 379 li! — Ondraszku! — podjęła grefina po niemiecku. — Uciekaj! Portasze i wojsko następują! Wyprzedziłam ich... Graf chce cię ująć! Uciekaj! Póki jeszcze czas!... — Daleko są? — zapytał opanowany. — Za mną idą... Niedaleko... Uciekaj! Ondraszku! — Diabła by zjadłaś! — mruknął po polsku. — Kamraci! Wycofujemy się na skraj polany. Zobaczymy... Gwizdnął przeciągle, towarzysze rozbiegli się, zostawiając piekące się barany nad ogniskiem. Ujrzał Moronia. Skinął na niego, wydał rozkaz. Niech towarzysze ukryją się na skraju lasu, niech czekają. Jeżeli wyjdą portasze, ognia do nich! — A ty, hetmanie? — Niech cię głowa nie boli! — Ondraszku! Uciekaj! — zakwiliła Barbara szarpiąc go za ramię. — Odejdź! Moroń! Bierz Barbarę!... — Odejdź ty! — krzyknęła. — Albo ty! — i wskazała na grefinę. Grefina zmierzyła ją wzgardliwie. — Odejdź! -— powtórzyła Barbara i wycelowała w Lizettą pistolec. Ondraszek podbił go od dołu, pistolec wyleciał dziewczynie z dłoni. Grefina zachichotała. — Ja ratuję twoje życie, a twoja frajerka do mnie z pistoletem... — rzekła z goryczą. Nie zdołał odpowiedzieć. W lesie rozległy się strzały i wrzaski. Krzyczą zbójnicy. Ondraszei poznaje ich nawoływania. Krzyczą obcy ludzie. To portasze i wojsko. A więc jednak..; Ujął grefinę za rękę i, schylając się przed świszczącymi kulami, pobiegł do lasu. Przed nim Moroń z Barbarą. Palba w lesie rozgorzała. Krzyki się wzmogły. Widać portasze otaczają obóz ze wszystkich stron. Trzeba się przebić w kierunku Sulowa i Po-lomu. Gwizdnął znowu, zawołał: — Sulów! Połom!... — i zanurzył się w lesie. Ogarnęła go noc. Naokoło przemykały się ludzkie sylwetki, czarniejsze od nocy, z mroków wybłyskiwały strzały. Zbójnicy 380 a Ondraszkiem uzyskali rychło przewagę nad portaszami i żołnierzami. Portasze strzelali na oślep, a każdy strzał oświetlał ich głowy i piersi. Przyczajeni zbójnicy, znający dobrze Łysą Górę z jej lasami, strzelali wtedy w tamtym kierunku. Wycofywali się składnie. Przemykali się od drzewa do drzewa, czasem trafiali na żołnierza, czasem na portasza i zanim ci mieli czas się spostrzec, obuszek rozłupywał ich głowy. Ondraszek po drodze zagubił grefinę. Cofnął się, jął wołać. Posłyszał jęk. Podszedł, nachylił się, znalazł na ziemi leżącego człowieka. To Lizetta. Dotknął po omacku jej twarzy, dotknął piersi, poczuł na dłoni lepką krew. Chciał podnieść grefinę, lecz nie zdołał. Wynurzył się z przeciwnej strony żołnierz w białych spodniach i w białej kamizeli, zwalił się na Ondraszka. Potoczyli się po ziemi. Ondraszek wyśliznął się z jego łap, żgnął nożem w grdykę. Zerwał się, pobiegł znowu do grefiny. Ujrzał się osaczonym przez żołnierzy. Nie zradzi! Strzelił najbliższemu w ślepia i skoczył w mroki... c z B O % Y ył to na isto dziwny rok, osobliwy i pełen niepokoju, przezwany prze* annalistów — jako się rzekło — rokiem bicza Bożego, znaczony w ich diariuszach i kronikach: Anno Domini 1713 — i uzupełniony nabożnym westchnieniem Supliki przez skrybów, co 382 w uszach mieli jeszcze wspomnienie krzyżów napełniających ziemię i obłoki, w oczach wspomnienie wleczonych trupów, czarnych i owrzodziałych, zrzucanych w doły i przesypywanych niegaszonym wapnem. Dziwnie się bowiem zaczął ów rok klęski i gniewu Bożego, tjdyż — jak twierdził bogobojny kronikarz cieszyiiski —: „nędzni ;ą ci, co głupio sobie poczynają, bo nie są powiadomi drogi Pań-| ukiej y sądu Boga swego". Rozpoczął się od przedwczesnej wiosny, od śmierci znamie-| nitego wudcy zbójników, Janosika, od przylotu z cieplic pta-tów, zwabionych na swą zgubę w szląskiej krainie, i od okrutnych naremnic i śnieżycy. A następnie przyszedł mór na dzieci niemowlęta. A potem ukazała się osobliwa kometa na niebie, i iko widomy znak gniewu Pańskiego. A potem rozmnożyły się . oroctwa Sybiłii. A potem podnieśli głowę jezuici w ziemi cieszyńskiej, a na i czele osławiony pater Tempes, i zaczęli uciskać wiarę łuską. Wychodzili przeto luteranie po nocach na beskidzkie jnie, klękali przed ofiarnym kamieniem, wykowawszy w nim przednio krzyż i kielich, i modlili się, i prosili o zmiłowanie skie. Bo oto synaczkowie i córeczki z mieszanych mał-istw porywani są i skazywani na wyćwikę w katolickich mach dla dzieci, bo oto patent cesarski, wydany za podju-eniem jezuitów, wygania luteranów z ziemi szląskiej, zabiera i jatki, okłada grzywnami i modlić się po lutersku zabrania, A w końcu pojawiły się jeszcze listy z nieba, pisane palcem irysta Pana do chłopskiego narodu, listy nawołujące do po-;/.eehnego poruszenia chłopskiego. 1 stała się rzecz dziwna. Ludzie przejrzeli swoją krzywdę chłopską, pojęli swoją pań-•zyźnianą ciężobę, w dalekim i szerokim świecie zaś stał się )śny hetman zbójnicki Ondraszek z Janowie, który wypowie-iał posłuszeństwo zwierzchności świeckiej i duchownej i jął woływać do poruszenia. Chłopi czekali znaku, który miał się jawić w noc świętojańską. Panowie zaś, możnowładcy, grabie i książęta truchleli i domagali się u cesarza pana sku- 383 Lecznego poratowania. Cesarz pan, najmilościwiej panujący w Wiedniu Karol VI, spać nie mógł po nocach, walił pięścią po stole, wymyślał ministrom od zatraconych mamłasów i chciał podwoić nagrodę za głowę Ondraszka, lecz żal mu było talarów. Słał więc przykazania do swego namiestnika, graf a Prażmy, graf Prażma zaś słał portaszy i przykazywał pilnie, by złapali On draszka żywego łebo przynieśli ubitego. Portasze szli, wspie rani przez żołnierzy z opawskiego regimentu, i chociaż niechęt nie zapuszczali się w beskidzkie lasy, czynili to dla nagrody. Niechby tylko z niej kilka talarów uszczknąć przy podziale, niechby tylko jednego talara otrzymać, warto nadstawić głowy! Nadstawiali głowy, osaczyli Ondraszka na Łysej Górze, już go mieli w pazurach, lecz Ondraszek z diabłami trzyma. Wymknął im się przechera, kule łapiąc do ręki i ciskając w portaszy i wojaków, przepadł w ostępach leśnych, zostawiając na placu trzech swoich towarzyszy zabitych, portaszow zaś sześciu a wojaków dziewięciu! Sroga to była batalia i z góry wiadom, był jej wynik. Jeżeli ktoś z diabłami trzyma i szachruje, nic sposób go pokonać... Mało tego! Nawet bardzo mało!... Ot> grefina Lizetta von Prażma, małżonka namiestnika cesarskiego, w zmowie była z Ondraszkiem i razem z nim kramarzyła, i spiskowała przeciwko cesarzowi panu, przeciwko jego namiestnikowi a ślubnemu małżonkowi, grafowi Prażmie, i przeciwko zwierzchności świeckiej, za co Bóg ją ciężko strestal, gdyż — trafiona kulą — legła w lesie martwa. Kto ją trafił czy" Ondraszek, czy jeden z jego hultajów, czy też Boską ręl kierowana kula portasza to była albo też wojaka z opawskiej regimentu, miły Bóg raczy wiedzieć. Sromotny był więc konii grefiny Lizetty von Prażma, niecnej miłośnicy zbójnikowi I słuszna była owa kara Boska, gdyż grefina pokrzyżowała szlachetne zamiary namiestnik owe, uprzedzając przed czasei" aczkolwiek w ostatniej już chwili, Ondraszka i jego kamratć przed obławą portaszy i wojaków z opawskiego regiment Gdyby nie ona, wszystko by się uciszyło, Ondraszek by zawj na haku, jak zawisł Janosik w Liptowskim Swatym Mikulasr 384 chłopi by się uspokoili, Ondraszkowych kamratów cesarz pan skazałby na dożywotnie galery w Fiume i nastałoby znowu błogosławieństwo Boże, szacunek dla zwierzchności, chłop by pracowicie odrabiał swoją powinność, nastałby pokój Boży!... Wszystko diabli wzięli! Ondraszek przepadł w beskidzkich ostępach i już teraz próżno łudzić portaszow cesarskimi talarami, i próżno wysyłać opawskich wojaków. Nie pójdą! — Ondraszek z diabłami trzyma do kupy! Nie pójdziemy! — wrzeszczą portasze i żegnają się, i spluwają zabobonnie poza siebie. — Ondraszek to charakternik! — przekłada oficjer opawskiego regimentu' szlachetnie urodzonemu namiestnikowi cesarskiemu, grafowi Prażmie. — Nie pójdę ze swoimi wojakami na charakternika!... Graf Prażma nie chce wierzyć, że Ondraszek charakterni-kiem. Nie ma na świecie charakterników. To wszystko głupie, chłopskie przesądy! — A w diabły wasza ekscelencja wierzy? — pyta stary oficjer z opawskiego regimentu. — Diabły to inna rzecz! — Ja nie wierzyłem, lecz teraz wierzę! — powiada oficjer. — Jeżeli ten hultaj Ondraszek zdołał mi się wymknąć, gdy go miałem na muszce swego pistolca, gdy stał na polanie oświetlony płonącym ogniskiem, że był widoczny, jak widoczny dla mnie jest w tej chwili jaśnie graf, gdy moi wojacy strzelali doń jak do kukły na strzelnicy opawskiej, gdy go jeden z moich wąsali trzymał w łapach, a on mu się wywinął, poprzednio pchnąwszy ),o nożem w gardło, gdy potem już był otoczony... Zawahał się, nie chciał powiedzieć, że Ondraszek był oto-c/.ony, kiedy pochyliwszy się nad ranną jaśnie grefina usijpwał ją podnieść. — No, to co? — wymamlał chrapliwie stary graf Prażma. — ...i zdołał nam się wymknąć, przemieniwszy się w jakiś «-».arny obłok, to nareszcie uwierzyłem, że są diabły! ondraszek 385 — Są diabły! — przyświadczył graf bezbarwnie i jakby be. przekonania. A może już mu to było obojętne, czy są, czy icl) nie ma. Nie ma przede wszystkim Lizetty! Cha, cha, cha!... Oficjer spojrzał zdumiony na starego grafa i, widząc jeg< błędne oczy, wyszedł na palcach, mrucząc do siebie, że wida-i tego starego dziada w przekrzywionej peruce diabły omotały.. Wszystkie te wieści z zamku przyniósł Ondraszkowi Braci szek. Nie zdradzał się tylko, że wydobył je od służby. Kręcił się bowiem wszędzie tam, gdzie go nikt nie posiał, nadstawia! ucha, wypytywał pilnie i szafarzył szczodrze błogosławieństwa mi za każdą wiadomość. Ondraszek słuchał w milczeniu osobliwych relacji Braciszka, który rozkładając ramiona opowiadał w coraz większym kraso mówczym ferworze. W pewnej chwili Ondraszek przerwał mu — Więc grefina zginęła? — upewnił się ponuro. Łudził si> bowiem jeszcze nadzieją, że Lizetta była tylko ranna, że moż* żyje. — Czy znowu nie łżesz? — Na mu duszu, że nie łżę! — żachnął się Braciszek. — Li-eetta zginęła. Czy ci jej żal, hetmanie? — zapytał nieostrożnie — Wynoś się do wszystkich diabłów! — wrzasnął wzburzony Ondraszek i zerwał się z gniewem. — Przeklęty klecho!... Braciszek nie wyniósł się do wszystkich diabłów, gdyż znał dobrze Ondraszka. Przykucnął w kącie i pozwolił się wysapać z porywczości hetmanowi. Niech sapie! Rozdymają się jego nozdrza, palce zaciskają obuszek, oczy miotają płomienie. Już się ucisza. To głos Barbary go ucisza. Barbara w drugiej izbie Gą-gorowej chałupy nuci piosenkę, cichutko, miękko i słodko. Jakby ktoś jedwabną przędzę snuł na srebrnych krosnach. Jej głos ucisza, ucisza... Ondraszek odsapnął ostatni raz, bo już snadź odegnał kolącą myśl o grefinie Lizetcie. —i Pater Foldyn wrócił? — zapytał znienacka. — Nie ma patra Foldyna! Przepadł! — Gdzie może się podziewać? Nikt nie wie, gdzie może się pater Foldyn podziewać. Prze-^ padł od tamtej chwili, gdy wracał w nocy z Kubalonki. 386 Ha, to była noc! Kiedy Ondraszek ze zbójnikami odsądził się od następujących portaszy i żołnierzy, przewędrował oba Połomy i spoczął na Kozubowej. Rozpalił ognisko, kazał je nakryć wilgotnym ruchem, by słup dymu wskazywał drogę kamratom. Słup ten przerywać kazał starą cucha. Dym niósł się przeto w górę, skłębiony, przerywany, i zwoływał pogubionych kamratów. Przyszli pod wieczór, ale bez trzech. Tamci trzej legli. Wałasi to byli. Braciszek zmówił za nich pacierze, zbójnicy mu wtórowali, po czym zeszli wszyscy w dolinę Olzy. Powietrze było duszne i parne. Zanosiło się na burzę. Słońce zachodziło krwawe i duże. Obłoki były zwaliste, poskręcane, podobne do sinych trzewi smoka broczącego jeszcze żywą juchą. Ptaki piszczały przerażone w lasach, lasy zaś stały zaniepokojone, tylko listki drżały. Ondraszek z towarzyszami zstąpił z Kozubowej w dolinę Olzy, przeszedł ją w bród, aczkolwiek Rużiczka ostrzegał wszystkich, by uważali na utopców, co upatrzonego nieszczęśnika mogą porwać w bezdenne ploso. Utopców nie było, plosa nie było. Szli teraz szparko prawym brzegiem Olzy w kierunku Złotego Gronia. Z nimi szła zmartwiała i parna cisza. W niebie mdlały gwiazdy, powlekały się martwym szkliwem, na horyzoncie gromadziły się czarne obłoki. W obłokach przewijały się ogromnie dalekie błyskawice i przepadały w czerni rosnącej nocy. Nad ziemią toczył się ciężko opasły, grubiański grzmot, wyzuty już z siły i grozy. Był podobny raczej do echa grzmotu. Noc stawała się coraz bardziej duszna i męcząca. W piersiach brakowało tchu, pot zalewał oczy. W lasach trzepotały się Ustki jak małe ptaszki w sidłach. Zwierzyna kryła się w jamach, jedynie sowy latały nad głowami ludzi, a zbudzony puchacz jął ponuro hukać. Jakby złe moce zwoływał i na ludzi podjudzał. Zatrzymali się wszyscy pod Złotym Groniem. Kamraci, wysłani na przeszpiegi za Gron, przynieśli wiadomość, że w Isteb-nej jeszcze ludzie czuwają, bo w okienkach chałup palą się światła, a w karczmie gra muzyka i wyskają z cudzoziemska •« ¦ . . 387 żołnierze. Ondraszek przeto postanowił zboczyć na Kubalonkę, Braciszka zaś pchnął do Istebnej z prośbą, by pater Foldyn przyszedł za nim. — A niech przyoblecze się po księżowsku i niech zabierze z sobą stułę! — rzekł jeszcze. — Stułę? — zdziwił się Braciszek. — Idź, idź! — rzekła Barbara patrząc mu w oczy. — Pater Foldyn zwiąże nam stułą ręce... ¦— Komu? — dziwił się wciąż Braciszek. — Ach, ty trąbo! Nie tobie i mnie, tylko Ondraszkowi i mnie! Braciszek poszedł do Istebnej, Ondraszek z kamratami i Barbarą na Kubalonkę. Przełęczą Kubalonki wiodła droga i stał tam ogromny, wiekowy dąb. Zabłąkał się w tę okolicę i nie wiadomo kto go tam posiał: ludzie, ptaki czy wieprze. Zbójnicy rozniecili ognisko pod dębem, rozłożyli się wygodnie na mchu. Zerwał się pierwszy wicher, gdy nadszedł pater Foldyn z Braciszkiem. I gdy Ondraszek i Barbara uklękli pod dębem i pater Foldyn wyrzekł pierwsze słowa modlitwy łacińskiej, zbójnicy zaś otoczyli ich kołem, krzyżując nad ich głowami obuszki, nadleciał drugi wicher, jeszcze większy i jeszcze gorętszy, zahuczał przeciągle, zawył i uderzył w dąb. A za nim trzeci, potem czwarty i już teraz leciały wichry jak ogromne byki rozjuszone, waliły łbami w lasy, w ludzi i w konary dębu, ryły, torowały drogę następnym, ich szum potężniał w przejmujący ryk nieustanny, a za wichrami rozpętało się czarne niebo w grzmotach i piorunach, a deszcz jął tłuc w koronę dębu, a noc pękała na dwoje, a niebo waliło się jak strome sklepienie kościelne i z trzaskiem spadało w doliny. Pater Foldyn mamrotał swoje pacierze, Barbara tuliła się do Ondraszka, zbójnicy żegnali się lewą dłonią, w prawej bowiem trzymali wzniesione obuszki, a ze wszystkich stron zlatywały się diabły i gziły się z wyciem, szumem, hukaniem i przeraźliwym chichotem. Ognisko już dawno wicher rozniósł, nastała ciemność tak wielka, że nawet biała komża patra Foldyna zniknęła, a jedynie pioruny, latające po niebie i walące z jękiem w ziemię, rozświetlały obrzęd pod dębem. W świetle błyskawic zdołał pater 388 Foldyn przewiązać ręce Ondraszka i Barbary i jedynie między jednym przeraźliwym grzmotem a następnym łoskotem pioruna wyławiał ich słowa, przysięgające przed Bogiem miłość i wierność. Aż do śmierci, aż do ostatniego tchu! Foldynowe „amen" przeciął piorun na dwoje, rozłupał je i poniósł stokrotnym echem po rozszalałej nocy. Przewaliła się w końcu naremnica, wicher powoli zdychał w dalekościach i doskakiwał już umęczony, by rychło lec w lesie i czołgać się między czarnymi drzewami, deszcz zelżał w senną ulewę, rozszemrały się lasy, ludzie odetchnęli. Jakby wielki ciężar spadł z ich ramion. — Idę! — rzekł w końcu pater Foldyn zwijając przemoczoną komżę. — Wy tu pozostańcie do jutra. Jutro przed południem przyjdę i odprawię mszę świętą na intencję... Żeby Bóg błogosławił naszej sprawie, Ondraszku... — Przyjdźcie, wielebny panie! — rzekł Ondraszek. Był wzruszony i niepodobny do dawnego Ondraszka. Trzymał Barbarę wpół. •— Gdy pater Foldyn podniesie hostię i spojrzy przez nią na nas wszystkich, dostrzeże przez nią tego, co w sercu zdradę chowa... — zauważył Braciszek ponuro. Ondraszek uśmiechnął się, bo przypomniał sobie, że to jeszcze jeden fortel dla jego dobra wymyślony. Nie zauważył nikt, nawet Ondraszek nie zauważył, tylko Braciszek spostrzegł, że Juraszek drgnął, skrzywił się niemile. Dojrzał to Braciszek w świetle ostatniej, przelatującej błyskawicy. Ludzie byli w nim podobni do bladych straszydeł. Jakby kupa oberwanych, kudłatych duchów zebrała się na Kubalonce! • Potem pater Fcłdyn poszedł. Odmówił Ondraszkowi, który chciał, by go ktoś z towarzyszy odprowadził. — Nie trzeba! Nie trzeba, Ondraszku! — bronił się i znikł w nocy. Nazajutrz czekali wszyscy pod dębem. Zbójnicy ustawili foremny ołtarz, uczyniony z ogromnego głazu, nakryty jedliną, z krzyżem ze splecionych gałęzi jedlinowych. Czekali aż do późnego popołudnia, a pater Foldyn nie przyszedł. Towarzysze 389 iJ mwm z Braciszkiem na czele, pchnięci na przeszpiegi, wrócili z dziwną wieścią, że pater Foldyn nie wrócił do Istebnej. Dlaczego nie wrócił? Cóż się z nim stało? Że już mrok zapadał, * niedaleko zaszli towarzysze w poszukiwaniach. Na trzeci dzień schodzili wszystkie lasy od Kubalonki, Stecówki i Stożka po istebniań-skie wyrębowiska, lecz patra Foldyna nie znaleźli. Naj gorliwiej szukał Juraszek. W końcu on tylko orzekł, że z pewnością pater Foldyn utonął w wezbranej Olzie, gdyż na jej brzegu leżał kawałek rozdartej komży... Msza święta nie została przeto odprawiona i fortel Braciszka spalił na panewce. A byłby się Ondraszek przekonał, czy posądzenia Braciszka są iste!... Tylko w głowie Braciszka zrodziło się ponure przypuszczenie. że patra Foldyna zabił Juraszek i strącił do wezbranej Olzy Ciemno było, nikt nie widział, kto z obozu wyszedł i kiedy wrócił, jeżeli -był wyszedł. Ha, znajdzie się sposób na wydostanie onej tajemnicy! — Gdzie się może podziewać nasz wielebny pan? — zapyta? powtórnie Ondraszek po długim zamyśleniu. Zamyślenie owo uciskało boleśnie, gdyż luto było hetmanowi patra Foldyna, bardzo luto... — Pater Foldyn nie żyje! — rzekł spokojnie Braciszek. — Skąd wiesz? — Domyślam się... Pater Foldyn ubit zdradziecko! — Co ty gadasz? — żachnął się hetman. — I tak mniemam, że ten, kto go ubił i do wezbranej Olzy strącił, uczynił to dla dogodzenia swym niecnym zamiarom. — Jakim zamiarom? Mów wyraźniej, a nie klucz, przebrzydły klecho! — By nie być poznanym... By nie być widzianym przez podniesioną hostię jako zdrajca i judasz! — Przecież to łgarstwo! — Pewnie, że łgarstwo! Lecz ten, kto go ubił, wierzył, że to nie zełgane! — Kto to był? — Juraszek! — rzucił twardo Braciszek. 390 __ Precz! Precz, bo ubiję! — krzyknął Ondraszek i skoczył wściekły z ławy. Podniósł obuszek do uderzenia. Braciszek wymknął się chyłkiem z izby. Ondraszek długo chodził wzburzony, zanim się uspokoił i odegnał od siebie myśli o zdradzie knutej przez Juraszka Uśmiechnął się do tej niedorzeczności. Wychylił się z izby, przywołał Braciszka, który coś perorował zbójnikom. Wesoła to musiała być perora, bo zbójnicy trzymali się za brzuchy i rechotali. Ondraszek zapomniał już, że rozsierdził go Braciszek. — Chodź, ty obiesiu! Dokończymy uniwersału — rzekł pojednawczym głosem. Potem obaj długo w noc ślęczeli nad pergaminem i pisali uniwersał. Pisał go Braciszek, jako że pismo jego było ozdobne, strojne w zawijasy, pierwsze litery zaś w każdym odstępie malowane misternie pędzelkiem w przeróżne wdzięczne postacie czy to ludzi, czy to zwierząt. — Gdzie się uczyłeś tej sztuki? — zapytał Ondraszek podziwiając jego umiejętność. — W klasztorze nie dali darmo jeść chleba... — Podobnyś w tej chwili do średniowiecznego mnichal — A ty, hetmanie, do Achillesa! Strzeż się Parysa! — Ho, ho! — zdumiał się Ondraszek. — Toś ty nawet w Homerze biegły... Prawda! Zauważyłem to już wtedy, gdy wracaliśmy z Lanckorony, a tyś gadał o Troi... — Liznąłem coś niecoś! — odparł mnich skromnie, choć pychę odczuł w sercu, bo Homer wymyślił Achillesowi piętę, on zaś wymyślił Ondraszkowi obuszek. Dziwna rzecz, że w onej chwili to samo hetmanowi przyszło do głowy. — Czy ty umiesz przejrzeć ludzkie myśli? — zapytał Braciszka. Patrzył w jego zezowate oczy i dostrzegł, że staje przed zagadką. — Czasem umiem, czasem nie umiem! — kpił sobie z lekka ¦Braciszek. — Kto ty jesteś? 391 Wiesz, hetmanie! Mnich, braciszek zakonny, wypadek klasztorny, włóczęga, pątnik... — Jesteś czy udajesz sowizdrzała? — Powiedziałeś, hetmanie! Czasem jestem, czasem udaję! — Odpowiadasz manierą Pitii... — ...w Delfach! — podrzucił Braciszek. — Diabła byś zjadł! — zaklął zaskoczony Ondraszek. — Tyś frant kuty na cztery nogi! Powiedz, kto jesteś! — Powiem, hetmanie! Syn chłopa pańszczyźnianego, braciszek zakonny, heretyk, frant przebiegły, sowizdrzał... Co kto chce! U nas w domu była bieda, wszy, niemoce, przekleństwo. Uciekłem do klasztoru. Tam, jako już rzekłem, liznąłem coś niecoś z uczonych ksiąg. Były księgi mądre i były księgi głupie... — Które były mądre? — Nie pomnę, hetmanie! Potem uciekłem z klasztoru z bratem Dyzmasem. Potem jeszcze przystąpiłem do waszej familii zbójnickiej. Szukałem na swój sowizdrzalski sposób sprawiedliwości na świecie. Nie znalazłem jej. W tobie dostrzegłem, żeś wybrany od Boga na obrońcę chłopstwa! — Głupstwo! Wierzysz w Boga? — Wierzę! — A w diabłów bytowanie? — Jeszcze ich nie widziałem. — Hm! — mruknął Ondraszek i zamyślił się. —¦ Kończ pisaninę! — rzekł po chwili. I znowu nastała cisza. Przerywało ją nieśmiało skrzypienie gęsiego pióra, wodzonego po pergaminie, mlaskanie pędzelka w miseczkach z rozrobionymi farbami i dźwięczny głos Ondraszka, dyktującego Braciszkowi rebeiizanckie słowa uniwersału. Skończyli, gdy wczesny świt jął nachylać się do okna. W lasach budziły się ptaki, po niebie rozlewało się prześwietlone mleko, a wierzchołkami drzew przeciągał senny szum i gasił gwiazdy na niebie. — Przeczytaj! — rzekł Ondraszek. — Będę słuchał, jak to wypadło! 392 Braciszek przysunął pergamin do świecy i jął czytać, powoło z namaszczeniem: ' Pokój tobie Chrysta Pana, uciśniony narodzie chłopski! Wszem wobec 1 każdemu z osobna świętej wolności i zdrowia życzę! Ja, hetman chłopski, Ondraszek Szebesta z Janowie, pan Łysej Góry, oznajmuję wszystkim uciemiężonym, całemu narodowi chłopskiemu na Szląsku, na Morawach, na SJowaczyźnie i w Polszcze, tak katolikom, jak luteranom i wszystkim inszym wierzącym w j-edzinego Boga, że nadszedł kres waszej ciężoby i niewoli, a waszym cienrężycielom koniec panowania. Wzywam was przeto do powszechnego poruszenia chłopskiego i nakazuję wam, by gotowi byliście do rebelii. A gdy nadejdzie dzień świętego Jana i na szczytach beskidzkich, tatrzańskich i tatrzańskich zapłoną wielkie. ogniska poczwórne, a mianowicie na Łysej Górze, na Jaworowym, na Baraniej Górze, na Szędzielnej, na Babiej Górze, na Krywaniu, na Garłuchu i na wszystkich pomniejszych szczytach, znak to będzie do ogólnego poruszenia. Kto wtedy zdrowy i silny, młody czy stary, niech uzbrojony rusza na dwory i zamki, zdobywa je, dzieli między siebie dobytek panów, nikomu nie przepuszczając. Ostrzegam was jednak przed • jepotrzebnym krwie rozlewem i przed wymierzaniem samemu sprawiedliwości. Opanowane dwory i zamki trzymać należy w swych rękach i czekać moich dalszych rozkazów. Niech wam Bóg błogosławi w zbożnym dziele, a święty Michał Archanioł, patron zbójników szląskich, niech was wspomaga, amen! Dan pod Baranią Górą miesiąca Juni roku Pańskiego 1713. Ondraszek Szebesta z Janowie hetman chłopski i zbójnicki. Braciszek przeczytał i spojrzał na Ondraszka. Ondraszek skinął głową na znak, że dobrze. — I co teraz? — zapytał Braciszek. — Zaniesiesz w dolinę! Braciszek uśmiechnął się, podrapał po głowie. — Hetmanie! Jeden uniwersał nie dojdzie wszędzie. Jeszcze trzeba drugi dla Słowaków i trzeci dla Morawian. Ale te trzy także nie dojdą. Mam inny koncept! — Gadaj! — W Skoczowie nad Wisłą jest taki jeden drukarz. Nazywa się Kobiela. Już z nim gadałem. Za pięć dukatów wydrukuje nam pięknie szwabachą na papierze z każdego uniwersału po 393 pięćset kartek. Zezwól, że przez jutro napiszą ten sam uniwersał przy pomocy Rużiczki po morawsku, przy pomocy Cygana Petrowicza po słowacku, a na trzeci dzień pójdę do Skoczowa. Za tydzień wrócę... Ondraszek znowu spojrzał zdumiony na Braciszka. Tak! Bez niego nie dałby sobie rady! Udaje głupka, a rozum ma niepospolity. Zgodził się na jego plan. Braciszek na trzeci dzień powędrował do Skoczowa wzdłuż "Wisły. Po drodze udawał — jak zwykle — nabożnego mnicha, wracającego z Ziemi Świętej. Po tygodniu wrócił obładowany nadrukowanymi arkuszami. Wiózł je na osiołku, wycyganionym gdzieś po drodze w pańskim dworze. — Uniwersały te prawdziwe, przeze mnie spisane, schowamy aa pamiątkę. A niechaj kamraci przebierają się teraz za pielgrzymów i niech się rozejdą z drukowanymi uniwersałami po dolinach. Jeszcze z nimi pogadam, co i jak mają czynić. Ile dni mamy jeszcze do tamtej chwili? — Jeszcze dwanaście dni! ¦— No, to trzeba nam się uwijać!... Nazajutrz przebrani towarzysze zstąpili z Braciszkiem w doliny i rozeszli się po całej krainie. Jedni tu, drudzy tam, inni Jeszcze gdzie indziej. Tak jak naporęczył Braciszek. Ondraszek saś przeniósł się z Barbarą, Juraszkiem i z trzema największymi zabijakami, słowackimi juhasami, na Łysą Górę. Hasło poruszenia bowiem wyjdzie ze szczytu Łysej Góry. I gdy teraz wszyscy czekali z niepokojem na powrót kamratów z doliny, a zwłaszcza na Braciszka, Ondraszek obchodził wciąż owo pobojowisko pod polaną, gdzie zginęła grefina Li-zetta. W pierwszym już dniu zauważyła to Barbara. Tknęło ją bolesne przypuszczenie, że Ondraszek żałuje grefiny. — Czego tam szukasz, Ondraszku? — zapytała. — Nie grefiny, jak myślisz, bo już dawno w piekle... Nią chyba nie w piekle! Szukam inkluza swego! Nawykłem do niego... — Inkluza? 394 — Tak! Tu go musiałem zgubić, gdy się mocowałem z zol-aierzem na ziemi... Na drugi dzień szukali wszyscy. Ondraszek, Barbara, Jura-szek i trzej słowaccy kamraci. Grzebali palcami we mchu, ślepili czujnie, przeglądali szczelinki między kamieniami, czołgali się pośród krzewów, lecz inkluz przepadł. Diabli go chyba wzięli! A niech wzięli!... Najgorliwiej zaś szukał Juraszek, chociaż już go był dawno znalazł i schował. On bowiem jeszcze wierzył, że inkluz strzegł Ondraszka przed złą przygodą. Teraz go strzeże tylko obuszek! Na trzy dni przed świętym Janem wrócił Braciszek. Przy-aiósł pomyślne wieści. Pindur robi swoje i chłopi uważają go Już za marszałka chłopskiego. Sposobią się i liczą godziny. Panowie uciekają z dworów do miast. Zabierają spazmujące żony i dzieci. Ciągną za nimi wszyscy lizonie, pieseczki, sprawcy, włodarze i insze marchy. Regimenty obsadzają Cieszyn, Frydek, Mistek, Skoczów, Bielsko, Czaczę, Żylinę... Dalej nie dotarł, więc nie wie, które jeszcze miasta są obsadzone. Chłopi nie wychodzą w pole, lecz czekają. Bruszą siekiery i noże. Cepy nabi-fają krzemieniem. Poniektórzy wielebni panowie katoliccy i lu-terańscy tatulkowie mwołują z ambon do ustatkowania się, mianują Ondraszka synem Belzebuba, przepowiadają gniew Boży. Ludzie Jednak nie słuchają i tamci wielebni panowie każą tylko do głuchawych, starych bab i dzieci... Za Braciszkiem wracali towarzysze. Nie zabawili długo, bo jeszcze t?go samego dnia rozbiegli się z przykazaniem, by obsadzali szczyty beskidzkie, tatrzańskie t fatrzańskie i baczyli pilnie na znak z Łysej Góry. Gdy z najbliższych groni towarzysze spostrzegą, że na Łysej Górze poczwórne ognisko płonie w wieczór świętojański, niech zapalają swoje stosy drzewa, by następni towarzysze mogli je widzieć. Ondraszek obliczył, że w ciągu godziny zapłoną ogniska na wszystkich upatrzonych szczytach. I znów się wszyscy rozeszli samowtór, samotrzeć, jak po-psdło. Braciszek z nimi. Chodziło o spotkanie się z Pindurem, « dopilnowanie początków poruszenia. 395 J Minął dzień i minęła noc. Minął drugi dzień i minęła druga noc. Nadszedł uzeci dzień, ostatni. Dziś wieczorem rozpocznie się... Ondraszek został z Juraszkiem. Niecierpliwił się, Uczy i godziny, patrzył na wlokące się strasznie powoli słońce, czeitał zmierzchu. Na szczycie Łysej Góry wznosiły się już cztery ogromne stosy drzewa, poprzetykane smołą. Pod stosami czatowali trzej juhasi. Słońce powoli, bardzo powoli zstępowało z nieba na zachodnią stronę. Lasy przestały szumieć. Ptaki tylko wrzeszczały, a Ondraszek próżno raz po raz sięgał na piersi i szukał palcami woreczka z inkłuzem. Nie ma inkiuza!... Barbara modliła się w szałasie. Słpńce miało ostatek drogi, długiej' na dłoń, i teraz już schodziło szparko. Było czerwone jak krew. Ha, bo krew dzisiaj si^ poleje! Czerwony kur zapieje na zamkowych i dworskich dachach!... Już słońce dotyka tarczą brzegu ziemi. Już kryje się za ziemią... Ondraszek przystąpił z Barbarą i Juraszkiem do stosów. Czekał na zmierzch. Słońce już się skryło. Zachodnie niebo jeszcze płonie, lecz od wschodniej strony zawleka się popiołem. Ondraszek dygocze ze wzruszenia. Jeden z juhasów dmucha w małe ognisko, skąd Ondraszek weźmie głownię i podpali stosy... Mrok zawleka niebo, wypiera resztki światła z zachodu, zalewa doliny. Ondraszek sięga po głownię... Ujmuje w dłoń i wciąż dygocze ze wzruszenia. Oto za drobną chwilę przytknie ją do pierwszego stosu, potem do drugiego... W dolinie stoją gotoWi chłopi i patrzą na Łysą Górę. Wypatrują czterech płomieni! Chyba tak samo dygocs^ą ze wzruszenia, jak dygocze Ondraszek. Barbara zaś stoi opodal, załamała dłonie i wciąż się modli. Głupia! Ondraszek odwraca się od jej widoku, bo widzi, że mu odbiera odwagę. Juz! Z zachodniego nieba straciły się resztki jasności, doliny już 396 toną w granatowych mrokach. Na niebie roją się gwiazdy i mrugają. Ondraszek wyjmuje głownię z małego ogniska, podchodzi z nią do stosu. Wstrzymał się, bo wszyscy posłyszeli gwałtowny szelest rozsuwanych gałęzi, czyjeś kroki zmęczone, czyjeś wołanie. Widzą, z mroków wynurza się Braciszek. Zdyszany, tchu nie może złapać, dławi się słowami, chwieje, a na jego twarzy przerażenie. — Co się stało? — pyta Ondraszek twardo i wciąż trzyma płonącą głownię. Głownia buzuje ogniem, gdyż smolna nad podziw, i miota iskrami. — Hetmanie... — krztusi się słowami Braciszek. — Co się stało? — W Cieszynie czarny mór! Od wczoraj! Z Polski przy wleczony! Ludzie uciekają... Wszystko stracone!... Popłoch! Zamieszanie! Ludzie na drogach konają... Ondraszek czuje, jakby się zanurzał w lodowatej wodzie. Martwieje w nim wszystko, martwieją myśli, martwieje serce, płonąca głownia wysuwa się z dłoni, a jej płomień zdycha w wilgotnym mchu. ONDRASZKOWE OSTATKI — gospo- dzie „Pod Modrą Gwiozdą" siedzieli mieszczanie cieszyńscy i mądrowali wielce zafrasowani. Cyckali przy tym oszczędnie cienkie piwo zamkowe i za każdym gorzkim łykiem myśleli z goryczą o swym zasmolonym zywobyciu i zasmolonym mar- 398 szałku i staroście, panu grafie Janie z Tęczyna, który n& cieszyńskim zamku włodarzy, a pragnąc przysporzyć imperiałów rakuskiemu cesarzowi panu, skórę drze z mieszczan nawet tym gorzkim piwskiem. Spluwali przeto, krzywili się, pociągali je oszczędnie ze szklenie i narzekali pospólnie. Miłość pan graf Tęczyński, żeby diabla zjadł, coraz nowe ciężary wymyśla i płacić każe od wszystkiego, w szelągach i w or-tach, chociaż to najdrobniejsza, iście żebracza moneta, i czeskimi, i krajcarami, i orlonkami... Skąd tego wszystkiego nazbierać, aże skąd? Dawniej szerokie talary dobrej monety wartały cztery, najwyżej pięć ortów, teraz piętnaście! Dawniej talar szląski kosztował dwadzieścia cztery czeskie, dzisiaj trzydzieści! Trzeba płacić od komina, od okien, od izb i warsztatów, od bramy, targowe, kramowe — i diabli wiedzą od czego jeszcze!... Dziurawy ów mieszek miłość pana graf a Jana z Tęczyna, jeszcze bardziej dziurawy wór rakuskich Habsburgów i aż dziw bierze, że płaczypieniądz, cesarz pan najmiłościwiej panujący w Wiedniu, Karol VI, odżałował owych sto talarów za głowę Ondrasz-ka! Diabła zjadł łebo wypił, jeżeli jego głowę dostanie!... Tym bardziej że nie wiadomo; czy owe talary to te szerokie dobrej monety, warte pięć ortów, czy też talary szląskie, za które trzeba płacić aż trzydzieści czeskich. Wzdychali przeto wszyscy, narzekali i cienkim piwem zapijali Niektórzy kurzyli fajki na przekór wielebnym panom i lu-terańskim tatulkom, którzy z ambon krzyczeli, iż diabelski to wymysł owa fajka, a obraza Boska, jeżeli ktoś z gęby czyni komin i dymi z niej jak wszyscy diabli: Niech krzyczą! Jeżeli nie mają większej mierziączki, to jeszcze pół biedy! Większa bieda z tymi podatkami i zamkowymi ciężarami, a już sto bied z tym latosim dziwnym rokiem. Kometa już przepadła i dobrze, że przepadła, bo narobiła niemałego poruszenia w mieście. Ludzie wyłazili na dachy i patrzyli przerażeni, jak posuwa się między gwiazdami, zamiatając je chwostem i świecąc jak próchno w starej, dudławej wierzbia, na której się Cygan powiesił. Potem z tym morem dzieci... Marły i marły chudziątka, &. zmiłowania dla nich nie było! 399' A teraz ten Ondraszek!... Toć wszystkim od miesiąca głowy zaprząta ów głośny już w krainie herszt zbójnicki, niejaki Ondrasz Szebesta z Janowie, który od łońskiego roku zbija i śmiele sobie poczyna po szlą-skich, morawskich, słowackich i polskich dziedzinach, czyniąc wielki despekt zwierzchności cesarskiej i napadając na kupców jadących z towarami ze Słowaczyzny przez Jabłonkowską Prze~ łęcz, i biorąc od nich pogłowne, ba, nawet nachodząc zamek lanckoroński, gdzie nabrał dukatów bez miary! Jak długo zbijał, niech zbijał!... Brał temu, który miał. A ten, kto miał, i tak to zdarł z chłopów i mieszczan. Dobrze więc robił ów zbój. Jakie bowiem nabycie, takie pozbycie! Wszyscy panowie są placzy-pieniądzami i liczykrupami i gotowi wesz gnać do samego Wiednia za jednego orta! Ale nie to ważne! Oto rzeczony Ondraszek w ostatnich czasach zuchwałej sobie poczyna, gdyż wydał buntowniczy uniwersał do narodu chłopskiego, pod-szczuwając go przeciwko panom. Ostatecznie chłopi mogliby owym panom dać porządnego łupnia, mogliby z nich zedrzeć skórę, jak oni ją zdzierają z chłopa i mieszczanina! Mogliby im tę skórę porządnie wygarbować, jak na ten przykład stary Ba-larus garbuje kozie skóry na Przykopie pod zamkiem. Ale żeby chłopstwo ponukać aż do rebelii, do targnięcia się na władzę, którą przecież Bóg ustanowił, jak mówi Biblia, i żeby podjudzać chłopstwo do rżnięcia panów, tego już za wiele! Panowie uciekają przerażeni do Cieszyna, paniczki ich mdleją, dzieci ich beczą, a wszyscy proszą Boga o zmiłowanie i o ciężkie pokaranie Belzebubowego syna, Ondraszka z Janowie, zuchwałego herszta zbójnickiego! Niech tam panowie narzekają i płaczą, i mdleją! Mieszczański naród też się dosyć napłakał, nanarzekał i mdlał z wielkiej ciężoby, jaką panowie nakładają. Tylko żeby aż do rebelii chłopów ponukać, to jednakowoż za wiele!... Doszły bowiem wieści do Cieszyna o uniwersale Ondraszka, mianującego się hetmanem chłopskim i zbójnickim, i naporę-czającego, by jutro w nocy rozpocząć rebelię. Toteż nie dziwota, 400 że tyle wojska zgromadziło się w Cieszynie. Dobre i tyle w takim dopuszczeniu Boskim! Coś się zarobi, coś się utarży, zawsze jakiś krajcar kapnie do kalety! To jednak nie to, co było kiedyś, gdy polski król, Jan Kazimierz, uchodził przed Szwedami przez Cieszyn. Biedny to był król, bo z własnej ojcowizny musiał uciekać, lecz król honorny, bo płacił dobrze, a jego żołnierze też płacili! Albo jak ten drugi król polski, Jan III Sobieski, ciągnął na Turka. Ha, to było wojsko! Nie wszystka siła przez Cieszyn przejeżdżała, bo tylko jedna chorągiew niejakiego hetmana Sieniawskiego, lecz wojsko podobne do Michałów Archaniołów, bo skrzydlate i hyrne jak diabli. I ci płacili niezgorzej za byle co. Jedynie piechota, tyrckająca w łapciach lub, zgoła na bosaka za tamtymi skrzydlatymi rycerzami, była jakaś niemrawa. Ta ani kraj carem nie śmierdziała, a chude to, a głodne, a oberwane, że aż luto było patrzeć na takie wojsko. Powiadali świadomsi, że to polska piechota łanowa, złożona z chłopów, którą panowie zwerbowali na potrzebę wiedeńską, siła rzeczy im obiecując — i złote góry, i wolnizny, i wszystko. Chłopi poszli i jak powiada przysłowie: kto panu służy wiernie, to pan mu za to pierdnie! Szło to jak kupa dziadów kalwaryjskich i trzeba było pilnie strzec obejścia, by ratować przed ich pazurami kury, gęsi, ba, nawet prosiaka! Zarżnęli i zjedli, nic nie zapłaciwszy, bo nie mieli z czego! Były jeszcze cudzoziemskie wojska weimarskie i wojska Wallensteina, byli Szwedzi, były wojska cesarskie, lecz szkoda o tym mówić. Płakać się chce, gdy wspominać o tamtych czasach... Teraz znowu Cieszyn pełen cesarskiego wojska, lecz płakać z tego powodu nie trzeba, aże nie! Grzeczne ono, płacące za byle co porządną monetą, a że się tam gdzieś pożgają nożami, rozbiją komuś łeb, uwiodą dziewczynę jedną i drugą, że pozostawią po swoim odejściu sporo nieprawych dzieci, zwykła to rzecz w takich niespokojnych czasach. Najważniejsze, żeby ukrócili swawolę Ondraszka, bo co to będzie, jeżeli ten przechera pobije panów, jeżeli zbuntuje chłopów, wywoła zamieszki w kraju! Cieszyńskim majstrom przyjdzie pójść o zebranym chlebie, bo Om dra-szelc 401 wszystkie cechy diabli wezmą, zacne rzemiosło cieszyńskie zejdzie na zdechłe psy!... Narzekali więc mieszczanie cieszyńscy „Pod Modrą Gwiozdą", cyckali cienkie piwo zamkowe i bardzo się frasowali. Jeszcze bardziej się zafrasowali, gdy przyszedł cieszyński kopidol od „Miłosiernych", czyli z klasztoru braci bonifratrów stary Bulandra z czerwonym nosem. Usiadł za stołem między mieszczanami i słuchał uważnie, co powiadają. A gdy skończyli, zadzwonił kozikiem w szklenicę i zaczął od chrześcijańskiego pozdrowienia: — Laudetur Jesus Christus!* — Niech będzie — mruknął za wszystkich gruby Konczsi-kowski z rynku, gdyż nikt inny nie umiał po łacinie. Bulandra przeczekał drobną chwilę, łyknął spory haust piw ska i zaczął mówić. A że jadł chleb z niejednego pieca, że czyta mądre księgi klasztorne, że zdołał już połowę mieszczan cieszyńskich pogrzebać na starym cmentarzu i że nie gadał n;; wiatr, przeto wszyscy się uciszyli i czekali uważnie, co powie. A on jął mówić o Antychryście. Wszystko bowiem wskazuj że tego roku, tak nieszczęśliwie i pod złymi auspicjami rozpe czętego, pojawi się Antychryst, a po Antychryście koniec świat Bulandra wyczytał bowiem w pewnej mądrej księdze klaszto: nej, napisanej przez, nabożnego dominikanina, Franciszka INI chała de Insulis. że w babilońskie] ziemi, w miejscowości zwań-Gazalon, z podłej i wszetecznej stwory żeńskiej, imienin Ulcas, z plemienia Dan, urodziło się za sprawą nocnego diab' dziecko. Diabeł ów, używając ludzkiego nasienia do wszetec nej zabawy z ową nierządnicą, spłodził ordynaryjnym tryb^i owo dziecko, które okazało się Antychrystem. Oczy jego świ cily jak latarnie, a na dwie godziny przed jego przyjściem i świat ogromny głos wołał ^ksrlsiś: ,,Bądźcie gotowi na przyjęć mego ukochanego syna!" W czasie zaś rodzenia słońce straci piątą część swojego światła, potem zaś pięciokrotnie jaśniej z > błysło, a potem jeszcze utonęło w ciemnościach. Potem ogrorm 1 (Ład.) Nif*ch będzie pochwalony Jezus Chrystus! 402 ogień spadł na dach tego domu, gdzie się ono dziecko rodziło... — To samo, jak z Ondraszkiem! — zauważył chudy krawiec z Wysznej Brony, Pumperla. — Jak się Ondraszek rodził, to też z nieba spadła ognista kula na dach Szebestowej chałupy i pukła tak strasznie, że ludzie się poprzewracali ze strachu... — Nie przerywajcie, Pumperlo! — zgromił go stateczny Swaczyna, majster bednarski z ulicy Bóżniczej. Kopidoł pociągnął piwa i znowu zaczął. I powiadał dalej, że była taka wielka góra, która się nazywała Gilboa, i że ta góra pękła na dwoje jak żaba. A w czeluści tej góry znaleziono marmurowy słup, a na tym słupie był napis po hebrajsku, że godzina narodzenia Antychrysta nadeszła, a po Antychrystowym urodzeniu i śmierci nastąpi świata zakończenie. Jak dodaje jednak nabożny Franciszek de Insulis, to był jeden Antychryst. Bo tych Antychrystów pojawi się więcej, gdyż świadczy o tym chociażby łacińskie proroctwo, znalezione w Jerozolimie w Grobie Chrysta Pana, a które brzmi: Cum fuerint annd transacti mille ąuingenti Et decies terni post partum Virginis Almae, Tunc Antichristus nascetur daemone plenus... Rzekł i potoczył dumnie oczami po zebranych. Widział uradowany, że wszyscy otworzyli usta z podziwu nad jego mądrością i że wszyscy potem zaczęli kiwać głowami i cmokać ze zdumienia. Jedynie Konczakowski z rynku mruknął, że nie każdy rozumie po łacinie, przeto Bulandra powinien to przełożyć na jeżyk tutejszy, czyli polski. Przytaknęli wszyscy głowami na znak, że Konczakowski dobrze powiedział, a kopidoł Bulandra przepłukał gardło piwskiem i powiedział, że na tutejszy- język to się tak wykłada: „A gdy się spełni rok tysiąc pięćset i trzydzieści od czasu, gdy porodziła Dziewicza Matka, wtedy na świat przyjdzie Antychryst owładnięty demonem". A ponieważ pierwszy Antychryst, ten babiloński, urodził się w roku 1475, a było to dwudziestego i drugiego Januara, wynika z tego, że 403 Antychrystów koci się więcej. I dlatego, co chciał rzec, a nic nie dać, kto wie czy takim jednym Antychrystem nie jest ów przechera Ondraszek z Janowie, który buntuje chłopstwo przeciwko zwierzchności pańskiej i cesarskiej! Kto wie?... — Kto wie? — westchnęli wszyscy głośno i wszyscy pogrążyli się w ponurym zamyśleniu. Nawet ta ciżba, co podczas opowiadania kopidoła Bulandry otoczyła stół majstrów i starszych cechowych i słuchała z zapartym oddechem, ta ciżba także rzekła, że kto wie... I również zamyśliła się głęboko. Wszak ognista kula pękła nad Szebestową chałupą, gdy się Ondraszek rodził, jak twierdzi Pumperla z Wysznej Brony. a jak mówiła stara Szewieczkula, która była już dwa razy na pąci w Rzymie, wszystkie czarne koty zbiegły się na Szebesto-wej kalenicy w ową noc i wrzeszczały, i miauczały, jakby je ze skóry obdzierano. A wiadomo, diabeł przemienia się w starego czarnego kocura i czyni na despekt człowiekowi! A ten Ondrasz-kowy obuszek! Albo to chwytanie kul portaszowych do dłoni i ciskanie z powrotem! Albo ten jego inkluz! Albo te konszachty z czarownicą Lucą! Albo to rozmiłowanie w sobie jaśnie gre- i finy, miłość pani Lizetty von Prażma, która życiem przypłaciła te swoje amory! Albo to kramarzenie z Barbarą Myszkowa, wszeteczną stwora, mającą być osmaganą i wyświeconą z Fryd-ku, a czemu przeszkodził Ondraszek! Albo to najście na lanc-koroński zamek i uwięzienie stamtąd trzech wozów dukatów za diabelską sprawą! Albo to podjudzanie chłopów do rebelii i do rżnięcia panów, i do palenia dworów! Wszak oto jest jegoj uniwersał!... Wszyscy nachylili się nad Ondraszkcwym uniwersałem, który | kulawy Plinta, czeladnik szewski z Brandysa od brzuchatego Tomali, wyjął z bocznej kieszeni, pięknie na czworo złożony Roztoczył go przed zdumionymi oczami i podał kopidołowi Bu landrze, by go przeczytał. Lecz zanim Bulandra nałożył na nos okulary, otworzyły si drzwi, a do gospody wstąpił jakiś dziwny człowiek. Trudno byl poznać, czy młody, czy wiekowy, bo skurczony we dwoji blady, trzęsący się jak osika. Nie zwracano nań uwagi, lec 404 kiedy siadł na wolnej ławie pod oknem, a potem się na niej przewalił i jął jęczeć i skamleć o wodę, podeszli wszyscy ku niemu. — Wody! Dajcie mi wody!... Wnętrzności moje się palą... — prosił ten dziwny człowiek, podobny do pątnika. Ktoś mu podał wody, on wypił łapczywie, przez chwilę jęczał jeszcze, potem jął się zwijać w boleściach i nie trwało długo, jak na oczach wszystkich wyzionął ducha. Z ust pociekła mu brudna, lepka pianą. Bulandra odsunął ludzi, nachylił się nad nim, zamknął mu oczy i rzekł spokojnie: — Koniec! Zmówcie pacierz za duszę zmarłego! Znowu mnie czeka robota bez zapłaty... Żeby diabła zjadł!... Ktoś z obecnych złożył nieboszczykowi dłonie jak do pacierza, ktoś poprawił mu głowę na ławie, by mu się lżej leżało, lecz zanim reszta wymamrotała pacierz do końca, tajemniczy lęk jął wszystkich ogarniać. Oto przed nimi leży obcy człowiek, pątnik, który tak osobliwie i nagle skonał. Wieje od niego zgroza, z jego nie domkniętych powiek wyzierają szklane oczy, w słup obrócone, a z jego ust cieknie wciąż lepka, brudna ślina, usta zaś są wykrzywione w grymasie, jakby się szatan uśmiechał... Lęk ogarniał wszystkich, przeto mieszczanie, nie dokończywszy pacierzy, jęli się chyłkiem wymykać z gospody. Poniektórzy radowali się z tego zdarzenia, bo w ogólnym zamieszaniu i tłoku w drzwiach — nie zapłacili wypitego piwa. Nawet stary kopidoł Bulandra, który już pogrzebał połowę wszystkich mieszczan cieszyńskich, nie 'mógł się oprzeć dziwnemu lękowi. Przeżegnał umarłego, mruknął jakieś łacińskie słowo i wyszedł chyłkiem z innymi, ostatni już, tym bardziej że poczuł dziwny ból w żywocie. Dotarł z biedą do domu, legł ciężko niemocny, a za trzy godziny skonał w strasznych bólach. Zmarli owi dwaj mieszczanie, co oddawali posługę przybusiowi. Zmarł właściciel gospody „Pod Modrą Gwiozdą", zdrowy i tęgi chłop, Maciej Purchowka. A w nocy jeszcze, kęs przed północą, jęły dzwonić dzwony z wież cieszyńskich kościołów. I od dominikanów, i z farnego, i z protestanckiego na Wysznej Bronie za miastem, i od „Miło- 405 siernych" — zewsząd. Otwierały się okna, wychylali głowy mieszczanie w szpiczastych szlafmycach, słuchali zawodzenia dzwonów, patrzyli, gdzie się pali, a zamiast wołania: „GoreI Gore!..." — usłyszeli przerażające wołanie: — Czarny mór! Boże! Wybaw nas! Czarny mór w mieaciet /Czarny mór!... Chryste Panie! Czarny mór!.„ I gdy jedni wybiegali z domów na ulice i wzajemnie się dopytywali, czy to istotnie czarny mór, a potem słuchali w osłupieniu jęczącego zawodzenia dzwonów, to drudzy zamykali drzwi i okna, zapierali je kołami, chowali się po najciemniejszych zakątkach, nakrywali głowy pierzynami i szczękali zębami. Dzwony wciąż" biły, a ulicami już przebiegali ceklarze i halabardnicy, trąbili i nawoływali, żeby zamykać okna, gdyż jadowite powietrze czarny mór z sobą niesie, i już inni biegli z pochodniami po mieście, nie bacząc, że łacno mogą gdzieś ogień zaprószyć i miasto wypalić, a zbudzeni kopidołowie i pachołcy miejscy, poubierani w jakieś czarne habity z kapucami na głowach, z zakrytymi twarzami, w dużych rękawicach, wywlekali pomarłych z zarażonych domów, rzucali na wozy i uciekali z nimi za miasto. Cóż, kiedy i owi kopidołowie, i pachołcy zarażali się, aczkolwiek popijali ocet, gryźli czosnek i żuli ziarna angeliki. Nad ranem przywlokła się mgła i zatopiła miasto. Przerażeni ludzie brodzili w niej jak krzyczące widma, tracili głowy i padali na ulicach. W domach płakały dzieci i lamentowały matki. Przez okna można było dojrzeć zapalające się gromnice, a koło 'gromnic ludzi klęczących i proszących Boga 0 litość. Potem wyszło słońce, lecz było ono blade, prawie że sine, jakieś trupie. Przeglądało przez kłębiącą się mgłę jak przez zabrudzoną szybę w oknie. Mgła zaś płynęła w fałdach, a fałdy formowały się w przerażające widziadła, w jakieś sunące śmierci z .kosami, w sine anioły o opuszczonych skrzydłach 1 w jakieś ponure maszkary. A ludzie wciąż marli. 406 I gdy jedni widzieli się podobnymi do osaczonych zwierząt, dla których już nie ma ucieczki, i gdy drudzy modlili się żarliwie przy płonących gromnicach, to jeszcze inni wieszali w odrzwiach wianki cebuli i czosnku, lali ocet na rozpalone cegły i wykadzali swoje domy dymem z palonych kopyt, racic i włosia. Ulicami przemykali się wciąż miejscy pachołcy i kopidołowie, prowadzeni przez trzech medicusów. 1 wciąż kładli umarłych na wozy i śpieszyli z nimi za miasto. Woźnice patrzyli spode łba na leżące trupy i popędzali konie. Konie zaś chrapały, strzygły uszami, wytrzeszczały oczy, wierzgały i wyrywały si^ do stajni. A dzwony jęczały i jęczały. Chyba już dzwonnikom pomdlały ramiona, chyba już powinny się powrozy zerwać i chyba już dzwony powinny pęknąć i upaść rozbite na przykościelny bruk! Dzwonnikom nie pomdlały jeszcze ramiona, bo wierzyli, że im dłużej i wytrwałej będą szarpać za powrozy, im dłużej i rozpaczliwiej będą dzwonić, tym iściejsza nadzieja, że czarny mór odpłynie z oną mgłą jadowitą... Szarpali więc za powrozy i szarpali, aż w końcu, wyczerpani łebo rażeni czarnym morem, kładli się na ziemię, a rozkołysany dzwon jęły szarpać inne ramiona. Zwierzchność miejska radziła w ratuszowej izbie od świtu. I radziłaby może jeszcze długo, lecz gdy pierwszy radny, majster bednarski Moczygęba, zwalił się na. podłogę i jął ryczeć z bólu, i wić się, przerażenie spadło na radnych i wszyscy uciekli. Uciekli również wszyscy nabożni z farnego kościoła, gdy pater Szkuta, odprawiający mszę błagalną, zachwiał się przed konsekracją, przerwał modły, wsparł się ciężko na mensie, a potem znienacka przewalił się na wznak. Pierwsi odskoczyli ministrantowie, włosy im się zjeżyły, zawyli z przerażenia i pognali przez kościół. A za nimi ludzie... Tłoczyli się wszyscy w głównych drzwiach, krzyczeli, tratowali i deptali po leżących. Wtedy na miasto spadło największe przerażenie! A równocześnie zbiegła się przeróżna hałastra i podmiejska 407 gołota i pod pozorem, że pomaga kopidołom i miejskim pachołkom grzebać zmarłych, obdzierała trupy na wozach i nagie wyrzucała na ziemię. Obdzierała nawet konających na bruku, a gdy nie stało pomarłych i konających, wpadała do zapowietrzonych domów i rabowała. Byli nawet tacy łotrzykowie między nimi, którzy gwoli rozszerzenia zarazy, a stąd i gwoli większych łupów, rozbijali czekanami głowy trupów i mózgiem smarowali progi w tych domach, gdzie jeszcze nie było zarazy. Mgła ułatwiała im niecną robotę. Umykali potem chyłkiem ze sporymi brzemionami za miasto i roznosili z sobą zarazę. A potem jeszcze kładli się gdzieś w przydrożnych rowach i konali... W mieście podawano sobie już powszechnie straszliwą wieść, że ten i ów widział w nocy kroczącego przez ulice szatana z aniołem. Anioł wskazywał milcząco na upatrzone drzwi; szatan zaś przykładał do nich dłoń. Potem szli dalej. Wędrowali tak przez Cieszyn aż do wczesnego ranka i gdzie anioł wskazai milcząco, i gdzie diabeł przyłożył dłoń do drzwi, tam ludzie umierali... Dodawali jeszcze poniektórzy, że anioł był smutny i płakał, a diabeł, ubrany za myśliwca, chichotał z radości. I coraz więcej było takich, którzy widzieli owego anioła i diabła. Wtedy każdy już pojął, że to bicz Boży za jakieś przewiny, nie wiedzieć przez kogo popełnione. Gdy więc przed południem ukazały się procesje na mieście, wybiegali ludzie z domów i przyłączali się do nich. Procesje wychodziły ze wszystkich kościołów, wyszła nawet z kościoła Jezusowego, zbudowanego przez luteranów nad Wyszną Broną. Szli mieszczanie, czeladnicy, kupcy, biedota miejska, baby, dzieci, nie było tylko żołnierzy. Żołnierze bowiem uciekli z miasta o świcie, wyprowadzeni przez swych oficjerów. Ciągnęły więc tłumy z chorągwiami, tłoczyły się nieskładnie za wielebnymi panami i za luterańskimi tatulkami, a gdy księża i pastorowie wołali po łacinie do Boga i zawodzili ponury psalm pokutny Miserere mei1, tłumy śpiewały ową straszną pieśń, (Łac.) Zmiłuj się nade mną. 403 zrodzoną kiedyś przed wiekami, a wyniańczoną przez najokrut-niejszy ból i przez bojaźń przed śmiercią: Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami! Od powietrza, głodu ognia i wojny wybaw nas, Panie! Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie!... Mgła przerzedziła się, po ulicach niósł się dojmujący swąd palonego rogu i gotującego się octu, a procesja rosła i gęstniała, i szła powoli przez miasto. Zstąpiła z rynku ulicą Głęboką pod zamek, zawróciła na Przykopę wzdłuż murów miejskich, skierowała się stromym upłazem na Wyszną Bronę i znowu zawróciła na rynek. A przed każdym kościołem przystawała, bo księża wciąż wadzili się z Bogiem o odwrócenie jego karzącej ręki. Rosnąca ciżba zaś wciąż śpiewała ogromną pieśń błagalną, niosła chorągwie, płonące gromnice i krzyże, a przed kościołami padała na kolana, biła „czołem o bruk, załamywała dłonie i szlochała. A potem podnosiła się z klęczek, by znowu kroczyć. Śpiew jej przemieniał się stopniowo w ogromny krzyk udręczonego człowieka, który dobija się do zapartych bram niebieskich, tłucze w nie okrwawionymi dłońmi i skamle o miłosierdzie. Krzyk był tak wielki i tak straszny, iż zdało się, musi dotrzeć do Boga i skłonić go do odwrócenia karzącej dłoni. Nie dotarł! Bo oto, gdy czoło procesji osiągnęło plac Famy, nastąpiło zamieszanie. Najstarszy z Bractwa Różańcowego, niosący cechową chorągiew, zachwiał się. Zachwiała się chorągiew i powoli runęła na bruk. Już nie stało śmiałka, który by ją podjął. Pod ©horągwią zwijał się, stękał z bólu i toczył pianę chorąży, silny jak tur Jonasz Bógdoł, mistrz rzeźnicki z Brandysa. Widok zwalającej się chorągwi i widok wijącego się pod nią Bógdoła był tak okrutny i tak bardzo przejmujący, że gdy ktoś krzyknął: — Uciekejmy!... — wszyscy rzucili się do ucieczki. Padały na bruk chorągwie, padały gasnące świece i krzyże, a ludzie tłoczyli się w ciasnych uliczkach, przewracali się, deptali powalonych i krzyczeli.^ 409 To już nie był krzyk. To było przeraźliwe wycie tłumu, który podstępna śmierć ze wszech stron zdradziecko osaczyła! Po południu mieszczanie jęli uciekać z Cieszyna. Przepychali się wszyscy skłębioną ciżbą przez Frysztacką Bramę, przez Wyszną Bronę i przez most na Olzie, uciekali na oślep, a w powszechnym zamęcie gubiły się dzieci matkom. Dzieci krzyczały, matki je nawoływały, ryczały krowy pędzone powszechnym strachem, wyły. psy, tłok na moście zaś był tak wielki, iż zdawało się, ludzie postrącają się do Olzy. Mieszczanie 'dobiegali pierwszych wsi, docierali do Podbory, do Bażanowic, do Sibicy, a chłopi z kłonicami usiłowali zagrodzić im drogę. Nie chcieli nikogo wpuścić do swych dziedzin, mieli nadzieję, że ustrzegą je przed czarnym morem. Powstawały bójki, polała się krew, chłopi zaś, porwani napierającym tłumem, ustępowali i razem z nim uciekali. Pod wieczór pierwsza fala przerażonych ludzi dotarła w beskidzkie lasy. Teraz już nikt nie patrzył, czy na Łysej Górze i na Jaworowym zapłonęły ogniska. Już nikjt nie myślał o poruszeniu i o wyprawie na dwory. Imię Ondraszka zagubiło się w strasznym tumulcie następującej śmierci. Czarny mór szedł z ludźmi, zagarniał wsie, znaczył swą drogę sczerniałymi trupami. Trupy puchły i wydzielały smród, gnoiły się otwartymi wrzodami, a nikogo nie było, kto by je grzebał. Tamta banda łupieżników, co w Cieszynie obdzierała trupy i rabowała mieszkania, po-ginęła. Grabarzy nie starczyło. Za to pojawiły się ogromne stada wron i kruków. Zataczały koła nad Cieszynem i nad wsiami i spadały ociężale na ziemię, bo wypatrzyły żer. Łaziły po zwłokach, wydziobywały im oczy, dobierały się do brzuchów, wyciągały sine jelita i rozwlekały po polach. Psy albo wyły i uciekały za ludźmi, albo odpędzały kraczące ptactwo i pożerały ludzkie ścierwo. I to był pierwszy dzień gniewu Pańskiego. Ondrasźek zeszedł z Łysej Góry i patrzył teraz na pierwsze tłumy, które uszły czarnej śmierci, jakby patrzył na walący się 410 "¦¦r iB dom, na wspaniałą katedrę o gotyckich łukach, którą budowa! z tak wielkim wysiłkiem, a oto teraz widzi jej gruzy. — Nie turbuj się, Ondraszku — rzekł wtedy do niego Braciszek. — Zaraza minie i rozpoczniemy robotę na nowo. Zaraza nie mijała. Płynęły bowiem dni, upłynął miesiąc, aczarny mór trwał. Płynęły znowu dni, zaczął się drugi miesiąc, a zaraza wciąż trwała... Dopełniały się dni drugiego miesiąca, przegradzane słotami i skwarami, gdy Ondrasźek już nie mógł wytrzymać w ponurej bezczynności. Myśli,jego zamieniały się w sępy, które krakały nad jego sercem i dziobały je boleśnie. Wysłani na zwiady towarzysze wracali z niezmienną relacją. Pola są opuszczone, wsie ©puszczone, głodne psy błąkają się między chałupami, a głód już wszędzie, ludzie zgarniają resztki zboża, rwą lebiodę, mieszają z korą drzew, pieką placki, zjadają korzonki i umierają... Zwierzchność zaś wysila się na wszystkie sposoby, by powstrzymać zarazę. Granice cieszyńskiego państwa obsadziło wojsko i broni każdemu przejścia. Ludzie jednak uciekają górami i przedostają się na Słowaczyznę i na Morawy. Ondrasźek słuchał i patrzył w swoje myśli. Były już teraz podobne do kłębowiska czarnych wężów. — Idziemy w dolinę! — rzekł do osowiałych towarzyszy. — Kto ze mną? Niewielu się zgłosiło. Poszła tylko Barbara, Braciszek, Jura-szek, Moroń, Rużiczka, Petrowicz, Ferdinando i szewc Ostrużka. Zstąpili w dolinę i ujrzeli to wszystko, co Ondraszkowi donosili towarzysze. Ludzie powoli zżywali się z obecnością śmierci, która siadała z nimi za stołem, sięgała poszczerbioną łyżką drewnianą do wspólnej misy, jadła z nimi razem, chichotała i czekała, skoro nadejdzie jej czas. Gdy nadszedł, wyduszała życie z upatrzonego domownika. Ludzie patrzyli na śmierć swojego najbliższego, jak patrzy się na śmierć kogoś ogromnie obcego. Czekali, dopóki nie umrze, a potem zagrzebywali czerniejącego trupa w sadzie łebo w polu. Dziwne przytępienie obezwładniało ich wolę. ¦•-, 411 Ich czucia i myśli układały się tylko w jedno dręczące pytanie. Oto gniew Boży trwa i trwa, a nikt nie zna jego przyczyny. Za jakie grzechy Bóg tak strasznie doświadcza człowieka, karząc winnych i niewinnych? Którzy są ci, co ów wielki gniew Boga wywołali? Nikt nie wiedział aż do chwili, gdy w pewną niedzielę zjawili się dziwni księża, jezuici czy nie-jezuici, diabli ich tam wiedzą, wchodzili na ambony w kościołach i prawili do ludzi o Bożym gniewie. A gdzie nie było kościoła, taki obcy kaznodzieja zwoływał ludzi na łąkę, właził na stół i kazał pod gołym niebem do zebranych. Ondraszek trafił na takie kazanie. W ogromny tłum chłopski wmieszał się z towarzyszami i z Barbarą ubraną w wałaski strój dziewczęcy, przecisnął się do przodu, by lepiej słyszeć każącego, a nikt nie przypuszczał, że to Ondraszek i jego kamraci, bo wszyscy byli przebrani za Wałachów. Wiadomo, ludzie się pomieszali, potracili rodziny i swych najbliższych, rozbiegli się po całym państwie cieszyńskim, więc nikogo nie dziwiło, że tyle obcych ludzi w zebranym tłumie. Ów ksiądz już kazał. Ludzie słuchali jego słów jak radosnej nowiny. Oto nareszcie dowiedzą się, czy nastąpi kres nieszczęścia, czy można Boga przebłagać, czy odkryją przyczynę onega gniewu. — Powiadają, że w Cieszynie szatan jawnie w kształcie myśliwca chodził, wszak też wedle niego anioł dobry był. Które tedy domy anioł dobry onemu piekielnemu Nimrodowi naznaczył, na te oszczepem swym uderzył. Dzień potem tyła osób w takim domie martwych było, wiele razów ten piekielny myśliwiec trącił. O, dobrześ nas, drogi Zbawicielu, nauczył modlić się: „I nie wódź nas na pokuszenie!" Daj, byśmy to ze serca mówili, a wysłuchani byli! A wysłuchani być możemy, o drodzy, bo chocia w samym Panu Bogu przyczyna moru być może, to nie dlatego, żeby się kochał w śmierci cielesnej, duchownej albo wiecznej człowieka grzesznego, ale że majestat jego obrażony i dlatego mór zsyła. Bo bez woli albo dopuszczenia jego nic się nie dzieje! Bezpokutne lichotarze są przyczyną, że Bóg winnych i niewinnych karze i musi karać, boby nie był sprawiedliwy. 412 .A że drażnienie Boga było już zbyt wielkie, przeto zesłał na was, o drodzy, swoją sprawiedliwą karę. Ubłagać go jednak można! Oto powiem wam wszystkim, jakie są przyczyny gniewu Stworzyciela, a wy miejcie oczy ku patrzeniu, a uszy ku słuchaniu, a serca gotowe na przyjęcie zbawiennego słowa Bożego. Odsapnął; wytarł czoło kraciastą chustą, bo chociaż był mizernej postury, pocił się w sierpniowym słońcu ponad miarę, i znowu zaczął. — Oto pierwszą przyczyną moru jest wzgarda słowa Bożego. Wszak w księgach Mojżesza stoi, że „...jeżelibyście mnie nie słuchali i nie czynili wszystkich tych przykazań, nawiedzę was strachem, suchotami i gorączką, które wam oczy popsują, a boleścią napełnią dusze wasze. Ja też pójdę — pisze dalej w księdze Mojżesza — wam się sprzeciwiać i bić was będę sied-miorako dla grzechów waszych, a gdy się zbieżycie do miast waszych, tedy puszczę powietrze morowe między was". I to wam powiem, o drodzy, że wy jesteście tymi grzesznikami, bo „zawierzyliście największemu grzesznikowi, który wzgardził słowem Bożym, hetmanowi zbójnickiemu Ondraszkowi z Janowie! Wzgardził słowem Bożym, bo ponukał was do strasznego grzechu, do bratobójstwa, do krwie przelania, do nieposłuszeństwa względem waszej zwierzchności od Boga ustanowionej, a wy mu chętnie nadstawialiście ucha i serca i stąd to pierwsza przyczyna gniewu Bożego i czarnego moru! Ondraszek jest więc oną przyczyną!... Zaszemrało w tłumie, nastąpiło dziwne poruszenie. Jak to? ¦Ondraszek? — Bo go kamieniem zdzielę w ten łysy łeb! — warknął zgorszony Moroń do Ondraszka. — Daj pokój, a słuchaj! — uciszył go Ondraszek. Kaznodzieja zaś, o tępej gębie, zadartym nosku i o lisich •oczkach, nie dał przyjść zebranym do głębszego rozmyślania, bo wciągnął szeroko dech i znowu zaczął grzmieć. Aż dziw, skąd się brał ów głos tubalny w tak mizernym ciele! — Jak powiedziałem, o drodzy, drażnienie Boga i niewiara są drugą przyczyną moru. W czwartej księdze Mojżesza rzekł 413 Pan: „Dokądże mnie drażnił będzie ten lud? Porażę je morem i rozproszę je..." Spełniły się one słowa, bo Pan poraził was, o drodzy, i rozpędził was, gdyż Ondraszek między wami, zbójnik obmierzły, któremu zawierzyć pragnęliście! I ta kara Boska was dotyka, z jego winy!... — Ondrasze, sakra, co to za blbosti każe tamten knez? Pro Boha swateho, bo hrom a peklo! Pujdu, a shodim ho z tej stolicy!...1 — mruczał teraz Rużiczka sapiący już z gniewu. Ondraszek skinął tylko uciszająco dłonią, gdyż kaznodzieja prawił dalej: — A trzecią przyczyną tego strasznego dopustu Bożego, który was, o drodzy, nawiedził, to pogardzenie sług Bożych. A któż, jak nie Ondraszek, pogardza sługami Bożymi? Któż. jak nie Ondraszek, zabił obuszkiem czcigodnego patra Foldyna z Istebnej, strącając go do wezbranej Olzy?... \ Braciszek spojrzał przy tych słowach bystro na Juraszka. Juraszek był wyraźnie zmieszany, oczy jego rozbiegły się, jego szczurza gęba stała się odrażająca. — Oto znaleziono jego ciało — ciągnął dalej kaznodzieja — ganiebnie sponiewierane, z głową rozbitą obuszkiem. jak je woda wyrzuciła na brzeg pod Jabłonkowem. I za to pogardzanie sługi Bożego przez Ondraszka Bóg was karze! Wszak Jeremiasz . powiedział: „Tak mówi Pan zastępów: Oto ja poślę miecz, głód a mór, a uczynię-je jako złe figi, które nie jadają, przeto że są złe. Przeto, iż nie słuchają słów moich — mówi Pan — gdy posyłam do nich sługi moje, proroki..." I to jeszcze nie wszystko! — krzyczał już zawzięty kaznodzieja do tłumów. — Obłuda jest przyczyną moru. Któż jest największym obłudnikiem w państwie cieszyńskim, jak nie Ondraszek, który używając imienia Boskiego, ponukał was do rebelii i do krwie przelania? Powiedzcie mi, któż jest większym obłudnikiem, jak ten syn Belzebubowy?... Za niego Bóg was karze, o drodzy, a karać będzie, jak długo będzie kaził powietrze oddech tego czarciego 1 Ondraszku, do diabłt, cóż za brednie prawi ten ksiądz? Na Boga świętego, niech to grom trzaśnie! Pójdę i zrzucę, go z tej kazalnicy! 414 syna i piekielnika! I pycha jest piątą przyczyną czarnego moru. A któż jest bardziej pychą nadęty, jak Ondraszek, mianujący się chełpliwie hetmanem chłopów i zbójników? Powiedzcie mi, kto?... Ezechiel głosi, że którzy pyszni są w jaskiniach — a Ondraszek przebywa przecież w łysogórskich jaskiniach, jak ten smok obrzydliwy! — że którzy pyszni są w jaskiniach, morem pomrą... I wy z powodu niego morem mrzecie, o nieszczęśliwi! A jeszcze jedną przyczyną gniewu Pańskiego jest łakomstwo. I znowu was zapytam. Któż, jak nie Ondraszek, opanowany jest żądzą i łakomstwem? Któż, jak nie un, łakomił się na zamki i dwory waszych szlachetnie urodzonych i bogobojnych panów? On i tylko on! Przeto cierpcie teraz za niego, za to, że skłanialiście swe serca jego diabelskim podszeptom! I niemiłosierdzie jest jeszcze jedną z onych przyczyn czarnego moru! A któż, jak nie Ondraszek, okazał się być niemiłosiernym? Podjudzał was na waszych czcigodnych panów, palić ich dobytek kazał, rzezać kazał, nawoływał do rebelii! U Jeremiasza mówi Pan: „Wyście mnie nie słuchali i oto przeciwko wam ogłaszam wolność miecza, moru i głodu!..." Mało tego! Bo jeszcze wiele przyczyn powodem gniewu Pańskiego, a między nimi jest czarownictwo. Któż bowiem, jak nie Qndraszek, z czartem kramarzy, z czarownicą Lucą kramarzył, zaczarowanym obuszkiem się posługuje, do świętej hostii strzela łebo ją nożem kole, a krwią z onej hostii płynącą obuszek swój maże i diabłów ma na swe usługi? Straszna kara Boska spadła za to na was, o drodzy, że jemu zawierzyliście i swoje serca pozwoliliście omotać obiecankami jego... I jeszcze jeden straszny grzech, bo kurewstwo i cudzołóstwo jest przyczyną moru, który was nawiedził, o drodzy. I znowu, któż jak nie Ondraszek, uprawia grzechy z wszetecznością towarzyszące? Cudzołoży z Barbarą Myszkowa, cudzołożył z grefiną von Prażma i mężobójstwo uprawiał, i wiele inszych grzechów czynił, a to wszystko gniew Pana wzbudza i ten gniew na was niewinnych spada! Lecz ufajcie Bogu! Kto godnie i pokornie moje słowa uważa, wiem, że we wierności swojej ku Bogu pomnożenie weźmie, to jest do pokuty, wiary, miłości, nadzieje, cierpliwości, modlitwy i wszelijakiej pobożności pobu- 415 dzony będzie... Posłuszeństwo okazujcie, o drodzy, zwierzchności swojej, która ku waszemu dobru przez Boga ustanowiona, a słuchajcie jej, co każe w mądrości swego serca... Oto największa nasza zwierzchność, najmiłościwiej nam panujący rakuski cesarz pan, Karol VI, zwraca się do was, o drodzy, by mu. pomogliście ująć Ondraszka! — Mówiąc to, wydobył z sutanny zwinięty papier, roztoczył i potrząsnął nim nad głową. — Oto cesarski list — jął już teraz wrzeszczeć, wciąż potrząsając papierem — obiecujący sto czerwonych talarów temu, kto ubije albo żywcem dostawi Ondraszka najbliższej zwierzchności. A jeżeli to kamrat jego uczyni, cesarz pan obiecuje wybaczyć mu wszystkie winy i darować owych sto talarów! A oto uniwersał owego syna Belzebuba, Ondraszka z Janowie! — wrzasnął jeszcze mocniej* wyciągając drugi papier i roztaczając go przed oczami tłumu. — Uniwersał zbójecki, nawołujący was do nieposłuszeństwa, pychy, mężobójstwa, obłudy, niesprawiedliwości, łakomstwa, niemiłosierdzia, cudzołóstwa i kurewstwa! Wybierajcie! Albo Ondraszka, syna Belzebuba, a zatem gniew Boży i czarny mór, albo śmierć Ondraszka, a zatem sfolgowanie gniewu Bożego i pokój na ziemi! Wybierajcie! — zawołał grzmiąco, podniósł ramiona w niebo i, podobny do proroka ze Starego Testamentu, trwał tak przez chwilę w postawie budzącej lęk i grozę. — Śmierć Ondraszka! Śmierć Ondraszka!... — jęły się zrywać krzyki w tłumie. Krzyki mnożyły się, gęstniały, aż w końcu już wszystek tłum jął wołać wielkim głosem: — Śmierć Ondraszka! Śmierć Ondraszka!... I gdy jedni zgrzytali zębami i toczyli dookoła srogim wzrokiem, inni podnosili pięści, kije i kamienie i domagali się natarczywie Ondraszkowej śmierci. I nie wiedzieć, jak długo by to wszystko trwało, gdyby znienacka z jądra onego skłębionego wrzasku nie wyleciał ostry, świdrujący krzyk: — Jez.us Maryjo! Czarny mór! Uciekejcie, ludzie! Czarny mór!... Krzyk ów poraził' ludzką popędliwość, nabrzmiewający 416 gniew przemienił się znienacka w ślepe przerażenie. Tłum oniemiał, zakołysał się niepewnie, lecz gdy dostrzegł pierwszego chłopa, uciekającego z podniesionymi ramionami, z rozczapierzonymi palcami, rzucił się za nim do ucieczki. Zbiegowisko rozprysło się jak czarne błoto, gdy w nie cisnąć wielkim kamieniem. Ludzie gnali teraz na oślep, przewracali się na skibach, przeklinali Ondraszka, a na środku wydeptanej łąki, tuż obok stołu, na którym wciąż stał osłupiały kaznodzieja, konała młoda dziewczyna Rzucała się jak ryba wyjęta z wody. charczała, kopała ziemię, kaznodzieja zaś, zakrywając oczy dłońmi, stoczył się ze stołu i pognał za tłumem, unosząc wysoko sutannę. Ondraszek skrzyknął swoich kamratów, którzy sie również rozbiegli, i wracał do lasu. Prowadził płaczącą Barbarę i dusił się słowami: — Podli! Podli!... Towarzysze szli za nim i wzajemnie czynili sobie wymówki, dlaczego nikt z nich nie strzelił do tamtego niepodarzonego klechy i szalbierza, dlaczego nikt nie zdzielił go obuszkiem. Najbardziej wydziwiał Braciszek. Klął po łacinie i z pasji targał powróz, którym był przepasany. I znowu mijały dni, i minął drugi miesiąc, gdy Ondraszek postanowił uczynić kres bezpłodnemu wyczekiwaniu na Łysej Górze. Przychodzili bowiem towarzysze wysłani na przeszpiegi i donosili, że już wszędzie klechowie wygłaszają z ambon kazania, a skrybowie głoszą w urzędach, iż czarny mór to kara Boska za Ondraszka. Chłopi wierzą, odwracają się od niego, dybią na jego życie. I jak dawniej ostrzyli noże i topory na panów, tak teraz ostrzą noże i siekiery na Ondraszka. Wmówiono bowiem w nich, że jeżeli Ondraszek zginie, ustanie zaraza. Rośnie więc wśród chłopstwa nienawiść do niego, panowie zaś zacierają dłonie, rakuski cesarz pan raduje się, a najbardziej raduje się miłość pan graf Prażma. Zamknął bramy zamkowe, nikogo nie wpuszcza, siedzi po całych dniach na baszcie i patrzy za dnia w doliny czekając na wieść, że Ondraszek już ubity. Po nocach zaś ślepi w niebo i szuka na mm gwiazdy Ondraszka OotJsaszels 417 Gwiazda bowiem powie mu, kiedy nastąpi koniec Ondraszko-wemu żywobyciu. Ondraszek zwołał przeto naradę zbójnicką. Przyszedł Pindur Z doliny, osowiały i zgryziony czarnymi myślami. Co, teraz robić? Długo nie radzono. Stanęło na tym, że Ondraszek na czas moru przeniesie się z towarzyszami na pogranicze Słowączyzny i Moraw, gdzie przeczeka najgorszy czas. Potem wróci! Tak! Potem wróci i rozpocznie robotę od początku!... Jaka szkoda, że już nie ma patra Foldyna, że zapodział się gdzieś Szczęsny Łę-towski! Może upłynie rok, może dwa lata, zanim ludzkie umysły uciszą się przekonane, że były przez panów mamione. 1 rozpocznie się wtedy robotę od początku! Nad ranem zeszli wszyscy ż Łysej Góry i ruszyli w świat. Omijali prawie wymarłe wsie, obeszli wielkim kołem Frydek, obeszli Mistek po drugiej stronie Ostrawicy, zapuścili się wzdłuż sio\yackiej granicy na Morawy. Spotykali ludzi mniej wystraszonych, gdyż widocznie morowe powietrze już tu nie tak bardzo szalało. Ludzie patrzyli jednak na Ondraszka i jego towarzyszy spode łba, a w dwóch wsiach zastąpili im drogę i pytali groźnie, kto oni i skąd idą. Ratował wszystkich z obieży Braciszek. Wysuwał się bowiem naprzód, a podnosząc drewniany krzyż, zabrany gdzieś po drodze z otwartego kościoła, wmawiał w nieufnych i podejrzliwych chłopów, że są nabożnymi pątnikami, wracającymi od frydec-kiej Panienki Maryi, Wtedy chłopi łagodnieli i pozwalali im przejść przez wieś, a nawet zapraszali ich do gospody i jako strudzonych pątników raczyli jedzeniem i napitkiem. Dopytywali się potem, czy morowe powietrze już ustało, ezy już złapano Ondraszka, czy go pątnicy nie widzieli gdzieś po drodze, czy to prawda, że jest charakternikiem i że go regiment diabłów strzeże, i czy na isto można go zastrzelić srebrną kulą, poświęconą w kościele podczas sumy. Za wszystkich gadał Braciszek. Łgał szczodrze, zapewniał, że to nieprawda, iż czarny mor "jest karą Boską za Ondraszka. Twierdził, że sam widział wiejkie pismo, opatrzone siedmioma 413 pieczęciami, a pismo to pisał papież rzymski do Ondraszka, nazywając go swoim umiłowanym synem. W liście tym nakazywał Ondraszkowi, by znosił cierpliwie dopust Boski, jaki nawiedził Szląsko za nadmierne grzechy panów, za ich zdzierstwo, za wyzyskiwanie chłopa — gdyż godziny krzywdzicieli są już policzone... Chłopi słuchali i kręcili głowami. Coś tu wydawało im się niejasne. Oto mnich, gada i trajkoce jak cieriica, i to jaiumś innym językiem, niemorawskim, chociaż podobnym. Reszta pątników zaś milczy i patrzy spode łba, jakby każdy z nich siedem dziedzin wypalił. A tamta niewiasta między nimi, wielce nadobna i urzekliwa w swej krasie, wcale niepodobna do nabożnej pątniczki! Raczej do jakiejś wietrznicy! — Dobrze, dobrze! — przerywali Braciszkowi. — Wy nam raczej wyglądacie na zbójników aniżeli na pątników! A może wy z bandy Ondraszka, co to nas Pan Bóg czarnym morem karze za niego? Hę? Braciszek w odpowiedzi jął odmawiać żarliwie modlitwy po łacinie i błogosławić skradzionym krzyżem. A potem jeszcze, by-przekonać owych ponurych i podejrzliwych chłopów o uć-ciwych zamiarach swych towarzyszy, zapiał płaczliwą pieśń podhalańską; Panienka Maryja po świecie chodziła, Swojego synecka w żywocie nosiła. Przysła ona do jednego domku: „Mój chłopecku, kowolicku, Przenocuj mnie w swym domecku!" * „Noclega ci nie dom, Bo jo sóm spokoju nie mom!" . „Kowolu, kowolu, co tak twardo kujes, Ze ty nie dośpis ani nie nocujes?" „Kujc-ci jo, kuję trzy okrutne klińce, Co bydbm przybijać Panu Bogu ręce!" ' ' Panienka Maryja cicho zapłakała: ..Synu mój, synu, jesce cię nie ma na świecie, A juz ten ciężki krzyż ryktują na ciebie!..." 419 Piosenkę tę tak rzewnie wyśpiewał, że nawet poniektórym zbójnikom zrobiło się miękko koło serca, wszystkie baby zaś jęły chlipać z wielkiego wzruszenia. Chłopi tylko patrzyli wciąż ponuro i nieufnie, a niektórzy coś się tam umawiali szeptem. Braciszek przeto nie czekał. Rzekł Ondraszkowi, że uczynią rozsądniej, jeżeli wyniosą się z tej heretyckiej dziedziny, której nawet płacz Panienki Maryi nie wzrusza. Ondraszek zgodził się. Szli więc teraz wszyscy za Braciszkiem, a za nimi szli chłopi wciąż się naradzający. Braciszek niósł krzyż i buczał po łacinie cudaczny psalm, w którym było pełno pobożnych westchnień, przeplatanych życzeniami, by wszystkich chłopów, drepczących im po piętach, diabli wzięli i w piekle na rożnie smażyli. Potem chłopi zatrzymali się na skraju wsi i długo patrzyli za nimi. Pod wieczór Ondraszek i kamraci dotarli do Sniadowa. Zdumieni posłyszeli kłębiącą się muzykę i wyskanie pachołków. Przyszli pod gospodę i ujrzeli obok niej sporo niedorostków, sporo starych bab, jeszcze więcej młodych dziewczyn i dzieci. Zbójnicy przecisnęli się przez ich koło, wstąpili do gospody. I co ujrzeli? W zadymionej sali tańczą chłopcy i dziewczyny, grają muzykanci, którzy obsiedli deski ułożone na beczkach po piwie, pod ścianami zaś, przy stołach, brzuchaci gazdowie, siedłacy i wszelijaka biedacz wiejska piją piwo, pokrzykują, raczą się wódką, dziewczyny zaś i baby częstują kolorową ro-zolką. Muzyka była żywa i niecąca żar we krwi. Zbójnicy zapomnieli o zmęczeniu, poweseleli na widok tylu dziewczyn, wstąpili hyrnie za Ondraszkiem do sali. Braciszek oparł krzyż o ścianę karczmy i także pośpieszył za nimi. W karczmie wszyscy się zdumieli widząc kupę ludzi! A wszyscy młodzi, jurni, za-dzierzyści! Kiż diabli?... Dziewczyny zapiszczały uradowane, chaśnicy spochmur-nieli, a muzykanci urwali w połowie swoje dudlenie i, trzymając trąby i klarnety przy ustach, patrzyli wybałuszonymi oczami na zbójników. Nastała złowroga cisza, w ciszy zaś ważyła się zapowiedź bój- 420 ki. Oto przychodzą nieproszeni goście, hyrni i zadufali, patrzą z góry na wszystkich, uśmiechają się do dziewczyn, mrugają na nie... Hola, hola! Nie tak prędko!... Wysunął się przed chaśników rosły parobczak, tęgi i zwalisty, pojeżył czuprynę, podparł boki i zapytał: — Co wyście za jedni? — A bo co? — warknął Ondraszek. Krew w nim zagrała, zaswędziła go dłoń. Drażnił go bowiem wyniosły i hardy ton w pytaniu parobczaka. Wsparł się oburącz na obuszku i czekał. Dziewczyny zapiszczały i zaczęły się przepychać za plecy chłopców, gazdowie i siediacy wstawali powoli zza stołów i wyciągali szyje, a parobcy jęli popluwać w dłonie. Wszyscy wpatrzyli się w parobczaka. Stał przed Ondraszkiem szeroko rozkraczony, o niskim czole, o wydatnych szczękach, 0 płaskim nosie. Widać był to największy zabijaka wsiowy, herszt wszystkich chaśników. Dla wywołania większej grozy zacisnął szczęki, przymrużył ślepia i skurczył ramiona, że pod rękawami koszuli wystąpiły mięśnie jak guzy. — A bo co? — zapytał Ondraszek powtórnie. Wtedy nieoczekiwanie wysunął się spoza jego pleców Braciszek, stanął przed zabijaką i rzekł pokornym głosem: — Myśmy, czcigodny Bucefale, nabożni pątnicy. Zabijaka nie wiedział, co to jest Bucefał. Pojął jednak, że kpią z niego, bo Ondraszek prychnął śmiechem. Nasrożył sią przeto i uderzeniem pięścią w piersi odrzucił Braciszka. Braciszek zatoczył się i padł w ciżbę. Tego było już Ondraszkowi za wiej.e. Podał Barbarze obuszek 1 rzekł: — Trzymaj!... — Ja potrzymam! — podbiegł skwapliwie kulawy Juraszek. Ondraszek zrzucił cuchę i podał ją zawiedzionemu Juraszkowi. „Bucefał" także ściągnął kabat, cisnął kamratowi, zakasał rękawy koszuli. Nachylili się obaj, przez chwilę krążyli koło siebie, potem Ondraszek skoczył. Sczepili się ramionami, uła-pili za bary, wsparli o siebie i jęli się wodzić. W karczmie na- 421 stała cisza przerywana ich stękaniem. Twarze ich czerwieniały, ramiona powoli się zaciskały, nogi coraz mocniej zapierały,, oddech stawał się świszczący. Widać, mocują się dwaj siłacze. Kto kogo zmoże? Ho, ho! Zabijaka silniejszy!... Przegina powoli śmigłego Ondraszka! Przegina! Przegina!... Ondraszek zbiera siły, wytęża, opiera się jego przewadze. Znowu się wodzą, znowu stękają. Ludzie w karczmie stłumili dech i patrzą. I znowu to samo! Zabijaka skupia się, zapiera mocniej, przechyla nieznacznie i znowu przegina Ondraszka. Oto za chwilę przytroczy ciało Ondraszka do swych piersi, przełamie do tyłu. Braciszek, ciśnięty w ciżbę, zerwał się i pobiegł na dwór. Porwał krzyż spod ściany i jął się przepychać do środka. Długo trwało, zanim utorował sobie drogę w zbitym tłumie. Przedarł się wreszcie i widzi! O, święty Michale Archaniele! Ondraszek ulega!... Niewiele myśląc wyskoczył przed zapaśników i co sił łupnął krzyżem w nachylony łeb zabijaki... Uderzenie było tak mocne, że krzyż złamał się na dwoje, a „Bueefał" zatoczył się łypiąc śmiesznie ślepiami. Widać twardy miał jednak czerep, bo otrząsnął się i znowu skoczył do Ondraszka. I znowu się scze-pili, znowu zaczęli wodzić w coraz szerszym kole. Ondraszek ponownie ulega jego sile. Zabijaka tr?yrna go w ramionach, jak w kleszczach. Ondraszek pragnie się wywinąć, a nie może. A mógł skoczyć i trzasnąć go pięścią w brodę albo żołądek, i obezwładnić, gdy Braciszek ogłuszył chaśnika krzyżem. Nie uczynił tego, co zjednało mu życzliwość wśród widzów. Teraz jednak życzliwość znika, gdyż „Bucefał" powoli góruje. Sapią z okruinego wysiłku, stoją w miejscu, czasem przesuną się ciężko, stękają, a siły ich pęcznieją i napinają się do ostatnich granic. Tylko czekać, skoro się u jednego z nich załamią, Wtedy zwycięzca runie i zmiażdży przeciwnika jednym uderzeniem... Barbara w pierwszej chwili zakryła oczy. Lecz potem je ¦otworzyła i teraz patrzy zdumiona. Porywa ją walka, rozognia. Siedzi każdy ruch Ondraszka i „Bucefała", przeżywa ich walkę i niepokoi się o jej wynik. Oto widzi, że siły Ondraszka wyczerpują się, że ulega strasznemu naporowi potężnego cielska zabi- 422 jaki. Powzięła okrutną myśl! Oczy jej zapłonęły, serce zabiło, gdy ujęła krzepko Ondraszkowy obuszek i jęła się skradać za plecy zabijaki. Dostrzegł ją Ondraszek, zrozumiał. Barbara uderzy zdradziecko w plecy zabijaki! Łebo tnie go z tyłu w głowę!... — Odejdź! — krzyczy wściekły. — Mnie podej! — syknął Juraszek i wyciągnął dłoń po cbu-szek. Barbara nie podała, gdyż stała się dziwna rzecz. Okrzyk Ondraszka jakby poraził „Bucefała". Zabijaka zrozumiał bowiem, że grozi mu niechybna śmierć. Drgnął, zwolnił na króciutki ułamek czasu uścisk ramion. Ondraszek na to czekał. Wywinął się skrętem jak piskorz, uchylił, skoczył znowu i -co sił trzasną! przeciwnika pięścią w podbródek. Zabijaka zachwiał się... Drągi raz! Od dołu!. Mocniej! Teraz trzeci raz! Czwarty!.....Bucefał" chwieje się, macha bezradnie ramionami jak cepami, iraci równowagę, a podbijana głowa kołysze się... Ondraszek trzasnął ostatni raz! Uderzenie było już tak mocne, że zabijaka rozłożył ramiona i runął na wznak... Zerwał się w tłumie ogromny wrzask. Ondraszek wyczuł w nim pochwałę swojej zręczności i przewagi. I gdy zabijaka gramolił się na podłodze, stał nad nim nachylony, dyszał ciężko i czekał. — Uderz! Uderz! — krzyczeli kamraci. Ondraszek nie uderzył. Wciąż czekał, dopóki tamten nie wstanie. Ujrzał w końcu przed sobą skrwawioną, wykrzywioną twarz przeciwnika, podobną do odrażającej maszkary. ,,Bucefał" za-kołysał się na rozstawionych nogach, zamruczał chrapliwie jak rozjuszony niedźwiedź i znowu runął na Ondraszka. Ondraszek odskoczył. „Bucefał" stracił równowagę, zatoczył się, upadł i zarył twarzą w podłogę. Ondraszek podszedł do niego w ogłuszającym wrzasku i pomógł mu wstać. A gdy tamten po raz trzeci skoczył, Ondraszek dostrzegł w jego dłoni nóż. A, tyś taki? To ty z nożem?! Uchylił się przed ciosem, podbił „Bucefałowi" ramię, chwycił oburącz za przegub dłoni z nożem i ścisnął. Zabijaka sawył z bóiu i wypuścił nóż. Wtedy Ondraszek grzmotnął prze- 423 ciwnika pięścią w ciemię. Zamroczony „Bucefał" zachwiał się, przechylił. Ondraszek porwał go wpół, uniósł ponad głowę jak wór grochu, postąpił do okna i cisnął! Posypało się szkło z brzękiem, wyłamały się ramy z trzaskiem, zabijaka wyleciał na dwór jak zmięty tłumek. Bójka była skończona! Podniósł się teraz ogłuszający wrzask, wiwatowania zbójników i chaśników, dziewczyny piszczały uradowane, gazdowie klaskali, a Ondraszek stał wspaniały i dumny na środku izby i dyszał ciężko. Barbara podała mu obuszek na dłoniach. Ondraszek przejął go i patrzył pijany zwycięstwem, i słuchał z lubością, jak wszyscy krzyczą, klaszczą i głośno go uwielbiają, jak dziewczyny piszczą i jak najbardziej drze się Braciszek i wywija złamanym krzyżem, — Niech żyje nasz hetman! Niech żyje!-—. wrzeszczał i podskakiwał z radości. — Bravo! Bravissimo! — krzyczał Ferdinando. — At żije nasz Ondrasz!1 — wołał Rużiczka i ciskał czapką w górę. — Sława, Ondrasze! — pomagali mu słowaccy towarzysze. — Ondraszek między nami! — zawołał ktoś w tłumie urzeczonych chaśników. — Ondraszek! Roztomiły Ondraszek! — krzyczały dziewczyny i wydzierały się do niego. I znowu powstał okrutny zamęt radosny, wiwatowania i wy-skania, gdyż oto widzą przed sobą słynnego Ondraszka, hetmana zbójnickiego z Łysej Góry, wspaniałego wudcę, niezwyciężonego herszta... Zapomnieli o swych przyrzeczeniach, że zabiją Ondraszka, gdyż on ponosi winą za czarny mór, zapomnieli o cesarskiej nagrodzie, za jego głowę, sto talarów diabli wzięli, a dobrze uczynili, bo oto przed nimi stoi hyrny i przekrasny Ondraszek, hetman zbójnicki, rycerz nad rycerzami, o którym przecież już pieśni śpiewano, a który pobił największego mocarza z okolicy, * Niech żyje nasz OndrHc.zek! zabijakę nad zabijakami, Zdenka Popyrtala, nie zwyciężonego dotychczas przez nikogo! — At żije nasz Ondrasz! At żije! — krzyczeli teraz wszyscy, opętani radością, tłoczyli się do niego, dotykali jego wałaskiej cuchy, którą już mu usłużny Juraszek zarzucił na ramiona, dotykali zaczarowanego obuszka z mosiężnymi ogniwkami, s dziewczyny wciąż piszczały i chichotały drażniącym śmiechem, starzy gazdowie zaś, siedlacy i chałupnicy, klepali go po ramieniu, ściskali i przepijali gęsto. Muzykanci, kryjący się podczas bójki za plecami chaśników, wysk&czyłi teraz na deski i zaczęli dmuchać w trąby, buczeć na basie, piskać na fletach, dudnić na skrzypcach i walić w bęben, że uczynił się taki radosny harmider, iż zdało się, ludzie poszaleli. Ondraszek zaś stał rozkraczony, dumny, hyrny i wspaniały. Obejmując Barbarę wpół, patrzył uśmiechnięty na szalejący tłum i potrząsał głową, a jego śliczne kędziory mieniły się jak krucze pióra fryzowane. Wypiął pierś i gorzał z radości, bo oto znowu czuje się hetmanem zbójnickim i chłopskim, widzi, że jego sława nie zaginęła, że jego moc jest nie uszczknięta!... — Ohej! — zawołał, uniósł Barbarę ramieniem, zabyrczał obuszkiem nad głową. — Muzykanci! — krzyknął poprzez zgiełk na grajków. — Zagrać mi! A zbójnickiego! — Zbójnickiego! — wrzaśli wszyscy, rozstąpili się szeroko, uczynili wolne miejsce dla Ondraszka i jego frajerki. — Zbójnickiego! — krzyczały piskliwie dziewczyny, mdleją-ce na samą myśl o rozkoszy Oudraszkowego miłowania. Zanim jednak muzykanci zdołali się przysposobić do zbójnickiego, pobekując na fiatach i trąbach, Ferdinando przecisnął się do Ondraszka ze zdobyczną lutnią. — Capitano!1 ¦— zaczął, szczerząc zęby w ślicznym, drapieżnym uśmiechu. — Capitano, ty jeszcze odpocząć, a ja zagrać i zaśpiewać o Sorrento... — O czym? ' . fWlosk.) Hetmanie! 124 425 —- Torna a Surriento!1 — Śpiewaj! — przyzwoli! Ondraszek. Ferdinando wyszedł przeto na deski ku muzykantom, zawoła? kilka razy: — Silenzio! Silenzio!...2 '— a gdy się uciszyło, przybrał wdzięczną postawę, ujął lutnię, zabrzdąkał raz i drugi, potem przechylił głowę i zaczął śpiewać w neapolitańskirn narzeczu; Vide' o marę quant'ć bello! Spira tantu sentimento, Comme tu a chi tiene mente, Ca scetato'o faia sunna. * Melodia była słodka, wdzięczna, a wspierana nadobnym brzdąkaniem liry, sławiła w niezrozumiałej mowie urodę szafirowego morza i purpurowej miłości. Tak przynajmniej czuły dziewczyny, posmętniały bowiem, a.która tkliwszego serca, jęła pochlipywać z wielką teschnicą za Ondraszkowym miłowaniem. Zbójnicy jednak i chaśnicy krzywili się trochę, bo zbyt ckliwa to melodia i zbyt jakaś niemrawa. Jakby ktoś palec w miodzie zanurzał i oblizywał. Niechętnie przeto patrzyli, jak Italczyk znowu zabrzdąkał i znowu przechylił głowę jak kogut wypatrujący czegoś w niebie, i rozpoczął drugą zwrotkę: Guarda, gua' chistu ciardlnol Siente, s:e' sti sciure arance: Nu pruiumo... * Urwał, bo Braciszek mu przerwał. 1 (Ferdinando mówi i śpiewa gwarą włoską:) Wróć do Sorrentol 8 Cisza! Cisza!... ' Spójrz, jakie piękne jest morze! Oddycha tak wielkim uczuciem Jak ty, gdy myśli o tobie * Ten, co gra przebudzony. * Popatrz ku temu ogrodowi! Czy czujesz kwiaty pomarańczy: Nie zapach... ~ 426 — Wynoś sią, Italczyku, ze swoją mdlą miętą! Dzieci tobie 4o snu kołysać taką pieśniczką, a nie zbójnikom śpiewać! Wynoś się do wszystkich diabłów! — Wynoś się! Wynoś! — podjęli kamraci i chaśnicy. A rozżalony Ferdinando westchnął ciężko i ukrył się w tłumie. — Ja zaśpiewam, hetmanie! — wrzasnął teraz podochocony Braciszek, bo już przy gazdowskim stole niejeden kubek wina wychylił. — Ja zaśpiewam! Pozwolisz, hetmanie? —• Niech śpiewa! — wstawiła sią za nim Barbara. -i- Śpiewaj, tylko nie psalmy! — zgodził się Ondraszek. Śmieszny był Braciszek, gdy stanął na deskach przed muzykantami. Zezował tak haniebnie, że wszyscy zaczęli się śmiać X niego, on zaś stał w podartym habicie, z sowizdrzalską gębą, Udający franta. Podniósł ramiona, by się uciszyli. A gdy nastała cisza, zanucił baranim bekiem: Ohej, zbójniczku, zbójrtiezku. Na czarnym koniczku! Ohej!... One-;, twoje miłowanie, Twoje całowanie, Ohej!... Twoje całowanie! Podobała się wszystkim jego pieśniczką o dziewczynie teschniącej za onym miłowaniem, aczkolwiek trudno rzec, by Braciszek ładnie śpiewał. Włożył jednak w owe słowa tyle uczucia, że wszystkim trafił do serca. 1 zbójnikom spragnionym miłowania i całowania, i chaśnikom nie mniej od nich spragnionym, a przede wszystkim dziewczynom. Dlatego też, edy skończył swoje miłosne buczenie, wszyscy mu klaskali i ćfomagaii się, by jeszcze śpiewał. Braciszek zaśpiewał przeto zbójnicką pieśniczkę: Hej polana, polana bogatego pana! Polanę skosili, pana powiesili, hej! .' Panowie, panowie, budziec:e panami, ' ' Ale nie budziecie przawodzić nad nami, hej!... 427 I — Hej! — podchwycili wszyscy wysokim, wibrującym tonem i wszyscy byli bardzo kontentni z Braciszkowego śpiewania. Braciszek zabierał się zaś do trzeciej piosenki, lecz Ondrasz.^-.. który już był odpoczął, skinął dłonią i Braciszek znikł w tłumie. — A teraz zbójnickiego! — zaskrzeczał dyszkantem Ju.a-szek uprzedzając przychiebnie swego hetmana'. •— Zbójnickiego! Zbójnickiego! .— wołali wszyscy i ziicwu robili obszerne miejsce dla Ondraszka. 1 gdy muzykanci przedmuchiwali trąby i popiskiwali na fletach, a skrzypkowie próbowali tonów, Ondraszek wyszedł z Barbarą na środek izby. Muzykanci przestali stroić „nstrumenty' i teraz czekali znaku. Ondraszek już był zrzucił cucha, by mu nie wadziła w tańcu, ujął obuszek, zabyrczał nim, podniósł v/ysoko nad głowę I także czekał. Juraszek dał znak. Wyleciała z trąb muzyka, szumna, wartka jak wzburzony potok. Zakwiliły flety ptaszęcym śpiewaniem, zaklaskały mosiężne talerze, zabuczały basy. Ondraszek porwał Barbarę, ujął mocno, przygarnął, że się aż przegięła, i zaczął tańczyć. Rozkłę-biła się muzyka, omotała ich dźwiękami, wchłonęła w swój wir i poniosła Zapatrzyli się ludzie, jak Ondraszek ze swoją Barbarą tańcuje. Rozwichrzona smuga leci w oczach, sunie w szumnym kręgu między tłumem, lecą barwy, lecą wstęgi, szumi suknia wichrem rwana, zbyrczą kółka obuszkowe, smukłe nogi przydeptają, biją w dyle, łupią drzazgi. Oboje lecą pijani radością życia i miłości Dolecieli środka. Ondraszek wziął obuszek za koniec styiiska, zamienił się w wirujący płomień. Wystukuje rytm obuszkiem, drobi kroczkiem, podskakuje, zapada, do ziemi przysiada, prosty, śmigły, urodziwy. Rozwiały się czarne włosy, na wiatr poleciały. Śmiga ciało Ondraszkowe. wiruje na miejscu, chybkie, zwinne, opada na ziemię, wystrzeli wysoko, a Barbara drobt w kółko, wabi. nęci, umyka... A muzyka gra! 428 Nad Ondraszkową głową obuszek śmiga, "ciska błyskawice, migoce strzępami blasku, sieje zamieć mosiężnych dzwoneczków. Ondraszek skoczył w górę, pod powałę, zawirował i spadł na równe nogi. Porwał Barbarę i poleciał z nią w opętane wiro-wisko. A muzyka gra! Ondraszek z Barbarą szaleje. Zlewają się w barwne wiry, oczy nie mogą nadążyć w pościgu, radość goni dookoła, a oni tańczą spleceni, zapamiętali, zwarci piersiami, szumni, urodziwi, obłąkani radością tańca. Ohej! Zbójniczku na czornym koniczku! Ohejl Na kraj świata by tak lecieć, na kraj świata by gnać w tańcul Patrzą ludzie i klaskają, a muzyka rwie i szaleje, rozpłomienia krew swym rytmem, porywa i niesie w stubarwnym wichrze, sasłania świat radością, Przyśpiesza, pędzi, gna na przełaj w setkę koni, w tysiąc koni, a Ondraszek i Barbara tańczą. Barbara drobnym kroczkiem, Ondraszek zaś wiruje, ciśnie sobą jak racą, skacze, przysiada i znów skacze, a obuszek zbyrczy, dzwoni i podjudza... Tańczyli długo. A kiedy już Barbara słaniać się zaczęła, kiedy Ondraszek poczuł jej ciężar w ramionach, puścił ją na mgnienie oka, przerzucił obuszek, przysiadł, ujął ją w ramiona, uniósł wysoko ponad głowę. Muzyka zaś zstępowała w łagodny, usypiający szmer taneczny... Buchnął ogromny krzyk, oklaski, wołania, skłębiła się ciżba koło Ondraszka, podniosły się obuszki, zabyrczały, a Ondraszek stał dyszący, dumny i piękny, ze swoją Barbarą w ramionach. Ha, bo też to majsterkowie byli owi muzykanci, wiedzący, jak zagrać zbójnickiego! — Hej, karczmarzu! Dla wszystkich wina! A co przedniej-szego! — zawołał Ondraszek. Karczmarz me wahał się, bo na isto Ondraszek zapłaci Wszak Ondraszek ma dukaty! Polało się wino szczodrze, wynoszone z piwnicy w cynowych konwiach i lane w cynowe kubki Muzy-kanty stroiły instrumenty i piły wino, chaśnicy sposobili się do 429 ¦MP IPUPUP'. ' tańca, wyci tańca, wyciągali spod ckna swoje dziewczyny, zbójnicy wybierali co najpiękniejsze, gdy Juraszek podszedł do swego hetmana za stołem i rzekł przymilnie: — Pozwól, hajtmanie, że ja sam zatańczę po tobie! Przed wszystkimi!... Ondraszek patrzy na niemrawego Juraszka, kulawego, z podniesionym ramieniem, piegowatego rudzielca o kaprawych oczach, i śmieje się głośno. — Poradzisz? — pyta, a wszyscy zbójnicy rechoczą ubawieni — Poradzę, hajtmanie! — Dobrze! Hej, muzykanci! Dla Juraszka zbójniekiegol A już!... Sypnij im tam do basa, Moroniu! Moroń sypie muzykantom garść dukatów do basa. Po izbie zaś przetoczył się śmiech, podniosły się prześmiewne pokrzyki, gdyż każdy widzi, że to pokraka będzie tańczyć! Mu-zykanty zaś w trąby podmuchu ją, paluchami przebierają i na basie pobekują. Do grania się szykują, do zbójnickiego! Juraszek wypatrzy! najpiękniejszą dziewczynę, skoczył i wyciągnął z tłumu. Wstydzi się dziewczyna, lecz nie można odmówić, Za-piskały pierwsze tony basetlowe, jako przygrywka. Juraszek podszedł do Ondraszka, ukłonił się nisko i rzekł z przyehlebnyro uśmiechem: — Pojczej mi, hajtmanie, swojego obuszka! Twój: piękniejszy od mojego... Pojczej, hajtmanie! — przymila się oślizłym uśmiechem. Spojrzał bystro Ondraszek, zawahał się. Patrzy w Juraszko-we ślepia, lecz nie widzi w nich zdrady. Wszak to jego najwierniejszy przyjaciel... A jednak... Parys, Achilles, Hektor... — Pożycz mu, Ondraszku, twego obuszka! — przymawia się Barbara. Myśli bowiem, że Ondraszek się lęka, iż Juraszek tak zatańczy jak on... A ona wie! Juraszek się kilka razy wyko-pyrtnie, a wtedy Ondraszek będzie jeszcze piękniejszy, jegoj taniec jeszcze wspanialszy! Niech więc pożyczy obuszka tar temu szmatławcowi. Wszyscy zobaczą, jak Juraszkowi- dalek<| do Ondraszka!... \ 430 ' __ Masz! — powiada Ondraszek i obuszek mu podaje. to ci powiadam: jeżeli kozła wywrócisz, popamiętasz! Porwał Juraszek upragniony obuszek „po dobrej woli otrzymany". Patrzą ludzie, co to będzie, gdy Juraszek zbójnickiego zacznie tańczyć! Śmieją się, bo już każdy widzi, jak się będzie wywracał. Taka pokraka szmatława! Muzyka zagrała. Juraszek wybiegł na środek z dziewczyną i zaczyna tańczyć. Naśladuje Ondraszka, lecz gdzie jemu do Ondraszka! Z ciżby wychynął szewc Ostrużka, mizerny, chudy, wystraszony. -— Ondraszku! Jezus, Maryjko! Weź mu swój obuszek, bo cię zabije!... — dławi się przerażonymi słowami, — Precz! — warknął Ondraszek. Przypadł Braciszek, który siedział za szynkwasem i pił wino z dzbana. — Ondraszku! Odbierz obuszek! On cię zabije!... — Idź w diabły, obmierzły klecho! —¦ odpowiada wzgardliwie Ondraszek. •Szewc Ostrużka zniknął w tłumie, Braciszek patrzy bezradnie. — Ondraszku, a może... — trwoży się Barbara. __ Nie pleć! — ofuknął ją Ondraszek. Podniósł się z ławy i podszedł do środka, by patrzeć, jak Juraszek tańczy zbójnickiego i jak jego obuszkiem wywija. Widzi. Juraszek sunie w szmatławym wirze koło ludzkiej ściany, zawraca, przytupuje jak królik. Ludzie zanoszą się od śmiechu. Dzwonią kółka u obuszka, sponad głowy lecą. Toczy się Juraszek ze swoją dziewczyną ku Ondraszkowi, wywija, zwyrce się niezdarnie, potrząsa obuszkiem, a ludzie się śmieją jeszcze bardziej. Śmieje się i Ondraszek, Juraszek zatacza koła, sunie coraz bliżej, coraz bliżej do Ondraszka. Już jest przed nim... Wtem... :— Jezus! Maryjo!... Spada obuszek na głowę Ondraszka. Świsnął chichotem i utonął w Ondraszkowej głowie. Krzyk! Rozwiera Ondraszek ramiona, wali się na podłogę. Doskakuje Braciszek do Juraszkowego gardła, dusi i wyje... Juraszek wywinął się, schylony daje nura w przerażony tłum. Przez otwarte okno ktoś strzelił! Klasnął suchy strzał, rzygnął ogniem między ludzi, zamiast Juraszka na ziemię wali sią Braciszek! Ze skroni strużka krwi cieknie.,. A gdy Ondraszkowe zwłoki śniadowscy chłopi na drągach tej samej nocy do Frydku nieśli, pod stodołą płakał skulony szewc Ostrużka i powtarzał w bolesnym zapamiętaniu: — Czarnuch go nie trafił? Czarnuch go nie trafił?.., O. płaczcie góry. płaczcie Uoliny, płaczcie rzeki i lasy! Już od nas odszedł hetnun jedziny, ocbzedł po wszystkie czasy l.„ ZAKWITA JrĄCY UL a rozstaju dróg przed Frydkiem piorun uderzył w Ondraszkową lipę. Lipa stara. Lipa bardzo stara i pamiętnika nie ma wśród żywych, kiedy ją tutaj posadzono. Już była dorosłym drzewem, gdy wyszedł rozkaz cesarskiego namiestnika, miłość pana grafa 29 Oadinszck 433 Prażmy, by powiesić na niej rozćwiartowane zwłoki zbójnickiego hetmana, Ondraszka Szebesty z Janowie. I rzecz dziwna, przyszły mrozy, czarny mór wygasł, gdy po trzech dniach zdjęto je i pogrzebano pod płotem cmentarza. Odtąd nazywała się Ondraszkowa lipą. Lipa wciąż stała, gdy mogiłę Ondraszka już dawno porosły chwasty, zryły wieprze i rozdeptały pasące się krowy. Ludzie zapomnieli w końcu, gdzie Ondraszek pogrzebany, podobnie jak zapomnieli o czarnym morze i o tym, jak starzykowie uciekali przed nim w beskidzkie lasy. Nie zapomnieli tylko, jak ich panowie oszydzili! Ondraszkowa lipa zaś wciąż rosła, mężniała i w miodny kwiat obradzala szczodrze. W jej szerokim, pachnącym cieniu odpoczywali pątnicy, gdy w czas upalnych miesięcy wędrowali do frydeckiej Panienki Maryi, by się przed nią po-lutować na swoją chłopską ciężobę. Wspominali wtedy Ondraszka i szeptali za jego duszę pacierze. A potem wzdychali i mawiali: — Szkoda, przeszkoda, że nie ma Ondraszka! :— Nie ma się za nami kto ująć, jak ujmował się Ondraszek! — dodawali inni. — Wielka szkoda, przeszkoda, że nie ma Ondraszka! — wzdychali wszyscy .i dziwili się swoim starzykom, że kiedyś dybali na jego życie, w czas onej strasznej zarazy cieszyńskiej. — Zły duch ich opętał i za sprawą Zły ducha przyszedł czarny mór na szląski naród! — usprawiedliwiali swoich sta-rzyków. Podczas letniego skwaru zatrzymywali się pod ową lipą woźnice, by koniom i sobie użyczyć ochłody, konie napoić wodą, a siebie cienkim piwem w przydrożnej karczmie „Pod Ondraszkowa Lipą". W cieniu owej lipy bawiły się chłopskie dzieci. W noce majowe, pełne miłosnego zapamiętania, budziła się pod nią miłość. W żywocie młodej dziewczyny poczynało się tu nowe życie. Wieczorami zaś starzy chłopi, siedzący na ławie, oparci plecami o pień Ondraszkowej lipy, wspominali dawne czasy. — Ha, to były czasy, aże były! 434 '— Szkoda, przeszkoda, że Ondraszek tak marnie zginął! — Szkoda, przeszkoda! — A panowie nas, chłopów, haniebnie oszydzili! I posypały się przeróżne wspominki minionych dni! Oto już chłopi byli gotowi do poruszenia i byłby się na isto skończył pański czas panowania, lecz przyszedł czarny mór i wszystko diabli wzięli. Panowie i wielebniczkowie trzymający z nimi puścili wieść, że to kara Boska za Ondraszka. 1 poruszyli chłopstwo przeciw Ondraszkowi. Chłopom wydał się on już nie wybawicielem, ale wrogiem. A gdy zginął zdradą ubit, a zwłoki jego powieszono na lipie, zaraza wygasła, gdyż nadeszła wczesna zima z mrozami. Wtedy panowie, tatulkowie i wielebni panowie powiadali: — A widzicie? Ondraszek zginął, przyczyna Bożego gniewu cofnięta, gniew Pański cofnięty! Widzicie!... Musiały minąć lata, by chłop przejrzał, iż to wszystko był fałsz i szalbierstwo. Lipa zaś rosła, szumiała nad przechodzącymi pokoleniami chłopskimi i co roku obradzała szczodrze w miodny kwiat. Zwiedziały się o niej pszczoły i wiatr sfruwający z beskidzkich groni. I co roku, w słoneczne dni, zamieniała się w brzęczące i szumiące organki. Pszczoły brzęczały w jej koronie jak złote organki i najdrobniejszy wietrzyk szumiał w jej koronie jak srebrne organki. Najsłodszy miód był z kwiecia Ondraszkowej lipy. Najmilszy szum szumiał w gałęziach Ondraszkowej lipy. Najpiękniejsza miłość zakwitała pod jej koroną w czas granatowej nocy. A najpiękniejsze dzieci rodziły się, poczęte pod jej osłoną, kiedy gwiazdy zdawały się szumieć jak srebrne organki. A to lipa wtedy szumiała... Piękna była Ondraszkowa lipa na rozstaju frydeckiej drogi! Ptaki umiłowały ją nie mniej od ludzi. Pstre dzięcioły iskały jej robaki i larwy, obstukiwały pracowicie i łupały spierzchłą korę. Wiewiórki gnieździły się w jej dziuplach. W rozłożystej koronie słały gniazda przeróżne ptaki. 28* 435 a w majowe noce śpiewały słowiki. Wtedy wydawało się każdemu, że to nie słowiki, lecz lipa śpiewa słowiczym głosem. Przychodzili przeto starzy i młodzi i słuchali słowiczega kląskania. Starsi młodym przykazywali: — Słowika złapawszy zasmęcisz anioła! Nikt przeto nie łapał słowika, bo nie chciał smęcić anioła. Słowik zaś zaczynał od cichutkiego preludium, jak to był nazwał organista-dziwak z Frydku. Preludium było nieśmiałe, 'o słabych tonach, niepewne, jak gdyby próbowanie głosu. Potem jednak przekonawszy się, że z niego dobry śpiewak, sło-wijaszek uderzał misternie w gardłowe tony, podejmował lekkie a żywe trele i kończył je znienacka słodkim wybuchem śpiewnym. Ustał na drobną chwilę, jak ustaje majster-muzykant, gdy spróbował pierwszych dmuchnięć w swój klarnet, przejechał paluchami po klawiszkach, przedmuchał leciutko, wsłuchał się w umykającą melodię i uznał, że dobrze zagrał. Słowik jeszcze raz spróbował przyciszonym nuceniem ledwie że, ledwie słyszalnym, jak ściszenie nuci młoda dziewczyna, kiedy się zamyśli i marzy o swoim umiłowanym. Słowicze tony przechodziły teraz wartko w kolorowych ruladach i srebrzy- | stych pasażach — jak to był znów nazwał frydecki cudak- '* organista — tony zaś były wyraziste i podobne do mieniących się pereł, które wylatują pod niebo, zakreślają gotycki łuk i spadają na kształt gwiazdy na ziemię. Potem przeszły w żałosne nutki, śpiewane łagodnie, trele zaś były tkliwe, rzewne i teschne. Aż w końcu przemieniły się w zapamiętałą pieśń namiętną. Pieśń trwała długo, bardzo długo, bo gdzieś do świtu, a łatwowierne, głupiutkie serce ludzkie drżało wzruszone i rodziły się w nim wspomnienia, które już były wyblakłe, a teraz nabierały rumieńców i zaczynały tętnić żywą krwią. Na szczycie lipowej korony siedziała słowiczyca i słuchała. — Wiecie! — szeptali starzy cichaczem, by nie spłoszyć słowika. — To nie jest słowik, słowijaszek, mały ptaszek! — A co to jest? — pytali młodzi. — Przecież to słowiki 436 — To nie jest słowijaszek... To jest Ondraszkowa dusza! — Ondraszkowa dusza? — Ondraszkowa! Dziwili się młodzi, że gdy dusza grafa Prażmy lata w nocy po wygonach na kształt ognistego konia bez głowy, to Ondraszkowa dusza, przemieniona w słowika, śpiewa słodko w lipowej koronie. — A ten drugi słowik, który nie śpiewa, tylko słucha, to nie słowik, słowijaszek, mały ptaszek! — Tylko co? — Tylko dusza Ondraszkowej Barbary! — Tsiu-u, tsiu-u, sfhi, tiu, tokua! :— nucił słowik, słowijaszek, mały ptaszek. — Co on to śpiewa, starzyku? — pytał wnuczek starzyka. — Kui, kui, kuj, kują, jo, jo, jojokui! — podpowiadał słowijaszek. — Co jej powiada, starzyku? — Że zabili go źli ludzie, zabili. Bo chciał chłopów wybawić z niewoli. Z niewoli chciał wybawić, chłopską duszę obudzić... — Obudził? — Obudził! Jeszcze drętwa i słaba, ale będzie wielka i silna! — Kiedy, starzyczku? — Gdy przyjdzie następca Ondraszka! — A kiedy przyjdzie? — Chyba niezadługo!... Słowijaszek, mały ptaszek, nucił cicho: — Tsio, tsio, tsio, tsii, tsii, tsii, tsii... Potem Ondraszkowa lipa zaczęła się starzeć. Już tak się rozrosła, że trzech tęgich chłopów z trudem ją objęło, gdy spletli wzajemnie palce wyciągniętych ramion. Mijały lata, mijały, aż przyszła sroga naremnica od słowackiej strony. Zwaliła się z wyciem w lipę, darła koronę pazurami, łamała gałęzie, przechylała stękający pień, a że zmóc go nie mogła, przyleciał piorun z pomocą, trzasnął fioletowym toporem, lipę rozłupał, lipa się zwaliła... 437 O, płaczcie góry, płaczcie doliny, płaczcie rzeki i lasy! Już się pominął Ondraszek miły, podziały się hyrne czasy!... Przyszli ludzie, lipę ścięli, kupił ją stary Michejda. Dłubał w niej i dłubał, aż wydłubał ul dla swoich pszczół. I powiedział: — Z Ondraszkowej lipy pszczoły niosły miód, teraz pszczoły poniosą miód do Ondraszkowej lipyl Ul bielił się w Michęjdowym sadzie pod dojrzałymi jabłkami, w jasnym słońcu, a stary Michejda chodził koło niego i poga-dywał z pszczołami. Potem przyszła zima, spadły śniegi, pszczoły spały w Ondraszkowej lipie. Potem przyszła wiosna, śniegi zniknęły, wróciły ptaki z cieplic, słońce przygrzało, zakwitły pierwsze kwiaty, zazieleniły się drzewa i gdy stary Michejda wyszedł do sadu, ujrzał, że ul z Ondraszkowej lipy brzęczy złocistymi organkami i że wypuszcza zielone pędy. Wyrastają gałązki, wyłuskują się z gałązek pączki, wywijają się z pączków lipowe listki, drobne jeszcze, nieśmiałe... Stary Michejda patrzył długo, zdumiony, i kiwał głową. Potem zwołał sąsiadów, przywołał wielebnego pana i luterań-ssiego tatulka i kazał im patrzeć na zakwitający ul z Ondraszkowej lipy. Bo oto gałązki wyrosły spore, słońce jeszcze bardziej przygrzało, przeszło w znak Raka i pojawiło się lipowe kwiecie na lipowych gałązkach, wyrastających z lipowego ula. I wszyscy długo patrzyli, głowami kiwali i uczenie medytowali. Gdy się kometa pojawi, bez ochyby wojna i czarna zaraza! Gdy gwiazda spadnie, ktoś w tej samej chwili umiera. Gdy wielka naremnica na lasy spadnie, Cygan się powiesił! Gdy w kominie wiatr zawodzi, Meluzyna płacze, bo swych dzieci szuka! Gdy się cielę z dwiema głowami urodzi, znak to nieurodzaju! Lecz gdy ul zakwitnie... — A wiecie, co to znaczy? — zapytał ich stary Michejda. Nikt nie wiedział, co to znaczy, że ul z Ondraszkowej lipy zakwita. — To wam powiem! — i powiedział. — Oto na tej lipie, z której ul wydłubałem, wisiał człowiek niewinny! -— Ondraszek był niewinny! — orzekli sąsiedzi, wielebny pan i luterański tatulek. — Ondraszek był niewinny! — przyświadczył stary, mądry Michejda. — A wiecie, moi złoci, co wam jeszcze powiem? — podjął po chwili. $ikt nie wiedział, co im stary Michejda jeszcze powie, i rzekli przeto, że nie wiedzą. — To prorokuje wielkie rzeczy, dobre rzeczy, znamienite meczy, ale jakie, nie wiem. To coś przepowiada, coś wielkiego, ale co, nie wiem! A wy nie wiecie? Sąsiedzi też nie wiedzieli, nie wiedział wielebny pan, chociaż czytał grube księgi łacińskie, nie wiedział luterański tatulek, chociaż wszystkie biblijne rozumy pojadł. Stary Michejda siadł przeto nad starymi szpargałami i jął szukać wytłumaczenia. Przeczytał Apokalipsę świętego Jana, przeczytał obdartego i szpetnie sponiewieranego Nostradamusa, lecz-w jego Centuries nie znalazł odpowiedzi, przeczytał w końcu proroctwa Sybilii kumejskiej i doszukał się... Oto nastanie czas, który chciał przybliżyć Ondraszek Szebesta, hetman zbójnicki i chłopski! Nastanie ów czas... Minęło wiele lat, stary Michejda się pominął, a zakwitającego ula w jego sadzie już dawno nie było. Ul się bowiem również pominął, zbutwiał, rozsypał w próchno. Próchno wiatr rozniósł po świecie, a ludzie wciąż opowiadali oną przedziwną powiarkę o zakwitającym ulu z Ondraszkowej lipy. I o tym, że Ondraszek był niewinny. I o tym, że to widomy znak, iż przyjdzie dziedzic Ondraszka, który przejmie jego iściznę i chłopów wybawi z niewoli. Jak ten ul bowiem zakwitnął, tak i On-draszkowa myśl zakwitnie i spełni się wszystko to, co Ondraszek od Kostki Napierskiego przejął i co pokoleniom chłopskim przekazał. Tak mówili ludzie mądrzy, ludzie starzy, zbierający się po 439 m ¦ chałupach i prawiący młodzikom i cnaśnikom o dawnych czasach. — A co się stało z Ondraszkową familią zbójnicką? — pytali młodzi. — Ha, jedni przepadli w świecie, inni, pojmani, na takuśkich galerach w Fiume skonali. — A co się stało z Barbarą? — Ha, Barbara, Boże jej tam dej radość wiekuistą, amen! Barbara z wielkiej rozpaczy uległa niemocy i zmarła przy ^porodzie, wydając na świat martwe dzieciątko Ondraszkowe. — A co się stało z owym judaszem, Juraszkiem, aże co? — Ha, Juraszek uzyskał owych sto talarów z cesarskiej szkatuły i darowano mu przewiny. Lecz że znowu chodził już nie na zbóje, lecz na łupieskie rozboje, zawisł na szubienicy na Galgenbergu w Cieszynie. — To dobrze! A powiedzcie nam, starzyku, jeszcze o tym zakwitającym ulu z Ondraszkowej lipy... Starzykowie więc opowiadali, jak stary Michęjda wydłubał z Ondraszkowej lipy ul i jak ów ul zakwitnął... Bo Ondraszek był niewinny! Jedni wierzyli, inni nie wierzyli. Wszyscy jednak wierzyli, że jak w owej legendzie ul zakwitnął, tak w rzeczywistości zakwitnie dawna myśl o wyzwoleniu chłopów. A już chyba bliski czas! Chłopi się znowu gotują i zmawiają! Podobnie jak zmawiali się i gotowali za Ondraszka, jak to czynili w roku 1718 w Niemieckiej Lutyni i w państwie opawskim, a w roku 1755 w Drogomyślu, i jak to czynili w roku 1766, kiedy przystąpili do rebelii ze stu trzydziestu siedmiu wsi szląskich. I jak to uczynił wójt ze Starego Miasta, Andrzej Foltyn, który trzy razy udawał się do Wiednia na cesarski dwór z supliką w obronie chłopów, za co swój żywot skończył w kazamatach Spielbergu koło Brna na Morawach. Tak, chłopi się znowu zmawiają i sposobią, lecz teraz już ehyba po ostatni raz!... Oto dopala się lampa w chałupie karwińskiego chłopa Miek-nika. 440 Starzyk już dawno skończył wszystkie wspominki o Oa-draszku, o Ondraszkowej lipie, o ulu zakwitającym, a teras nuci starczym głosem ubożuchną piosenkę o zbójniku Ondrasz-ku, wnuk zaś jego i wnuka kamraci słuchają: Gdzieś, Ondraszku miły? Pany cię zabiły! , Zabiły cię zdradki, płaczą dzieci, matki, Zarmuceni chłopi... Gdzie jest twoja głowa, piękna, kędzierzawa, Gdzie twe oczy śliczne, usta koraliczne, Rumiane oblicze? Zgasły twoje oczy, ręce ci opadły, Już twe nogi silne, w pościgu niemylne, Nigdy nie zatańczą... Już jest wszystko darmo, nie czas robić larmo, Ondraszek nie żyje, chociaż jednak żyje I żyć będzie na wieki! Żyje między nami, pańskimi chłopami, A gdy czas nadejdzie, to nas zaś powiedzie W srogą rebeliję!... Skończył. Już dawno skończył, a teraz słucha, co młodzi między ,sobą radzą. Powiedzieli sporo, najwięcej zaś i najmą-drzej powiedział jego wnuk, Jędrzej Michnik, zagrodnik z karwińskiego" Żabkowa. Pięknie i twardo swoim kamratom, karwińskim chłopom, klarował, w czym rzecz. Kamraci kurzyli fajki, słuchali i wciąż myśleli o zakwitającym ulu z Ondraszkowej lipy. — Oto gdzieś chwieją się trony — prawi jeszcze młody Michnik, chłop hardy, do Ondraszka chyba podobny — robotnicy budują barykady na ulicach Paryża, Wiednia, Berlina... Nadchodzi wiosna ludów, jak to określił mój kamrat, doktor Paweł Oszelda z Nieborów, na cieszyńskim wiecu! Chłopi w całej' Europie domagają się wielkim głosem zniesienia pańszczyzny, a my czekamy! Po cóż czekamy? Wolność nam nie spadnie jak dojrzała gruszka z drzewa! Oto jutro Oszelda powiedzie chłopów sta zamek barona Beesa w Końskiej, ja zaś jutro powiodę chłopów karwińskich, staromiejskich i darkowskich na zamek graf a Larischa w Karwinie! Idziecie ze mną?... — Idziemy! — rzekli wszyscy. I poszli. , KONIEC PRZYPISY AUTORA Przedmowa • Ondraszek (Andrzej) Szebesta, na pół legendarny zbójnik śląski, uradził się w roku 1680 jako syn wolnego chłopa i dziedzicznego wójta w Janowicach na Śląsku Cieszyńskim pod Frydkiem (dzisiaj Śląsk czeski). Zginął w roku 1715 w Sniadowie na Morawach. Zabił go zdradziecko kamrat jego, Juraszek z Malenie na SJowaczyźnie, skuszony do tej zbrodni nagrodą 100 talarów, wyznaczoną przez ówczesnego cesarza austriackiego, Karola VI. Zasięg zbójnikowania Ondraszka obejmował Beskidy śląskie, Żywiecczyznę i Krakowskie, wschodnie Morawy i północno-zachodnią Słowa-czyznę. W ciągu wieków Ondraszek wyrósł w fantazji ludowej na legendarnego bohatera, herosa obdarzonego nadprzyrodzonymi mocami, udzielonymi mu za pośrednictwem czarownicy Baby Lucy przez samego diabła. Pańszczyźniany chłop śląski widział w Ondraszku przede wszystkim swego obrońcę przed wyzyskiem ze strony panów śląskich, zwłaszcza że jego zbójnikowanie posiadało wyraźny charakter walki o wyzwolenie chłopa spod pańszczyzny. Ondraszek posługiwał się polską gwarą używaną na Śląsku, znaną z wielkiej ilości pięknych wyrazów i zwrotów staropolskich. Poza tym, jako uczeń szkoły średniej w Przyborzu na Morawach, do której mieli dostęp synowie wolnych chłopów, umiał po łacinie i po niemiecku, co mu pozwoliło stać się hajdukiem i lektorem hrabiny Prażmy. Na zamku hrabiego Prażmy używał języka niemieckiego i gwary śląskiej. Był narodowości polskiej, nazywanej przez ówczesnych chłopów śląskich „narodowością tutejszą". ** Górale beskidzcy parali się szukaniem skarbów, rud żelaznych, srebra i wody za pomocą różdżki, czyli virgula furcata. Od tej łacińskiej aazwy różdżki zwano ich wiergulami. 443 INKLUZ * Dziedziczny urząd wójtowski, zakupiony u pana, przechodził z ojca na syna. a sprawowany był tylko przez wolnego chłopa, który swą wolność albo wykupił od pana, albo uzyskał za jakieś świadczenia większej wagi. ** Na Przełęczy Jabłonkowskiej budowali cieszyńscy książęta szańce i wały w celu obrony Śląska przed napadami Słowaków, Węgrów i Tur-. ków. Szańce jabłonkowskie istnieją do dzisiaj. *** Przez Przełęcz Jabłonkowską prowadził stary szlak kupców rzymskich, którzy wyprawiali się nad Bałtyk po jantar, czyli bursztyn. Liczne znaleziska monet rzymskich i greckich w Przełęczy Jabłonkowskiej i wzdłuż rzeki Olzy świadczą, że ów ruch rzymskich karawan kupiee-kich i bodaj czy nie kohort wojskowych Dyl bardzo ożywiony. Między monetami i szczątkami zbroi rzymskiej znalazł się ludzki kościec, w kjfcó-rego usta włożono obol. Były to z pewnością szczątki kupca greckiego w służbie rzymskiej. Po drodze widać zmarł, jego towarzysze zaś, według ówczesnych wierzeń i zwyczaju, włożyli mu pieniążek pod język, by zmarły mógł się opłacić Charonowi, który jego duszę miał przewieźć przez rzekę Styks do krainy ciemności. NA KRÓLEWSKIEJ DRODZE * Najbiedniejszą i najliczniejszą warstwę chłopską na Śląsku stanowili niewolni chłopi pańszczyźniani, pozbawieni jakiejkolwiek własności i jakichkolwiek praw, zwani pańszczarzami lub otr okami. Komornikiem nazywano chłopa pańszczyźnianego, zamieszkałego kątem u zagrodnika, chałupnika lub siedlaka. Zagrodnicy i chałupnicy należeli do nieco bogatszej warstwy chłopskiej, posiadali chałupę z niewielkim skrawkiem ziemi i wykonywali oznaczoną w ur-barzu, bezpłatną robociznę na rzecz pana. Zdarzali się wśród nich chłopi wolni, pracujący na pańskim za zapłatą. Si ed 1 a c y byli najbogatszymi, zwykle wolnymi chłopami. Pampuch to pogardliwa nazwa boga -tego chłopa. ** Gwarkami, czyli hawierzami nazywano górników. Słowu górnik pochodzi od pojęcia góra, czyli kopalnia. Na przykład nazwa Tarnowskie Góry oznaczała tarnowskie kopalnie. Ku znika ni i alb* hamernikami nazywano hutników. ANABAPTYSTA * Nic nie świadczy o tym, aby Kostka Napierski byl naprawdę naturalnym synem króla Władysława IV, jak rzekomo zeznał na mękach. W każdym razie żaden z wcześniejszych dokumentów, jakie zachowały 444 się do naszych czasów, nie potwierdza tej wieści o pochodzeniu Napier-skiego, jakkolwiek był on bezsprzecznie szlachcicem, i to prawdopodobnie wysokiego rodu, i jakkolwiek przed rokiem 1651, rokiem powstania aa Podhalu, miał niewątpliwie bliskie stosunki z dworem królewskim. Być może jednak, że wersję taką rozpowszechniał sam Napierski lub jego towarzysze, a to z jednej strony w celu uśpienia czujności szlachty, e drugiej zaś dla łatwiejszego pozyskania chłopów, wśród których odległa osoba króla — w przeciwieństwie do znienawidzonych, bo bliższych panów — cieszyła się niewątpliwym mirem. Wersję tę mógł również wykorzystać dla swoich celów Szczęsny Łętowski. ŚLADY NA DRODZE * Tekst rzekomo śpiewany przez Ondraszka jest bezsensowną przeróbką zwrotów liturgicznych, dokonaną przez zastąpienie poszczególnych słów innymi, podobnymi dźwiękowo. Zamiast „In saecula saeculo-rurn laudabunt te... Dominus vobiscum! Et cum spiritu tuo!" („Na wieki wieków będą cię chwalić... Pan z wami! I z duchem twoim!") — Ondra-szek miał śpiewać: „In pocula poculorum laudabunt te... Dolus yobis-cum! Et cum gemitu tuo!", co w dosłownym tłumaczeniu znaczy. „Na kielichy kielichów będą cię chwalić... Szalbierstwo z wami! I z jękiem twoim!" "Schola particularis znaczy dosłownie: szkoła częściowa. Była to szkoła miejska, średnia, ogólnokształcąca, *** Wypowiedziane przez Ondraszka słowa: „Signa te, signa, temere me tangis et angis" („Żegnaj się, żegnaj, na oślep mnie żgasz i dręczysz") — przypisywane były szatanowi, ponieważ czytane od końca do początku brzmią tak samo. Używano ich w wierszach zwanych v e r s u s ca n er i ni, -czyli po polsku rakami. Porównaj zdanie: „Kobyła ma maty bok". GAMRATKA * Przestępca skazany na wypędzenie z miasta bywał w nocy wyprowadzany przy światłach pochodni, czyli wyświecany. •* Landvoit, czyli landwójt, był to urzędnik sprawujący władzę administracyjną w powiecie. *** Advocatus diaboli znaczy dosłownie: adwokat diabła. Jest to duchowny wykazujący podczas procesu kanonizacyjnego niedo-stateczność dowodów świętości człowieka, który ma być ewentualnie kanonizowany. W przenośni nazywa się tak osobę broniącą nieuczciwej sprawy. 44§ INFAMIS * W okresie cechowej organizacji rzemiosła i handlu panowie, konkurujący z mieszczanami, osadzali często pod miastem na specjalnych warunkach tak zwanego Burgrechtu swoich rzemieślników i handlarzy, co uszczuplało zarobki rzemieślników i kupców miejskich, należących do cechów. Rzemieślników takich nazywano fuszerami lub szturarzami. Masełko — to rzemieślnik cechowy wyzwolony przez ojca, teścia lub innego krewniaka nieprawnie, gdyż nie na podstawie wykonanego majsterszyku. Socjuszami nazywano czeladników cechowych, którzy przed wyzwolinami udawali się na wędrówką, ażeby nabyć większego kunsztu w rzemiośle. FORTUNA YARIABILIS * Służba w portaszach, czyli w harnikach polegała na tym, że panowie i władze państwowa zaciągały przymusowo chłopów do drużyn mających za zadanie ścigać przestępców, zbójników itp. NA FRYDECKIM ZAMKU * Sztuka czytania i pisania była dość powszechnie znana wśród chłopów śląskich, szczególnie od czasów reformacji, kiedy w walkach i dysputach religijnych wierni obu wyznań zaczęli się szeroko posługiwać drukiem. Podobnie wśród mieszczan a nawet mieszczek śląskich rzadko zdarzali się analfabeci. Tym się tłumaczy, że Barbara mogła pisać listy miłosne do Ondraszka. U BABY LUCY * Schola angularis znaczy dosłownie: szkoła pokątna. Była ta szkoła prywatna, która miała obszerniejszy program nauczania aniżeli szkoła parafialna. SATANAS VICISTI * Czerwony kur w słownictwie ludowym oznacza pożar. Tak na przykład określenie „Czerwony kur zapieje na kalenicy" — znaczyło, że podłożony ogień spali czyjś dom. W SZARLEJOWEJ DZIEDZINIE * Pod koniec XVII i z początkiem XVIII wieku kalwińscy Węgrzy„j zagrożeni przez katolicką Austrię, czyli Rakusy, zamierzającą podbić ichj kraj i narzucić im katolicyzm, podnieśli bunt pod dowództwem Emeryh 446 Thokdlego i Franciszka II Rakoczego i prowadzili długie walki partyzanckie z wojskami austriackimi na terenie Węgier i Słowaczyzny, należącej wówczas do korony węgierskiej. Walki te miały charakter naro-dowo-wyzwoleńczy i religijny. Żołnierze Thókólego i Rakoczego nazywaM się z turecka kurueami. W skład owego wojska wchodzili nie tylko Węgrzy, lecz i Słowacy, Polacy, Ślązacy, Rumuni, Cyganie, Wołosi Serbowie, Niemcy itp. ** Tekst zaklęć, wygłaszanych przez Rużiczkę, został wypisany z autentycznego rękopisu siedemnastowiecznego, który autor uzyskał od istebniańskiego wierguły. Tekst ten podany jest w narzeczu morawskim z zachowaniem wszystkich błędów i niekonsekwencji pisowni. CYGAN-FLETNISTA • W wieku XVII wybuchła podobno w Nadrenii epidemia taneczna, wywbłana przez grę na flecie. Pojawiali się fletniści, stawali na rynku i zaczynali grać. Szał taneopny stopniowo ogarniał zebrany tłum i trwał tak długo, aż wszyscy popadali na ziemię wyczerpani i omdlali. Znana legenda niemiecka o Szczurołapie z Hameln (Der Rattenfanger von Ha-meln), który wyprowadził grą na flecie szczury z miasta, a następnie dzieci, prawdopodobnie ma swój początek w owej psychozie tanecznej w Nadrenii. Było to zjawisko podobne do tego, jakie na kilka wieków wcześniej ogarnęło Italię środkową i południową. Wówczas ludność, przerażona grasującymi zarazami, popadła w szał biczowania się i ogromne gromady biczowników, czyli flagelantów, wędrowały od miasta do miasta, śpiewały psalmy pokutne, biczowały się i nawoływały wszystkich do pokuty. WYPRAWA NA LANCKORONĘ • Od wczesnych wieków chrześcijaństwa aż po niedawne czasy pojawiały się wśród naiwnych prostaczków tak zwane listy z nie ba, nie wiadomo przez kogo redagowane, a rozchodzące się w wielokrotnych Odpisach po całym kraju. Początku ich popularności szukać należałoby w Niemczech w wiekach średnich, aczkolwiek znane były już wcześniej. List taki, rzekomo pisany przez Boga Ojca lub przez Jezusa Chrystusa \ złotymi literami, posiadał niezmienną formułkę początkową, stwierdzającą, że przyniósł go jeden z archaniołów na Górę Oliwną w Niemczech, stamtąd dostał się do rąk papieża, który niezmiennie ofiarowywał go swemu bratu, królowi brytyjskiemu. Potem następowały nauki moralna. Słuchanie i wypełnianie ich miało zapewnić koronę niebieską, nieposłuszeństwo zaś — okrutne kary doczesne i wieczne. Była nieraz w liście z nieba przepowiednia, jak będzie wyglądał koniec świata, i polecenie, 447' by czytelnik przepisał ów list trzy, siedem lub dziewięć razy i rozesłał go swoim najbliższym. Odbiorcy tych listów znowu musieli je przepisafc i rozesłać. W rezultacie taki list z nieba w krótkim czasie rozchodził się po całym kraju. JELEŃ -NA PRASZYWCE * Wałach jest to zniekształcona nazwa Wołocha. Górale beskidzcy są pochodzenia wołoskiego. Zwabieni dogodnymi prawami osadniczymi, wędrowali jako pasterze z Wołoszczyzny grzbietami Karpat, po drodz? mieszali się z ludnością ruską, w końcu dotarli w Beskidy, gdzie się zupełnie spolszczyli. Z ich dawnego języka rumuńskiego pozostały nieliczne terminy pasterskie. Ów proces imigracyjny ustał w wieku XVII. Poza tym w Beskidy uchodzili chłopi śląscy z dolin, szukający w górach schronienia przed niesprawiedliwością swych panów. Ci także przezywali się Wałachami. Dlatego historyk śląski, doktor Franciszek Popiołek, w swych Dziejach Śląska Cieszyńskiego nazywa Beskidy śląską Ukrainą. W LIPTOWSKIM SWATYM MIKULASZU * Tekst wyroku na Janosika przytoczony został po słowacku w dosłownym brzmieniu, tak jak podany jest w protokole sądu komitato-wego w Liptowskim Swatym Mikulaszu z dnia 16 marca 1713 roku. ** W wiekach średnich istniał zwyczaj, że ksiądz, towarzyszący skazanemu na śmierć, mógł zażądać, by kat skrócił męki skazanego przez dobicie. Tyczyło się to skazańców wbijanych na pal, łamanych kołem lub wieszanych na haku za żebro. Z przywileju tego skorzystał Braciszek, który poprzednio bezskutecznie nawoływał pierwszymi słowami psalmu pokutnego: — Exi, anima christiana, de noc corpore! LIST Z NIEBA * Tak zwane proroctwa sybilijne przypisywane były Sybilli z miasta Cumae w Italii, legendarnej wróżce z czasów rzymskich. Przepowiednie te przez długie lata krążyły po Śląsku w odpisach i tanich broszurach straganowych. Apokalipsa świętego Jana jest symbolicznym i mistycznym dziełem, ukazującym przyszłość chrześcijaństwa i zapowiadającym jego triumf nad Antychrystem. Dla prostaczków stanowiła ona zbiór przepowiedni, do których chętnie uciekali się w obliczu wszelkich zjawisk niezrozumiałych i niepokojących. Przepowiednie te za każdym razem, zależnie od okoliczności, tłumaczyli sobie inaczej. SŁOWNICZEK TRUDNIEJSZYCH WYRAZÓW I ZWROTÓW STAROPOLSKICH, GWAROWYCH I OBCYCH Skróty używane w słowniczku: lub Strp. — wyraz staropolski, często zachowany do dziś w gwarze śląskiej, wyraz obcy używany w staropolszczyżnie. Gwr. — wyraz gwarowy śląski lub podhalański. Górn. — wyraz z gwary górniczej. Butn. — wyraz z gwary hutniczej. Węgl. — wyraz z gwary węglarzy. Pozostałe skróty oznaczają wyrazy obce: franc. — francuski, grec. — grecki, hebr. — hebrajski, łae. — łaciński, niem. — niemiecki, słów. — słowacki, wąg. — węgierski i włosk. — włoski. Zob. — znaczy: zobacz. Abecedaria (gwr.) — abecadło, alfabet, sztuka czytania. Adumbrować (strp. z łac.) —-cieniować, szkicować, zarysowywać, malować. Adwersarz (strp. z łac.) — przeciwnik, wróg. Afekt (strp. z łac.) — uczucie, namiętność, miłość. Afektacja (z łac.) — przesada, udawanie, wymuszoność. A g n u s e k (gwr.) — medalik z wyobrażeniem jakiejś świętej postaci, noszony na piersiach. Akomodować (strp. z łac.) — przystosowywać, stosować. Alias (łac.) — inaczej, czyli. Anabaptysta (? greek.) — członek radykalnej w swym programie społecznym sekty protestanckiej, powstałej w XVI w. A n d a 1 u z — tu: koń rasy anda-luzyjskiej. Annalista (strp. z łac.) — człowiek piszący annały, kronikarz. A n n a ł (strp. z łac.) — księga, w której zapisywano wypadki, jakie zdarzyły się w ciągu roku, rocznik, kronika. Anno Domini (łac.) —¦ roku pańskiego. Antenat (strp. z łac.) — przodek. Aphrodisiacum (z greek.) — środek wzmagający popęd płciowy. 2S Ondraszefc 449 Apostrofa (z greek.) — zwrócenie się w przemowie do osoby obecnej lub nieobecnej. Arab — tu: koń arabski. Archiprezbiter (z greek.) — kan"nik katedralny, mający nadzór nad pewną ilością parafii. Armeńczyk — Ormianin. Atencja (strp. z 5ac.) — poważanie, szacunek. August (strp. z łac.) — sierpień. Auspicje (strp. z łac.) — wróżba, przepowiednia. Baca (gwr.) — starszy pastera dozorujący juhasów pasących owce na halach. Bachmistrz (strp. górn.) — górmistrz, sztygar. Bachora (gwr.) — trzewia, wnętrzności, jelita. B a i (gwr.) — więc, oto, właśnie. Barbora, barbórka (gwr.) — ława, na której kład! się skazany na karę chłosty. Barwiczka (strp.) — środek kosmetyczny do malowania twarzy, bielidło albo róż. B a r z y n a (gwr.) — bagno, moczar. Bez ochyby (strp.) — nie-mylnie, niewątpliwie, na pewno. B i e d a c z (gwr.) — biedota chłopska. Biegun (strp.) — obieżyświat, włóczęga, powsinoga. Bierne koło (strp. hutn.) — koło napędowe poruszane siłą wody za pośrednictwem czerpaków. Blank, blanka (strp. z łac.) — strzelnica w murze. Blekot (gwr.) — roślina odurzająca. Blondyna (strp. z franc.) — cienka koronka z jedwabiu surowego. Bon (górn.) — w szybie: pomost, którym kończy się każda drabina. B r a n n y (gwr.) — gniady, ciemny. Brona (strp.) — brama. Brusie (strp.) — ostrzyć. Burgrabia (strp. z niem.) — zarządzający zamkiem. Burgrecht (niem.) — dosłownie: prawo zamkowe; przywilej nadawany przez panów rzemieślnikom i kupcom nie-cechowym, osadzanym pod miastem. C a n z o n a (włosk.) — pieśń. C e k 1 a r z (strp.) — pachołek miejski, oprawca, kat, siepacz. Cera, ceruszka (gwr.) — córka, córeczka. C e s t a (gwr.) — droga. Chachar (gwr.) — włóczęga, powsinoga. Chałupnik (strp.) — chłop pańszczyźniany posiadający chałupę i niewielki kawałek gruntu. Charakternik (gwr.) — człowiek obdarzony zdolnościami nadprzyrodzonymi, płanetnik, czarodziej. C h a ś n i k (gwr.) — młody chłop, kawaler, młodzieniec, zalotnik. 450 Chaterny (gwr.) — biedny, słaby. C h 1 e d a ć (gwr.) — szukać. Choboty (strp.) — buty wysokie, pod kolana. Chodnik (strp.) — dróżka, ścieżka. Chud.obny (strp.) — biedny, ubogi. Cieplice (strp,) — ciepłe kraj s. Eierlica (strp.) — narzędzie do otłukiwania włókien lnu z paździorów. Cieszynianka (gwr.) — strzelba rzekomo wyrabiana w Cieszynie. Cięż oba (gwr.) — ucisk, utrapienie, pańszczyzna. Cucha (gwr.) — kurtka góralska zarzucana na ramiona, gunia. C y c k a ć (gwr.) — ssać, wysysać. Cyfrowany (gwr.) — wyszywany. Czacha (strp. górn.) — chodnik w kopalni. Czaprak (strp.) — ozdobne nakrycie na konia. Czekan (strp. z węg.) — "broa w kształcie kija z młotkiem na końcu. C z e p i g a (gwr.) — rącifca pługa. Czeski (strp.) — drobna moneta śląska, dutek. C z u t o r a (gwr.) — niechlujna niewiasta, zły duch. Czyszczarnia (gwr.) — zbiornik na wodę, basen, cystersa. Darmo-larmo (gwr.) — na próżno, na darmo. Deliberować (strp. z łac.) —• rozmyślać, zastanawiać się; dyskutować. D e 1 i n y (gwr.) — podłoga z desek. Daspekt (strp. z łac.) — uchybienie, obraza, (obelga, hańba; zrobić komu na despekt (gwr.) — zrobić komu na złość, dokuczyć. Dezabilka (z franc.) — domowy strój kobiecy, szlafrok. Diariusz (strp. z łac.) — księga, w której zapisywano wydarzenia każdego dnia, dziennik, pamiętnik. Dmuchawa (gwr.) — miech. Dobrodajny (strp.) — hojny, szczodry. Do imentu (gwr.) — zupełnie, do szczętu, do cna. D o 1 a n i n (gwr.) — mieszkaniec doliny, nizin. Dolański (gwr.) — mieszkający w dolinie, na nizinach. Dolman (strp.) — krótka, przewieszana przez jedno ramię kurtka husarska ze sznurem przez pierś. D o n ż o n (strp. z franc.) — baszta, wieża forteczna lub zamkowa. Dosiobność (strp.) — sarno-lubstwo, egoizm. D o ż e r a (strp.) — kłopot, zmartwienie. Dożerać kogo (strp.) — dokuczać komu. Drabant (strp.) — żołnierz konny lub pieszy z halabardą, żołnierz ze straży przybocznej. Drak (gwr. z niem.) — smok. Dacissa (z włosk.) — księżna. 451 D u d 1 i ć (gwr.) — grać nieumiejętnie na jakimś instrumencie. D u d ł a w y (gwr.) — spróchniały, pusty w środku. Dukla (górn.) — szyb w ke -palni. Dunaj (gwr.) — rzeka. D u t e k (gwr.) — drobna moneta staropolska, dydek. Dwierze (strp.) — drzwi. D y c k i (gwr.) — zawsze. D y m a r z (strp. fautn.) — robotnik wytapiający z rud żelaao. Dyszkurs (strp. z łac.) — dyskurs, dyskusja, rozmowa. Dzianet (strp. z włosk.) — koń ułożony wg szkoły hiszpańskiej, rumak. Dziedzina (gwr.) — wieś. Dziedziński (gwr.) — wiejski. Egzorcyzmy (strp. z greek.) — zaklęcia dla odpędzenia diabłów. E1 z e w i r (strp.) — cenne siedemnastowieczne wydanie klasyków rzymskich, odznaczające się specjalnym drukiem. E o i p s o (łac.) — tym samym. Erdgajst (gwr. z niem.) — duch podziemny. Erzherzog (niem.) — arcy-książę. Estymacja (strp. z łac.) — poważanie, szacunek. Expressis verbis (łac.) — wyraźnie, dosłownie. Facecja (strp. z łac.) — żart, dowcip, anegdota, dykteryjka. 452 F a f 1 a ć (gwr.) — pleść, baj-durzyó Familia (gwr.) — tu: banda zbójników. Fanzolić (gwr.) — pleść, baj-durzyć. F a r a r z (strp. z niem.) — proboszcz. Farmazon (strp. z franc.) — wolnomyśliciel, niedowiarek. Feniks (strp.) — legendarny ptak, rzekomo odradzający się ze swych popiołów. Ferszter (gwr. z niem.) — leśniczy. Ferwor (z łac.) — zapał. Fis.zutka (strp. z franc.) — lekka chustka na szyję, apaszka. Foliał (z łac.) — gruba księga dużego formatu. Pontaź (z franc.) — rodzaj krawata, kokarda. Frajerka (gwr.) — tu: dziewczyna zbójnika. Frater (łac.) -*- brat zakonny. Fraucymer (strp. z niem.) — damy dworskie. Fujawica (gwr.) — burza śnieżna, zamieć, zadymka. Fuszer (strp. z niem.) — rzemieślnik osadzony przez pana pod miastem na warunkach Burgrechtu w celu konkurencji z rzemieślnikami cechowymi, szturarz. §abać (strp.) — sięgać, zaczepiać, niepokoić. G a 1 a n (gwr.) — galant, kochanek, gach. Galanteria (z franc.) — wyszukana grzeczność, uprzejmość względem kobiet. Gamracja (strp.) — rozpusta, nierząd. Gamratka (strp. z łac.) — dziewczyna źle się prowadząca, rozpustnica, nierządnica, nałożnica. G a ń b a (strp.) — hańba, wstyd. Gąsior (strp.) — kłody, w które zamykano skazańca, dyby. Gemajner, gemajny (gwr. z niem.) — prosty żołnierz, szeregowiec. Giezło, gzło (strp.) — koszula. Giwer (gwr. z niem.) — karabin. Glejt (strp. z niem.) — zaświadczenie uprawniające do przebywania gdzieś, list żelazny, paszport. Gloria (strp. z łac.) — chwała. Glorietka (strp. z włosk.) — altanka. G ł a d y s z (strp.) — wykwintniś, strojniś, elegant. Gobelin (strp. z franc.) — rodzaj kobierca. Golard, goliard (strp.) — aktor, śpiewak wędrowny. Góra (strp.) — kopalnia. Gowiedź (gwr.) — zwierzęta domowe. Górmistrz (strp.) — sztygar. Gracja (z łac.) — wdzięk, urok. Graf (z niem.) — hrabia. Grań (gwr.) — szczyt górski kamienisty. G r a s a n t (strp. z łac.) — łupieżca, rabuś, włóczęga. Grattoir (franc.) — tu: młoteczek do zabijania wszy. Grefina (z niem.) — hrabina. Gron (gwr.) — łagodny grzbiet górski. Gryf (strp.) — legendarny ptak 0 postaci lwa z głową orła 1 skrzydłami. Grzywacz (strp.) — dziki gołąb leśny. Gwarek (strp.) — górnik. Gzło (strp.) — zob.: giezło. Hajduk (strp.) — służący ubrany po węgiersku, paź. Halabarda (strp. z niem.) — rodzaj broni siecznej, grot z siekierą osadzony na długim trzonie. Hamernik (strp. z niem.) — kuźnik, hutnik. Harbajtel (strp. z niem.) — warkocz u peruki noszonej przez mężczyzn w XVII i XVIII wieku, siatka lub woreczek na pomieszczenie tego warkocza. Harnik (strp.) — zob.: portasz. Haszpel (strp. górn.) — kołowrót do wyciągania urobku z kopalni, rępoł. H a w (gwr.) — tu. Hawiernia (strp.) — kopalnia. H a w i e r z (strp.) — gwarek, górnik. Helokać (gwr.) — zawodzić śpiewnie. Horny chlapec (słów.) — góral, zbójnik. Horrendum (łac.) — rzecz straszna, okropność. H o w a d o (gwr.) — bydlę, monstrum, coś wielkiego, niekształtnego. Hycel (strp.) — pomocnik kata, oprawca, rakarz. -¦ 453 Hyr (gwr.) — sława, chwała. Hyrny (gwr.) — głośny,sławny, pyszny, dumny, wspaniały. I n d u 11 (strp. z łac.) — zezwolenie wyższej władzy kościelnej, dyspensa. Infamis (strpv z łac.) — człowiek bez czci, banita, wyrzutek. Inkaust (strp. z łac.) — atrament. I n k 1 u z (z łac.) — duch rzekomo zamknięty w jakimś przedmiocie, najczęściej monecie, i nadający mu moc nadprzyrodzoną. Inkunabuł (z łac.) —x jeden z pierwszych wytworów sztuki drukarskiej, głównie sprzed 1500 roku, starodruk. Interdykt (strp. z łac.) — tu: klątwa, wyklęcie. I s t y (strp.) — istny, prawdziwy, rzetelny, słuszny. Iście (strp.) — istotnie, zaiste, naprawdę, rzeczywiście. I ś c i z n a (strp.) — własność, dziedzictwo. J a n u a r (strp. z łac.) — styczeń. Jaszczeć (gwr.) — jazgotać, wrzeszczeć, krzyczeć, hałasować. Jaz — grobla kierująca wodę w boczne koryto. Jednorożec (strp.) — legendarna zwierzę, podobne &o konia z rogiem na czole. J u n i u s (łac.) — czerwiec. Jurat (strp. z łac.) — prawnik. Jurgieltnik (strp, z niem,) — człowiek pobierający żołd, najemnik. Kabat (strp.) — kaftan, surdut; (gwr.) — kaftanik, gorset. Kabotek (gwr.) — kaftanik, gorset. Kalenica (gwr.) — szczyt dachu. Kaliczny (gwr.) — kaleki, okaleczony, ułomny. Kalny (strp.) — łajnisty, błotnisty, mętny, brudny, skalany, Kalwakata (strp.) — kawalkada, orszak konny. Kameryzowany (strp. z franc.) — wysadzany drogimi kamieniami. Karbunkuł (strp. z łac.) — drogi kamień koloru czerwonego (rubin, granat). Karcer (strp. z łac.) — więzienie, loch, areszt. K a r 1 u s (gwr.) — zuch. Kidać gnój (strp.) — rozrzucać nawóz, nawozić. Kierchów (strp. z niem.) — cmentarz. Kierpce (gwr.) — miękkie obuwie góralskie ze świńskiej skóry. Kiery (gwr.) — który. K i e r y s i (gwr.) — ktoś. Kisielina (gwr.) — woda po kwaszonych ogórkach, kwaśny napój. K 1 a w e c y n, klawikord (strp.) — rodzaj dawnego fortepianu, klawicymbał. K1 u d z i ć (gwr.) ¦— prowadzić. Kłapaczka (gwr.) — kołatka, klekotka. K ł obuk (strp.) — kap.elusz, wysoka czapka. 454 Klokocz (gwr.) — roślina liściasta, kwiatowa, rosnąca w południowej Polsce. Kminió (gwr.) — oszukiwać. Koafiura (z franc.) — uczesanie, fryzura. Kobiela (strp.) — torba, kobiałka. Kobyliniec (gwr.) — łajno końskie. Kofliczek (strp.) — naczynie w kształcie słoika albo buteleczki, kufelek, kociołek. Kohorta (z łac.) — oddział piechoty rzymskiej, odpowiadający mniej więcej dzisiejszemu batalionowi. Kolasa (strp.) — powóz. Kolatorska ława — ława w kościele zarezerwowana dla fundatora kościoła i jego potomków. Koliba (gwr.) — szopa w górach dla pasterzy albo bydła, szałas. Kołpak (strp.) — wysoka czapka. Komitat (z łac.) — powiat na Węgrzech lub w Siedmiogrodzie. Komora (strp. z niem.) — tu: dobra arcyksiążąt habsburskich lub zarząd tych dóbr. Komornik (strp.) — chłop pańszczyźniany, niewolny, mieszkający komorą u za-grodnika, chałupnika lub sie-dlaka. Komtesa (strp. z franc.) — hrabina. Komteska (strp. z frana) — hrabianka. Konajączka (gwr.) — dzwon pogrzebowy. Koncept (strp. z łac.) — pomysł, myśl. Kondycja (strp. z łac.) — położenie, stanowisko, pochodzenie; pospolita k. — pochodzenie gminne. Konfra*er (strp. z łac.) — towarzysz, kolega, członek bractwa. Konsolka (z franc.) — stoliczek pod lustrem służący d® umieszczania wazonów, figurek itp. Konsonanta (strp. z łac.) — spółgłoska. Konterfekt (strp. z łac.) — podobizna, wizerunek, portret. Kopaczka (gwr.) — motyka. K o p i d o ł (gwr.) — grabarz. Korab (strp.) — łódź, okręt, statek. Kordegarda (strp. z franc.) — izba żołnierska na odwachu, na zamku. Koszczony (strp.) — pokostowany, namaszczony, umazany. K o s z y t a r:; (węgl.) — robotnik pracujący przy mielerzach, węgielnik. Kraicar (strp.) — dawna moneta austriacka, grajcar. Krajczy (strp.) — krawiec. Kramarzyć z kim (gwr.) — wdawać się, zadawać się z kim. K r a w a 1 (gwr.) — wrzask, awantura. K r ó c i c a (strp.) — krótka bron palna, pistolet. K r y k a (gwr.) — kij, laska, drąg. Srzywak (gwr.) — laska u góry zakrzywiona. 455 Krzywuła (strp.) — instrument muzyczny dęty, zakrzywiona trąba. Kuna (strp.) — słup z kółkiem żelaznym albo sarno kółko, wkładane na rękę lub na szyją winowajcom wystawianym na sromotę publiczną, pręgierz. Kuruc (z węg.) — żołnierz węgierskiej armii powstańczej Emeryka Thokolego i Franciszka II Rakoczego. Kuźnik (strp.) — hamernik, hutnik. Kwak (gwr.) — burak, brukiew. Kwef (strp. z franc.) — zasłona na twarz, rodzaj chustki noszonej przez kobiety. Landvoit (niem.) — urzędnik sprawujący władzę administracyjną w powiecie, land-wójt JLansady (z włosk.) — podrygi, podskoki. Larendogra (strp. z franc.) — rodzaj wody kolońskiej, perfumy, wódka rozmarynowa. Larmo, larum (strp. z łac.) — sygnał wzywający do broni, pobudka, bicie na trwogę; hałas, wrzask, rejwach, har-mider. L a t o s i (gwr.) — tegoroczny. Lewanda (gwr.) — lawenda. Lewiatan (strp.) — legendarny potwór morski. Lichotarz (strp.) — lichy człowiek, nędznik, nicpoń. Liszka (strp.) — lis. Locus (łac.) — miejsce. Loggia (włosk.) — galeria z kolumnami, otwarta z jeduej lub obu stron. 456 Lorgnoii (franc.) — okulary na • długiej rączce. L u n a r n y (strp. z łac.) — księżycowy, lunatyczny; 1-a dziewczyna — lunatyczka. Lutować (strp.) — zob.: po-lutować. Łamu lec (strp. górn.) — drąg żelazny do rozłamywania skal. Łęg, ług (strp.) — łąka zwykle położona nad rzeką lub podmokła. Ł o ń s k i (gwr.) — zeszłoroczny. Ług (strp.) — zob.: łęg. Madrygał (z włosk.) — rodzaj kunsztownego wiersza lirycznego o treści miłosnej. Madziar (z węg.) . — Węgier. Madziarski (z węg.) — węgierski. Magierka (strp.) — -czapka okrągła i wysoka. Magister (łac.) — mistrz, nauczyciel. Majstersztyk (strp. z niem). — przedmiot przedstawiany starszym cechowym jako dowód umiejętności zawodowych czeladnika i podstawa do wyzwolenia go na majstra. Maligna (z łac.) — silna goryczka połączona z częściową utratą przytomności i majaczeniem. Małowiele (gwr.) — niewiele, mało, trochę. M a m 1 a ć (gwr.) — mamrotać. Mamią s (gwr.) — człowiek niemrawy, rozlazły, niezdara, niedołęga. Mandragora (z greek.) — roślina okolic śródziemnomorskich, której korzeń, przypominający kształtem postać ludzką, uważany był dawniej za cenny talizman. Manela (strp. z włosk.) — bransoleta. Mar cha (strp.) — stara kobyła, szkapa; przenośnie: diabeł. Masełko (strp.) — tu: rzemieślnik wyzwolony przez ojca, teścia lub innego krewniaka nieprawnie, gdyż nie na podstawie wykonanego majstersztyku. Maszkara (strp.) — maska. Maszkaron (strp.) — poczwara, potwór. Mediciis (łac.) — lekarz, doktor. Melankolia (strp. z greek.) — przygnębienie, choroba umysłowa. Mensa (z łac.) — część ołtarza. Meszne (strp.) — opłata za mszę. Mielerz (węgl.) — nakryty ziemią stos drzewa, które rna być wypalone na węgiel drzewny. Mierziączka (strp.) — zmartwienie, obrzydzenie, gniew, oburzenie. Mirra (z greek.) — żywica z drzew afrykańskich, używana jako kadzidło. Młoducha (strp.) — dziewczyna, młoda kobieta; (gwr.) — panna młoda, oblubienica. Modestia (strp. z łac,) — skromność, umiarkowanie Monstr, monstrum (strp. z łac.) — potwór, poczwara, straszydło, dziwoląg. Mora (strp.) — cierpienie, choroba, zmora. Morągowaty (strp.) — prę-gowaty, pasiasty, całkowany, pstry. Mrugała (strp.) — dający mruganiem znaki, frant, oszust. Mrzeże (gwr.) — krata żelazna. Multanka (strp.) — instrument muzyczny dęty, piszczałka, dudka. Muszka (strp.) — maleńki czarny plasterek nalepiany na twarz dla ozdoby. Muszkiet (strp.) — dawna strzelba. Myto (strp.) — 1. opłata za towary przewożone przez most, rogatki, przełęcz itp.; 2. miejsce, gdzie się taką opłatę pobiera. Nagra w a ć kogo (strp.) — naigrawać się, szydzić z kogo. Na isto (gwr.) — istotnie, zaiste, naprawdę, rzeczywiście. Nalewka (strp.) — polewka, wywar, napar. Na naręczku (gwr.) — na ręku. N a n u k a ć (gwr.) — zob.: ponu-kać. Na ozaist (gwr.) — istotnie, zaiste, naprawdę, rzeczywiście. Napalać, napalować kogo (gwr.) — jątrzyć, gniewać, drażnić kogo. Naporęczyć {gwr.) — polecić, poruczyć. 457 Na przedbieżki (gwr.) — aa wyścigi. Nard (z łac.) — olejek aromatyczny z krzewów wschodnich. Naremnica (gwr.) — gwałtowna ulewa, burza z wichrem i piorunami, nawałnica. Naremnie (gwr.) — nagle, gwałtownie. Haremny (gwr.) — gwałtowny, nagły, porywisty, krzepki', silny. Nieczestny (strp.) — niecny, bezecny, podły, niski. Niesama. (gwr.) — w ciąży, ciężarna, brzemienna. Nieznabóg (gwr.) — a+susz, bezbożnik. Nocznica (gwr.) — duch noe-ny zwodzący człowieka w wertepy, błędne ogniki. Ob ani a ły (gwr.) — opuchły, nalany na twarzy. O b i e ś (strp.) — łotr, który się urwał z szubienicy, szubie-nicznik, wisielec, drapichrust Obież, obieża (strp.) — pułapka, matnia, manowiec, wertep. Obol (z greek.) — drobna moneta w starożytnej Grecji. Obuszek (gwr.) — ciupaga, toporek. O c a s (gwr.) — ogon. Ocios (górn.) — boczna ściana wyrobiska w kopalni. O c t o b e r (łac.) — październik O g ł ó w e k (strp.) — rodzaj uzdy, wkładanej na całą głowę konia. Ograbula (górn.) — robotnica pracująca na powierzchni kopalni. Okamżeni e (gwr.) — okamgnienie, chwila, moment Okminić (gwr.) — zob.: knii-Bie. O k r z a s (gwr.) — znak graniczny na drzewie. Omen (z łac.) —*¦ znak, zapowiedź, wróżba, przepowiednia, prognostyk. Operiasz (gwr.) — łotr, rzezimieszek. O p i c a (gwr.) — małpa. Opo ważyć się (gwr.) — odważyć się, poważyć się. Oracja (strp. ? łac.) — mowa. O r d u n e k (strp. z niem.) — porządek, rozporządzenie. Ordynaryjny (strp. z łac.) — zwykły, normalny, pospolity. Ordynek (strp. z niem.) — ustawienie wojska, szyk. Orlik, orlonek (strp.) — dawna moneta śląska, pól-torak. O r t (strp.) — dawna moneta austriacka. O s t u d a (gwr.) — 1. zmartwienie, utrapienie, waśń, kłótnia; 2. zły duch, diabeł. Oszkliwy (gwr.) — obrzydliwy, wstrętny. Oszydny (gwr.) ¦— zawodny, zwodniczy, fałszywy, bałamutny. O s z y d z i ć (gwr.) — oszukać, okpić, oszwabić. O¦ ś p i c a (strp.) — krosta. Otroczy (gwr.) — niewolniczy. 458 Otroezyć kim (gwr.) — posługiwać się kim jak niewolnikiem, traktować kogo jak niewolnika. © t r o k (gwr.) — niewolnik, chłop niewołny, pańszczyźniany. P a I i c a (gwr.) — pałka, maczuga, kij, kół. Pamiętnik (strp.) — człowiek, który coś pamięta, świadek. Pampuch (gwr.) — pogardliwe: brzuchacz, bogaty chłop, siedlak. Pańszczarz (gwr.) — niewol-ny chłop pańszczyźniany. P a p i s t a (strp. z łac.) — pogardliwe: chrześcijanin uznający papieża, katolik. Paroch (strp. z łac.) — proboszcz, pleban. Parol (strp. z franc.) — przyrzeczenie, słowo honoru. Pasaż (z franc.) — szereg tonów muzycznych szybko po sobie następujących, przejście melodyjne, rulada. P a s k u d a (gwr.) — złośliwa psota; robić komu na p-ę — robić komu na złość, spłatać figla. Pater (łac.) — ojciec zakonny. P a w ł a c z (gwr.) — chór kościelny. P ą ć (strp.) - — droga, pielgrzymka. Pątnik (strp.) — pielgrzym. Pelikan — ptak wodny, który wg legendy karmi młode własną krwią. Pełechaty (gwr.) — kędzierzawy. Perć (gwr.) — kamienista i stroma ścieżka górska. Peregrynacja (strp. z łac.) — pielgrzymka, wędrówka, podróż. Per lik (górn.) — ciężki młot górniczy. Perpetuum mobile (łac.) — maszyna, która raz wprav io-na w ruch, poruszałaby się stale bez pobierania energii z zewnątrz. Persona (strp. z łac.) — osoba, osobistość. P i e c z k i (gwr.) — suszone-śliwki; rzeczy, manatki. P i e g z a (gwr.) — zięba. Piętbgryz (strp.) — lizus, pochlebca. Plęgnąć się (gwr.) — lęgnąć się, rodzić się. Ploso (gwr.) — głębokie miejsce w rzece, potoku. P1 u d r y (strp. z niem.) — spodnie bufiaste, szarawary, hsj-dawery. Płac.:ypieniądz (strp.) — skąpiec, sknera, kutwa. Płanetnik (gwr.) — człowiek obdarzony zdolnościami nadprzyrodzonymi, charakternik, czarodziej; lunatyk. Płatny (strp.) — ważny, skuteczny. Płonka (gwr.) ¦— dzikie jabłko. Płozy ć, płożyć się (strp.) — rosnąć ścieląc się po ziemi, rosnąć bujnie. Podarzony (strp.) — udany, wydarzony. P o d c i e p (gwr.) — podrzutek, bękart. Podszybie (górn.) — w kopalni: miejsce pod szybem, skąd rozchodzą się chodniki. P o d z i w a ć się (gwr.) — popatrzeć. Pogłowne (strp.) — podatek, opłata od' osoby. Po grodki (gwr. górn. ihutn.) — opadające stopniami koryto z desek, którym płynie woda na bierne koło. P o j c z a ć (gwr.) — pożyczać. Pojedynkowy (strp.) — osobisty, prywatny, jednostkowy. Pokusa (strp.) — mara, straszydło, widmo, zły duch. Po lutować kogo (strp.) — użalić się nad kim, współczuć komu. Poiutować się koniu (strp.) — użalić się komu. Połutowanie, polutu- n e k (strp.) — współczucie. Pominąć się (gwr.) — umrzeć. Po niewoli (strp.) — z musu, bezwolnie, nieświadomie. Ponikiem (strp.) — zdradą, skrycie, chytrze. Pontyfikalny (z łac.) — biskupi; obrzędowy. Ponukać (strp.) — nanukać, namawiać, nakłaniać, napędzać. P o r t a s z (strp.) — chłop zaciągnięty przez pana lub władze państwowe do przymusowej służby w drużynach mających za zadanie ścigać zbójników, przestępców itp., har-nik. 480 P a r u b c a (atrp.) — cudzołóżca, rozpustnik, lubieżnik. Porubstwo (strp.) — cudzołóstwo, rozpusta. Porzekać (gwr.) — zob.: rze-kać. Post rzędni (gwr.) — środkowy. Postura (z łac.) — postawa. Poszlako w ać (strp.) — wykryć, wyśledzić, znaleźć; (gwr.) — zbrukać, zabrudzić. Foszypłać — zob.: szypłać. Potrzeba (strp.) — bitwa, walka, wyprawa wojenna. Powiarka (gwr.) — zabobon, przesąd, legenda, opowiadania. Po wiedząc (gwr.) — zachęcać, namawiać. Powijadło (strp.) — bandaż. Preludium (z le.c.) — 1. rodzaj krótkiej kompozycji muzycznej; 2. część wstępna utworu muzycznego. P r i m o (łac.) — po pierwsze. Prognostyk (strp. z łac.) — wróżba, przepowiednia, omen, znak. Przać komu (gwr.) — lubić, kochać kogo, sprzyjać komu. Przenarernnie — zob.: na- remnie. Przodek (górn.) — w kopalni: koniec chodnika, miejsce, gdzie kopie się węgiel, rudę itp. P r z y b u ś (gwr.) — przybysz. Przycieś (gwr.) — podwalina ściany drewnianej. Przygarśnia (gwr.) — tyle, ile zmieści się w obie dłonie. Przy k łudzić (gwr.) — zob.: kludzić. Przyleżytość (gwr.} — sposobność, okazja. Puszta (z węg.) — suchy step na Węgrzech. Eadnica (strp.) — izba obrad w ratuszu. Rakuski (strp.) — austriacki. E a k u s y (strp.) — Austria. Rakuszanin (strp.) — Austriak. Eebelizant (strp.) — rebe-liant, buntownik. Rektor, rechtor (gwr.) — tu: nauczyciel w szkole parafialnej. Reż (strp.) — żyto, ozimina. Rępoł (górn.) — zob.: haszpel. Rohatyna (strp.) — długa pika używana przez kozaków, chłopów itp. Rozmiły, roztomiły (gwr.) — bardzo miły, ukochany, umiłowany. R ó z o 1 k a (gwr.) — słodka wódka, likier. Roztoliczny (gwr.) — rozliczny, różnoraki, rozmaity. Roztomiły — zob.: rozmiły. R o ż e g ać {gwr.) — zażegać, zapalać. R ó w n i a k (gwr.) — 1. mieszkaniec doliny; 2. rówieśnik. R u i i o k (gwr.) — rufian, gbur, grubianin, cham, ordynus. Rulada (z franc.) — zob.: pasaż. Eychtyk (gwr.) — akurat, w sam raz; na pewno, niechybnie. E z e k a ć (gwr4 — modlić się. albo znl" Sabat (strp. z hebr.) — i'2eko~ ma schadzka czarownic z dia" błami, podczas której jjuano odprawiać szaleńcze tańce i oddawać się szkaradnym uciechom. Salina (strp.) — żupa solna, kopalnia soli. Salw a"-gwardia (strp.) — straż, gwardia przyboczna. Salwować (strp. z łac.) -~ ra" tować, ocalać. S a ł a s z (gwr.) pastwisko ogrodzenie dla owiec vi rach beskidzkich. Samociąż (strp.) — ciężarem, samoczynnie. Schacharzony (gwr.) ¦ szczony, zbiedzony, zd^5ad0~ wany. Scholar (strp. z łac) — aczen, student. S c h o 1 a r i s (łac.) — student; uczony. Secundo (łac.) — Po drU§le-Serdak, (gwr.) — rodzaj Kaftana bez rękawów noszonego przez górali. Siedlak (strp.) — bogaty chłop, zwykle wolny, bogacz w*e3skl-Signorina (włosk.) — panna Skazać po kogo posłać po kogo. Sklep, sklepek loch, piwnica. Skrepnąć (gwr. i zdechnąć, umrzeć Skryba (strp. z łac.) — pisarczyk, gryzipiórek. Skyrzub (gwr.) — stary dziad, niedołęga (wymawia się- &^x~ zub). 461 (strp-) ~~ nierf>-> "~ I Smełcaiz (hutn. z niem.) — hutnik pracujący przy wytapianiu rudy. Smolić na kogo (gwr.) — pogardzać kim. Smoluch (strp.) — człowiek niechlujny, brudas; tu pogardliwie: smolarz. Smykać się (gwr.) — włóczyć się, wałęsać się. S o c j u s z (strp. z łac.) — czeladnik cechowy, który przed wyzwolinami udawał się na wędrówkę, podczas której miał nabyć większego kunsztu w rzemiośle. S o 1 d n e r (gwr. z niem.) — żołnierz najemny, żołdak. S o n e 11 o (włosk.) — utwór poetycki o kunsztownej budowie, sonet. S o s r ę b (gwr.) — gruba belka w pułapie podtrzymująca mniejsze poprzeczne. S p ą g (górn.) — warstwa skalna, na której leży pokład węgla. Splendor (strp. z łac.) — przepych, świetność, cześć, chwała. Spowiede.lnica (gwr.) — konfesjonał. Sprawca (strp.) — rządca, nadzorca, dozorca. Srom (strp.) — wstyd, hańba. Starzyk (gwr.) — dziadek. Stodiabełski (gwr.) — przeklęty. Stolica (strp.) — stół, stołek, ława; mównica. Stonaremny — zob.; na-remny. , Strestać (strp-) — zofa.: tre-stać. 462 S t r z e w a (gwr.) — trzewia,, wnętrzności, jelita. Strzyga (gwr.) — upiór. Sumeria (gwr.) — coś wywołującego zdumienie, podziw; widowisko. Sureiitowąć się (strp. z łac.)—-usprawiedliwiać się, tłumaczyć się, - uniewinniać się. Sumować, sumować się (strp.) — zamyślać się, łamać sobie głowę, martwić się. S u p 1 i k a (strp. z łac.) — prośba, błaganie. Szamerowany (strp. z franc.) — obszywany, wyszywany. Szczerzysko (gwr.) — kamienisty brzeg rzeki, karnie-nisko. Szędzioł (gwr.) — gont. Szkubaczki (gwr.) — darcie pierza. S z ł a p a (gwr.) — stopa wielka, niezgrabna. Szmatłać, szmatłać się (gwr.) — iść niezgrabnie, wałęsać się. Szmelcowany (strp. z niem.) — wytapiany, polerowany. Szpilman (strp. z niem.) —-kuglarz, komediant cyrkowy. Sztuczny (strp.) — 1. kunsztowny, misterny, wymyślny; 2. przebiegły, chytry, sprytny, Sztudyrowany (gwr.) — wykształcony, uczony. Szturarz (strp.) — zob.: fuszer. Szumny (gwr.) — piękny, śliczny. Szwabach a (strp.) — gotycki. Sz warny (gwr.) — piękny, śliczny, gracki, chwacki, zgrabny, szykowny. Szychta (górn.) — dniówka, zmiana, •Szynion (strp.) — kobiecy czepek bawełniany, na który zaczesywańo włosy. E z y p ł a ć (gwr.) — grzebać, gmerać, skubać, dłubać. Slebo da (gwr.) — wolność, swoboda. Slebodny (gwr.) — swobodny, wolny. Tandem (łac.) — wreszcie, na ' koniec. Tatulek (gwr.) — duchowny protestancki, pastor. Te a tron (greek.) — teatr, scena, estrada. Tintinnabulum (łac.) — dzwonek, kołatka. T r a g a c z (gwr.) — taczki. Trefić (strp.) — kunsztownie czesać, fryzować, ondulować. T r e s t a ć (strp.) — karać. Trombita (gwr.) — instrument muzyczny używany przez górali beskidzkich, długa fujara drewniana. Trówła (gwr. z niem.) — skrzynia na rzeczy. Truchło (gwr.) — próchno. T r y ź n i ć (gwr.) — uciskać, ciemiężyć. Tuleja (strp.) — lejek, tutka. Tyrckać (gwr.) — biec za kim. Tytuł (strp.) — rozdział, paragraf. ' ¦ . Uherski (strp.) — węgierski. Uhry (strp.) — Węgry. U kroć (gwr.) — ukrajać. Uniwersał (strp. z łac.) — odezwa, manifest, list otwarty. Uplęgniony (gwr.) — wylęgły- U r b a r z (strp. z łac.) — księga, w której zapisywano powinności chłopów pańszczyźnianych względem pana. Uroda (strp.) — urodzaj. U t a r ż y ć (gwr.) — utargować, zarobić. U t o p i e c (gwr.) — topielec, duch rzeczny. . U t r o p a (gwr.) — utrapienie. Utryźniony (gwr.) — uciemiężony, uciskany. Uwzimać się za kim (gwr.) — wstawiać się za kim. V o c a 1 i s (łac.) — samogłoska. Vulgo (łac.) — zazwyczaj nazywany. Wagant (strp. z łac.) — wędrowny student, wędrowiec, włóczęga. Wałach (gwr.) — Wołoch osiadły w Beskidach Zachodnich, zajmujący się pasterstwem. Wantulisko (gwr.) — kamienisty ugór. W a p o r y (strp.) — 1. wyziewy, opary, 2. spazmy, fumy, histeria. Wataha (gwr.) — gromada zbrojna, hufiec, banda. W e r e d n y (gwr.) — brzydki, szkaradny, wredny, podły. 463 Węgiełnik (węgl.) — zob.: koszytarz. Wiceżupan — zob,: żupan. Wiełebniczek (gwr.) — pieszczotliwe: wielebny pan, ksiądz katolicki. "Wielebny pan (gwr.) — ksiądz katolicki. Wierch o waty (strp.) — wypełniony po brzegi, kopiasty, czubaty. Wierguła (gwr.) — góral beskidzki parający się poszukiwaniem przy pomocy różdżki skarbów, rud żelaznych, srebra i wody; różdżkarz. Wietrunek (gwr.) — duch kopalniany. Wijaczka (gwr.) — drewniana szufla do nabierania zboża. Wiktoria (strp. z łac.) — zwycięstwo. W o 1 n i z n a (strp.) — częściowo lub całkowite zwolnienie chłopa od powinności pańszczyźnianej. Wudca (słów.) — przywódca, herszt, wódz. Wybianszowany (strp.) — pokryty bielidłem, pudrem, wybielony. Wybraniec (strp.) — tu: chłop wyznaczony do jakiejś pracy. W y ć w i k a (strp.) — wychowanie, nauka. Wykrygowany (strp.) — wystrojony. Wyrobisko (górn.) — miejsce, gdzie węgiel, ruda lub tp. zostały już wybrane. Wysięk (strp.) — miejsce, skąd drzewa zostały już wyrąbane, wyrąb. W y s k a ć (gwr.) — wykrzykiwać głośno wysokim tonem. Wyszypłać kogo (strp.) — obrać kogo z pieniędzy; w. się — wyzbyć się pieniędzy co do grosza. W zćelkę i wzdłużkę (gwr.) — wszerz i wzdłuż. Zabyrczeć (gwr.) — zob.: zbyrczeć. Zadufałość (gwr.) — pewność siebie, zarozumiałość. Zadufały (gwr.). — pewny siebie, zarozumiały, pyszny. Zagrodnik (strp.) — chłop pańszczyźniany posiadający niewielkie gospodarstwo. Zakon (strp.) — prawo, ustawa. Zafmucony (gwr.) — zasmucony, smutny. Zausznica (strp.) — kolczyk. Zawarczuch (gwr.) — człowiek niewydarzony, pokraka, niedołęga. Z a w i ś c i ć (strp.) — zazdrościć. Zbijać (strp.) — trudnić się rozbojem, chodzić na zbój. Zbyrczeć (gwr.) — dzwonić, brzęczeć. Złotogłów (strp.) ¦— tkanina przetykana złotem. Z o w i t k a (gwr.) — panna z dzieckiem. Z r o b y (górn.) — zob.: wyrobisko. Zwyrtać, zwyrtać się (gwr.) — kręcić, kręcić się szybko. 2 ą p (strp. górn.) — dno szybu, zawsze poniżej ostatniego poziomu, służące do zbierania ściekającej wody. Żupa, żupy (strp.) — kopalnia soli, kruszczu. Ź u p a n (strp.) — tu: wyższy urzędnik węgierski. 2 « r z 1 i w y (strp.) — rozsier- dzony, rozjątrzony, zirytowany,, czupurny, swarliwy. Żywobycie (gwr.) — życie, żywot, bytowanie. Żywot (strp.) — brzuch, łono. Żywo tek (gwr.) — stanik, kaftanik, gorset w kobiecym, stroju cieszyńskim. 464 Jl 'lii ZIEMIE ŚŁ43KIE NA PR SPIS TREŚCI Przedmowa......... 5 I. Inkluz........ 11 II. Na królewskiej drodze .... 22 . III. Anabaptysta . ¦.....; 38 ¦ IV. Siady na drodze...... 49 V. Gamratka ....... 83 . VI. Infamis........ 82 VII. Fortuna variabilis..... 100 VIII. Na frydeckim zamku . . . . 111 IX. U Baby Lucy...... 133 X. Satanas, vłcisti...... 153 XI. W Szarlej.owej dziedzinie . . . 170 XII. Cygan-fletnista...... 190 XIII. Burmistrzanka Gryzelda . . • 314 XIV. Ondraszek u Janosika .... 237 XV. Wyprawa na Lanckoroną . . . 263 XVI. Jeleń na Praszywce . . ... 294 XVII. W Liptowskim Swatyrn Mikulaszu 314 XVIII. Hetmanowa iścizna..... 346 XIX. List z nieba ....... 364 XX. Bicz Boży....... 382 XXI. Ondraszkowe ostatki .... 398 XXII. Zakwitający ul...... 433 Przypisy autora....... 443 Słowniczek trudniejszych wyrazów i zwrotów staropolskich, gwarowych i obcych 149