13496

Szczegóły
Tytuł 13496
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13496 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13496 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13496 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13496 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Jack London Opowieści z Południa Przełożyli: Tadeusz Jan Dehnel, Zygmunt Glinka, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński SZERYF KONY The Sheriff of Kona Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu. Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce. — Kraina marzeń — powiedziałem. — Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth. — Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii. — Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi. — Jak może dąć za taką barierą? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. — Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę. Uśmiechnąłem się niedowierzająco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry. — Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe… To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś lepiej wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda! — Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! — Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził? — Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr — subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. — Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospodarz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł. — Miłość — zapytałem. — Kobieta? Cudworth pokręcił głową. — I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. — Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. — Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głową. — Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. — Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem. — Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść. — Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą — och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a. Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte’a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe. „Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…” „Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć”. Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy. „Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”. „Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”. Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil — spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę. Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca. Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego — nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.* Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków. W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz”. Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”. Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. „Co ci do łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!” Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.” W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. „Wielki Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu. „Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…” Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi. „John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie. Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem. „John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte’a Gregory’ego. „John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. — Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?” Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała. „Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla” Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnego snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy. „No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!” Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady. „To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna. Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu. „To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?” Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. „Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”. Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały. „Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. — Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!” Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć. Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów. „Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony. Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!” Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego ranka parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać. Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno– wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy „Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner. Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę. Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie „pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*, a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam. „Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?” Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał. Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa. — Nie bał się pan? — zapytałem. — Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu… Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom. — Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem. Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera. To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel TRĘDOWATY KOOLAU Koolau the Leper Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy rządzą tym krajem. A kimże są ci biali? My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki, przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni, i wszystkie wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło — wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: ,,To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?” Koolau przerwał. Podniósł ręką i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne, U jednego ziała pustka na miejscu nosa, u innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii. Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami — z twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce — jeżeli je mieli — przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy — przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu. Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo — ten tonący w kwiatach jar pod urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności, podziurawione otworami jaskiń — skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau — ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau — lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą beznadziejną nędzę do tak niedostępnego miejsca. — Bracia! — zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc. — Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie — już do nas nie należy. Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby dolara, choćby jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecie za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność. — Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? — spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau. — Tak, to słuszne pytanie — odparł Koolau. — Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy… chyba… chyba że znajdą się między nami słabe serca. Takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami, niech tutaj nie zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry. Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do collegeu w Punahou. Zasiadał do stołu z panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła rysy — zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi. — Nie wdawajmy się w awantury — zaczął. — Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. — Podniósł kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. — Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami—kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca życia w więzieniu. — Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia — rzekł Koolau. — Pijmy, tańczmy i weselmy się, jak możemy. Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie przejrzyste — w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach ludzkich poczęły się lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o spustoszeniach, jakie poczyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych przedrzeźniało życie. Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby blada zjawa w księżycowej poświacie. — To żołnierze — powiedział Koolau. — Juro będzie walka. Trzeba się przespać i przygotować. Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu. Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany, który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu jego stronach ziała przepaść. Jedno pośliznięcie — i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym morzem. Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pieniły się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców. Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, a policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko. Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził, czy celownik nie jest zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii strzału oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili, gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu. — Czego tu szukacie? — zapytał. — Trędowatego Koolau — odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki Amerykanin. — Zawracajcie — powiedział Koolau. Znał tamtego j był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu. — Kto jesteś? — zapytał szeryf. — Jestem Koolau, trędowaty — brzmiała odpowiedź. — To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie. — Wychodź! — rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau spostrzegł, że szykują się do natarcia. — Koolau! — zawołał szeryf. — Koolau, idę po ciebie! — To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je oglądał po raz ostatni. — W porządku, Koolau — rzekł uspokajająco szeryf. — Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy. Koolau mruknął coś w gęstwinie. — No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci k

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!