13496
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13496 |
Rozszerzenie: |
13496 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13496 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13496 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13496 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Jack London
Opowieści z Południa
Przełożyli: Tadeusz Jan Dehnel, Zygmunt Glinka, Kazimierz Piotrowski,
Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński
SZERYF KONY
The Sheriff of Kona
Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth
wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu
wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i
zamieszkałem na
stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na
ziemi jakieś
ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona
stanie ci się
droższa.
Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po
północnej
stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się
nad taką lub
inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu.
Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze
księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie
oświetlonego domu.
Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i
leżące o
tysiąc stóp niżej spokojne morze.
Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u
Cudwortha.
Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda,
zdarzał się
powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp
wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie
świata
pogrążonego w słodkiej drzemce.
— Kraina marzeń — powiedziałem.
— Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał
Cudworth. —
Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak
trzeba. Czy pan
spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę?
Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie.
Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z
wolna
przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami
ozonu. Igrał
nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował
niezliczone lustrzane
pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków
wietrzyka.
Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu
delikatne
torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii.
— Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? —
Rozumie pan, o co mi chodzi?
Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi.
— Jak może dąć za taką barierą?
Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże
przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły
głowy
białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce.
— Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na
godzinę.
Uśmiechnąłem się niedowierzająco.
Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał
kolejno
Waimeę, Kohalę i Hamakuę.
Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry.
— Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe…
To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś
lepiej
wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda!
— Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam
się
z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od
wiatru, nie
mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po
stronie
Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który
ze
zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda!
— Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził?
— Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po
tej
stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i
dlatego w
nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i
dzieje się
odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr.
Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych,
porusza
korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała
jeszcze
absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr —
subtelnie
balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście
chłodny,
upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew
na tym
rajskim wybrzeżu.
— Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął
gospodarz.
— Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale
znałem
człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się
tutaj, na tym
rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej
niż brat.
Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł.
— Miłość — zapytałem. — Kobieta?
Cudworth pokręcił głową.
— I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua.
Paliłem bez słowa. Czekałem.
— Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są
teraz w
Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet.
— Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony.
Cudworth znów pokręcił głową.
— Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony.
— Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem.
— Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło.
Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść.
— Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził
się. Ten
człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy
kamaina* zna
jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni
wodzowie
hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia
funtów, w
czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w
życiu. Był
kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie
wielkie,
równie wspaniałe jak ciało.
Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel,
brat, ześlizguje
się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w
stanie mu
pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż
mogłem
robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło
przyjaciela. Nikt
tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie
miałem zaufania
do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne.
A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami
słabą
— och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi
podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami
pociemniało mu
tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta
opalenizna, gdyby nie
ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni
skóry nikłe
światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to
opalenizna, ale nie
mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i
Stephena
Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od
początku, jak
nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora.
Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z
rozpaczy.
Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau.
Razem
tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i
cechowali
młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie
nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził
sobie
lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb
piętnaście sążni* i
wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim.
Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy
rozbiła się
„Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści
sześć
godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo
mnie
zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek!
Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych
lojalistów.
Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby
republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba!
mianowali
szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta.
Mózg
miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do
celu prostą
drogą, a dostrzegał tylko jasne cele.
Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie
szczęśliwego, zadowolonego ze świata.
Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów:
wszystko
wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to
wspaniałe ciało,
żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna
świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował
nigdy w
życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość,
Lyte gapił się
na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie
rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był
sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i
nadludzkim
zdrowiu?
Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną
gwiazdę
i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem),
kiedy
zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem
Schultz, który
grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie
nieznośny w
chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz
otworzył w
ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i
wystraszył
wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a.
Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei.
Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało
to
dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i
trzy treflowe
blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm.
Nie wiedział,
co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca.
Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do
obejrzenia
kart przed zrzuceniem.
Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza.
Lyte
dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by
postąpił na jego
miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla
Lyte’a! On
stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i
dobrał dwie
karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił
grubo. Niemiec bez
wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział
więc, że dostał
Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę.
Biedny Schultz!
Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało
mu się,
że partner stawia na kartę.
Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie
Schultza
zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i
partner o tym nie
wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił
stawkę.
Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe.
„Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany.
Nie
chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…”
„Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się
dostało. No,
chyba pora zajrzeć”.
Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli
stawiać raz
po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte
rzucił swoje
pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył
Schultza
jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od
tego czasu mało
zdecydowany, trochę płochliwy.
„Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o
dwie karty.
Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to,
co sam
kupiłeś”.
„Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że
to
dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić
temu grubemu
szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po
prostu
musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś
we mnie
człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”.
Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli
wziął
się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie
znajdował w
takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu
się,
wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać,
bo nie
spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil —
spędził w
wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie
stracił nadziei,
bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś
lądu. Sam
mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę.
Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do
odmiennej
rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał
wszystko, co
zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny
Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia
najlepszą pod
słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni
przyszli na
świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki
piersiowe miały
niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca.
Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez
rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie
podejrzewał niczego —
nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena
Kaluny. On
wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor
Strowbridge. Był
lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego
obowiązków,
między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w
Honolulu.
Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego
rodzinie,
której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.*
Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz
zanim trafiła
w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako
szeryf Kony,
powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków.
W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina.
Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany.
Lyte śmiał
się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego
dziecka.
Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni,
zlekceważył
jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał
fakt, że Lyte
próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu.
Ze
spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte
żałował
trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie
wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę,
ojca
lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie
zrobił przecie
nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa.
Jestem
przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był
podejrzany.
Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz
Kalaniweo, ale
jej nie capniesz”.
Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko,
Lyte
spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały
czas
doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na
Molokai,
zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci
przebywać w
towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach.
Może nie?
Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”.
Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi
pan, u
nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę,
porwał go za
gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie
zębów. „Co ci do
łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!”
Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba
mówić z
uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd.
Mniejsza
o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco
uścisk na
jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba.
Sam jesteś
trędowaty.”
W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło.
Później
wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to
zauważył,
rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem,
próbowałem
namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na
Kalunę, który
nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu
zakażonych
palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne.
Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą.
„Wielki
Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym
szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany
jestem, iż
Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał
władzę jego
niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu.
„Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo
wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie
róbcie tego
więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem
tysiąc razy.
Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…”
Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa
na
Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi.
„John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie.
Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się
na
odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam
taki
wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem.
„John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze
wszystkich
koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w
ustach Lyte’a
Gregory’ego.
„John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. —
Przecież
to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci
chyba
ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?”
Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie
dbałem już
o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło,
kiedym
zobaczył, jak twarz mu pojaśniała.
„Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz
rację.
Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla”
Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z
okropnego
snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy.
„No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej
podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na
moment
zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!”
Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady.
„To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna.
Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem
jednak odezwać się ani uderzyć.
Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że
uda się
jakoś zapobiec złu.
„To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty!
Nie
wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego
człowieka.
Rozumiesz?”
Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam
ci,
daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie.
„Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a
później
możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał
ochotę.
Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą.
Zaczyna
ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”.
Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały.
„Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. —
Masz złe
serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu
nie wolno
straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę.
Idę prosto
do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!”
Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział
i ruchem
ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć.
Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów.
„Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley
podniósł
szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę.
Usta drżały
mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu
przerzucając
lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi.
Wszyscy
milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił
okropną,
zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie
próbowaliśmy
oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go
nawet zabić w
naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie
przypominam sobie,
kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt.
Podobnie jak
inni, byłem zbyt oszołomiony.
Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad
raportem,
kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły,
optymizm.
Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz
najzupełniej
pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od
miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak.
Wcale
mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne.
Raz po raz
powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!”
Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego
ranka
parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził
na
pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu
Zdrowia.
Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu
zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć
właściwe
lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go
ta jedna
myśl.
Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle
mu
się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte
wygląda jak
własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział
oczywiście, że
są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć
miesięcy, wybrałem
się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po
drugiej.
Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju
tuby. Cóż,
sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie.
Trwało to
cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i
parowiec zaczął na
mnie gwizdać.
Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po
mojej wizycie
na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a
żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia
skandynawskiego.
Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się,
aby podróż
do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później
wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba,
ale
pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno–
wschodniego pasatu.
Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy
„Halcyona”.
Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner.
Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner
manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża,
niedaleko
Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem
do
rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę
przebrnęliśmy w
poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą,
ciemną noc
i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych.
Widzi pan,
gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i
ciemno choć
oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy
drogę.
Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu
domku.
Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu.
Obudzili się, a ja
przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy
dosłownie
„pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w
leprozorium*, a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie
ich ran i
rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów;
jednego z
nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził
pod groźbą
rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do
siedziby
Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz
przyjaciel
mieszkał sam.
„Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie
dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki?
Mniejsza zresztą
o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha!
Wytrzymałem
tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?”
Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W
oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać
będziemy tylko
w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie
pięściami i kolbami
rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić,
chociaż
dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem
runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś
drugi z
latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie
była to
właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez
ust, z jednym
uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym
chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek.
Wówczas
postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc
napastnika.
Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego,
uczepił się
mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą
rewolweru
gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał.
Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny
podobne
do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa.
— Nie bał się pan? — zapytałem.
— Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres
inkubacyjny.
Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat
nie było dnia,
nie było nocy wolnej od strachu…
Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku
morze,
a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom.
— Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę
Kony.
Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym
kawalerem.
Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie
niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż.
Nigdy
jej później nie widziałem.
Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot
kopyt, jak
gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie
marnując czasu
kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery
konie. Byliśmy
gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy
Burnleya
dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy
cwałem, ktoś
(zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera.
To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol,
gwiżdżące
nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec
Wikinga był
mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy
kiedyśmy
odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na
półwyspie
Kalaupapa.
Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w
niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu
wszystko najlepsze.
Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte
potrzebuje
pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim.
Wysyła
rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o
Konie.
Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan
powiedzieć potrafi.
Przełożył Tadeusz Jan Dehnel
TRĘDOWATY KOOLAU
Koolau the Leper
Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie
zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to
więzienie. O
tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty.
Odtąd już jej nie
widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie
stało się z jej
woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy rządzą tym krajem. A
kimże są ci
biali?
My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki,
przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni,
i wszystkie
wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie
dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie
głoszenia
nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie
handlowania
z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia,
całe bydło —
wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum,
połączyli się i stali
wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku
służby,
która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy
ja, czy
którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: ,,To czemu nie
pracujesz? Przecież
są plantacje?”
Koolau przerwał. Podniósł ręką i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec
gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem
całą tę
scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów,
mieli wszelkie
znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne, U jednego ziała
pustka na
miejscu nosa, u innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła.
Tych
trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem
naznaczono
ich piętnem bestii.
Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta
ich
wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau.
Istoty te
były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się
potworami — z
twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego co ludzkie. Ohydnie
okaleczeni i
zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle.
Ich ręce —
jeżeli je mieli — przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi
dziwolągami,
zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną
życia. Tu
i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a
jednej z kobiet
ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się
oczy. Jedni
wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który
brzmiał niby
rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne,
pokraczne
małpy — przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali
siedząc w
świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego
rozdęta muszla
uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny,
pomarańczowoszkarłatny
kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu.
Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo — ten tonący w kwiatach jar
pod
urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz.
Z trzech
stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej
roślinności, podziurawione otworami jaskiń — skalnych siedzib poddanych Koolau.
Z
czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki
pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu
Spokojnego. W
dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny
Kalalau —
ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec
gór
mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między
szczytami, gdzie
sprawował rządy Koolau — lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na
dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa
ludzkiego
śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami
dowlec
swą beznadziejną nędzę do tak niedostępnego miejsca.
— Bracia! — zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała
dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem
od
skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc.
— Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie — już do nas nie
należy.
Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was
dostał
choćby dolara, choćby jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich
własnością i
powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem
naszym
wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecie za dawnych czasów nie
musieliśmy
pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność.
— Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? — spytał Kiloliana, chudy, żylasty
mężczyzna o
twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli
szukało
się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione,
lecz od
olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak
Kiloliana był z
nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich
kóz i on to
właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w
dolinie
Kalalau.
— Tak, to słuszne pytanie — odparł Koolau. — Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać
całych
mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie,
sprowadzili zza
morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz
cierpimy i
która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai.
Bywaliśmy na
innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A
jednak
zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo
kochamy
Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy… chyba… chyba że
znajdą
się między nami słabe serca. Takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do
Molokai. A
jeśli są między nami, niech tutaj nie zostają. Jutro wylądują na brzegu
żołnierze. Niech ci, co
mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i
będziemy
walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki,
po których
ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na
Niihau,
potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi
Kapalei, który
niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym
szczurem jak
każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry.
Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do collegeu w Punahou. Zasiadał do
stołu z
panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły
interesy
kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau,
był
ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w
bagnie
ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej
niego. Twarz
jego zatraciła rysy — zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek,
gorejące pod
bezwłosymi łukami brwi.
— Nie wdawajmy się w awantury — zaczął. — Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju.
Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już
palców. — Podniósł
kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. — Ale został mi knykieć jednego
palca i ten
potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad.
Kochamy Kauai.
Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina,
że jesteśmy
chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum,
przywlekli tu
zarazę wraz z niewolnikami—kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś
byłem
sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest
rabować
cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca
życia w
więzieniu.
— Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia — rzekł Koolau. — Pijmy, tańczmy
i
weselmy się, jak możemy.
Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były
napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął
krążyć im w
żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i
kobietami, bo
stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych
oczodołów,
tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie
wezwanie
miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata.
Powietrze
drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w
rytm jej
pieśni. Było to całkowicie przejrzyste — w każdym jego ruchu tańczyła miłość,
toteż po
chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i
obfite piersi
zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich
rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o
niewidzących
oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle
tańczyli miłosny
taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach
ludzkich poczęły
się lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła
tańczyć
na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy
tymczasem
powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o
spustoszeniach,
jakie poczyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na
uboczu,
groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych
przedrzeźniało
życie.
Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły,
tancerze
znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle
zapłonęła rakieta
niby blada zjawa w księżycowej poświacie.
— To żołnierze — powiedział Koolau. — Juro będzie walka. Trzeba się przespać i
przygotować.
Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał
tylko
Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek
kolan, i
spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu.
Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz
Kiloliany,
który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł
przedostać się do
jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto
jardów długości.
Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu jego
stronach ziała
przepaść. Jedno pośliznięcie — i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go
czekała
śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę dostawał się do ziemskiego raju.
Morze
roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od
jednej ściany
skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy,
chlustało w liczne
rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i
jego ludzie
zmagali się z tym roślinnym morzem. Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią
kwitnienia
odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych
polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą
glebą, pieniły
się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce,
stały drzewa
papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców.
Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go
wyprzeć i
stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których
mógł
zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u
boku i
poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że
przywieźli
spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań
miał wprost
przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę
drobne figurki
ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, a policjanci. Dopiero gdyby tym się nie
powiodło, miało
przystąpić do walki wojsko.
Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził, czy celownik nie
jest
zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego
strzelecka
biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki
zbliżały się
coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać
wiatr
wiejący prostopadle do linii strzału oraz możliwości przeniesienia kulą celu
znajdującego się
o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej
obecności do chwili,
gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z
gąszczu.
— Czego tu szukacie? — zapytał.
— Trędowatego Koolau — odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami,
błękitnooki Amerykanin.
— Zawracajcie — powiedział Koolau.
Znał tamtego j był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai
aż do
doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu.
— Kto jesteś? — zapytał szeryf.
— Jestem Koolau, trędowaty — brzmiała odpowiedź.
— To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono
tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie.
— Wychodź! — rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie.
Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau spostrzegł, że szykują się do
natarcia.
— Koolau! — zawołał szeryf. — Koolau, idę po ciebie!
— To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo
będziesz
je oglądał po raz ostatni.
— W porządku, Koolau — rzekł uspokajająco szeryf. — Wiem, że strzelasz bez
pudła. Ale
mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy.
Koolau mruknął coś w gęstwinie.
— No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci k