Jack London Opowieści z Południa Przełożyli: Tadeusz Jan Dehnel, Zygmunt Glinka, Kazimierz Piotrowski, Krystyna Tarnowska, Bronisław Zieliński SZERYF KONY The Sheriff of Kona Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu. Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce. — Kraina marzeń — powiedziałem. — Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth. — Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii. — Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi. — Jak może dąć za taką barierą? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. — Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę. Uśmiechnąłem się niedowierzająco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry. — Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe… To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś lepiej wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda! — Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! — Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził? — Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr — subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. — Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospodarz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł. — Miłość — zapytałem. — Kobieta? Cudworth pokręcił głową. — I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. — Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. — Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głową. — Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. — Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem. — Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść. — Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą — och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a. Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte’a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe. „Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…” „Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć”. Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy. „Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”. „Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”. Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil — spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę. Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca. Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego — nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.* Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków. W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz”. Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”. Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. „Co ci do łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!” Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.” W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. „Wielki Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu. „Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…” Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi. „John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie. Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem. „John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte’a Gregory’ego. „John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. — Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?” Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała. „Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla” Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnego snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy. „No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!” Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady. „To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna. Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu. „To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?” Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. „Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”. Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały. „Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. — Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!” Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć. Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów. „Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony. Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!” Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego ranka parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać. Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno– wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy „Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner. Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę. Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie „pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*, a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam. „Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?” Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał. Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa. — Nie bał się pan? — zapytałem. — Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu… Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom. — Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem. Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera. To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel TRĘDOWATY KOOLAU Koolau the Leper Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy rządzą tym krajem. A kimże są ci biali? My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki, przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni, i wszystkie wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło — wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: ,,To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?” Koolau przerwał. Podniósł ręką i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne, U jednego ziała pustka na miejscu nosa, u innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii. Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami — z twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce — jeżeli je mieli — przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy — przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu. Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo — ten tonący w kwiatach jar pod urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności, podziurawione otworami jaskiń — skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau — ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau — lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą beznadziejną nędzę do tak niedostępnego miejsca. — Bracia! — zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc. — Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie — już do nas nie należy. Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby dolara, choćby jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecie za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność. — Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? — spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau. — Tak, to słuszne pytanie — odparł Koolau. — Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy… chyba… chyba że znajdą się między nami słabe serca. Takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami, niech tutaj nie zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry. Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do collegeu w Punahou. Zasiadał do stołu z panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła rysy — zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi. — Nie wdawajmy się w awantury — zaczął. — Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. — Podniósł kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. — Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami—kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca życia w więzieniu. — Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia — rzekł Koolau. — Pijmy, tańczmy i weselmy się, jak możemy. Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie przejrzyste — w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach ludzkich poczęły się lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o spustoszeniach, jakie poczyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych przedrzeźniało życie. Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby blada zjawa w księżycowej poświacie. — To żołnierze — powiedział Koolau. — Juro będzie walka. Trzeba się przespać i przygotować. Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu. Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany, który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu jego stronach ziała przepaść. Jedno pośliznięcie — i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym morzem. Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pieniły się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców. Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, a policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko. Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził, czy celownik nie jest zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii strzału oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili, gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu. — Czego tu szukacie? — zapytał. — Trędowatego Koolau — odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki Amerykanin. — Zawracajcie — powiedział Koolau. Znał tamtego j był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu. — Kto jesteś? — zapytał szeryf. — Jestem Koolau, trędowaty — brzmiała odpowiedź. — To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie. — Wychodź! — rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau spostrzegł, że szykują się do natarcia. — Koolau! — zawołał szeryf. — Koolau, idę po ciebie! — To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je oglądał po raz ostatni. — W porządku, Koolau — rzekł uspokajająco szeryf. — Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy. Koolau mruknął coś w gęstwinie. — No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci krzywdy, prawda? — powtórzył szeryf. — Robisz mi krzywdę, chcąc wsadzić mnie do więzienia — brzmiała odpowiedź. — I robisz mi krzywdę, kiedy próbujesz zasłużyć na te tysiąc dolarów, które wyznaczono za moją głowę. Jeżeli chcesz żyć, nie ruszaj się z miejsca. — Muszę cię dostać. Bardzo mi przykro, ale to mój obowiązek. — Zginiesz, nim przejdziesz. Szeryf nie był tchórzem, ale zawahał się. Rzucił okiem w przepaść po obu stronach oraz na wąską grań, którą musiałby przebyć. Potem zaś powziął decyzję. — Koolau! — zawołał. W gąszczu panowało milczenie. — Koolau, nie strzelaj! Idę! Szeryf obrócił się, wydał jakieś rozkazy policjantom i ruszył w swą niebezpieczną drogę. Posuwał się naprzód powoli. Przypominało to chodzenie po linie. Mógł trzymać się co najwyżej powietrza. Wulkaniczna skala kruszyła się pod jego stopami, a jej grudki spadały z obu stron w przepaść. Słońce paliło i twarz miał mokrą od potu. Posuwał się jednak dalej, aż dotarł do połowy drogi. — Stój! — rozkazał Koolau z zarośli. — Jeszcze jeden krok, a strzelam. Szeryf zatrzymał się i stanął nad pustką, z trudem utrzymując równowagę. Był blady, ale w jego oczach malowała się determinacja. Zanim przemówił, zwilżył językiem suche wargi. — Koolau, ty mnie nie zastrzelisz. Wiem, że tego nie zrobisz. Znów ruszył przed siebie. Uderzenie kuli okręciło go o pół obrotu. Na twarzy miał wyraz żałosnego zdziwienia, gdy zachwiał się przed upadkiem. Próbował uratować się padając w poprzek grani, ale w tej chwili zaskoczyła go śmierć. W następnym momencie grań była już pusta. Wtedy pięciu policjantów, jeden za drugim, rzuciło się na nią ze wspaniałą determinacją. Jednocześnie reszta oddziałku otworzyła ogień na zarośla. Było to czyste szaleństwo. Koolau pięć razy pociągnął za cyngiel, tak szybko, że strzały zlały się w jeden grzechot. Odczołgał się w bok i przypadłszy do ziemi pod kulami, które z jękliwym świstem kąsały krzaki, wyjrzał na grań. Czterech policjantów runęło w dół śladem szeryfa. Piąty, jeszcze żywy, leżał przewieszony przez krawędź. Po drugiej stronie ci, którzy ocaleli, przerwali ogień. Na nagiej skale nie mieli żadnych szans. Zanim by spełzli w dół, Koolau mógł wystrzelać ich do nogi. Ale nie strzelał; po krótkiej naradzie jeden z nich ściągnął biały podkoszulek i pomachał nim jak flagą. Wraz z drugim podsunął się po grani ku rannemu koledze. Koolau nie ruszał się, tylko obserwował, a tamci wycofali się zwolna i przemienili w ciemne kropeczki schodząc w niższą dolinę. W dwie godziny później Koolau śledził z innego gąszczu oddziałek policjantów usiłujących wdrapać się doń z przeciwległej strony. Widział dzikie kozy, zmykające przed nimi w miarę jak pięli się coraz .—wyżej i wyżej. W końcu zwątpił w słuszność swojej oceny i posłał po Kilolianę, który przyczołgał się do niego. — Nie, tam nie ma drogi — oświadczył Kiloliana. — A kozy? — zapytał Koolau. — Przechodzą z sąsiedniej doliny, ale nie mogą dostać się do tej. Nie ma drogi. Ci ludzie nie są mądrzejsi od kóz. Spadną i skręcą karki. Popatrzmy. — Odważni są — rzekł Koołau. — Patrzmy. Leżeli obok siebie wśród kielichów powoju, a nad nimi zwisały żółte kwiaty hau; śledzili ludzkie kropeczki, aż wreszcie stało się to, czego oczekiwali: trzej policjanci osunęli się, stoczyli, ześliznęli, przelecieli nad krawędzią urwiska i runęli pół tysiąca stóp w dół. Kiloliana zachichotał. — Już nie będą nas niepokoić — rzekł. — Mają działka — odparł Koolau. — Żołnierze jeszcze nie przemówili. Było senne popołudnie i większość trędowatych chrapała w zakamarkach skalnych. Koolau drzemał u wejścia do swojej jaskini trzymając na kolanach świeżo wyczyszczony, przygotowany karabin. Dziewczyna z powykręcaną ręką leżała niżej w gęstwinie obserwując przejście przez grań. Nagle Koolau wyrwała z drzemki detonacja na brzegu. W następnej chwili potworny huk rozdarł powietrze. Ten straszny odgłos przeraził go. Było to tak, jak gdyby bogowie chwycili w garście niebieskie sklepienie i rozrywali je, niczym kobieta, która drze prześcieradło z bawełnianego płótna. Ale ten odgłos był przepotężny i zbliżał się błyskawicznie. Koolau z niepokojem podniósł oczy, jakby spodziewał się, że go dostrzeże. A potem, wyżej na wzgórzach, pękł granat fontanną czarnego dymu. Roztrzaskał skałę, której okruchy posypały się do stóp wzniesienia. Koolau przesunął dłonią po spoconym czole. Był straszliwie wstrząśnięty. Nigdy nie zetknął się z ogniem działowym i było to bardziej przerażające, niż mógł sobie wyobrazić. — Jeden — powiedział Kapahei, któremu nagle przyszło do głowy liczyć pociski. Drugi i trzeci granat przeleciał z wyciem nad skalną ścianą i rozerwał się gdzieś daleko. Kapahei systematycznie prowadził rachunek. Trędowaci stłoczyli się na otwartej przestrzeni przed jaskiniami. Zrazu się przerazili, lecz potem, widząc, iż pociski przelatują górą, odzyskali spokój i zaczęli podziwiać to widowisko. Oba półgłupki wrzeszczały z uciechy podskakując dziko za każdym rozdzierającym powietrze granatem. Koolau zaczął odzyskiwać pewność siebie. Granaty nie wyrządzały żadnych szkód. Najwyraźniej nie można było posyłać tak wielkich pocisków na odległość tak znaczną równie celnie, jak kule z karabinu. Ale sytuacja niebawem się zmieniła. Granaty zaczęły padać coraz bliżej. Jeden rozerwał się w gąszczach przy grani. Koolau przypomniał sobie leżącą tam na straży dziewczynę i zbiegł zobaczyć, co się z nią stało. Gdy wpełznął w zarośla, dym jeszcze się z nich wznosił. Koolau ogarnęło zdumienie. Gałęzie były potrzaskane i połamane. Tam, gdzie leżała dziewczyna, widniał lej w ziemi. Sama dziewczyna była rozerwana na szczątki. Granat wybuchnął wprost na niej. Wyjrzawszy, aby się upewnić, czy żołnierze nie próbują przejść przez grań, Koolau zawrócił pędem do pieczar. Przez cały czas wyły, jęczały, świstały obok niego granaty, a cała dolina huczała echem wybuchów. Gdy znalazł się nie opodal pieczar, zobaczył obu półgłupków, którzy wytańcowywali trzymając się za ręce kikutami palców. Koolau biegnąc ujrzał fontannę czarnego dymu wystrzelającą przy nich z ziemi. Eksplozja odrzuciła ich na boki. Jeden legł bez mchu, ale drugi zaczął się czołgać na rękach ku jaskini. Nogi wlokły się za nim bezwładnie, z ciała chlustała krew. Cały był w niej skąpany, a czołgając się skomlał jak mały psiak. Reszta trędowatych, z wyjątkiem Kapahei, zbiegła do pieczar. — Siedemnaście — powiedział Kapahei. — Osiemnaście — dodał. Ostatni granat wpadł do jednej z jaskiń. Wybuch wypłoszył ludzi ze wszystkich pozostałych. Z tej jednak nikt nie wychodził. Koolau wczołgał się do środka poprzez gryzący, cierpki dym. Leżały tu cztery straszliwie zmasakrowane trupy. Jednym z nich była niewidoma kobieta, której łzy do tej chwili nie przestały płynąć. Wycofawszy się na zewnątrz Koolau stwierdził, że jego ludzi ogarnęła panika, i że już zaczynają wspinać się po koziej ścieżce, która wychodziła z wąwozu biegnąc pomiędzy licznymi wierzchołkami i rozpadlinami. Raniony półgłupek skowycząc cicho wlókł się z tyłu po ziemi pomagając sobie rękoma. Ale na pierwszej stromiźnie zabrakło mu sił i spadł. — Lepiej byłoby go dobić — powiedział Koolau do Kapahei, który wciąż siedział na tym samym miejscu. — Dwadzieścia dwa — odparł Kapahei. — Owszem, mądrze byłoby go dobić. Dwadzieścia trzy… dwadzieścia cztery. Półgłupek zawył przenikliwie, gdy ujrzał wymierzony w siebie karabin. Koolau zawahał się i opuścił broń. — Niełatwo to zrobić — powiedział. — Głupi jesteś, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem — rzekł Kapahei. — Ja ci pokażę. Wstał i chwyciwszy ciężki złom skalny zbliżył się do rannego. Kiedy podniósł rękę do ciosu, granat rozerwał się wprost na nim, zwalniając go od konieczności dokonania owego dzieła i zarazem kładąc kres jego obliczeniom. Koolau pozostał sam w jarze. Patrzał, jak reszta jego ludzi przerzuca swoje kalekie ciała przez krawędź wierzchołka i znika mu z oczu. Potem zawrócił i zszedł do zarośli, w których zginęła dziewczyna. Ogień działowy wciąż trwał, ale Koolau pozostał na miejscu, gdyż daleko w dole widział wspinających się żołnierzy. Granat rozerwał się o dwadzieścia stóp od niego. Koolau, rozpłaszczony na ziemi, usłyszał świst przelatujących w górze odłamków. Opadł nań deszcz kwiatów hau. Podniósł głowę, zerknął na ścieżkę i westchnął. Bał się ogromnie. Nie przejąłby się strzałami karabinowymi, ale ten ogień armatni był obrzydliwy. Ilekroć zawył w pobliżu przelatujący granat, Koolau drżał i przypadał do ziemi, lecz za każdym razem znowu podnosił głowę, ażeby obserwować ścieżkę. Wreszcie pociski przestały padać. Wyrozumował sobie, iż to dlatego, że żołnierze byli teraz bliżej. Posuwali się gęsiego po ścieżce; Koolau zaczął ich liczyć, ale wkrótce stracił rachubę. W każdym razie było ich około stu, a wszyscy przyszli po trędowatego Koolau. Uczuł przypływ dumy. Policjanci i żołnierze, zbrojni w działka i karabiny, przyszli po niego, a on był tylko sam jeden, i to kaleka, szczątek ludzki. Tysiąc dolarów wyznaczyli za niego, żywego czy umarłego. Koolau nigdy w życiu nie miał tyle pieniędzy. Ta myśl była gorzka. Kapahei miał słuszność. On, Koolau, nie zrobił nic złego. Ponieważ haole potrzebowali siły roboczej do uprawiania zrabowanej ziemi, więc sprowadzili chińskich kulisów, a z nimi przyszła choroba. A teraz, dlatego że się nią zaraził, wart był tysiąc dolarów — ale nie jako on sam. Tyle pieniędzy warte było jego bezwartościowe ścierwo, przegniłe od trądu albo zmiażdżone wybuchającym pociskiem. Kiedy żołnierze dotarli do wąskiej jak ostrze noża grani, Koolau chciał ich przestrzec. Ale wzrok jego padł na szczątki zamordowanej dziewczyny, więc zmilczał. Gdy sześciu żołnierzy weszło na grań, otworzył ogień. I nie przestał strzelać, gdy tam nie został już nikt. Opróżniwszy magazynek, naładował go i znów wystrzelał do ostatniego naboju. Strzelał dalej. Wszystkie krzywdy gorzały mu w pamięci, ogarnęła go mściwa furia. Wzdłuż całej ścieżki strzelali żołnierze, a choć leżeli płasko na ziemi i usiłowali kryć się za płytkimi nierównościami gruntu, przecie dla niego stanowili wyraźne cele. Dokoła świszczały i łomotały kule, a od czasu do czasu rykoszet przeszywał ostrym jękiem powietrze. Jedna z kul wyorała mu bruzdę na skórze czaszki, druga oparzyła łopatkę nie naruszając ciała. Była to masakra dokonywana przez jednego człowieka. Żołnierze zaczęli się wycofywać odciągając rannych kolegów. Kiedy Koolau do nich mierzył, poczuł swąd przypalonego mięsa. Zrazu rozejrzał się, a potem odkrył, że zapach pochodzi z jego własnych dłoni. Przyczyną był rozgrzany metal lufy. Trąd zniszczył większość nerwów w rękach Koolau. Choć ciało miał przypalone i czuł jego woń, przecie nie doświadczał żadnego bólu. Leżał w gęstwinie i uśmiechał się, gdy wtem przypomniał sobie działka. Bez wątpienia zaczną z nich strzelać znowu, tym razem prosto w te zarośla, z których im zadał takie straty. Ledwie zdążył się ukryć za małym występem skalnym, gdzie jak zauważył, nie padały granaty, gdy bombardowanie zaczęło się od nowa. Liczył pociski. Sześćdziesiąt wybuchło jeszcze w wąwozie, nim działka zamilkły. Niewielka przestrzeń była tak usiana lejami, iż wydawało się niepodobieństwem, by mogła tam ocaleć jakakolwiek żywa istota. Tak widać uważali żołnierze, bo znów zaczęli piąć się po ścieżce w promieniach palącego, popołudniowego słońca, I znowu rozgorzała walka o grań, i raz jeszcze żołnierze wycofali się na brzeg morza. Przez dwa następne dni Koolau pilnował przejścia, jakkolwiek żołnierze zadowalali się teraz posyłaniem granatów na jego kryjówkę. Potem Pahau, trędowaty chłopiec, przyszedł nad krawędź ściany wąwozu i krzyknął do Koolau, że Kilolianę przygniotła osuwająca się skała, kiedy polował na kozy, aby dostarczyć ludziom mięsa, i że kobiety są wystraszone i nie wiedzą, co robić. Koolau przywołał chłopca do siebie i postawił go z wolnym karabinem na straży u przejścia. Ludzi zastał upadłych na duchu. Większość była zbyt niedołężna, by zaopatrzyć się w pożywienie w tak nie sprzyjających warunkach, toteż wszyscy przymierali głodem. Wybrał dwie kobiety oraz mężczyznę, których nie zżarła jeszcze choroba, i posłał ich do wąwozu po żywność i maty. Resztę zaczął pocieszać i pokrzepiać, aż w końcu nawet najsłabszy wziął się do pomocy przy budowaniu prymitywnych schronów. Ale ci, których posłał po żywność, nie wrócili, sam więc znów ruszył do wąwozu. Kiedy ukazał się na skraju skalnej ściany, zagrzechotało kilka karabinów. Jedna kula rozdarła Koolau ciało na ramieniu, a odprysk skały, w którą trzasnęła druga, rozciął mu policzek. W chwili gdy to się stało, odskoczył i spostrzegł, że wąwóz zaroił się od żołnierzy. Zdradzili go właśni ludzie. Ogień armatni był zbyt straszliwy, wybrali przeto więzienie na Molokai. Koolau cofnął się i zdjął jeden z ciężkich pasów z nabojami. Leżąc między głazami odczekał, aż głowa i ramiona pierwszego żołnierza ukazały mu się wyraźnie i dopiero wtedy nacisnął spust. Powtórzyło się to dwukrotnie, a potem, po dłuższej chwili, nad krawędzią skalnej ściany ukazała się miast głowy i ramion biała flaga. — Czego chcecie? — zapytał. — Ciebie, jeżeli jesteś trędowatym Koolau — doleciała go odpowiedź. Koolau zapomniał, gdzie jest, zapomniał o wszystkim leżąc tam i podziwiając niesamowity upór tych haole, którzy musieli postawić na swoim, choćby się niebo waliło. Tak, chcieli narzucić swą wolę wszystkiemu i wszystkim, nawet gdyby przyszło im zginąć. Nie mógł się oprzeć podziwowi dla nich, dla tej woli silniejszej niż życie, naginającej do siebie wszystko. Był przeświadczony o beznadziejności swej walki. Nie sposób było oprzeć się straszliwej woli haołe. Choćby ich ubił tysiąc, powstaliby niczym piaski z dna morza i uderzyli na niego, coraz liczniejsi i liczniejsi. Nigdy nie wiedzieli, kiedy są pokonani. To było ich wadą i ich zaletą. Tego właśnie brakowało ludziom jego rasy. Teraz pojmował, jakim sposobem podbiła ten kraj garść głosicieli Boga i głosicieli Rumu. Stało się tak dlatego, że… — No, co masz do powiedzenia? Pójdziesz ze mną? Był to głos niewidocznego człowieka, który trzymał białą flagę. Jak każdy haole zdążał prosto do obranego celu. — Pogadajmy — odpowiedział Koolau. Ukazała się głowa, potem ramiona tamtego, a wreszcie całe ciało. Był niebieskookim, dwudziestopięcioletnim młodzieńcem o gładkiej twarzy, wyglądał szczupło i zgrabnie w mundurze kapitana. Podszedł bliżej, przystanął i usiadł o kilkanaście stóp od Koolau. — Dzielny z ciebie chłop — powiedział z podziwem Koolau. — Mógłbym cię zabić jak muchę. — Wcale nie — odparł tamten. — A to dlaczego? — Bo jesteś człowiekiem, Koolau, choć złym. Znam twoją historią. Zabijasz uczciwie. Koolau mruknął coś, ale w głębi duszy czuł, że sprawiło mu to przyjemność. — Coście zrobili z moimi ludźmi? — zapytał. — Z chłopcem, dwiema kobietami i mężczyzną? — Poddali się, a ja teraz przychodzę, ażebyś ty zrobił to samo. Koolau roześmiał się z powątpiewaniem. — Jestem człowiekiem wolnym — oświadczył. — Nikomu nie uczyniłem nic złego. Chcę tylko jednego: żeby mnie zostawiono w spokoju. Żyłem wolny i umrę wolny. Nie poddam się nigdy. — W takim razie twoi ludzie są mądrzejsi od ciebie — odparł młody kapitan. — Patrz: właśnie idą. Koolau obrócił się i popatrzył na zbliżającą się resztę swojej gromady. Stękając i wzdychając nadciągał upiorny orszak wlokąc mimo niego swą nędzę. Dane było Koolau pokosztować jeszcze głębszej goryczy, gdyż przechodzący poczęli obrzucać go złorzeczeniami i wymysłami; dysząca jędza, która zamykała pochód, przystanęła i wyciągnąwszy wynędzniałe ręce o szponach harpii, potrząsając swą wyszczerzoną, trupią czaszką cisnęła w niego przekleństwo. Po jednym opuszczali się przez krawędź ściany i oddawali w ręce ukrytym żołnierzom. — Możesz już odejść — powiedział Koolau do kapitana. — Ja się nigdy nie poddam. To moje ostatnie słowo. Do widzenia. Kapitan zsunął się po pochyłości do swoich żołnierzy. W następnej chwili, nie pokazując już flagi, podniósł czapkę nasadzoną na pochwę szabli, a Koolau zaraz przeszył ją kulą. Tego popołudnia ostrzeliwali go znad morza granatami, a gdy wycofał się wyżej, w niedostępne rozpadliny, ruszyli za nim żołnierze. Przez sześć tygodni tropili go z jednego rozdołu do drugiego, poprzez wulkaniczne urwiska, po ścieżkach dzikich kóz. Kiedy się skrył w lantanowej dżungli, utworzyli linię naganki i pędzili go niczym królika poprzez gąszcze lantany i krzewy guava. Ale on wciąż kołował, zawracał i wymykał im się. Nie—sposób było go dopaść. Gdy go zbyt mocno nacisnęli, niechybny karabin powstrzymywał ich w miejscu i musieli znosić swych rannych ścieżkami na brzeg morza. Czasem sami otwierali ogień, kiedy brunatne ciało mignęło im na chwilę w gąszczach. Raz pięciu żołnierzy zdybało go na otwartej ścieżce między rozdołami. Opróżnili weń magazynki karabinów, gdy kulejąc piął się po karkołomnej drodze. Później znaleźli w tym miejscu ślady krwi świadczące o tym, że został ranny. Po upływie sześciu tygodni dali za wygraną. Żołnierze i policjanci wrócili do Honolulu, a Koolau pozostał panem doliny Kalalau; od czasu do czasu zapuszczali się tam za nim łowcy głów, ale jedynie po to, by ponieść klęskę. W dwa lata później Koolau po raz ostatni wczołgał się w gęstwinę i położył wśród liści ti oraz kwiecia dzikiego imbiru. Żył wolny i wolny umierał. Zaczął siąpić drobniutki deszcz i Koolau otulił kocem swoje powykręcane, wynędzniałe ciało. Miał na sobie nieprzemakalną kurtę. Na piersiach ułożył mauzera i przez chwilę czule ocierał z lufy krople wilgoci. Jego ręka nie miała już palców które mogłyby pociągnąć za cyngiel. Przymknął oczy, albowiem po osłabieniu całego ciała i wirującym zamęcie w mózgu poznał, że zbliża się śmierć. Wzorem dzikiego zwierza wpełznął w kryjówkę, aby tam sczeznąć. Na wpół przytomny, otumaniony i majaczący cofnął się myślami do swej młodości na Niihau. W miarę jak uciekało z niego życie, a szmer deszczu zacierał mu się w uszach, doznał złudzenia, że znowu układa konie, że dzikie źrebce ze związanymi pod brzuchem strzemionami stają dęba i koziołkują pod nim albo też gnają jak oszalałe po zagrodzie wypędzając luzaków poza bariery. W następnej chwili, w sposób pozornie naturalny, ujrzał siebie ścigającego po górskich pastwiskach bawoły, chwytającego je na powróz i sprowadzającego pojmane zwierzęta do dolin. Znów szczypał go w oczy i drażnił nozdrza pot i pył koński. Przeżywał na nowo całą swą jurną, krwistą młodość aż do chwili, gdy przenikliwa męka konania wyrwała go z owych marzeń. Podniósł poczwarne dłonie i przyjrzał im się ze zdumieniem. Jak to? Dlaczego? Czemu ta dzika młodość przeobraziła się w coś podobnego? A potem przypomniał sobie wszystko i znów na krótką chwilę stał się trędowatym Koolau. Powieki zatrzepotały słabo i przymknęły się, w uszach ucichł szmer dżdżu. Przeciągły dreszcz wstrząsnął ciałem, lecz i on ustał. Koolau uniósł głowę, ale opadła na powrót. Wtedy oczy jego rozchyliły się i nie zamknęły więcej. Ostatnia myśl pobiegła ku mauzerowi — przycisnął go do piersi złożonymi dłońmi pozbawionymi palców. Przełożył Bronisław Zieliński NA KOBIERCU MAKALOA On the Makaloa Mat W przeciwieństwie do kobiet większości ras południowych Hawajki starzeją się ładnie i z wiekiem szlachetnieją. Chociaż niewiasta siedząca pod drzewem hau nie uciekała się do pomocy szminki czy innych chytrych prób ukrycia tego, co czas spustoszył, sędzia, właściwy do orzekania w takich sprawach, wszędzie na świecie prócz Hawai nie dałby jej więcej niż lat pięćdziesiąt. Ale jej dzieci i wnuki wiedziały i wiedział Roscoe Scandwell, który był jej mężem od lat czterdziestu, że ma sześćdziesiąt cztery lata i w dniu dwudziestym drugim czerwca skończy sześćdziesiąt pięć. Nie wyglądała jednak na to, choć do czytania wkładała okulary, zdejmowała je zaś, gdy jej wzrok miał powędrować ku gromadce dzieci bawiących się na trawniku. Kobieta żyła w warunkach wspaniałych, tak wspaniałych jak starodawne drzewo hau wielkości domu, pod którym siedziała niczym w domu, tyle przestronnej wygody zapewniały sprzęty ustawione w jego cieniu; w warunkach tak wspaniałych jak trawnik, którego zielony kobierzec, po cenie szacunkowej dwustu dolarów za stopę, rozpościerał się w kierunku lądu aż do bungalowu, nie mniej godnego, wspaniałego i kosztownego. W kierunku przeciwnym, widoczny spoza zasłony palm kokosowych stustopowej wysokości, był ocean za grzbietem raf ciemnoniebieski i ku horyzontowi przechodzący w niebieski z odcieniem indygo, w lagunie lśniący jedwabistą gamą jaspisu, szmaragdu i turmalinu. A był to tylko jeden z sześciu domów Marty Scandwell. Jej dom w mieście, w odległym o kilka mil Honolulu, położony przy ulicy Nuuanu między pierwszą a drugą fontanną, należałoby raczej nazwać pałacem. Całe zastępy gości znały wygodę i rozkoszną atmosferę domu Marty na szczycie Tantalusa, domu wśród pagórków wulkanicznych, domu mauka (podgórskiego) i domu makai (nadmorskiego) na wielkiej wyspie Hawai. Jednakże dom na Waikiki nie ustępował tamtym ani pod względem piękności, ani dostojeństwa czy luksusu. Dwaj japońscy pomocnicy ogrodnika strzygli hibiskusy, trzeci ze znajomością rzeczy pielęgnował długi żywopłot z cereusów, które miały niedługo obsypać się kwiatami w swym tajemniczym nocnym kwitnieniu. Japoński służący w nieskazitelnie białym ubraniu niósł tacę z przyborami do herbaty, za nim szła japońska pokojówka w stroju narodowym, śliczna jak barwny motyl i podobna do trzepoczącego skrzydłami motyla, tak niecierpliwie pragnęła usłużyć swej pani. Druga japońska pokojówka, z naręczem włochatych ręczników, śpieszyła przez trawnik w prawo, ku kabinom nadmorskim, skąd zaczynały wychodzić dzieci w kostiumach kąpielowych. Dalej, w cieniu palm nad brzegiem oceanu, dwie chińskie niańki w ślicznych ludowych strojach — białych jiszon i prostych spodniach, z czarnymi warkoczykami spadającymi na plecy, pilnowały dwóch niemowląt w wózkach. A wszystko to — służba, niańki, wnuczęta — należało do Marty Scandwell. Podobnie jak do niej należał koloryt skóry wnuków —nie pozostawiająca cienia wątpliwości barwa hawajska, powstała pod działaniem hawajskiego słońca. Dzieci były zaledwie w jednej ósmej lub jednej szesnastej Hawajczykami, czyli że siedem ósmych lub piętnaście szesnastych białej krwi, która przepływała pod ich skórą, nie zdołało jednak zatrzeć odrobiny złotawego polinezyjskiego brązu. Mimo to tylko wytrawny obserwator mógłby zauważyć, że baraszkujące dzieci nie są białymi czystej krwi. Roscoe Scandwell, dziadek, był w stu procentach biały. Marta była biała w trzech czwartych, ich liczne córki i synowie — w siedmiu ósmych; wnuki miały albo piętnaście szesnastych białej krwi, albo siedem ósmych, w przypadku gdy ich ojcowie czy matki posiadające siedem ósmych białej krwi weszli w związki z podobnymi mieszkańcami. Szczep był po obu stronach dobry. Roscoe wywodził się w prostej linii z purytanów Nowej Anglii. Marta w linii nie mniej prostej —z królewskiego rodu Hawai, którego genealogię sławiono w hawajskich meles na tysiąc lat przed przyjęciem pisma. W oddali zatrzymał się samochód i wysiadła z niego kobieta, której można by dać lat najwyżej sześćdziesiąt. Szła przez trawnik lekkim krokiem dobrze pielęgnowanej kobiety czterdziestoletniej, rzeczywistości miała jednak lat sześćdziesiąt osiem. Marta wstała i przywitała ją z hawajską serdecznością — objęła, pocałowała w usta, przy czym twarze i nawet ciała obu kobiet wyrażały szczerość i bezmiar niefałszowanego afektu. Powtarzały się w kółko okrzyki: „siostra Bella” i „siostra Marta”, przeplatane bezładnymi pytaniami o siebie wzajem i o stryja Tego, brata Tamtego i ciotkę Jeszcze Inną, aż wreszcie, gdy minęło pierwsze wzruszenie, kobiety — z oczami zwilgotniałymi ze wzruszenia — usiadły spoglądając na siebie ponad filiżankami z herbatą. Na pozór mogłoby się zdawać, że ich rozstanie trwało lata. W rzeczywistości tylko dwa miesiące dzieliły je od ostatniego widzenia, jedna zaś miała lat sześćdziesiąt cztery, druga sześćdziesiąt osiem. Ale wszystko wyjaśniał fakt, że obie miały w piersi jedną czwartą gorącego słońcem i gorącego miłością serca Hawai. Dzieci otoczyły ciotkę Bellę ze wszystkich stron, jak fale przypływu, i zostały przez nią szczodrze wycałowane i wyściskane, po czym w towarzystwie opiekunek odeszły na plażę. — Postanowiłam na kilka dni pojechać nad morze. Pasat właśnie przestał wiać — wyjaśniła Marta. — Jesteś tu już dwa tygodnie. — Bella uśmiechnęła się czule do młodszej siostry. — Powiedział mi o tym brat Edward. Przyszedł na pokład i koniecznie chciał mnie zawieźć wpierw do Ludwika i Doroty, żebym zobaczyła ich pierwszego syna. Zupełnie oszalał na punkcie tego wnuka. — Litości — zawołała Marta. — Nigdy bym nie przypuszczała, że to tak długo. — A gdzie Anna? I Małgorzata? — spytała Bella. Marta wzruszyła rozłożystymi ramionami. Gestem tym wyraziła bezgraniczną i wszystko przebaczającą miłość do dwóch samowolnych i bardzo macierzyńskich córek, które na to popołudnie pozostawiły dzieci pod jej opieką. — Małgorzata jest na zebraniu Koła Pracy Społecznej. Zamierzają wysadzić obie strony Alei Kalakaua drzewami i krzewami hibiskusa — odparła. — Anna ściera właśnie na drogach opony wartości osiemdziesięciu dolarów po to, żeby zebrać siedemdziesiąt pięć dolarów na Brytyjski Czerwony Krzyż. Dzisiaj jest ich dzień zbiórki. — Roscoe musi być bardzo dumny — powiedziała Bella i natychmiast zauważyła błysk dumy w oczach siostry. — Dowiedziałam się w San Francisco o pierwszej dywidendzie wypłaconej przez Ho–o–la. Pamiętasz, jak dla dzieci biednej Abbie kupiłam tych akcji za tysiąc dolarów, po siedemdziesiąt pięć centów sztuka? I jak powiedziałam, że je sprzedam, jeżeli cena skoczy do dziesięciu dolarów? — Wszyscy się wtedy z ciebie śmieli, i z każdego, kto je kupował — przytaknęła Marta. — Ale Roscoe wiedział, co robi. Dziś są notowane po dwadzieścia cztery dolary. — Sprzedałam mój pakiet telegraficznie, ze statku, po równo dwadzieścia — ciągnęła Bella. — I teraz Abbie sprawia sobie suknie jak szalona. Jedzie z May i Tootsie do Paryża. — A Karol? — Och, nie ma obawy, Karol skończy naturalnie swój Yale*. — Co i tak było murowane, a o czym ty wiesz najlepiej. — Marta zaatakowała siostrę, w sposób uroczy posługując się dwudziestowiecznym żargonem. Bella przyznała się do grzesznego zamiaru opłacenia kosztu studiów uniwersyteckich syna swej szkolnej przyjaciółki. Po czym dodała, zadowolona z siebie: — Ale zawsze przyjemniej, że zrobią to za mnie Ho–o–la–a. Chociaż w pewnym sensie jest to zasługa Roscoe, ponieważ kupując akcje zaufałam jego zdaniu. — Rozejrzała się uważnie, obejmując wzrokiem nie tylko piękno, wygodę i spokój, które tutaj panowały, lecz także ogrom piękna, wygody i spokoju, jakie one roztaczały wokół siebie w oazach podobnych do tej, rozsianych po wyspie. — Wszyscy nasi mężowie dali nam dobrobyt stworzony z tego, cośmy im wniosły. — I szczęście… — zaczęła Marta, lecz urwała z podejrzaną raptownością. — I szczęście… wszystkim prócz siostry Belli — dokończyła Bella przebaczając jej nietakt. — Straszna sprawa to twoje małżeństwo — wyszeptała Marta tkliwie, z bezgranicznym współczuciem. — Byłaś taka młoda. Stryj Robert nie powinien był cię zmuszać. — Miałam zaledwie dziewiętnaście lat — przytaknęła Bella. — Ale nie można winić o nic George’a Castnera. Zresztą pomyśl, co on dla mnie zrobił jeszcze zza grobu. Stryj Robert postąpił mądrze. Wiedział, że George ma zdolność przewidywania, że jest dalekowzroczny, energiczny i wytrwały. Poznał się — a było to pięćdziesiąt lat temu — na wartości praw wodnych Nahala, których wtedy nikt nie doceniał. Ludzie myśleli, że George walczy o kupno pastwisk, a on walczył o przyszłość wody. Sama wiesz najlepiej, jak mu się powiodło. Niekiedy bliska jestem uczucia wstydu na myśl o moich dochodach. Nie. Nie z winy George’a nasze małżeństwo nie ułożyło się szczęśliwie. Gdyby żył, mogłabym być z nim szczęśliwa aż po dziś dzień. Wiem o tym. — W zamyśleniu potrząsnęła głową. — Nie, nie była to jego wina. Ani niczyja. Nawet nie moja. Jeżeli w ogóle można kogoś winić — tu uśmiech tęskny ciepły pozbawił żądła słowa, które miała wypowiedzieć — jeżeli można w ogóle kogoś winić, to tylko stryja Johna. — Stryja Johna! — zawołała Marta ze zdumieniem. — Gdybym miała wybrać między jednym a drugim, powiedziałabym, że to stryj Robert zawinił. Ale stryj John! Uśmiech Belli dowodził, że jest pewna swego. — Przecież to stryj Robert zmusił cię do małżeństwa z George’em Castnerem — nalegała Marta. — Słusznie — przytaknęła Bella. — Ale nie idzie tu o męża, tylko o konia. Chciałam pożyczyć konia od stryja Johna i stryj pozwolił. Tak się to wszystko zaczęło. Zapadła cisza nabrzmiała uczuciem, zagadkowa, a gdy zbliżyły się płynące od strony plaży głosiki dzieci i łagodne upomnienia azjatyckich służących, Martę Scandwell przebiegł dreszcz nagle powziętego śmiałego postanowienia. Kazała dzieciom odejść. — Uciekajcie, maleństwa, uciekajcie. Babcia chce porozmawiać z ciocią Bellą. Cienkie, słodkie dyszkanty dziecięcych głosów odpłynęły na kraniec trawnika. Marta z dociekliwością idącą z głębi serca przejęła się smutnym liniom, które tajona boleść przez pół wieku rzeźbiła na twarzy siostry. Obserwowała te linie od lat blisko pięćdziesięciu. Teraz przemogła delikatność hawajskiej natury, aby po raz pierwszy od tylu lat przełamać milczenie. — Bello… — zaczęła. — Nie wiedzieliśmy nic. Samaś nigdy o tym nie wspominała. Ale zastanawialiśmy się, och, jakże często… — I nigdy nie pytaliście o nic — wyszeptała Bella z wdzięcznością. — Za to pytam się teraz… nareszcie. Nadszedł zmierzch naszego życia. Posłuchaj ich głosów! Czasem odczuwam przerażenie na myśl, że to są wnuki, moje wnuki, że jestem ich babką — ja, która zaledwie wczoraj byłam silną, zdrową, beztroską dziewczyną dosiadającą konia, pływającą w pienistych falach oceanu, zbierającą opihis podczas odpływu, przekomarzającą się z wielbicielami. Teraz, na progu starości, zapomnijmy o wszystkim prócz tego, że cię kocham, siostro, i że ty mnie kochasz. Oczy obu kobiet zalśniły łzami. Bella wyraźnie pragnęła mówić. — Przypuszczaliśmy, że zawinił George Castner — ciągnęła Marta. — I domyślaliśmy się szczegółów. Zimny był z niego człowiek, ty byłaś gorącą Hawajką. Musiał być chyba okrutny. Zdaniem brata Walcotta bił cię i… — Nie, nie! — przerwała Bella. — George Castner nie był nigdy brutalny, nie był zwierzęciem. Czasem żałowałam, że nie jest. Nigdy mnie nie uderzył. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, nigdy nie podniósł głosu. Nigdy… siostro, czy mi uwierzysz? Och, proszę, uwierz mi… nigdy nie kłóciliśmy się, nie wpadali w gniew. Ale jego dom… nasz dom w Nahala był szary. Nie znalazłabyś w nim barw innych niż szare, posępne, zimne, a ja przecież jaśniałam wszystkimi kolorami słońca i ziemi, krwi i hawajskiej rasy. Bardzo mi było zimno w Nahala, szaro i zimno z tym moim szarym, zimnym mężem. Wiesz przecież, Marto, że on był szary. Szary jak Emerson na portretach, które widywałyśmy w szkole. Skórę miał szarą. Słońce, powietrze, godziny spędzone w siodle nie zdołały przybrązowić mu skóry. A wewnątrz był tak szary jak na zewnątrz. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy stryj Robert powziął za mnie postanowienie. Jakże mogłam wiedzieć? Stryj Robert rozmawiał ze mną, tłumaczył, jak to ziemia hawajska przechodzi stopniowo w ręce haolów (białych). Wodzowie hawajscy wypuszczali z rąk własność hawajską. Majątki kobiet ze znakomitych rodów, które wychodziły za mąż za haolów, rozrastały się zdumiewająco pod zarządem ich białych mężów. Stryj Robert dał mi za przykład dziadka Rogera Wiltona, który wziął za babką Wilton tę biedną ziemię mauka i dokupił grunty, i założył hodowlę Kilohana… — Która już wtedy ustępowała tylko hodowli Parkerów — przerwała dumnie Marta. — Stryj Robert powiedział, że gdyby nasz ojciec był tak przewidujący jak nasz dziadek, Kilohana powiększyłaby się o połowę ówczesnej własności Parkerów, dzięki czemu znalazłaby się na pierwszym miejscu. Mówił też, że nigdy, przenigdy wołowe mięso nie potanieje. I dodał, że przyszłością Hawai jest cukier. Było to pięćdziesiąt lat temu i czas pokazał, ile słuszności miał stryj Roybert. Powiedział mi jeszcze, że młody haole, George Castner, jest przewidujący i zajdzie daleko, że w domu jest nas dużo dziewcząt, a grunty Kilohana powinny z prawa przejść na chłopców, i że jeśli wyjdę za George’a, będę miała zapewnioną piękną przyszłość. Miałam tylko dziewiętnaście lat. Dopiero co wróciłam do domu po skończeniu Królewskiej Szkoły Głównej… bo działo się to, nim nasze dziewczęta zaczęły jeździć na studia do Stanów. Ty, siostro Marto, należałaś do pierwszych, które otrzymały wykształcenie na amerykańskim kontynencie. Cóż mogłam wiedzieć o miłości i mężczyznach, co mogłam wiedzieć o małżeństwie? Wszystkie kobiety wychodziły za mąż. Było to ich celem w życiu. Matka, babka… jak daleko sięgnąć wstecz, wszystkie miały mężów. Moim celem w życiu było wyjść za mąż za George’a Castnera. Tak rzekł stryj Robert w swojej mądrości, a ja wiedziałam, że był mądry. Zamieszkałam więc z George’em w szarym domu w Nahala. Pamiętasz ten dom. Ani jednego drzewa, tylko pagórki porosłe trawą, za nimi wysokie góry, w dole ocean — i wiatry. Wiatry Waimera i Nahala, oba u nas wiały, a także wiatr kona. Ale niewiele bym sobie z nich robiła, podobnie jak niewieleśmy sobie z nich robili w Kilohana czy w Mana, gdyby Nahala nie była taka szara i gdyby nie był szary mój mąż, George. Mieszkaliśmy tam sami. George zarządzał Nahalą dla Glennów, którzy wrócili do Szkocji. Otrzymywał tysiąc osiemset dolarów rocznie, a ponadto mięso, konie, kowbojów do służby i mieszkanie w domu na ranczy… — W tamtych czasach była to wysoka płaca — wtrąciła Marta. — Dla George’a Castnera, za usługi, jakie oddawał, pensja była bardzo licha — broniła go Bella. — Żyłam z nim trzy lata. Nie zdarzyło się ani razu, żeby rankiem wstał z łóżka później niż o wpół do piątej. Całą duszą był oddany chlebodawcom.. Skrupulatnie uczciwy w rozliczeniach, poświęcił im pełną miarkę — albo i więcej — swego czasu i energii. Może to właśnie powiększało szarzyznę naszego życia. Ale posłuchaj, Marto. Z tysiąca ośmiuset dolarów odkładał co roku tysiąc sześćset. Pomyśl tylko! Żyliśmy we dwoje za dwieście dolarów rocznie. Na szczęście nie pił ani nie palił. Musiało nam to starczyć także na odzienie. Sama szyłam wszystkie swoje suknie. Możesz je sobie wyobrazić. Kowboje rąbali drzewo na opał, poza tym całą robotę ja wykonywałam. Gotowałam, piekłam, szorowałam… — Ty, która od dzieciństwa nie wiedziałaś, co to za życie bez służby! — rzekła Marta współczująco. — W Kilohana mieliśmy jej całe zastępy. — Och, najgorsza była ta licha, naga, dokuczliwa bieda! —wykrzyknęła Bella. — Na jak długo, na jak bardzo długo musiał mi starczyć funt kawy! Szczotka wycierała się do drewna, zanim George kupił nową! I ta wołowina! Pieczeń wołowa i wołowina suszona, rano, wieczór i w południe! I owsianka! Nigdy potem nie wzięłam do ust owsianki ani żadnej innej kaszy podawanej na śniadanie. Nagle Bella wstała i odeszła kilka kroków. Przez chwilę spoglądała niewidzącymi oczami na bogactwo barw rafy koralowej, usiłując odzyskać równowagę. A gdy wróciła do Marty, w postawie jej było znowu dostojeństwo, swobodna pewność siebie, wdzięk, których nie pozbawi kobiety hawajskiej żadne krzyżowanie ras. Bardzo haole była Bella Castner, cerę miała jasną i piękną. A jednak gdy wracała na miejsce, podniesiona wysoko głowa, spokojne spojrzenie podłużnych brązowych oczu pod królewskimi łukami brwi, łagodny zarys warg, które po latach sześćdziesięciu ośmiu wciąż świadczyć mogły o słodyczy dawnych pocałunków — wszystko to czyniło z niej istny wizerunek Hawajki ze znakomitego, prastarego rodu, nie zatarty mimo obfitości białej krwi. Wyższa była niż jej siostra Marta i chyba bardziej majestatyczna. — Wiesz, wszyscy nas znali z ubogiej kuchni — zaśmiała się Bella pogodnie. — Odległość z Nahala do najbliższego osiedla ludzkiego wynosiła wiele mil. Niekiedy zapóźnieni podróżni albo tacy, których złapała w drodze burza, zajeżdżali do nas na noc. Wiesz, Marto, jaka była wtedy — i jest nadal — obfitość wszystkiego na wielkich ranczach. Jakże ludzie się z nas śmiali! „Więc co z tego? — zapytywał George. — Oni żyją chwilą obecną, dniem dzisiejszym. Za dwadzieścia lat, Bello, przyjdzie kolej na nas. Oni będą dokładnie tym, czym są dzisiaj. Będą jedli nam z ręki. Trzeba będzie ich wtedy żywić, będą tego potrzebowali. A wtenczas my ich nakarmimy do syta, bo będziemy bogaci… aż ci się boję powiedzieć, jak bardzo bogaci. Ale wiem, co wiem, a ty musisz mi zaufać”. George miał rację. W dwadzieścia lat później — chociaż on tego nie dożył — mój dochód wzrósł do tysiąca dolarów miesięcznie. Ach, nawet nie wiem, ile wynosi obecnie! Ale wtedy miałam zaledwie dziewiętnaście lat, mówiłam więc George’owi: „Dzisiaj! Dzisiaj! Przecież my żyjemy dzisiaj. Za dwadzieścia lat może już nas nie będzie na świecie. Potrzebna mi nowa szczotka. I jest w sprzedaży tani gatunek kawy, tylko o dwa centy na funcie droższy od tego okropieństwa, które pijemy. Dlaczego nie mogę smażyć jajek na maśle — dzisiaj? Tak bardzo pragnęłabym mieć chociaż jeden nowy obrus. A nasza pościel! Wstyd mi, kiedy ścielę łóżka gościom, chociaż Bóg świadkiem, że nieczęsto odważają się u nas zatrzymać”. „Cierpliwości, Bello — odpowiadał George. — Niedługo, najwyżej za kilka lat, ci którzy teraz niechętnie siadają u naszego stołu czy sypiają w naszej pościeli, dumni będą, gdy ich do siebie zaprosimy… ci, którzy tego dożyją. Pamiętasz, jak to było ze Stevensem, kiedy umarł w zeszłym roku? Żył szeroko, wesoło, przyjaciel wszystkich, tylko wróg siebie samego. Ludzie w Kohala musieli go pochować na swój koszt, bo nie zostawił nic prócz długów. Przekonasz się, innych czeka to samo. Weź na przykład twojego brata Hala. W tym tempie nie pożyje dłużej niż pięć lat, a ponadto łamie serce swoim stryjom. Albo taki książę Lilolilo. Przelatuje koło mnie jak burza, za nim na koniach z pół setki silnych kanaków, którym na lepsze by wyszło, gdyby wzięli się do pracy i pomyśleli o przyszłości, bo książę Lilolilo nigdy nie zostanie królem Hawai. Nie dożyje tego.” George miał rację. Brat Hal umarł. Umarł też książę Lilolilo. Ale George nie we wszystkim miał rację. On, który nie pił ani nie palił, nigdy nie nadużywał siły ramienia w miłosnym uścisku ani nie tracił sekundy czasu na dotyk warg w pocałunku dłuższym niż najbardziej przelotne muśnięcie, który wstawał zawsze przed pianiem koguta i zasypiał, zanim wypaliła się jedna dziesiąta nafty w lampie, który nigdy nie myślał o śmierci, umarł przed bratem Halem i księciem Lilolilo. „Bądź cierpliwa, Bello — mówił stryj Robert. — George Castner jest człowiekiem z przyszłością. Dobry zrobiłem dla ciebie wybór. Twoje obecne utrapienia są utrapieniami na drodze do ziemi obiecanej. Hawajczycy nie będą zawsze rządzili Hawajami. Tak jak pozwolili, aby bogactwo wymknęło im się z rąk, tak też wypuszczą z rąk władzę. Władza i ziemia zawsze idą w parze. Nadejdą wielkie zmiany, wybuchną rewolucje — nikt nie wie, ile i jakiego rodzaju. Ale jedno jest pewne: w końcu haole zdobędą ziemię i władzę. A wtedy ty zostaniesz pierwszą damą Hawai, co tak jest niewątpliwe jak to, że George Castner zostanie wielkorządcą Hawai. Tak zapisane jest w księgach. Dzieje się tak, wszędzie tam, gdzie haole wiodą spór z ustępliwszymi rasami. Ja, twój stryj Robert, który jestem pół Hawajczykiem i pół białym, wiem, co mówię. Cierpliwości, Bello, cierpliwości”. „Kochana Bello” — mówił stryj John. A ja wiedziałam, że w sercu ma dla mnie czułość. Bogu dzięki, nigdy nie radził, żebym była cierpliwa. Wiedział. Był bardzo mądry. Ludzki i pełen serca, dlatego mądrzejszy niż stryj Robert i George Castner, którzy poszukiwali rzeczy materialnych, nie ducha, którzy woleli wpisywać pozycje do księgi głównej niż zliczać uderzenia serca przy sercu, którzy woleli sumować długie kolumny cyfr niż wspominać uściski czy pieszczotę spojrzenia, słowa, dotyku. „Kochana Bello” — mówił stryj John. Stryj John wiedział. Słyszeliśmy wszyscy o jego miłości do księżniczki Naomi. Był wiernym kochankiem. Kochał tylko ten jeden jedyny raz. Ludzie mówili, że po jej śmierci zdziwaczał. To prawda. Miał tylko tę jedną miłość w życiu. Pamiętasz jego pokoik w domu w Kilohana, którego progu nie wolno nam było przekraczać? Przekonaliśmy się dopiero po śmierci stryja Johna, że było to miejsce poświęcone jej pamięci. „Kochana Bello” — mówił tylko i nie dodawał nic więcej, ale ja wiedziałam, że on wie. A miałam zaledwie dziewiętnaście lat i krew miałam gorącą od hawajskiego słońca, mimo że w trzech czwartych byłam biała. I nie znałam w życiu nic prócz wspaniałości dzieciństwa spędzonego w Kilohana, prócz wykształcenia zdobytego w Królewskiej Szkole Głównej w Honolulu, prócz mojego szarego męża w Nahala z jego szarymi kazaniami, stosującego w praktyce nakazy trzeźwości i oszczędności, i prócz dwóch bezdzietnych stryjów, z których jeden odznaczał się chłodną zdolnością przewidywania, drugi miał złamane serce i był zatopionym w marzeniach kochankiem zmarłej księżniczki. Wyobraź sobie ten szary dom! Ja, która znałam beztroskę, uciechy, dźwięczącą śmiechem radość życia w Kilohana i u Parkerów w starym Mana, i w Puuwaawaa! Pamiętasz przecież. Żyliśmy w tamtych czasach w feudalnym przepychu. Czy uwierzysz, czy zdołasz mi uwierzyć, Marto, że moja maszyna do szycia w Nahala była jedną z tych, które pierwsi misjonarze przywieźli na Wyspy? Taki maleńki, zwariowany przyrząd z kółkiem poruszanym ręką! Robert i John dali George’owi za mnie w posagu każdy po pięć tysięcy dolarów. Ale George prosił, żeby to zostało tajemnicą. Tylko my czworo wiedzieliśmy o tej sumie. I podczas gdy ja szyłam sobie na mojej zwariowanej maszynie tanie holoki, on kupował ziemię — wiesz, te grunty w górnym Nahalu — kawałek po kawałku, przy czym każdą transakcję poprzedzały najzaciętsze targi prowadzone z miną człowieka w skrajnej nędzy. Dzisiaj sam kanał Nahala przynosi mi czterdzieści tysięcy na rok. Ale czy było warto? Cierpiałam niedostatek. Ach, gdyby choć raz oszalały z miłości George zgniótł mnie w uścisku swych ramion! Gdyby choć raz poświęcił mi pięć minut z czasu przeznaczonego na własną pracę czy obowiązki względem chlebodawców! Niekiedy miałam ochotę krzyczeć albo chlusnąć mu w twarz tę wieczną owsiankę z miski, albo cisnąć o ziemię maszynę do szycia i zatańczyć na niej hula — tylko po to, żeby on wybuchnął, żeby wpadł w gniew, żeby stał się ludzki, brutalny, żeby był wreszcie człowiekiem, a nie szarym, zimnym półbogiem. Tragiczny wyraz prędko znikł z twarzy Belli. Roześmiała się szczerze na wspomnienie czegoś wesołego. — Kiedy wpadałam w taki nastrój, George przypatrywał mi się z powagą, z powagą badał mi puls i oglądał język, z powagą odmierzał porcję oleju rycynowego, z powagą kazał mi się kłaść wcześniej do łóżka, obkładał mnie gorącymi fajerkami i zapewniał, że rano poczuję się lepiej. Wcześnie do łóżka! Nasze najdłuższe, szaleńcze wprost wieczory kończyły się o dziewiątej! Zazwyczaj szliśmy spać o ósmej. Oszczędność nafty. W Nahala nie jadaliśmy obiadów. Pamiętasz ten długi stół w Kilohana, przy którym podawano obiady? Ale my z George’em jadaliśmy tylko kolacje. A potem on siadał po jednej stronie stołu, tuż przy lampie, i przez godzinę czytał stare, pożyczone pisma, a ja siadałam po drugiej stronie i cerowałam jego skarpetki i bieliznę. Nosił zawsze takie tandetne, liche rzeczy. A kiedy on kładł się spać, ja także szłam do łóżka. Byłoby to marnotrawstwo nafty, gdyby tylko jedno miało z niej korzystać. George przygotowywał się do spania zawsze w ten sam sposób: nakręcał zegarek, zapisywał do dziennika stan pogody w tym dniu, zdejmował buty — niezmiennie najpierw prawy, potem lewy — i ustawiał je jeden obok drugiego na podłodze w nogach łóżka, po swojej stronie. Nie znałam nigdy tak czystego człowieka. Nigdy po raz drugi nie wkładał tej samej bielizny. Ja robiłam pranie. Był aż boleśnie czysty. Golił się dwa razy dziennie. Używał do mycia dwa razy więcej wody niż kanakowie. Pracował za dwóch haole. I pierwszy dostrzegł przyszłość wód Nahala. — I dał ci bogactwo, ale nie dał szczęścia — wtrąciła Marta. — Czym jest właściwie bogactwo, siostro Marto? Mój nowy pierce–arrow przyjechał ze mną na statku. Trzeci w ciągu dwóch lat. Ale czymże są wszystkie samochody i wszystkie bogactwa świata w porównaniu z kochankiem — z tym jedynym kochankiem, towarzyszem, z którym chce się żyć, pracować u jego boku, cierpieć, weselić się, z tym jedynym mężczyzną, mężem, kochankiem… Głos Belli rozpłynął się w ciszy. Siostry siedziały milcząc, podczas gdy przez trawnik kuśtykała ku nim staruszka z kijem w ręku, zdeformowana, skurczona, pochylona pod ciężarem stuletniego życia. Jej oczy — a raczej szparki obwiedzione zwiędłą skórą — były bystre niczym oczy ichneumona. Przysiadła najpierw u stóp Belli i w czystej hawajskiej mowie mamrotała śpiewnie bezzębnymi wargami mele, pochwalną pieśń na cześć Belli i jej przodków, dodając zaimprowizowane powitanie na Hawajach, dokąd Bella wróciła przez wielkie morze z dalekiej Kalifornii. Podczas gdy stara kobieta mamrotała swą pieśń, jej zręczne palce masowały obciągnięte jedwabnymi pończochami nogi Belli, od kostki, poprzez łydkę, do kolana i uda. Oczy obu sióstr jaśniały wilgotnym blaskiem, gdy stara służąca z kolei powtarzała swoje mele i masowała nogi Marty, i potem, gdy rozmawiały z nią w starodawnej mowie i zadawały odwieczne pytania o zdrowie i wiek, i pra–prawnuków. Ona masowała je, kiedy były jeszcze dziećmi w wielkim domu w Kilohana, podobnie jak przez niezliczone pokolenia kobiety z jej rodu masowały kobiety z ich rodu. Gdy ta krótka wizyta dobiegła końca, Marta odprowadziła staruszkę przez trawnik do bungalowu, gdzie włożyła jej do ręki pieniądze i nakazała dumnym, pięknym japońskim pokojówkom podać zniszczonej przez wiek Hawajce poi, które robi się z korzeni lilii wodnej, iamaka, czyli rybę surową, tłuczone orzechy kukui i wreszcie limu, potrawę z morskich wodorostów, miękką nawet dla kogoś bezzębnego, lekką i aromatyczną. Objawiały się tu starodawne więzy feudalne, wierność poddanego dla pana i odpowiedzialność, do jakiej poczuwał się pan względem poddanego. Marta, która ze swoją anglosaską krwią była biała w trzech czwartych, pozostała Hawajką pełnej krwi w tym, że pamiętała i zachowywała niemal zapomniane zwyczaje dawnych dni. Gdy Marta wracała przez trawnik pod drzewo hau, Bella podziwiała wzrokiem wzruszającą autentyczność jej postaci, jej rysy. Pocałowała ją serdecznie. Marta była odrobinę niższa od Belli, ale tylko odrobinę, i sylwetkę miała może mniej majestatyczną, za to o proporcjach pięknych, szlachetnych, o kształtach raczej złagodzonych niż wyostrzonych przez wiek; jej ciało polinezyjskiej naczelniczki rodu zachwycało żywością pod fałdami na wpół obcisłej, pięknie układającej się w ruchu, czarnej jedwabnej holoku, obszytej czarną koronką i droższej niż najdroższy paryski model. Gdy siostry podjęły przerwaną rozmowę, obserwator zdołałby zauważyć zdumiewające podobieństwo ich czystych, prostych profilów, szerokich kości policzkowych, wysokich czół, bogactwa stalowych włosów, ślicznych ust, których kształt wyrzeźbiły dziesięciolecia świadomej, wysublimowanej dumy, i pięknych, cienkich łuków brwi nad równie pięknymi, podłużnymi oczami. Ręce obu kobiet, prawie nie zmienione i nie zniekształcone przez wiek, zachwycały smukłością długich zwężonych ku końcowi palców, miłośnie wymasowanych i ukształtowanych w dzieciństwie przez stare Hawajki podobne tej, która właśnie jadła poi, iamaka i limu. — Żyłam tak przez rok — podjęła Bella — i czy wiesz, Marto, stopniowo wszystko zaczęło się układać. Przywiązywałam się po trochu do George’a, mojego męża. Kobiety już są takie. Przynajmniej ja byłam taka. Bo George był dobry, sprawiedliwy. Miał wszystkie odwieczne, rzetelne cnoty purytanina. Zaczęłam więc przywiązywać się do niego, lubić go… nawet chyba kochać. I gdyby stryj John nie pożyczył mi tego konia, na pewno szczerze bym George’a pokochała i do końca żyła z nim szczęśliwie… Naturalnie byłoby to życie bez uniesień… Widzisz, nie znałam mężczyzn innych, ciekawszych, lepszych. Zaczęłam z radością spoglądać na niego ponad stołem, gdy czytał w krótkiej przerwie między kolacją a spaniem, z radością łowiłam uchem i wsłuchiwałam się w stukot kopyt jego konia, gdy wieczorem wracał do domu po całodziennym objeździe ranczy. A jego skąpe pochwały były prawdziwymi pochwałami i przenikały mnie dreszczem szczęścia. Tak, Marto, rumieniłam się słuchając jego pedantycznych, sprawiedliwych pochwał za rzecz zrobioną dobrze czy słusznie. I wszystko by się ułożyło, żylibyśmy zgodnie przez resztę naszego życia, gdyby George nie musiał wsiąść na statek i pojechać do Honolulu. W interesach. Miał jechać na dwa tygodnie lub dłużej, najpierw w sprawach Glennów, potem w swoich własnych, żeby zakupić nową ziemię w górze Nahala. Czy wiesz, że kupił ogromny szmat dzikiej i pagórkowatej ziemi — bezwartościowej, gdyby nie woda — a także sam dział wodny, po śmiesznej cenie pięć i dziesięć centów za akr? Powiedział wtedy, że potrzebna mi odmiana. Chciałam pojechać z nim do Honolulu. Ale wziąwszy pod uwagę wydatki, zdecydował, że pojadę do Kilohana. Mój pobyt w domu nie tylko nic nie kosztował, ale co więcej, dawał oszczędności w wydatkach na skromne pożywienie dla mnie w Nahala, dzięki czemu George mógł kupić więcej ziemi. A w Kilohana stryj John zgodził się pożyczyć mi konia. Och, przez pierwsze dni czułam się w domu jak w raju. Początkowo wprost trudno mi było uwierzyć, że na świecie istnieje tyle jedzenia. Marnotrawstwo w kuchni przygnębiało mnie. Dopatrywałam się go na każdym kroku, tak wzięłam sobie do serca nauki George’a. Ach, w pomieszczeniach kuchennych krewni i powinowaci służby jadali lepiej niż myśmy się kiedykolwiek żywili z George’em. Pamiętasz, jak to było u nas w Kilohana i jak było u Parkerów — młody wół bity do każdego posiłku i ryby słodkowodne przynoszone przez gońców z jeziora Waipio i Kiholo, i wszystkie najlepsze i najrzadsze przysmaki sezonu… I miłość, miłość okazywana tak, jak myśmy ją umieli okazywać w rodzinie! Wiesz, co dla nas znaczył stryj John. A poza nim był brat Walcott i brat Edward, i wszystkie młodsze siostry prócz ciebie i Sally, bo byłyście w szkole, i ciotka Elżbieta, i ciotka Janet z mężem i dziećmi, którzy właśnie przyjechali w odwiedziny. Ach, to nieustanne obejmowanie się i nieustanne pieszczoty, wszystko, za czym tęskniłam przez pełne znoju dwanaście miesięcy. Byłam tego spragniona. Byłam jak niedobitek z zatopionej łodzi, który upada a piach wybrzeża chłepce słodką wodę w pienistych źródełkach u korzeni palm. I oni przyjechali konno z Kawaihae, gdzie zeszli na ląd z królewskiego jachtu, wspaniała, tłumna kawalkada. Jechali parami, w girlandach kwiatów, młodzi, szczęśliwi, weseli, na koniach z ranczy Parkerów. Było ich trzydzieścioro, a z nimi setka kowbojów z ranczy i tyleż samo ich własnych sług — królewski dwór w objeździe. Mówię naturalnie o objeździe księżniczki Lihue, rozpalonej gorączką umierającej, o czym wszyscyśmy wiedzieli, na straszne suchoty. Ale towarzyszyli księżniczce jej siostrzeńcy, książę Lilolilo, witany wszędzie jako przyszły władca, i młodsi jego bracia, Kahekili i Kamalau. Była tam także Ella Higginsworth, która utrzymywała — i słusznie — że w żyłach jej płynie krew po przodkach Kauai tak znakomita, jaką nie może się poszczycić panująca rodzina. Była Dora Niles i Emily Lowcroft… ach, po cóż wyliczać je wszystkie! Z Ellą Higginsworth dzieliłam pokój w Królewskiej Szkole Głównej. Orszak odpoczywał u nas przez godzinę. Nie częstowaliśmy ich luau, bo luau czekało u Parkerów; podawaliśmy tylko piwo i mocniejsze napoje dla mężczyzn, dla kobiet lemoniadę, pomarańcze i orzeźwiające arbuzy. Obejmowałyśmy się i ściskały z Ellą i z księżniczką, która mnie pamiętała, i z innymi dziewczętami i kobietami. Ella przemówiła za mną do księżniczki i księżniczka sama mnie zaprosiła na objazd. Miałam przyłączyć się do nich w Mana, skąd wyruszali za dwa dni. Uderzyło mi to wszystko do głowy, byłam jak szalona — ja, po roku niewoli w szarej Nahala. Wciąż jeszcze miałam dziewiętnaście lat i właśnie za tydzień kończyłam dwadzieścia. Nie przeczuwałam tego, co miało nastąpić. Tak byłam zajęta kobietami, że nie zwróciłam uwagi na Lilolilo. Widziałam go tylko z daleka, wysoki i krzepki górował postacią nad innymi mężczyznami. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłam w książęcym objeździe. Widywałam świtę, gdy podejmowano ją w Kilohana i Mana, ale byłam za młoda na objazd, a potem przyszła szkoła i małżeństwo. Wiedziałam, co mnie czeka — dwa tygodnie w raju i pustka przez następne dwanaście miesięcy w Nahala. Poprosiłam stryja Johna, żeby mi pożyczył wierzchowca, to jest naturalnie trzy wierzchowce, bo musiałam zabrać ze sobą kowboja do posług i luzaka. Nie było wtedy dróg ani samochodów. Ach, Marto, ten mój wierzchowiec! Nazywał się Hilo. Nie pamiętasz go. Byłaś wtedy w szkole, a zanim wróciłaś w następnym roku, Hilo skręcił kark i zabił jeźdźca podczas łowienia dzikich stad. Słyszałaś na pewno… taki młody oficer amerykańskiej marynarki. — Porucznik Bowsfield — przytaknęła Marta. — Hilo! Byłam pierwszą kobietą, która go dosiadła. Miał trzy lata, prawie cztery, dopiero niedawno ujeżdżony. Sierść miał tak czarną i tak wspaniale żywą, że zapalające się w niej błyski otaczały go niczym pancerz z roziskrzonego srebra. Był najroślejszym wierzchowcem na ranczy, potomkiem Królewskiego Pioruna i dzikiej klaczy, złapanym zaledwie przed kilku tygodniami. Nigdy nie widziałam tak pięknego konia. Miał krągły, mocno wiązany tułów wierzchowca stworzonego do górskich jazd, pierś szeroką, wypukłą, a do tego rasowy łeb i szyję smukłą, lecz mocną, i uszy wrażliwe — nie za małe, bo to by dowodziło krnąbrności, ani nie za duże, bo to wskazywałoby na muli upór. Nogi i kopyta też miał piękne, bez skazy — pewne i mocne, o pęcinie długiej i sprężystej, dzięki czemu był dla jeźdźca cudem wygody. — Pamiętam, jak książę Lilolilo mówił stryjowi Johnowi, że jesteś najlepiej jeżdżącą konno niewiastą na Hawajach — wtrąciła Marta. — Było to w dwa lata później, kiedy wróciłam już ze szkoły do domu, a ty wciąż mieszkałaś w Nahala. — Lilolilo tak powiedział! — wykrzyknęła Bella. Światło zabłysło nagle w jej podłużnych, brązowych oczach, gdy przerzuciła w myślach most ponad przestrzenią lat do kochanka nieżyjącego już bez mała pół wieku. Z delikatną skromnością, wrodzoną wszystkim kobietom hawajskim, pokryła spontaniczny wybuch uczucia panegirykiem na cześć Hilo. — Och, kiedy galopował ze mną pod górę lub w dół po trawiastych stokach, było to jak cudowny bieg z przeszkodami, bo w długich susach nie dotykał prawie trawy — skakał jak jeleń, jak foksterier, jak królik. I brykał, i tańczył, i hulał! Był wierzchowcem godnym generała, godnym Napoleona lub Kitchenera. A oczu nie miał wcale dzikich, tylko takie… takie łobuzerskie, inteligentne, jakby cieszył się z jakiego żartu i miał ochotę śmiać się albo go powtórzyć. Poprosiłam więc stryja Johna, żeby mi pożyczył Hilo. Stryj John spojrzał na mnie, jak wpatrywałam się w niego, a chociaż nic nie powiedział, czułam, że jego serce mówi „droga Bello”, i wiedziałam też, że gdy patrzy na mnie, przed oczyma staje mu obraz księżniczki Naomi. Stryj John przyrzekł dać mi Hilo. I tak się zaczęło. Ale stryj nalegał, żebym wpierw sama wypróbowała wierzchowca. Był trudny, wspaniały i trudny. Nie był jednak przewrotny, złośliwy. Wymykał mi się wciąż, ale ani razu nie dałam mu tego poznać. Nie bałam się go i to mi pomogło wyczuć jego nastrój, dzięki czemu odpędziłam od niego wszelką myśl, że ma nade mną przewagę. Zastanawiałam się często, czy stryj John przewidywał to, co miało nastąpić. Wiem, że gdy jechałam do Mana, aby połączyć się z orszakiem księżniczki, myśl taka nawet nie powstała mi w głowie. Ach, radosne były to dni! Pamiętasz, z jakim przepychem podejmowali gości starzy Parkerowie. Polowanie z włócznią na dziki, polowania ze strzelbą na stada dzikiego bydła, objeżdżanie i cechowanie koni. W pomieszczeniach dla służby tłok, kowboje zjechali się ze wszystkich stron. I przybyły dziewczęta z Waimea i z Waipio, z Konokaa i Paauilo — widzę je dotąd, jak siedzą w długich rzędach na szczycie murku otaczającego zagrodę do ujeżdżania koni i przygotowują leis dla kowbojów, swoich kochanków. I te noce, wonne noce, śpiew mele w powietrzu, tańczenie hula i pary miłosne przechadzające się pod drzewami wielkich ogrodów Mana… — I książę… — Bella umilkła. Przez długą chwilę jej wciąż piękne, drobne zęby wgryzały się głęboko w dolną wargę, a niewidzące oczy błądziły po dalekim szafirze horyzontu, podczas gdy starała się odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy napięcie minęło, przeniosła wzrok na siostrę. — Był księciem, Marto. Widziałaś go w Kilohana, gdy wróciłaś z seminarium. Mógł zachwycić oczy każdej kobiety… tak. I każdego mężczyzny. Miał lat dwadzieścia pięć, wiek świetnej, męskiej dojrzałości, a był wspaniały i królewski nie tylko ciałem, ale i duchem. Jakkolwiek szalonym rozrywkom się oddawał, jakkolwiek zuchwałym i dzikim zabawom, nie zapominał nigdy, że pochodzi z rodziny królewskiej i że wszyscy jego przodkowie byli władcami — aż do tego pierwszego i wysławianego w genealogiach, który przeprawił się na podwójnych czółnach na Tahiti i Raiate i z powrotem. Był pełen wdzięku, czarujący, dobry, uczynny, przyjacielski, ale także surowy, szorstki, groźny, kiedy zbyt go podrażniono. Trudno mi to wyrazić słowami. Był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu i księciem w każdym calu, z domieszką swawoli chłopięcej i z domieszką żelaza, która uczyniłaby go dobrym i silnym władcą Hawajów —gdyby zasiadł na tronie. Widzę go jeszcze takim, jakim ujrzałam go wtedy, tamtego pierwszego dnia, kiedy dotknęłam jego ręki i rozmawiałam z nim… zaledwie kilka nieśmiałych słów wypowiedzianych przez kobietę od roku poślubioną szaremu haole w szarej Nahala. Było to przed pół wiekiem — pamiętasz, Marto, że nasi młodzi mężczyźni nosili wtedy białe buty i spodnie, białe jedwabne koszule i oszałamiająco barwne hiszpańskie szarfy wiązane w pasie — i przez pół wieku ten jego obraz nie zbladł w mojej pamięci. Lilolilo stał pośrodku gromadki osób na trawniku, a ja szłam z Ellą Higginsworth, która miała mnie przedstawić. Właśnie w tym momencie księżniczka Lihue rzuciła Elli jakąś żartobliwą uwagę i Ella przystanęła, aby jej odpowiedzieć, mnie pozostawiwszy o krok wysuniętą naprzód. Jego wzrok zatrzymał się na mnie przypadkiem, gdy stałam tak samotna, zmieszana i onieśmielona. Och, jakże wyraźnie go widzę, z głową odrzuconą nieco do tyłu, w pozie wyniosłej, swobodnej, władczej, a tak jednocześnie beztroskiej i tak dla niego charakterystycznej. Nasze oczy spotkały się. Pochylił ku mnie głowę czy też raczej ją wyprostował. I nie wiem, co się wtedy stało. Czy to on mi rozkazał? Czy ja go posłuchałam? Nie wiem. Wiem tylko, że wyglądałam pięknie, z włosami przybranymi wonnym maile, odziana we wspaniałe holoku, które stryj John mi pożyczył z sanktuarium księżniczki Naomi; i wiem również, że zaczęłam iść ku niemu poprzez trawnik Mana i że on ruszył mnie naprzeciw. Szliśmy tak ku sobie poprzez trawnik, sami, jak gdybyśmy szli ku sobie przez karty księgi życia. Czy byłam bardzo piękna, siostro Marto, kiedy byłam młoda? Nie wiem. Nie wiem. Ale w tej chwili jedynej, kiedy wraz z nim zbliżała się do mnie i przenikała mi serce cała jego uroda, cała majestatyczna męskość, zbudziło się we mnie nagle poczucie własnego piękna… Jakże mam to wyrazić? Było to tak, jak gdyby w nim zrodzona doskonałość przeniesiona została we mnie i mnie udoskonaliła. Czy byłam piękna, bardzo piękna, siostro Marto, kiedy miałam dziewiętnaście lat, niespełna dwadzieścia? Marta, sześćdziesięcioczteroletnia Marta, spojrzała na Bellę, która miała lat sześćdziesiąt osiem, i szczerze przytaknęła. A w duchu wyraziła podziw dla tego, co w tej chwili widziała: szyja Belli, wciąż pełna i kształtna, dłuższa niż szyja przeciętnej Hawajki, istna kolumna majestatycznie podpierająca jej królewską głowę; twarz i wysokich kościach policzkowych, o szlachetnym czole; włosy gęste, wysoko upięte, połyskujące srebrną patyną lat, wciąż w lokach, kontrastujące ostro z czystą linią cienkich, czarnych brwi i głębokich, brązowych oczu. Wzrok Marty, w skromnym onieśmieleniu na widok tego, co ujrzała, przesunął się w dół, poprzez wspaniały zarys piersi i szlachetne, czyste linie ciała aż ku stopom obciągniętym w jedwab, obutym w pantofelki na wysokich obcasach — małym, kształtnym, o łuku niemal hiszpańskim i doskonale foremnym podbiciu. — Kiedy jest się młodym w czas jednej jedynej młodości! — zaśmiała się Bella. — Lilolilo był księciem. Nauczyłam się na pamięć jego rysów i wszystkich zmian, jakim podlegały… potem, podczas naszych bajkowych dni i nocy nad wodami rozśpiewanych jezior, nad oceanem szemrzącym sennie w pienistych zalewach i na górskich ścieżkach. Poznałam jego piękne, śmiałe oczy i czarne, proste brwi, poznałam nos, który ponad wszelką wątpliwość zdradzał rasę Kamehameha, i każdą najmniejszą, najdrobniejszą linię w pięknym zarysie jego warg. Nie ma ust piękniejszych nad usta Hawajczyka, Marto. Jego ciało… Był królem między atletami, od wijących się niesfornie włosów aż po kostki nóg mocnych jak zbrązowiała stal. Wczoraj nazwano przy mnie jednego z wnuków Wilderów „księciem Harvardu”. Litości! Czym by nazwali, czym by mogli nazwać mojego Lilolilo, gdyby stanął obok tego chłopca Wilderów i całej jego drużyny z Harvardu! Bella umilkła i oddychała głęboko, zaciskając jednocześnie piękne, małe dłonie spoczywające na rozłożystym, obciągniętym jedwabiem podołku. I gdy przeżywała tak od nowa dni spędzone ze swym księciem, przez skórę jej twarzy przebił się delikatny rumieniec i ciepłem rozświetlił oczy. — No więc… zgadłaś, Marto? — spytała Bella z zuchwałym wzruszeniem ramion, spoglądając siostrze prosto w oczy. — Wyruszyliśmy z rozbawionej Mana i rozpoczęliśmy radosny objazd —ścieżkami zastygłej lawy do Kiholo, gdzie pływaliśmy i łowili ryby, ucztowali i spali leżąc na gorącym piasku pod palmami. Dalej do Puuwaawaa; gdzie znowu polowanie na dziki z włóczniami i łowienie stad na lasso, i łowy na dzikie barany z górskich pastwisk. Potem jeszcze dalej przez ziemię Kona, dalej na mauka, do pałacu królewskiego w Kailua, dalej kąpiel w wodach Keauho, dalej nad zatoką Kealakekua, do Napoopoo, do Honaunau. I wszędzie ludzi wychodzący na drogę z rękami pełnymi darów — kwiaty i owoce, ryby i mięsiwo. Serca ich były przepełnione miłością i pieśnią, głowy pochylone w ukłonie należnym członkom królewskiego rodu, na ustach mieli okrzyki radosnego zdumienia lub śpiewne mele o dawnych i niezapomnianych dniach. Co byś na moim miejscu zrobiła, siostro Marto? Wiesz, jacy my jesteśmy, my… Hawajczycy. Wiesz, jacy byliśmy przed pół wiekiem. Lilolilo był zachwycający. Ja — niebaczna na wszystko. Lilolilo mógł sam zbudzić w każdej kobiecie zuchwalstwo. Ja byłam zuchwała podwójnie, bo szara, zimna Nahala pobudzała mnie do szaleństwa. Wiedziałam. Nie łudziłam się ani przez chwilę. Nie miałam nadziei. W tamtych czasach o rozwodzie nikomu się nawet nie śniło. Żona George’a Castnera nie mogła zostać królową Hawai , nawet gdyby tak prędko nie wybuchły zapowiedziane przez stryja Roberta rewolucje i gdyby Lilolilo został królem. Ale ja nie myślałam o tronie. Jedyne królestwo, jakiego mogłam pragnąć, to życie u boku Lilolilo jako jego żona i towarzyszka. Nie zrobiłam tego błędu. Nie sięgałam po rzecz niemożliwą i nie snułam złudnych marzeń. Samo powietrze wokół nas było przepojone miłością. A Lilolilo był najprawdziwszym kochankiem. Przyozdabiał mnie wciąż nowymi lei, jego gońcy przynosili dla mnie lei z dalekich ogrodów różanych Mana… pewnie je pamiętasz… pięćdziesiąt mil po ścieżkach zastygłej lawy i przez pastwiska, ale w swych posłaniach z kory bananowej tak były świeże i lśniące od rosy, jak w chwili zrywania. Miały jard długości, a ich maleńkie różowe pączki wyglądały niczym nawleczone na nić neapolitańskie korale. Podczas luau, podczas nigdy nie kończących się luau kazał mi siadać na swoim kobiercu Makaloa, na książęcym kobiercu, który był tabu dla wszystkich innych śmiertelników, chyba że sam Lilolilo sobie tego życzył lub raczył zezwolić, aby ktoś na nim usiadł. I zanurzałam palce w jego własnej pa wai holoi (miseczce do płukania palców), gdzie w ciepłej wodzie pływały płatki wonnych kwiatów. I niebaczna na to, że wszyscy widzą tę bezgraniczną łaskawość, sięgałam do jego pa paakai po szczypty czerwonej soli, po limu, po tarte orzechy kukui i pieprz chili i do jego ipu kai (miseczka na sos rybny) z drzewa kou, z której sam wielki Kamehameha jadał podczas wielu podobnych objazdów. I to samo było ze wszystkimi najrzadszymi przysmakami, przeznaczonymi tylko dla niego i księżniczki — z nelu i ake, z palu i alaala. Jego kahili wachlowały mi ciało, jego służba była moją służbą i on był mój. A ja od stóp szczęśliwa aż po włosy przybrane kwiatami byłam kobietą kochaną. Ponownie drobne zęby Belli przygryzły dolną wargę, ponownie spojrzała pustym wzrokiem ku morzu — i ponownie zdołała zapanować nad sobą i swymi wspomnieniami. — Jechaliśmy dalej i dalej, przez Kona, przez Kau, z Hoopuloa i Kapua do Honuapo i Punaluu — całe życie zamknięte w dwóch krótkich tygodniach. Kwiat kwitnie tylko raz. To był mój czas kwitnienia. Lilolilo u mego boku, ja na wspaniałym Hilo — królowa nie Hawai, lecz Lilolilo i miłości. Mówił, że jestem kruchą bańką piękna i barwy na czarnym grzbiecie lewiatana, że jestem delikatną kroplą rosy na dymiącym grzbiecie strumienia lawy, tęczą mknącą na chmurach burzowych… Bella ponownie umilkła. — Nie będę ci powtarzała, co mi jeszcze mówił — rzekła z powagą. — Powiem tylko, że to, co mówił, było samym płomieniem miłości i samą istotą piękna, i że układał dla mnie hula o naszych nocach pod rozgwieżdżonym niebem i śpiewał je w obecności wszystkich, gdy podczas uczt leżeliśmy na matach, ja na jego kobiercu Makaloa… I dalej jechaliśmy do Kilauea.. sen tak prędko dobiegł końca. Wrzuciliśmy naturalnie do krateru bulgocącej lawy naszą ofiarę dla Pele, bogini ognia — lei z kwiatów maile, ryby, twarde poi owinięte w wilgotne liście ti. I znowu dalej przez starodawną Puna, ucztowaliśmy, śpiewali, tańczyli w Kohoualea, w Kamaili i Opihikao, pływaliśmy w słodkich jeziorach Kalapana. I w końcu dotarliśmy do Hilo nad brzegiem oceanu. Tu nadszedł koniec. Nigdyśmy o tym nie mówili. Był to koniec uznany przez nas oboje bez słów. Jacht czekał już. Spóźniliśmy się o wiele dni. Honolulu wzywało do powrotu, wieść głosiła, że król jest coraz bardziej pupule (pomieszany), że misjonarze katoliccy i protestanccy knują spiski, że zapowiadają się kłopoty z Francją. I podobnie jak przed dwoma tygodniami wylądowali w Kawaihae roześmiani, rozśpiewani i przystrojeni kwiatami, tak też wyjeżdżali. Wesołe było to rozstanie, towarzyszyły mu śmiech i igraszki, tysiące ostatnich poleceń, upomnień i żartów. Kotwicę podniesiono przy wtórze pieśni książęcych śpiewaków zebranych na górnym pokładzie, a wtedy my, w dużych czółnach i welbotach, ujrzeliśmy, jak pierwszy podmuch wiatru wydyma żagle i jak powiększa się przestrzeń między nami. Podczas tego podniecenia i zamieszania Lilolilo, który musiał żegnać się z wielu i z wielu wymieniać żartobliwe słowa, stanął przy burcie, pochylił się i spojrzał mi prosto w twarz. Na głowie miał moje lei z kwiatów ilima, przeze mnie uplecione i przeze mnie włożone. I nagle ci na jachcie zaczęli rzucać do łodzi lei, każde swojemu wybrańcowi czy wybrance. Nie oczekiwałam niczego, nie miałam nadziei. A choć łudziłam się cząstką gorąco pragnącego serca, wiedziałam jednak, że moja wesoła i dumna twarz nie zdradza nic. Lilolilo uczynił to, co musiał uczynić. Od początku wiedziałam, że tak postąpi. Patrząc mi wciąż szczerze i uczciwie w oczy, zdjął z głowy moje piękne lei z kwiatów ilima i rozerwał je na dwoje. Widziałam, że jego wargi poruszają się i bezdźwięcznie wypowiadają jedno jedyne słowo: „pau”. Koniec. Spoglądając wciąż na mnie rozerwał lei jeszcze raz na pół i rzucił drobne ułamki nie mnie, tylko w morze, w powiększającą się między nami przestrzeń. Pau. Był to koniec… Bella długo błądziła pustym wzrokiem po linii horyzontu. Marta nie śmiała na głos wyrazić współczucia, które łzami napełniło jej oczy. — Tego jeszcze dnia ruszyłam w drogę powrotną. Jechałam starą, trudną ścieżką wzdłuż wybrzeża Hamakua — podjęła Bella głosem początkowo osobliwie suchym i szorstkim. — Pierwszy dzień nie był bardzo ciężki. Opanowała mnie drętwota. Tak byłam przepełniona cudownością tego, o czym miałam zapomnieć, iż nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że muszę o tym zapomnieć. Noc spędziłam w Laupahoehoe. Wiesz, przypuszczałam, że nie zmrużę oka. A tymczasem zmęczona konną jazdą, wciąż odrętwiała, spałam całą noc jak nieżywa. Ach, ale ten dzień następny w podmuchach wichury i ulewnym deszczu! Wiatr dął, deszcz zacinał. Ścieżka była nie do przebycia. Konie co chwila się potykały. Początkowo kowboj, którego stryj John pożyczył mi razem z końmi, sprzeciwiał się i protestował, potem zrezygnowany jechał za mną potrząsając bezustannie głową i mamrocząc pod nosem, że jestem pupule. Luzaka zostawiliśmy w Kukuihaele. Ścieżkę Błotną przebyliśmy wpław jak rzekę błota. W Waimea kowboj musiał zmienić konia. Ale mój Hilo trzymał się dzielnie. Od świtu do północy siedziałam w siodle, aż wreszcie w Kilohana stryj John zdjął mnie z konia, wniósł do domu, obudził kobiety, kazał im rozebrać mnie i wymasować, poił mnie grzanym winem palmowym, które sprowadziło sen i zapomnienie. Wiem, że musiałam mówić przez sen, bredzić. Stryj John zapewne wszystkiego się domyślił. Ale nigdy nie powiedział o tym nikomu ani słowa, nawet mnie. Jakiekolwiek miał domysły, zamknął je w uświęconym pokoju księżniczki Naomi. Pozostały mi niejasne strzępy wspomnień tamtego dnia — rozpaczliwy, oszalały bunt przeciwko losowi… włosy rozpuszczone, rozwiane na wietrze, ociekające wodą… nieprzerwane strumienie łez mieszające się ze strumieniami ulewy… namiętne wybuchy żalu do świata złego i przewrotnego… bicie rękami w łęk siodła… szorstkie słowa rzucane kowbojowi. Pamiętam, jak kłułam ostrogami boki biednego, wspaniałego Hilo. Prosto z serca wydzierała mi się modlitwa, aby rozwścieczony koń stanął dęba i zwalił się na mnie, i zmiażdżył moje ciało, na zawsze je oszpecił albo zrzucił mnie z siodła poza ścieżkę, skąd stoczyłabym się w dół palis (przepaści). Wtedy przy moim imieniu zostałoby wypisane pau tak nieodwołalne, jak nieodwołalne było pau na wargach Lilolilo, gdy darł lei z kwiatów ilima. I wrzucał je do morza… George, mój mąż przebywał w Honolulu dłużej, niż zamierzał. Kiedy wrócił do Nahale, czekałam już na niego. Objął mnie z namaszczeniem, pocałował przelotnie W usta, z powagą obejrzał mój język, postawił diagnozę i posłał do łóżka z gorącymi fajerkami i porcją oleju rycynowego. Weszłam z powrotem w szare życie Nahala, jakbym weszła w mechanizm zegara i stała się jednym z jego kółek czy zębów, obracających się z nieuchronną, bezlitosną regularnością. George wstawał z łóżka co dzień o czwartej trzydzieści, a o piątej siedział już na koniu. I piliśmy wciąż tę ohydną tanią kawę, jedliśmy tę wieczną owsiankę i na zmianę świeżą wołowinę i suszoną, świeżą wołowinę i suszoną. Gotowałam, piekłam, szorowałam. Kręciłam kółko zwariowanej maszyny do szycia i robiłam sobie tanie holoku. Co wieczór, przez bezkresną wieczność dwóch jeszcze lat, siadywałam naprzeciw niego po drugiej stronie stołu i do godziny ósmej cerowałam tanie skarpetki i tandetną bieliznę, podczas gdy on czytał pisma sprzed roku, bo był zbyt skąpy, żeby je zaprenumerować. A potem przychodziła pora spania — naftę trzeba przecież oszczędzać. — I George nakręcał zegarek, zapisywał stan pogody w dzienniku, zdejmował buty, wpierw prawy, potem lewy, i ustawiał jeden obok drugiego w nogach łóżka, po swojej stronie. Ale teraz George nie stawał mi się coraz bliższy, jak wtedy, zanim księżniczka Lihue zaprosiła mnie na objazd i zanim stryj John pożyczył mi konia. Bo widzisz, Marto, tamto by się nie zdarzyło, gdyby stryj John mi odmówił. Ale poznałam miłość i poznałam Lilolilo. Jakie wic widoki mógł mieć. Teraz George na zdobycie mojej miłości i mojego szacunku? Przez następne dwa lata w Nahala byłam umarłą kobietą, która w jakiś sposób poruszała się i mówiła, piekła, szorowała, cerowała skarpetki i oszczędzała nafty… Doktorzy powiedzieli, że zaziębił się przez tę tandetną bieliznę, kiedy podczas nawałnic zimowych wyprawiał się wciąż do górskich źródeł Nahala. A jak umarł, nie odczułam smutku. Mój smutek trwał już nazbyt długo. Nie odczułam także radości. Radość moja umarła nad brzegiem oceanu, kiedy Lilolilo rzucił do morza lei z kwiatów ilima. Lilolilo umarł w miesiąc po George’u. Nie widziałam go już nigdy, odkąd rozstaliśmy się w Hilo. Och, niejednego miałam potem wielbiciela. Ale byłam jak stryj John. Kochać mogłam tylko raz. Stryj John miał w Kilohana miejsce poświęcone swojej Naomi, ja przez pięćdziesiąt lat miałam w sercu miejsce poświęcone memu Lilolilo. Jesteś, siostro Marto, pierwszą osobą, której pozwoliłam wejść do tego miejsca… Samochód objechał półkole podjazdu i stanął. Wysiadł z niego mąż Marty i zaczął iść ku nim przez trawnik. Roscoe Scandwell —prosty jak trzcina, smukły, siwowłosy, o pełnej wdzięku żołnierskiej postawie — należał do „Wielkiej Piątki”, która dzięki powiązaniom interesów rozstrzygała o losach Hawai. Chociaż pochodził z Nowej Anglii i był czystej krwi białym, pocałował Bellę — z całego serca, objąwszy ją ramionami po hawajsku. Jego bystry wzrok powiedział mu, że miały tu miejsce kobiece zwierzenia; ale mimo śladów głęboko przeżywanych wzruszeń Roscoe dostrzegł, że opromieniony dojrzałą mądrością zapanował między kobietami łagodny, cichy spokój. — Elisie przyjeżdża z maleństwami. Dostałem od nich depeszę wysłaną ze statku — oznajmił pocałowawszy żonę na przywitanie. — Zatrzymają się u nas kilka dni i pojadą potem dalej do Maui. — Zamierzałam umieścić cię w pokoju różowym — planowała na głos Marta Scandwell. — Ale myślę, że lepiej będzie umieścić tam Elsie z dziećmi i niańkami, więc ty dostaniesz pokój królowej Emmy. — Mieszkałam tam ostatnim razem i przyznaję, że go wolę — powiedziała Bella. Roscoe Scandwell wiedział wszystko o hawajskiej miłości i hawajskim sposobie okazywania miłości. Wysoki, smukły, wytworny między dwiema postaciami kobiet o szlachetnych proporcjach, opasał ramionami ich pełne kibicie i poprowadził je do domu. Przełożyła Krystyna Tarnowska DOM MAPUHIEGO The House of Mapuhi Mimo ociężałości swojej sylwetki „Aorai” manewrowała bez trudu na lekkim wietrze i kapitan podprowadził ją blisko do atolu, zanim zatrzymał statek tuż przed wirami przybrzeżnej kipieli. Atol Hikueru spoczywał płasko na morzu. Był to krąg miałkiego piasku koralowego, który miał sto jardów szerokości, dwadzieścia mil w obwodzie, a wynurzał się nad powierzchnię o trzy do pięciu stóp. Na dnie olbrzymiej szklistej laguny znajdowało się wiele muszli perłowych i z pokładu szkunera można było dojrzeć, poprzez wąski pierścień atolu, zajętych swą pracą nurków. Jednakże laguna nie miała wejścia odpowiedniego choćby dla handlowego szkunera. Przez kręty i płytki kanał mogły się przy pomyślnej bryzie przedostać kutry, natomiast szkunery stawały na zewnątrz i wysyłały tylko pomniejsze łodzie. ,,Aorai” spuściła zgrabnie szalupę, do której wskoczyło pół tuzina śniadych marynarzy odzianych tylko w szkarłatne przepaski biodrowe. Chwycili za wiosła. Na rufie łodzi, opodal rudla, stał młody człowiek w białym tropikalnym ubraniu znamionującym Europejczyka. Ale nie był stuprocentowym Europejczykiem. Złociste dziedzictwo Polinezji objawiało się w słonecznej pozłocie jego jasnej skóry, rzucało złote blaski i lśnienia poprzez migotliwy błękit oczu. Był to Raoul, Aleksander Raoul, najmłodszy syn Marie Raoul, bogatej pół– Kreolki, właścicielki sześciu handlowych szkunerów podobnych do „Aorai”. Szalupa przecięła wir kłębiący się tuż u wejścia i prując zbełtane piany przypływu, torowała sobie drogę do zwierciadlanego zacisza laguny. Młody Raoul wyskoczył na biały piasek i uściskał dłoń rosłego krajowca. Ów miał wspaniały tors i ramiona, lecz kikut prawej ręki, z wystającą na kilka cali zbielałą już kością, świadczył o spotkaniu z rekinem, które położyło kres karierze nurka i uczyniło zeń pochlebcę i intryganta ubiegającego się o drobne łaski. — Słyszałeś, Alek? — brzmiały jego pierwsze słowa. — Mapuhi znalazł perłę — ale jaką perłę! Nigdy nie wyłowiono podobnej na Hikueru ani na wszystkich Paumotach, ani na całym świecie. Odkup ją od niego. Ma ją jeszcze. I pamiętaj, że ja pierwszy powiedziałem ci o tym. Mapuhi jest głupi i możesz ją dostać tanio. Masz trochę tytoniu? Raoul skierował swe kroki prosto przez plażę, w stronę chaty stojącej pod drzewem pandanowym. Był konwojentem na szkunerze swojej matki i miał za zadanie przetrząsnąć całe Paumoty w poszukiwaniu zasobów kopry*, muszli i pereł, w które obfitowały. Był jeszcze młodym konwojentem; dopiero po raz drugi wyruszył w tym charakterze i gryzł się potajemnie swym brakiem doświadczenia w ocenianiu pereł. Kiedy jednakże Mapuhi pokazał mu perłę, Raoulowi udało się opanować pierwsze wrażenie i zachować na twarzy niedbały, kupiecki wyraz. Albowiem na widok perły doświadczył wstrząsu. Była wielka jak gołębie jajo, doskonale kulista, a w jej białości opalizowały promiennie wszystkie dookolne barwy. Ta perła była żywa. Nigdy nie widział nic podobnego. Kiedy Mapuhi opuścił mu ją na dłoń, Raoula zdumiał jej ciężar. Świadczył on że perła jest dobra. Obejrzał ją starannie przez kieszonkową lupę. Była bez jednej plamki czy skazy. Jej czystość jakby się roztapiała w powietrzu, perła, rzekłbyś, ulatywała mu z dłoni. W cieniu wydawała się miękko świetlista, błyszczała niby łagodny księżyc. Była tak przezroczyście biała, że kiedy ją wpuścił do szklanki z wodą, odnalazł ją nie bez trudu. Tak prosto i szybko osunęła się na dno, iż wiedział, że jej waga jest wyśmienita. — No, a co chcesz za nią? — spytał z udaną obojętnością. — Chcę… — zaczął Mapuhi, a za nim, tuż przy jego ciemnym obliczu, smagłe twarze dwóch kobiet i dziewczyny przytakiwały jego żądaniom. Wszystkie pochylone były do przodu, ożywiało je hamowane podniecenie, oczy ich chciwie błyszczały. — Chcę dom — mówił Mapuhi. — Musi mieć dach z blachy cynkowej i ośmiokątny zegar z wagami. Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła. W środku musi mieć duży pokój, a w nim okrągły stół i ośmiokątny zegar na ścianie. Muszą tam być cztery sypialnie, po dwie z każdej strony dużego pokoju, a w każdej sypialni musi być łóżko żelazne, dwa krzesła i umywalnia. A na tyłach musi być kuchnia, dobra kuchnia, z garnkami i patelniami, i piecem. A ty musisz zbudować ten dom na mojej wyspie, która jest Fakarava. — I to wszystko? — zapytał z niedowierzaniem Raoul. — Musi być maszyna do szycia — ozwała się Tefara, żona Mapuhiego. — Nie zapominaj o ośmiokątnym zegarze z wagami — dorzuciła Nauri, jego matka. — Tak, to wszystko — rzekł Mapuhi. Młody Raoul roześmiał się. Śmiał się długo, serdecznie. Lecz śmiejąc się rozwiązywał skrycie pamięciowe zadanie arytmetyczne. Nigdy w życiu nie budował domu i jego pojęcia o budownictwie były mgliste. Śmiejąc się obliczał koszt podróży na Tahiti po materiały, koszt samych materiałów, drogi powrotnej na Fakaravę, wyładunku i wreszcie budowy domu. Wyniosłoby to jakieś cztery tysiące francuskich talarów, z pewną marżą na wszelki wypadek; cztery tysiące francuskich talarów równały się dwudziestu tysiącom franków. To było niemożliwe. Gdzież mógł się dowiedzieć, jaka jest wartość podobnej perły? Dwadzieścia tysięcy franków to była masa pieniędzy — i na dobitkę pieniędzy jego matki. — Mapuhi — powiedział — jesteś wielkim głupcem. Oznacz cenę w pieniądzach. Ale Mapuhi potrząsnął głową, a trzy głowy powtórzyły za nim ten ruch. — Ja chcę mieć dom — powiedział. — Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła… — Tak, tak — przerwał mu Raoul. — Już słyszałem o tym twoim domu, ale nic z tego. Dam ci tysiąc talarów chilijskich. Cztery głowy dały społem milczący znak przeczenia. — I sto talarów chilijskich w towarach. — Ja chcę dom… — zaczął Mapuhi. — Na co ci dom? — zapytał Raoul. — Pierwszy huragan zmiecie go precz. Powinieneś o tym pamiętać. Kapitan Raffy mówi, że właśnie zanosi się na huragan. — Nie na Fakaravie — odrzekł Mapuhi. — Tam ląd jest o wiele wyższy. Na tej wyspie, owszem. Każdy huragan może zmieść Hikueru. Ale ja będę miał dom na Fakaravie. Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła… I Raoul znowu słuchał opowieści o domu. Strawił kilka godzin na próbach wybicia Mapuhiemu z głowy tej obsesji, jednakże matka i żona oraz córka, Ngakura, umacniały Mapuhiego w owym postanowieniu. Raoul, słuchając po raz dwudziesty szczegółowego opisu upragnionego domu, spostrzegł poprzez otwarte drzwi, że na plaży wylądowała druga szalupa z jego szkunera. Majtkowie nie wypuszczali z rąk wioseł, co wskazywało, że spieszno im wracać. Pierwszy oficer „Aorai” wyskoczył na brzeg, zamienił parę słów z jednorękim tubylcem i szybkim krokiem poszedł ku Raoulowi. Dzień nagle poszarzał, kiedy szkwał zasnuł tarczę słońca. Poprzez lagunę Raoul mógł dostrzec zbliżającą się po wodzie złowróżbną pręgę wiatru. — Kapitan Raffy powiada, żebyś pan stąd zwiewał czym prędzej — rzekł na powitanie oficer. — Jeżeli są tu jakieś muszle, może uda nam się zabrać je później; takie jest jego zdanie. Barometr spadł do dwudziestu dziewięciu siedemdziesiąt. Podmuch wiatru uderzył w rosnące przy chacie drzewo pandanowe i przedarł się przez sąsiednie palmy, strącając kilka dojrzałych orzechów kokosowych, które z głuchym dudnieniem spadły na ziemię. A potem z oddali nadleciał deszcz, zbliżając się wraz z szumem wiei, od której zakurzyły się pofałdowane w skiby wody laguny. Gdy rozległ się ostry grzechot pierwszych kropel o liście, Raoul zerwał się na równe nogi. — Tysiąc talarów chilijskich na stół, Mapuhi! — powiedział. — I dwieście w towarach. — Ja chcę dom… — zaczął tamten. — Mapuhi! — wrzasnął Raoul starając się przekrzyczeć wichurę. — Jesteś głupcem! Wypadł z chaty i razem z oficerem począł brnąć przez plażę w stronę łodzi. Nie mogli jej dojrzeć. Podzwrotnikowa ulewa przesłoniła wszystko dokoła; widzieli tylko piasek pod stopami i rozeźlone, małe fale laguny, które kąsały i rwały brzeg. Z owego potoku wynurzyła się jakaś postać. Był to Huru–Huru, jednoręki krajowiec. — Dostałeś perłę?! — krzyknął Raoulowi w ucho. — Mapuhi to dureń! — odkrzyknął mu Raoul i w następnej chwili zniknęli sobie z oczu pośród strumieni wody. W pół godziny później Huru–Huru, wypatrując z nadmorskiej strony atolu, zauważył, że obie łodzie już wciągnięto i „Aorai” obraca dziób w stronę pełnego morza. Opodal inny szkuner, dopiero co przyniesiony z oceanu na skrzydłach szkwału, zatrzymał się właśnie i spuszczał łódź na wodę. Znał ten statek. Była to „Orohena”, własność Torikiego, kupca— mieszańca, który sam sobie był konwojentem, a teraz zapewne znajdował się na rufie szalupy. Huru–Huru zachichotał. Wiedział, że Mapuhi jest winien Torikiemu za towary dostarczone zeszłego roku. Szkwał przeleciał. Rozgorzało palące słońce, a laguna znów wygładziła się niczym zwierciadło. Jednakże powietrze było kleiste jak szlam, a jego brzemię ciążyło płucom i utrudniało oddychanie. — Słyszałeś nowiny, Toriki? — zapytał Huru–Huru. — Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie wyłowiono takiej perły na Hikueru ani gdziekolwiek indziej na Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi to głupiec. Poza tym jest ci winien pieniądze. Pamiętaj, że ja pierwszy ci powiedziałem. Masz trochę tytoniu? I Toriki poszedł do Mapuhiego, do jego chaty z sitowia. Był to mężczyzna o władczym wejrzeniu, przy tym dość głupi. Obrzucił niedbałym spojrzeniem przecudną perłę — patrzał tylko przez chwilę — i równie niedbale wpuścił ją do kieszeni. — Masz szczęście — rzekł. — To ładna perła. Otworzę ci kredyt u siebie. — Ja chcę dom — zaczął stropiony Mapuhi. — Musi być długi na sześć sążni… — Gadaj do swojej babci! — uciął kupiec. — Chcesz spłacić długi: ot, czego chcesz. Byłeś mi dłużny tysiąc dwieście chilijskich talarów. W porządku: niceś mi już nie winien. Jesteśmy kwita. Poza tym skredytuję ci dwieście chilijskich. Jeżeli po powrocie na Tahiti uda mi się dobrze sprzedać tę perłę, dam ci kredyt jeszcze na sto — razem na trzysta. Ale pamiętaj: tylko wtedy, gdy ją dobrze sprzedam. Bo mogę na niej stracić. Mapuhi, zatroskany, skrzyżował ręce i siedział ze spuszczoną głową. Zrabowano mu jego perłę. Zamiast domu spłacił dług. Nie miał się czym pochwalić. — Jesteś głupi — powiedziała Tefara. — Jesteś głupi — powtórzyła Nauri, jego matka. — Po co mu dałeś perłę do ręki? — A co miałem zrobić? — bronił się Mapuhi. — Byłem mu winien pieniądze. Wiedział, że mam perłę. Same słyszałyście, jak prosił, żebym mu ją pokazał. Ja mu nie mówiłem. Wiedział. Ktoś inny dał mu znać. A ja mu byłem winien pieniądze. — Mapuhi jest głupi — powtórzyła z kolei Ngakura. Miała dwanaście lat i niewiele jeszcze rozumiała. Mapuhi pofolgował sobie dając jej w ucho kuksańca, od którego aż się zatoczyła. Tefara i Nauri wybuchnęły płaczem, a potem jęły znów zasypywać go wymówkami, jak to mają w zwyczaju kobiety. Huru–Huru, czatując na plaży, ujrzał trzeci szkuner, który zatrzymał się u wejścia na lagunę, i spuścił łódź. Był to ,,Hira”, słusznie tak zwany, albowiem należał do niemieckiego Żyda nazwiskiem Levy, największego handlarza pereł, Hira zaś był to tahitiański bóg rybaków i złodziei. — Słyszałeś już nowiny? — zapytał Huru–Huru, gdy Levy, otyły mężczyzna o ciężkich, asymetrycznych rysach wysiadł na plaży. — Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie było takiej perły na Hikueru ani na całych Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi jest głupi. Sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich; podsłuchiwałem pod drzwiami, więc wiem. Toriki też jest głupi. Możesz ją tanio od niego odkupić. Pamiętaj, że to ja ci pierwszy powiedziałem. Masz trochę tytoniu? — Gdzie jest Toriki? — Pije absynt w domu kapitana Lyncha. Siedzi tam od godziny. I oto kiedy Levy z Torikim popijali absynt spierając się o perłę, Huru–Huru podsłuchał, że zgodzono się na zdumiewającą cenę dwudziestu pięciu tysięcy franków. W tym właśnie czasie zarówno „Orohena”, jak ,,Hira” podpłynęły tuż do brzegu i poczęły raz po raz dawać ognia oraz sygnalizować jak opętane. Trzej mężczyźni wybiegli na dwór w sam czas, by ujrzeć, jak szkunery robią pośpiesznie zwrot i odpływają od lądu, spuszczając grot—żagle i kliwry*, w ucieczce przed zajadłym szkwałem, który gnał oba statki daleko po zbielałych wodach. Wreszcie przesłonił je deszcz. — Wrócę, jak to się skończy — rzekł Toriki. — Lepiej się stąd wynosić. — Pewnie barometr znowu spadł — powiedział kapitan Lynch. Był to siwobrody kapitan okrętu, nazbyt już stary do służby, który doszedł do wniosku, że jedynym sposobem ułożenia sobie jako tako stosunków z własną astmą jest zamieszkanie na Hikueru. Wszedł do domu, by spojrzeć na barometr. — Boże drogi! — usłyszeli jego okrzyk i rzucili się do wnętrza, gdzie razem z nim wpatrzyli się w tarczę barometru, który wskazywał dwadzieścia dziewięć dwadzieścia. Znów wyszli, tym razem po to, by z niepokojem rozejrzeć się po niebie i morzu. Szkwał przeleciał, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Można było dojrzeć oba szkunery, do których dołączył się trzeci, wracające pod wszystkimi żaglami. Zmiana kierunku wiatru skłoniła je do poluźnienia halsów*, ale w pięć minut później, od nagłego podmuchu z przeciwnej strony, żagle wszystkich trzech statków przylgnęły do masztów, a mężczyźni zebrani na brzegu dostrzegli, jak liny bo—mów rozluźniają się i opadają. Huk fal walących o brzeg był donośny, głuchy i złowrogi; rozpoczynała się potężna chwiejba. W oczach trzech mężczyzn rozdarła niebo straszliwa błyskawica rozświetlając ponury dzień; grzmot potoczył się dziko dokoła. Toriki i Levy ruszyli w skok do szalup, przy czym ten drugi podkłusowywał niczym wystraszony hipopotam. Kiedy obie ich łodzie wyrwały się z przesmyku, minęły wpływającą szalupę z „Aorai”. Na rufie, zachęcając wioślarzy do wysiłku, siedział Raoul. Nie mógł się uwolnić od myśli o perle i zawracał, aby wyrazić zgodę na postawione przez Mapuhiego warunki. Wylądował na plaży pośród gromowej nawałnicy, która była tak nieprzenikniona, że zderzył się z Huru–Huru, zanim go zdążył zobaczyć. — Za późno! — wrzasnął Huru–Huru. — Mapuhi sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich, a Toriki odprzedał Levy’emu za dwadzieścia pięć tysięcy franków. A Levy sprzeda ją we Francji za sto tysięcy. Masz trochę tytoniu? Raoul poczuł ulgę. Skończyły się zmartwienia z perłą. Nie musiał już się trapić, jakkolwiek jej nie dostał. Tyle że nie wierzył temu Huru–Huru. Mapuhi mógł sprzedać perłę za tysiąc czterysta chilijskich, ale żeby Levy, który znał się na perłach, zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy franków, tego już było za wiele. Raoul postanowił wypytać o to kapitana Lyncha, lecz kiedy przybył do domu sędziego marynarza, zastał go zapatrzonego w barometr szeroko rozwartymi oczyma. — Ile on pokazuje? — zapytał niespokojnie kapitan Lynch. Przetarł okulary i znowu wpatrzył się w przyrząd. — Dwadzieścia dziewięć i dziesięć — odczytał Raoul. — Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby opadł tak nisko. — No pewnie! — żachnął się kapitan. — Pięćdziesiąt lat spędziłem na morzach, pływając od małego, a też nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Słuchaj pan! Przez chwilę stali bez ruchu, a fale huczały i potrząsały domem. Potem wyszli na dwór. Szkwał przeminął. O milę ujrzeli pozbawioną wiatru „Aorai”, którą wściekle miotały potężne bałwany toczące się dostojnym orszakiem z północo–wschodu i wściekle chlaszczące o koralowy brzeg. Marynarz z załogi szalupy wskazał na ujście przesmyku i pokiwał głową. Raoul spojrzał w tę stronę i ujrzał biały mąt pian i bryzgów. — Zdaje się, że dziś przenocuję u pana, kapitanie — rzekł, po czym obrócił się do marynarza i nakazał mu wciągnąć szalupę na brzeg oraz poszukać schronienia dla siebie i towarzyszy. — Równe dwadzieścia dziewięć — oznajmił kapitan Lynch wracając od barometru z krzesłem w ręku. Usiadł i zapatrzył się na wspaniałe widowisko rozgrywające się na morzu. Słońce wyszło zza chmur wzmagając jeszcze duszność; w powietrzu wciąż panował martwy spokój. Fale nadal piętrzyły się coraz bardziej. — W głowę zachodzę, skąd biorą się takie fale! — mruknął z rozdrażnieniem Raoul. — Nie ma wiatru, a mimo to, spójrz pan tylko… o, patrz na tę, co idzie! Olbrzymia fala, długa na całe mile, niosąca dziesiątki tysięcy ton wody, runęła na wątły atol i targnęła nim jak trzęsienie ziemi. Kapitan Lynch drgnął. — Boże! — wykrzyknął, uniósł się z krzesła i opadł na powrót. — Ależ nie ma wiatru! — upierał się Raoul. — Rozumiałbym to, gdyby jednocześnie wiał wiatr. — Niebawem będziesz pan miał i wiatr, możesz się o to nie martwić — brzmiała ponura odpowiedź. Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Pot występował im na ciało tysiącami drobniutkich kropelek, które zbiegały się tworząc pęcherzyki wilgoci, te zaś z kolei łączyły się w strumyczki i ściekały na ziemię. Z trudem chwytali powietrze, co było szczególnie uciążliwe dla starego mężczyzny. Jedna z fal wdarła się na plażę, przeszorowała między pniami palm kokosowych i cofnęła się niemal od stóp obu mężczyzn. — Grubo ponad najwyższy poziom wody — zauważył kapitan Lynch. — A mieszkam tutaj od lat jedenastu. — Spojrzał na zegarek. — Trzecia godzina. Obok nich przeciągnęli posępnie jakiś mężczyzna i kobieta, za którymi podążała bezładna ciżba dzieciaków i kundli. Zatrzymali się przed domem i po dłuższej chwili wahania usiedli na piasku. W kilka minut później przywlokła się z przeciwnej strony inna rodzina, której członkowie unosili ze sobą najróżnorodniejszy dobytek. Niebawem paręset osób wszelkiego wieku i płci zebrało się wokół siedziby kapitana. Ten zawołał jedną z przybyłych, kobietę z niemowlęciem przy piersi, i dowiedział się, że jej dom właśnie zmieciony został do laguny. Punkt ten był najwyższym wzniesieniem na przestrzeni wielu mil, natomiast w licznych miejscach po lewej i prawej ręce olbrzymie bałwany przerywały już wąski pierścień atolu wwalając się do laguny. Pierścień ów miał dwadzieścia mil obwodu, lecz nigdzie szerokość jego nie przekraczała pięćdziesięciu sążni. Sezon poławiania pereł był w pełni i krajowcy ze wszystkich okolicznych wysp, nawet tak odległych jak Tahiti, zebrali się na Hikueru. — Jest tutaj tysiąc dwieście osób, mężczyzn, kobiet i dzieci — ozwał się kapitan Lynch. — Ciekawe, ile ich będzie jutro rano. — Ale dlaczego nie wieje? To chciałbym wiedzieć — powiedział Raoul. — Nie martw się pan, nie martw; niedługo już przyjdzie bieda. Właśnie gdy kapitan Lynch wymawiał te słowa, olbrzymia wodna masa runęła na atol. Morska woda, na trzy cale głęboka, zapieniła się pod ich krzesłami. Stłumiony jęk przerażenia wydarł się z piersi licznych kobiet. Dzieci załamując rączki wpatrywały się w ogromne bałwany i krzyczały żałośnie. Koty i kury brodziły wystraszone w wodzie, po czym jak na komendę uciekły na złamanie karku, szukając schronienia na dachu domu kapitana. Jakiś tubylec, który niósł w koszyku kilka nowonarodzonych szczeniąt, wdrapał się na palmę kokosową i uwiązał go na wysokości dwudziestu stóp. Na dole rzucała się w wodzie ich matka skamląc i poszczekując. A słońce wciąż świeciło promiennie i martwa cisza wciąż trwała. Obaj Europejczycy siedzieli i obserwowali morze oraz szaleńczą huśtawkę ,,Aorai”. Kapitan Lynch spoglądał, póki mógł, na przepotężne góry wody, które się niosły ku niemu. Wreszcie zasłonił rękami twarz, by więcej nie patrzeć, a potem wszedł do domu. — Dwadzieścia osiem sześćdziesiąt — powiedział spokojnie, gdy wrócił. Przez rękę miał przerzucony zwój cienkiej liny, Pociął go na dwusążniowe kawałki, jeden wręczył Raoulowi, drugi zatrzymał dla siebie, resztę zaś rozdał kobietom doradzając, by każda wybrała sobie drzewo i wdrapała się na nie. Lekki powiew przyleciał z północnego wschodu, a Raoul, uczuwszy jego tchnienie na policzku, doznał jakby otuchy. Widział, że ,,Aorai” nastawia żagle i zaczyna odpływać od lądu; pożałował, że nie jest tam, na pokładzie. Statek wymknie się w każdym razie, natomiast co się tyczy atolu… Wdarła się nowa fala i omal nie zwaliła go z nóg; wybrał więc sobie drzewo. Potem przypomniał sobie o barometrze i pobiegł z powrotem do domu. Spotkał kapitana Lyncha, który zawrócił w tym samym celu, i obaj weszli razem. — Dwadzieścia osiem dwadzieścia — powiedział stary marynarz. — Niezłe tu będzie piekło… A to co znowu? Wydało się, że powietrze przepełnił jakiś pęd. Dom zadrżał i zatrząsł się, a obaj mężczyźni usłyszeli potężny szum. Zadzwoniły szyby w oknach. Dwie pękły i podmuch wleciał do wnętrza, uderzając w nich, aż się zachwiali. Drzwi naprzeciw trzasnęły tak silnie, że wypadł zamek. Biała gałka klamki osypała się kawałkami na podłogę. Ściany pokoju wydęły się niby raptownie napompowany balonik. A potem usłyszeli nowy odgłos przypominający grzechot karabinów, gdy bryzgi fal poczęły siec ścianę domu. Kapitan Lynch spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta. Nałożył kurtkę z włochatego sukna, zdjął barometr ze ściany i wsunął go do obszernej kieszeni. Nowa fala zadudniła ciężko o dom, a lekki budyneczek pochylił się, przekręcił o ćwierć obrotu w posadach i osiadł, przy czym podłoga legła skośnie pod kątem dziesięciu stopni. Raoul wyszedł pierwszy. Pochwycił go wiatr, okręcił i popchnął naprzód. Raoul zauważył, że dmie teraz od wschodu. Z olbrzymim wysiłkiem rzucił się na piasek, skulił i przywarł doń mocno. Przewalił się przezeń kapitan Lynch porwany wiatrem niczym źdźbło trawy. Dwaj majtkowie z „Aorai” puścili palmę kokosową, której się uczepili, i przyszli im z pomocą, brnąc pod wiatr, nachyleni nieprawdopodobnym skosem, walcząc zaciekle o każdy cal drogi. Stary kapitan miał zesztywniałe członki i nie mógł wdrapać się na drzewo, toteż marynarze związali razem kawałki lin i poczęli stopniowo, po kilka stóp na raz, windować Lyncha na górę, po czym umocowali go na szczycie palmy, o pięćdziesiąt stóp ponad ziemią. Raoul okręcił swą linę wokół pnia sąsiedniego drzewa i stał patrząc, co się dzieje. Wicher był straszliwy. Raoulowi nigdy się nie śniło, że może dąć tak mocno. Przetoczył się bałwan i zmoczył go do kolan, nim spłynął do laguny. Słońce zniknęło i zapanował ołowiany półmrok. Raoula zacięło kilka kropel deszczu niesionego przez wiatr. Przypominało to uderzenie śrutem. Prysk słonej piany chlasnął go w twarz. Był jak trzaśniecie ręką. Policzki szczypały Raouła, a mimowolne łzy bólu napłynęły mu do piekących oczu. Kilkuset krajowców wdrapało się na drzewa; kiedy indziej rozśmieszyłyby go te grona ludzkich owoców, które obsiadły szczyty palm. Był rodem z Tahiti, sam więc też zgiął się wpół, objął oburącz palmę, wparł stopy w powierzchnię pnia i począł się wspinać. Na górze zastał już dwie kobiety, dwoje dzieci oraz mężczyznę. Jedna z dziewczynek przyciskała do piersi kota. Ze swego napowietrznego schronienia przesłał ręką pozdrowienie kapitanowi Lynchowi, a ów chwacki patriarcha odpowiedział mu w podobny sposób. Raoula przeraziło niebo. Zniżyło się znacznie — właściwie wydawało się, że zwisa tuż nad głową — a jego ołowiana barwa przemieniła się w czerń. Wielu ludzi pozostało jeszcze na ziemi; skupieni wokoło pni drzew, trzymali się ich kurczowo. Kilka takich grup modliło się, a w jednej modłami kierował mormoński* misjonarz. Do uszu Raoula doleciał przedziwny dźwięk, rytmiczny, zwiewny, niczym najdelikatniejszy głos dalekiego świerszcza; trwał ledwie chwilę, lecz w owej chwili nasunął mu niejasną myśl o niebie i niebiańskiej muzyce. Raoul rozejrzał się i spostrzegł u stóp innego drzewa sporą gromadę ludzi trzymających się lin i siebie nawzajem. Zauważył, że ich twarze i wargi poruszają się zgodnym rytmem. Nie dobiegły doń żadne słowa, lecz Raoul wiedział, że śpiewają hymny. Wicher dął coraz potężniej. Raoul nie umiał rozumowo określić jego siły, albowiem ta zawierucha dawno już przekroczyła wszystko, co znał z doświadczenia; niemniej czuł, że dmie coraz mocniej. Nie opodal drzewo wyrwane zostało z korzeniami, strząsając brzemię uczepionych doń istot ludzkich. Fala przeszorowała przez spłacheć piasku i wszyscy ci ludzie zniknęli. Stało się to błyskawicznie. Raoul dojrzał brązowe ramię i czarną głowę rysującą się na tle pienistej bieli laguny. W następnej chwili i to zginęło mu z oczu. Inne wyrwane drzewa krzyżowały się w powietrzu, niesione jak zapałki. Raoula zdumiewała potęga nawałnicy. Jego własna palma chwiała się niebezpiecznie; jedna z kobiet poczęła zawodzić przyciskając do siebie dziewczynkę, która z kolei tuliła do piersi kota. Mężczyzna, trzymający drugie dziecko, dotknął ramienia Raoula i wskazał przed siebie. Raoul spojrzał w tę stronę i zobaczył mormoński kościółek toczący się błędnie o sto stóp od niego. Orkan wyrwał go z posad i wspomagany przez fale, unosił go i gnał w stronę laguny. Straszliwa ściana wodna chwyciła budynek, okręciła nim i cisnęła na kępę palm kokosowych. Pęki ludzkich owoców osypały się z drzew niczym dojrzałe orzechy. Ustępująca fala ukazała ich na ziemi: niektórzy leżeli nieruchomo, inni wili się i skręcali. Dziwnie przypominali mrówki. Raoul nie był wstrząśnięty. Wzniósł się już ponad potworność. Zauważył jako rzecz samo przez się zrozumiałą, że następny bałwan oczyścił piasek z ludzkich szczątków. Trzeci z kolei, przerastający ogromem wszystko, co Raoul dotąd widział, zepchnął kościółek do laguny, gdzie ten spłynął i zniknął w mroku, na wpół zatopiony, przywodząc na myśl arkę Noego. Raoul poszukał wzrokiem domku kapitana Lyncha i ze zdumieniem stwierdził, że i on zniknął. Nie ma co gadać, wszystko działo się błyskawicznie. Zauważył, że liczni ludzie, którzy siedzieli na drzewach, poschodzili teraz na ziemię. Wiatr zyskał jeszcze na sile. Raoul mógł to poznać po własnym drzewie. Już się nie chwiało, nie kłoniło tam i na powrót. Trwało teraz prawie bez ruchu, przygięte wichrem pod ostrym kątem, i tylko drżało. Ale to drżenie było przerażające, przypominało wibrację kamertonu czy piły. Jego szybkość czyniła je tak strasznym. Aczkolwiek korzenie drzewa jeszcze nie puszczały, nie mogło ono długo wytrzymać takiego naporu. Coś musiało w nim trzasnąć. O, jeszcze jedno poszło. Nie widział, jak pękało, ale teraz zobaczył szczątek, pień złamany przez pół. Nie sposób było wiedzieć, co się dzieje, jeśli się na to wprost nie patrzało. Trzask drzew i jęki ludzkiej rozpaczy ginęły w potężnej zawierusze. Akurat patrzał w stronę kapitana Lyncha, kiedy to się stało. Ujrzał, jak pień palmy, przetrącony w połowie, rozszczepia się bezgłośnie. Korona drzewa, wraz z trzema marynarzami z ,,Aorai” i starym kapitanem, poszybowała nad laguną. Nie spadła, lecz mknęła przez powietrze niby garść plew. Śledził jej lot na przestrzeni stu jardów, wreszcie runęła w wodę. Wytężył wzrok i wydało mu się, iż widzi, jak kapitan Lynch macha mu ręką na pożegnanie. Raoul nie czekał dłużej. Dotknął ramienia krajowca i dał mu znak, że ma zejść na ziemię. Ten chciał tak postąpić, lecz jego kobiety były sparaliżowane strachem, więc postanowił zostać z nimi. Raoul owinął linę dokoła pnia i zsunął się w dół. Słona woda chlusnęła mu przez głowę. Zatrzymał oddech i rozpaczliwie uczepił się liny. Fala spłynęła i Raoul, osłonięty pniem drzewa, odetchnął znowu. Umocował pewniej linkę, po czym znów go zalała fala. Jedna z kobiet zsunęła się do niego, mężczyzna zaś pozostał na górze z drugą, dwiema dziewczynkami i kotem. Młody konwojent zauważył już przedtem, że grupki ludzi przywartych do pni innych drzew topnieją ustawicznie. Teraz zobaczył z bliska, jak to się dzieje. Musiał wytężać wszystkie siły, by się utrzymać, natomiast kobieta, która się doń przyłączyła, słabła wyraźnie. Za każdym wychynięciem z fali ze zdziwieniem stwierdzał, że on sam wciąż jeszcze tu jest, a w następnej chwili zdumiewał się, że jest i ta kobieta. Wreszcie wynurzył się z wody już tylko on jeden. Podniósł głowę. Górna część drzewa zniknęła również. Na połowie pierwotnej jego wysokości drżał rozszczepiony koniec pnia. Raoul był teraz bezpieczny. Korzenie wytrzymały, choć drzewo postradało koronę. Począł wdrapywać się na pień. Osłabł tak, że posuwał się zwolna, a fala za falą dosięgała go, nim zdołał wydostać się wyżej. Wreszcie przywiązał się do pnia i cały zakrzepł wewnętrznie, gotując się na spotkanie nocy i niewiadomego losu. Czuł się bardzo samotny w mroku. Chwilami wydawało mu się, że nadszedł koniec świata i że jest ostatnim człowiekiem, jaki pozostał przy życiu. Wichura wzmagała się ciągle. Wzmagała się z godziny na godzinę. Gdzieś około jedenastej, jak sobie obliczył, stała się wręcz niewiarogodna. Była to jakaś straszliwa potworność, wyjąca furia, zwarta ściana, co uderzała i przechodziła, ale nie przestawała uderzać i przechodzić — ściana bez końca. Miał złudzenie, że sam stał się lekki i ulotny, że to on jest w ruchu, że z niepojętą szybkością gnany jest wskroś bezkresnej masy. Wicher nie był już ruchomym powietrzem. Stał się dotykalny jak woda czy rtęć. Raoul miał wrażenie, że mógłby chwycić ten wiatr i drzeć go na płaty jak mięso ubitego wołu, że mógłby uczepić się go, zawisnąć na nim jak człowiek trzymający się skały. Wiatr dławił go. Nie sposób było obrócić się ku niemu i oddychać, gdyż wtłaczał się w usta i nozdrza, rozdymał płuca niczym pęcherze. W takich chwilach wydawało się Raoulowi, że jego ciało obrzmiewa od wypełniającego je zbitego piachu. Oddychać mógł tylko przywierając ustami do pnia. Bezustanny napór wiatru wyczerpywał go. Znużenie ogarniało ciało i mózg. Nie mógł już patrzeć, nie mógł już myśleć, był półprzytomny. Świadomość wypełniała mu jedyna myśl: więc to jest huragan. Ta myśl powracała od czasu do czasu. Była jak wątły, migocący co chwila płomyk. Ze stanu odrętwienia wracał do tego jednego: więc to jest huragan. A potem znów zapadał w odrętwienie. Najwyższe natężenie huraganu trwało od jedenastej wieczorem do trzeciej nad ranem, a właśnie o jedenastej trzasło drzewo, na którym siedział Mapuhi wraz ze swoimi kobietami. Mapuhi wypłynął na powierzchnię laguny, trzymając kurczowo swą córkę Ngakurę. Jedynie wyspiarz z Mórz Południowych mógł przetrzymać podobną udrękę. Drzewo pandanowe, którego się uczepił, przetaczało się w pianie i kipieli; tylko trzymając się go i wyczekując odpowiedniej chwili, kiedy indziej zaś szybko zmieniając uchwyt, był zdolny wynurzać własną i Ngakury głowę ponad powierzchnię, w odstępach dość krótkich, by nie utracić tchu. Jednakże i powietrze było właściwie wodą, gdyż wypełniała je kurzawa pian i potoki deszczu, który siekł pod kątem prostym do pionu. Do pierścienia piasku po drugiej stronie laguny było dziesięć mil. Tam pnie drzew miotane przez wodę, belki, szczątki kutrów i domów pozabijały dziewięć dziesiątych nieszczęsnych istot ludzkich, które ocalały z przeprawy na drugi brzeg. Na wpół utopieni, do cna wyczerpani, ciśnięci zostali w ów obłędny moździerz żywiołów i roztłuczeni na bezkształtne mięso. Ale Mapuhi miał szczęście. Dzięki kaprysowi losu przypadła mu w udziale ta jedna szansa na dziesięć. Wynurzył się na piasek krwawiąc z rozlicznych ran. Ngakura miała lewą rękę złamaną, zmiażdżone palce prawej dłoni, policzek i czoło rozdarte do kości. Mapuhi, przytrzymując córkę, uchwycił się jakiegoś pnia, który jeszcze się ostał, i z jękiem łykał powietrze; wody laguny oblewały go do kolan, chwilami nawet do pasa. O trzeciej nad ranem stos pacierzowy huraganu pękł. O piątej wiała już tylko silna morka. O szóstej zaległa martwa cisza i zaświeciło słońce. Morze opadło. Na jeszcze zbełtanym skraju laguny Mapuhi ujrzał zgruchotane trupy tych, którym nie udało się dotrzeć do lądu. Tefara i Nauri były niewątpliwie wśród nich. Mapuhi poszedł plażą, oglądając zwłoki, i natrafił na żonę leżącą do połowy w wodzie. Siadł przy niej i zapłakał wydając ochrypłe, zwierzęce okrzyki będące wyrazem pierwotnego bólu. Wówczas jego żona poruszyła się niespokojnie i jęknęła. Przyjrzał się jej uważniej. Była nie tylko żywa, ale nawet nie skaleczona. Po prostu spała. I jej również przypadła ta jedna szansa na dziesięć. Z tysiąca dwustu krajowców, którzy byli żywi poprzedniego wieczora, zostało zaledwie trzystu. Misjonarz mormoński i żandarm spisywali ocalałych. W lagunie walały się trupy. Nie ostał się ani jeden dom czy szałas. Na całym atolu nie utrzymał się kamień na kamieniu. Przetrwała jedna pięćdziesiąta palm kokosowych, a i te były potrzaskane, nie został na nich ani jeden orzech. Nie było słodkiej wody. Płytkie studzienki, do których przesączała się woda deszczowa, pełne były soli. Z laguny wyłowiono kilka przemoczonych worków mąki. Ci, co ocaleli, wykrawali i jedli miazgę ze zwalonych palm kokosowych. Tu i ówdzie wpełzali do małych jam wygrzebanych w piasku i przykrytych kawałkami blachy dachowej. Misjonarz sporządził prymitywny aparat destylacyjny, lecz nie mógł przedestylować wody dla trzystu osób. Pod koniec drugiego dnia Raoul kąpiąc się w lagunie zauważył, że jego pragnienie trochę zelżało. Krzykiem oznajmił tę wieść i po chwili trzystu mężczyzn, kobiet i dzieci stało już po szyję w lagunie, próbując wchłaniać wodę przez skórę. Ich zmarli unosili się wokół na powierzchni albo jeszcze leżeli na dnie i wówczas po nich deptano. Trzeciego dnia ludzie pogrzebali zabitych i zasiedli w oczekiwaniu na statki ratownicze. Tymczasem Nauri, którą huragan oderwał od rodziny, przeżyła własną burzliwą przygodę. Uczepiwszy się chropawej deski, która raniła i siniaczyła jej ciało szpikując je drzazgami, ciśnięta została z atolu prosto w morze i uniesiona na falach. Tutaj pod niewiarogodnym naporem gór wody wypuściła z rąk deskę. Była już starą kobietą około sześćdziesiątki, ale urodziła się na Paumotach i całe życie spędziła nad morzem. Gdy tak płynęła w ciemnościach, dusząc się, dławiąc, walcząc o każdy haust powietrza, uderzył ją mocno w ramię orzech kokosowy. W jednej chwili powzięła plan i chwyciła ów orzech. W ciągu następnej godziny wyłowiła ich jeszcze siedem. Związane razem utworzyły coś w rodzaju boi ratunkowej, która chroniła Nauri od utonięcia, jednocześnie zagrażając jej stłuczeniem na miazgę. Nauri była pulchna i na jej ciele łatwo robiły się sińce; miała jednakże doświadczenie z huraganami i modląc się do swego rekinowego boga o ochronę przed rekinami, czekała, kiedy wiatr wreszcie ustanie. Ale o trzeciej nad ranem była już tak zamroczona, że nie wiedziała, co się dzieje. Nie wiedziała też nic i o szóstej, kiedy zapanowała owa martwa cisza. Nagły wstrząs przywrócił jej świadomość w chwili, gdy woda rzuciła ją na piasek. Wryła się weń odartymi ze skóry, rozkrwawionymi dłońmi i stopami, wczepiła się zaciekle, by nie dać się zmyć ustępującej fali i trwała tak, póki nie znalazła się poza zasięgiem wody. Wiedziała, gdzie jest. Ten ląd nie mógł być niczym innym jak małą wysepką Takokota. Nie miała ona laguny. Nikt na niej nie mieszkał. Wyspa Hikueru znajdowała się o piętnaście mil. Nauri nie mogła jej dojrzeć, ale wiedziała, że leży ona w kierunku południowym. Mijały dnie, a Nauri żywiła się orzechami kokosowymi, które ją utrzymały na powierzchni. Dostarczały jej napoju i pokarmu. Jednakże nie piła tyle, ile jej było potrzeba, ani nie jadła tyle, ile pragnęła. Ratunek był dosyć wątpliwy. Widziała na horyzoncie dymy parowców ratowniczych, ale czyż można było spodziewać się, by któryś z nich przypłynął na tę samotną, nie zamieszkałą wysepkę? Od samego początku nękały ją trupy. Morze z uporem wyrzucało ciała na jej skrawek piasku, ona zaś z uporem, póki jej sił starczyło, wrzucała zwłoki na powrót w morze, gdzie szarpały je i pożerały rekiny. Kiedy zbrakło jej sił, trupy ułożyły się wokół plaży w koszmarną girlandę. Nauri zaś cofnęła się od nich najdalej, jak mogła, a nie było to zbyt daleko. Dziesiątego dnia skończył się ostatni orzech kokosowy i Nauri usychała z pragnienia. Powlokła się po piasku, szukając orzechów. Przedziwna rzecz: tyle trupów unosiło się na wodzie, natomiast nie było widać ani jednego orzecha. Przecież w morzu musiało pływać więcej orzechów niż zwłok! W końcu dała za wygraną i legła zupełnie wyczerpana. Przyszedł koniec. Nie pozostało nic prócz oczekiwania na śmierć. Ocknąwszy się z odrętwienia, powoli uświadomiła sobie, że wpatruje się w pasmo piaskoworudych włosów na głowie jakiegoś trupa. Morze wyrzuciło ciało w jej stronę, a potem odciągnęło je z powrotem. Zwłoki przekręciły się i Nauri ujrzała, że nie mają twarzy. A jednak było coś znajomego w tym paśmie piaskoworudych włosów. Minęła godzina. Nauri usiłowała rozpoznać trupa. Czekała na śmierć i było dla niej rzeczą małej wagi, jakim człowiekiem mogła niegdyś być owa potworność. Jednakże po upływie owej godziny usiadła zwolna i przypatrzyła się ciału. Niezwykle duży bałwan cisnął je poza zasięg pomniejszych fal. Tak, nie myliła się: to pasmo rudych włosów mogło należeć tylko do jednego człowieka na Paumotach. Był nim Levy, niemiecki Żyd, człowiek, który kupił perłę i uwiózł ją na swym statku „Hira”. Jedna rzecz była oczywista: ,,Hira” zatonął. Handlarza pereł zdradził patron jego statku, bóg rybaków i złodziei. Podczołgała się do martwego mężczyzny. Koszulę zdarła zeń woda i Nauri ujrzała skórzany pas na pieniądze, okalający jego brzuch. Powstrzymała oddech i szarpnęła za sprzączki. Ustąpiły łatwiej, niż myślała, więc popełzła spiesznie po piasku, wlokąc pas za sobą, Rozpinała kolejno jego kieszenie; były puste. Gdzież mógł włożyć tę perłę? W ostatniej kieszeni znalazła ją — pierwszą i jedyną perłę, jaką Levy zakupił na tej wyprawie. Odpełzła jeszcze kilka kroków, ażeby uniknąć smrodu wydzielanego przez pas, i obejrzała ją. Była to ta sama, którą znalazł Mapuhi, którą zrabował mu Toriki. Zważyła perłę na dłoni i jęła pieszczotliwie turlać ją tam i z powrotem. Nie widziała w niej jednak żadnego istotnego piękna. Widziała tylko dom, który Mapuhi, Tefara i ona sama wybudowali w myślach tak pieczołowicie. Ilekroć spojrzała na perłę, oczom jej ukazywał się ów dom ze wszystkimi szczegółami, aż po ośmiokątny zegar na ścianie. Dla tego warto było żyć. Oddarła pasek ze swego ahu i uwiązała sobie mocno perłę na szyi. Następnie poszła plażą, dysząc i stękając; z uporem szukała orzechów kokosowych. Rychło znalazła jeden, a potem, kiedy się rozejrzała, i drugi. Rozbiła orzech, wypiła jego spleśniały sok, wyjadła miąższ aż po ostatnią kruszynę. Nieco później znalazła uszkodzoną łódkę wydrążoną w pniu drzewnym. Nie miała ona wysięgnika*, ale Nauri pełna była najlepszych nadziei i zanim dzień się skończył, znalazła wysięgnik. Każde znalezisko było dobrą wróżbą. Perła była talizmanem. Późnym popołudniem spostrzegła unoszącą się na wodzie drewnianą skrzynkę. Gdy ją wywlokła na brzeg, w skrzynce coś brzękło i okazało się, że wewnątrz jest dziesięć puszek łososia. Przedziurawiła jedną uderzając nią o krawędź czółna. Wybiwszy otwór wypiła cały sos. Potem spędziła kilka godzin na wydobywaniu mięsa; tłukła puszkę o czółno i wyciskała łososia po kawałku. Osiem następnych dni czekała na ratunek. Tymczasem przytwierdziła wysięgnik do czółna, używając do tego wszystkich włókien kokosowych, jakie mogła znaleźć, a także resztek swojego ahu. Łódka była pęknięta i Nauri nie mogła jej uszczelnić, ale włożyła do niej czerpak sporządzony z łupiny orzecha kokosowego. Najtrudniej było z wiosłem. Kawałkiem blachy z puszki ucięła sobie włosy przy samej skórze. Uplotła z nich powrósło i przywiązała nim deskę ze skrzynki do złamanego kijka od miotły, długiego na trzy stopy. Zębami udarła z desek kliny, którymi umocniła wiązanie. Osiemnastego dnia o północy zepchnęła łódkę poprzez przybrzeżne fale i wyruszyła w drogę powrotną na Hikueru. Była starą kobietą. Na skutek ciężkich przejść straciła cały tłuszcz, tak że została na niej nieledwie sama skóra i kości, i trochę włóknistych mięśni. Czółno było spore i trzeba by trzech krzepkich mężczyzn, by nim wiosłować. Ale Nauri robiła to sama jedna, za pomocą naprędce skleconego wiosła. Na dobitkę łódka przeciekała fatalnie i Nauri trzecią część czasu poświęcała na usuwanie z niej wody. Kiedy się zrobił jasny dzień, daremnie szukała wzrokiem Hikueru. W tyle Takokota skryła się już za krawędzią morskiego horyzontu. Słońce paliło nagie ciało Nauri, zmuszając je do oddawania całej wilgoci. Zostały jej dwie puszki łososia; w ciągu dnia wybiła w nich dziury i wysączyła płyn. Nie mogła tracić czasu na wyciąganie mięsa. Trafiła na prąd płynący w kierunku zachodnim i choć usiłowała posuwać się na południe, znosiło ją ku zachodowi. Wczesnym popołudniem, stanąwszy w czółnie, ujrzała Hikueru. Znikła cała obfitość jej palm kokosowych. Zaledwie tu i ówdzie, w znacznych odstępach od siebie, mogła Nauri dostrzec postrzępione kikuty drzew. Widok lądu dodał jej otuchy. Była bliżej, niż przypuszczała. Prąd znosił ją wciąż na zar chód. Poczęła mu się opierać wiosłując dalej. Kliny w wiązaniach wiosła obluzowały się, toteż co chwila traciła czas na ich wbijanie. A jeszcze to czerpanie wody. Z trzech godzin jedną musiała poświęcać na to, by odłożywszy wiosło, opróżniać czółno. A przez cały ten czas znosiło ją na zachód. Gdy słońce zachodziło, Hikueru znajdowała się o trzy mile w kierunku południowo– wschodnim. Była pełnia księżyca; o ósmej dwie mile dzieliły Nauri od lądu, który leżał prosto na wschód. Zmagała się jeszcze godzinę, lecz ziemia była wciąż równie daleko. Nauri dostała się w sam środek prądu; łódka była za duża, wiosło nazbyt prymitywne, za wiele czasu i sił trwoniła na wylewanie wody. Poza tym była ogromnie wyczerpana i słabła coraz bardziej. Na przekór jej wysiłkom czółno dryfowało na zachód. Westchnieniem zaniosła modlitwę do swego rekinowego boga, zsunęła się przez burtę i poczęła płynąć. Woda orzeźwiła ją nieco; czółno szybko zostało w tyle. Po upływie godziny ląd zbliżył się wyraźnie. A potem przyszedł lęk. Wprost przed oczami Nauri, o niecałe dwadzieścia stóp od niej, przecięła wodę ogromna płetwa. Nauri popłynęła wprost na nią, a płetwa zwolna odsunęła się, skręciła w prawo i poczęła zataczać wokół niej krąg. Nauri nie spuszczała z niej oka i płynęła dalej. Gdy płetwa znikła, Nauri położyła się na wodzie twarzą do dołu i patrzała. Płetwa ukazała się znowu i Nauri zaczęła płynąć. Potwór był leniwy — to widziała jasno. Bez wątpienia dobrze się pożywił od czasu huraganu. Nauri wiedziała, że gdyby był głodny, rzuciłby się na nią bez wahania. Miał piętnaście stóp długości i zdawała sobie sprawę, że jednym kłapnięciem paszczy mógłby ją rozciąć na dwoje. Nie miała jednak czasu do stracenia. Czy płynęła, czy nie, prąd i tak rwał od wybrzeża. Minęło pół godziny i rekin zaczął się rozzuchwalać. Widząc, że Nauri nie jest niebezpieczna, podsunął się bliżej, zataczał coraz ciaśniejsze koła i bezczelnie łypał na nią przepływając mimo. Wiedziała doskonale, że wcześniej czy później zbierze się na odwagę i zaatakuje. Postanowiła sama uczynić pierwszy krok. Obmyśliła sobie czyn zgoła rozpaczliwy. Była starą kobietą, samotną pośród morza, osłabłą z głodu i utrudzenia, a jednak znalazłszy się w obliczu owego morskiego tygrysa postanowiła, że musi uprzedzić jego skok rzucając się na niego. Płynęła dalej; czekała stosownej chwili. Na koniec rekin przepłynął gnuśnie obok, zaledwie o osiem stóp. Rzuciła się nagle ku niemu, udając, że atakuje. Rekin dziko strzepnął ogonem w ucieczce, a jego skóra ostra jak tarka, dotknęła jej ręki i rozharatała ją od łokcia do ramienia. Zatoczył szybki, poszerzający się krąg i zniknął jej wreszcie z oczu. W jamie wygrzebanej w piasku i przykrytej kawałkiem blachy dachowej leżeli Mapuhi i Tefara wiodąc ze sobą dysputę. — Gdybyś był mnie posłuchał — nastawała Tefara po raz tysiączny — i schował perłę, a nikomu nie pisnął słowa, miałbyś ją teraz. — Ale przecież Huru–Huru był przy mnie, kiedy otworzyłem muszlę. Czyż nie powtarzałem ci tego wciąż i wciąż bez końca? — A teraz nie będziemy już mieli domu, Raoul mówił mi dzisiaj, że gdybyś nie sprzedał perły Torikiemu… — Nie sprzedałem mu jej. Toriki ją zrabował. — …że gdybyś nie sprzedał perły, byłby ci dał pięć tysięcy francuskich talarów, co wynosi dziesięć tysięcy chilijskich. — Bo rozmawiał ze swoją matką — wyjaśnił Mapuhi. — Ona ma oko do pereł. — A teraz perła stracona — narzekała Tefara. — Spłaciłem nią dług Torikiemu. W ten sposób zarobiłem swoje tysiąc dwieście. — Toriki nie żyje! — krzyknęła. — Nikt nie wie, co się stało z jego szkunerem. Rozbił się razem z „Aorai” i „Hirą”. Czy Toriki da ci te obiecane trzysta talarów kredytu? Nie, bo Toriki nie żyje. A gdybyś nie był znalazł perły, czy byłbyś mu dzisiaj winien tysiąc dwieście? Nie, bo Toriki nie żyje, a nie można płacić nieboszczykom. — Ale Levy nic nie zapłacił Torikiemu — powiedział Mapuhi. — Dał mu kawałek papieru, za który miał dostać pieniądze w Papeete, a teraz Levy nie żyje i już nie może zapłacić; i Toriki także nie żyje, a papier zginął razem z nim, a perła zginęła z Levy’m. Masz rację, Tefaro. Straciłem perłę i nic za nią nie dostałem. Ale teraz już śpijmy. Nagle podniósł dłoń i jął nasłuchiwać. Z zewnątrz doleciał odgłos podobny do ciężkiego, bolesnego dyszenia. Czyjaś ręka poczęła gmerać koło maty, która służyła za drzwi. — Kto tam? — krzyknął Mapuhi. — Nauri — dobiegła jego uszu odpowiedź. — Możecie mi powiedzieć, gdzie jest mój syn, Mapuhi? Tefara wrzasnęła i uczepiła się ręki męża. — Upiór! — wybełkotała. — Upiór! Twarz Mapuhiego stała się przeraźliwie żółta. Przywarł bezwładnie do żony. — Zacna kobieto — wyjąkał usiłując zmienić głos. — Dobrze znam twego syna. Mieszka po wschodniej stronie laguny. Z zewnątrz dobiegło westchnienie. Mapuhi już zaczynał triumfować. Oszukał upiora. — Ale skąd ty przychodzisz, stara kobieto? — zapytał. — Z morza — brzmiała zgnębiona odpowiedź. — Wiedziałam! Wiedziałam! — krzyknęła Tefara kołysząc się w miejscu. — Odkąd to Tefara zlega na spoczynek w obcym domu? — usłyszeli poprzez matę głos Nauri. Mapuhi z przerażeniem i wyrzutem spojrzał na żonę. Zdradził ich jej głos. — I odkąd mój syn, Mapuhi, wypiera się starej matki? —ciągnął duch. — Nie, nie… Ja nie… Mapuhi nie wyparł się ciebie! — zawołał. — Ja nie jestem Mapuhi. Mówię ci, że on mieszka na wschodnim krańcu laguny. Ngakura siadła na posłaniu i wybuchnęła płaczem. Mata poczęła drgać. — Co robisz? — zapytał Mapuhi. — Wchodzę — zabrzmiał głos Nauri. Brzeg maty uniósł się. Tefara spróbowała dać nurka pod koc, ale Mapuhi trzymał się jej. Musiał się czegoś przytrzymać. Zmagając się z sobą, drżąc na całym ciele i szczękając zębami, wpatrywali się wychodzącymi z orbit oczyma w matę, która podnosiła się zwolna. Ujrzeli Nauri, która ociekając wodą morską, bez ahu, wpełzła do wnętrza. Odturlali się w tył i poczęli wyrywać sobie koc Ngakury, by zakryć nim głowy. — Mógłbyś dać starej matce łyk wody — powiedział żałośliwie duch. — Daj jej łyk wody — rozkazała Tefara drżącym głosem. — Daj jej łyk wody — Mapuhi przekazał polecenie Ngakurze. Wspólnymi siłami wypchnęli Ngakurę spod koca. W minutę później Mapuhi zerknął i zobaczył, że duch pije. A kiedy zjawa wyciągnęła drżącą rękę i położyła ją na dłoni Mapuhiego, ten poczuł jej ciężar i nabrał przeświadczenia, że to nie upiór. Wówczas wylazł spod koca, ciągnąc za sobą Tefarę. W kilka minut później słuchali już opowieści Nauri. Kiedy zaś wspomniała o Levy’m i opuściła perłę na dłoń Tefary, nawet ta pogodziła się z faktem, że jej teściowa jest istotą z krwi i kości. — Rano sprzedasz perłę Raoulowi za pięć tysięcy franków. — A dom? — zaoponowała Nauri. — Raoul zbuduje dom — odparła Tefara. — Mówi, że będzie kosztował cztery tysiące. Prócz tego da tysiąc kredytu, co jest dwa tysiące chilijskich. — I dom będzie długi na sześć sążni? — spytała Nauri. — Tak — odrzekł Mapuhi. — Sześć sążni. — A w środkowym pokoju będzie ośmiokątny zegar? — Będzie; i okrągły stół też. — To dajcie mi coś zjeść, bo jestem głodna — powiedziała z zadowoleniem Nauri. — A potem pójdziemy spać, bo jestem znużona. Jutro pogadamy jeszcze o domu, zanim sprzedamy perłę. Lepiej będzie wziąć ten tysiąc gotówką. Pieniądze są zawsze lepsze niż kredyt, jak się chce nabyć towar od kupców. Przełożył Bronisław Zieliński STRASZLIWY ARCHIPELAG The Terrible Solomons Można powiedzieć bez przesady, iż Archipelag Salomona jest grupą wysp srodze upośledzonych. Niewątpliwie jednak istnieją na świecie miejsca jeszcze gorsze. W każdym razie archipelag ten musi się wydawać naprawdę straszliwy żółtodziobowi pozbawionemu przyrodzonego daru rozumienia twardego życia i twardych ludzi. Prawdą jest, że malaria i czerwonka grasują tam ustawicznie, szerzą się wstrętne choroby skórne, a powietrze przesyca trucizna, która przenika we wszystkie pory, zadrapania lub skaleczenia i sieje złośliwe czyraki. Prawdą jest, że wielu silnych mężczyzn, którym uda się nie umrzeć na tych wyspach, wraca ze zrujnowanym zdrowiem do rodzinnych krajów. Prawdą jest także, iż tubylcy z Archipelagu Salomona to stado dzikusów wiecznie zgłodniałych mięsa ludzkiego i zwariowanych na punkcie zbierania ludzkich głów. W ich pojęciu najwspanialszym wyczynem sportowym jest zaskoczyć odwróconego plecami człowieka i zręcznym ciosem tomahawka przeciąć mu kręgosłup u podstawy czaszki. Prawdą jest, iż na niektórych wyspach — na przykład na Malaicie — rachunek strat i zysków w wzajemnych stosunkach między ludźmi oblicza się ilością zabójstw. Zakonserwowane głowy są obiegowym środkiem wymiany, a głowy białych mają niezwykle wysoką cenę. Bardzo często kilkanaście wiosek spędza swe trzody i tuczy je miesiąc po miesiącu, dopóki jakiś waleczny wojownik nie upomni się o nagrodę prezentując głowę białego człowieka, świeżo ściętą, zbroczoną jeszcze posoką. Wszystko to jest szczerą prawdą. Są jednak biali, którzy spędzili na Wyspach Salomona po dwadzieścia lat, a opuściwszy je, cierpią na nostalgię. Człowiek musi być tylko ostrożny, no i mieć łut szczęścia, żeby żyć długo na tym archipelagu. Musi także być osobnikiem właściwego gatunku. Na duszy winien mieć wypalone piętno niepokonanego białego człowieka. Musi być niepokonany. Musi mieć wzniosłą pogardę dla drobiazgów, niezmierną pewność siebie i rasowy egoizm, który rodzi wiarę, że jeden biały jest lepszy od tysiąca czarnych w każdy powszedni dzień, a przy niedzieli może sobie poradzić nawet z dwoma tysiącami. Takie właśnie przymioty uczyniły białego człowieka niepokonanym. I jeszcze jedno: biały, który pragnie być niepokonany, powinien nie tylko gardzić podlejszymi nacjami, a o sobie mieć bardzo wysokie mniemanie, lecz cierpieć również na brak wyobraźni. Nie może zbyt dobrze rozumieć instynktów, obyczajów i procesów myślowych ludzi czarnych, żółtych czy brunatnych, bo nie taką metodą biała rasa wydeptała swój królewski gościniec dokoła świata. Bertie Arkwright nie mógł uchodzić za niepokonanego. Był wrażliwy, delikatny, posiadał zbyt bujną wyobraźnię. Uginał się pod brzemieniem zewnętrznego świata. Zanadto dociekliwie studiował otoczenie. Dlatego właśnie Archipelag Salomona był ostatnim na świecie miejscem, do którego winien wybrać się Bertie Arkwright. Nie wybrał się tam zresztą na stałe. Uważał, że pięciotygodniowy pobyt pomiędzy rejsami parowców zupełnie zaspokoi zew pierwotności, którym drgały struny jego duszy. Tak przynajmniej, choć w innych słowach, Bertie informował turystki z „Makembo”. Turystki wielbiły bohatera, same bowiem (jako że damy) miały jedynie zeznawać spokoju na pokładzie parowca, który przemierzał szlaki wodne archipelagu. „Makembo” wiózł również innego pasażera, lecz na niego turystki nie zwracały uwagi. Był to mały, zasuszony człeczyna o ogorzałej na mahoń, zwiędłej cerze. Nazwisko, pod jakim figurował na liście podróżnych, nie miało znaczenia, lecz na jego drugie nazwisko — Kapitan Malu — zaklinali się tubylcy i od Nowego Hanoweru po Nowe Hebrydy straszyli nim nieznośne dzieciaki. Kapitan Malu panował nad dzikimi ludźmi i dzikimi obyczajami, a z malarii i trudów, z trzasku sniderów i świstu batogów, którymi posługiwali się nadzorcy robót, wydusił okrągłe pięć milionów pod postacią trepangów*, drzewa sandałowego, muszel perłowych, szylkretu, orzecha amerykańskiego, kopry, terenów zdatnych pod uprawę, faktorii i plantacji. Mały palec Kapitana Malu, złamany niegdyś, był bardziej niepokonany niż cały Arkwright. Ale turystki opierały swe sądy jedynie na pozorach, a Bertie był niewątpliwie przystojnym mężczyzną. Młody chwat rozmawiał w palarni z Kapitanem Malu i zwierzył mu się, iż chce zobaczyć srogie, ociekające krwią życie Archipelagu Salomona. Kapitan Malu przyznał, że to zamiar chwalebny i ambitny. Ale Bertie zainteresował go dopiero po kilku dniach, kiedy zapragnął pokazać mu swój pistolet kalibru 44*. Objaśniał działanie automatu i na pokaz wsunął magazynek do kolby. Następnie szarpnął w tył płaszcz lufy. — Widzi pan, jaka to prosta historia — mówił. — Tym ruchem ładuje się broń, a także napina iglicę. Teraz wystarczy nacisnąć cyngiel osiem razy, tak szybko, jak chodzi palec. Ale bezpiecznik! Właśnie bezpiecznik podoba mi się najbardziej. Działa niezawodnie, pod gwarancją! — Zręcznie wyciągnął magazynek. — Sam pan chyba widzi, jaka to bezpieczna sztuka. Ściskając w ręku pistolet zwrócił wylot lufy w stronę brzucha Kapitana Malu. Ten przyglądał się spokojnie, nie odwracał błękitnych oczu. — Czy nie zechciałby pan celować w jakimś innym kierunku? — poprosił. — Ależ nic nie grozi! — uspokoił go Bertie. — Wyjąłem magazynek. Rozumie pan, broń nie jest nabita. — Broń jest zawsze nabita. — Ale nie ten pistolet. — W każdym razie proszę skierować go w inną stronę. Kapitan Malu mówił cicho, chłodnym, opanowanym tonem, lecz ani na chwilę nie oderwał wzroku od lufy pistoletu. Wreszcie wylot zwrócił się w bok i linia celowania uległa zmianie. — Zakład o pięć funtów, że broń nie jest naładowana — zaproponował żywo Bertie. Jego towarzysz pokręcił głową. — Więc panu dowiodę! Bertie przyłożył pistolet do własnej skroni i najwidoczniej miał zamiar nacisnąć cyngiel. — Chwileczkę — powiedział spokojnie Kapitan Malu sięgając po pistolet. — Wolę najpierw sprawdzić. Wycelował w morze i nacisnął cyngiel. Huknął strzał. Automat szczęknął sucho i gorąca, dymiąca łuska stuknęła o deski pokładu. Bertie otworzył usta ze zdumienia. — Tylko raz pociągnąłem w tył płaszcz lufy, prawda? — wyjaśnił bez przekonania. — Muszę przyznać, że ze mnie dureń. Zachichotał słabo i usiadł na leżaku. Krew odpłynęła mu z twarzy, pod oczyma wystąpiły sine kręgi. Dłonie trzęsły się, nie były w stanie podnieść do ust papierosa. Bertie ugiął się pod brzemieniem świata zewnętrznego. Zobaczył siebie rozciągniętego na pokładzie spryskanym przez własny mózg. — Do… doprawdy.. — wyjąkał. — Doprawdy… — Piękna broń — orzekł Kapitan Malu zwracając pistolet właścicielowi. Komisarz kolonii, który wracał na „Makembo” z Sydney, zezwolił, by parowiec zawinął do Ugi i wysadził na ląd misjonarza. W Ugi zaś stał na redzie kecz „Arla”, dowodzony przez kapitana Hansena. „Arla” wchodził w skład licznej flotylli Kapitana Malu. Na propozycję i zaproszenie Kapitana Malu Bertie wstąpił na pokład „Arli”, by jako gość wziąć udział w czterodniowym rejsie rekrutacyjnym u wybrzeży Malaity. Następnie kecz miał dostarczyć młodego zucha do plantacji Reminge, należącej również do Kapitana Malu. Arkwright mógłby tam spędzić tydzień i odpłynąć do Tulagi, siedziby władz kolonijnych, gdzie pozostałby w gościnie u komisarza. Ponadto Kapitan Malu wysunął dwie dalsze propozycje, które kończą jego osobistą rolę w naszej opowieści. Adresatem jednej z nich był kapitan Hansen, drugiej — pan Harriwell, administrator plantacji Reminge. Propozycje nie różniły się treścią. Chodziło o to, by pan Bertram Arkwright zobaczył surowe, krwawe życie Wysp Salomona. Podobno Kapitan Malu napomknął przy sposobności, że skrzynka szkockiej whisky przypadnie temu, kto szczególnie efektownie zaprezentuje gościowi wyżej wspomniane surowe i krwawe życie. — Tak, ze Swartza zawsze był frajer. Zabrał czterech swoich majtków do Tulagi, gdzie mieli dostać baty… rozumie pan, oficjalną chłostę. Później wracał z nimi welbotem*. Wiał silny wiatr i łódź fiknęła kozła niedaleko plaży. Tylko Swartz utonął. Oczywiście czysty przypadek. — Przypadek? Naprawdę? — zapytał Bertie bez większego zainteresowania, gdyż gapił się właśnie na stojącego u steru czarnego marynarza. Ugi zostało za rufą. Kecz „Arla” sunął po spokojnym w lecie morzu w stronę porośniętych dżunglą wzgórz Malaity. Sternik, który tak przyciągał wzrok Arkwrighta, miał nos przekłuty wielkim ćwiekiem. Na szyi nosił sznurek guzików od spodni, a w zdobiących uszy otworach nóż do otwierania puszek, złamaną rączkę szczoteczki do zębów, glinianą fajkę, mosiężne kółko budzika i kilka pustych gilz winchesterowych. Na piersiach dyndała zawieszona na długiej lince połówka porcelanowego talerza. Około czterdziestu podobnie przystrojonych krajowców wałęsało się po pokładzie. Piętnastu z nich należało do załogi. Resztę stanowili świeżo zwerbowani rekruci. — Oczywiście był to czysty przypadek — zabrał głos porucznik Jacobs, szczupły, ciemnooki mężczyzna, który sprawiał wrażenie raczej profesora niż żeglarza. — Johny Bedip miał bardzo podobną historię. Wiózł kilku chłopców po laniu, a ci wywrócili mu łódź. Ale Johny umiał pływać nie gorzej niż oni. Dwóch czarnych utonęło. Chodzą plotki, że używał bosaka i rewolweru. Oczywiście i to był przypadek. — Takie przypadki sypią się jak z rękawa — podjął szyper. —Widzi pan ten okaz przy sterze, panie Arkwright? To ludożerca. Pół roku temu przy pomocy całej załogi utopił ówczesnego kapitana „Arli”. Zrobili to, drogi panie, na pokładzie, o tam, na rufie, przy bezanżaglu*. — Pokład był w ohydnym stanie — dorzucił porucznik. — Czy mam rozumieć… — zaczął Bertie. — Tak, tak! To było przypadkowe utonięcie — dokończył kapitan Hansen. — Ale… ale… na pokładzie? — Na pokładzie. W zaufaniu pozwolę sobie poinformować pana, że załoga użyła siekiery. — Ta pańska obecna załoga? Kapitan Hansen skinął głową. — Dawny szyper zawsze był nieostrożny — wyjaśnił porucznik. — Cóż, odwrócił się plecami i zaraz go dostali. — Widzi pan, jesteśmy tutaj bezradni — poskarżył się Hansen. — W każdym wypadku władze bardziej faworyzują czarnych niż białych. Nie może pan wystrzelić pierwszy. Pierwszy strzał musi pan ustąpić czarnemu, bo inaczej władze nazwą to morderstwem, a pan powędruje na Fidżi. Dlatego właśnie zdarza się tak wiele przypadkowych utonięć. Steward oznajmił, że obiad podany. Szyper zszedł z gościem do messy, pozostawiając swemu pomocnikowi straż na pokładzie. — Miej no pan na oku tego czarnego szatana Auiki — rzucił pożegnalną przestrogę. — Od kilku dni nie podoba mi się jego mina. — Tak jest — odparł porucznik. Pod koniec obiadu szyper był w połowie opowieści o napadzie na „Scottish Chiefs”. — Tak — mówił — to był najpiękniejszy statek na naszych wodach. Ale stracił sztagi* i w mgnieniu oka osiadł na rafie. Obskoczyły go pirogi tubylców. Na pokładzie było pięciu białych i załoga — dwudziestu zuchów z Santa Cruz i Samoa. Tylko supercargo* uszedł z życiem. Aha! Statek wiózł także sześćdziesięciu rekrutów. Wszyscy zostali kai– kai. Nie rozumie pan? Bardzo przepraszam. Chciałem powiedzieć, że wszyscy zostali pożarci. Także „James Edwards”, elegancko ożaglowany… Na pokładzie Jacobs zaklął siarczyście. Odpowiedział mu chór dzikich wrzasków. Trzykrotnie wypalił rewolwer. Później coś głośno chlupnęło w wodę. Kapitan Hansen skoczył na trap i po drodze błyskawicznym ruchem dobył pistoletu. Bertie patrzył jak urzeczony. Ale był przezorny. Zawahał się, nim wychylił głowę spod daszka nad trapem. Nic się jednak nie działo. Porucznik drżał ze wzburzenia, w ręku trzymał rewolwer. Raz podskoczył i odwrócił się gwałtownie, jak gdyby od tyłu zagrażało mu niebezpieczeństwo. — Jeden z tubylców wypadł za burtę — mówił dziwnym, zdławionym głosem. — Nie umiał pływać. — Który? — zapytał szyper. — Auiki. — Ale… proszę panów! Przecież ja.. ja słyszałem strzały… — Bertie drżał z podniecenia, bo wietrzył przygodę, i to przygodę szczęśliwie zakończoną. Porucznik zwrócił się gniewnie w jego stronę. — Łgarstwo — warknął. — Nie było żadnych strzałów. Czarny wypadł za burtę. Kapitan Hansen mierzył gościa tępym, nieruchomym wzrokiem. — Zdawało mi się… — zaczął Bertie. — Strzały? — mówił zadumany szyper. — Strzały? Czy słyszał pan jakieś strzały, Jacobs? — Nic podobnego. Hansen spojrzał triumfująco na gościa i powiedział: — Czysty przypadek. Idziemy do messy, panie Arkwright. Skończymy obiad. Tej nocy gość spał w kajucie kapitańskiej — ciasnej komórce oddzielonej od messy. Przednią gródź zdobił stojak na broń, a ponadto nad koją wisiały trzy karabiny. Pod koją była wielka szuflada. Arkwright otworzył ją i zobaczył, iż zawiera amunicję, dynamit i kilka pudełek spłonek detonujących. Wolał usiąść na ławce po przeciwnej stronie kabiny. Na małym stoliczku w widocznym miejscu leżał dziennik pokładowy „Arli”. Bertie nie wiedział, że tę księgę sporządził na jego cześć Kapitan Malu, toteż czytał z zainteresowaniem o dwóch majtkach, którzy dwudziestego pierwszego września wypadli za burtę i utonęli. Ach, dobrze rozumiał, co się, za tym kryje, umiał już czytać między wierszami. Dalej dowiedział się, że welbot „Arli” został ostrzelany z nadbrzeżnej dżungli w Su’u i stracił trzech ludzi, że szyper przyłapał kucharza, który gotował w kambuzie ludzkie mięso kupione przez załogę na wybrzeżu Fui; że podczas sygnalizowania przypadkowy wybuch dynamitu zabił jednego majtka. Bertie czytał o nocnych walkach, o ucieczkach z portów świtem, o napadach tubylców wśród porośniętych mangrowcami bagien i atakach flotylli piróg w zatokach lub cieśninach. Z nużącą jednostajnością powtarzał się wciąż ten sam zapis: śmierć z powodu czerwonki. Bertie przeraził się, gdy odkrył, że dwaj biali, podobnie jak on goście kapitana, umarli na tę chorobę. — Wie pan co — powiedział nazajutrz kapitanowi Hansenowi — przejrzałem pański dziennik pokładowy. Szyper przypomniał sobie, że zostawił dziennik na stole, i bardzo się zirytował. — Wszystkie wypadki czerwonki to, widzi pan, taka sama bujda jak te wasze przypadkowe utonięcia — ciągnął młody chwat. — Co właściwie ma oznaczać czerwonka? Hansen zesztywniał zrazu, jak gdyby chciał gniewnie zaprotestować. Wkrótce jednak poddał się z wdziękiem i wyraził szczery podziw dla bystrości gościa. — Widzi pan, panie Arkwright, sprawa tak się przedstawia: Wyspy Salomona mają opinię pod psem. Coraz trudniej zwerbować tutaj białego. Przypuśćmy, że ktoś został zabity. Firma musiałaby płacić złote góry, żeby odpowiednim człowiekiem zapełnić wolne miejsce. Ale jeżeli przyczyną śmierci jest choroba, wszystko w porządku. Nowicjuszom, niestraszne choroby. Żaden nowicjusz nie chce być zamordowany. Kiedy zajmowałem miejsce dawnego szypra „Arli”, byłem przekonany, że umarł na czerwonkę. No i stało się. Podpisałem kontrakt. — Cóż — wtrącił Jacobs — zbyt często zdarzają się przypadkowe utonięcia. To nieładnie wygląda. A wszystkiemu winne nasze władze. Białemu nie wolno bronić się przed czarnymi. — Tak. Pamięta pan los „Princess” i tego porucznika, Amerykańca — zabrał znów głos szyper. — Na pokładzie było pięciu białych, w ich liczbie przedstawiciel władz kolonialnych. Kapitan, ten agent i supercargo wybrali się na ląd dwoma szalupami. Czarni wymordowali ich do nogi. Na pokładzie został porucznik, drugi oficer i załoga — mniej więcej piętnastu chłopców, Samoańczyków i Tongańczyków. Zgraja dzikich uderzyła na nich od wybrzeża. Porucznik widział na własne oczy, jak drugi oficer i cała załoga zginęli w pierwszym szturmie. Porwał trzy pasy z amunicją i dwa winchestery i wdrapał się na saling*. On jeden ocalał, więc trudno go ganić, że wpadł w istną furię. Walił z jednego karabinu, aż karabin zupełnie się rozgrzał. Później walił z drugiego. Na pokładzie czarno było od tubylców. Porucznik oczyścił pole. Strzelał, kiedy przeskakiwali burty. Strzelał też, kiedy co tchu brali się do wioseł. Zaczęli skakać w wodę, ratować się wpław. Porucznik wpadł w furię, toteż ubił jeszcze kilku. A ile za to dostał? — Siedem lat na Fidżi — syknął porucznik. — Władze orzekły, że nie miał prawa strzelać, kiedy napastnicy znaleźli się w wodzie — dokończył kapitan Hansen. — Dlatego teraz ludzie umierają na czerwonkę — zakonkludował Jacobs. — Dziwne, dziwne rzeczy — powiedział Bertie. Odczuwał gorące pragnienie, by rejs jak najrychlej dobiegł końca. Po południu wdał się w pogawędkę z czarnym, którego wskazano mu jako ludożercę. Dzikus nazywał się Sumasai. Spędził trzy lata na pewnej plantacji w Queenslandzie. Znał Samoa, Fidżi, a także Sydney. Jako majtek odbywał na szkunerach rekrutacyjnych rejsy do Nowej Brytanii, Nowej Irlandii, Nowej Gwinei, na Wyspy Admiralicji. Sumasai był żartownisiem i pokpiwał z zachowania obecnego szypra. Tak! Zjadł w życiu mnóstwo ludzi. Ilu? Nie potrafi dokładnie sobie przypomnieć. Byli wśród nich także biali. Smakują doskonale, jeżeli nie są chorzy. Raz Sumasai zjadł chorego białego człowieka. — Moja słowo! — zawołał na to wspomnienie. — Ja po ta biała człowiek chora, bardzo chora. Moja brzuch boli, boli bardzo, bardzo! Bertie zadrżał i spytał o głowy. Tak! Sumasai przechowuje na lądzie kilkanaście głów. Są w doskonałym stanie — wysuszone na słońcu, uwędzone w dymie. Jedna należała do szypra pewnego szkunera. Ma długie bokobrody. Sumasai gotów ją sprzedać za dwa funty. Głowy czarnych są tańsze: kosztują po funcie. Sumasai ma parę główek dziecięcych. Są w gorszym stanie. Może je odstąpić po dziesięć szylingów sztuka. Zakończywszy rozmowę Bertie usiadł na belce nad trapem obok czarnego majtka cierpiącego na jakąś ohydną chorobę skórną. Odsunął się śpiesznie i na zapytanie, co by to być mogło, otrzymał odpowiedź, że trąd. Pobiegł do kabiny i wyszorował się antyseptycznym mydłem. Do wieczora szorował się wiele razy, bo wszyscy czarni na keczu mieli złośliwe czyraki takiego lub innego pochodzenia. „Arla” zarzucił kotwicę w małej zatoczce pośród bagien porosłych mangrowcami. Nadburcia przystrojono podwójnymi zasiekami drutu kolczastego. Wyglądało to poważnie, a kiedy Bertie zobaczył, że od lądu odbijają pirogi pełne dzikusów zbrojnych w dziryty, łuki, strzały i snidery — goręcej niż dotychczas zapragnął, by rejs skończył się wreszcie. Pierwszego wieczora czarni niechętnie opuszczali pokład. Kilku postawiło się porucznikowi, kiedy kazał im wracać na ląd. — Nie martw się pan, zaraz ich przegonię — powiedział kapitan Hansen i zniknął pod pokładem. Niebawem wyszedł stamtąd i pokazał gościowi ładunek dynamitu uwieszony na haczyku od wędki. Czasami się zdarza, że owinięta w papier butelka chlorodyny z przyczepionym do paczki nieszkodliwym lontem może wystrychnąć kogoś na dudka. Tym razem oszukała Arkwrighta. Oszukała też tubylców. Kapitan Hansen zapalił lont i haczyk wetknął w przepaskę biodrową na plecach jednego z opornych dzikusów, ten zaś zapałał tak gwałtowną tęsknotą do lądu, że nie przyszło mu na myśl zrzucić opaski. Skoczył w kierunku dzioba, a lont syczał i dymił za nim czarni ustępowali mu z drogi i jak szaleni skakali przez kolczaste druty do morza. Bertie skamieniał ze zgrozy. Tak samo skamieniał kapitan Hansen. Zapomniał o dwudziestu pięciu rekrutach, którym wypłacił po trzydzieści szylingów zaliczki! Wszyscy wyskoczyli za burtę wraz z osiadłymi na wyspie krajowcami, a ostatni poszedł ich śladem nieszczęśnik udekorowany syczącą flaszką chlorodyny. Bertie nie widział wybuchu butelki, ale przytomny porucznik rzucił za rufę prawdziwy ładunek dynamitu w chwili, gdy to nie mogło już skrzywdzić nikogo. Wobec tego pan Arkwright z czystym sumieniem przysiągłby przed każdym sądem morskim, iż w jego oczach rozszarpało na sztuki czarnego. Ucieczka dwudziestu pięciu rekrutów kosztowała „Arłę” czterdzieści funtów gotowizną, że zaś tubylcy zbiegli do dżungli, nie było nadziei na ich odzyskanie. Wobec tego szyper i jego pomocnik wzięli się do topienia trosk w zimnej herbacie. Zimna herbata była nalana do butelek po whisky, toteż Bertie nie wiedział, iż piją całkiem nieszkodliwy trunek. Widział za to, że strasznie się upili i słyszał ich długą, pełną kwiecistych wyrażeń kłótnię. Spierali się, czemu przypisać śmierć wysadzonemu dynamitem dzikusa: czerwonce czy przypadkowemu utopieniu. Kiedy posnęli wreszcie i zaczęli chrapać, Bertie — jedyny biały w pełni władz umysłowych —trwożnie czuwał do rana, bo lękał się napaści z lądu, jak i buntu załogi. Trzy następne dni „Arla” stał na redzie i przez trzy następne wieczory szyper i porucznik z lubością zapijali zimną herbatę obarczając wachtą gościa. Nie wątpili, że można mu ufać, on zaś był równie pewien, iż jeśli wyżyje, doniesie Kapitanowi Malu o pijatykach. Później kecz zarzucił kotwicę u wybrzeża wyspy Guadalcanar, w pobliżu plantacji Reminge. Bertie stanął na plaży z westchnieniem ulgi i uścisnął dłoń administratora. Pan Harriwell był gotów na jego przyjęcie. — Proszę się tylko nie przejmować, że moi koledzy mają trochę rzadkie miny — mówił poufnie, odciągnąwszy go na bok. — Krążą pogłoski o buncie. Muszę przyznać, że zaobserwowałem kilka podejrzanych objawów, ale moim zdaniem to tylko głupia gadanina. — Ilu… ilu czarnych jest na… plantacji? — zapytał Bertie truchlejąc ze strachu. — W danej chwili zatrudniamy czterystu — odparł beztrosko administrator — ale we trzech, oczywiście przy pomocy drogiego pana, szypra i porucznika „Arli”, doskonale sobie poradzimy. Bertie odwrócił się, by zawrzeć znajomość z niejakim McTavischem, magazynierem, ten wszakże prawie nie zwrócił na to uwagi, bo z wielkim zapałem prosił o dymisję. — Słowo daję, panie Harriwel — mówił — nie mogę zostać dłużej, naprawdę nie mogę. Jestem żonaty. Knuje się coś złego. Widać to tak wyraźnie, jak nos na pańskiej twarzy. Będzie bunt czarnych. Powtórzy się masakra z Hohono. — Co to znaczy „masakra z Hohono”? — zapytał Bertie, kiedy magazynier dał się przekonać, iż powinien wytrwać do końca miesiąca. — Ach, Mc Tavisch mówił o plantacji Hohono na wyspie Ysabel — wyjaśnił administrator. — Dzicy zatłukli tam na lądzie pięciu białych, opanowali szkuner, zamordowali kapitana i porucznika, a później całą zgrają pożeglowali na Malaitę. Od początku twierdziłem, że w Hohono biali byli nieostrożni. Nas nie zaskoczą we śnie. Bardzo proszę, panie Arkwright, niech pan pozwoli dalej i spojrzy, jaki piękny mamy widok z werandy. Bertie niewiele widział. Zbyt zajęła go myśl, jak by dostać się do Tulagi, pod dach komisarza. Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy bardzo blisko, tuż za jego plecami huknął karabinowy wystrzał. W tej samej chwili pan Harriwell wciągnął go do sieni tak gwałtownie, że omal nie zwichnął mu ręki. — Ach, drogi panie! O włos się panu nie oberwało — mówił administrator obmacując gościa, by sprawdzić, czy nie jest ranny. — Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro. Ale skąd mogło mi przyjść do głowy coś podobnego? W biały dzień! Bertie pobladł. — Poprzedniego administratora sprzątnęli właśnie w taki sposób — dorzucił swoje McTavish. — Cóż to był za sympatyczny facet! Obryzgał mózgiem całą werandę. Zauważył pan chyba ciemną plamę między schodkami a wejściem do domu… — Bertie dojrzał do wypicia cocktailu, który pan Harriwell wymieszał dlań i przyprawił. Nim jednak zdążył umoczyć usta, wszedł do pokoju jegomość w bryczesach i owijaczach. — Co znowu? — zapytał administrator spojrzawszy na twarz nowo przybyłego. — Rzeka wystąpiła z brzegów? — Niech diabli porwą rzekę! Chodzi o czarnych. Jeden wyskoczył z gąszczu trzciny cukrowej i wygarnął do mnie. Był nie dalej niż dwanaście stóp, ale strzelał z biodra i miał karabin snidera. Jedno chciałbym wiedzieć: gdzie zdobył tego snidera? Ach, bardzo przepraszam. Miło mi poznać pana, panie Arkwright. — Pan Brown jest moim pomocnikiem — wyjaśnił administrator. — No, może się nareszcie napijemy! — Ale skąd czarny miał snidera? — dopytywał Brown. — Zawsze byłem przeciwny magazynowaniu tych pukawek w domu. — Są przecież na miejscu — powiedział pan Harriwell trochę już zirytowany. Brown uśmiechnął się z powątpiewaniem. — Chodźcie ze mną, sprawdzimy — zawołał jego zwierzchnik. Bertie udał się również do kantoru, gdzie pan Harriwell wskazał triumfalnie dużą skrzynię ustawioną w zakurzonym kącie. — W takim razie, gdzie ten drab zdobył snidera? — powtórzył Brown swój refren. W tej chwili McTavish uniósł skrzynię. Administrator skoczył i zerwał wieko. Skrzynia była pusta. Spojrzeli na siebie w pełnym grozy milczeniu. Harriwell bezradnie opuścił ręce. McTavish zaklął. — Od wieków dowodzę — warknął — że nie wolno ufać służbie domowej. — Sprawa wygląda poważnie — przyznał administrator. —Ale i tak poradzimy sobie. Tym żądnym krwi łajdakom trzeba dać po nosie. Zechcą panowie przejść z karabinami do jadalni, a pan, panie Brown, niech przygotuje czterdzieści lub pięćdziesiąt ładunków dynamitu. Lonty mają być dobrze osadzone, krótkie. Damy im nauczkę. A teraz, proszę panów, obiad na stole. Bertie nie cierpiał ryżu z curry*, tak się więc złożyło, że tylko on zaatakował apetyczny omlet. Sprzątał właśnie resztki z talerza, kiedy Harriwell nałożył sobie porcję omletu. Skosztował pierwszy kęs i zaczął pluć głośno. — To już drugi raz — oznajmił McTavish złowróżbnym tonem. Harriwell pluł jeszcze i parskał. — Co… co drugi raz? — wykrztusił Arkwright. — Trucizna — padła odpowiedź. — Kucharz będzie wisiał. — W taki sposób skończył buchalter na Cape Marsh — powiedział Brown. — Strasznie się męczył. Podobno ci na „Jessie” słyszeli jego wrzaski z odległości trzech mil. — Kucharza okuję w kajdany — syknął administrator. — Chwała Bogu, spostrzegliśmy się w porę. Bertie siedział jak skamieniały. Twarz mu poszarzała. Chciał coś powiedzieć, lecz dobył tylko nieartykułowany bełkot. Wszystkie oczy zwróciły się niespokojnie w jego stronę. — To niemożliwe! Powiedz pan, że to niemożliwe! — zawołał McTavish zdławionym głosem. — Tak! Jadłem omlet! Bardzo dużo! Pełen talerz — wybuchnął Bertie nagle, jak nurek, który odzyskał dech. Na pół godziny zapadła przerażająca cisza. Bertie wyczytał wyrok w oczach towarzyszy. — Cóż, może omlet nie był jednak zatruty — bąknął posępnie Harriwell. — Trzeba zawołać kucharza — odezwał się Brown. Niebawem wszedł do jadalni kucharz — krzywo uśmiechnięty czarny z ćwiekiem tkwiącym w nosie i rozmaitymi ozdobami w podziurawionych uszach. — Słuchaj, Wi–wi, co to takiego? — ryknął Harriwell i wskazał omlet oskarżającym gestem. Wi–wi był oczywiście wystraszony i srodze zakłopotany. — Kai–kai, ona dobra bardzo, bardzo — odpowiedział potulnie. — Każ mu pan zjeść — zaproponował magazynier. — To niezawodna próba. Harriwell nabrał pełną łyżkę i rzucił się na Murzyna, ten zaś uciekł w popłochu. — Sprawa przesądzona — zawyrokował poważnie Brown. —Nie chciał jeść. — Panie Brown, może pan będzie łaskaw okuć go w kajdany — rozkazał administrator i pogodnie zwrócił się do gościa. —Wszystko w porządku, drogi panie. Już komisarz zajmie się tym ptaszkiem. Łajdak będzie wisiał, jeżeli pan umrze. — Niech się panu nie zdaje, że nasze władze są znowu tak skore — zaoponował McTavish. — Ależ panowie, panowie — jęknął Bertie. — Pomyślcie na razie o mnie! Harriwell wzruszył ramionami. — Bardzo mi przykro, drogi panie, ale to jakaś tubylcza trucizna. Nikt nie zna antydotów na tubylcze trucizny. Niech pan spróbuje się uspokoić, jeżeli zaś… Ostry huk dwóch wystrzałów przerwał rozmowę. Po chwili wrócił Brown. Naładował karabin i zasiadł do stołu. — Kucharz nie żyje — oznajmił. — Malaria. Zupełnie niespodziewany atak. — Mówiłem właśnie panu Arkwrightowi, że nie ma antydotów na tubylcze trucizny… — Z wyjątkiem dżinu* — dokończył Brown. Harriwell nazwał się bezmyślnym osłem i skoczył po flaszkę dżinu. — Ostrożnie, przyjacielu, ostrożnie! — ostrzegał gościa, który jednym haustem wypił dwie trzecie szklanki źle oczyszczonej okowity, a teraz dławił się i krztusił, bo piekielny trunek palił mu gardło, aż łzy spływały po twarzy. Harriwell zmierzył Arkwrightowi tętno i temperaturę, udał, że bada go troskliwie i zaczął powątpiewać, czy omlet był zatruty. Brown i McTavish przytaknęli szefowi, ale Bertie wyczuł nieszczerą nutę w ich głosie. Stracił apetyt i ukradkiem liczył tętno pod osłoną stołu. Nie ulegało wątpliwości, że biło coraz szybciej, lecz Bertie zapomniał przypisać to wypitemu dżinowi. McTavish z winchesterem w ręku wyszedł na werandę, by rozejrzeć się w sytuacji. — Gromadzą się przed barakiem kuchennym — brzmiał jego meldunek. — Mają bez liku sniderów. Moim zdaniem trzeba przekraść się na tyły baraku i uderzyć na nich z flanki. Proponuję, panowie, żebyśmy zaatakowali pierwsi. Pójdziesz ze mną, Brown. Harriwell posilał się z apetytem, a Bertie stwierdził, że puls ma szybszy o pięć uderzeń na minutę. Zerwał się jednak, kiedy gruchnęły strzały. Pośród trzasku sniderów słychać było szybki ogień winchesterów Browna i McTavisha. Kanonadzie akompaniowały piekielne wrzaski i wycia. — Zmusili ich do ucieczki — powiedział administrator, gdy krzyki i wrzaski zaczęły cichnąć w oddali. Ledwie Brown i McTavish zdążyli wrócić do stołu, magazynier wyruszył znowu na zwiady. — Mają dynamit! — zameldował. — Zaatakujemy ich więc dynamitem! — rzucił Harriwell. Gospodarze uzbroili się w zapalone cygara i wepchnąwszy w kieszenie po kilka lasek dynamitu, skoczyli do drzwi. Wówczas zdarzyło się nieszczęście. Koledzy winili za nie później McTavisha, a on sam przyznał, iż szturm był może nieco zbyt zaciekły. W każdym razie pierwszy ładunek eksplodował pod domem, który uniósł się jednym narożnikiem i osiadł z powrotem na podmurówce. Połowa porcelany spadła ze stołu, a nakręcany raz na tydzień zegar stanął. Rycząc mściwie trzej bohaterowie zniknęli w ciemności nocy. Zaczęło się bombardowanie. Kiedy wrócili, nie zastali gościa w jadalni. Biedak zawlókł się do kantoru, zabarykadował drzwi i runął na podłogę. Dręczyły go skąpane w dżinie koszmary. Tysiące razy umierał okropną śmiercią, a wokół staczano bohaterskie walki. Rano wypełznął na werandę. Było mu niedobrze po dżinie i cierpiał na ból głowy, przekonał się jednak, że słońce nie zgasło i Bóg jest prawdopodobnie w niebie, ponieważ gospodarze żyli i nawet nie odnieśli ran. Harriwell nalegał, by Bertie pozostał nieco dłużej, lecz ten postanowił niezwłocznie wrócić „Arlą” do Tulagi, gdzie trzymał się blisko komisarskiej rezydencji aż do dnia odejścia najbliższego parowca. Na tym statku były również turystki. Bertie znów uchodził za bohatera, a na Kapitana Malu — jak zwykle — damy nie zwracały uwagi. Ale Kapitan Malu wyekspediował z Sydney dwie skrzynki szkockiej whisky, najlepszej, jaką dysponował tamtejszy rynek. Nie był w stanie osądzić, kto efektowniej zaprezentował młodemu Arkwrightowi życie na straszliwym archipelagu — kapitan Hansen czy pan Harriwell. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel POGANIN The Heathen Zetknąłem się z nim po raz pierwszy podczas burzy. Chociaż jednak burza zastała nas na tym samym szkunerze, dostrzegłem go dopiero wtedy, gdy statek rozleciał się pod nami w kawałki. Musiałem niewątpliwie widywać go i przedtem wraz z pozostałymi członkami tubylczej załogi, lecz nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia, gdyż „Petite Jeanne” była wyraźnie przeładowana. Oprócz ośmiu czy dziesięciu marynarzy–tubylców, białego kapitana, jego zastępcy i konwojenta oraz sześciu pasażerów kabinowych, zabrała wypływając z Rangiroa bodaj osiemdziesięciu pięciu pasażerów pokładowych, krajowców z wysp Paumotu i Tahiti — mężczyzn, kobiet i dzieci, obładowanych pudłami i towarem, nie mówiąc już o matach do spania, kocach i tobołkach z odzieżą. Właśnie minął był sezon połowu pereł na wyspach Paumotu i wszyscy wracali na Tahiti. W kabinach było nas sześciu handlarzy pereł: dwóch Amerykanów, Ah–Czun (najbielszy ze wszystkich znanych mi Chińczyków), jeden Niemiec, jeden polski Żyd i wreszcie ja na dopełnienie pół tuzina. Sezon udał się doskonale. Powodu do narzekań nie miał ani żaden z nas, ani też nikt spośród osiemdziesięciu pięciu pasażerów pokładowych. Wszystkim się poszczęściło, toteż oczekiwaliśmy z utęsknieniem odpoczynku w Papeete, obiecując sobie spędzić tam wiele miłych chwil. „Petite Jeanne” była niewątpliwie przeciążona. Miała tylko siedemdziesiąt ton pojemności i z całą pewnością nie powinna była dźwigać na swym pokładzie ani dziesiątej części zabranego tłumu. Wnętrze miała wypełnione po brzegi muszlami perłowymi i koprą. Nawet kantorek zapchany był muszlami. Zakrawało na cud, że w tych warunkach marynarze mogli jeszcze obsługiwać statek. Nie można było przecisnąć się przez pokład. Przechodzili , więc tam i z powrotem po poręczy nad burtą. W nocy stąpali po śpiących, którzy — przysiągłbym — zalegali podłogę podwójną warstwą. A jeszcze na dobitkę były tam świnie i kury, i worki korzeni yamu, a wszelkie możliwe miejsca obwieszone były sznurami orzechów kokosowych i pękami bananów. Po obu bokach, między olinowaniem przedniego i głównego masztu, przeciągnięto sznury na takiej wysokości, iż ledwie można było manewrować przednim bomem, a z każdego z nich zwisało co najmniej pięćdziesiąt pęków bananów. Wszystko zapowiadało ciężką przeprawę, nawet gdyby udało nam się odbyć podróż w ciągu dwóch, trzech dni, co było możliwe przy sprzyjającym wietrze południowo– wschodnim. Ale pasat nie chciał dąć. Po pierwszych pięciu godzinach skończył ostatecznie na kilkunastu urywanych podmuchach. Przez całą noc i następny dzień trwała cisza — dobrze znana, oślepiająca i szklista cisza, w czasie której sama myśl o ogarnięciu jej wzrokiem wystarcza, by przyprawić o ból głowy. Na drugi dzień zmarł jeden krajowiec z Wyspy Wielkanocnej, który wyróżnił się w tym sezonie na lagunie jako doskonały nurek. Okazało się, że była to ospa, choć doprawdy nie mogę pojąć, skąd mogła dostać się na pokład, skoro na lądzie przed opuszczeniem Rangiroa nie słyszeliśmy o żadnym wypadku tej choroby. Niemniej fakt pozostał faktem — ospa: jeden zgon i trzech dalszych ludzi powalonych chorobą. Nie było żadnej rady. Nie mogliśmy ani odizolować chorych, ani zaopiekować się nimi. Byliśmy stłoczeni jak śledzie w beczce. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko gnić i umierać. Ściśle biorąc, takie było nasze położenie do chwili, gdy noc oddzieliła nas od pierwszego śmiertelnego wypadku. W ciągu tej nocy zastępca kapitana, konwojent i Żyd z Polski wymknęli się wraz z czterema krajowcami na wielkiej łodzi wielorybniczej. Od tej pory słuch o nich zaginął. Następnego ranka kapitan czym prędzej przedziurawił pozostałe łodzie — i marny był nasz los. Dnia tego nastąpiły dwa zgony, nazajutrz trzy, potem zaś liczba ich podskoczyła do ośmiu. Godny uwagi był sposób, w jaki przyjmowaliśmy te wieści. Krajowcy na przykład pogrążali się w niemym, tępym przerażeniu. Kapitan, Francuz nazwiskiem Oudouse, stał się wielce nerwowy i gadatliwy. Dostał nawet drżączki. Był to wielki, otyły mężczyzna, najmniej dwieście funtów żywej wagi, który wkrótce zamienił się w okaz trzęsącej się jak galareta góry tłuszczu. Niemiec, obaj Amerykanie i ja zakupiliśmy cały zapas szkockiej whisky i pogrążyliśmy się w pijaństwie. Wymyśliliśmy piękną teorię, która głosiła, że skoro przesiąkniemy na wylot alkoholem, każdy zarazek ospy, ledwie się zetknie z naszymi ciałami, spali się natychmiast na popiół. Teoria ta znalazła zresztą potwierdzenie w faktach, choć muszę przyznać, że choroba nie tknęła również kapitana Oudouse i Ah–Czuna, choć Francuz nie pił wcale, a Ah–Czun ograniczał się do jednej porcji napoju dziennie. Pogoda była piękna. Słońce, wstępujące właśnie w odchylenie północne, świeciło wprost nad naszymi głowami. Nie było wiatru, z wyjątkiem częstych krótkotrwałych szkwałów, które dęły wściekle przez pięć minut do pół godziny, po czym zatapiały nas w potokach ulewy. Po każdym takim szkwale straszliwe słońce ukazywało się znowu, wydobywając kłęby pary z zalanych pokładów. Para ta nie była przyjemna. Był to opar śmierci przesycony milionami zarazków. Sięgaliśmy po wódkę, ilekroć opar ten poczynał się wznosić znad trupów i umierających — powtarzaliśmy tę czynność jeszcze parokrotnie, stosując szczególnie mocną mieszankę. Z reguły też wypijaliśmy po kilka dodatkowych porcji za każdym razem, gdy przerzucano przez burtę nieboszczyków na pastwę rojącym się wokół statku rekinom. Przeżyliśmy w ten sposób tydzień, aż wreszcie wyczerpał się zapas whisky. I dobrze się stało, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby mnie dziś na tym świecie. Trzeba było zaiste być zupełnie trzeźwym, by przetrzymać to, co nastąpiło potem — z czym chyba zgodzi się każdy, gdy wspomnę nawiasem, że tylko dwom ludziom to się udało. Drugim z tych ludzi był właśnie poganin — przynajmniej takie miano nadał mu kapitan Oudouse w chwili, gdym po raz pierwszy zdał sobie sprawę z jego istnienia. Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Pod koniec tygodnia, gdy całe grono handlarzy pereł było z braku alkoholu trzeźwe, przypadkowo rzuciłem okiem na barometr wiszący u zejścia do kabin. Przeciętny wskaźnik w okolicy wysp Paumotu wynosił 29.90, podlegając normalnym wahaniom w granicach od 29.85 do 30.00, a nawet do 30.05; teraz jednak ujrzałem, że barometr opadł na 29.62, a wiadomość ta wystarczała do otrzeźwienia najbardziej pijanego handlarza pereł, jaki kiedykolwiek zajmował się spalaniem zarazków ospy w szkockiej whisky. Gdy zwróciłem na to uwagę kapitanowi Oudouse, dowiedziałem się, że już od kilku godzin obserwował ciągły spadek ciśnienia. Niewiele można było tu uczynić, ale tę odrobinę wykonał on doskonale, jeśli zważyć okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy. —ciągnął lekkie płótna, pozostawiając tylko żagiel sztormowy, rozpostarł liny ratunkowe i oczekiwał wiatru. Omyłka jego polegała na tym, co zrobił już po nadejściu wiatru. Położył statek na lewy bok, co byłoby właściwym manewrem na południe od równika, gdybyśmy — a w tym tkwiło sedno rzeczy — nie znajdowali się na samym szlaku huraganu. A właśnie znajdowaliśmy się na samym jego szlaku. Mogłem to łatwo poznać po stałym wzmaganiu się wiatru i równie stałym opadaniu barometru, Chciałem, by kapitan obrócił statek i puścił go z wiatrem aż do czasu, gdy barometr zatrzyma się, a potem dopiero ułożył go w dryf. Sprzeczaliśmy się tak długo, aż dostał napadu histerii, lecz nie ustąpił. Najgorsze było to, że nie mogłem zyskać poparcia ze strony reszty handlarzy pereł. Wiedziałem, że nie przyznawali mi żadnych praw do pouczania wykwalifikowanego żeglarza. Oczywiście fala wznosiła się straszliwie wraz z wiatrem. Nigdy nie zapomnę trzech pierwszych fal, które wdarły się na pokład „Petite Jeanne”. Popadła ona w bezwład, jak to się często zdarza statkom w dryfie, a w tych warunkach pierwsza fala dokonała prawdziwego spustoszenia. Z lin ratunkowych korzystać mogli tylko silni i zdrowi, lecz i oni niewiele z nich mieli pożytku, kiedy kobiety i dzieci, banany i orzechy kokosowe, świnie i pudła z towarem, chorzy i dogorywający zmiatani byli wzdłuż pokładu w rozwrzeszczanej, jęczącej, zwartej masie. Druga fala zalała pokład „Petite Jeanne” aż do poręczy. Że zaś rufa jej opadła, a dziób wzniósł się ku niebu, cały ten nieszczęsny kłąb ludzi i bagażu zaczął się zsuwać do tyłu. Był to żywy potok. Lecieli głową naprzód, nogami naprzód, bokiem, koziołkując, skręcając się, tarzając, wijąc i wzajemnie zgniatając. Od czasu do czasu ten i ów przytrzymał się na chwilę jakiegoś uchwytu lub sznura, lecz ciężar napierających ciał wnet go odrywał i znosił. Zauważyłem człowieka, który głową i klatką piersiową zderzył się ze słupem służącym do umocowywania lin po prawej stronie pokładu. Czaszka jego rozprysła się jak skorupa jaja. Widząc, na co się zanosi, wskoczyłem na dach kabiny pokładowej, a stamtąd wprost na główny maszt, Ah–Czun i jeden z Amerykanów chcieli mnie naśladować, lecz wyprzedziłem ich o jeden skok. Amerykanin został zmieciony poza rufę jak worek. Ah–Czun uchwycił się rączki koła sterowego i przypadł do niego. Lecz jakaś zwalista vahine (kobieta) z Raratonga — musiała ważyć ze dwieście pięćdziesiąt funtów — oparła się o Chińczyka zarzucając mu ramię wokół szyi, Złapał wtedy drugą ręką wyspiarza—sternika, lecz właśnie w tej chwili szkuner przechylił się silnie na prawy bok. Potok ciał i wody, rwący wzdłuż lewego chodnika między kabiną a poręczą, zmienił nagle kierunek i skręcił w prawo. Wylecieli wszyscy — vahine, Ah–Czun i sternik; dałbym głowę, że gdy Chińczyk wypadał za burtę, posłał mi w drodze do otchłani uśmiech pełen filozoficznej rezygnacji. Trzecia fala — najpotężniejsza ze wszystkich — nie wyrządziła już tak wielkich szkód. Kiedy wtargnęła na statek, prawie wszyscy byli już na linach. Na pokładzie pozostało wszystkiego z tuzin dyszących, na pół zatopionych i na pół ogłuszonych nieszczęśników toczących się na wszystkie strony lub usiłujących doczołgać się w bezpieczne miejsce. Fala zniosła ich z pokładu wraz z wrakami dwu ostatnich szalup. Mnie wraz z pozostałymi handlarzami pereł udało się w przerwie między dwiema falami sprowadzić kilkanaście kobiet i dzieci do kabin i zatrzasnąć za nimi pokrywę. Niewiele to zresztą pomogło tym biednym stworzeniom. A wiatr? Na podstawie całego dotychczasowego doświadczenia nigdy bym nie uwierzył, że wiatr może dąć tak silnie: Niepodobna tego opisać. Czy można opisać koszmar? A wiatr był właśnie potwornym koszmarem. Zrywał nam odzież z ciał, dosłownie — zrywał. Nie żądam, byście mi uwierzyli. Po prostu opowiadam o tym, co widziałem i odczułem na sobie. Chwilami sam w to nie wierzę. Przeżyłem to i dość na tym — choć trudno uwierzyć, by ktoś mógł stawić czoła takiej wichurze i ujść z życiem. Było to potworne, a najpotworniejszy ze wszystkiego był fakt, że wiatr wzmagał się i wzmagał bez ustanku. Wyobraźcie sobie niezliczone miliony czy biliony ton piasku. Wyobraźcie sobie, że cały ten piasek pędzi naprzód z szybkością dziewięćdziesięciu, stu, stu dwudziestu mil na godzinę lub jeszcze chyżej, z szybkością nieograniczoną. Wyobraźcie sobie dalej, że piasek ten — choć niedostrzegalny i niedotykalny — zachowuje cały ciężar i zwartość właściwe piaskowi. Gdy wam się to uda, może zyskacie słabe pojęcie o istocie owego wichru. Zresztą porównanie z piaskiem nie jest właściwe. Pomyślcie raczej o błocie — niedostrzegalnym, niedotykalnym, a mimo to ciężkim. Ale i to nie wystarcza. Pomyślcie, że każda cząsteczka powietrza zamieniła się w grudkę błota. A teraz wyobraźcie sobie napór nieogarnionego mnóstwa tych grudek. Nie — to przekracza moje możliwości. Mowa ludzka może się nadawać do wyrażania zwykłych rzeczy, ale nigdy nie zdoła oddać obrazu owej niesamowitej zawieruchy. Trzeba mi było trzymać się pierwotnego zamiaru nie podejmować próby opisu. Powiem tylko tyle: fala, która najpierw się wzniosła, teraz została zmiażdżona przez wiatr. Co więcej, wydawało się, że paszcza huraganu wessała w siebie cały ocean, porywając go w tę część przestrzeni, którą przedtem zajmowało powietrze. Żagle nasze oczywiście dawno przepadły. Lecz kapitan Oudouse posiadał na „Petite Jeanne” coś, czego nigdy przedtem nie widziałem na szkunerze Mórz Południowych — a mianowicie kotew morską. Był to stożkowaty worek płócienny, którego wlot utrzymywany był stale w stanie otwartym przez olbrzymią obręcz żelazną. Kotew morska olinowana była na podobieństwo latawca, dzięki czemu pruła wodę tak, jak latawiec pruje powietrze, z pewną wszakże różnicą. Oto pozostawała ona tuż pod powierzchnią oceanu w położeniu pionowym. Długa lina łączyła ją z kolei ze szkunerem. Dzięki temu urządzeniu „Petite Jeanne” ustawiona była dziobem do wiatru i do fali — jeśli można było nazwać to falą. Położenie nasze byłoby względnie pomyślne, gdyby nie to, że znajdowaliśmy się na samym szlaku huraganu. Wprawdzie wiatr wyrwał nasze żagle z rabant, zmiótł stengi i poplątał całe olinowanie, lecz mimo to bylibyśmy wyszli z przygody obronną ręką, gdyby oko huraganu nie zbliżało się wprost ku nam. Długotrwały napór wichru wprawił mnie w stan zupełnego upadku; czułem się ogłuszony, oniemiały i jak gdyby sparaliżowany i wydaje mi się, że miałem właśnie dać za wygraną, gdy uderzyło w nas ognisko burzy. Ciosem tym była bezwzględna martwota. Powietrza nie mącił nawet najlżejszy powiew. Wrażenie było niemal bolesne. Nie zapominajcie o tym, że przez wiele godzin pozostawaliśmy w stanie straszliwego napięcia mięśni przeciwstawiających się potwornemu naciskowi wiatru. A teraz nagle napór ten ustał. Pamiętam, iż czułem się wtedy tak, jak gdybym cały nabrzmiewał i miał się lada chwila rozlecieć. Zdawało się, że każdy z atomów mego ciała odpycha wszystkie pozostałe jego atomy, dążąc niepowstrzymanie do wyrwania się w przestrzeń. Trwało to jednak tylko chwilę. Szła już ku nam zagłada. Pod nieobecność wiatru i ciśnienia morze powstało. Skakało, wyrywało się, wznosiło wprost ku chmurom. Zważcie, że ze wszystkich kierunków świata ten niepojęty wiatr dął w stronę ośrodka ciszy. W rezultacie zewsząd niepowstrzymanie napływały fale. Nie było wiatru, który by stawił im opór. Strzelały w górę jak szpunty wybijane z dna beczki pełnej wody. Nie było w nich żadnego porządku, żadnej stałości. Były to przewrotne, oszalałe fale. Miały co najmniej osiemdziesiąt stóp wysokości. Nie były w ogóle falami. Nie przypominały żadnych fal, które kiedykolwiek widziało oko ludzkie. Były po prostu płachtami, potwornie chlustającymi płachtami wody, wyrastającymi na osiemdziesiąt stóp. Czy doprawdy tylko osiemdziesiąt? Z pewnością były jeszcze wyższe. Przeskakiwały ponad szczytami masztów. Wyglądały jak nurty potopu, jak wybuchy. Były pijane. Padały byle gdzie i byle jak. Roztrącały się wzajemnie i zmagały ze sobą. Zwierały się i waliły jedna na drugą, by potem nagle rozpaść się na tysiące oddzielnych wodospadów. Nie można było tego ośrodka burzy porównać z żadnym obrazem oceanu, jaki kiedykolwiek powstał w wyobraźni ludzkiej. Był to zamęt po trzykroć zbełtany, ostateczne rozprzężenie. Była to piekielna czeluść obłąkanego morskiego żywiołu. A co się stało z „Petite Jeanne”? Nie umiem tego określić. Poganin wyznał mi później, że i on nie wiedział. Została dosłownie rozdarta na pół, potargana w strzępy, zdruzgotana na miazgę, rozniesiona w pył strzaskanego drewna, unicestwiona. Kiedy odzyskałem przytomność, znajdowałem się w wodzie, płynąc odruchowo — choć bliski byłem zatonięcia. Nie zdawałem sobie sprawy, jak się tam dostałem. W pamięci został mi tylko obraz rozlatującej się „Petite Jeanne”, co musiało zbiec się z chwilą nagłej utraty przeze mnie świadomości. Oto jednak byłem teraz w wodzie i nie pozostawało mi nic innego, jak szukać najlepszego wyjścia, choć w tym „najlepszym” niewiele było otuchy. Wiatr dął znowu, a fala była znacznie niższa i bardziej wyrównana, z czego wywnioskowałem, że ośrodek burzy został już poza mną. Na szczęście nie było w pobliżu rekinów. Widocznie huragan rozproszył żarłoczną zgraję, która otaczała ginący statek i żywiła się trupami. Było koło południa, gdy „Petite Jeanne” przestała istnieć, a w jakieś dwie godziny później fale zniosły ku mnie jedną z jej klap wylotowych. Padał rzęsisty deszcz i jedynie wyjątkowo pomyślnemu zbiegowi okoliczności zawdzięczać mogłem to spotkanie. Krótki odcinek linki zwieszał się z uchwytu klapy. Uprzytomniłem sobie wtedy, że pozostał mi co najmniej jeden dzień życia, jeżeli żarłacze nie powrócą. Po upływie trzech godzin, a może nawet nieco później — gdy leżałem przywarty do klapy i usiłowałem z zamkniętymi oczyma skupić uwagę na niełatwym zadaniu wdychania niezbędnej do utrzymania się przy życiu ilości powietrza bez jednoczesnego wchłonięcia nadmiaru wody, grożącego mi zatopieniem. O uszy moje, jak mi się zdawało, obił się szmer głosów. Deszcz ustał, a wiatr i morze przedziwnie szybko się uspokoiły. W odległości najwyżej dwudziestu stóp ode mnie, na drugiej pokrywie podobnej do mojej, dostrzegłem kapitana Oudouse i Poganina. Walczyli o posiadanie klapy, a w każdym razie walczył Francuz. — Pa?en noir!* — usłyszałem jego okrzyk, a jednocześnie ujrzałem, jak kopnął kanaka. Kapitan utracił cały swój przyodziewek, z wyjątkiem butów, ciężkich chodaków: Toteż cios okazał się wyjątkowo dotkliwy, zwłaszcza iż trafił Poganina w usta i podbródek, na pół go ogłuszając. Spodziewałem się, że wyspiarz odpłaci mu należycie, lecz on płynął tylko bezradnie, w bezpiecznej odległości dziesięciu stóp od napastnika. Ilekroć fala znosiła go w pobliże klapy, Francuz nie puszczając jej z rąk kopał go obu nogami. Za każdym razem obdarzał przy tym kanaka mianem czarnego poganina. — Żebym cię tylko mógł dostać, z przyjemnością utopiłbym cię, ty biały bydlaku! — wrzasnąłem. Jedyną przyczyną, dla której tego nie zrobiłem, było moje wyczerpanie. Sama myśl o wysiłku, jakiego by to wymagało, przyprawiała mnie o mdłości. Przywołałem więc wyspiarza do siebie i odstąpiłem mu część mojej klapy. Oświadczył mi, że nazywa się Otoo i że pochodzi z Bora Bora, najbardziej wysuniętej na zachód spośród Wysp Towarzyskich. Jak się dowiedziałem później, pierwszy zdobył ową klapę, a dopiero po pewnym czasie spotkał kapitana Oudouse i zaofiarował mu na niej miejsce, w nagrodę za co został przepędzony kopniakami. W ten sposób zetknąłem się po raz pierwszy z Otoo. Nie miał bojowego ducha. Był istotą czułą, pełną słodyczy i delikatności, choć mierzył blisko sześć stóp i obdarzony był mięśniami godnymi gladiatora. Nie miał bojowego ducha, ale nie był też tchórzem. Miał serce lwa, a w dalszych latach byłem świadkiem, jak narażał się na niebezpieczeństwa, którym ja sam nigdy bym się nie ośmielił stawić czoła. Chodzi mi o podkreślenie, że choć nie palił się do burd i wystrzegał się ich wywoływania — nigdy nie uchodził z pola walki, gdy awantura już się zaczęła. Ale, gdy Otoo wkraczał na widownię, musieli się wszyscy dobrze mieć na baczności, jak żeglarze na komendę „Strzeż się mielizny!”. Nigdy nie zapomnę nauczki, którą dostał od niego Bill King. Zdarzyło się to na niemieckich Samoa. Bill King obwołany został mistrzem Marynarki Amerykańskiej w wadze ciężkiej. Był to kawał draba, istny goryl, jeden z tych pięściarzy, co to z uderzeniem ciężkim i pewnym łączą niepoślednią zwinność ramion. On to wszczął sprzeczkę z Otoo i zdążył kopnąć go dwukrotnie i raz zdzielić pięścią, nim Otoo uznał za konieczne stanąć do walki. Cała sprawa nie trwała nawet czterech minut, po upływie których nieszczęsny Bill King znalazł się w posiadaniu czterech pękniętych żeber, złamanego przedramienia i wybitej łopatki. Otoo nie miał pojęcia o naukowych zasadach walki. Był po prostu zapaśnikiem z urodzenia, Bill King stracił więc prawie trzy miesiące na wylizanie się ze skutków tej próbki zdolności przeciwnika, jaka przypadła mu w udziale owego popołudnia na plaży w Apia. Znów jednak wybiegłem naprzód. Korzystaliśmy więc wspólnie z naszej klapy wylotowej. Zmienialiśmy się kolejno, przy czym jeden z nas leżał na pokrywie i odpoczywał, drugi zaś, zanurzony po kark, trzymał się jej oburącz. Przez całe dwie doby, przebywając na przemian na klapie i w wodzie, płynęliśmy tak po oceanie. Pod koniec byłem już przeważnie nieprzytomny, chwilami zaś słyszałem, jak Otoo bełkotał lub majaczył w swym ojczystym narzeczu. Okoliczność, że byliśmy stale zanurzeni, ustrzegła nas przed śmiercią z pragnienia, choć woda morska wespół ze słońcem wprawiły w przedziwny stan, pośredni między zamarynowaniem a porażeniem słonecznym. W końcu Otoo uratował mi życie. Kiedy bowiem odzyskałem przytomność, leżałem na piasku w odległości dwudziestu stóp od morza, osłonięty przed blaskiem słońca kilkoma liśćmi palmy kokosowej. Tylko Otoo mógł mnie tam zaciągnąć i obdarzyć cieniem. Leżał teraz koło mnie. Straciłem powtórnie świadomość, a gdym znów przyszedł do siebie, otaczała nas chłodna, gwiaździsta noc, Otoo przyciskał do mych warg rozłupany orzech kokosowy z napojem. Byliśmy jedynymi ocalałymi rozbitkami z „Petite Jeanne”. Kapitan Oudouse musiał ulec wyczerpaniu, gdyż po kilku dniach fale wyniosły na wybrzeże jego klapę. Po spędzeniu wraz z Otoo tygodnia wśród krajowców na atolu, zostaliśmy zabrani na pokład francuskiego krążownika, który przywiózł nas na Tahiti. Zanim tak to się stało, zdążyliśmy zamienić się imionami. Na morzach Południa obrządek ten wiąże z sobą mężczyzn ściślej niż braterstwo krwi. Inicjatywa wyszła ode mnie, Otoo zaś przyjął mą propozycję z oznakami najwyższej radości. — Dobrze się stało — rzekł w tahitańskim narzeczu. — Albowiem przez dwa dni towarzyszyliśmy sobie na ustach śmierci. — Śmierć jednak zająknęła się widocznie — zauważyłem z uśmiechem. — Dokonałeś dzielnego czynu, panie — odrzekł — toteż śmierć nie była na tyle podła, by przemówić. — Dlaczego nazywasz mnie panem? — zapytałem z odcieniem obrazy. — Przecież zamieniliśmy się imionami. Jestem dla ciebie Otoo, a ty dla mnie Charley — i po wszystkie czasy stosunek nasz się nie zmieni. Tak chce obyczaj. A nawet gdy umrzemy, jeśli dane nam będzie rozpocząć nowe życie gdzieś poza gwiazdami i sklepieniami niebios, ty nadal będziesz dla mnie Charley, a ja dla ciebie Otoo. — Tak, panie — odpowiedział z oczami rozpromienionymi i pełnymi czułej radości. — I znów to samo! — krzyknąłem oburzony. — Czyż to, co wypływa z mych ust, ma jakieś znaczenie? — bronił się. — Przecież to tylko usta. A w myślach zawsze będę cię zwał Otoo. Ilekroć pomyślę o sobie, ty będziesz we mnie obecny. Kiedykolwiek ludzie zawołają na mnie po imieniu, ty będziesz we mnie obecny, a ponad niebem i poza gwiazdami nie przestaniesz nazywać się dla mnie Otoo. Czy teraz dobrze, panie? Ukryłem uśmiech i powiedziałem, że już dobrze. Rozstaliśmy się w Papeete. Ja pozostałem tam, by wrócić do sił, on zaś udał się na kutrze na swą rodzinną wyspę Bora Bora. Po sześciu tygodniach wrócił. Zdziwiłem się, ponieważ opowiadał mi dawniej o swej żonie oraz o zamiarze powrotu do niej na stałe i zaprzestania morskich podróży. — Dokąd się wybierasz, panie? — zapytał po pierwszych pozdrowieniach. Wzruszyłem ramionami. Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa. — W szeroki świat — odparłem. — W świat, na wszystkie morza i wszystkie wyspy na morzach. — Pójdę z tobą — powiedział po prostu. — Żona moja nie żyje. Nie miałem nigdy brata, ale sądząc z tego, co było mi wiadome o braciach innych ludzi, wątpię czy ktokolwiek miał kiedy brata, który byłby mu bliższy niż Otoo dla mnie. Był mi bratem, lecz równocześnie ojcem i matką. I jeszcze jedno wiem dobrze: dzięki niemu stałem się rzetelnym i lepszym człowiekiem. Mało mi zależało na innych ludziach, ale w oczach Otoo musiałem żyć uczciwie. Przez wzgląd na niego nie śmiałem się splamić. Upatrywał we mnie ideału, choć obawiam się, że przyczyniły się do tego głównie miłość i cześć, jakimi mnie darzył. Bywały zaś chwile, kiedy stałem już na samym progu otchłani piekielnej i byłbym się w nią stoczył, gdyby nie powstrzymał mnie wzgląd na Otoo. Jego duma ze mnie przenikała stopniowo w moją istotę — tak że wreszcie jedną z głównych zasad mego postępowania stała się troska, by tej jego dumy nie umniejszyć. Nie od razu oczywiście zdałem sobie sprawę z uczuć, jakie żywił dla mnie. Nie sądził nigdy mego postępowania, nie pozwalał sobie na żadną ocenę — dopiero z czasem zaświtała w mym umyśle świadomość tych wyżyn, na które zostałem przezeń wyniesiony, i począłem rozumieć, jak wielki ból mogłem mu zadać, gdybym nie dorastał do przypisywanej mi miary. Przez siedemnaście lat stale byliśmy razem. Przez cały ten czas stał u mego boku, czuwając, kiedy spałem, pielęgnując mnie w chorobie, opatrując moje rany, a nawet otrzymując je w mej obronie. Zaciągał się na te same co i ja statki i po społu przemierzaliśmy Ocean Spokojny od Hawai po przylądek Sydney i od cieśniny Torres do wysp Galapagos. Przewędrowaliśmy szmat świata od Nowych Hebrydów i Wysp Liniowych aż po wielką równię zachodnią, zawadzając po drodze o Luizjady, Nową Brytanię, Nową Irlandię i Nowy Hanower. Trzykrotnie rozbiliśmy się — przy Archipelagu Gilberta, pośród wysp Santa Cruz i w okolicy Fidżi. A handlowaliśmy i zarabialiśmy wszędzie, gdzie tylko dostrzegliśmy możliwość zysku w perłach, muszlach perłowych, w włóknach kokosowych, mięczakach jadalnych, szylkrecie morskim lub wyławianiu wraków. Zaczęło się to w Papeete, kiedy Otoo oświadczył, że zamierza towarzyszyć mi przez wszystkie morza i wyspy na morzach. W owym czasie, w Papeete istniał klub, gdzie zbierali się handlarze pereł, kupcy i kwiat opryszków z całego obszaru Mórz Południowych. Grało się tam ostro, a piło tęgo. Jeśli mnie pamięć nie myli, wracałem stamtąd o późniejszej porze, niżby tego wymagała przyzwoitość i dobre obyczaje. Bez względu na to jednak, o której godzinie opuszczałem klub — Otoo zawsze czekał, by mnie odprowadzić bezpiecznie do domu. Z początku uśmiechałem się tylko; potem zacząłem go łajać. Wreszcie oświadczyłem mu prosto z mostu, że nie potrzebuję niańki — i później przez jakiś czas nie widywałem go, gdy wychodziłem z klubu. Zupełnie przypadkowo, mniej więcej po tygodniu, odkryłem, iż odprowadzał mnie nadal, przemykając się chyłkiem między cieniami mangowców. Cóż mogłem na to poradzić? Pamiętam jednak, co zrobiłem. Oto począłem coraz wcześniej wracać do domu. W noce dżdżyste i burzliwe, gdy szaleństwo i zabawa kwitły w najlepsze, prześladowała mnie uporczywie myśl o tym, że Otoo odbywa swą ponurą wartę pod ociekającymi wodą mangowcami. Doprawdy, pod jego wpływem stałem się lepszym człowiekiem. A jednak nie miał on w sobie nic ze świętoszka. Nie znał też wcale zasad chrześcijańskiej moralności. Wszyscy tubylcy z wyspy Bora Bora byli chrześcijanami, on jednak pozostał poganinem, jedynym niewierzącym na wyspie — bezwzględnym materialistą, wyznającym pogląd, że po śmierci przestanie żyć. Wierzył wyłącznie w uczciwą grę i prawość w postępowaniu. Drobne podłostki były w jego mniemaniu niemal równie godne potępienia, jak wyuzdane zabójstwo. Sądzę nawet, że wyżej cenił mordercę niż małego krętacza. Co się tyczy mnie osobiście, sprzeciwiał się wszystkiemu, co mogło mi zaszkodzić. Hazardowi nie miał nic do zarzucenia — sam zresztą uprawiał go z zapałem. Ale wysiadywanie w spelunkach późną nocą jak mi to tłumaczył, zagrażało zdrowiu. Bywał świadkiem, że ludzie nie dbający o siebie umierali na gorączkę. Nie był abstynentem i chętnie pokrzepiał się czymś mocnym, ilekroć wypadało mu moknąć w czasie pracy na łodzi. Ale był zwolennikiem umiarkowanego użytkowania trunków. Widział wiele ludzi, których pociąg do kieliszka przyprawił o zgon lub hańbę. Dobro moje zawsze leżało mu na sercu. Już z góry myślał za mnie, rozważał moje zamierzenia i przejmował się nimi bardziej niż ja sam. Z początku, kiedy nie wiedziałem jeszcze, jak dalece moje sprawy go obchodzą, musiał odgadywać me zamiary — jak to zdarzyło się na przykład w Papeete, gdy omal nie związałem się spółką z dość podejrzanym rodakiem wciągającym mnie do jakichś interesów z guanem. Nie wiedziałem, że był łajdakiem, i nie wiedział o tym nikt z białych w Papeete. Otoo również nie był wtajemniczony w jego sprawki, lecz widząc nasze zbliżenie, dokonał wywiadu na własną rękę. Wielu żeglarzy—krajowców ze wszystkich krańców mórz obija się po wybrzeżu Tahiti, Otoo więc żywiąc tylko podejrzenia, gadał z nimi dopóty, aż zebrał dostateczny materiał obciążający. A historia życia Randolfa Watersa była zaiste bogata. Nie dawałem jej początkowo wiary, gdy Otoo mi ją opowiedział. Kiedy jednak wygarnąłem wszystko Watersowi, zamilkł od razu, po czym spakował manatki i ulotnił się na pierwszym parowcu zdążającym do Auckland. Muszę przyznać, że z początku czułem do Otoo pewną urazę o wścibianie nosa w moje sprawy. Wiedziałem jednak, że powoduje nim całkowita bezinteresowność, wkrótce zaś zmuszony byłem uznać jego rozsądek i dyskrecję. Miał zawsze otwarte oczy na wszystko, Co mogło mi dać widoki wielkiej wygranej, a czynił to w sposób równie przenikliwy, jak dalekowzroczny. Po pewnym czasie został mym doradcą i doszło do tego, że lepiej ode mnie orientował się w moich interesach. Z pewnością dbał o moją korzyść więcej niż ja sam. Odznaczałem się wtedy szeroką beztroską młodości i przekładałem romantyzm życia nad dolary, a przygodę —nad wygodną kwaterę. Dobrze się więc stało, że znalazłem kogoś, kto się o mnie troszczył. Zdaję sobie sprawę teraz, że gdyby nie Otoo, nie byłbym dożył chwili obecnej. Spośród wielu przeżyć opowiem tu jedno tylko, dla przykładu. Miałem już pewne doświadczenie w werbowaniu krajowców, zanim zająłem się połowem pereł na wyspach Paumotu. Przebywaliśmy wraz z Otoo na piaszczystym wybrzeżu Samoa — leżąc wówczas dosłownie na piasku i pod wozem — gdy trafiła mi się sposobność racy w charakterze werbownika na brygu zajmującym się wspomnianym procederem. Otoo zaciągnął się na ten bryg jako zwykły marynarz, a przez następne sześć lat, na tyluż co najmniej statkach, tłukliśmy się razem po najdzikszych wertepach Melanezji. Otoo pilnował tego, by zawsze być szlakowym wioślarzem w mej łodzi. W poszukiwaniu rąk roboczych mieliśmy zwyczaj wysadzania werbownika z łodzi na wybrzeże. Łódź ochronna spoczywała zawsze na wiosłach w odległości paruset stóp od lądu, podczas gdy łódź werbownicza, również gotowa do drogi, czuwała na wodzie przy samym brzegu. Kiedy udawałem się z towarami na ląd, opuszczając me zwykłe miejsce u steru łodzi, Otoo natychmiast przesiadał się ze szlaku na rufę, gdzie w fałdach płótna leżał zawsze w pogotowiu karabin Winchestera. Załoga łodzi była uzbrojona w pistolety spoczywające w ukryciu pod płócienną zasłonką zwieszającą się z krawężnicy. Kiedy biedziłem się z kędzierzawymi ludożercami, namawiając ich i zachęcając do podjęcia pracy na plantacjach Queenslandu, Otoo pełnił czujną straż. Niejednokrotnie z cicha rzucał mi ostrzeżenia, gdy tylko dostrzegł jakiś podejrzany ruch lub czającą się zdradę. Kiedy indziej szybki strzał z jego ręki, którym powalił tubylca, docierał do mnie jako pierwszy znak ostrzegawczy. Gdy zaś umykałem ku morzu, zawsze czekał z wyciągniętą dłonią, by ułatwić mi skok do łodzi. Pamiętam, że pewnego razu — gdyśmy należeli do załogi „Santa Anna” — łódź nasza osiadła na mieliźnie właśnie w chwili rozpoczęcia się poważnych kłopotów. Łódź ochronna rzuciła się nam na pomoc, ale gromada kilkudziesięciu krajowców skończyłaby z nami przed jej przybyciem. Otoo dał susa na brzeg, zanurzył obie ręce w towarach i począł rozrzucać na wszystkie strony tytoń, paciorki, noże i perkaliki. Była to pokusa zbyt silna dla kędzierzawych głów. Zanim zdążyli pozbierać owe skarby, wyciągnięta z mielizny łódź zdołała wraz z całą załogą oddalić się od brzegu o dobre kilkadziesiąt stóp. W ciągu zaś następnych czterech godzin udało mi się zwerbować na tymże wybrzeżu trzydziestu chętnych do pracy krajowców. Przygoda, o której teraz opowiem, zdarzyła mi się na wyspie Malaita, która jest najdzikszym zakątkiem wschodniej części Archipelagu Salomona. Wydawało się, iż tubylcy są usposobieni wyjątkowo życzliwie. Skąd zaś mieliśmy wiedzieć o tym, że cała wioska od dwóch lat z górą zbierała składki na zakup głowy białego człowieka? Te gałgany zajmują się nagminnie połowem głów, a w szczególnej cenie mają głowy białych. Toteż szczęśliwemu zdobywcy miał przypaść w udziale cały wynik zbiórki. Jak już wspomniałem, powitany zostałem tak przyjaźnie, że oddaliłem się od łodzi ponad sto kroków w głąb lądu. Otoo ostrzegał mnie bezskutecznie i jak to zwykle bywało w podobnych wypadkach, wpadłem w opały. Zanim się spostrzegłem, z porosłego mangrowią bagienka wyfrunęła ku mnie chmara pocisków, a w tym co najmniej tuzin celnych. Wziąłem nogi za pas, lecz potknąwszy się o jedną z włóczni, która utkwiła mi głęboko w łydce, upadłem. Wtedy wszyscy krajowcy rzucili się za mną, a każdy miał wachlarzowaty toporek na długiej rękojeści, którego zadaniem było odrąbać mi głowę. Chęć zdobycia nagrody tak ich zaślepiła, że w pośpiechu wzajemnie na siebie, wpadali. W tym zamęcie uniknąłem szczęśliwie kilku ciosów, rzucając się jak ryba w prawo i w lewo po piasku. Wtedy wkroczył na scenę Otoo — zapaśnik co się zowie. Cudem jakimś zaopatrzył się w ciężką pałkę, która w zwartym spotkaniu była bronią stokroć skuteczniejszą od strzelby. Dostał się w sam gąszcz napastników, wskutek czego nie mogli go zakłuć włóczniami — nie mówiąc już o tomahawkach, które w tych warunkach tylko im zawadzały. Walczył o moje życie z furią godną legendarnych wikingów. Wprawa, z jaką posługiwał się pałką, była zadziwiająca. Czaszki rozłupywały się na kształt przejrzałych pomarańcz. Gdy jednak odepchnąwszy całą gromadę porwał mnie w ramiona i rzucił się pędem ku morzu, nie ustrzegł się pierwszych ran. Wpadł do łodzi z czterema pociskami w ciele, chwycił winchestera i nie zmarnował ani jednego strzału. Kiedy dobiliśmy do szkunera, zajęliśmy się opatrywaniem ran. Siedemnaście lat spędziliśmy razem. Zawdzięczałem mu wszystko. Gdyby nie on, byłbym dziś konwojentem statku, łowcą niewolników lub może tylko wspomnieniem. — Wydajesz wszystko, co masz — rzekł mi pewnego dnia — a potem dopiero rozglądasz się za nowym zarobkiem. Łatwo ci teraz zarobić. Ale kiedy zestarzejesz się i nie będziesz miał odłożonego grosza, znikąd go nie zdobędziesz. Wiem dobrze, panie, jak to bywa. Przyglądałem się życiu białych ludzi. Na wybrzeżu roi się od starców, którzy kiedyś byli też młodzi i zarabiali nie gorzej od ciebie. Teraz są już starzy, a nie mając nic polują na młodych przybyszów, którzy by zechcieli zaprosić ich na wódkę. Czarni chłopcy — mówił dalej — są na plantacjach niewolnikami. Zarabiają po dwadzieścia dolarów rocznie. Harują. Dozorca nie ma ciężkiej pracy. Dosiada konia i popędza czarnych robotników. Dostaje za to tysiąc dwieście dolarów rocznie. Ja jestem marynarzem na szkunerze. Zarabiam piętnaście dolarów miesięcznie —i to dzięki temu, że jestem dobrym marynarzem. Pracuję ciężko. Kapitan ma wszystkiego w bród i popija piwo z długich flaszek. Nigdy nie widziałem, by ciągnął linę lub wziął się do wiosła. Zarabia sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Ja jestem tylko marynarzem, a on jest nawigatorem. Sądzę panie, że byłoby bardzo dobrze, gdybyś wyuczył się nawigacji. W ten sposób Otoo dał mi bodźca do nauki. Na mym pierwszym szkunerze pływał jako mój zastępca i bardziej ode mnie był dumny z mego dowództwa. Potem zaczął z innej beczki: — Kapitan jest dobrze płatny, panie, ale prowadzi tylko cudzy statek, nigdy więc nie może się uwolnić od odpowiedzialności. Najlepiej zarabia właściciel — a ten przecież nie rusza się z lądu, otoczony jest służbą i obraca tylko swymi pieniędzmi. — Wszystko to prawda, ale szkuner kosztuje pięć tysięcy dolarów, i to w dodatku stary szkuner — odparłem. — Zestarzeję się, nim zdołam zaoszczędzić taką sumę. — Biali ludzie mogą szybciej dorobić się pieniędzy — ciągnął dalej, wskazując na wybrzeże porosłe palmami kokosowymi. Działo się to na Wyspach Salomona, gdyśmy płynęli wzdłuż wschodniego wybrzeża Gwadalkanaru, gromadząc ładunek orzechów kokosowych. — Dwie mile dzielą ujście tej rzeki od następnego. Równina sięga tam daleko w głąb lądu. Nie ma ona teraz żadnej wartości. A za rok — kto wie? — lub może za dwa lata ludzie zapłacą ładny grosz za tę ziemię. Warunki lądowania są dobre. Duże parowce mogą stawać tuż obok na redzie. Jeśli chcesz, kupisz od starego wodza cały ten szmat kraju na cztery mile w głąb za jakieś dziesięć tysięcy wałeczków tytoniu, dziesięć butelek whisky i jeden pistolet — co wszystko razem kosztować cię będzie około stu dolarów. Potem zarejestrujesz akt kupna u komisarza, a za parę lat sprzedasz to i zostaniesz właścicielem statku. Posłuchałem tej rady, a jego słowa sprawdziły się, choć dopiero po trzech latach. Następny interes dotyczył łąk na Gwadalkanarze — dwudziestu tysięcy akrów przejętych od rządu w wieczystą dzierżawę za symboliczny czynsz. Trzymałem tę dzierżawę dokładnie przez trzy miesiące, po czym odstąpiłem ją pewnej spółce za ciężkie pieniądze. Otoo umiał zawsze trafnie przewidywać i w porę dostrzec wszelką okazję. Za jego to sprawą zająłem się wydobyciem wraka statku „Doncaster”, zdobywając na przetargu koncesję za sto funtów, a zarabiając na czysto trzy tysiące po potrąceniu wszelkich wydatków. On także namówił mnie na kupno plantacji w Sawai oraz na interes z orzechami kokosowymi na wyspie Upolu. Nie żeglowaliśmy już tyle co za dawnych lat. Byłem na to zbyt zamożny. Ożeniłem się i moja stopa życiowa wzrosła. Otoo jednak pozostał zawsze ten sam — kręcił się po mym domu lub przesiadywał z drewnianą fajką w zębach, w półkoszulku za szylinga na grzbiecie i w lawa—lawa za cztery szylingi na lędźwiach. Nie mogłem w żaden sposób nakłonić go do wydawania pieniędzy. Za wszystkie dobrodziejstwa można mu było odpłacić wyłącznie miłością — Bóg mi świadkiem, że nikt z nas mu jej nie szczędził. Dzieci po prostu go uwielbiały. Gdyby zaś łatwo ulegał złym wpływom, moja żona z pewnością by go popsuła, albowiem dogadzała mu, w czym tylko się dało. Dzieci! Wszak on pierwszy kierował ich drobnymi kroczkami na ścieżce życia. Zaczynał od nauki chodzenia, opiekował się nimi w chorobie, a potem kolejno wyprowadzał je na lagunę i zamieniał w istoty ziemnowodne, gdy ledwie wyrosły z okresu raczkowania. W zakresie obyczajów ryb i sposobów ich łowienia przekazał im zasób wiadomości o wiele przewyższający mój własny. To samo dotyczyło lasu. W wieku siedmiu lat Tom wiedział więcej o drzewach, niż mnie się o nich śniło. Mając sześć lat Mary potrafiła przejść po Śliskiej Skale bez zmrużenia oka, choć wielu silnych mężczyzn nie odważyłoby się na ten ryzykowny krok. Kiedy zaś Frank osiągnął ten sam wiek, umiał już wyławiać monety z dna morskiego, nurkując na głębokość trzech sążni. — Moi rodacy z Bora Bora nie lubią pogan, bo wszyscy są chrześcijanami, a ja znów nie lubię chrześcijan z Bora Bora — rzekł do mnie pewnego razu, gdy chciałem go skłonić do wydania części pieniędzy, które mu się bezsprzecznie należały, i usiłowałem namówić go, aby odwiedził rodzinną wyspę na jednym z naszych szkunerów; obmyśliłem tę podróż w nadziei doprowadzenia Otoo do szczytów rozrzutności. Wspomniałem o naszych szkunerach, choć w owym czasie były one prawnie tylko moją własnością. Walczyłem z nim długo o to, by zgodził się wejść ze mną do spółki. — Byliśmy wspólnikami od dnia rozbicia się „Petite Jeanne” — odpowiedział mi w końcu. — Jeśli jednak serce twoje tego pragnie, możemy spółkę naszą zalegalizować. Choć nie mam nic do roboty, wydatki moje są znaczne. Dużo jem, piję i palę, a wiem przecież co to kosztuje. Nie płacę za grę w bilard, bo gram na twoim stole. Ale mimo to pieniądze płyną. Łowienie ryb na wędkę jest rozrywką bogaczy — ponieważ cena haczyków i linki bawełnianej jest zawrotna. Tak jest; musimy zostać prawnymi udziałowcami. Potrzebuję pieniędzy i będę je otrzymywał od prokurenta w biurze. Odpowiednie dokumenty zostały więc sporządzone i wpisane, gdzie należy. Po roku jednak musiałem się poskarżyć. — Charley — rzekłem — jesteś wstrętnym starym oszustem, obrzydliwym sknerą i nędznym płazem. Przecież twój udział w zyskach za ostatni rok sięga tysięcy dolarów. Prokurent doręczył mi ten oto wykaz. Wynika z niego, że w ciągu roku pobrałeś wszystkiego osiemdziesiąt siedem dolarów i dwadzieścia centów. — A czy mi się coś należy? — zapytał z niepokojem. — Powiadam ci przecież, że całe tysiące — odpowiedziałem. Twarz jego rozpogodziła się, jak gdyby doznał niezmiernej ulgi. — To dobrze — rzekł. — Dopilnuj, by prokurent ściśle obliczał moją należność. Gdy mi będzie potrzebna, zażądam jej — i nie może wtedy zabraknąć ani centa. Bo gdyby czegoś brakowało — dodał groźnie po chwili — trzeba to będzie ściągnąć prokurentowi z jego poborów. A przez cały ten czas, jak się o tym dowiedziałem później, jego testament, sporządzony notarialnie i czyniący mnie jedynym spadkobiercą, spoczywał w kasie pancernej u amerykańskiego konsula. Musiał jednak nadejść kres, jak to bywa ze wszystkimi związkami ludzkimi. Stało się to na Salomonach, gdzie za dni naszej burzliwej młodości dokonywaliśmy najdzikszych wybryków. Odwiedziliśmy je raz jeszcze — w zasadzie dla spędzenia wakacji, a przy tej okazji chcieliśmy rzucić okiem na nasze posiadłości na wyspie Floryda i zbadać warunki połowu pereł w cieśninie Mboli. Stanęliśmy na kotwicy w pobliżu Savo, dokąd wybraliśmy się w poszukiwaniu miejscowych ciekawostek. Okolice Savo pełne są rekinów. Kędzierzawi krajowcy mają zwyczaj wrzucania zmarłych do morza, co oczywiście zachęca rekiny do uważania przyległych wód za ich rewir łowiecki. W drodze powrotnej na statek wypadło mi posłużyć się małą przeładowaną tubylczą łódeczką, która w pewnej chwili wywróciła się. Było w niej prócz mnie czterech wyspiarzy. Szkuner stał w odległości stu kilkudziesięciu kroków. Wołałem właśnie, by spuszczono łódź, gdy jeden z kędzierzawych począł wrzeszczeć. Zauważyłem, że coś szarpnęło go kilkakrotnie w głąb, wciągając jednocześnie do wody i tę część łódki, której się trzymał. Następnie puścił rękę i zniknął. Stał się łupem żarłacza. Trzej pozostali czarni usiłowali wydrapać się z toni na dno łódki. Próbowałem przeszkodzić im rykiem i przekleństwami, a najbliższego zdzieliłem pięścią, ale na nic to się nie zdało. Tłoczyli się bez pamięci. Łódka tymczasem zdolna była utrzymać co najwyżej jednego z nich. Pod ciężarem całej trójki pogrążyła się i odchyliła na bok, zrzucając ich z powrotem w odmęt. Porzuciwszy łupinę począłem płynąć ku szkunerowi w nadziei, że spuszczona zeń łódź wyłowi mnie po drodze. Jeden z tubylców postanowił mi towarzyszyć i płynęliśmy tak w milczeniu obok siebie, od czasu do czasu zanurzając twarze w wodzie, by się przekonać, czy nie gonią nas rekiny. Krzyki człowieka pozostawionego przy łódce dały nam znać o jego losie. Zaglądałem właśnie pod wodę, gdy wielki żarłacz przepłynął tuż pode mną. Mierzył co najmniej szesnaście stóp długości. Widziałem, jak się cała sprawa odbyła. Chwycił on wyspiarza za pas i pociągnął za sobą, podczas gdy nieszczęśnik — z głową i ramionami utrzymującymi się nad powierzchnią wody — wydawał rozdzierające krzyki. Po przebyciu w ten sposób kilkuset stóp został wciągnięty w głębinę. Płynąłem uparcie naprzód i miałem nadzieję, że był to może ostatni z uganiających się za zdobyczą rekinów. Okazało się wszakże, że pozostał jeszcze jeden. Czy należał on do tej gromady, która poprzednio napadła krajowców, czy może pożywił się dobrze gdzie indziej — tego nie wiem. Dość, że nie okazywał takiego pośpiechu jak jego towarzysze. Nie mogłem teraz płynąć tak szybko jak dotychczas, gdyż znaczną część wysiłku musiałem poświęcić na śledzenie drapieżnika. Obserwowałem go, gdy po raz pierwszy przystąpił do ataku. Udało mi się szczęśliwie trafić go w nos obu rękami, i choć siła zderzenia omal mnie nie zatopiła, uwolniłem się odeń na jakiś czas. Nagle zawrócił i począł mnie znowu okrążać. Uratowałem się ponownie, stosując tą samą sztuczkę. Trzeci napad zakończył się dla obu stron niepowodzeniem. Rekin uchylił się w chwili, gdy moje ręce właśnie miały mu opaść na nos, lecz chropowata jego skóra (miałem na sobie półkoszulek bez rękawów) obdarła mi do żywego jedno z ramion, od łokcia aż po bark. Uznałem się wtedy za pokonanego i straciłem już nadzieję. Od szkunera dzieliło mnie wciąż jeszcze dwieście stóp. Wypatrywał z twarzą w wodzie nowego natarcia drapieżnika, gdy wtem brązowe ciało przepłynęło między nami. Był to Otoo. — Płyń do szkunera, panie! — zawołał. Głos jego był wesoły jak gdyby cała sprawa była drobnostką. — Znam się na rekinach. Rekin to mój brat. Posłuchałem go płynąc z wolna dalej, podczas gdy Otoo okrążał mnie, trzymając się stale pomiędzy mną a rekinem, starając się udaremnić jego ataki i dodając mi otuchy. — Blok dźwigu nie działa, ale spuszczają już liny ratunkowe — objaśnił mnie po upływie chwili, po czym zanurzył się, by odparować nowy atak. Kiedy szkuner oddalony był ode mnie ledwie o trzydzieści stóp, byłem już u kresu sił. Ledwie mogłem się poruszać. Rzucono ku nam liny z pokładu, ale wciąż jeszcze nie sięgały one do nas. Rekin przekonawszy się, iż nie odnosi żadnej szkody, nabrał odwagi. Kilkakrotnie był już o włos od pochwycenia mnie, zawsze jednak Otoo w samą porę przybywał na ratunek. Rzecz prosta — Otoo mógł się ocalić bez trudu. Nie opuszczał mnie jednak. — Żegnaj, Charley! Już po mnie! — wyszeptałem ostatkiem tchu. Czułem zbliżający się koniec. Wiedziałem, że lada chwila wyrzucę ramiona i pójdę na dno. Otoo jednak wyśmiał mnie mówiąc: — Pokażę ci nową sztukę. Rekin będzie się miał z pyszna! Przedostał się za mnie, w kierunku skąd właśnie rekin mnie atakował. — Trochę bardziej w lewo! — krzyknął mi po chwili. — Jest tam już lina na wodzie. Na lewo, panie, na lewo! Zmieniłem kierunek i prułem wodę na ślepo. Byłem już bliski utraty przytomności. Gdy dłoń moja chwyciła linę, posłyszałem krzyk z pokładu. Odwróciłem się i spojrzałem. Nie było śladu Otoo. Niebawem wyłonił się z wody. Obie ręce odcięte miał w przegubie, a z kikutów tryskała krew. — Otoo! — zawołał miękko. W zwróconych ku mnie oczach dostrzegłem tę samą miłość, która drgała w jego głosie. Dopiero wtedy, u samego kresu tylu wspólnie przeżytych lat, nazwał mnie po raz pierwszy i jedyny tym imieniem. — Żegnaj, Otoo! — krzyknął. A potem porwany został w głąb, gdy tymczasem mnie wciągnięto na pokład, gdzie zemdlałem w objęciach kapitana. Tak zginął Otoo, który ocalił mnie i wyprowadził na człowieka, a w końcu raz jeszcze uratował mi życie. Spotkaliśmy się w paszczy huraganu, a rozstaliśmy w paszczy rekina — z siedemnastu latami koleżeństwa pośrodku, i to koleżeństwa tak ścisłego, jakie — śmiem to twierdzić — nigdy nie łączyło dotąd człowieka brązowego z białym. Jeśli Jehowa ze swego wysokiego tronu czuwa nad najmarniejszą nawet ptaszyną, chyba niepoślednie miejsce w Jego królestwie zajmie Otoo, jedyny poganin z Bora Bora. Przełożył Zygmunt Glinka DOM PYCHY The House of Pride Percival Ford sam właściwie nie wiedział, po co tu przyszedł. Nie tańczył. Wojskowych nie darzył nadmierną sympatią. Rzecz prosta, znał całe towarzystwo, które posuwało nogami i kręciło się w tańcu tam, na szerokim nadmorskim lanai*: oficerów w świeżo wykrochmaionych białych mundurach, cywilów ubranych na biało lub czarno, kobiety z obnażonymi ramionami. Po dwóch latach postoju w Honolulu dwudziesty pułk odchodził do nowego garnizonu na Alasce, a Percival Ford, jako jedna z ważnych figur na Wyspach Hawajskich, nie mógł uniknąć znajomości z oficerami i ich żonami. Ale przepaść dzieliła znajomość od sympatii. Pułkowe panie budziły w Fordzie lekki dreszcz przerażenia. Pod żadnym względem nie przypominały kobiet w jego guście — podstarzałych matron, starych panien, dziewic w okularach, nad wyraz statecznych osób wszelkiego wieku, a takie właśnie kobiety spotykał na zebraniach komitetów. kościelnego, bibliotecznego i opieki nad przedszkolem. Te same panie przychodziły do niego upraszając o datki i dobre rady. Miał władzę nad nimi dzięki swej wyższości umysłowej, wielkiemu bogactwu i wybitnej pozycji, jaką zajmował wśród handlowej arystokracji hawajskiej. Takich kobiet nie bał się ani trochę. Ich płeć nie była wyzywająca. Otóż to właśnie. Odczuwało się w nim coś innego i coś więcej zarazem niż natarczywą pospolitość. Ford był człowiekiem wybrednym, sam dobrze o tym wiedział. Toteż oficerskie damy, z gołymi rękami i obnażonymi plecami, o śmiałym wejrzeniu, tryskające życiem, pełne wyzywającej kobiecości, raziły jego wrażliwą naturę. Nie lepszego zdania był o oficerach, którzy życie brali lekko, pili, palili i klęli, manifestując najbardziej przyziemne potrzeby ciała w sposób nie mniej bezwstydny niż ich kobiety. Percival Ford czuł się zawsze źle w towarzystwie wojskowych. Ich też nic do niego nie ciągnęło. Miał wciąż wrażenie, że się zeń wyśmiewają poza jego plecami albo litują się nad nim, albo ledwie go tolerują. Poza tym zdawało mu siej że sama ich bliskość uwypukla jakieś własne jego niedostatki, że zwracają uwagę na takie swe cechy, których on nie posiada — i chwalić Boga, że nie posiada. Brrr! Tacy sami jak ich żony! W gruncie rzeczy Percival Ford nie zdradzał ani nadmiaru męskości, ani cech zniewieścienia. Wystarczyło na niego spojrzeć, by zrozumieć, skąd się to brało. Zbudowany był dobrze, nie wiedział, co to choroba, a nawet lekkie niedomaganie, ale nie dostawało mu żywotności. Jego organizm był bierny. Jeśli w czyichś żyłach kipi gorąca krew, nie wykarmi ona i nie wymodeluje takiej —długiej, pociągłej twarzy, takich wąskich warg, chudych policzków i świdrujących oczek. Strzecha włosów koloru ziemi, sztywnych i rzadkich, świadczyła o jałowości swej gleby, podobnie jak nos, chudy, delikatnie rzeźbiony, przypominający dziób. Cienka krew Percivala Forda nie dodawała mu animuszu i pozwalała na jedną tylko namiętność, a była nią cnota. Jak żyć uczciwie — oto nad czym Ford rozmyślał i co go dręczyło. Jego natura pożądała dobrych uczynków tak samo, jak ludzie ze zwykłej gliny pragną kochać i być kochani. Ford siedział pod drzewami algaroba, między tarasem a brzegiem morza. Powiódł oczami po tańczących, a potem odwrócił głowę ku morzu i ponad łagodnie pluszczącą falą patrzył na Krzyż Południa, płonący nisko nad widnokręgiem. Irytowały go nagie ramiona kobiet. Gdyby miał córkę, nigdy by nie pozwolił na coś podobnego, przenigdy! Ale myśl o córce była czystą abstrakcją. Nie towarzyszyło jej żadne wyobrażenie. Nie widział córki, żywej kobiety, z rękami i plecami. Uśmiechnął się na samą myśl o małżeństwie. Miał lat trzydzieści pięć, o miłości nie wiedział nic z własnego doświadczenia, ale żywił w tej sprawie nader trzeźwe poglądy. Miłość to instynkt zwierzęcy. Ożenić się potrafi każdy. Żenili się japońscy i chińscy kulisi, w pocie czoła pracujący na plantacjach trzciny cukrowej i polach ryżowych. Żenili się nieodmiennie przy pierwszej lepszej sposobności. A to dlatego, że żyli na tak niskim poziomie. Nic lepszego nie mieli do roboty. Podobnie jak ci oficerowie i ich kobiety. Ale on, Perciva! Ford, inne, wyższe cele miał na widoku. Różnił się od nich — od nich wszystkich. Znalazł się na tym świecie w sposób, który napawał go dumą. Nie wydała go na świat pospolita miłość małżeńska. Zrodziło go wzniosłe poczucie obowiązku i gorące umiłowanie Sprawy. Ojciec nie ożenił się z miłości. Uczucie do kobiety było szaleństwem, które nigdy nie zmąciło ducha Izaaka Forda. Kiedy odpowiedział na głos wzywający go, by poszedł między pogan i niósł im słowo boże, nie o małżeństwie myślał i nie żony pragnął. Pod tym względem Percival podobny był do Izaaka Forda, swego rodziciela. Ale Urząd Misyjny oszczędnie gospodarował funduszami. Z właściwą Nowej Anglii przezornością dobrze wszystko zmierzył i zważył, nim w końcu orzekł, iż misjonarze żonaci są, przeciętnie rzecz biorąc, mniej kosztowni, a bardziej wydajni. Wobec czego Urząd kazał ożenić się Izaakowi Fordowi. Co więcej, zaopatrzył go w żonę, inną żarliwą duszę, której ani w głowie było małżeństwo, pragnęła bowiem li tylko i czynić dzieło boże wśród pogan. Po raz pierwszy ujrzeli się w Bostonie. Urząd ich spiknął i wszystko załatwił. W tydzień później, już jako para małżeńska, wyruszyli w długą podróż dokoła przylądka Horn. Percival Ford szczycił się tym, że pochodzi z takiego związku. Urodzony na wyżynach, uważał się za arystokratę ducha. Był dumny z ojca. Uczucie to stanowiło jego namiętność. Prosta, surowa postać ojca napawała go pychą. Na biurku postawił sobie miniaturę tego żołnierza Pana. W sypialni wisiał portret Izaaka Forda z czasów, kiedy ojciec służył Monarchii jako premier. A był nim nie dlatego, by pożądał zaszczytów i bogactw tego świata, lecz jedynie dlatego, iż jako premier, a potem bankier mógł tym większe usługi oddać sprawie duszpasterstwa wśród pogan. Niemcy, Anglicy i cała reszta zgrai handlarzy pokpiwała z Izaaka Forda twierdząc, że kupczy zbawieniem duszyczek. Ale on, syn Izaaka, inaczej patrzył na te sprawy. Kiedy tubylcy, wyzwoliwszy się nagle z ustroju feudalnego, nie mając najmniejszego pojęcia, co to jest własność ziemi, zaczęli wyzbywać się za bezcen gruntów, właśnie Izaak Ford stanął między tłumem spekulantów a ich łupem i objął w posiadanie rozległe i żyzne ziemie. Nic dziwnego, że zgraja handlarzy nie wspomina go dobrze. A przecież Izaak Ford nigdy nie uważał swoich olbrzymich bogactw za osobista własność. Uważał się za sługę bożego. Z dochodów budował szkoły, szpitale, kościoły. Nie jego wina, że cukier, po gwałtownym spadku cen, dawał czterdzieści procent na czysto, że założony przez niego bank mógł sobie pozwolić na sfinansowanie kolei żelaznej, że, między innymi, pięćdziesiąt tysięcy akrów pastwiska w Oahu, za które swego czasu Ford płacił po dolarze za akr, rodziło potem osiem ton cukru z akra co osiemnaście miesięcy. O nie, Izaak Ford był ponad wszelką wątpliwość postacią bohaterską, godną stanąć — tak w skrytości ducha myślał Percival — obok pomnika Kamehameha I przed gmachem sądu. Izaak Ford odszedł z tego świata, ale on, jego syn, prowadzi dalej zbożne dzieło ojca równie twardą, jeśli nie tak samo świetną ręką. Znów spojrzał na lanai. „Jaka jest różnica — pytał sam siebie — między bezwstydnym hula tańczonym przez Hawajki, przepasane girlandą z traw, a tymi pląsami wydekoltowanych kobiet mej własnej rasy? Czy jest jakaś istotna różnica, czy też są to tylko dwa stopnie tego samego bezwstydu?” Podczas gdy ważył w myślach ten problem, jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu. — Halo, Ford, co ty tu robisz? Czy to trochę nie za wesołe dla ciebie? — Staram się być pobłażliwy, nawet gdy widzę, co się tu dzieje, doktorze Kennedy — odparł Percival z powagą. — Siądź na chwilę. Doktor Kennedy usiadł i głośno klasnął w dłonie. Natychmiast zjawił się biało ubrany kelner Japończyk. Doktor zamówił whisky z wodą sodową, po czym zwrócił się do milionera: — Tobie, oczywiście, nie proponuję. — Owszem, też bym się czegoś napił — odrzekł Ford stanowczym tonem. Doktor zrobił wielkie oczy, kelner czekał. — Proszę lemoniadę. Doktor, widząc, że Ford zażartował sobie z niego, roześmiał się serdecznie i popatrzył na muzykantów pod drzewem hau. — Co to? Orkiestra „Aloha”. Zdawało mi się, że we wtorki wieczorem grają zawsze w Hotelu Hawajskim. Coś tu się pokiełbasiło. Przez chwilę zatrzymał wzrok na jednym z muzyków, grającym na gitarze i śpiewającym hawajską piosenkę przy wtórze wszystkich instrumentów. Twarz doktora spoważniała, kiedy patrzył na śpiewaka, i pozostała poważna, gdy zwrócił się do swego towarzysza. — Słuchaj, Ford — powiedział — czy nie uważasz, że mógłbyś już zostawić w spokoju Joe Garlanda? Podobno sprzeciwiłeś się wnioskowi Komisji Popierania Rozwoju Wysp, która chce wysłać Garlanda do Stanów w związku z ofertą sprzedaży nart wodnych. Chciałem o tym z tobą pomówić. Sądziłem, że chętnie byś się go stąd pozbył. Skończyłoby się to prześladowanie. — Prześladowanie? — Brwi Percivala Forda uniosły się pytająco. — Nazwij to, jak chcesz — ciągnął Kennedy. — Szczułeś tego biedaka całymi latami. Przecież to nie jego wina. Sam musisz przyznać. — Nie jego wina? — Cienkie wargi Percivala Forda ściągnęły się mocno. — Joe Garland to rozpustnik i wałkoń. Nigdy grosza nie szanował. — Ale to jeszcze nie powód, żebyś mu tak deptał po piętach. Obserwuję cię od początku. Pierwszym twoim krokiem po powrocie ze studiów było wylanie Garlanda z plantacji, na której pracował jako przychodni luna. Ty, wielki milioner, i on, zarabiający sześćdziesiąt dolarów miesięcznie! — Nie był to wcale mój pierwszy krok — odparł Percival Ford apodyktycznym tonem, jakiego zwykł używać na posiedzeniach komitetów. — Ostrzegałem go. Zarządzający plantacji twierdził, że Garland jest zdolnym robotnikiem. Pod tym względem nic przeciwko niemu nie miałem. Szło mi o to, co robił po pracy. Burzył moje dzieło, zanim udało mi się je zbudować. Jakiż sens miały moje szkoły niedzielne, i wieczorowe oraz kursy krawieckie, kiedy wieczorami zjawiał się Joe Garland ze swoim wiecznym piekielnym brzdąkaniem na gitarze i ukulele, pił na zabój i tańczył hula! Po udzieleniu mu ostrzeżenia poszedłem do niego — nigdy tego nie zapomnę — poszedłem do robotniczych baraków. Był wieczór. Już z daleka słyszałem, że śpiewają hula. A potem zobaczyłem tam dziewczyny, bezwstydne, tańczące przy księżycu, te same dziewczęta, nad którymi tyle pracowałem, żeby je nauczyć czystego, cnotliwego życia. Trzy z nich, pamiętam doskonale, właśnie ukończyły szkołę misyjną. Oczywiście zwolniłem Joe Garlanda. Wiem, że to samo robił w Hilo. Ludzie mówili, że się wtrącam do nie swoich spraw, kiedy przekonałem Masona i Fitcha, by wyrzucili go z pracy. Ale sami misjonarze mnie o to prosili. Garland niszczył ich dzieło swym złym przykładem. — Później, kiedy pracował na kolei, twojej własnej kolei, wyrzucono go bez żadnego powodu — nacierał Kennedy. — Wcale nie — padła szybka odpowiedź. — Wezwałem go do mego gabinetu i rozmawiałem z nim pół godziny. — Wyrzuciłeś go za nieróbstwo? — Za niemoralne życie, proszę szanownego pana. Doktor roześmiał się sarkastycznie. — Kto, u diabła, dał ci prawo ferowania wyroków? Czy to, że jesteś obszarnikiem, daje ci władzę nad nieśmiertelnymi duszami tych, którzy uginają karków na twoich gruntach? Jestem twoim lekarzem domowym. Czy mam się spodziewać, że jutro zadekretujesz, bym przestał pić whisky z wodą sodową, bo inaczej popadnę w niełaskę? Ba! Bierzesz życie zbyt serio, mój drogi. Poza tym, kiedy Joego przyłapali na szmuglu (nie pracował już wtedy u ciebie) i przysłał ci kartkę z prośbą, żebyś zapłacił za niego grzywnę, pozostałeś głuchy na prośbę i chłopak musiał odbyć karę sześciu miesięcy ciężkich robót na rafach. Pomyśl, wystawiłeś go na pastwę losu. Brutalnie odepchnąłeś od siebie. A przecież pamiętam dzień, kiedy przyszedłeś do szkoły. Myśmy mieszkali w internacie, ty przychodziłeś tylko na lekcje. Trzeba cię było ochrzcić. Trzy razy nura do basenu pływackiego — jak pamiętasz, taka była przepisowa porcja dla każdego nowicjusza. A tyś się cofnął. Powiedziałeś, że nie umiesz pływać. Byłeś wystraszony, histeryzowałeś… — Tak, wiem — wycedził Percival Ford. — Byłem wystraszony. I skłamałem, bom umiał pływać… Ale się bałem. — Czy pamiętasz, kto cię wtedy bronił? Kto kłamał za ciebie więcej niż ty sam? Kto przysięgał, że na pewno nie umiesz pływać? Kto skoczył do basenu i wyciągnął cię po pierwszym zanurzeniu i kogo za to chłopcy omal nie utopili, bo zdążyli zauważyć, że. jednak umiesz pływać? — Oczywiście, wiem o tym — odparł Ford chłodno — ale jeden szlachetny uczynek w młodych latach nie rozgrzesza całego późniejszego życia wypełnionego złymi postępkami. — Garland nie zrobił ci nigdy nic złego, to znaczy nie uczynił tego osobiście, bezpośrednio? — Nie — brzmiała odpowiedź Percivala Forda. — Dlatego właśnie moje stanowisko jest bez zarzutu. Nie mam do niego żadnych pretensji osobistych. Jest niedobrym człowiekiem, i tyle. Jego życie jest złe… — Inaczej mówiąc, nie zgadza się z twoim poglądem na to, jak trzeba żyć — przerwał doktor. — Niech ci będzie. To nie ma znaczenia. Joe nic nie robi… — Z tej prostej przyczyny, że wypędzasz go z każdej pracy. — Jest niemoralny… — Eee, daj spokój, Ford. Wciąż ta sama piosenka. Jesteś nieodrodnym dzieckiem Nowej Anglii. Garland to pół–kanaka. Twoja krew jest letnia, jego — gorąca. Życie co innego znaczy dla ciebie, a co innego dla Garlanda. On idzie przez życie śmiejąc się, śpiewając i tańcząc, radosny, życzliwy ludziom, naiwny jak dziecko, każdemu przyjaciel. Ty jesteś objazdowa ambona, przyjaźnią darzysz tylko ludzi prawych, a kto jest prawym człowiekiem, ty wiesz najlepiej. A któż wie naprawdę? Ty wiedziesz żywot pustelnika, Joe Garland żyje zdrowo. Który z was więcej ma z życia? Za to, że żyjemy, otrzymujemy zapłatę. Kiedy płaca jest zbyt nędzna, człowiek rzuca robotę. Oto, możesz mi wierzyć, przyczyna każdego świadomego samobójstwa. Joe Garland umarłby z głodu, gdyby miał żyć z pensji, jaką tobie płaci życie! On jest, widzisz, z innej gliny. A ty także zamorzyłbyś się na śmierć, gdybyś miał z życia to co on: śpiew, miłość… — Żądzę, jeśli łaska — przerwał Ford. Doktor Kennedy uśmiechnął się. — Dla ciebie słowo miłość nie oznacza nic więcej poza tym, coś o nim wyczytał w słowniku. Ale miłości prawdziwej, czystej jak rosa, czułej i drżącej — nie znasz. Jeśli Bóg stworzył ciebie i mnie, jeśli stworzył mężczyzn i kobiety, to — możesz mi wierzyć — stworzył także miłość. Wróćmy jednak do rzeczy. Pora, żebyś przestał szczuć Joe Garlanda. To niegodne ciebie, tchórzliwe. Powinieneś podać mu rękę. — Czemuż to ja, a nie ty na przykład? — zapytał Ford. — Dlaczego ty nie podasz mu ręki? — Owszem, pomagałem mu i właśnie teraz staram się pomóc. Usiłuję nakłonić cię, byś nie odrzucał wniosku Komisji zalecającej wysłanie go do Stanów. Pracę w Hilo u Masona i Fitcha też ja mu znalazłem. Sześć razy wystarałem mu się o posadę i sześć razy ty go przepędziłeś. Mniejsza z tym. Pamiętaj tylko o jednym — odrobina szczerości ci nie zaszkodzi — to brzydko cudzą winą obarczać Joe Garlanda. Wiesz dobrze, że jesteś tu osobą najmniej powołaną. Dobrego smaku, mój stary, to nie dowodzi. To po prostu nieprzyzwoitość. — Nie rozumiem, do czego zmierzasz — odparł Percival Ford. — Opętała cię jakaś mętna teoria naukowa dziedziczności i nieodpowiedzialności osobistej. Ale jaka teoria może uwolnić od odpowiedzialności za złe postępki Joe Garlanda, a jednocześnie uczynić odpowiedzialnym za te postępki mnie, i to w wyższym stopniu niż kogokolwiek innego, niż samego Garlanda — tego ani rusz nie mogę zrozumieć. — Coś mi się zdaje, że tylko subtelność i dobry smak nie pozwalają ci mnie zrozumieć — parsknął doktor. — Wszystko to bardzo pięknie, można ze względów towarzyskich o pewnych rzeczach nie mówić, ale ty posunąłeś się dalej. — A cóż ja ukrywam? Bądź łaskaw powiedzieć. Doktor Kennedy był zły. Rumieńce po normalnej porcji whisky nagle znacznie mu pociemniały. — Nie przyznajesz się do syna twego ojca — powiedział. — Cóż to ma znaczyć? — Do kroćset tysięcy, człowieku! Powiedziałem ci chyba całkiem wyraźnie. Ale chcesz, proszę bardzo: syn Izaaka Forda… Joe Garland — twój brat. Percival Ford milczał. Na jego twarzy malowała się irytacja i zgorszenie. Kennedy przyglądał mu się z zaciekawieniem. Minęło kilka długich minut. Doktor zmieszał się i przestraszył. — Mój Boże! — zawołał. — Nie powiesz mi chyba, że nie wiedziałeś o tym. Jak gdyby w odpowiedzi policzki Percivala Forda zbielały. — To potworny żart — odezwał się — potworny. Doktor opanował się. . — Wszyscy o tym wiedzą — zaczął. — Myślałem, że ty także wiesz. A jeśli było inaczej, pora, byś się dowiedział. Rad jestem, że miałem okazję otworzyć ci oczy. Joe Garland i ty jesteście braćmi — przyrodnimi braćmi. — To kłamstwo! — krzyknął Ford. — Sam nie wiesz, co mówisz. Matką Joe Garlanda była Eliza Kunilio. (Doktor skinął głową). Pamiętam ją dobrze, miała staw z kaczkami i zagon taro. Ojcem był Joseph Garland, znany nygus. (Doktor potrząsnął głową). Umarł jakieś dwa, trzy lata temu. Alkoholik. Dlatego i Joe jest ladaco. Oto twoja dziedziczność. — I nikt ci nie powiedział? — zapytał po chwili doktor z nutą zdziwienia. — Doktorze Kennedy, powiedział pan straszną rzecz. Nie mogę tego puścić mimo uszu. Albo pan przedstawi dowody, albo… — Sam się przekonaj. Odwróć się i popatrz. Widzisz go teraz z profilu. Spójrz na jego nos. To nos Izaaka Forda. Twój jest słabszą odbitką ojcowskiego. Patrz. Linie nosa Garlanda są grubsze, poza tym wszystko się zgadza. Percival Ford patrzył na mieszańca, który grał na gitarze pod drzewem hau. Zdawało mu się, że doznał przywidzenia i patrzy na widmo własnej osoby. Rys po rysie oślepiał nieodpartym podobieństwem. Nie, to raczej on, Percival Ford, był cieniem tego muskularnego, doskonale zbudowanego mężczyzny. A rysy jednego i drugiego wyraźnie przypominały Izaaka Forda. I nikt mu o tym nie powiedział! Dobrze znał twarz ojca. Miniatury, portret i fotografie ojca przesuwały mu się w pamięci i raz po raz dostrzegał w twarzy muzykanta wyraźne lub ukryte podobieństwa. Tylko dziełem szatana mogło być to odtworzenie surowego oblicza Izaaka Forda w miękkich i zmysłowych rysach Garlanda. Nagle muzykant odwrócił się ku nim. Percivalowi błysnęła myśl, że oto widzi ojca nieboszczyka, który patrzy nań z twarzy Joe Garlanda. — To drobiazg — słyszał jakby z daleka głos doktora. — Swego czasu wszystko się tu przemieszało. Sam wiesz, jak było. Patrzyłeś na to przez całe życie. Marynarze poślubiali królowe, płodzili księżniczki, i tam dalej. Zwykła to była rzecz na Wyspach Hawajskich. — Ale nie dla mojego ojca — przerwał Percival Ford. — Ano właśnie — Kennedy wzruszył ramionami. — Siła kosmiczna, instynkt życia. Stary Izaak Ford był człowiekiem sztywnym jak drut i tam dalej. Wiem, że stało się coś niepojętego, najbardziej niepojętego dla Izaaka. On sam nie więcej z tego rozumiał niż ty. Instynkt życia, i basta. Pamiętaj o jednym: Izaak Ford miał w żyłach odrobinę niespokojnej krwi i Joe Garland odziedziczył ją wraz z całym instynktem życia i siłą kosmiczną, a tyś przejął po ojcu wszystką krew ascety. Jeśli więc masz krew zimną, dobrze ułożoną i posłuszną, to jeszcze nie powód, żebyś się boczył na Joe Garlanda. Kiedy Joe obraca w niwecz twoje dzieło, nie wolno ci zapominać, że to Izaak Ford stoi po obu stronach i jedną ręką niszczy to, co zrobił drugą. Powiedzmy sobie szczerze: ty jesteś prawą ręką Izaaka, a Joe Garland lewą. Percival Ford nic nie odpowiedział. Doktor Kennedy wypił resztę whisky, o której zapomniał w czasie rozmowy. Zza tarasu dał się słyszeć hałaśliwy klakson samochodu wzywający doktora. — Jest mój wóz — powiedział wstając doktor. — Muszę jechać. Przykro mi, żeś tak się przejął tym, co ci powiedziałem, ale swoja drogą dobrze się stało. Wiedz jedno: Izaak Ford miał tylko odrobinę bujnej krwi i ta krew w całości dostała się Joe Garlandowi. I jeszcze jedno. Jeśli lewa ręka twego ojca podniesie się na ciebie, nie obcinaj jej. Zresztą Joe to równy chłopak. Szczerze mówiąc, gdybym miał wybierać, z którym z was wolałbym mieszkać na bezludnej wyspie, wybrałbym Joego. Małe, bose dzieci baraszkowały obok na trawie, ale Percival Ford ich nie widział. Wpatrywał się uporczywie w śpiewaka pod drzewem hau. Przesiadł się nawet, żeby być bliżej niego. Urzędnik z portu przechodził w pobliżu, powłócząc starymi nogami, które odmawiały mu posłuszeństwa, Od czterdziestu lat mieszkał na Wyspach. Percival Ford kiwnął na niego. Stary podszedł z wielkim szacunkiem. Zdziwił się, że Percival Ford był łaskaw go zauważyć. — John — zaczął Ford. — Chcę się od ciebie czegoś dowiedzieć. Siadaj, proszę. Urzędnik usiadł niezgrabnie, oszołomiony niespodziewanym zaszczytem. Przymrużył oczy, spojrzał na Forda i wyjąkał: — Tak, panie prezesie, dziękuję. — Słuchaj, John, kim jest Joe Garland? John wpatrzył się w niego, zmrużył oczy, chrząknął i nic nie powiedział. — Gadaj — rozkazał Percival Ford. — Kim on jest? — Pan prezes żartuje sobie ze mnie — zdołał wykrztusić stary. — Pytałem całkiem serio. Urzędnik cofnął się. — Czyżby pan nie wiedział? — Pytanie to było już odpowiedzią. — Chcę się dowiedzieć. — Otóż Joe… — zaczął John i bezradnie rozejrzał się wokół. — A może lepiej by się pan spytał kogo innego? Wszyscy myśleli, że pan wie. Myśmy zawsze… — Tak, mów dalej. — Myśmy zawsze myśleli, że właśnie dlatego pan się go czepia. Fotografie i miniatury Izaaka Forda roiły się w mózgu jego syna. Duch Izaaka Forda zdawał się unosić w powietrzu. — Dobrej nocy życzę panu prezesowi — dosłyszał Percival i zobaczył, że urzędnik chce pokuśtykać dalej. — John! — krzyknął. John wrócił i stanął przy nim, mrugając powiekami i nerwowo oblizując wargi. — I nie powiedziałeś mi. — Ach, o Garlandzie? — Tak, o Garlandzie. Kim on jest? — Jest pańskim bratem, panie prezesie. Mówię to, co powie każdy. — Dziękuję, John. Dobranoc. — To pan nie wiedział? — zapytał stary. Najgorsze miał już za sobą i chętnie by teraz został. — Dziękuję, John. Dobranoc — powtórzył Ford. — Tak jest, panie prezesie, dziękuję, panie prezesie. Zanosi się na deszcz. Dobranoc, panie prezesie. Z czystego nieba przyprószonego gwiazdami i poświatą księżyca spadł nagle deszcz, i drobny, i lekki jak mgiełka. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci dalej bawiły się biegając boso po trawie i skacząc na piasek. Deszczyk szybko przeleciał. Na południowym wschodzie Diamentowa Głowa rysowała się ostro czarną plamą w kształcie greckiej wazy na tle wygwieżdżonego nieba. Senne fale przypływu pryskały pianą na piasek i rosiły murawę. Daleko widniały w świetle księżyca czarne plamki głów pływaków. Zamilkł chór śpiewający walca i wśród ciszy, gdzieś pod drzewami, zabrzmiał kobiecy śmiech, krzyk miłości. Percival Ford wzdrygnął się i przypomniał sobie słowa doktora. Przy czółnach wyciągniętych na piasek ujrzał tubylców, mężczyzn i kobiety, spoczywających leniwie niby „zjadacze lotosu”. Niewiasty były w białych holoku. Na tle jednego holoku ujrzał czarną głowę sternika wspartą na kobiecym ramieniu. Nieco dalej, w miejscu gdzie pasmo piasku rozszerzało się u wejścia do laguny, Ford dostrzegł parkę idącą ramię w ramię. Kiedy podeszli do oświetlonego lanai, zauważył, że kobieta uwolniła się od męskiego ramienia, które obejmowało jej kibić. Gdy go mijali, Ford poznał w mężczyźnie znajomego kapitana, a w niej — córkę majora, i skinął im głową. Instynkt życia — otóż to, świetnie powiedziane. I znów spod ciemnego drzewa algaroba rozległ się kobiecy śmiech, który był krzykiem miłości. Obok fotela Forda przeszła bona Japonka. Prowadziła za rękę i strofowała bosego chłopczyka, który musiał już iść do łóżka. Śpiewacy cicho i słodko zanucili hawajską pieśń miłosną. Oficerowie i ich damy, objąwszy się, znów sunęli i wirowali na lanai. I jeszcze raz zaśmiała się kobieta pod drzewem algaroba. Percivalowi Fordowi wszystko to bardzo się nie podobało. Irytował go miłosny śmiech kobiety i sternik, co złożył głowę na białym holoku, i pary, które spacerowały na brzegu morza, i oficerowie tańczący z paniami, i głosy śpiewaków opiewające miłość, i jego brat, który śpiewał wraz z nimi pod drzewem hau. Najbardziej jednak drażnił go ów śmiech kobiecy. Dziwne myśli przyszły mu do głowy. Był synem Izaaka Forda i co się przytrafiło ojcu, zdarzyć się może synowi. Na myśl o tym poczuł na policzkach blady rumieniec i doznał uczucia dojmującego wstydu. Przerażeniem napawało go to, co miał w krwi. To tak, jakby się nagle dowiedział, że jego ojciec był trędowaty i że on sam może mieć we krwi zarazek tej strasznej choroby. Izaak Ford, surowy żołnierz Pana — stary obłudnik! Czymże się różnił od byle nygusa? Dom pychy, wzniesiony przez Percivała Forda, walił mu się na głowę. Mijały godziny, towarzystwo pułkowe śmiało się i tańczyło, hawajska orkiestra grała, a Percival Ford mocował się z problemem, który nagle go przytłoczył. Oparłszy łokieć o stół. skłonił głowę na rękę. Sprawiał wrażenie znużonego obserwatora, lecz po cichu odmawiał pacierze. W przerwach między tańcami wojskowi, ich panie i cywile podchodzili do niego i coś tam uprzejmie brzęczeli. A kiedy wracali na taras, Ford podejmował walkę w miejscu, gdzie ją przerwał. Zaczął składać na nowo ideał Izaaka Forda, który mu się rozleciał w kawałki. Jako cementu użył chytrej i wyrafinowanej logiki. Było to spoidło z gatunku tych, jakie powstają w chemicznych laboratoriach mózgów egotystów. Działało doskonale. Nie ulegało wątpliwości, że ojciec stworzony był z lepszej gliny niż jego otoczenie, a przecież stary Izaak jeszcze się formował. Dopiero on, Percival Ford, osiągnął doskonałość. Na dowód tego zrehabilitował ojca, a sam równocześnie wznosił się wyżej. Jego mizerna osoba urastała do olbrzymich rozmiarów. Był dostatecznie wielki, aby przebaczyć. Rozpłomieniała go ta myśl. Izaak Ford był wielki, ale on jest większy, bo potrafi przebaczyć Izaakowi, a nawet wznieść go znów w swej pamięci na piedestał, co prawda nie tak już święty jak dawniej. Wyrażał nawet podziw Izaakowi Fordowi za to, że odwrócił się plecami do owocu swego jedynego fałszywego kroku. Doskonale, on też owoc ten zignoruje. Tańce dobiegały końca. Orkiestra zagrała „Aloha Oe” i zbierała się do odejścia. Percival Ford klasnął w dłonie. Zjawił się kelner Japończyk. — Powiedz temu człowiekowi, że chcę z nim mówić — Ford wskazał palcem Joe Garlanda. — Niech zaraz tu przyjdzie. Joe Garland podszedł i przez szacunek dla Forda zatrzymał się parę kroków dalej, nerwowo przebierając palcami struny gitary, którą trzymał jeszcze w ręce. Percival nie prosił go, by usiadł. — Jesteś moim bratem. — Hm, wszyscy o tym wiedzą. — W odpowiedzi brzmiała nuta zdziwienia. — Tak, słyszałem — sucho odparł Percival Ford. — Ale ja dowiedziałem się o tym dopiero dziś wieczór. Nastąpiło milczenie. Przyrodni brat czekał zmieszany, a Percival Ford chłodno obmyślał następne zdanie. — Pamiętasz, jak przyszedłem do szkoły i chłopcy wrzucili mnie do wody? — zapytał. — Dlaczego mnie broniłeś? Przyrodni brat uśmiechnął się nieśmiało. — Bo wiedziałeś? — Tak, dlatego. — Ale ja nie wiedziałem — dodał Percival równie sucho jak przedtem. — Tak. Znów zapadło milczenie. Służba zaczęła gasić światła na lanai. — Ale dziś… pan wie — powiedział przyrodni brat. Percival Ford zmarszczył brwi. Potem uważnie przyjrzał się tamtemu. — Ile chcesz za to, że wyjedziesz stąd i nigdy nie wrócisz? — Nigdy nie wrócę? —— wyjąkał Joe Garland. — To jedyny kraj, jaki znam. W innych krajach jest zimno. Nie znam ich. Tu mam wielu przyjaciół. Tam nikt mi nie powie: „Aloha, Joe, mój drogi!” — Powiedziałem: nigdy nie wrócisz — powtórzył Percival Ford. — „Alameda” odpływa jutro do San Francisco. Joe Garland był zdumiony. — Ale dlaczego? — zapytał. — Przecie już pan wie, że jesteśmy braćmi. — Właśnie dlatego. Jak sam powiedziałeś, wiedzą o tym wszyscy. Zapłacę ci tak, że nie pożałujesz. Cała nieśmiałość i zakłopotanie zniknęły z twarzy Joe Garlanda. Nie dzieliła już ich przepaść urodzenia i pozycji społecznej. — Chcesz, żebym wyjechał? — Chcę, byś wyjechał i nigdy nie wrócił — odparł Percival. W tej krótkiej chwili, która błysnęła i zgasła, dane mu było zobaczyć, jak brat wyrasta przed nim niczym góra, a on sam kurczy się i maleje do rozmiarów mikroskopijnej drobiny. Nie jest jednak dobrze ujrzeć swój prawdziwy obraz, ani nie można tak długo patrzyć na siebie i żyć. Toteż tylko na mgnienie oka Percival ujrzał siebie i brata w świetle prawdy, po czym znów opanowało go nędzne i nienasycone „ja”. — Jak powiedziałem, bardzo ci się to opłaci. Nie będzie ci źle. Dobrze zapłacę. — Dobra jest — powiedział Joe Garland. — Wyjadę. Odwrócił się i chciał odejść. — Joe! — zawołał tamten. — Jutro rano wstąp do mojego adwokata. Pięćset dolarów z góry i dwieście miesięcznie, póki będziesz się trzymał z dala od Wysp. — Jesteś bardzo dobry — cicho odpowiedział Joe Garland. — Jesteś zbyt dobry. W każdym razie twoich pieniędzy nie potrzebuję. Jutro odjadę na „Alamedzie”. Odszedł bez pożegnania. Percival Ford klasnął w dłonie. — Kelner — powiedział do Japończyka — lemoniada! Siedział nad lemoniadą i długo z zadowoleniem uśmiechał się do siebie. Przełożył Kazimierz Piotrowski PRAWNUK MCCOYA The Seed of McCoy „Pireneje”, których żelazne burty wpierał głęboko w wodę ładunek pszenicy, kolebały się leniwie, co ułatwiało zadanie człowiekowi wdrapującemu się na pokład z małej łódki. Gdy jego oczy zrównały się z nadburciem, tak że mógł przez nie zajrzeć, doznał wrażenia, iż widzi leciutki, niemal niedostrzegalny opar. Było to coś na kształt woalu, jakiejś błony zacierającej kontury, która nagle rozpostarła mu się przed oczyma. Zapragnął odsunąć się i w tejże chwili pomyślał, iż się starzeje i pora już posłać do San Francisco po okulary. Przełazi przez poręcz nadburcia i rzucił w górę spojrzenie na śmigłe maszty, a potem na pompy. Były nieczynne. Pozornie nic nie zagrażało wielkiemu statkowi, więc przybysz zar stanowił się, czemu wywieszono sygnał niebezpieczeństwa. Pomyślał o swoich szczęśliwych wyspiarzach i w duchu zapragnął, aby to nie była zaraza. A może na statku wyczerpała się woda lub żywność? Uścisnął rękę kapitanowi, którego wycieńczona twarz i zatroskane oczy nie taiły bynajmniej, iż dzieje się coś złego. W tej samej chwili nowoprzybyły uświadomił sobie, że wyczuwa lekką, nieokreśloną woń. Wydała mu się podobna do zapachu przypalonego chleba, lecz była nieco odmienna. Rozejrzał się ciekawie wokoło. O dwadzieścia stóp od niego marynarz z widocznym na twarzy znużeniem uszczelniał deski pokładu. Kiedy przybyły zatrzymał wzrok na tym człowieku, spostrzegł, że nagle spod jego rąk wymknęła się wątła spirala dymu, która zwinęła się, zakręciła i znikła. W tej chwili stał już na pokładzie. Bosymi stopami wyczuł niewyraźne ciepło, które szybko przeniknęło wskroś zrogowaciałej skóry na podeszwach. Teraz już wiedział, jakiego rodzaju nieszczęście nawiedziło ów okręt. Wzrok jego powędrował szybko ku dziobowi, gdzie zebrali się wszyscy majtkowie, których znękane twarze zwrócone były wyczekująco ku niemu. Spojrzenie jego wilgotnych, piwnych oczu przesunęło się po marynarzach jak błogosławieństwo, niosąc im ukojenie, rzekłbyś, spowijając ich w szatę bezmiernego spokoju. — Od jak dawna ten statek się pali, kapitanie? — zapytał głosem tak delikatnym i spokojnym, że przypominał gruchanie gołębia. Zrazu i na kapitana podziałały spokój i pogoda spływające nań z owego głosu, lecz potem targnęła nim świadomość tego, co przeszedł, co jeszcze miał przejść, toteż uczuł niechęć. Jakim prawem ten oberwany włóczęga nadbrzeżny, w portkach z ordynarnego drelichu i w bawełnianej koszuli, nasuwa jemu i jego znękanej, wyczerpanej duszy myśl o spokoju i pogodzie? Kapitan tego nie wyrozumował, jedynie podświadome wzruszenie spowodowało jego urazę. — Piętnaście dni — odpowiedział krótko. — Kim pan jesteś? — Moje nazwisko: McCoy — udzielono mu odpowiedzi tonem, który tchnął łagodnością i współczuciem. — To pan jest pilotem? McCoy przeniósł błogosławieństwo swego spojrzenia na rosłego, barczystego mężczyznę o wynędzniałej, nie ogolonej twarzy, który stanął przy kapitanie. — Jestem pilotem jak każdy inny — odpowiedział. — My tutaj wszyscy jesteśmy pilotami, kapitanie; znam każdy zakątek tych wód. Kapitan był wyraźnie zniecierpliwiony. — Chcę się zobaczyć z jakimś przedstawicielem władz. Chcę z nim porozmawiać, i to diablo szybko. — W takim razie również się nadam do tego. Znów ta zdradziecka nuta spokoju, a tu okręt gorzeje wściekle pod stopami! Brwi kapitana uniosły się niecierpliwie, nerwowo, a pięść zacisnęła, jak gdyby miał nią zadać cios. — Kimże pan jesteś, u diabła? — zapytał. — Jestem tu najwyższym urzędnikiem administracyjnym i sądowym — brzmiała odpowiedź udzielona głosem, który był wciąż najmiększym i najdelikatniejszym w świecie. Rosły, barczysty mężczyzna wybuchnął szorstkim śmiechem wynikającym częściowo z rozbawienia, lecz głównie z roztrzęsionych nerwów. Zarówno on, jak i kapitan spojrzeli na McCoya z niedowierzaniem i zdumieniem. Było czymś niepojętym, żeby ten bosy włóczęga piastował tak górnie brzmiące godności. Rozpięta bawełniana koszula ukazywała posiwiałą pierś oraz brak jakiejkolwiek bielizny pod spodem. Spod wytartego słomianego kapelusza wymykały się skołtunione, szpakowate włosy. Nie przystrzygana, patriarchalna broda spadała aż na piersi. Za dwa szylingi można by na pierwszej lepszej tandecie wyposażyć tego człowieka we wszystko, co miał na sobie, kiedy tak stał przed nimi. — Jesteś pan jakimś krewnym tego McCoya z ,,Bounty”?* — spytał kapitan. — To był mój pradziad. — O! — powiedział kapitan, po czym zreflektował się. — Nazywam się Davenport, a to jest mój pierwszy oficer, pan Konig. Uścisnęli sobie dłonie. — No, a teraz przejdźmy do rzeczy. — Kapitan mówił szybko, przynaglała go bowiem konieczność wielkiego pośpiechu. — Pożar na statku trwa od przeszło dwóch tygodni. Każdej chwili może się tu rozpętać piekło. Dlatego przypłynąłem na Pitcairn. Chcę osadzić statek na piasku albo wpuścić do środka wodę, żeby uratować kadłub. — W takim razie popełnił pan błąd, kapitanie — rzekł McCoy. — Powinien pan był płynąć na Mangarevę. Jest tam wspaniała plaża nad laguną, a woda spokojna jak sadzawka. — Ale przecież jesteśmy już tutaj, nie? — rzekł pierwszy oficer. — To najważniejsze. Jesteśmy tu i coś musimy zrobić. McCoy uprzejmie potrząsnął głową. — Tu nie da się nic zrobić. Nie ma plaży. Nie ma nawet gdzie zakotwiczyć okrętu. — Bujda! — rzekł oficer. — Bujda! — powtórzył głośno, gdy kapitan począł mu dawać znaki, by się wyrażał oględniej. — Nie gadaj mi pan takich rzeczy. Gdzież w takim razie trzymacie własne statki — wasze szkunery, kutry, czy co tam macie? No? Odpowiadaj pan! McCoy uśmiechnął się równie łagodnie, jak mówił. Uśmiech jego był niby pieszczota, uścisk, w którym zamykał wyczerpanego oficera, usiłując przelać nań pokój i wytchnienie z własnej, niezamąconej duszy. — Nie mamy szkunera ani kutra — odpowiedział. — A czółna wciągamy na urwisko. — Chciałbym to zobaczyć — parsknął drwiąco oficer. — Jakże więc dostajecie się na inne wyspy, co? No, powiedz pan! — Nie dostajemy się wcale. Zdarza się, że ja gdzieś popłynę jako gubernator Pitcairn. Kiedy byłem młodszy, sporo podróżowałem — czasami na handlowych szkunerach, ale najczęściej na misjonarskim brygu. Teraz jednakże nie ma go już i jesteśmy uzależnieni od przepływających statków. Bywało, że i sześć odwiedziło nas w ciągu roku. Kiedy indziej znów mijał rok i więcej, a żaden okręt tędy nie przechodził. Wasz jest pierwszym od siedmiu miesięcy. — I pan chce mi wmówić… — zaczął oficer. Kapitan Davenport wtrącił się jednak do rozmowy. — Dość tego. Tracimy czas. Cóż więc należy zrobić, panie McCoy? Stary mężczyzna obrócił w stronę lądu swe piwne oczy, słodkie jak u kobiety, kapitan zaś i pierwszy oficer podążyli za jego spojrzeniem, które przeniosło się z samotnej skały Pitcairn na załogę stłoczoną u dziobu i trwożnie oczekującą oznajmienia decyzji. McCoy nie śpieszył się. Rozmyślał spokojnie, powoli, krok za krokiem, z ową pewnością, jaka cechuje umysł, którego nigdy nie udręczyło i nie sponiewierało życie. — Wiatr teraz jest słaby — powiedział wreszcie. — Na zachód płynie silny prąd. — Dlatego właśnie poszliśmy na zawietrzną — przerwał kapitan pragnąc wykazać swą biegłość żeglarską., — Tak, to właśnie zniosło was na zawietrzną — ciągnął McCoy. — No cóż, dziś nie możecie walczyć z tym prądem. A gdybyście nawet mogli, to i tak nie ma plaży. Wasz statek jest przeznaczony na stracenie. Przerwał, a kapitan i oficer spojrzeli rozpaczliwie po sobie. — Ale ja panu powiem, co można zrobić. Dziś około północy bryza się wzmocni — widzi pan te strzępy obłoków i chmury po nawietrznej, o tam, za cyplem? Stamtąd przyjdzie, prosto z południowego wschodu. Do Mangarevy jest trzysta mil. Bierzcie kurs na tę wyspę. Jest tam piękne łożysko dla waszego statku. Oficer potrząsnął głową. — Chodźmy do kajuty i popatrzmy na mapę — rzekł kapitan. W szczelnej kajucie owionęło McCoya duszne, zatrute powietrze. Zbłąkane wyziewy niewidzialnych gazów gryzły go w oczy, które poczęły piec. Podłoga była jeszcze gorętsza, rozgrzana niemal nieznośnie dla jego bosych stóp. Pot spływał mu po ciele. Rozejrzał się prawie ze strachem. Ten jadowity, wewnętrzny upał był zdumiewający. Wydawało się cudem, że kajuta nie stoi w płomieniach. McCoy miał wrażenie, iż przebywa w olbrzymim piecu do chleba, gdzie żar może każdej chwili wzmóc się i zwęglić go jak źdźbło trawy. Kiedy podniósł nogę i potarł o spodnie rozprażoną podeszwę stopy, oficer wybuchnął dzikim, szyderczym śmiechem. — Przedpokój piekieł! — zawołał. — Samo piekło jest wprost pod pańskimi stopami. — Gorąco! — wykrzyknął mimowolnie McCoy ocierając twarz bandanową* chustką. — Tu jest Mangareva — powiedział kapitan pochylając się nad stołem i wskazując czarny punkcik, który widniał wśród białej pustki mapy. — A tutaj, bliżej, jest inna wyspa. Może by do niej dopłynąć? McCoy nie spojrzał na mapę. — To Crescent — odparł. — Jest nie zamieszkana i wystaje zaledwie o parę stóp nad wodę. Ma lagunę, ale bez wejścia. Nie, Mangareva jest najbliższym miejscem odpowiednim dla waszych celów. — A więc niech będzie Mangareva — zawyrokował kapitan Davenport przerywając pomruki protestu, które wydawał oficer. — Niech pan zbierze załogę na rufie, panie Konig. Marynarze usłuchali rozkazu i z trudem powłócząc nogami po pokładzie, usilnie starali się pośpieszyć. W każdym ich ruchu widoczne było wyczerpanie. Z kambuza* wyszedł kucharz chcąc także posłuchać, przy nim zaś plątał się chłopiec okrętowy. Kiedy kapitan Davenport wyjaśnił sytuację i obwieścił o swoim zamiarze płynięcia na Mangarevę, wybuchła wrzawa. Wskroś zgiełku gardłowych głosów przedzierały się nieartykułowane krzyki wściekłości, tu i ówdzie wyraźne przekleństwo, jakieś słowo czy zdanie. Przenikliwy głos cockneya* wzbił się i na chwilę zapanował nad innymi. — O rany! Piętnaście dni było się w piekle, a ten chce, żebyśmy z tym pływającym piekłem znów zasuwali na morze! Kapitan nie mógł ich opanować, ale obecność łagodnego McCoya najwyraźniej poskramiała i uspokajała marynarzy, albowiem pomruki oraz przekleństwa jęły przycichać, aż wreszcie cała załoga z wyjątkiem paru ludzi, którzy zwracali na kapitana zaniepokojone spojrzenia, popatrzała tęsknie, milcząco na okryte zielenią wzgórza oraz urwiste brzegi Pitcairn. Słodki niczym wiosenny powiew był głos McCoya: — Kapitanie, jak mi się zdawało, niektórzy ludzie mówili, że umierają z głodu. — Owszem — brzmiała odpowiedź. — Tak jest rzeczywiście. Od dwóch dni nie miałem nic w ustach oprócz suchara i kawałka łososia. Wydzielamy sobie racje żywności. Widzi pan, kiedyśmy zauważyli ogień, natychmiast zamknęliśmy luki*, żeby go zdusić. I wtedy dopiero przekonaliśmy się, jak mało jedzenia zostało w spiżarni. Ale już było za późno. Nie śmieliśmy włamać się do ładowni. Czy jestem głodny? Równie głodny jak oni. Znowu przemówił do ludzi i znowu ozwał się gardłowy pomruk i przekleństwa, a twarze wykrzywiły się konwulsyjnie, iście zwierzęcą wściekłością. Do kapitana podeszli drugi i trzeci oficer i obaj stanęli tuż za nim na krawędzi rufy. Twarze mieli martwe i pozbawione wyrazu; wydawało się, że przede wszystkim nudzi ich ten bunt załogi. Kapitan Davenport spojrzał pytająco na pierwszego oficera, ten jednak wzruszył ramionami na znak bezradności. — Widzi pan? — ozwał się kapitan do McCoya. — Nie można zmusić marynarzy, by porzucili bezpieczny ląd i wędrowali po morzu na płonącym okręcie. Od przeszło dwóch tygodni jest dla nich pływającą trumną. Są wykończeni, zgłodniali i mają go dosyć. Zawijamy do Pitcairn! Jednakże wiatr był słaby, dno „Pirenejów” oblepione wodorostami i statek nie mógł walczyć z silnym zachodnim prądem. Po upływie dwóch godzin utracił trzy mile. Marynarze uwijali się zaciekle, jak gdyby mogli siłą zmusić „Pireneje” do pokonania przeciwnych żywiołów. Mimo to okręt nieustannie znosiło na zachód, to lewym, to prawym halsem*. Kapitan kroczył niespokojnie tam i z powrotem; od czasu do czasu przystawał, by rzucić badawcze spojrzenie na snujące się smużki dymu i wykryć, z którego miejsca pokładu się dobywają. Cieśla okrętowy ustawicznie wyszukiwał takie miejsca i w miarę możliwości uszczelniał je coraz gruntowniej. — No, i cóż pan sądzi? — zapytał wreszcie kapitan McCoya, który obserwował cieślę z dziecinną uwagą i ciekawością w oczach. McCoy popatrzył w stronę lądu, który znikał w gęstniejącym tumanie. — Uważam, że lepiej byłoby wziąć kurs na Mangarevę. Przy tej bryzie, która nadleci, może pan tam dotrzeć jutro wieczorem. — Ale co będzie, jeżeli ogień wybuchnie? Może się to stać w każdej chwili. — Miej pan szalupy przygotowane. Ta sama bryza poniesie je na Mangarevę, jeżeli statek zapali się od spodu. Kapitan Dayenport namyślał się przez chwilę, a potem McCoy usłyszał pytanie, którego nie chciał usłyszeć, ale o którym wiedział, że przyjdzie z pewnością. — Nie mam mapy tej wyspy. Na ogólnej jest to zaledwie punkcik. Nie wiedziałbym, gdzie szukać wejścia na lagunę. Czy nie popłynąłby pan z nami i nie zapilotował statku? Pogoda McCoya była niezmącona. — Dobrze, kapitanie — odrzekł z tą samą spokojną beztroską, z jaką przyjąłby zaproszenie na obiad. — Popłynę z panem na Mangarevę. Znowu zawezwano załogę i znowu kapitan przemówił do niej z rufy. — Próbowaliśmy dopłynąć, ale sami widzicie, jak się cofamy. Znosi nas prąd o szybkości dwóch węzłów. Ten pan jest to wielce szanowny McCoy, najwyższy sędzia i gubernator wyspy Pitcairn. Popłynie z nami na Mangarevę. Widzicie więc, że sytuacja nie jest zbyt niebezpieczna. Nie uczyniłby podobnej propozycji, gdyby uważał, że może postradać życie. A zresztą niezależnie od tego, co nam grozi, skoro sam z własnej woli przyszedł na pokład i chce zaryzykować, my nie możemy być gorsi. Cóż więc mówicie na Mangarevę? Tym razem nie było wrzawy. Obecność McCoya, pewność i spokój, które zeń promieniowały, odniosły skutek. Ludzie poczęli się naradzać przyciszonymi głosami. Krótko się przynaglali. Decyzję podjęli właściwie jednomyślnie, po czym wypchnęli naprzód cockneya jako rzecznika załogi. Ów zacny jegomość, przejęty świadomością heroizmu własnego i towarzyszy, zawołał z błyszczącymi oczyma: — Niech to licho! Jak on jadzie, jadziem i my! Załoga przytaknęła mu pomrukiem i ruszyła na dziób. — Chwileczkę, kapitanie — powiedział McCoy, gdy Davenport obracał się, by wydać rozkazy oficerowi. — Najpierw muszę wrócić na ląd. Konig przystanął niby piorunem rażony i wybałuszył oczy na McCoya, jak gdyby ten był szaleńcem. — Na ląd?! — wykrzyknął kapitan. — A po co? Miną ze trzy godziny, nim pan się tam dostaniesz na swojej łódce! McCoy zmierzył okiem odległość dzielącą ich od wyspy i kiwnął głową. — Tak. Teraz jest szósta. Nie dotrę do lądu przed dziewiątą. Nie zdołam zebrać ludzi wcześniej niż o dziesiątej. Jak w nocy powieje bryza, może pan popłynąć pod wiatr i zabrać mnie na pokład jutro o świcie. — W imię rozumu i zdrowego rozsądku! — wybuchnął kapitan. — Na cóż pan chcesz zbierać ludzi? Czyż pan nie zdajesz sobie sprawy, że mój statek pali się pode mną? McCoy był spokojny niby morze w czas lata i gniew kapitana nie wywołał na tym spokoju najlżejszej zmarszczki. — Owszem, kapitanie — zaszeptał swoim gołębim głosem. — Zdaję sobie sprawę, że pański okręt płonie. Dlatego właśnie płynę z panem na Mangarevę. Muszę jednakże uzyskać na to zezwolenie. Taki jest u nas zwyczaj. Wyjazd gubernatora z wyspy to rzecz poważna. Wchodzą wówczas w rachubę interesy ludności, ma więc ona prawo głosować za przyzwoleniem albo odmową. Wiem jednak, że mi zezwolą. — Jesteś pan pewien? — Zupełnie. — Jeżeli zatem pan wie, że dadzą to zezwolenie, to po cóż zawracać sobie głowę staraniem się o nie? Pomyślże pan o zwłoce, jaka stąd wyniknie! Cała noc! — Taki jest u nas zwyczaj — brzmiała niewzruszona odpowiedź. — Poza tym jestem gubernatorem i muszę dać zarządzenia, jak należy prowadzić sprawy wyspy pod moją nieobecność. — Ale podróż do Mangarevy potrwa zaledwie dwadzieścia cztery godziny! — zaprotestował kapitan. — A jeśli nawet powrót pod wiatr zabierze sześć razy więcej czasu, to i tak wrócisz pan pod koniec tygodnia. McCoy uśmiechnął się szeroko, dobrotliwie. — Bardzo nieliczne statki zawijają na wyspę Pitcairn, a jeśli tak się zdarzy, przychodzą zazwyczaj z San Francisco lub od przylądka Horn. Będę miał szczęście, jeżeli wrócę za sześć miesięcy. Może mnie nie być i rok, a nie wykluczone, że będę zmuszony płynąć do San Francisco, ażeby znaleźć statek, który by mnie przywiózł z powrotem. Mój ojciec raz opuścił Pitcairn na trzy miesiące, a dwa lata minęły, nim zdołał powrócić. Prócz tego brak wam żywności. Jeżeli będziecie zmuszeni zejść do szalup, a pogoda się zepsuje, upłynie wiele dni, zanim dotrzecie do lądu. Jutro rano mogę wam przyprowadzić dwa czółna pełne jedzenia. Najlepsze będą suszone banany. Jak bryza się wzmoże, płyńcie pod wiatr. Im bliżej będziecie, tym większy ładunek zdołam wam dostarczyć, Do widzenia. Wyciągnął rękę. Kapitan potrząsnął nią, lecz wzdragał się ją wypuścić. Przywarł do tej dłoni niczym tonący marynarz do boi ratunkowej. — Jakże mogę mieć pewność, że pan rano wróci? — zapytał. — Właśnie! — wykrzyknął oficer. — Skąd możemy wiedzieć, czy on nie wieje, żeby ocalić własną skórę? McCoy milczał. Popatrzył na obu mężczyzn ze słodyczą i dobrotliwością, oficerom zaś wydało się, iż przemówił do nich przemożny spokój jego ducha. Kapitan puścił rękę McCoya, a ten, ogarnąwszy po raz ostatni załogę swoim błogosławiącym spojrzeniem, przelazł przez poręcz nadburcia i opuścił się do swej łódki. Wiatr wzmógł się i „Pireneje”, mimo zanieczyszczenia dna, posunęły się sześć mil na przekór zachodniemu prądowi. O świcie, kiedy wyspa Pitcairn znalazła się o trzy mile po nawietrznej, kapitan Davenport dostrzegł dwa czółna płynące w stronę okrętu. I oto znowu McCoy wdrapał się po kadłubie i zeskoczył z nadburcia na rozgrzany pokład. Za nim wciągnięto liczne paki suszonych bananów, z których każda zawinięta była w suche liście. — A teraz, kapitanie — powiedział McCoy — brasuj pan reje i płyń co sił. Widzi pan, ja nie jestem nawigatorem — wyjaśnił w kilka minut później, gdy stanął na rufie przy kapitanie, który przenosił wzrok z masztów na morze, oceniając szybkość „Pirenejów”. — Musi pan doprowadzić statek na Mangarevę. Kiedy pan dojrzy ląd, ja was zapilotuję na lagunę. Jak szybko płyniemy, pańskim zdaniem? — Jedenaście — odparł kapitan Davenport rzuciwszy ostatnie spojrzenie na wodę przetaczającą się mimo. — Jedenaście… Zaraz… jeżeli utrzymamy to tempo, zobaczymy Mangarevę jutro między ósmą a dziewiątą rano. O dziesiątej, najpóźniej o jedenastej, osadzę statek na plaży. A wtedy skończą się pańskie kłopoty. Kapitanowi wydało się niemal, że nadszedł już ów błogi moment, taka była siła przekonywania w McCoyu. Kapitan Davenport, kierując od przeszło dwóch tygodni płonącym statkiem, żył w straszliwym napięciu i zaczynał uczuwać, że ma już tego dosyć. Silniejszy podmuch wiatru pchnął go w kark i świsnął koło uszu. Spróbował ocenić jego natężenie i szybko spojrzał za burtę. — Wiatr ciągle się wzmaga — oznajmił. — Moja poczciwa krypa robi już w tej chwili raczej dwanaście niż jedenaście węzłów. Jeżeli to się utrzyma, będziemy wieczorem skracali żagle. Przez cały dzień „Pireneje”, niosąc swój ładunek żywego ognia, parły po spienionym morzu. Gdy wieczór zapadł, zwinięto bram–żagle i bom–bramsle*; okręt mknął w ciemność, a ogromne, grzywiaste fale huczały za nim. Pomyślny wiatr wywarł swój skutek; zarówno na dziobie, jak i na rufie dało się zauważyć pewne odprężenie. W czasie drugiej wieczornej wachty jakiś beztroski marynarz zanucił piosenkę, gdy zaś ozwało się osiem uderzeń dzwonu, śpiewała już cała załoga. Kapitan Davenport kazał przynieść sobie koce i rozpostrzeć je na daszku kajuty. — Już zapomniałem, co to jest sen — wyjaśnił McCoyowi. — Jestem zupełnie wykończony. Ale zbudź mnie pan każdej chwili, jeśli to uznasz za potrzebne. O trzeciej nad ranem obudziło go delikatne pociąganie za ramię. Siadł szybko, opierając się o świetlik; był jeszcze otumaniony po twardym śnie. Wiatr wydzwaniał w olinowaniu swą pieśń bojową, a wściekłe bałwany łomotały o kadłub ,,Pirenejów”. Środek statku nurzał się w toni to jedną, to drugą burtą, a woda niemal bez przerwy chlustała po śródokręciu. McCoy krzyczał coś, czego kapitan nie mógł dosłyszeć. Davenport chwycił go więc za ramię i przyciągnął do siebie tak, że ucho kapitana znalazło się przy wargach McCoya. — Trzecia godzina — usłyszał głos McCoya jak zawsze gołębi, lecz osobliwie stłumiony, jak gdyby dolatywał z oddali. — Przepłynęliśmy dwieście pięćdziesiąt mil. Wyspa Crescent jest tylko o trzydzieści, gdzieś prosto przed nami. Nie ma na niej świateł. Jeżeli będziemy dalej płynęli, wpadniemy na brzeg i zginiemy razem z okrętem. — Więc co pan myśli zrobić? Zatrzymać się? — Właśnie, zatrzymać do świtu. W ten sposób stracimy zaledwie cztery godziny. Tak więc „Pireneje”, ładowne ogniem, zatrzymały się w miejscu i stawiając opór kąśliwej wiei, walecznie roztrącały napierające fale. Były jedynie łupiną pełną pożogi, a małe drobiny ludzkie, rozpaczliwie przywarte do tej łupiny, ze wszystkich sił dopomagały jej w walce. — Ten sztorm jest niezwykły — powiedział McCoy kapitanowi, kiedy schronili się do kajuty. — O tej porze roku nie powinno go być żadną miarą. Ale pogoda w ogóle jest niezwyczajna. Pasaty ustały, a teraz dmie prosto z tej strony. — Wyciągnął w ciemność rękę, jak gdyby jego wzrok potrafił przenikać na setki mil. — To idzie od zachodu. Coś grubszego tam się szykuje: huragan albo co. Mamy szczęście, że jesteśmy tak daleko na wschód. Ale na razie to tylko wiaterek — dorzucił. — Nie potrwa długo. O tym mogę pana zapewnić. O brzasku wieja osłabła do normalnego natężenia. Atoli świt ujawnił nowe niebezpieczeństwo. Przyszedł zasnuty mgłą. Morze okrywał tuman lub raczej perlisty opar, o tyle gęstością podobny do mgły, że przesłaniał widok, jakkolwiek był zaledwie błonką zalegającą na morzu, gdyż promienie słońca przebijały go na wskroś i wypełniały świetlistym blaskiem. Pokład „Pirenejów” dymił silniej niż poprzedniego dnia, toteż prysnął radosny nastrój oficerów i marynarzy. Słyszano, jak w zaciszu kuchni pochlipuje chłopiec okrętowy. Był to jego pierwszy rejs i serce napełniał mu lęk przed śmiercią. Kapitan błąkał się po statku jak dusza zatracona, nerwowo przygryzał wąsa i łypał spode łba, niezdolny powziąć decyzję, co dalej czynić. — Co pan myśli o tym wszystkim? — zapytał przystając obok McCoya, który zajadał śniadanie złożone z przypiekanych bananów i kubka wody. McCoy dokończył ostatniego banana, wychylił kubek i rozejrzał się zwolna. W jego oczach był serdeczny uśmiech, kiedy powiedział: — No cóż, kapitanie… Możemy równie dobrze płynąć dalej, jak zgorzeć. Pańskie pokłady nie będą tego wytrzymywały bez końca. Dziś rano są gorętsze. Nie znalazłby pan dla mnie jakiej pary butów? Coraz trudniej chodzić na bosaka. Dwa wielkie bałwany chlusnęły na „Pireneje”, gdy statek robiąc zwrot ustawiał się znowu na wiatr; pierwszy oficer oświadczył wówczas, że chciałby mieć całą tę wodę w ładowni, gdyby tylko można ją było tam wpuścić nie otwierając luków. McCoy wetknął głowę w naktuz* i śledził kurs. — Ja bym tam jeszcze trochę podciągnął, kapitanie — powiedział. — Statek zdryfował, kiedyśmy się zatrzymali. — Już zmieniłem kurs o rumb — brzmiała odpowiedź. — Czy to nie dosyć? — Wolałbym o dwa. Ta odrobina wiatru zwiększyła szybkość wschodniego prądu bardziej, niż pan przypuszcza. Kapitan Davenport zmienił kompromisowo kurs o półtora rumba, po czym razem z McCoyem i pierwszym oficerem wdrapał się na maszt, by wypatrywać lądu. Rozwinięto żagle i „Pireneje” robiły teraz dziesięć węzłów. Fale za rufą uspokajały się szybko. Perłowa mgła nie ustępowała i około dziesiątej Davenport zaczął się denerwować. Wszyscy marynarze tkwili na stanowiskach, gotowi na pierwszy meldunek o lądzie rzucić się jak szatany do lin, by wyprowadzić „Pireneje” z wiatru. Ów ląd leżący przed nimi — obmywana bryzgami fał zewnętrzna rafa — mógł znaleźć się niebezpiecznie blisko, ukazując się niespodzianie w podobnej mgle. Znowu minęła godzina. Trzy czaty na masztach wpatrywały się, milcząc, w perłowy blask. — A co będzie, jeżeli ominiemy Mangarevę? — zapytał nagle kapitan Davenport. McCoy, nie patrząc na niego, odpowiedział cicho: — Cóż, płyńmy dalej, kapitanie. Tyle tylko możemy uczynić. Przed nami są wszystkie Paumoty. Możemy żeglować i tysiąc mil pośród raf i atolów. Tak czy owak, musimy gdzieś dotrzeć. — Więc płyńmy. — Kapitan Davenport objawił chęć zejścia na pokład. — Ominęliśmy Mangarevę. Bóg jeden wie, gdzie jest najbliższy ląd. Szkoda, żem nie przesunął jeszcze o te pół rumba — wyznał w chwilę później. — Ten przeklęty prąd płata diabelskie figle nawigatorowi. — Dawni nawigatorzy nazywali Paumoty Niebezpiecznym Archipelagiem — powiedział McCoy, kiedy wrócili na rufę. — Właśnie ten prąd jest w pewnej mierze odpowiedzialny za ową nazwę. — Kiedyś rozmawiałem w Sydney z jednym marynarzem — rzekł Konig. — Woził towary na Paumoty. Mówił, że ubezpieczenie wynosiło osiemnaście od sta. Czy to prawda? McCoy uśmiechnął się i skinął głową. — Z tym tylko, że już nie ubezpieczają — wyjaśnił. — Armatorzy corocznie odpisują na straty dwadzieścia procent wartości swoich szkunerów. — Boże drogi! — jęknął kapitan Davenport. — To znaczy, że szkuner może się uchować zaledwie przez pięć lat! — Potrząsnął smutnie głową i szepnął: — Niedobre to wody! Niedobre! Znów zeszli do kajuty, by przestudiować wielką ogólną mapę, ale zatrute wyziewy wygnały ich na pokład, gdzie powrócili kaszląc i chwytając ustami powietrze. — Tu jest wyspa Moerenhout. — Kapitan Davenport pokazał ją na mapie, którą rozpostarł na dachu kajuty. — Nie może być dalej jak sto mil na zawietrzną. — Sto dziesięć. — McCoy pokiwał głową z powątpiewaniem. — Może się udać, ale to bardzo trudne. Mogę osadzić okręt na piasku, ale mogę też wjechać na rafy. Złe miejsce, bardzo złe miejsce. — Zaryzykujemy — zdecydował kapitan Davenport biorąc się do wykreślania kursu. Wczesnym popołudniem skrócono żagle, ażeby w nocy nie ominąć wyspy, a podczas drugiej nocnej wachty załoga poczęła znowu najwyraźniej nabierać otuchy. Ziemia była przecież tak blisko i rankiem miały się skończyć wszystkie zmartwienia. Dzień wstał przeczysty, pałało tropikalne słońce. Południowo–wschodni pasat przesunął się w kierunku wschodnim i gnał „Pireneje” przez toń z szybkością ośmiu węzłów. Kapitan Davenport poczynił obliczenia według logu*, szeroko uwzględniając dryf, i oznajmił, że wyspa Moerenhout nie może być dalej niż o dziesięć mil. „Pireneje” przepłynęły dziesięć mil; przepłynęły i dziesięć dalszych, a posterunki na trzech masztach nie mogły dojrzeć nic poza nagim, skąpanym w słońcu morzem. — Ależ powiadam wam, że ziemia tam jest! — krzyczał do nich z rufy kapitan Davenport. McCoy uśmiechnął się łagodnie, lecz kapitan potoczył wokół oszalałym wzrokiem, chwycił sekstans* i poczynił obserwacje chronometryczne. — Wiedziałem, że mam rację! — nieomal ryknął, gdy skończył. — Dwadzieścia jeden, pięćdziesiąt pięć szerokości południowej; sto trzydzieści sześć, dwa — długości zachodniej. Proszę! Mamy jeszcze osiem mil na nawietrzną. Co panu wyszło, panie Konig? Pierwszy oficer rzucił okiem na własne obliczenia i powiedział przyciszonym głosem: — Dwadzieścia jeden, pięćdziesiąt pięć — to się zgadza, natomiast długość wypadła mi sto trzydzieści sześć, czterdzieści osiem. To nas znacznie przesuwa na zawietrzną… Jednakże kapitan Davenport zbył jego dane tak pogardliwym milczeniem, że pan Konig zgrzytnął zębami i zaklął siarczyście pod wąsem. — Ster na burtę! — rozkazał kapitan marynarzowi stojącemu przy kole. — Trzy rumby! Teraz trzymaj tak, jak idzie. Następnie powrócił do swoich obliczeń i począł je sprawdzać. Pot zalewał mu twarz. Przygryzał wąsy, wargi i ołówek wpatrując się w cyfry niczym w upiora. Wtem żachnął się wściekle, potężnie zmiął w garści zapisaną kartkę papieru, cisnął ją na podłogę i podeptał. Konig wykrzywił twarz mściwym grymasem i odwrócił się, kapitan zaś oparł się o ściankę kajuty i przez pół godziny nie odezwał ni słowem, spoglądając tylko ku zawietrznej z wyrazem zadumy i beznadziejności. — Panie McCoy — przerwał nagle milczenie. — Mapa pokazuje grupkę wysp około czterdziestu mil stąd na północ czy na północny zachód; nie wiadomo tylko, ile ich jest. To wyspy Akteon. Co pan o nich powie? — Jest ich cztery, wszystkie płaskie — odparł McCoy. — Pierwsza na południowy wschód to Matueri; nie zamieszkana, bez wejścia na lagunę. Następna jest Tenarunga. Żyło na niej koło tuzina ludzi, ale już się pewnie wynieśli. W każdym razie nie istnieje tam przejście dla okrętu, co najwyżej dla łodzi; wody jest na sążeń głęboko. Dwie pozostałe to Vehauga i Tea–raro. Nie ma wejść, nie ma ludzi, obie bardzo płaskie. W tej grupie nie znajdzie się gruntu dla „Pirenejów” Okręt rozbiłby się w drzazgi. — Słuchajcie tylko! — kapitan Davenport wpadł w furię. — Nie ma ludzi! Nie ma wejść! Na co, u diabła, są wyspy? No! — warknął nagle jak rozzłoszczony foksterier. — Mapa podaje całą kupę wysepek na północny zachód. Co z nimi? Która ma wejście i miejsce, gdzie mógłbym osadzić statek? McCoy zastanowił się spokojnie. Nie zaglądał do mapy. Wszystkie te wyspy, rafy, ławice, laguny, wejścia i odległości zaznaczone były na mapie jego pamięci. Znał je tak, jak mieszkaniec miasta zna gmachy, ulice, zaułki. — Trochę więcej niż o sto mil na zachód albo północny zachód leży Papakena i Vanavana. Jedna jest nie zamieszkana, a słyszałem, że z drugiej ludzie przenieśli się na wyspę Cadmus. Tak czy owak, ani jedna, ani druga laguna nie ma wejścia. O sto mil dalej na północny zachód znajduje się Ahunui. Nie ma wejścia, nie ma i ludzi. — No dobrze, ale o czterdzieści mil za nimi są jeszcze dwie wyspy? — powiedział pytająco kapitan Davenport podnosząc oczy znad mapy. McCoy potrząsnął głową. — Paros i Manuhungi; bezludne, bez wejść. Czterdzieści mil za nimi leży z kolei Nengo— Nengo, również bezludna, również bez wejścia. Jest jednak i wyspa Hao. Tam będzie najlepiej. Jej laguna ma trzydzieści mil długości i pięć szerokości. Mieszka tam mnóstwo ludzi. Zazwyczaj można dostać wodę. A każdy statek na świecie może przepłynąć przez wejście. Umilkł i z troską w oku spojrzał na kapitana Davenporta, który pochylony z cyrklem w dłoni nad mapą wydał stłumiony jęk. — Czyż nie ma gdzieś bliżej laguny z wejściem? — zapytał Davenport. — Nie, kapitanie, Hao jest najbliższa. — To przecież o trzysta czterdzieści mil stąd. — Kapitan Davenport mówił bardzo powoli i stanowczo. — Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za życie wszystkich mych ludzi. Rozbiję okręt na Akteonie. A to taki dobry żaglowiec! — dorzucił z żalem, gdy zmienił już kurs, uwzględniwszy tym razem szerzej niż dotąd działanie zachodniego prądu. W godzinę później niebo zasnuło się chmurami. Wiał jeszcze południowo–wschodni pasat, ale ocean przemienił się teraz w istną szachownicą szkwałów. — Będziemy tam o pierwszej — oświadczył z ufnością kapitan Davenport. — Najdalej o drugiej. Niech pan osadzi statek na tej wyspie, gdzie mieszkają ludzie. Słońce nie ukazało się więcej, a o godzinie pierwszej wciąż nie było widać lądu. Kapitan Davenport spojrzał za rufę, na kręty wart* „Pirenejów”. — Boże kochany! — wykrzyknął. — Wschodni prąd! Patrzaj pan! Konig miał wątpliwości. McCoy zachowywał rezerwę, aczkolwiek oświadczył, że nie widzi żadnej racji, by na Paumotach nie było wschodniego prądu. W kilka minut później przeciwny podmuch szkwału na chwilę pozbawił „Pireneje” wiatru i statek począł się ciężko przetaczać między jedną falą a drugą. — Gdzież ta sonda? Dawać ją tutaj! — Kapitan Davenport pochwycił linkę i patrzał, jak zbacza w kierunku północno–wschodnim. — No, tylko spójrzcie! Sami ją potrzymajcie. McCoy i pierwszy oficer spróbowali i uczuli, że napięta linka wściekle drga unoszona prądem. — On ma ze cztery węzły szybkości — rzekł Konig. — Wschodni prąd zamiast zachodniego! — powiedział kapitan Davenport patrząc z wyrzutem na McCoya, jak gdyby jemu przypisywał winę. — To właśnie jedna z przyczyn, kapitanie, że na tych wodach ubezpieczenie wynosi osiemnaście od sta — odparł McCoy. — Bo nigdy nie wiadomo. Prądy wciąż się zmieniają. Raz płynął na jachcie „Casco” jeden taki, co pisał książki, nie pamiętam jego nazwiska. Pomylił się o trzydzieści mil i zamiast na Takaroa trafił na Tikei, a wszystko przez te zmienne prądy. W tej chwili idziecie na nawietrzną i warto by zmienić kurs o kilka rumbów. — Ale jak dalece zniósł mnie ten prąd? — zapytał rozzłoszczony kapitan. — Skądże mam wiedzieć, o ile zmienić kurs? — Nie mam pojęcia, kapitanie — odrzekł McCoy z niezmierną łagodnością. Wiatr powiał znowu i „Pireneje” z dymiącym pokładem, który polśniewał w jasnoszarym świetle, poczęły sunąć prosto na zawietrzną. Potem znów zakręciły i idąc to lewym, to prawym halsem, przecinały toń krętym szlakiem w kierunku wysp Akteon, których ciągle nie mogły dojrzeć czaty na szczytach masztów. Kapitan Davenport wychodził z siebie. Jego wściekłość przybrała formę ponurego milczenia, całe popołudnie spędził krocząc po rufie lub opierając się na wantach* od nawietrznej. Gdy noc zapadła, kazał zbrasować reje, nie radząc się nawet McCoya, i skierował statek na północny zachód. Zarówno Konig, ukradkiem sprawdzający mapę i naktuz, jak McCoy, który jawnie i otwarcie zaglądał do tegoż naktuza, wiedzieli, że zmierzają w stronę wyspy Hao. Około północy szkwał ucichł i ukazały się gwiazdy. Kapitan Davenport radował się nadzieją na pogodny dzień. — Jutro rano porobię obserwacje — oświadczył McCoyowi — aczkolwiek nie mam zielonego pojęcia, na jakiej szerokości geograficznej jestem. Jednakże zastosuję metodę Sumnera i rzecz ustalę. Zna pan ten sposób? — Po czym wyjaśnił go szczegółowo McCoyowi. Dzień istotnie okazał się pogodny, pasat dął regularnie ze wschodu, a „Pireneje” równie regularnie robiły swoje dziewięć węzłów. Zarówno kapitan, jak porucznik ustalili położenie według metody Sumnera, w południe porównali swoje obliczenia, uzgodnili je znowu, następnie zaś sprawdzili obserwacje południowe z porannymi. — Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a będziemy na miejscu — zapewnił McCoya kapitan Davenport. — Cud, że pokłady naszego staruszka wciąż wytrzymują. Ale to nie na długo. Nie na długo! Patrz pan na ten dym: co dzień go więcej i więcej. A przecież pokład był szczelny, świeżutko wysmołowany we Frisco. Zdębiałem, jak ogień się pokazał, i zaraz kazałem zamknąć pokrywy luków. Cóż to znowu? Urwał i z opadniętą szczęką wbił wzrok w spiralę dymu, która zwijała się i kłębiła za bezanmasztem*, dwadzieścia stóp ponad pokładem. — A to skąd się wzięło? — zapytał z oburzeniem. Poniżej nie było dymu. Wypełznąwszy z pokładu, przesłonięty masztem od wiatru, ów kłąb przez jakiś dziwny kaprys nabierał kształtu i stawał się widoczny dopiero na tej wysokości, a teraz odsunął się od masztu i na moment zawisł nad kapitanem, niby złowroga wróżba. W następnej chwili zdmuchnął go wiatr, a szczęka kapitana powróciła na swoje miejsce. — No, więc mówiłem, że kiedyśmy po raz pierwszy zamknęli luki, zgłupiałem zupełnie. Pokład był szczelny, a przepuszczał dym jak rzeszoto. Odtąd ciągle go uszczelniamy i uszczelniamy. Pod spodem musi być ogromne ciśnienie, skoro wypycha aż tyle dymu. Tego popołudnia niebo znowu się zaciągnęło, zrobiło się wietrznie i dżdżysto. Wiatr dął to z południowego, to z północnego wschodu, a o dwunastej w nocy żagle „Pirenejów” przywarły do masztów od podmuchu ostrego szkwału z południowego zachodu. Odtąd wicher wiał wciąż ze zmienną siłą. — Nie dopłyniemy do Hao przed dziesiątą albo jedenastą — skarżył się kapitan Davenport o siódmej rano, kiedy przelotną nadzieję na słońce rozproszyły skłębione masy chmur we wschodniej stronie nieba. W następnej chwili zapytał żałośnie: — A gdzież się podziały te prądy? Posterunki na masztach nie meldowały o zbliżeniu się lądu i dzień upłynął pośród chwil ciszy i deszczu albo gwałtownych szkwałów. O zmierzchu morze zaczęło się wzdymać od zachodu. Barometr spadł do 29.50. Nie było wiatru, lecz złowróżbne fale piętrzyły się coraz bardziej. Wnet statek jął się wściekle kolebać na olbrzymich bałwanach, które nieskończonym pochodem wynurzały się z mroku po stronie zachodniej. Skrócono żagle tak szybko, jak to zdołały uczynić obie wachty, a kiedy zmordowana załoga zakończyła swą pracę, można było dosłyszeć w ciemnościach posępne, rozdrażnione głosy marynarzy, przedziwnie zwierzęce i groźne. Wolną wachtę wezwano na rufę, ażeby zamocować ruchome części, i wówczas ludzie otwarcie objawili swoje przygnębienie i niechęć. Każdy powolny ich ruch był protestem, groźbą. Powietrze stało się wilgotne i lepkie jak śluz, a wskutek braku wiatru wszyscy marynarze dyszeli ciężko i z trudem chwytali oddech. Pot wystąpił na czoła i obnażone ramiona. Kapitan Davenport, z twarzą bardziej wynędzniałą i zatroskaną niż kiedykolwiek, z oczyma mętnymi i utkwionymi w przestrzeń, doznał przytłaczającego uczucia, że katastrofa jest nieuchronnie bliska. — To idzie na zachód — powiedział pokrzepiająco McCoy. — W najgorszym razie zawadzi o nas ledwie samym brzegiem. Jednakże kapitan Davenport był głuchy na słowa pociechy, przy świetle latarni czytał z podręcznika żeglarskiego rozdział dotyczący kroków, jakie winni przedsiębrać dowódcy statków w czasie cyklonu. Ciszę przerywało stłumione chlipanie chłopca okrętowego gdzieś na śródokręciu. — Ach, milczeć tam! — ryknął nagle kapitan Davenport z taką siłą, że wszyscy obecni drgnęli, a winowajca począł okropnie zawodzić z przerażenia. — Panie poruczniku — powiedział kapitan głosem, który drżał z wściekłości i zdenerwowania — bądź pan łaskaw zatkać pakułami gębę temu pętakowi! Poszedł jednakże McCoy, któremu w ciągu kilku minut udało się uspokoić chłopca i ułożyć go do snu. Przed samym brzaskiem doleciało z południowego wschodu pierwsze tchnienie wiatru, który szybko zmieniał się w coraz mocniejszą bryzą. Wszyscy ludzie stali już na pokładzie, czekając, co z tego wyniknie. — Teraz już wszystko w porządku, kapitanie — rzekł McCoy, stojąc tuż przy jego ramieniu. — Huragan poszedł na zachód; my jesteśmy na południe od niego. Ta bryza to tylko powietrzny wir po jego przejściu. Nie będzie już mocniejsza. Może pan stawiać żagle. — Ale czy to warto? Dokąd popłynę? Już drugi dzień nie mamy obserwacji, a powinniśmy byli zobaczyć wyspę Hao wczoraj rano. W której ona jest stronie: na północ, południe, wschód czy gdzie jeszcze? Powiedz mi pan, a w jednej chwili postawię żagle. — Nie jestem nawigatorem, kapitanie — powiedział McCoy swoim łagodnym tonem. — A ja myślałem, że nim jestem — odparował kapitan — póki się nie dostałem na te Paumoty. W południe z masztów doleciał okrzyk: — Kipiel przed nami! — „Pireneje” zmieniły kurs; luzowano i zwijano żagiel po żaglu. Statek sunął przez toń walcząc z prądem, który zagrażał mu rzuceniem na mieliznę. Oficerowie i marynarze uwijali się jak szaleni, a pomagali im wszyscy: kucharz i chłopiec okrętowy, sam kapitan Davenport i McCoy. Byli o włos od zguby. Przed sobą mieli nagą, niebezpieczną ławicę, na której nieustannie łamały się fale; nie mógł na niej żyć żaden człowiek, nawet morskie ptactwo nie mogłoby tam spocząć. „Pireneje” porwane prądem znalazły się o sto jardów od niej, nim wiatr je wreszcie zniósł w bok; wówczas zziajana załoga, dokonawszy swej pracy, wybuchła potokiem przekleństw na McCoya — McCoya, który przybył na statek, zaproponował, by płynąć na Mangarevę, odwiódł ich od bezpiecznego schronienia na wyspie Pitcairn ku niechybnej zagładzie na tych zwodniczych, straszliwych wodach. Jednakże spokojna dusza McCoya była nieporuszona. Uśmiechnął się do ludzi z prostą, łaskawą życzliwością i jego natchniona dobroć snadź przeniknęła jakoś do mrocznych dusz marynarzy, bo zawstydzeni stłumili cisnące im się na usta przekleństwa. — Niedobre wody! — Niedobre wody! — mruknął kapitan Davenport, gdy statek parł już swobodnie naprzód; urwał jednakże raptownie, widząc, że ławica, która winna była znajdować się wprost za rufą, szybko przesuwa się ku nawietrznej. Siadł i ukrył twarz w dłoniach. Zarówno jego pierwszy oficer, jak McCoy, jak i cała załoga, widzieli to, co dostrzegł. Na południe od ławicy wschodni prąd popychał okręt ku niej; na północ równie bystry prąd zachodni porwał teraz żaglowiec i unosił go precz. — Słyszałem już o tych Paumotach — jęknął kapitan odrywając zbielałą twarz od dłoni. — Opowiadał mi o nich kapitan Moyendale, który tu stracił swój okręt. A ja się z niego śmiałem za plecami. Śmiałem się, Boże odpuść. Co to za ławica? — przerwał zwracając się do McCoya. — Nie wiem, kapitanie. — Czemu pan nie wie? — Bo nigdy dotąd jej nie widziałem i nigdym o niej nie słyszał. Wiem na pewno, że nie ma jej na mapie. Te wody nie zostały dotychczas gruntownie zbadane. — Więc pan nie orientuje się, gdzie jesteśmy? — Nie lepiej od pana — odrzekł łagodnie McCoy. W czwartek po południu dostrzeżono palmy kokosowe wyrastające niejako wprost z wody. Nieco później z morza wynurzył się płaski ląd atolu. — Teraz już wiem, gdzie jesteśmy, kapitanie. — McCoy odjął od oczu lunetę. — To wyspa Resolution. Znajdujemy się czterdzieści mil za Hao i mamy wiatr prosto w twarz. — W takim razie szykujemy się do osadzenia statku. Gdzie wejście do tego atolu? — Jest tylko przesmyk, którym może przejść czółno. Jednakże teraz, kiedy już znamy swoje położenie, możemy popłynąć na wyspę Barclay de Tolley. To jest ledwie sto dwadzieścia mil stąd, prosto na północny zachód. Z tym wiatrem zdołamy tam dotrzeć jutro o dziewiątej rano. Kapitan Davenport spojrzał na mapę i począł się zastanawiać. — Jeżeli się tu rozbijemy — dorzucił McCoy — będziemy musieli i tak płynąć na Barclay de Tolley w szalupach. Kapitan wydał rozkazy i raz jeszcze „Pireneje” ruszyły w drogę po niegościnnym morzu. Następne popołudnie stało się świadkiem rozpaczy i buntu na dymiących pokładach żaglowca. Wzmogła się szybkość prądu, wiatr osłabł i „Pireneje” zniosło na zachód. Czaty spostrzegły w stronie wschodniej wyspę Barclay de Tolley, ledwo widoczną ze szczytu masztu; daremnie „Pireneje” usiłowały przez długie godziny przybliżyć się do niej. Na kształt mirażu palmy kokosowe unosiły się wciąż nad horyzontem, widzialne tylko z masztów. Z pokładu przesłaniała je wypukłość kuli ziemskiej. I znowu kapitan Davenport począł się radzić McCoya i mapy. Makemo leżała o siedemdziesiąt pięć mil na południowy zachód. Jej laguna miała trzydzieści mil długości, a wejście było wyborne. Kiedy kapitan Davenport wydał rozkazy, załoga odmówiła ich wykonania. Oznajmiła, że dość już ma ognia piekielnego pod stopami. Ziemia jest blisko. Cóż z tego, że statek nie może do niej dotrzeć? Dopłyną na szalupach. Niech więc się pali. Własne życie także coś dla nich znaczy. Wiernie służyli statkowi, teraz pomyślą o sobie. Skoczyli do szalup, odpychając na bok drugiego i trzeciego oficera, i poczęli gotować się do spuszczenia. Kapitan Davenport oraz pierwszy oficer z rewolwerami w dłoni już szli ku krawędzi rufy, gdy wtem McCoy wdrapawszy się na nadbudówkę przemówił. Zwrócił się do marynarzy i na pierwszy dźwięk jego gołębiego, miękkiego głosu ludzie przystanęli, zasłuchani. Przekazywał im własną niezmąconą pogodę i spokój. Jego łagodny głos i proste myśli spływały na nich jak czarodziejski strumień, uśmierzając wbrew woli ich gniew. Powróciły na pamięć sprawy dawno zapomniane, niektórzy przypomnieli sobie kołysanki z dzieciństwa, zadowolenie i spokój znajdowany przy końcu dnia w ramionach matczynych. Nie było już na świecie troski, niebezpieczeństwa ani przykrości. Wszystko stało się takie, jak być powinno, uznali za rzecz zupełnie oczywistą, że znów odwrócą się od lądu i raz jeszcze ruszą na morze z ogniem piekielnym parzącym im stopy. McCoy mówił prosto, ale nie sama treść była ważna. Osobowość jego przemawiała o wiele dobitniej niż wszelkie słowa, jakie mógł wypowiedzieć. Była to jakaś przedziwnie tajemna i głęboka alchemia duszy — niepojęta jej emanacja, urzekająca, słodka i pokorna, a zarazem straszliwie władcza. Było to rozświetlenie mrocznych podziemi dusz marynarzy, nakaz czystości i łagodności, o wiele silniejszy od tego, który tkwił w połyskliwych, śmiercią plujących rewolwerach oficerów. Ludzie, niezdecydowani, ociągali się w miejscu, ci zaś którzy już poluzowali liny, przyciągnęli je na powrót. Następnie jeden, po nim drugi, a wreszcie wszyscy poczęli wycofywać się nieporadnie. Twarz McCoya promieniała iście dziecięcą radością, gdy schodził z nadbudówki. Niebezpieczeństwo minęło. Właściwie nawet nie mogło być mowy o jego zażegnaniu. W ogóle nie istniało żadne niebezpieczeństwo, albowiem w szczęśliwym świecie, w którym żył, nie było dlań miejsca. — Zahipnotyzował ich pan — powiedział zniżonym głosem Konig uśmiechając się do niego. — Ci chłopcy są dobrzy — brzmiała odpowiedź. — Dobre są ich serca. Przeżyli ciężkie chwile, pracowali ciężko i będą ciężko pracować aż do samego końca. Pan Konig nie miał czasu mu odrzec. Już wykrzykiwał rozkazy, marynarze rzucili się, by je wykonać, i „Pireneje” powoli zaczęły przesuwać się na nawietrzną, kierując dziób w stronę Makemo. Wiatr był bardzo lekki, a po zachodzie słońca ucichł niemal zupełnie. Zrobiło się nieznośnie gorąco; ludzie na dziobie i rufie daremnie usiłowali zasnąć. Pokład był nazbyt rozgrzany, aby się na nim położyć, a trujące wyziewy, które się przesączały przez szpary, pełzały po okręcie niby złe duchy, wkradały się w nozdrza i kanały oddechowe powodując ataki kaszlu i kichania. Na mrocznym sklepieniu w górze mrugały gnuśnie gwiazdy, na wschodzie zaś wstał księżyc w pełni i dotknął swymi promieniami nieprzeliczonych pasem, nitek, pajęczych woali dymu, który wił się, splatał i skręcał wzdłuż pokładu i ponad relingiem*, snuł się po masztach i wantach. — Powiedz mi pan — rzekł kapitan Davenport przecierając piekące oczy — co się później stało z tymi ludźmi z „Bounty”, kiedy dotarli do Pitcairn? Czytałem, że spalili swój okręt i że ich wykryto dopiero w wiele lat później. Ale co się tymczasem działo? Zawsze mnie to ogromnie ciekawiło. Przecież to byli ludzie żyjący ze stryczkiem na szyi. Mieli tam również i paru krajowców. A prócz tego kobiety. Stąd wniosek, że od samego początku musiały tam być awantury. — I owszem — odrzekł McCoy — to byli niedobrzy ludzie. Od razu powadzili się o kobiety. Jeden z buntowników, Williams, stracił żonę. Wszystkie one były z Tahiti. Jego żona spadła z nadbrzeżnych skał, polując na morskie ptactwo. Wtedy Williams zabrał żonę jednemu z krajowców. Pozostałych strasznie to rozjuszyło i wymordowali niemal wszystkich buntowników. Wówczas ci, co ocaleli, wybili krajowców. Kobiety im dopomogły. Krajowcy zabijali się wzajemnie. Wszyscy zabijali wszystkich. Straszni to byli ludzie. Timiti zginął z ręki dwóch swoich rodaków w chwili, gdy mu po przyjacielsku czesali włosy. Nasłali ich w tym celu biali ludzie, a potem zabili ich samych. Żona Tullalu zabiła męża w pieczarze, bo chciała wziąć sobie białego. Bardzo byli podli. Bóg odwrócił od nich swoje oblicze. Po upływie dwóch lat wymordowani byli wszyscy krajowcy i wszyscy biali, z wyjątkiem czterech: Younga, Johna Adamsa, mojego pradziada McCoya i Quintala. To także był bardzo zły człowiek. Kiedyś — tylko dlatego, że żona nie nałapała mu dosyć ryb — odgryzł jej ucho. — Paskudna banda! — wykrzyknął Konig. — Tak, bardzo paskudna — potwierdził McCoy i dalej pogodnie, miękko opowiadał o krwawych dziejach swych niegodziwych przodków. — Mój pradziad uniknął śmierci po to tylko, by zginąć ze swej własnej ręki. Sporządził sobie aparat destylacyjny i zaczął pędzić alkohol z korzeni rośliny ti. Quintal był jego kamratem i razem pili na umór przez cały czas. Nareszcie McCoy dostał delirium tremens*, uwiązał sobie kamień u szyi i skoczył w morze. Żona Ouintala, ta, której mąż odgryzł ucho, również zginęła spadając ze skał. Wówczas Cłuintal poszedł do Younga i zażądał jego żony, a potem do Adamsa i też domagał się, aby mu oddał żonę. Adams i Young bali się Quintala. Wiedzieli, że ich zamorduje. Więc go po społu zabili toporkiem. Później umarł i Young. I to już mniej więcej wszystkie biedy, jakie przeżyli. — Ja myślę! — parsknął kapitan Davenport. — Nie było już kogo zabijać. — Widzi pan, Bóg odwrócił od nich swoje oblicze — powiedział McCoy. Rankiem ze wschodu dmuchał już tylko leciutki powiew, toteż nie mogąc przy nim posuwać się należycie w kierunku południowym, kapitan Davenport pożeglował lewym halsem. Lękał się owego strasznego zachodniego prądu, który podstępnie odwiódł go od tylu spokojnych przystani. Przez cały dzień i noc trwała cisza morska, a marynarze, żywiący się skąpymi racjami suszonych bananów, szemrali. Prócz tego słabli wyraźnie i uskarżali się na bóle żołądka wywołane jednostajną bananową dietą. Przez cały dzień prąd znosił „Pireneje” w kierunku zachodnim, a nie było wiatru, który mógłby je pchnąć na południe. W połowie pierwszej nocnej wachty ujrzano w południowej stronie palmy kokosowe, których pióropusze wznosiły się nad wodą, znacząc miejsce, gdzie leżał płaski atol. — To wyspa Taenga — powiedział McCoy. — Dziś w nocy potrzeba nam będzie bryzy, gdyż inaczej ominiemy Makemo. — Co się stało z południowo–wschodnim pasatem? — zapytał kapitan. — Czemu nie wieje? Co to znaczy? — Na skutek parowania wielkich lagun; tyle ich tutaj — wyjaśnił McCoy. — To parowanie zakłóca cały system pasatów. Bywa nawet, że wskutek tego wiatr odwraca się i dmie wieją od południowego zachodu. To jest Niebezpieczny Archipelag, kapitanie. Kapitan Davenport zwrócił się ku niemu, otworzył usta i już miał rzucić przekleństwo, lecz zmilczał. Obecność McCoya tłumiła wszelkie bluźnierstwa, jakie burzyły się w mózgu kapitana i drgały w jego krtani. Wpływ McCoya wzrastał w ciągu tych dni, które spędzili razem. Kapitan Davenport był morskim samowładcą, nie lękał się nikogo, nigdy nie trzymał języka na wodzy, a oto stwierdził, że jest niezdolny zakląć w obecności tego starego człowieka o piwnych, kobiecych oczach i głosie gołębia. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, doświadczył wyraźnego wstrząsu. Ten stary był przecież tylko potomkiem McCoya, owego McCoya z „Bounty”, buntownika umykającego przed stryczkiem, który nań czekał w Anglii, McCoya będącego wcieleniem zła w tych dawnych czasach krwi, żądzy i gwałtownej śmierci na wyspie Pitcairn. Kapitan Davenport nie był bogobojny, a jednak w owej chwili uczuł szalone pragnienie, by rzucić mu się do nóg i mówić nie wiadomo jakie słowa. Wstrząsnęło mm do głębi raczej wzruszenie niżeli rozsądna myśl: niejasno uświadomił sobie, jak bardzo jest niegodny i mały w obliczu tamtego człowieka, którego cechowała prostota dziecka oraz łagodność niewiasty. Nie mógł oczywiście tak się upokorzyć w oczach swoich oficerów i marynarzy. A jednak gniew, który wyciskał mu na usta bluźnierstwo, nadal w nim szalał. Nagle trzasnął zaciśniętą pięścią w ścianę i krzyknął: — Słuchaj mnie, stary! Nie dam się! Te Paumoty zwodziły mnie, oszukiwały, wystrychnęły na dudka. Ale nie ulegnę! Będę dalej prowadził ten statek, wciąż dalej, dalej i dalej, poprzez Paumoty aż do samych Chin, póki nie znajdę miejsca, na którym mógłbym go osadzić. Choćby mnie wszyscy opuścili, sam na nim pozostaną. Pokażę tym Paumotom! Nie wywiodą mnie w pole! Poczciwy jest mój statek i wytrwam przy nim, póki ostanie się choć jedna deska, na której mógłbym oprzeć nogę. Słyszysz? — A ja zostanę z panem, kapitanie — powiedział McCoy. W nocy powiał lekki, zmienny wiatr od południa, a oszalały kapitan, płynący ze swym ładunkiem ognia, śledził i odmierzał dryf w kierunku zachodnim, od czasu do czasu zaś odchodził na stronę, by zakląć po cichu, tak żeby McCoy nie słyszał. Świt znowu ukazał ich oczom palmy wyrastające z wody w południowej stronie. — To jest zawietrzny cypel Makemo — powiedział McCoy — Katiu, leży zaledwie o kilka mil na zachód. Możemy tam dotrzeć. Jednakże prąd, zasysający wody pomiędzy dwiema wyspami, pchnął ich na północny zachód i o pierwszej w południe dojrzeli palmy Katiu, które zamajaczyły nad morzem i znowu się w nie zapadły. W kilka minut później, właśnie gdy kapitan wykrył, że ,,Pireneje” unosi nowy prąd od strony północnego wschodu, czaty na masztach doniosły, iż na północnym zachodzie widać palmy kokosowe. — To Raraka — oświadczył McCoy. — Nie dotrzemy tam bez wiatru. Prąd ściąga nas na południowy zachód. Ale musimy czuwać. O parę mil dalej jest inny, który płynie na północ, a potem zatacza półkole w kierunku północno—zachodnim. Może nas odepchnąć od Fakaravy, a właśnie na Fakaravie „Pireneje” powinny znaleźć odpowiedni grunt. — Niech sobie odpycha, do jasnej cho… ile mu się tylko podoba! — odparł z ogniem kapitan Davenport. — Tak czy owak, znajdziemy gdzieś miejsce dla statku. Jednakże sytuacja na „Pirenejach” dochodziła już do punktu kulminacyjnego. Pokład był tak rozpalony, iż wydawało się, że jeśli temperatura wzrośnie choćby o parę stopni, buchną z niego płomienie. W wielu miejscach nawet grube podeszwy marynarskich butów nie były dostateczną ochroną i ludzie musieli szybko przebiegać, by nie oparzyć sobie stóp. Dym wzmógł się i silniej drapał w gardle. Wszyscy na statku cierpieli na zapalenie oczu, kasłali i dławili się niczym załoga suchotników. Po południu zwieszono i wyekwipowano szalupy. Załadowano do nich ostatnie paki suszonych bananów i rzeczy oficerów. Kapitan Davenport umieścił chronometr w największej szalupie, obawiając się, że lada chwila pokład wyleci w powierzę. Niepokój ciężkim brzemieniem przytłaczał wszystkich przez całą noc, a o pierwszym brzasku ludzie z zapadniętymi oczyma i śmiertelnie wybladłymi twarzami spojrzeli po sobie jakby ze zdziwieniem, że „Pireneje” wciąż jeszcze się trzymają, a oni sami są żywi. Kapitan Davenport zlustrował pokład swojego okrętu, przemierzając go szybkim krokiem, a nawet od czasu do czasu przechodząc w niezbyt dostojne podskoki. — Teraz to już kwestia godzin, jeżeli nie minut — oznajmił po powrocie na rufę. Ze szczytu masztu doleciał okrzyk; — Ziemia! — Z pokładu nie podobna było jej dojrzeć, więc McCoy wdrapał się na górę, kapitan zaś skorzystał z tej sposobności, aby potokiem przekleństw wyrzucić z serca nieco goryczy. Jednakże owe przekleństwa powstrzymało nagłe pojawienie się ciemnego pasma na wodzie w stronie północno–wschodniej. Nie był to szkwał, lecz równa bryza — przerwany pasat wiejący o osiem rumbów od swego właściwego kierunku, ale powracający znowu. — Trzymaj pan kurs, kapitanie — rzekł McCoy, zaledwie dotarł na rufę. — To wschodni cypel Fakaravy; będziemy mogli wejść przez przesmyk na lagunę z pełną szybkością, wiatrem prosto w burtę i pod wszystkimi żaglami. Po upływie godziny z pokładu było widać palmy kokosowe i płaskie pasmo lądu. Na wszystkich ciążyła świadomość, że kres wytrzymałości ,,Pirenejów” jest nieuchronnie bliski. Kapitan rozkazał spuścić trzy szalupy tuż za rufę statku; w każdej siedział marynarz, który pilnował, aby się nie zderzyły. „Pireneje” z bliska opłynęły brzeg; bielejący pianami atol znalazł się ledwie o dwa kable*. — Gotuj się pan do zwrotu, kapitanie — przestrzegł McCoy. W minutę później ląd rozstąpił się ukazując wąski przesmyk, a za nim lagunę — ogromne zwierciadło wody długie na trzydzieści mil, szerokie na dziesięć. — Teraz, kapitanie. Po raz ostatni reje żaglowca obróciły się w chwili, kiedy posłuszny sterowi wpływał w przesmyk. Zaledwie okręt uczynił zwrot, nim jeszcze ułożono liny w zwoje, marynarze i oficerowie rzucili się na rufę w panicznym przerażeniu. Nic się nie stało, a przecież byli pewni, że coś stać się musi. Nie umieli powiedzieć, dlaczego. Po prostu wiedzieli, że zaraz się stanie. McCoy już ruszał na przód, by zająć miejsce na dziobie i pilotować okręt, ale kapitan pochwycił go za ramię i obrócił w miejscu. — Rób pan to stąd — powiedział. — Ten pokład nie jest bezpieczny. Co to? — zapytał w następnej chwili. — Stoimy w miejscu! McCoy uśmiechnął się. — Boryka się pan z prądem, który ma siedem węzłów szybkości, kapitanie — rzekł. — Bo cały odpływ wylewa się tym przesmykiem. W ciągu godziny „Pireneje” posunęły się ledwie o własną długość, ale wiatr przybierał na sile i okręt począł przeć naprzód. — Niech kilku z was zejdzie do szalup — zakomenderował kapitan Davenport. Głos jego jeszcze nie przebrzmiał, a ludzie ledwie ruszyli się z miejsca, aby wykonać rozkaz, gdy buchnął słup ognia i dymu, a środkowa część pokładu „Pirenejów” wyleciała w górę między żagle i takielunek*. Niektóre szczątki pozostały tam uczepione, reszta opadła w morze. Ludzi stłoczonych na rufie ocalił fakt, że wiatr dął prostopadle do burty. Rzucili się na oślep do szalup, ale powstrzymał ich głos McCoya, pełen perswazji, niosący im posłannictwo nieprzebranego, odwiecznego spokoju. — Powoli — mówił McCoy. — Wszystko jest w porządku. Niech ktoś pomoże spuścić tego chłopca. Sternik w popłochu porzucił koło sterowe, więc kapitan poskoczył i chwycił szprychy w samą porę, gdyż inaczej statek wpadłby w prąd i wjechał na brzeg. — Pan niech się zajmie szalupami — powiedział Konigowi. — Holuj pan jedną blisko, tuż za rufą… Kiedy przyjdzie pora, zeskoczę do niej. Konig zawahał się, potem przełazi przez reling i opuścił się do łodzi. — Zmień pan kurs o pół rumba, kapitanie. Kapitan Davenport drgnął. Myślał, że jest już zupełnie sam na statku. — Tak jest, o pół rumba. Środkowa część „Pirenejów” była ziejącym, rozgorzałym paleniskiem, z którego waliły olbrzymie kłęby dymu, wznosząc się wysoko ponad maszty i całkowicie skrywając przód statku. McCoy, osłonięty bezanwantami, nadal wykonywał swe trudne zadanie i pilotował żaglowiec poprzez zawiłości kanału. Ogień przenosił się po pokładzie od miejsca wybuchu ku rufie, spiętrzona masa płótna na głównym maszcie zajęła się i znikła objęta żagwią płomienia. Jakkolwiek nie sposób było dojrzeć przednich żagli, obaj mężczyźni wiedzieli, że ciągle jeszcze pracują. — Oby tylko wszystkie nie poszły, zanim okręt wpłynie do środka! — jęknął kapitan. — Wpłynie — upewnił go McCoy z najwyższą ufnością. — Mamy mnóstwo czasu. Musi wpłynąć. A kiedy już będziemy wewnątrz, ustawimy go od wiatru; to od nas odegna dym i nie pozwoli ogniowi przedostać się ku rufie. Język płomienia skoczył na bezanmaszt, sięgnął żarłocznie po najniższe żagle, ale nie zdołał ich pochwycić i zniknął. Strzęp gorejącej liny spadł z góry prosto na kark kapitanowi. Ten z szybkością człowieka ugryzionego przez osę jednym ruchem ręki zrzucił z siebie kąśliwy ogień. — Jaki jest kurs, kapitanie? — Nord–west do westu. — Weź pan west–nord–west. Kapitan Davenport obrócił kołem sterowym i przytrzymał statek. — West do nordu, kapitanie. — West–nord. — Teraz west. Powoli, rumb za rumbom, „Pireneje” wchodząc do laguny zakreślały koło i ustawiały się tyłem do wiatru; rumb za rumbem, z takim spokojem i pewnością, jakby miał jeszcze tysiąc lat czasu, McCoy podawał przeciągłym głosem zmianę kursu. — Jeszcze jeden rumb, kapitanie. — Jeden rumb. Kapitan Davenport przekręcił koło o kilka szprych — a potem nagle cofnął o jedną i zatrzymał. — Tak trzymać. — Dobrze. Teraz prosto. Aczkolwiek wiatr wiał obecnie od rufy, gorąco było tak straszliwie, iż kapitan zaglądając z ukosa do naktuza musiał odejmować od koła to jedną, to drugą rękę, aby rozetrzeć lub przesłonić rozpalone policzki. Włosy na brodzie McCoya zwijały się i skręcały, a kapitan poczuł ich drażniący zapach i zaniepokojony spojrzał na McCoya. Davenport wciąż na zmianę cofał ręce od szprych i pocierał rozprażony wierzch dłoni o spodnie. Płomienie ogarnęły wszystkie żagle na bezan——maszcie; obaj mężczyźni skulili się i zakryli twarze. — Teraz — powiedział McCoy rzucając ukradkiem spojrzenie na niski brzeg. — Jeszcze cztery rumby, kapitanie, niech idzie prosto. Strzępy płonących lin i żagli opadały wokoło i na nich. Smolisty dym z tlejącego kawałka liny, który leżał u stóp kapitana, sprawił, że ten zaniósł się gwałtownym kaszlem, nie wypuszczając jednak szprych z ręki. „Pireneje” uderzyły o brzeg wzniesionym dziobem i lekko trąc dnem, zatrzymały się. Pod wpływem wstrząsu spadł wokół deszcz gorejących szczątków. Statek znów posunął się naprzód i uderzył dnem powtórnie. Zmiażdżył delikatny koral pod kilem, posunął się jeszcze trochę i utknął po raz trzeci. — Ster na burtę — rzekł McCoy. — Już? — zapytał łagodnie w minutę później. — Nie słucha steru — brzmiała odpowiedź. — W porządku. Obraca się. — McCoy wyjrzał przez burtę. — Miękki, bielutki piasek. Nie można marzyć o czymś lepszym. Piękne dno. Kiedy „Pireneje” obracały się rufą od wiatru, straszliwy podmuch dymu i ognia runął w tył statku. Kapitan Davenport odskoczył od koła, sparzony boleśnie. Pochwycił linę szalupy znajdującej się pod rufą, a potem spojrzał na McCoya, który usunął się z drogi, by go przepuścić. — Pan pierwszy! — krzyknął kapitan, chwycił go za ramiona i nieomal wyrzucił przez burtę. Jednakże ogień i dym były nazbyt straszliwe, toteż sam zaraz podążył za McCoyem; obaj mężczyźni zakolysali się na linie i jednocześnie zsunęli do łodzi. Siedzący na dziobie marynarz nie czekając rozkazu przeciął linę dobytym z pochewki nożem. Trzymane w gotowości wiosła wżarły się w wodę i łódź jednym skokiem odbiła od statku. — Piękne dno, kapitanie — szepnął McCoy, oglądając się za siebie. — Tak, piękne, a wszystko dzięki panu — brzmiała odpowiedź. Trzy szalupy płynęły w stronę białej plaży z miału koralowego, za którą na brzegu kokosowego gaju widniało pół tuzina trzcinowych chat i kilkunastu podnieconych krajowców wpatrujących się szeroko rozwartymi oczyma w ową pożogę, co przyszła na ich ziemię. Szalupy zgruntowały i obaj mężczyźni wysiedli na białą plażę. — A teraz — powiedział McCoy — muszę pomyśleć o powrocie na Pitcairn. Przełożył Bronisław Zieliński ALOHA OE Aloha Oe Nigdzie na świecie nie żegnają statków w taki sposób jak w porcie Honolulu. Wielki statek pasażerski stał pod parą, gotowy do wyjścia na morze. Tysiąc osób tłoczyło się na pokładzie, pięć tysięcy zostało na molo. Po długim trapie wchodzili i schodzili hawajscy książęta i hawajskie księżniczki, królowie cukru, dygnitarze administracji terytorialnej. Dalej w długich szeregach, wśród których porządku strzegła krajowa policja, czekały powozy i samochody arystokracji Honolulu. Królewska Orkiestra Hawajska grała na przystani Aloha Oe; gdy skończyła, instrumenty strunne ludowego zespołu na pokładzie statku podjęły rzewną melodię, a głos hawajskiej śpiewaczki — podobny trelom ptaków — wzbił się ponad muzykę i gwar portowy. Było to jak srebrna piszczałka rozbrzmiewająca czystą, wyraźną nutą pożegnania. Od strony dziobu, na dolnym pokładzie, stało wzdłuż burty jeden za drugim sześć rzędów młodych chłopców w mundurach khaki; ich spalone na brąz twarze świadczyły o trzyletnim życiu obozowym pod tropikalnym słońcem. Ale nie dla nich było to pożegnanie. Ani nie dla kapitana, który ubrany w nieskazitelną biel, odległy jak gwiazdy stał na podniebnym mostku spoglądając na rozgardiasz w dole. Ani nie dla młodych oficerów stojących nieco dalej, ku rufie, wracających z Filipin; ani nie dla bladych, zniszczonych tropikiem kobiet u ich boku. Na pokładzie spacerowym, między trapem a rufą, stało około dwudziestu amerykańskich senatorów z żonami i córkami — wycieczka, którą przez miesiąc podejmowano obiadami, pojono winem, szpikowano danymi statystycznymi, windowano na wulkaniczne pagórki, sprowadzano w dół ku użyźnionym lawą dolinom, aby mogli zobaczyć piękno i bogactwo Hawajów. Po tę to właśnie senatorską wycieczką wielki statek pasażerski zawinął do Honohilu i ją właśnie miasto uroczyście żegnało. Senatorowie byli przyozdobieni kwiatami i mieli na szyi girlandy. Senator Jeremy Sambrooke dźwigał na potężnym karku i okazałym torsie ze dwadzieścia wieńców. Z tej masy kwiecia sterczała głowa i prawie cała świeżo opalona, błyszcząca od potu twarz. Uważał, że te girlandy to coś wręcz ohydnego i okiem statystyka, który nie dostrzega piękna, spoglądał w dół na tłumy zebrane na przystani, będące dla niego jedynie uosobieniem siły roboczej i fabryk, kolei i plantacji. Widział zasoby kraju, myślał o uprzemysłowieniu, a tak był pochłonięty snami o materialnych podbojach i władzy, że nie zauważał córki stojącej przy nim i rozmawiającej z młodzieńcem w nieskazitelnym letnim ubraniu i słomkowym kapeluszu, którego oczy ją jedną zdawały się widzieć i ani na chwilę nie opuszczały jej twarzy. Gdyby senator Jeremy Sambrooke interesował się córką, spostrzegłby z pewnością, że zamiast piętnastoletniego dziewczątka, które zaledwie przed miesiącem przywiózł na Hawaje, wiezie do domu kobietę. Klimat Hawajów przyspiesza dojrzewanie, a Dorota Sambrooke podlegała działaniu hawajskiego klimatu w warunkach szczególnie sprzyjających. Smukła, blada, o niebieskich oczach zmęczonych nieco czytaniem książek, z których usiłowała poznać tajemnicę życia — oto obraz Doroty sprzed miesiąca. Ale teraz jej oczy nie były zmęczone; były promienne, policzki zaś miały złotawą barwę słońca, a linie dziewczęcej postaci zapowiadały nieśmiało pierwszą kobiecą krągłość kształtów. W ciągu tego miesiąca Dorota nie zaglądała do książek, znajdowała bowiem większą radość w czytaniu księgi życia. Jeździła konno, wspinała się na wierzchołki wulkanów, pływała na lagunach. Tropik przeniknął jej do krwi, promieniała ciepłem, barwą, słońcem. Cały miesiąc spędziła w towarzystwie mężczyzny — Steve’a Knighta, atlety, brązowego bożka mórz, który mknąc na nartach wodnych kiełznał rozbijające się fale, dosiadał ich grzbietów i gnał je zwycięsko do brzegu. Dorota Sambrooke nie zdawała sobie sprawy z przemiany. W świadomości wciąż jeszcze była małą dziewczynką, zaskoczyło ją więc i zaniepokoiło zachowanie się Steve’a w tej godzinie rozstania. Uważała go za towarzysza zabaw i przez cały miesiąc nim był; ale teraz żegnał się z nią nie jak towarzysz zabaw. To mówił z podnieceniem, bez związku, to znów milkł raptownie. Niekiedy nie słyszał, co do niego mówiła, lub kiedy słyszał, nie odpowiadał tak, jak zwykle. Patrzał na nią w jakiś dziwny sposób, budzący niepokój. Nie wiedziała dotąd, że w jego oczach tyle jest żaru. Było w nich coś, co ją przerażało. Nie mogła tego znieść i co chwila spuszczała wzrok pod jego spojrzeniem. A jednak było w tych oczach coś wabiącego i Dorota wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia podchwytując błyski płomienne, władcze i tęskne, jakich nie widziała nigdy w oczach innych ludzi. Czuła się osobliwie zakłopotana i podniecona. Potężna syrena statku zawyła ogłuszająco i ukwiecony tłum przywarł ciaśniej do balustrady nadbrzeża. Na ten przeraźliwy dźwięk Dorota Sambrooke zatkała uszy palcami i wykrzywiła z niesmakiem wargi. I wtedy znowu spostrzegła ten sam władczy, tęskny płomień w oczach Steve’a. Nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w jej uszach — różowych, prześwietlonych ukośnymi promieniami popołudniowego słońca. Zaciekawiona, olśniona, wpatrywała się w owo dziwne coś w jego oczach, dopóki on nie spostrzegł, że został przyłapany. Zobaczyła, jak ciemny rumieniec wypływa mu na policzki, usłyszała słowa bez związku. Zmieszał się, ona też była dziwnie zmieszana. Stewardzi kręcili się nerwowo po pokładzie prosząc odprowadzających, aby zeszli na ląd. Steve wyciągnął do niej rękę. A gdy poczuła uścisk palców, które tysiące razy zamykały się na jej dłoni podczas wspinaczek na zbocza zastygłej ławy lub przejażdżek na nartach wodnych, uchwyciła nową treść w rzewnych słowach pieśni rozbrzmiewającej srebrnym głosem hawajskiej śpiewaczki. Ka halia ko aloha kai hiki mai, Ke hone ae nei i Jtu’u manawa, O oe no ka’u aloha A loko e hana nei. Steve nauczył ją melodii i słów, wyjaśnił, co znaczą. Tak jej się przynajmniej zdawało aż do tej chwili, kiedy po raz ostatni splotły się ich palce, a ciepło przeniknęło z dłoni do dłoni, i kiedy po raz pierwszy pojęła prawdziwą treść słów. Ledwie zauważyła, jak odchodził, nie mogła też odszukać jego postaci na zatłoczonym trapie. Zagubiła się w plątaninie wspomnień, przeżywała ponownie minione cztery tygodnie, odczytywała na nowo sens zdarzeń w świetle nagłego objawienia. Gdy wycieczka senatorów wylądowała na Hawajach, przyjął ją między innymi Steve, który był członkiem komitetu powitalnego. On pierwszy dał im popis jazdy po lagunie; wypłynął na morze na swej wąskiej desce i wiosłował, dopóki jego postać nie zmalała, nie stała się małą kropką niknącą w oddali. Potem nagle wrócił, wyłonił się jak bożek morski ze spienionego kotłowiska fal i białych bryzgów, rósł, wspinał się coraz wyżej i wyżej — ramiona, piersi, biodra, nogi — aż w końcu stał utrzymując równowagę na spienionym grzbiecie potężnego bałwana milowej długości. Stopy ginęły mu w białym puchu piany, mknął do brzegu z szybkością ekspresu; a gdy wyszedł spokojnie na piach, przywitało go osłupiałe spojrzenie ich oczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła Steve’a. Był najmłodszym członkiem komitetu, młodzieńcem zaledwie dwudziestoletnim. Nie zabawiał wygłaszaniem mów, nie błyszczał walorami towarzyskimi na przyjęciach. Za to w spienionych falach Waikiki, podczas polowania na dzikie stada w Mauna Kea, w zagrodzie do ujeżdżania koni na ranczy Haleakala — tam spełniał swój obowiązek gospodarza, tam dostarczał rozrywki gościom. Dorotę nie interesowały milowej długości kolumny cyfr i mowy wygłaszane bezustannie przez innych członków komitetu. Nie interesowały one także Steve’a. Dlatego właśnie z nim uciekła z rautu w ogrodach Hamakua, i od Abe’go Luissona, plantatora kawy, który przez dwie śmiertelnie nudne godziny mówił o kawie, kawie i tylko kawie. Tego samego dnia, kiedy jechali konno wśród paproci, Steve nauczył ją słów Aloha Oe, pieśni śpiewanej senatorom na pożegnanie w każdej wiosce, ranczy, każdej plantacji. Przebywali wciąż z sobą, od pierwszej chwili. Steve był jej towarzyszem zabaw. Zagarnęła go dla siebie, podczas gdy jej ojciec zagarniał na swój użytek dane statystyczne o wyspach. Była zbyt łagodna, aby tyranizować Steve’a, a jednak rządziła nim w sposób wręcz absolutny, oczywiście — prócz chwil spędzanych w czółnie, na koniu, albo na nartach wodnych na lagunie. Wtedy on przewodził, a ona okazywała mu posłuszeństwo. W chwili odjazdu, gdy po raz ostatni rozbrzmiewały słowa pieśni, gdy po zdjęciu cum ogromny statek zaczął powoli wypływać z doku — tak, wtedy wiedziała już, że Steve był dla niej czymś więcej niż towarzyszem zabaw. Pięć tysięcy głosów śpiewało Aloha Oe. „Me serce z tobą pełne tęsknoty, póki cię nie ujrzę”. I nagle, w tym pierwszym momencie uświadomionej miłości, Dorota zrozumiała, że ją rozdzielają ze Steve’m. Czy zobaczy go jeszcze.,, i kiedy? On sam nauczył ją tych słów. Przypomniała sobie, jak śpiewał, jak powtarzał je wciąż i wciąż, gdy siedzieli pod drzewem hau na Waikiki. Czy było to proroctwo? Zachwycała się jego śpiewem, chwaliła, że tyle w nim uczucia. Na wspomnienie tej sceny zaśmiała się głośno, histerycznie. Tyle uczucia! Przecież ten jego śpiew płynął prosto z serca! Zrozumiała to, ale za późno. Dlaczego Steve nic jej nie powiedział? Nagle uświadomiła sobie, że dziewczęta w jej wieku nie wychodzą za mąż. Natychmiast przypłynęła druga myśl: owszem, dziewczęta w jej wieku wychodzą za mąż… na Hawajach. Na Hawajach szybciej dojrzała… na tych wyspach, gdzie ciało ma barwę złota, gdzie wszystkie kobiety dojrzewają pod pieszczotą słońca. Na próżno przebiegała wzrokiem tłum zbity u nadbrzeża. Co się z nim stało? Czuła, że byłaby gotowa zapłacić każdą cenę za to, aby go jeszcze raz zobaczyć, i bez mała łudziła się, że jakaś śmiertelna choroba powali samotnego kapitana na mostku, co opóźniłoby ich wyjście z portu. Po raz pierwszy w życiu szacowała ojca uważnym spojrzeniem, a gdy dostrzegła na jego twarzy rysy świadczące o woli i stanowczości, nowy lęk zbudził się w jej sercu. Niebezpiecznie byłoby mu się sprzeciwić. I czyż miałaby szansę w takiej walce? Ale dlaczego Steve nic nie mówił? Teraz już za późno. Dlaczego nie przemówił do niej wtedy… pod drzewem hau na Waikiki? Nagle, z uczuciem bólu, zrozumiała, dlaczego Steve nie przemówił. Co to ona słyszała któregoś dnia. Ach, tak. Było to na podwieczorku u pani Stanton, tego popołudnia, kiedy panie z ,,Koła Misjonarzy” podejmowały panie z wycieczki senatorów. Pani Hodgkins, wysoka blondynka, zadała to pytanie. Napłynęło wyraziste wspomnienie tej sceny — rozlegle lanai, kwiaty tropikalne, bezszelestna azjatycka służba, szmer zmieszanych głosów i pytanie, które zadała pani Hodgkins siedząca w grupce dam tuż obok Doroty. Pani Hodgkins wiele lat przebywała na kontynencie i teraz, przyjechawszy na Hawaje, dopytywała się najwyraźniej o przyjaciółki z dawnych panieńskich czasów. „Co się stało z Susie Maydwell?” — tak brzmiało pytanie. „Och, zupełnie jej nie widujemy. Wyszła za mąż za Willy’ego Kupele” — odpowiedziała któraś z miejscowych dam. Wtedy żona senatora Behrendsa spytała ze śmiechem, dlaczego to małżeństwo tak nadwerężyło przyjaźń z Susie Meydwell. „Wyszła za mąż za hapa–haole — padła odpowiedź. — Jej mąż jest mieszańcem, a my tu na wyspach musimy mieć na względzie dobro naszych dzieci”. Dorota zwróciła się do ojca. Postanowiła poddać go próbie. — Ojczulku, czy Steve mógłby nas odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów? — Kto? Steve? — Steve Knight. Znasz go przecież, pożegnałeś się z nim kilka minut temu. Czy mógłby nas odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów? — Z pewnością nie! — odparł krótko Jeremy Sambrooke. — Steve Knight jest hapa– haole, a ty rozumiesz, co to znaczy. — Och — westchnęła Dorota. Czuła, jak obezwładniająca rozpacz wkrada jej się do serca. Steve nie był hapa–haole, Dorota wiedziała o tym. Ale wiedziała również, że krew w jego żyłach w jednej czwartej jest nasycona hawajskim słońcem, a to wystarczało, aby go postawić poza kręgiem małżeńskiego rynku. Dziwny jest świat. Taki na przykład A.C. Cleghorn, szlachcic angielski, ożenił się z ciemnoskórą księżniczką z rodu Kamehameha, a mimo to ludzie znajomość z nim poczytywali sobie za zaszczyt i nawet największe snobki z „Koła Misjonarzy” bywały w jego domu na herbacie. A z drugiej strony — Steve! Nikt nie miał nic przeciwko temu, aby uczył ją jazdy na nartach wodnych albo prowadził za rękę przez niebezpieczne zbocza krateru Kilauea. Zapraszany przez jej ojca mógł jadać z nimi obiady, tańczyć z nią, mógł być członkiem komitetu powitalnego. Ale nie mógł się z nią ożenić, ponieważ miał we krwi domieszkę tropikalnego słońca. A zresztą wcale nie było tego po nim widać. Gdyby jej nie powiedziano, nigdy by się nie domyśliła. I taki był przystojny. Postać Steve’a zarysowała się w jej wyobraźni i zanim Dorota zdała sobie z tego sprawę, zatonęła w rozkosznym rozpamiętywaniu czaru jego wspaniałego ciała, jego kształtnych ramion, siły, dzięki której sadzał ją tak lekko na konia, przenosił bezpiecznie przez grzbiety huczących fal lub wciągał uczepioną czekana na zbocze zastygłej ławy Świątyni Słońca. Ale było jeszcze coś mniej uchwytnego, co zapamiętała i co nawet wtedy zaczynała pojmować — aura istoty ludzkiej, która jest samą męskością, prawdziwym mężczyzną. Ocknęła się, zawstydzona własnymi myślami. Fala gorącej krwi zabarwiła jej policzki, a gdy rumieniec odpłynął, twarz jej stała się tym bledsza na myśl, że nigdy już nie zobaczy Steve’a. Przód statku znalazł się już poza dokiem i pokład spacerowy przesuwał się właśnie obok krawędzi nadbrzeża. — O, jest Steve, Dorotko — powiedział Jeremy Sambrooke. — Pomachaj mu ręką na pożegnanie. Spoglądając na nią skwapliwie Steve zobaczył w jej twarzy coś, czego przed tym nie widział. A po radości, która rozświetliła jego rysy, Dorota poznała, że on wie. Powietrze nabrzmiałe było pieśnią. Me serce z tobą Pełne tęsknoty, póki cię nie ujrzę. Niepotrzebne były im słowa, powiedzieli sobie wszystko bez słów. Dokoła niej pasażerowie rzucali swoje girlandy przyjaciołom stojącym na molo. Steve wyciągnął ręce, jego oczy patrzyły błagalnie. Dorota ściągnęła wieniec przez głowę, ale zaplątał się o sznurek pereł, włożony jej na szyję przez Marvina, niemłodego już króla cukru, gdy odwoził ją i jej ojca do portu. Szarpała naszyjnik sczepiony z kwiatami. Statek oddalał się powoli. Steve znajdował się teraz tuż pod nią. Był to właściwy moment. Jeszcze chwila, a będzie za późno. Załkała. Jeremy Sambrooke spojrzał na nią pytająco. — Dorotko! — krzyknął ostro. — Szarpnęła naszyjnik z rozmysłem; wśród deszczu pereł kwiaty spadły w dół do oczekującego młodzieńca. Wpatrywała się w niego, dopóki nie oślepiły jej łzy. Wtedy ukryła twarz na ramieniu ojca, A Jeremy Sambrooke, zapomniawszy o swoich ukochanych cyfrach, pomyślał ze zdumieniem, jak dziwne są małe dziewczynki, które upierają się, aby dorosnąć. Tłum śpiewał; pieśń coraz ciszej brzmiała w oddaleniu, ale wciąż stapiała się w jedno ze zmysłowym, miłosnym oparem Hawajów. Słowa pieśni jak trucizna sączyły się w serce Doroty, bo nie było w nich prawdy. Aloha oe, Aloha oe, e ke onaona no ho ika lipo. Pocałunek czuły, ahoi ae au, póki cię nie ujrzę. Przełożyła Krystyna Tarnowska SZATANY Z FUATINO Fuatino Devils I Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i kutrów, które myszkowały pośród wysp na Morzach południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że niemałą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemycał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na morzu Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle widziany przez organy władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner pozostał tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich portach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzono na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcentowane nieraz obelgą lub kułakiem. Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepotały raczej od przechyłów na falach niż od łagodnych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił cztery węzły. Od godziny Dawid Grief stał wsparty o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbity ukośnie od przednich żagli rozkosznym powiewem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delektował się w duchu zaletami ulubionego statku. — Cudo! Prawdziwe cudo!. Prawda, Taute? — zagadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna. — Tak panie, tak — powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fanauao. — Za–dnia–zrodzony — przetłumaczył Grief czuły epitet. — Kto go tak nazwał? Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również wzrok w tamtą stronę. — Ziemia! — zawołał majtek. — Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odwracając oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Zaraz powiem kapitanowi. „Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tylko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu. — Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza — mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło. Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuatino. Była piękna podzwrotnikowa noc nie grożąca nagłym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli domysły na temat lasów Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro. — To romantyczny ludek — powiedział porucznik Brown. — Równie romantyczny jak my, biali. — Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy — roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwiał panu? — Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie Glass. — Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. — Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fuatino. Czy to prawda? — Święta prawda — potwierdził szyper. — Kocha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go! A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, chociaż Holender. — Niemiec — poprawił Grief. — Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. — Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś sam porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek jakichś tam białych kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzymali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam nadzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blokuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy. — Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się porucznik. — Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w schowanym między zaroślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdąkał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego historia. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę gramofon dla Pilsacha, i chyba z milion płyt. — Pan zrobił z niego później agenta handlowego? — zapytał porucznik Griefa. — Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochankiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna. — Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego porucznika. — Czy jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z pokładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każdy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Jakiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawiałem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę… Kapitan Glass urwał tak nagle, że obydwaj towarzysze spojrzeli najprzód na niego, a później w tym samym co on kierunku. — Na Boga! — szepnął porucznik. — Faun. Faun morski! — To Kozioł Skalny — wyjaśnił szyper. — Mauriri — dodał Grief. — Według tutejszego zwyczaju ślubowaliśmy sobie wieczne braterstwo krwi. On nosi moje imię ja jego. Szerokie, brunatne bary i potężny tors ukazały się nad burtą. Później rosły mężczyzna bez widocznego wysiłku przesadził balustradę i cichym, kocim krokiem ruszył po pokładzie. Brown, który mógł być czymś więcej niż porucznikiem żeglującego pośród wysp szkunera, patrzył jak urzeczony. Wszystko, co kiedykolwiek wyczytał w książkach, dowodziło niezbicie, że ów gość z tajemniczej głębi łudząco przypomina fauna. Ale smutnego fauna — orzekł w myślach młodzieniec, kiedy złocistobrunatny bożek leśny zbliżył się do Griefa, który oczekiwał go z wyciągniętą dłonią. — Dawidzie — przemówił Dawid Grief. — Mauriri, potężny bracie — odpowiedział Mauriri. Zgodnie ze zwyczajem ludzi, którzy ślubowali sobie braterstwo krwi, każdy nazywał „brata” nie jego, lecz swoim imieniem. Dalszą rozmowę prowadzili w polinezyjskim narzeczu wyspy Fuatino. Brown zatem mógł tylko słuchać i domyślać się sensu. — Z daleka przypłynąłeś, żeby powiedzieć talofa — rzekł Grief, kiedy ociekający wodą gość usiadł na pokładzie. — Wiele dni i nocy wypatrywałem cię, potężny bracie — odparł Mauriri. — Siadywałem na Wielkiej Skale, gdzie leży dynamit, który zostawiłeś pod moją opieką. Dziś zobaczyłem, że zbliżasz się do cieśniny, a później umykasz w ciemną noc. Wiedziałem, że musisz czekać do rana. Popłynąłem za tobą. Spadło na nas okropne nieszczęście. Mataara od wielu dni we łzach czeka twego przybycia. To stara kobieta, a Motuaro nie żyje, więc jej smutno. Grief pokiwał głową i, jak wypadało, westchnął żałośnie. — Czy Motuaro ożenił się z Naumoo? — zapytał. — Tak. Motuaro i Naumoo uciekli w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Wtedy dopiero przebaczyła im Mataara. Wrócili i zamieszkali w Wielkim Domu. Ale teraz Motuaro nie żyje, a i Naumoo niedługo zginie. Okropne spadło na nas nieszczęście, potężny bracie. Tori nie żyje i Tati–Tori, i Petoo, i Nari, i Pilsach, i inni. — Pilsach także! — krzyknął Grief. — Zaraza nawiedziła wyspę? — Wiele było morderstw. Wysłuchaj mnie, potężny bracie. Trzy tygodnie temu przypłynął obcy szkuner. Z Wielkiej Skały dostrzegłem żagle na morzu. Przez cieśninę szalupy holowały obcy szkuner, ale nie ominął rafy, otarł się o nią kilka razy. Stoi teraz na plaży. Załoga reperuje połamane drewno. Na pokładzie jest ośmiu białych mężczyzn. Mają kobiety z jakiejś wyspy daleko na wschodzie. Kobiety mówią językiem bardzo podobnym do naszego, tylko trochę innym. Dobrze je rozumiemy. Opowiadają, że zostały porwane przez białych ze szkunera. My tam nic nie wiemy, bo kobiety śpiewają tańczą, i są wesołe. — A mężczyźni? — Mówią po francusku. Wiem, bo dawno temu miałeś na swoim szkunerze porucznika, który mówił po francusku. Jest tam dwóch wodzów i ci wyglądają inaczej od reszty. Mają niebieskie oczy jak ty, potężny bracie. To szatany! Jeden z nich jest większym szatanem niż drugi. Sześciu pozostałych to też szatany. Nie płacą nam za yamy, za taro i owoce drzewa chlebowego. Zabierają wszystko, a kiedy się skarżymy, mordują. — Tak zginął Tori i Tati–Tori, i inni. Nie możemy walczyć, bo nie mamy broni, tylko dwie czy trzy stare strzelby. Napastują nasze kobiety. Motuaro został zabity dlatego, że wystąpił w obronie Naumoo, kiedy ją zabierali na szkuner. Z takiej samej przyczyny zginął Pilsach. Ten wódz dwóch białych wodzów największy szatan, postrzelił go raz w jego własnej łodzi i dwa razy, kiedy Pilsach czołgał się po plaży. Pilsach był dzielnym mężczyzną, a Notutu siedzi teraz w chacie i całymi dniami płacze. Wiele ludzi przeraziło się i uciekło w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Ale w górach brak żywności. Ludzie nie chcą teraz wypływać na połów ani uprawiać ogrodów. Boją się szatanów, którzy wszystko nam grabią. Jesteśmy gotowi do walki. Potężny bracie! Trzeba nam strzelb i dużo ładunków. Dałem znać ludziom, zanim wypłynąłem na twoje spotkanie. Wszyscy czekają. Obcy biali nie wiedzą o twoim przybyciu. Daj mi czółno i strzelby, a wrócę na brzeg przed wschodem słońca. Kiedy wpłyniesz jutro do zatoki, będziemy wyglądali twego znaku. Pozabijamy obcych białych. Oni muszą zginąć. Potężny bracie! Zawsze byłeś jednej krwi z nami. Mężczyźni i kobiety z Fuatino błagali wszystkich bogów o twoje przybycie. Dzisiaj przybyłeś. — Popłynę z tobą szalupą — powiedział Grief. — Nie, potężny bracie! Musisz zostać na szkunerze. Obcym białym będzie strach szkunera, nie nas. Będziemy mieli strzelby, ale oni nie będą o tym wiedzieć. Zlękną się dopiero, jak zobaczą, że ty nadpływasz. Szalupą poślij ze mną tego młodego pana. Brown upojony romantycznością i przygodą, o których czytał i marzył, których jednak nie zaznał nigdy, usiadł na rufie szalupy wyładowanej karabinami i amunicją. Wiosłowało czterech majtków z Raiatea, a złocistobrunatny faun morski sterował przez parne podzwrotnikowe mroki w stronę na poły mitycznej wyspy miłości, Fuatino, okupowanej przez piratów dwudziestego stulecia. II Górzysta wyspa Fuatino leży na skąpanym w słońcu pustkowiu morskim, o dwa stopnie na południe od równika, w punkcie, gdzie prosta pociągnięta z Ukuor na Karolinach przecina linię łączącą Jaluit w Archipelagu Marshalla i Bouganville na Wyspach Salomona. Zamieszkana przez plemię pokrewne zarówno Hawajczykom, jak Samoańczykom, Tahitańczykom i Maorysom — Fuatino stanowi wierzchołek sięgającego daleko na zachód klina, którym Polinezja wbija się między Melanezję i Mikronezję. Następnego rana Dawid Grief ujrzał tę wyspę o dwie mile na wschód i dokładnie w kierunku słońca podnoszącego głowę z oceanu. Wietrzyk był równie lekki jak minionej nocy i „Rattler” sunął swobodnie po spokojnej wodzie z szybkością, jakiej można by oczekiwać po szkunerze przy powiewie trzy razy mocniejszym. Fuatino to po prostu pradawny wulkan wyniesiony z dna morskiego przez jakiś kataklizm geologiczny. Zachodnia część wyspy, zdruzgotana i starta aż do powierzchni morza, jest wejściem do krateru, który stanowi zaciszny port. Jak stąd wynika, wyspa przypomina kształtem podkowę zwróconą piętką ku zachodowi. W otwór tej piętki wpływał właśnie „Rattler”. Kapitan Glass stał z lornetką w ręku i od czasu do czasu zerkał na mapę własnej roboty rozpostartą na niskim daszku kabiny. Nagle wyprostował się. Twarz jego wyrażała przestrach zaprawiony cichą rezygnacją. — Zaczyna się — powiedział. — Febra. Czekałem jej dopiero jutro. Ciężko przechodzę każdy atak, panie Grief. Za pięć minut będę do niczego. Sam pan musi wprowadzić szkuner do portu. Steward! Szykuj koję, nie żałuj koców. Nalej ukropu do termofora. Spokojnie dzisiaj, panie Grief. Chyba poradzi pan sobie bez holowania. Nabierz pan rozpędu i hajda prosto dzioba! Na całym południowym Pacyfiku jeden „Rattler” potrafi taką sztukę, a pan na pewno wie, co i jak robić. Trzeba tylko uważać na wysunięcie bomu* grota, żeby prześlizgnąć się koło skały. Glass mówił szybko, bełkotał jak pijany. W głowie mu szumiało, myśl zmagała się z przybierającym na sile atakiem malarii. Kiedy zatoczył się w stronę trapu, twarz miał purpurowo cętkowaną, straszną, nabrzmiałą. Wytrzeszczone oczy połyskiwały szkliście, ręce dygotały, zęby szczękały w spazmatycznym dreszczu. — Dwie godziny czekać teraz na poty — wykrztusił z upiornym uśmiechem. — Później jeszcze dwie godziny i wszystko będzie w porządku. Co do minuty znam ten diabelski rozkład jazdy. Uuuch!… Brrr!… Uuu… uch! W kabinie padł nieprzytomny na koję; głos jego ścichł do słabego pojękiwania. Właściciel statku przejął funkcję szypra w chwili, gdy „Rattler” wpływał do cieśniny. Jak się już rzekło, Fuatino miała kształt podkowy, a hacelami jej były dwie potężne skały, wysokie na tysiąc stóp, prawie odcięte od reszty lądu i połączone z nim tylko wąziutkimi, niskimi przesmykami. Odległość między skałami wynosiła pół mili, lecz pas wody blokowała wielka rafa koralowa ciągnąca się od południowego hacela. Cieśnina, którą kapitan Glass nazwał „szparą”, zataczała łuk sięgający północnej skały i biegła wzdłuż podstawy prostopadłej ściany. W tym miejscu bom grota ocierał się niemal o groźne urwisko. Rzuciwszy okiem na prawo, Grief zobaczył poszarpane dno pod ledwie dwoma sążniami wody. Na wszelki wypadek „Rattler” prowadził na linie szalupę, która miała go zabezpieczyć w razie przeciwnych powiewów odbitych od skały. Griefowi udało się wykorzystać wietrzyk i bez holowania przeprowadzić szkuner obok groźnej rafy tak szczęśliwie, że otarł się o nią lekko, bez uszkodzenia miedzianych blach chroniących dół kadłuba. Mieli teraz przed sobą redę Fuatino — okrągłe lustro wodne o pięciomilowej średnicy, oprawione w ramę białej koralowej plaży. Wyżej wznosiły się pokryte zielenią zbocza krateru, ukoronowane nagim grzbietem, z którego — jak zęby piły — sterczały tu i ówdzie stożki wulkaniczne spowite niby w aureolę w lekkie obłoki przygnane przez pasat. Pnącza i drzewka czepiały się każdego występu, każdej głębszej szczeliny w kruszejącej lawie i tworzyły bujną, szmaragdową pianę roślinności. Cienkie pasemka wody rozbitej niemal na mgłę spadały prostopadle ze stromych, wysokich na setki stóp urwisk. Czarodziejskiego uroku dodawał temu zakątkowi silny zapach okrytych żółtym kwieciem krzewów cassi, przesycający gorące, wilgotne powietrze. Wykorzystując lekkie, kapryśne podmuchy, „Rattler” przecinał redę. Grief kazał wciągnąć szalupę i przez lornetkę obserwował wybrzeże, nie dostrzegł jednak oznak życia. Wyspa drzemała w upalnych blaskach zwrotnikowego słońca. Nikt nie kwapił się na powitanie. Daleko na północy, w miejscu, gdzie sięgające plaży palmy kokosowe osłaniały wioskę, widać było czarne rufy pirog w krytych trawą morską hangarach. U brzegu stał obcy szkuner wyciągnięty dziobem na piasek. Na statku ani w jego pobliżu nie było ruchu. Dopiero o pięćdziesiąt jardów od wybrzeża Grief kazał rzucić kotwicę na czterdziestu sążniach. Niegdyś sondował pośrodku laguny. I chociaż sięgnął trzystu sążni, nie dotknął dna, czego zresztą należało się spodziewać w dawnym kraterze. Kiedy łańcuch zachrzęścił i zachrobotał w kluzie*, na pokład stojącego u brzegu szkunera wybiegło kilka brunatnych kobiet odzianych w barwne ahu i uwieńczonych kwiatami. Były tak duże i grube, jak mogą być tylko Polinezyjki. W tej chwili Grief zauważył coś, czego kobiety nie widziały: krępy mężczyzna przemknął cichaczem wzdłuż pokładu, z dzioba zsunął się na plażę i dał nurka za zielony parawan dżungli. Na „Rattlerze” majtkowie spuszczali i ściągali żagle, rozpinali płócienny daszek nad rufą, płótna i liny zwijali „po portowemu”. Dawid Grief przechadzał się tymczasem po pokładzie i daremnie wypatrywał śladów życia gdziekolwiek indziej niż na obcym szkunerze. Raz jeden usłyszał odległy huk, niewątpliwie strzał karabinowy w stronie Wielkiej Skały, ponieważ jednak nic nie zmąciło później ciszy, był przekonany, że to jakiś myśliwy upolował dziką kozę. — Pod koniec drugiej godziny ataku kapitan Glass przestał dygotać pod stosem koców i utonął w strumieniach potu. — Za pół godziny będę zdrów — oznajmił słabym głosem. — Doskonale — odrzekł Grief. — Brzeg wygląda jak wymarły. Jadę tam. Chcę się zobaczyć z Mataarą, wybadać sytuację. — Oczy miej pan otwarte, bo to jakaś cwana banda — przestrzegł szyper. — Jeżeli nie wrócisz pan za godzinę, daj znać, co słychać. Grief usiadł w szalupie przy sterze. Czterech majtków z Raiatea jęło się wioseł. Kiedy lądowali na plaży, Grief spojrzał ciekawie w stronę kobiet zgromadzonych pod płóciennym daszkiem na pokładzie obcego szkunera. Przyjaźnie pozdrowił je ruchem ręki, one zaś pochichotały trochę i odpowiedziały podobnymi gestami. — Talofa! — zawołał. Zrozumiały słowo powitania, odkrzyknęły jednak: — Jorana! Tak dowiedział się, że pochodzą z Wysp Towarzyskich. Jeden z brunatnych wioślarzy bez wahania odgadł ich rodzinną wyspę: Huahine. Chcąc sprawdzić tę wiadomość, Grief zapytał kobiet, skąd przybywają. Ze śmiechem i chichotem odpowiedziały: — Huahine! — Wygląda mi to na szkuner starego Dupuy. Chłopcy, nie gapcie się zanadto. Jak wam się zdaje, hę? Czy to nie będzie „Valetta”? Mówił po tahitańsku, przytłumionym głosem. Majtkowie wyskoczyli już z szalupy i wyciągnęli ją na piasek. Przy sposobności od niechcenia zerkali w stronę tajemniczego statku. — „Valetta” — powiedział Taute. — Siedem lat temu straciła stengę*. W Papeete postawili nową o dziesięć stóp krótszą. To ten maszt. — Chłopcy, pokręćcie się tu trochę, pogadajcie z kobietami. Na pewno znajdziecie między nimi znajome, bo od was, z Raiatea, prawie widać Huahine. Dowiedzcie się, ile można, a jakby pokazał się kto z tych białych, nie zaczynajcie burdy. Kiedy Grief szedł plażą, armia krabów–pustelników umykała przed nim w popłochu, ale pod palmami świnie nie ryły ani nie chrząkały. Kokosy leżały na ziemi tam, gdzie spadły, a w sąsiedztwie szop na koprę nie było śladów życia. Zaniechano pracy, wszelki porządek zniknął. Chaty z trawy morskiej stały pustką. Po drodze spotkał tylko jednego tubylca. Był to niewidomy starzec, bezzębny i okropnie pomarszczony. Siedział w cieniu, a kiedy nieznajomy go zagadnął, wystraszył się i odpowiedział niezrozumiałym bełkotem. Zbliżając się do Wielkiego Domu Grief pomyślał, że wszystko wygląda tak, jak gdyby wyspę nawiedziła zaraza. W rezydencji królowej również panował nieład i pustka. Nie widać było uwieńczonych kwiatami młodzieńców i dziewcząt. Brunatna dziatwa nie swawoliła w cieniu drzew avocado. Na progu przycupnęła stara królowa Mataara. Siedziała samotnie, kołysząc się w przód i do tyłu. Na widok znajomej twarzy zaczęła znowu płakać i wśród łez opowiadała o swej niedoli, później zaś biadała, że nie ma służby, która zajęłaby się ugoszczeniem przyjaciela. — Oni zabrali Naumoo — kończyła smutną opowieść. — Motuaro nie żyje. Mój lud rozpierzchł się i umiera z głodu w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Ach! Nie ma nawet nikogo, kto mógłby otworzyć dla ciebie młody kokos! O bracie! Twoi biali bracia to szatany! — To wcale nie moi bracia, Mataaro — pocieszył Grief królową. — To rozbójnicy i świnie. Zobaczysz, oczyszczę od nich wyspę i… Urwał w pół słowa i okręcił się na pięcie. Ręka powędrowała błyskawicznie do pasa i z powrotem, Lufa ciężkiego colta spojrzała w stronę mężczyzny, który zgięty we dwoje wyskoczył z zarośli i ruszył pędem ku Wielkiemu Domowi. Grief nie nacisnął jednak spustu, a nieznajomy nie przystanął ani nie zwolnił. Wreszcie jak długi padł do nóg Griefa i wybuchnął potokiem nieartykułowanych, rozpaczliwych dźwięków. Był to człowiek, który ześlizgnął się z dzioba „Valetty” i czmychnął w dżunglę. Grief poznał jego sylwetkę, lecz zrozumieć to, co mówi, mógł dopiero wtedy, kiedy podniósł go i zaczął się przyglądać dziwacznym wykrzywieniom zajęczej wargi. — Ratuj mnie, panie, ratuj — skamlał ów człowiek po angielsku, choć niewątpliwie był rodem z jakiejś wyspy na Morzach południowych. — Znam cię, o panie! Ratuj mnie! Później zaczął jęczeć i zawodzić, a uspokoił się dopiero wówczas, kiedy Grief chwycił go za ramiona i silnie potrząsnąwszy zmusił do milczenia. — Ja znam cię także — powiedział Grief. — Dwa lata temu byłeś kucharzem w Hotelu Francuskim w Papeete. Wszyscy nazywali cię Zajęczą Wargą. Zajęcza Warga kilka razy radośnie skinął głową i zaczął mówić parskając i plując, bo przeszkadzało mu ohydne kalectwo. — Teraz jestem kucharzem na szkunerze „Valetta”. Znam pana. Widywałem pana w hotelu. Widywałem pana u Laviny i na pokładzie „Kittiwake”, i wtenczas, jak „Maripoza” stała u nadbrzeża. Pan jest kapitan Grief. Pan mnie ocali. Ci ludzie to szatany. Oni zabili kapitana Dupuy, a mnie kazali wymordować połowę załogi. Dwóch majtków zestrzelili z takielunku. Resztę wytłukli w wodzie. Wszystkich ich znałem. Oni porwali dziewczyny z Huahine. Później dobrali sobie do pomocy więźniów z Noumea. Ograbili kupców na Nowych Hebrydach. Zabili agenta w Vanikori, gdzie także porwali dwie kobiety. Oni… Grief nie słuchał dłużej. Biegiem ruszył ku plaży, bo za drzewami, w stronie portu, rozległa się strzelanina karabinowa. Piraci z Tahiti i zesłańcy z Nowej Kaledonii! Ładna paczka straceńców! A teraz atakują szkuner! Zajęcza Warga następował mu na pięty i z trudem wypluwał opowieść o niecnych postępkach białych szatanów. Kanonada umilkła równie nagle, jak się rozpoczęła, ale Grief, pełen złych przeczuć, co tchu śpieszył dalej. Wreszcie na zakręcie ścieżki zderzył się z Mauririm, który biegł od wybrzeża. — Potężny bracie! — zawołał zdyszany Kozioł Skalny. — Spóźniłem się. Oni zdobyli twój szkuner. Chodźmy. Teraz ciebie zaczną szukać. Ruszył ścieżką pod górę, w głąb lądu. — Gdzie Brown? — zapytał Grief. — Na Wielkiej Skale. Wszystko powiem później. Chodźmy. — A załoga mojej szalupy? Mauriri ulegał coraz większej panice. — Razem z kobietami na pokładzie obcego szkunera. Białe szatany nie zabiją twoich ludzi. Bądź spokojny. Potrzeba im marynarzy. Ale ciebie zabiją. Posłuchaj! Nad wodą słaby tenorek śpiewał francuską piosenkę myśliwską. — Już lądują! — zawołał Mauriri. — Twój szkuner zdobyli. Widziałem na własne oczy. Chodźmy! III Grief nie bał się o własną skórę i nie bardzo dbał o życie, nie uznawał jednak fałszywej brawury. Wiedział, kiedy wypada walczyć, kiedy zmykać, a był pewien, że teraz właśnie pora na ucieczkę. Biegł śladem Kozła Skalnego, za nim zaś, jak pies, człapał Zajęcza Warga. Minęli siedzącego w cieniu starca, minęli Mataare skuloną na progu Wielkiego Domu. Z tyłu słychać było krzyki, ale Mauriri wiódł zbiegów morderczym tempem. Szeroka zrazu ścieżka zwęziła się, skręciła w prawo i pod górę. Ostatni szałas z trawy morskiej pozostał w tyle. Drożyna pięła się stromo pośród pełnego brzęczenia dużych, złocistych os wysokiego gąszczu krzewów cassi. Wreszcie zmieniła się w kozi szlak. Mauriri przystanął. Wskazał palcem widoczny w górze nagi występ skalny i przecinający go ślad ścieżki. — Za tym potężny bracie, będziemy bezpieczni — powiedział. — Białe szatany nigdy nie zapuszczają się dalej. Możemy im rzucać na łeb głazy, a przejście jest tylko jedno. Zawsze stają tutaj i strzelają, kiedy zobaczą kogoś na tle ściany. Chodźmy. W kwadrans później zbliżyli się do miejsca, gdzie ścieżka okalała nagi występ skalny. — Poczekaj teraz, a jak ruszysz naprzód, śpiesz co sił, potężny bracie — ostrzegł Mauriri. Wyskoczył w blask słoneczny. Na dole szczęknęło śpiesznie kilka karabinów. Pociski tłukły wokół, podnosząc tumany pyłu, ale Mauriri szczęśliwie przebiegł na przeciwną stronę. Za nim pośpieszył Grief. Odłamki kamienia prysnęły mu w twarz, bo jeden pocisk był bardzo bliski celu. Zajęczej Wardze powiodło się również, choć wolniej mijał niebezpieczne przejście. Resztę dnia spędzili wyżej w górach, utajeni w wąwozie przecinającym złoża lawy, gdzie na tarasowatych zboczach rosły krzaki taro i papai. Tam Grief przygotowywał plan kampanii i szczegółowo zaznajamiał się z sytuacją. — Prawdziwy pech — mówił Mauriri. — Akurat tę noc białe szatany wybrały na połów ryb. Przepływaliśmy cieśninę po ciemku. Oni byli właśnie w czółnach i pirogach. Nigdy nie rozstają się z karabinami. Zastrzelili jednego marynarza z Raiatea. Brown dzielnie się spisał, bardzo dzielnie. Próbowaliśmy ich wyminąć, dostać się w głąb zatoki. Oni odcięli nas, zagnali między Wielką Skałę, a wioskę. Uratowaliśmy broń i wszystkie ładunki, ale łódź przepadła. Tak dowiedzieliśmy się o twoim przybyciu. Brown ze strzelbami i amunicją jest teraz po tej stronie Wielkiej Skały. — Czemu nie przelazł na zewnętrzną stronę, nie ostrzegł mnie, kiedy nadpływałem z pełnego morza? — oburzył się Grief. — On ani nikt z jego ludzi nie zna drogi. Znają ją tylko kozy i ja. Cóż, ja zapomniałem o tym sposobie. Przekradałem się dżunglą, żeby zejść na brzeg i popłynąć do ciebie. Ale białe szatany były w dżungli. Strzelali do Browna i marynarzy z Raiatea. Mnie ganiali aż do świtu, a przez całe rano tropili na nizinie. Później przypłynął twój szkuner. Oni czekali, aż wyjdziesz na brzeg. Ja wymknąłem się jakoś, schowałem w dżungli, ale ty już wylądowałeś. — To ty strzelałeś? — Ja. Chciałem dać ci znać. Oni byli rozsądni. Nie odpowiedzieli strzałami. A to był mój ostatni ładunek. — Twoja kolej, Zajęcza Wargo — zwrócił się Grief do kucharza z „Valetty”. Opowieść jego była długa, przerażająco szczegółowa. Cały rok pływał na szkunerze „Valetta” u brzegów Tahiti i pośród Paumotów. Stary Dupuy był właścicielem i szyprem. Na Tahiti, przed ostatnim rejsem, przyjął nowego porucznika oraz supercargo: dwóch ludzi nikomu nie znanych. Na statku znalazł się jeszcze jeden obcy, który miał zostać agentem starego Dupuy na wyspie Fanriki. Porucznik i supercargo nazywali się Raoul Van Asveld i Carl Lepsius. — A wiem, że to bracia — wyjaśnił Zajęcza Warga — bo słyszałem raz, jak rozmawiali w nocy na pokładzie, kiedy myśleli, że nikogo nie ma w pobliżu. „Valetta” krążyła między wyspami, odbierała muszle i perły w faktoriach starego Dupuy. Frans Amundson — trzeci nieznajomy —zmienił na Fanriki dawnego agenta, Pierre Gollarda, który miał wrócić „Valettą” na Tahiti. Tubylcy z Fanriki mówili, że ma on kwartę pereł na wyrównanie rachunków z pracodawcą. Pierwszej nocy po odpłynięciu z Fanriki w kabinie wynikła strzelanina. Ciała starego Dupuy i Gollarda wyrzucono za burtę. Marynarze z Tahiti uciekli do przedniej kabiny. Przez dwa dni nie wychodzili na pokład, a fale rzucały szkunerem, jak im się podobało. Później Raoul Van Asveld dodał trucizny do jedzenia, które kazał Zajęczej Wardze ugotować i zanieść na dziób. Połowa marynarzy umarła. — Co miałem robić, panie? — szlochał kucharz. — On przez cały czas celował do mnie z karabinu! Z resztą załogi także źle się skończyło. Dwaj wdrapali się na olinowanie i tam zginęli. Działo się to o dziesięć mil od Fanriki. Inni wyskoczyli za burtę, żeby ratować się wpław. Oni wystrzelali ich w wodzie. Przy życiu zostali tylko dwaj szatani i ja: ktoś musiał gotować dla nich żarcie. Tego samego dnia zakręcili z wiatrem i wrócili na Fanriki. Tam wzięli na pokład Fransa Amundsona, bo to także ich człowiek. Później następowała przewlekła opowieść o koszmarnych przeżyciach Zajęczej Wargi w czasie, gdy szkuner długimi rejsami żeglował na zachód. Kucharz był jedynym żyjącym świadkiem i zdawał sobie sprawę, że na pewno by zginął, gdyby nie jego zawód. W Noumea pięciu zesłańców powiększyło stan załogi. Zajęczej Wargi nie wypuszczano na ląd na żadnej wyspie, a Grief był pierwszym człowiekiem spoza „Valetty” z którym biedak mógł się porozumieć. — Teraz oni mnie zabiją — wykrztusił na zakończenie. — Będą wiedzieli, że wszystko panu powiedziałem. Ale wcale nie jestem tchórzem. Zostanę, panie, z tobą i umrę razem z tobą. Kozioł Skalny pokręcił głową i wstał. — Połóż się tutaj i odpocznij, potężny bracie — rzekł do Griefa. — Dziś w nocy musimy długo pływać. Tego kucharza zabiorę w wysokie góry, gdzie żyją kozy, a teraz mieszkają także moi bracia. IV — Pływasz, potężny bracie, jak mężczyźnie przystoi. To dobrze — szepnął Mauriri. Z wąwozu przecinającego złoża lawy przeszli nad zatoczkę i pogrążyli się w wodzie. Płynęli cicho, bezszelestnie. Mauriri prowadził. Czarne zbocza krateru sterczały nad nimi, toteż kiedy oddalili się od wybrzeża, mieli wrażenie, iż poruszają się na dnie wielkiej misy. W górze rozciągało się niebo gęsto obsypane gwiezdnym pyłem. Przed sobą widzieli światła „Rattlera”. Stłumione przez odległość słowa pieśni kościelnej płynęły z tuby gramofonu przeznaczonego dla Pilsacha. Pływacy skręcili w lewo, żeby ominąć zdobyty przez korsarzy statek. Kiedy umilkła pieśń, zabrzmiały śpiewy i śmiechy. Później znów zabrał głos gramofon. Grief uśmiechnął się na myśl, jak nie pasują do siebie: obecna sytuacja i rozbrzmiewające nad wodą słowa: „O wiedź nas, miłosierna światłości!”. — Trzeba zapuścić się w cieśninę i wylądować pod Wielką Skałą — szepnął Mauriri. — Szatany trzymają przesmyk. Posłuchaj tylko. Kilka strzałów huknęło w nierównych odstępach. Świadczyło to, że Brown strzeże Wielkiej Skały, a piraci okupują wąski skrawek lądu. Pod koniec drugiej godziny pływania Grief i Mauriri znaleźli się w posępnym cieniu Wielkiej Skały. Tubylec na ślepo znalazł drogę i wylądował u podnóża dogodnej rozpadliny. Wspięli się o sto stóp wyżej i stanęli na wąskim jak półka występie. — Zostań tutaj — powiedział Mauriri. — Ja idę do Browna. Rano wrócę. — Pójdę z tobą, bracie — sprzeciwił się Grief. W ciemnościach zabrzmiał śmiech. — Tego nie potrafisz nawet ty, potężny bracie. Nazywają mnie Kozłem Skalnym i tylko ja jeden na Fuatino mogę wspiąć się nocą na Wielką Skałę. A zresztą, pierwszy raz ważę się na to dzisiaj. Wyciągnij rękę. Czujesz? Tutaj przechowujemy dynamit Pilsacha. Przysuń się blisko ściany, a możesz śmiało spać. Nie zlecisz. No, już pójdę. Wysoko nad szumiącym z cicha morzem, na wąskiej półce skalnej, obok tony dynamitu Dawid Grief roztrząsał w myślach plan kampanii, później zaś oparł policzek na ręce i usnął. Z rana, kiedy Mauriri prowadził go przez szczyt Wielkiej Skały, Dawid Grief zrozumiał, czemu nocą nie mógł podjąć tej wyprawy. Dziwił się nawet, że stać go było na taki wyczyn w jasnym świetle dziennym, chociaż jako doświadczony żeglarz przywykł do wysokości i czepiania się niepewnej podpory. W niektórych miejscach — zawsze pod troskliwym przewodnictwem Mauririego —musiał pochylać się nad głęboką na setki stóp rozpadliną, padać do przodu i przeciągać nogi na drugą stronę wtedy dopiero, gdy wyciągniętymi rękami mocno chwycił przeciwległą ścianę. Raz wykonał dziesięciostopowy skok nad ziejącą bezdenną otchłanią i wylądował o sążeń niżej na zdradliwym występie. Mimo zimnej krwi raz stracił głowę na szerokiej ledwie dwanaście cali półce, bo zdawało mu się, że nie znajdzie oparcia dla ręki. Mauriri, widząc, że przyjaciel się chwieje, wyprzedził go ryzykownym susem nad przepaścią i w przelocie uderzył mocno w plecy, aby przywrócić mu przytomność umysłu. W tej chwili Dawid Grief pojął i zapamiętał na zawsze, dlaczego Mauriri został Kozłem Skalnym. V Wielka Skała miała zalety i wady. Była niedostępna dla napastników, toteż dwóch ludzi mogło bronić jej skutecznie przed dziesięciu tysiącami. Ponadto strzegła wyjścia na ocean. Raoul Van Asveld z bandą swych rzezimieszków i dwoma szkunerami znalazł się w potrzasku. Grief dysponując toną dynamitu, który kazał przenieść i ulokować wyżej, panował nad sytuacją. Dowiódł tego pewnego ranka, kiedy statki próbowały wypłynąć na morze. Przodem sunęła „Valetta”, holowana przez szalupę z osadą wziętych do niewoli tubylców z Fuatino. Grief i Kozioł Skalny przyglądali się temu z bezpiecznego ukrycia, położonego trzysta stóp nad wodą. Pod ręką mieli karabiny oraz zapalone łuczywo i sporą wiązkę lasek dynamitu opatrzonych lontami i detonatorami. Kiedy zbliżyła się szalupa, Mauriri pokręcił głową. — To nasi bracia. Nie możemy strzelać. Na dziobie szkunera widać było kilku ludzi Griefa. Na rufie również majtek z Raiatea pilnował steru. Piraci ukryli się pod pokładem lub byli na drugim statku. Tylko jeden z karabinem w ręku stał na śródokręciu. Dla ochrony miał przy sobie Naumoo, córkę królowej. — Wódz szatanów — szepnął Mauriri. — Ma niebieskie oczy, jak ty. To straszny człowiek. Spójrz! Trzyma Naumoo, żebyśmy nie mogli go zabić. Słaby przypływ wdzierał się do cieśniny, a że towarzyszył mu powiew w stronę lądu, szkuner sunął leniwie. — Mówisz po angielsku? — zawołał Grief z góry. Człowiek na pokładzie drgnął, uniósł lekko karabin i zadarł głowę. Miał zwinne, kocie ruchy i ogorzałą twarz o jasnej cerze. Była to twarz mordercy. Wyraz jej zdradzał w tej chwili gotowość do walki. — Tak — odpowiedział. — Czego chcesz? — Wracaj, albo wysadzę ci w powietrze szkuner! — ostrzegł Grief. Zaczął dmuchać na łuczywo i szepnął do towarzysza: — Powiedz Naumoo, żeby wyrwała się i uciekła w stronę rufy. Z „Rattlera” płynącego tuż za pierwszym statkiem huknęły karabiny. Pociski zagrzechotały o skałę. Van Asveld śmiał się lekceważąco, a Mauriri wołał coś do branki w miejscowym narzeczu. Grief przyglądał się bacznie. Kiedy „Valetta” była prostopadle pod nim, Naumoo szarpnęła się i odskoczyła od pirata. W tej chwili Grief dotknął łuczywem główki zapałki, która tkwiła w rozszczepionym końcu krótkiego lontu, wyskoczył z kryjówki, pokazał się na tle ściany skalnej i rzucił ładunek. Van Asveld zdołał tymczasem pochwycić dziewczynę i szamotał się z nią gwałtownie. Kozioł Skalny wziął go na cel. Czekał stosownego momentu. Wiązka lasek dynamitu padła na pokład, odbiła się i potoczyła w stronę luku odpływowego. Pirat zauważył to, stropił się widocznie i razem z branką skoczył co tchu ku rufie, żeby ratować życie. Mauriri dał ognia, ale drzazgi trysnęły tylko z rogu niskiego daszku nad kambuzem. Pociski z „Rattlera” posypały się gęściej, toteż dwaj obrońcy Wielkiej Skały przypadli do ziemi i czekali w ukryciu. Mauriri próbował wyjrzeć, zobaczyć, co się dzieje w dole, Grief powstrzymał go jednak. — Lont był za długi — powiedział. — Na drugi raz będę mądrzejszy. Upłynęło pół minuty, zanim nastąpił wybuch. Skutków jego Grief i Mauriri nie mogli zrazu ocenić, bo piraci z „Rattlera” wstrzelali się w cel i utrzymywali nieprzerwany ogień. Wreszcie Grief odważył się wychylić głowę. Dwa pociski prawie ją musnęły. „Valetta” pchana prądem przypływu w stronę redy przechylała się na bok, tonęła. Na „Rattlera” pięli się korsarze i kobiety z Huahine. Dotychczas ukryci byli w kabinie „Valetty”. Ratując się przepłynęli do drugiego szkunera pod osłoną gęstej strzelaniny. Tubylcy z Fuatino umieszczeni w holującej szalupie przecięli linę, śpiesznie zawrócili w cieśninie i co sił wiosłowali w stronę południowego wybrzeża. Huk czterech karabinów na przesmyku dowodził, że Brown z towarzyszami przekradł się dżunglą aż na skraj plaży i bierze udział w walce. Ponieważ pociski przestały padać, Grief i Mauriri zawtórowali mu ze swej broni. Nie mogli jednak zrobić nikomu krzywdy, bo strzelcy z „Rattlera” kryli się za nadbudówkami pokładu, a wiatr i przypływ odpychały szkuner coraz dalej. Nie było już śladu po „Valetcie”. Zatonęła na głębinie. Dwa posunięcia Raoula Van Asvelda dowodzące jego przebiegłości i zimnej krwi wzbudziły podziw Griefa. Ogniem z „Rattlera pirat zmusił umykających tubylców z Fuatino do zawrócenia z drogi i kapitulacji. Jednocześnie połowę swoich rzezimieszków wyprawił szalupą na ląd i obsadził nimi przesmyk, uniemożliwiając Brownowi przedostanie się na główną część wyspy. Przez resztę ranka odzywające się tu i ówdzie strzały mówiły Griefowi, że Brown wstępuje na przeciwną stronę Wielkiej Skały. Sytuacja pozostała nie zmieniona. Tylko piraci stracili „Valettę”. VI Stanowisko na Wielkiej Skale miało bardzo poważne braki. Nie było tam żywności ani wody. Przez kilka nocy z rzędu Mauriri w towarzystwie majtka z Raiatea przepływał wpław zatokę i dostarczał prowiantu. Ale pewnej nocy światła zapłonęły na wodzie i rozległy się strzały. Później piraci jęli patrolować również cieśninę u stóp Wielkiej Skały. — Pocieszna sytuacja — mówił Brown, który łakomie chłonął największą przygodę, jaka (jego zdaniem) mogła przytrafić się na morzach Południowych. — Trzymamy za łeb piratów i nie możemy się ruszyć. Raoul też trzyma nas za łeb i nie może się ruszyć. W żaden sposób nie zdoła stąd odpłynąć, a my blokując wyjście skazani jesteśmy na śmierć głodową. — Jak spadnie deszcz, napełni szczeliny w skałach — powiedział Mauriri po pierwszej dobie bez wody. — Dzisiaj będziemy pływać, potężny bracie. To robota dla silnych ludzi. Tej nocy, zaopatrzywszy się w szczelnie korkowane bańki z łupin kokosowych o pojemności kwarty, Mauriri sprowadził Griefa nad pełne morze w miejscu, gdzie Wielka Skała łączyła się z przesmykiem. Płynąć musieli nie dalej niż sto stóp. Po drugiej stronie przesmyku słychać było niekiedy chrzęst dulek szalupy albo stuknięcie wiosłem o brzeg pirogi. Od czasu do czasu, gdy w patrolujących wodę łodziach ktoś zapalał papierosa lub fajkę, błyskał nagle płomyk zapałki. — Zaczekaj tutaj — szepnął Mauriri. — Potrzymaj bańki. Wywinął koziołka i prostopadle zanurzył się w głębinę. Grief odwrócił twarz ku dołowi i śledził wzrokiem fosforyzującą smugę, która wnet pociemniała, zniknęła. Po dobrej minucie Mauriri wyłonił się na powierzchnię u boku towarzysza. — Masz. Pij. Łupina kokosa była pełna. Grief delektował się zimną, słodką wodą wyniesioną ze słonej otchłani. — Wytryska z lądu — powiedział Kozioł Skalny. — Na dnie? — Nie. Do dna tyle w dół, ile do szczytu skały w górę. Źródło wypływa na głębokości pięćdziesięciu stóp. Nurkuj teraz, aż poczujesz chłód. W sposób praktykowany przez nurków Grief kilkakrotnie opróżnił i wypełnił płuca. Wywinął kozła i popłynął w dół. Zrazu czuł sól na wargach i ciepło na skórze, wkrótce jednak woda ochłodła wyraźnie, nabrała smaku ledwie słonawego. Później Grief znalazł się nagle w lodowatym nurcie podziemnego strumienia. Wyjął szpuncik zabezpieczający bańkę, a kiedy słodka woda z bulgotaniem wypełniała kokos, spostrzegł fosforyzujący ślad ogromnej ryby, która niby upiór morski z wolna przepłynęła w pobliżu. Następnie utrzymywał się na powierzchni, piastując coraz cięższe bańki, Mauriri zaś jedną po drugiej napełniał je w głębinie. — Są tu rekiny — powiedział Grief w powrotnej drodze ku plaży. — Eh! — szepnął Kozioł Skalny. — To małe rekiny, rybojady. My, ludzie z Fuatino, żyjemy niczym bracia z rekinem–rybojadem. — A żarłacze–tygrysy? — Widywałem je przecież tutaj. — Jak one przypłyną, potężny bracie, nie będziemy mieli wody do picia, chyba że deszcz spadnie. VII W tydzień później Mauriri i majtek z Raiatea przybyli z próżnymi bańkami. Żarłacze– tygrysy zawitały do portu. Następnego dnia nie było nic do picia na Wielkiej Skale. — Trzeba ryzykować — powiedział, Grief. — Dziś w nocy ja z Mautau wybiorę się po wodę; jutro ty, bracie, i Tehaa. Grief zdobył ledwie trzy kwarty, bo pojawiły się tygrysy i przepędziły nurków. Wielkiej Skały broniło sześciu ludzi, a pół kwarty na głowę dziennie to dawka zbyt mała w tropikalnym skwarze. Drugiej nocy Mauriri i Tehaa wrócili bez wody. Następnego dnia Brown zaznajomił się dokładnie z mękami pragnienia, kiedy to wargi pękają i krwawią, podniebienie okrywa się gruzełkami zaschłego śluzu, a jama ustna stanowi zbyt ciasne lokum dla opuchniętego języka. Ciemną nocą Grief i Mautau wyruszyli po wodę. Kolejno nurkowali w słonej głębinie do zimnego, słodkiego strumienia. Pili obficie, gdy wypełniały się łupiny kokosów. Z ostatnią bańką popłynął w dół Mautau, a Grief z powierzchni widział dokładnie nagły błysk upiora morskiego i wszystkie efekty świetlne śmiertelnej walki. Wrócił sam, uratował jednak cenny ciężar: wypełnione słodką wodą orzechy. Jedzenia było mało na Wielkiej Skale. Nic na niej nie rosło, a chociaż niżej — w miejscach, gdzie sięgały fale przypływu — obfitowała w kraby i ślimaki, miała zbyt strome zbocza, żeby się tam dostać. Gdzieniegdzie, w bardziej dostępnych rozpadlinach, obrońcy znajdowali trochę nadpsutych krabów i jeżów morskich. Czasami chwytali w sidła fregatę lub innego ptaka wodnego. Raz na mięso fregaty udało im się złowić rekina, a że starannie przechowywali jego resztki na przynętę, łapali później więcej tych ogromnych ryb. Najdotkliwiej jednak odczuwali brak wody. Mauriri błagał o deszcz Wielkiego Kozła. Taute modlił się do Boga misjonarzy, a jego dwaj ziomkowie z Raiatea wróciwszy do bałwochwalstwa słali prośby do swoich bożków z dawnych pogańskich lat. Grief uśmiechał się posępnie i dumał. Brown toczył wokół nieprzytomnym wzrokiem w klął obracając z trudem obrzękły, poczerniały język. Najbardziej lżył gramofon, który w chłodne wieczory ryczał pieśni kościelne na pokładzie „Rattlera”. Szczególnie jedna: „Za nic mi będzie śmiech i płacz” przywodziła porucznika do szaleństwa. Widocznie była to pieśń ulubiona na szkunerze, bo wygrywano ją najczęściej. Brown — głodny i spragniony, półprzytomny z wyczerpania i męki — potrafił leżeć spokojnie pośród głazów i obojętnie słuchać brzdąkania hawajskich gitar i ukulele albo śpiewów i okrzyków kobiet z Huahine. Kiedy jednak pienia chóru kościoła —w. Trójcy brzmiały nad wodami zatoki, porucznik wychodził z siebie. Pewnego wieczoru słaby tenorek podchwycił pieśń i zaczął wtórować płycie: Za nic mi będzie w krótkim czasie, Za nic mi będzie śmiech i płacz Za nic mi będzie w krótkim czasie, Za nic mi będzie siew i zbiór. Wówczas Brown wstał. Raz po raz, na oślep, zaczął strzelać z karabinu do szkunera. Odpowiedzią były śmiechy mężczyzn i kobiet. Z przesmyku posypały się i zadudniły o skałę pociski. Ale słaby tenorek nie przestał śpiewać. Brown zaś strzelał i strzelał aż do końca pieśni. Tej nocy Grief i Mauriri dostarczyli tylko jedną bańkę wody. Zdarty z ramienia szeroki na sześć cali pas skóry świadczył o dotknięciu ostrej niczym papier ścierny skóry rekina, którego paszczęki Grief szczęśliwie uniknął. VIII Nazajutrz rano, nim żar słońca rozgorzał na dobre, Raoul Van Asveld zaproponował pertraktacje. Wiadomość tę przyniósł Brown z odległej o sto jardów placówki między skałami. Grief siedział właśnie w kucki nad wątłym ogieńkiem i przypiekał kawał rekina. Ostatnia doba była bardzo szczęśliwa. Dopisał zbiór soczystych wodorostów i jeżów morskich. Tehaa złowił rekina, a Mauriri w szczelinie u stóp skały, na której złożono dynamit, wypatrzył sporą ośmiornicę. Nocą powiodły się aż dwie wyprawy po wodę, bo żarłacze–tygrysy późno wytropiły nurków. — Ten facet mówi, że chciałby tutaj przyjść pogadać z panem — rzekł Brown. — Ale wiem, o co łajdakowi chodzi. Ma ochotę przekonać się na własne oczy, jak blisko nam do śmierci głodowej. — Sprowadź go pan — rozkazał Grief. — A my go zabijemy! — uradował się Kozioł Skalny. Grief pokręcił głową. — To morderca niewinnych ludzi, potężny bracie, dziki zwierz, szatan — nalegał Mauriri. — Nie wolno go zabijać, bracie. My mamy zwyczaj nie łamać słowa. — Głupi zwyczaj! — Ale obowiązujący mimo wszystko — odrzekł Grief poważnym tonem. Obracając nad płomykiem pieczeń zauważył, że Tehaa przygląda się jej pożądliwym wzrokiem i łakomie pociąga nosem. — Nie czyń tego, Tehaa, kiedy wielki szatan tu przyjdzie. Rób taką minę, jak gdybyś nigdy nie zaznał głodu. Masz ugotuj te jeże; a ty, Mauriri, oporządź ośmiornicę. Zaprosimy wielkiego szatana na ucztę. Nie oszczędzajcie niczego. Przygotujcie wszystko! Grief wrócił do przypiekania rekiniego mięsa i wyprostował się dopiero, gdy do obozowiska wkroczył Raoul Van Asveld z dużym terierem irlandzkim przy nodze. Korsarz ustrzegł się omyłki: Nie wyciągnął ręki na powitanie. — Dzień dobry — powiedział. — Słyszałem o panu. — Ale ja wolałbym nigdy o panu nie słyszeć — odparł Grief. — Ja także — brzmiała odpowiedź. — Z początku, zanim dowiedziałem się, kim pan jest, myślałem, że mam do czynienia ze zwyczajnym szyprem statku handlowego. Dlatego dałem się capnąć. — Ze wstydem przyznaję, że ja również. Nie doceniłem przeciwnika — uśmiechnął się Grief. — Uważałem pana za włóczęgę i złodzieja, nie za prawdziwie inteligentnego pirata– mordercę. Z tej przyczyny straciłem szkuner. Chyba zremisowaliśmy w pierwszej rozgrywce. Raoul zarumienił się pod opalenizną, ale pohamował gniew. Błądził wzrokiem po obfitych zapasach żywności, po pełnych bańkach kokosowych i nie okazywał niewiary ni zdziwienia. Był wysoki, smukły, dobrze zbudowany. Grief przyglądał się nieprzyjacielowi i z rysów twarzy odczytywał jego charakter. Pirat miał oczy bystre, przenikliwe, osadzone za blisko nosa; nie raziło to jednak, tylko zakłócało nieco harmonię głowy o szerokim czole, wydatnym podbródku, silnie zarysowanej dolnej szczęce i wystających kościach policzkowych. Moc! Tak. Twarz tego człowieka wyrażała przede wszystkim moc, lecz Grief odczuł, że brak jej czegoś nieokreślonego, nieuchwytnego. — Z obydwóch nas tędzy ludzie — powiedział Raoul z ukłonem. — Sto lat temu moglibyśmy wojować o imperia. Grief nie pozostał dłużny. Skłonił się również. — A w obecnych warunkach trwonimy energię na nędzną burdę o posłuch prawom kolonialnym ustalonym przez imperia, których losy kształtowaliśmy sto lat temu. — Wszystko marność nad marnościami — odparł sentencjonalnie pirat i usiadł. — Nie przejmujcie się mną. Nie przerywajcie obiadu. — Może przekąsi pan z nami? Raoul Van Asveld bystro, przenikliwie spojrzał na gospodarza i przyjął zaproszenie. — Cały lepki jestem od potu — powiedział. — Można się umyć? Grief skinął głową. Kazał Mauririemu przynieść pełną bańkę. Pirat bacznie spoglądał w oczy Kozła Skalnego, lecz dostrzegł tylko obojętność i nudę. Bezcenna kwarta wody polała się na ziemię — została zmarnowana. — Psu chce się pić — oznajmił Raoul. Grief znowu wyraził zgodę niemym gestem. Terier dostał następną łupinę kokosa. I tym razem korsarz spoglądał w oczy krajowców, lecz nic nie wyczytał. — Bardzo mi przykro, że nie mamy kawy — usprawiedliwiał się Grief. — Będzie pan musiał pić czystą wodę. Podaj no bańkę, Tehaa! Proszę skosztować kawałek rekina. Później dostaniemy ośmiornicę i jeże morskie z sałatką z wodorostów. Cóż, trzeba się będzie dziś obejść bez pieczystego z ptactwa. Proszę wybaczyć, ale moi ludzie to wałkonie! Wczoraj nie chciało im się zastawić sideł. Pomimo apetytu, który nie uląkłby się nawet gwoździ smażonych na łoju, Grief jadł półgębkiem i resztki wyrzucał psu. — Ach, nie przywykłem jeszcze do prymitywnego żarcia — westchnął, kiedy skończył i rozsiadł się wygodnie. — Prowiant z puszek, których pełno na „Rattlerze”, mógłbym jeść z przyjemnością, ale to paskudztwo… — Chwycił i rzucił psu półfuntowy kawał rekina. — Cóż, nabiorę jakoś wprawy, jeżeli nie podda się pan w najbliższym czasie. Raoul roześmiał się. — Przyszedłem tutaj, żeby zaproponować warunki — powiedział szorstko. Grief wzruszył ramionami. — O warunkach nie ma mowy. Złapałem pana za kark i nie puszczę. — Wyobrażasz pan sobie, że utrzymasz mnie w tej piekielnej dziurze! — krzyknął Raoul. — Żywy pan nie odpłyniesz, chyba w żelazach na rękach i nogach. — Grief z poważną miną zmierzył gościa wzrokiem. — Nieraz miewałem do czynienia z ludźmi pańskiego pokroju. Już prawie oczyściliśmy z nich morza Południowe. Pan jest… hm… jak by to powiedzieć… swego rodzaju anachronizmem. Rozumie pan? Przeżytkiem, którego trzeba się pozbyć. Osobiście radziłbym wrócić na szkuner i palnąć sobie w łeb. Pozostała panu tylko ta droga odwrotu. Innej nie widzę. Pertraktacje nie przydały się na nic, przynajmniej Raoulowi Van Asveldowi, który wrócił na swą placówkę przekonany, że Wielka Skała zdoła wytrzymać lata oblężenia. Zmieniłby zdanie, gdyby mógł zobaczyć, jak w chwili kiedy zniknął z oczu oblężonych, Tehaa i inni majtkowie z Raiatea zaczęli pełzać, myszkować między kamieniami i chciwie wysysać wzgardzone przez psa resztki. IX — Głodno nam teraz, bracie — powiedział Grief — ale to lepsze niż puste brzuchy przez wiele przyszłych dni. Wielki szatan najadł się u nas i do syta napił świeżej wody. Nie zostanie długo na Fuatino. Może już jutro spróbuje ucieczki. Ty i ja zanocujemy dziś nad cieśniną. Tehaa, doskonały strzelec, będzie spał z nami, jeśli odważy się na spacer po Wielkiej Skale. Spośród majtków Griefa tylko Tehaa był dość wytrawnym alpinistą, by ryzykować niebezpieczną wspinaczkę. Świt zastał go w skalnej wnęce, o sto jardów na prawo od Mauririego i jego potężnego brata. Pierwszym sygnałem był ogień karabinowy na przesmyku. To Brown i dwaj jego podkomendni, krajowcy z Raiatea, dali znać o odwrocie nieprzyjaciół, później zaś szli za nimi dżunglą aż do plaży. Z orlego gniazda na urwisku skalnym nie było widać nic przez godzinę. Wreszcie ukazał się „Rattler” żeglujący w stronę cieśniny. Jak poprzednim razem, osadę holującej szalupy stanowili jeńcy z Fuatino. Kiedy wolno przesuwali się w dole, Mauriri pod dyktando towarzysza wydawał im rozkazy. Grief miał pod ręką kilka paczek lasek dynamitu, mocno związanych i opatrzonych w wyjątkowo krótkie lonty. Pokład szkunera był gęsto zaludniony. W pobliżu dziobu, pośród majtków z Raiatea, stróżował z karabinem w ręku biały, w którym Mauriri poznał brata Raoula. Na rufie korsarz i przywiązana do niego liną okręconą w pasie stara królowa Mataara dotrzymywali kompanii sternikowi. Po drugiej jego stronie stał kapitan Glass z ręką na temblaku. Na śródokręciu widać było Raoula Van Asvelda i Naumoo przywiązaną doń tym razem tak mocno, że pirat i dziewczyna stykali się biodrami. — Dzień dobry, szanowny panie Dawidzie Grief — krzyknął Raoul zadzierając głowę. — Zapowiedziałem przecie, że tę wyspę możesz opuścić tylko w kajdankach — odrzekł mu Grief posępnym tonem. — Nie wymordujesz chyba swoich ludzi? Mam ich dużo na pokładzie — brzmiała odpowiedź. „Rattler” znajdował się niemal prostopadle w dole. Posuwał się leniwie, szarpnięciami, za każdym razem, gdy tubylcy z Fuatino opierali się na wiosłach. Jeńcom nie było pilno: wytrwale zwalniali tempo, a korsarz z dzioba szkunera wciąż straszył ich zwróconym w stronę szalupy karabinem. — Rzucaj, potężny bracie! — zawołała Naumoo w narzeczu Fuatino. — Przepełnia mnie rozpacz i pragnę umrzeć. On ma w ręku nóż, gotów jest przeciąć więzy, ale ja mocno go przytrzymam. Nie obawiaj się, potężny bracie. Rzucaj! Rzucaj celnie i żegnaj! Grief wahał się. Później opuścił łuczywo, na które dmuchnął tak, że zapłonęło jasno. — Rzucaj! — dodał mu odwagi Kozioł Skalny. Grief nie mógł powziąć decyzji. — Naumoo zginie i tak, jeżeli oni wypłyną na morze. Są jeszcze inni. Cóż ona znaczy wobec życia tylu ludzi? — Jak rzucisz dynamit albo choć raz strzelisz, zabijemy wszystkich jeńców — wrzasnął Raoul Van Asveld. — Mam cię w garści, Dawidzie Grief! Ty nie możesz wymordować tych ludzi, ja mogę! Stulże pysk! Ostatnie zdanie skierowane było pod adresem Naumoo, która przemawiała wciąż w miejscowym narzeczu. Raoul ścisnął ją jedną ręką za gardło, żeby zmusić do milczenia, ona zaś oplotła pirata obydwoma ramionami i błagalnie spoglądała ku górze, w stronę Griefa. — Rzucaj, panie Grief! Rzucaj i niech ich piorun spali! — zagrzmiał kapitan Glass potężnym basem. — To zbrodniarze, mordercy. Pełno ich w kabinie! Pirat przywiązany do starej królowej odchylił się trochę, żeby karabinem pogrozić dzielnemu szyprowi. W tej chwili Tehaa nacisnął cyngiel w swej kryjówce położonej dalej na urwisku. Broń wypadła z ręki zbója, na twarzy jego odmalowało się bolesne zdziwienie, nogi się pod nim ugięły. Runął na pokład, pociągając za sobą Mataarę. — W prawo! Co sił w prawo! — wrzasnął Grief. Kapitan Glass i brunatny majtek zakręcili kołem sterowym. Dziób szkunera zawrócił w kierunku Wielkiej Skały. Na śródokręciu Raoul szamotał się jeszcze z córką królowej. Brat z dzioba biegł mu z pomocą. Jeden po drugim chybiały go szybkie strzały Tehaa i Kozła Skalnego. W chwili gdy brat Raoula oparł wylot lufy o bok Naumoo, Grief dotknął łuczywem główki zapałki, która tkwiła w rozszczepionym końcu lontu. Oburącz rzucił ciężką wiązkę. Huknął strzał karabinu. Naumoo padła na pokład jednocześnie z ładunkiem dynamitu. Tym razem lont był dostatecznie krótki. Wybuch nastąpił w momencie, gdy pocisk sięgnął celu. Śródokręcie „Rattlera”, Raoul Van Asveld, jego brat i Naumoo zniknęli na zawsze. Szkuner z rozdartą burtą zaczął szybko tonąć. Z dzioba skakali w morze majtkowie z Raiatea. Pierwszego pirata, który wybiegł po trapie z kabiny, kapitan Glass powitał kopnięciem w twarz, ale wnet stratowali go ogarnięci paniką ludzie. Za korsarzami biegły kobiety z Huahine. Ledwie zdążyły powyskakiwać za burtę, „Rattler” o równym kilu poszedł na dno u podstawy Wielkiej Skały. Salingi* sterczały z płytkiej wody. Spoglądając w dół, Grief widział dokładnie wszystko, co działo się pod powierzchnią. Mataara odwiązała się od martwego pirata na głębokości sążnia. Wypłynęła na wierzch. Kiedy się wyłoniła, zobaczyła kapitana Glassa, który nie mogąc pływać tonął o kilka jardów dalej. Królowa — niewiasta w podeszłym wieku — była zimnowodną wyspiarką, dała więc nurka, wyciągnęła szypra z matni i zawlokła do sterczącego nad wodą masztu. Pięć głów płowych lub ciemnoblond pływało pośród kruczych czupryn Polinezyjczyków. Grief z karabinem w garści czekał stosownej chwili. Nim upłynęła minuta, Kozioł Skalny popisał się celnym strzałem. Z góry widać było ciało ludzkie, które powoli zanurzało się coraz głębiej. Ale zemsta przypadła w udziale przede wszystkim majtkom z Raiatea — rosłym, silnym ludziom, swobodnym w morzu niczym ryby. Pływając szybko polowali na płowe i ciemnoblond głowy. Ze skały widać było, jak załoga „Rattlera” chwyta, obezwładnia, zanurza w wodzie i topi niby szczenięta czterech niedobitków korsarskiej szajki. W ciągu dziesięciu minut skończyło się wszystko. Roześmiane, rozkrzyczane kobiety z Huahine czepiały się burt szalupy, która niedawno holowała szkuner. Majtkowie z Raiatea, jak gdyby czekając rozkazów, pływali wokół masztu, którego trzymali się Mataara i kapitan Glass. — Biedny, stary „Rattler” — lamentował dzielny szyper. — Nic podobnego! — zawołał Grief. — Za tydzień wydobędziemy go na powierzchnię. Trochę ciesielskiej roboty i w drogę! Jak się czujesz, siostro? — dodał pod adresem królowej. — Naumoo zginęła, potężny bracie. Zginął Matuaro, ale Fuatino jest nasza. Jeszcze wczesna pora. Zaraz dam znać mojemu ludowi, który schronił się w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Dziś w nocy będzie znów uczta w Wielkim Domu, uczta i radość, jakiej tam nigdy jeszcze nie było. — Od lat należało dać nowe żebra na śródokręciu — burczał kapitan Glass. — Szkoda tylko, że rejs będziemy musieli kończyć bez chronometrów. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel PERŁY PARLAYA The Pearls of Parlay I Brunatny majtek obrócił kołem sterowym. „Malahini” skręcił pod wiatr i stracił przechył. Przednie żagle zatrzepotały, reflinki trzasnęły po płótnie, powiew przerzucił bomy na przeciwną burtę. Nabierając wiatru w żagle szkuner pochylił się i ruszył nowym halsem. Na tylnym pokładzie leniuchowało pięciu białych, ubranych bardzo lekko mimo wczesnej godziny i dość silnego wiatru. Grief i jego gość z Anglii, Gregory Mulhall, mieli na sobie pidżamy, a bose stopy wsunęli w chińskie miękkie pantofle. Szyper i porucznik ograniczyli się do podkoszulków i nie krochmalonych drelichowych szortów, a supercargo trzymał w ręku bawełnianą koszulkę i nie mógł się zdobyć, by ją wreszcie naciągnąć. Kroplisty pot zraszał mu czoło. Supercargo zwracał się w stronę wiatru i wystawiał nagą pierś na powiew, który wcale nie chłodził. — Niezła duchota przy takim wietrze — westchnął żałośnie. — A chciałbym wiedzieć, co wyrabia się dalej na zachód? — podchwycił Grief biadanie. — Wiatr niedawno się zerwał i nie potrwa długo — odezwał się porucznik Hermann, Holender z pochodzenia. — Całą noc kołował. Raz dmuchnął stąd, raz stamtąd, później znów z innej strony. — Coś z tego będzie, coś będzie — zakrakał kapitan Warfield. Zwrócił twarz ku wiatrowi, na próżno czekając chłodu, i palcami obydwóch rąk rozczesywał strzechę bujnej brody. — Od dwóch tygodni pogoda wariuje — mówił. — Blisko miesiąc temu powinien zacząć się pasat. Nie ma go! Wszystko się pokręciło. Barometr skoczył w górę wczoraj po zachodzie słońca. Teraz też się podnosi, chociaż przy takiej pogodzie to nic a nic nie znaczy. Nie lubię nagłych skoków barometru. Działają mi na nerwy, i tyle. Tak samo szedł w górę, kiedy straciliśmy „Lancaster”. Byłem wtedy praktykantem, ale dobrze wszystko pamiętam. Nowiuteńki stalowy czteromasztowiec w dziewiczej podróży, rozumiecie, panowie? Nasz stary zagryzł się na śmierć. W linii żeglugowej służył od czterdziestu lat. Po katastrofie zwiądł, że się tak wyrażę. Umarł w niespełna rok. Skwar dławił na przekór porannej porze i wiatrowi, który szemrał o chłodzie, ale chłodu nie przynosił. Gdyby nie wilgotna parność, mógłby wiać z Sahary. Nie było ani śladu mgły, ale zamazany widnokrąg stwarzał złudzenie, że w dali unoszą się nad wodą opary. Wyraźnie zarysowane chmury nie pokrywały nieba, a przecież pierzaste obłoczki były tak gęste, że nie przenikał ich blask słoneczny. — Do zwrotu! — wolno, dobitnie zakomenderował kapitan Warfield. Brunatni, odziani w krótkie spodenki, majtkowie szybko, choć niechętnie, ruszyli do przednich żagli i stanęli u szotów. — Ster w prawo na burtę! Sternik szarpnął raptownie kołem i „Malahini” zwinnie wykonał zwrot. — Na Jowisza! Czarodziejski statek! — wyraził uznanie Mulhall. — Nie wiedziałem, że kupcy z Mórz Południowych żeglują jachtami. — Niegdyś był to szkuner rybacki — wyjaśnił Grief. — Pochodzi z Gloucester, a wszystkie statki z Gloucester budową, takielunkiem i ożaglowaniem przypominają jachty. — Sterujecie prosto w cieśninę. Czemu nie chcecie jej przeskoczyć? — zdziwił się Anglik. — Niech pan spróbuje tej sztuki, kapitanie — zaproponował Grief. — Pokaż pan, jak wchodzi się do laguny przy silnym odpływie. — Ostro do wiatru! — zakomenderował Warfield. — Ostro do wiatru — powtórzył sternik zwalniając nieco koło. „Malahini” znalazł się w cieśninie wiodącej do laguny dużego atolu, który kreślił na morzu długi, spłaszczony owal. Wyglądało to tak, jak gdyby trzy atole spotkały się w trakcie powstawania, złączyły i zaniechały budowy ścian działowych. Palmy kokosowe sterczały tu i ówdzie kępami, a w lukach — tam gdzie piaszczysty krąg ledwie wychylał się z morza i kokosy nie mogły rosnąć — połyskiwała wewnętrzna reda, lekko tylko pomarszczona, z oddali jednak gładka niczym tafla lustrzana. Powierzchnia niekształtnej laguny liczyła wiele mil kwadratowych, a przy odpływie masy wody miały tylko jedno ujście. Kanał był wąski, wody zaś wielkie, toteż cieśnina przypominała raczej rzekę o wezbranym nurcie niż zwyczajne wejście do środka atolu. Woda burzyła się, bulgotała, tworzyła wiry i przy zderzeniach fal strzelała białą pianą. Dziób „Malahini” wznosił się i opadał, a że popychały go wciąż przeciwne i boczne prądy, szkuner raz po raz schodził z kursu. Mniej więcej w połowie drogi tak zbliżył się do wybrzeża, że musiał wykonać manewr, a znalazłszy się na przeciwnym kursie, całą burtę wystawił na napór prądu i zniesiony został w kierunku morza. — Pora teraz na ten pański nowy kosztowny motor — zadrwił żartobliwie Grief. Wszyscy wiedzieli, że ów motor stanowił achillesową piętę kapitana Warfielda, że szyper długo o niego prosił, molestował, zanim uzyskał zgodę Griefa. — Motor zwróci swój koszt — odrzekł kapitan. — Sam się pan przekona po pewnym czasie. To lepsze niż polisa asekuracyjna. No, a wie pan chyba, że towarzystwa ubezpieczeniowe nie lubią statków żeglujących na Paumotach. Grief wskazał palcem mały kuter walczący z prądem za rufą „Malahini”. — Trzymam zakład o pięć franków — powiedział — że „Nuhiva” nas prześcignie. — A pewnie — zgodził się kapitan Warfield. — Ma aż za silny motor. „Malahini” wygląda przy nim jak pancernik, a rozporządza tylko siłą czterdziestu koni. Tam jest dziesięć, choć to przecie łupina, skorupa! Może ślizgać się po pianie piekielnej smoły, ale nie da rady temu prądowi. Odpływ robi teraz z dziesięć węzłów. „Malahini” targany i rzucany przez fale odpływu, mknął z szybkością dziesięciu węzłów w stronę pełnego morza. — Gdy za pół godziny nurt osłabnie, ruszymy przed siebie — powiedział kapitan Warfield z nagłym rozdrażnieniem, które wyjaśniły dopiero następne zdania. — On nie ma prawa nazywać swego atolu Parlay. Atol ten figuruje na mapach admiralicji i mapach francuskich jako Hikihoho. Bougainville odkrył go i zachował nazwę tubylczą. — Nie spierajmy się o nazwy — powiedział supercargo i korzystając ze sposobności nastręczonej przez rozmowę, przestał wciągać koszulkę i stanął z dłońmi w rękawach. — Grunt, że mamy przed nosem atol, a na nim starego Parlaya z perłami. — Kto widział te słynne perły? — zapytał Hermann przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. — Powszechnie o nich wiadomo — odrzekł supercargo i zwrócił się do sternika. — Hej, Tai–Hotauri, jak tam z perłami starego Parlaya? Tubylcowi pochlebiło pytanie. Zadowolony z siebie, pogładził koło sterowe. — Mój brat nurkował u Parlaya trzy, a może cztery miesiące. Dużo gadał o perłach. Hikihoho dobre miejsce na perły, bardzo dobre. — A handlarze nigdy nie zdołali namówić starego, by rozstał się bodaj z jedną sztuką — dorzucił szyper. — Ludzie powiadają, że jak płynął na Tahiti, wiózł pełen kapelusz pereł dla Armandy — supercargo podchwycił dalszy ciąg opowiadania. — Było to piętnaście lat temu. Później powiększał wciąż zbiory. Magazynował także muszle. Muszle wszyscy chyba widzieli. Jest ich setki ton. Podobno stary na dobre wyczyścił lagunę. Może dlatego właśnie zapowiedział licytację? — Jeżeli to prawda, będziemy mieli największą w tym roku podaż pereł, jak Paumoty długie i szerokie — wtrącił Grief. — Posłuchajcie no, moi panowie! — zawołał Mulhall nie mniej niż reszta towarzystwa zdenerwowany wilgotnym upałem. — Kim jest ten stary jegomość? O czym właściwie mowa? Co to za słynne perły? Czemu operujecie zagadkami? — Stary Parlay jest właścicielem Hikihoho — odparł supercargo. — Ma ogromny majątek w perłach, które gromadził przez długie lata. Kilka tygodni temu rozpuścił wiadomość, że jutro z publicznej licytacji wyprzedaje skarby. Spójrzcie tylko na maszty sterczące ze środka laguny. Ile tam będzie szkunerów? — Ja widzę osiem — powiedział Hermann. — Cóż mają do roboty na takim marnym atolu? — podjął supercargo. — Przez rok nie zbierze się tutaj kopry na ładunek jednego szkunera. Wszyscy przypłynęli na licytację, podobnie jak my. Tylko dlatego mały kuter „Nuhiva” skacze na falach za naszą rufą, chociaż nie mam pojęcia, co właściwie „Nuhiva” mógłby kupić. Jego armatorem i kapitanem jest Nari Herring, półkrwi angielski Żyd. Cały majątek Herringa to tupet, długi i nie zapłacone rachunki za whisky. Istny geniusz kredytu! Winien tylu ludziom, że w Papeete nie ma kupca, któremu nie zależałoby na powodzeniu tego faceta. Wierzyciele rezygnują z własnych korzyści, żeby nastręczać mu dobre interesy. Dla nich to mus, dla niego atut pierwsza klasa. Ja na przykład nic nie jestem winien nikomu. I cóż z tego? Gdybym zemdlał, upadł na plaży, ludzie pozwoliliby mi leżeć i zdychać spokojnie. Nie ponieśliby przecie żadnej straty. Z Narii Herringiem inna sprawa. Cóż by się stało, gdyby on zemdlał? Wszystko co najlepsze nie byłoby zbyt dobre dla niego. Tyle w nim tkwi cudzej forsy, że nie można mu pozwolić zdychać spokojnie. Każdy wierzyciel zabrałby go chętnie do własnego domu i pielęgnował niczym rodzonego brata! Otwarcie mówię: uczciwe płacenie długów to nie taki znów interes, jak się powszechnie uważa. — Co jakiś tam Narii ma z tym wspólnego? — wybuchnął Anglik i zwracając się do Griefa, dorzucił: — Co to za brednie o perłach? Może chociaż pan zacznie naprawdę od początku? — Liczę na waszą pomoc — uprzedził Grief obecnych. — Stary Parlay to wyjątkowa postać, a z tego, co widziałem na własne oczy, sądzę, że po trosze wariat; spokojny wariat. Oto cała historia. Parlay jest czystej krwi Francuzem. Mówił mi raz, że pochodzi z Paryża. Akcent ma prawdziwie paryski. Przybył tutaj w dawnych dobrych czasach. Wziął się do żeglowania i handlu wymiennego. Tak trafił na Hikihoho. Zawinął tam, żeby handlować, kiedy handel naprawdę się opłacał. Wysepkę zaludniała setka biednych Paumotańczyków. Parlay ożenił się z królową… ożenił według miejscowego rytuału. Po jej śmierci odziedziczył wszystko. Widzicie, zaraza nawiedziła wyspę. Przy życiu zostało ledwie kilkunastu krajowców. Parlay żywił ich, zapędzał do roboty, był królem. Ale przed zgonem królowej przyszła na świat dziewczynka: właśnie Armanda. Ojciec wysłał ją do klasztoru w Papeete, kiedy miała trzy lata, a do Francji, kiedy miała siedem czy osiem. Chyba zaczyna pan pojmować sytuację? Najlepszy, najbardziej arystokratyczny klasztor stał otworem przed córką wielkiego kapitalisty i króla jednej z wysp Archipelagu Paumotów. A, widzi pan, Francuzi w starym kraju nie zaprzątają sobie głowy kwestią koloru skóry. Armandę edukowano jak królewnę i ona się za taką uważała. Nigdy nie postało jej w głowie, że jest półkrwi kolorową albo dzieckiem nieślubnym. Ale przyszedł czas na tragedię. Stary Parlay był zawsze trochę pomylonym fantastą. Na Hikihoho długo bawił się w absolutnego monarchę, toteż ubrdał sobie, że jest naprawdę królem, a jego jedynaczka królewną. Armanda liczyła osiemnaście lat, kiedy stary wezwał ją z powrotem. Miał góry i fury hopów, jak powiedziałby rasowy Amerykanin. Zbudował wspaniały dom na Hikihoho i równie wspaniałą willę w Papeete. Armanda odbywała podróż z Nowej Zelandii parowcem pocztowym. Ojciec wypłynął własnym szkunerem, żeby spotkać ją na Tahiti. Gdyby nie huragan, Parlay opanowałby zapewne sytuację na przekór kwokom i tępym wołom z Papeete. Działo się to w roku, kiedy Manu–Huhi została zalana i utonęło tysiąc sto jej mieszkańców. Chyba się nie mylę. Wszyscy twierdząco skinęli głowami, a kapitan Warfield powiedział: — W czasie tamtego orkanu pływałem na „Magpie”. Wylądowaliśmy o ćwierć mili od plaży w głębi zatoki Taiohae, chociaż to podobno port bezpieczny nawet podczas huraganu. „Magpie” z całą załogą, z kucharzem i ładunkiem siadł między palmami kokosowymi. — Zgadza się — ciągnął Grief. — Stary Parlay wpadł w ten sam orkan i z pełnym kapeluszem pereł trafił do Papeete o trzy tygodnie za późno. Musiał podnosić szkuner lewarami i żeby zepchnąć go na morze, zbudowali pół mili drogi. Tymczasem Armanda czekała na Tahiti. Nikt jej nie odwiedzał. Wobec tego, według francuskich zwyczajów, sama złożyła powitalne wizyty gubernatorowi i lekarzowi portowemu. Panowie ją przyjęli, ale żon — głupich kwok — nie było dla niej w domu ani nie oddały wizyt. Armanda nie należała do kasty, była wyrzutkiem, chociaż nigdy nie przyszło jej to na myśl. W taki więc subtelny sposób dano jej to odczuć. Później młody, wesoły porucznik z francuskiego krążownika ofiarował jej serce, nie stracił jednak głowy. Łatwo wyobrazić sobie wstrząs, jakiego doznała piękna, subtelna młoda dama, wychowana arystokratycznie, napompowana wszystkim najlepszym, co w starej Francji można dostać za grube pieniądze. Łatwo też domyślić się finału. — Grief wzruszył ramionami. — W willi starego Parlaya był służący, Japończyk. On widział. Mówił później, że zrobiła to z męstwem godnym samuraja. Wzięła sztylet… Nie pchnęła się, nie padła na klingę, nie skoczyła szaleńczo na spotkanie śmierci… Wzięła sztylet, ostrzem wycelowała prosto w serce i oburącz, z wolna, spokojnie wbiła aż do końca. Po tym wydarzeniu zjawił się Parlay z perłami. Jedna, jak powiadają, warta była sześćdziesiąt tysięcy franków. Peter Gee oglądał ją i oferował taką sumę. W pierwszej chwili stary oszalał na dobre. Ubrali go w kaftan bezpieczeństwa i dwa dni trzymali w Klubie Kolonialnym. — Wuj jego żony, stary Paumotańczyk, rozciął kaftan i wypuścił Parlaya na wolność — uzupełnił supercargo. — Wtedy Parlay zaczął robić porządki — podjął Grief. — Wpakował trzy kule w tego drania, porucznika… — Facet leżał w okrętowej izbie chorych przez trzy miesiące — dorzucił kapitan Warfield. — Gubernatorowi chlusnął w gębę kieliszkiem wina, odbył pojedynek z doktorem, pobił jego tubylczą służbę, zdemolował szpital, złamał pielęgniarzowi dwa żebra i obojczyk. Później umknął. Z dwoma rewolwerami w garści i urągał komendantowi policji i wszystkim żandarmom. Nie dał się aresztować. Wycofał się na szkuner i odpłynął do domu. Podobno nigdy do tej pory nie wyjrzał z Hikihoho. Supercargo kiwnął głową. — Działo się to piętnaście lat temu i od piętnastu lat stary nie wychylił nosa za swój atol. — Za to gromadził coraz więcej pereł — wtrącił szyper. — To stary, złośliwy wariat. Dostaję gęsiej skórki, jak o nim pomyślę. Czarownik, psia kość! — Jak to? — zdziwił się Mulhall. — Rządzi pogodą. Przynajmniej tubylcy są tego zdania. Proszę zapytać Tai–Hotauri. Hej Tai–Hotauri! Jak myślisz? Co stary Parlay wyprawia z pogodą? — On wielki diabeł od pogoda — odpowiedział majtek stojący przy sterze. — Ja wiem. Chce wielka burza, robi wielka burza. Nie chce wiatru, wiatr siedzi cicho. — Ha, stary czarnoksiężnik! — zawołał Mulhall. — Jego perły nieszczęśliwe — ciągnął Tai–Hotauri złowróżbnie kręcąc głową. — On mówi, że sprzedaje. Dużo statek przypływa. On robi później wielki huragan. Wszyscy zginęli, zobaczycie. Każdy kolorowy człowiek tak mówi. — Mamy teraz okres huraganów — roześmiał się posępnie kapitan Warfield. — Tubylcy mogą być bliscy prawdy. Zanosi się właśnie na coś bardzo niedobrego. Wolałbym, żeby „Malahini” był stąd o tysiące mil. Czułbym się znacznie pewniej. — Parlay jest trochę pomylony — kończył Grief. — Próbowałem wczuć się w jego sytuację. To… jak by tu powiedzieć?… trudne. Przez osiemnaście lat całe jego życie kręciło się dokoła Armandy. Teraz stary wierzy po trosze, że córka żyje, że nie wróciła jeszcze z Francji. To jeden z powodów, dla których gromadził perły. Cóż dalej? Białych nienawidzi jak zarazy. Pamięta, że to oni zamordowali Armandę, choć często zapomina, że ona nie żyje. Co to? Gdzie się podział wiatr? Puste brzuchy żagli zwisły z masztów. Kapitan Warfield warknął gniewnie. Upał, dotychczas nieznośny, stał się nie do wytrzymania przy zupełnej ciszy. Pot zaczął spływać po wszystkich twarzach. Co chwila jeden lub drugi z białych wzdychał głęboko, jak gdyby bezwiednie próbował wciągnąć w płuca większy ładunek powietrza. — Znowu zaczyna dąć! Zmienił kierunek o osiem rumbów. Załoga do szotów! Żywo! Brunatni majtkowie sprawnie wykonali rozkaz kapitana. Przez pięć minut szkuner stał na wprost cieśniny, a nawet posunął się nieco pod prąd. Później wiatr ustał nagle i niebawem zaczął wiać z poprzedniego kierunku zmuszając znowu do manewrowania żaglami. — Dogania nas „Nuhiva” — powiedział Grief. — Patrz pan, jak hula po falach. Motor ma w ruchu. Kapitan Warfield spojrzał w stronę niewielkiego otworu w pokładzie, tuż przed zejściem do kabiny. Z otworu wyglądała głowa i ramiona kolorowego mechanika — półkrwi Portugalczyka. — Gotów? — spytał szyper. — Naturalnie — odpowiedział mechanik ocierając twarz wiechciem zatłuszczonych pakuł. — Zapuszczaj! Mechanik zniknął w swojej norze. Po chwili zaterkotał motor. Dymek spalin strzelił za burtę z rury wydechowej. Ale „Malahini” nie mógł utrzymać pierwszego miejsca w wyścigu. Mały kuter robił trzy stopy na każde dwie szkunera, toteż dopędził go i wkrótce wyprzedził. Na pokładzie „Nuhivy” widać było tylko krajowców. Biały stojący u steru podniósł rękę, jak gdyby ironicznie witał i zarazem żegnał pokonanych. — Drab przy sterze to Narii Herring — wyjaśnił Grief Mulhallowi. — Na całych Paumotach nie ma drugiego równie bezczelnego i pozbawionego skrupułów łajdaka. Wkrótce radosny okrzyk załogi „Malahini” zwrócił ogólną uwagę na współzawodnika. Motor na kutrze stanął, szkuner doganiał „Nuhivę”. Brunatni majtkowie zwinnie wspięli się na liny i drwili bezlitośnie z mijanego kutra. Mały statek zawrócił. Cofał się szybko z nurtem odpływu. — Przynajmniej my mamy motor co się zowie — wyraził swe uznanie Grief, kiedy szkuner wpłynął na wody laguny i zmieniwszy kurs sunął w stronę redy. — Niech pan się nie obawia, niedługo zwróci swój koszt. „Malahini” wpłynął w sam środek niewielkiej flotylli i rychło znalazł dogodne miejsce dla rzucenia kotwicy. — Jest tu Isaacs na „Dolly” — mówił rozsyłając ręką powitania. — I Peter Gee na szkunerze „Roberta”. Nic nie zdołałoby powstrzymać go od udziału w takiej licytacji. Widzę też Franciniego na „Cactusie”. Ha! Zebrali się wszyscy kupcy. Stary Parlay na pewno uzyska dobre ceny. — A ci nie naprawili jeszcze motoru — mruknął nie bez zadowolenia kapitan Warfield spoglądając na rzadkie palmy kokosowe, za którymi widać było na morzu żagle „Nuhivy”. II Dom Parlaya — piętrowa budowla z kalifornijskiego mahoniu kryta ocynkowaną blachą — był nieproporcjonalnie duży w porównaniu z cienkim pierścieniem atolu. Nad skrawkiem piasku sterczał niby potworna narośl. Biali z „Malahini” złożyli kurtuazyjną wizytę na lądzie zaraz po rzuceniu kotwicy. W obszernej bawialni zastali innych szyprów i kupców zajętych oglądaniem pereł, których licytacja miała się odbyć nazajutrz. Służba — tubylcy z Hikihoho, przeważnie powinowaci właściciela atolu — kręciła się nalewając whisky i absynt. Pośród tej szczególnie dobranej kompanii błądził sam Parlay — pokasłująca, krzywo uśmiechnięta, zmięta karykatura wysokiego, krzepkiego niegdyś mężczyzny. Rozgorączkowane oczy miał osadzone głęboko, policzki zapadłe i zwiędłe. Wyłysiał dziwnie, kępkami, a z wąsów i koziej bródki włosy powypadały mu w taki sam sposób. — Bodaj go licho! — mruknął pod wąsem Mulhall. — Długonogi Napoleon Trzeci, ale przypieczony, spalony, popękany od żaru. I chuderlawy! Cóż dziwnego, że nosi głowę przechyloną na bok. Musi przecież utrzymywać jakoś równowagę. — Ma się na orkan — powitał starzec Griefa. — Chyba wysoko cenisz pan perły, jeśliś przypłynął w taką psią pogodę. — Pańskie perły warte podróży do piekła — roześmiał się Grief wodząc wzrokiem po stole, na którym urządzono wystawę. — Różni ludzie odbyli już przez nie taką podróż — zaskrzeczał Parlay. — O spójrz pan na tę! — wskazał palcem okazałą, doskonale kształtną sztukę, wielkości małego orzecha włoskiego, leżącą osobno na kawałku irchy. — Na Tahiti oferowano mi za nią sześćdziesiąt tysięcy franków. Jutro dostanę równą albo i wyższą cenę, jeżeli orkan nie rozpędzi przedtem licytantów. Znalazł ją mój kuzyn albo raczej powinowaty. Rozumie pan, to był tubylec, a także złodziej. Schował ją, choć była moja. Jego kuzyn (no, i mój również, bo wszyscy tutaj jesteśmy spokrewnieni) zabił złodzieja dla tej sztuki i zwiał kutrem do Noo–Nau. Urządziłem pościg, ale kacyk Noo–Nau zdążył sprzątnąć drugiego złodzieja, nim przybyłem na miejsce. Może pan coś wypije, kapitanie? Nie przypominam sobie pana. Chyba nowicjusz na naszych wodach? Grief przedstawił zagadniętego szypra: — To kapitan Robinson z „Roberty”. Tymczasem Mulhall zawarł znajomość z Peterem Gee. — Nie wyobrażałem sobie, że na świecie istnieje aż tyle pereł — powiedział Anglik. — A ja nie widziałem nigdy tylu naraz — wyznał Peter Gee. — Ile mogą być warte? — Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy funtów… To znaczy dla nas, handlarzy w Paryżu… — Wzruszył ramionami i podniósł brwi z podziwu dla zawrotnej, niemożliwej do obliczenia sumy. Mulhall otarł pot zalewający oczy. Wszyscy pocili się obficie i oddychali ciężko. Napoje podawano bez lodu. Ciepły absynt i whisky z trudem przechodziły przez gardło. — Tak, tak — zrzędził starzec. — Niemało umarlaków leży przed panami na stole. Znam swoje perły, znam wszystkie. Spójrzcie na te trzy! Wybornie dobrane, prawda? Nurek z Wyspy Wielkanocnej wyłowił je w ciągu tygodnia. W następnym tygodniu dopadł go rekin. Ciapnął rękę do ramienia. Resztę zrobiła gangrena. Albo ten duży barok, o ten! Nic osobliwego. Dobrze będzie, jeżeli przyniesie jutro dwadzieścia franków. Ale pochodzi z dwudziestodwusążniowej głębi! Pewien krajowiec z Raratonga bił wszelkie rekordy. Znalazł tę perłę pod dwudziestu dwoma sążniami wody. Oglądałem go na własne oczy. Właśnie wtedy trzasnęły biedakowi płuca. Jak to się mówi, krew go zalała. Skończył w dwie godziny. A wył przed śmiercią! Chyba słychać go było w promieniu kilku mil. Jak żyję, nie widziałem silniejszego, bardziej atletycznie zbudowanego krajowca. Ze sześciu moich nurków krew zalała. Poumierali. A teraz umrze więcej ludzi, znacznie więcej. — Przestań pan krakać, Parlay — obruszył się jeden z szyprów. — Nie będzie żadnego orkanu! — Gdybym był zdrowym, silnym chłopem — odpowiedział starczy dyszkant — zaraz podniósłbym kotwicę i umykał co tchu. Tak! Gdybym był zdrowym, silnym chłopem, co jeszcze lubi dobre wino. Ale was to nie tyczy. Wy zostaniecie wszyscy. Nie radziłbym ucieczki, gdybym podejrzewał, że posłuchacie. Ha! Nie można odegnać sępów od padliny. Jeszcze po jednym, dzielni marynarze! Tak, tak… Na co nie ważą się ludziska dla kilku ślimaczych łez! Patrzcie, piękne okazy. Prawda? Licytacja jutro, punkt o dziesiątej. Stary Parlay urządza wyprzedaż. Zlatują się sępy. W swoim czasie stary Parlay był tęższym chłopem niż wy wszyscy. No, i stary Parlay doczeka jeszcze śmierci niejednego z was! — Złośliwy dziadyga! Bestia! — szepnął Peterowi Gee supercargo z „Malahini”. — Niech nawet przyjdzie orkan. Cóż z tego? — wtrącił szyper,” Dolly”. Nigdy dotąd morze nie zalało Hikihoho. — Tym prawdopodobniej zaleje teraz — burknął kapitan Warfield. — Nie mam przekonania do tego atolu. — Kto teraz kracze? — zgromił Grief szypra. — Za nic nie chciałbym stracić motoru, nim zwróci swój koszt — odparł posępnie Warfield. Stary Parlay przemknął przez zatłoczony pokój nadspodziewanie szybko i zwinnie. Zbliżył się do wiszącego na ścianie barometru. — Spójrzcie tylko, dzielni marynarze! — zawołał radosnym tonem. Najbliżej stojący z gości odczytał stan ciśnienia. Twarz spochmurniała mu wyraźnie. — Zleciał o dziesięć kresek — odezwał się tylko. Wszyscy zaniepokoili się, zrobili takie miny, jak gdyby mieli szczerą chęć ruszyć niezwłocznie ku drzwiom. — Posłuchajcie! — krzyknął gospodarz. W ciszy, jaka nastała, wydawało się, że przypływ tłucze o zewnętrzne wybrzeże coraz głośniej i głośniej. Szum zmieniał się w głuchy, potężny ryk. — Idzie wielka fala — powiedział ktoś z obecnych. Wszyscy podeszli do okien. Spoglądali w stronę oceanu widocznego za firanką z palm kokosowych. W porządku, jedna za drugą, ogromne, gładkie fałdy wodne sunęły na koralową plażę. Goście starego Parlaya gapili się kilka minut na osobliwy widok. Rozmawiali szeptem, bo w ciągu tych krótkich chwil zauważyli, że fale nieustannie rosną. Wiatr całkiem ustał, a więc zjawisko było tak nadzwyczajne, groźne, że głosy cichły bezwiednie. Niespodziewany chichot gospodarza przejął dreszczem jego gości. — Czas jeszcze, dzielni marynarze! Czas wypłynąć na morze. Szalupy mogą przecie holować statki przez cieśninę. — Wszystko w porządku, stary — odezwał się Darling, porucznik z „Cactusa”, krzepki dwudziestopięciolatek. — Orkan idzie na południe, mija atol. Nawet nie dmuchnie tutaj. W bawialni nastąpiło odprężenie. Rozległy się głośniejsze rozmowy. Kilku marynarzy wróciło nawet do stołu i oglądało perły. — Racja, święta racja! — zabrzmiał znów starczy dyszkant. — Nawet spodziewany koniec świata nie odstraszy panów od kupowania. — Jutro wykupimy pańskie perły. Nic nie pomoże — obiecał gospodarzowi Isaacs. — Właśnie! Będziecie robić zakupy w piekle! Odpowiedzią był chór pełnych niedowierzania śmiechów. Zirytowany starzec zwrócił się gniewnie do Darlinga: — Odkąd to dzieciuchy, jak ty, znają się na burzach morskich? Może jest taki, co wytyczył szlaki huraganów na Paumotach? Może czytałeś o tym w jakiejś książce? Żeglowałem tutaj przed urodzeniem najstarszego z was. Ja wiem wszystko. Na wschodzie huragany opisują tak szerokie koło, że tworzą linię prawie prostą. Tutaj, na , zachodzie, robią ostry zakręt. Przypomnij sobie własną mapę! Jak to się stało, że w dziewięćdziesiątym pierwszym roku morze zmiotło Auri i Hiolau? To był zakręt, młody zuchu, zakręt orkanu! Za godzinę, za dwie, najdalej za trzy przyjdzie wiatr. Posłuchaj! Potężny napór wód z rykiem wstrząsnął koralowymi fundamentami atolu. Dom dygotał. Kolorowi służący z flaszkami whisky i absyntu w rękach zbili się w ciasną gromadkę, jak gdyby dla bezpieczeństwa. Patrzyli trwożnie przez okna na ogromne rozlewiska fal sięgające daleko w głąb plaży, aż do szop na koprę. Parlay zerknął w stronę barometru. Zachichotał. Z krzywym uśmiechem spojrzał po gościach. Kapitan Warfield pewnym krokiem podszedł do ściany. — 29,75 — odczytał. — Znowu pięć kresek. Jak Boga kocham! Stary piekielnik ma rację. Idzie orkan. Pierwszy głosuję za powrotem na statki. — Robi się ciemno — szepnął Isaacs. Mulhall spojrzał na zegarek. — Na Jowisza! Zupełnie jak w teatrze — powiedział do Griefa. — Dziesiąta rano, a zmrok na świecie. Tragiczny moment: przygasają światła. A gdzie stłumiona muzyka? Zamiast odpowiedzi nowe uderzenie fal wstrząsnęło atolem i domem. Całe towarzystwo śpiesznie, nieomal w panice, ruszyło do drzwi. W posępnym świetle zlane potem twarze wyglądały upiornie. Upał dusił. Isaacs dyszał astmatycznie. Parlay udawał, że zatrzymuje zmykających gości. — Po cóż taki pośpiech? — chichotał. — A pożegnalna kolejka, dzielni marynarze? Nikt nie zwracał nań uwagi. Kiedy szyprowie i kupcy oddalili się wytyczoną muszlami alejką, gospodarz wytknął przez drzwi głowę i krzyknął: — Pamiętajcie, moi panowie! Jutro o dziesiątej stary Parlay wyprzedaje perły! III Na plaży rozgrywała się osobliwa scena. Szalupy jedna po drugiej szybko odbijały od brzegu. Ściemniało się coraz bardziej. Wciąż trwała martwa cisza, lecz piasek drżał pod stopami za każdym uderzeniem fal o zewnętrzną ścianę atolu. Narii Herring spacerował opodal niedbałym krokiem. Uśmiechał się złośliwie, obserwując niebywały pośpiech szyprów i handlarzy. Towarzyszyło mu trzech brunatnych majtków z „Nuhivy” i Tai–Hotauri. — Jazda do łodzi i za wiosło! — rozkazał kapitan Warfield swemu człowiekowi, ten zaś zbliżył się z buńczuczną miną. Narii Herring przystanął ze świtą w odległości czterdziestu stóp. Patrzył, co się dalej stanie. — Już nie pracuję u pana, panie kapitanie! — zawołał Tai–Hotauri głośno i bezczelnie, lecz wyraz jego twarzy przeczył słowom, bo krajowiec wykrzywiał się i mrugał wymownie. — Niech mnie pan wypędzi — szepnął i znowu mrugał znacząco. Kapitan Warfield zrozumiał. Od razu wpadł we właściwą rolę. Podniósł pięści i huknął wielkim głosem: — Do łodzi, rozumiesz! Bo spiorę cię na kwaśne jabłko! Majtek czmychnął w popłochu. Grief zastąpił drogę kapitanowi i próbował go udobruchać. — Idę do roboty na „Nuhivie” — powiedział Tai–Hotauri stojąc już między nowymi kolegami. — Wracaj tu! Słyszysz! — ryczał kapitan. — To wolny człowiek, panie szyper — przemówił Narri Herring. — Dawniej żeglował ze mną, teraz będzie żeglował znowu. Historia skończona. — Chodźmy już, chodźmy — przynaglał Grief. — Pora wracać na statek. Widzisz pan, jak pociemniało? Kapitan Warfield dał za wygraną, kiedy jednak łódź odepchnięto od brzegu, stanął na burcie i zaczął wygrażać pięścią w stronę lądu. — Jeszcze się porachujemy, Narii! — krzyczał. — Na całych Paumotach nie znam drugiego szypra, który kradnie cudzych marynarzy! Powiedziawszy swoje usiadł i przytłumionym głosem zapytał Griefa: — Co knuje Tai–Hotauri? Na pewno ma jakiś cel, ale jaki? IV Hermann miał zaniepokojoną minę, gdy witając przybyłych pochylił się nad balustradą „Malahini”. — Barometr leci na łeb — oznajmił. — Będzie orkan. Kazałem przygotować lewą kotwicę. — Zajmij się pan także główną — rozkazał kapitan Warfield, który przejął od razu dowództwo. — No, i niech tam kto whisuje naszą łódź. Trzeba ją opuścić na pokład i dobrze przywiązać dnem do góry. Na wszystkich szkunerach pracowały załogi. Słychać było chrzęst rozwijanych łańcuchów. Jeden po drugim statki obracały się, puszczały w ruch kabestany i rzucały drugie kotwice. Te, które, jak „Malahini”, zaopatrzone były w trzecią, czekały, aby rzucić ją, kiedy ustali się kierunek wiatru. Ryk fal na pełnym morzu potężniał, ale powierzchnia laguny pozostawała nadal gładka niby lustro. W okolicy sterczącego nad plażą wielkiego domu Parlaya ani koło hangarów na łodzie i szop na koprę czy muszle perłowe nie było znaku życia. — Jak nic podniósłbym kotwice i odpłynął — powiedział Grief. — Nie namyślałbym się ani chwili, gdybyśmy znajdowali się na otwartym morzu. Ale łańcuch atolów na północy i wschodzie zagradza nam drogę. Może jeszcze najbezpieczniej tutaj? Jak pan myśli, kapitanie? — Jestem pańskiego zdania, chociaż laguna to też nie sadzawka przy młynie. Ciekawe, z której strony zacznie dąć? Oo! Diabli biorą jedną szopę Parlaya! Dobrze było widać, jak kryty trawą morską skład na koprę uniósł się i przewrócił. Kłębowisko białej piany zalało piaszczysty wał, spłynęło do laguny. — Atol przerwany! — krzyknął Mulhall. — Dobrze się zaczyna! Spójrzcie! Znowu! Ruiny szopy podskoczyły i legły na plaży. Trzecia fala rozbiła je zupełnie i zmiotła do wody. — Jak zacznie wiać, to chyba się trochę ochłodzi — jęknął Hermann. — Ledwie już zipię. Okropny skwar. Wyschłem jak w piecu chlebowym. Ciężkim nożem, który nosił w pochwie u pasa, otworzył młody kokos i wypił jednym tchem. Inni poszli za przykładem porucznika. Na chwilę przeszkodził im nowy, interesujący widok. Runęła jedna z szop, w których stary Parlay magazynował muszle. Barometr wskazywał 29,50. — Musimy być mniej więcej pośrodku najgłębszego niżu — powiedział beztrosko Grief. — Nigdy w życiu nie trafiłem jeszcze w oko huraganu. Dla pana, Mulhall, będzie to także nowe przeżycie; nowe i wielkie, sądząc po szybkości, z jaką spada barometr. Kapitan Warfield odchrząknął. Wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę. Patrzył przez lornetę ku południowemu wschodowi, wzdłuż atolu. — Idzie wiatr — oznajmił spokojnym tonem. Nie potrzeba było szkieł. Dziwnie ubarwiona plama, przecinająca całą szerokość laguny, zbliżała się szybko. Równo z nią wyginały się palmy kokosowe, chmury zerwanych liści zaczynały wirować w powietrzu. Czoło wichury znaczył ciemny, wyraźny pas wzburzonej wody. Przed nimi, niby harcownicy, biegły pojedyncze, uwieńczone białymi grzebieniami fale. Za nimi mknęła z równą szybkością gładka, zwierciadlana tafla, szeroka na ćwierć mili, dalej zaś orkan kreślił długą czarną taśmę, za którą burzyła się, gotowała i pieniła masa wód laguny. — Skąd ta spokojna woda? — zapytał Mulhall. — Pas ciszy — wyjaśnił kapitan Warfield. — Ale zbliża się z taką samą szybkością jak wiatr — zdziwił się Anglik. — Inaczej być nie może, bo w ogóle nie mielibyśmy pasa ciszy. To huragan o dwóch czołach. U brzegów Sawaii widziałem raz taki szkwał. Dwugłowy, psia kość! Trach! Wiatr nami szarpnął, później na chwilę zupełnie ustał i szarpnął znowu, ale jak! No! Stać teraz pewnie! Trzymać się! Już nadlatuje! Spójrzcie na „Robertę”! Szkuner zakotwiczony na długich łańcuchach najbliżej czoła orkanu poderwał się i skoczył burtą naprzód niby słomka. Później łańcuchy szarpnęły go potężnie, zatrzymały i okręciły dziobem pod wiatr. Jeden po drugim statki, w ich liczbie i „Malahini”, ruszały teraz pchnięte pierwszym podmuchem i rwały się na wyprężonych łańcuchach. Mulhall i kilku majtków padło na pokład, gdy kotwice zatrzymały „Malahini”. Później wiatr zamarł. Szkuner znalazł się w pasie lotnej ciszy. Grief potarł zapałkę. Nie osłonięty płomyk migotał wesoło w nieruchomym powietrzu. Wokół zalegał półmrok. Zdawać się mogło, że chmury, które opadły od kilku godzin, dotknęły wreszcie powierzchni morza. „Roberta” targnęła łańcuchy, gdy wymierzyło jej cios drugie czoło orkanu. Szybko, jeden po drugim, robiły to samo pozostałe szkunery. Morze pobielałe od furii rozkołysało się małymi, pryskającymi falami. Pokład „Malahini” dygotał. Naprężone fale tłukły werblem o maszty, a cały takielunek — jak gdyby szarpany potężną ręką — zawodził obłąkańczą melodię. Niepodobna było zwrócić się twarzą pod wiatr i oddychać. Mulhall, który wraz z innymi przycupnął za nadbudówką kabiny, przekonał się o tym na własnej skórze, wciągnął w płuca strumień szybko gnanego powietrza i nie mogąc zrobić wydechu, omal się nie udusił, nim zdążył odwrócić głowę. — To nie do wiary — wykrztusił, ale nikt go nie słyszał. Hermann z kilkoma brunatnymi majtkami pełzł na czworakach w stronę dziobu, żeby rzucić trzecią kotwicę. Grief dotknął ramienia szypra wskazując palcem „Robertę”. Szkuner zbliżał się. Kapitan Warfield przyłożył usta do ucha pracodawcy i wrzasnął: — Nas też znosi! Grief skoczył do koła sterowego, zakręcił silnie, obrócił statek w lewo. Trzecia kotwica zaryła w dno, a „Roberta” przemknęła rufą naprzód w odległości dwunastu jardów. Grief i Warfield gestem ręki pozdrowili Petera Gee i kapitana Robinsona, którzy z kilkoma tubylcami uwijali się na dziobie. — Odczepiają łańcuchy kotwiczne! — krzyknął Grief. — Próbują trafić w cieśninę. Co mają robić? Wloką przecie kotwice! — My stoimy teraz mocno! — ryknął Warfield w odpowiedzi. — Oo! „Cactus” pcha się na „Misi”! Koniec z nimi. „Misi” trzymał się dotychczas, lecz wraz z „Cactusem” tworzyły zbyt dużą zaporę dla wichury. Splątane szkunery zaczęły sunąć przez białe bryzgi piany. Załogi usiłowały je rozdzielić. Ludzie biegali po pokładach wywijając siekierami. Tymczasem „Roberta” pozbyła się kotwic i podniósłszy na dziobie kawał brezentu sterowała w stronę cieśniny położonej u północno–zachodniego krańca laguny. Udało się jej i wnet wypłynęła na pełne morze. Ale „Misi” i „Cactus” nie mogły się rozłączyć. Razem wpadły na brzeg atolu, o pół mili od wejścia do cieśniny. Orkan wzmagał się nieustannie. Trzeba było natężać wszystkie siły, by wytrzymać jego napór, a kilka kroków pod wiatr zupełnie wyczerpywało. Hermann z brunatnymi marynarzami cierpliwie człapał po pokładzie, umacniał wszystko, wiązał, krępował zwinięte żagle dodatkowymi linkami. Wichura potargała w strzępy, zerwała im z grzbietów podkoszulki. Poruszali się ociężale, jak gdyby ciało ludzkie ważyło całe tony. Nie wypuszczali z ręki oparcia, nim drugą nie chwycili innego. Wolne końce lin stały sztywno, prostopadle do masztów, a w chwilach, gdy pęd powietrza tracił nieco szybkości, strzępiły się i kawałkami ulatywały z wiatrem. Mulhall dotknął ramienia Griefa i kapitana. Wskazał ręką wybrzeże. Zniknęły szopy kryte trawą morską. Dom Parlaya zataczał się jak pijany. Osłaniało go wprawdzie kilka mil palm kokosowych, gdyż wicher dął wzdłuż atolu, lecz szturmujące z pełnego morza olbrzymie fale podmywały, rozbijały budynek. Spłukały już znaczną część piaszczystego nasypu, domostwu groziła więc nieuchronna zagłada. Tu i ówdzie widać było ludzi, którzy przywiązali się do palm. Drzewa nie chwiały się, nie szamotały. Pochylone z wiatrem, wygięte, nie zmieniały pozycji. Dygotały tylko przerażająco. Pod nimi, na piasku, kłębiła się piana rozbijanych o ląd bałwanów. Olbrzymie fale sunęły wzdłuż laguny. Nie brakowało im miejsca na dziesięciomilowej przestrzeni za nawietrznym krańcem atolu. Wszystkie szkunery raz po raz zapadały się i znów wznosiły na fali. „Malahini” począł kryć rufę i dziób pod największymi górami wodnymi, a co pewien czas woda wypełniała śródokręcie aż po balustradę. — Teraz pora na pański motor! — ryknął Grief. Kapitan Warfield popełznął z trudem do kryjówki mechanika i grzmiącym głosem wydał rozkazy. Motor ruszył pełnymi obrotami i „Malahimi” począł zachowywać się lepiej. Nie przestał wprawdzie czerpać wody dziobem, ale nie szarpał już tak gwałtownie kotwic, łańcuchy były jednak dalej naprężone, gdyż moc czterdziestu koni mechanicznych nie mogła zrównoważyć naporu fal, zmniejszała go tylko nieco. Wiatr wciąż przybierał na sile. „Nuhiva”, który stał bliżej plaży, równolegle do „Malahini”, przeżywał trudne chwile. Motor miał popsuty i kapitana na lądzie. Mały kuter niknął pod falami tak często i na tak długo, że widzowie z „Malahini” próbowali za każdym razem odgadnąć, czy ukaże się jeszcze. O trzeciej po południu druga góra wodna nakryła go, nim zdołał wynurzyć się spod poprzedniej, i statek zniknął na dobre. Mulhall spojrzał w stronę Griefa i na nieme pytanie otrzymał donośną odpowiedź: — Woda wdarła się do ładowni! Mały szkuner „Winifred” miotał się w pobliżu. Kapitan Warfield wskazał go ręką i zaczął wrzeszczeć Griefowi do ucha. Głos jego dochodził w strzępach, oderwanymi zdaniami, przeplatanymi ciszą, gdy zawierucha porywała słowa. — Spróchniała łajba… Kotwice trzymają… Ale jak ona trzyma się kupy… Stara jak arka… W godzinę później Hermann zwrócił uwagę towarzyszy na ów statek. Łańcuchy kotwiczne zerwały jego fokmaszt i znaczną część dzioba. „Winifred” przewróciła się na bok, stoczyła w przepaść wodną, została nakryta falą, rzucona w stronę lądu. Na redzie pozostało teraz pięć statków. Motor posiadał tylko „Malahini”. Dwa — obawiając się losu „Nuhivy” lub „Wimifred” — poszły za przykładem „Roberty”. Załoga odczepiła łańcuchy kotwiczne i próbowała trafić do cieśniny. Pierwsza ruszyła „Dolly”, ale podmuch zerwał jej żagiel sztormowy i szkuner rozbił się na, zawietrznym krańcu atolu, tam gdzie „Misi” i „Cactus”. Podobny los spotkał „Moanę”, która nie zniechęciła się katastrofą „Dolly” i usiłowała opuścić lagunę. — Niezła rzecz taki motor, hę? — wrzasnął kapitan Warfield pod adresem pracodawcy. Grief silnie uścisnął dłoń szypra. — Zarabia na siebie! — odkrzyknął. — Wiatr skręca na południe. Będzie lżej! Orkan dął coraz potężniej, lecz z wolna, nieustannie obracał się ku południowi i południowemu zachodowi. Wkrótce skierował dzioby trzech ocalałych szkunerów prosto ku plaży. Fale porwały tymczasem resztki domu Parlaya, zepchnęły je w wodę i poniosły w stronę statków. Masa drewna minęła „Malahini” i runęła na stojącą ćwierć mili za jego rufą „Paparę”. Załoga rzuciła się do gorączkowej pracy i po kwadransie uwolniła statek od szczątków domu, które poniosły jednak ze sobą przedni maszt i bukszpryt*. Bliżej brzegu, po lewej stronie dzioba „Malahini” znajdował się „Tahaa”, szkuner smukły, podobny do jachtu, lecz o zbyt wielkim omasztowaniu. Kotwice trzymały jeszcze, ale kapitan widząc, że wicher nie słabnie, postanowił zmniejszyć powierzchnię oporu i kazał rąbać maszty. — Niezła rzecz taki motor — pogratulował Grief szyprowi. — Uratuje nam patyki. Kapitan Warfield z powątpiewaniem pokręcił głową. Wraz ze zmianą wiatru fala na lagunie szybko opadła, ale statki zaczęły wznosić się i opadać na falach wdzierających się z pełnego morza. Na pierścieniu atolu ocalało niewiele drzew. Jedne zostały złamane tuż nad ziemią, inne wyrwane z korzeniami. Z „Malahini” widać było, jak palma, której uczepiły się trzy osoby, pękła w połowie i z wiatrem poszybowała do laguny. Dwaj ludzie oderwali się od pnia i popłynęli do „Tahaa”. Wkrótce, tuż przed nastaniem zmroku, jeden z nich skoczył z rufy w wir tryskający pianą i śmiało ruszył wpław ku „Malahini”. — To Tai–Hotauri — odrzekł Grief. — Będziemy mieli nowiny. Krajowiec chwycił watersztag*, wdrapał się na dziób i z trudem przywędrował na rufę. Nikt go nie wypytywał. Musiał się wysapać, później zaś za wątpliwą osłoną kabiny opowiedział swą historię, częściowo urywanymi zdaniami, częściowo na migi. — Narii… przeklęty rabuś… chciał ukraść… perły… Zabić Parlaya… Jeden miał… zabić Parlaya… Nikt nie wiedział kto… trzy czarne… Narii… ja… Pięć ziaren fasoli… Kapelusz… Narii mówi jeden ziarno czarny… Nikt nie wiedział… Zabić Parlaya… Narii piekielny łgarz… Wszystkie ziarna czarne… Pięć czarne… W szopie ciemno… Każdy ma czarne ziarno… Przychodzi wielki wiatr… Nie było jak… Wszyscy poszli na drzewa… Pechowe perły… Dawno mówiłem… Nie dają szczęścia… — Gdzie Parlay?! — krzyknął Grief. — Na drzewo… Trzy jego czarni to samo… Narii, jeden czarny na inne… Moje drzewo diabli wzięli… Wróciłem na statek. — Gdzie perły? — Na drzewo z Parlayem. Może Narii już dostał perły. Grief powtórzył opowieść Tai–Hotauri wrzeszcząc do ucha wszystkim kolejno towarzyszom. Kapitan Warfield przejął się najbardziej. Widać było, że zgrzyta zębami. Hermann zszedł pod pokład i wrócił z latarnią kotwiczną, lecz wiatr zdmuchnął ją w momencie, gdy została podniesiona nad poziom daszku kabiny. Lepiej powiodło się z lampą kompasową, którą zapalono po długotrwałych zbiorowych staraniach. — Niezły zefirek, co?! — krzyknął Grief do ucha Mulhallowi. — I dmie coraz mocniej. — Jak mocno? — Sto mil na godzinę, dwieście, nie wiem…. Silniejszego wiatru nie widziałem, jak żyję. Morze wdzierało się przez okrąg atolu. Wnętrze laguny było coraz bardziej wzburzone. Huragan pędził przed sobą setki mil oceanu i łatwo obracał wniwecz skutki odpływu. Kiedy zaczął się przypływ, bałwany wzrosły w jednej chwili. Księżyc i wicher rzucały południowy Pacyfik do szturmu na atol Hikihoho. Kapitan Warfield, który od czasu do czasu odbywał wycieczki do maszynowni, powrócił z wiadomością, że mechanik leży zemdlony. — Nie można dopuścić, by ten motor stanął — powiedział żałośnie. — Dobrze będzie — odrzekł Grief. — Mechanika wynieść na pokład. Ja go zastąpię. Do maszynowni można się było dostać tylko ciasnym korytarzykiem z kabiny, gdyż zejście z pokładu zabito na głucho. Panował tam nieznośny upał, gazy spalinowe dławiły. Śpiesznie, z zatroskaną miną obejrzawszy motor i wnętrze szczupłego pomieszczenia, Grief zdmuchnął lampę naftową. Później pracował w ciemności świecąc sobie tylko żarem cygar, które jedno po drugim zapalał — dla bezpieczeństwa w kabinie. Nawet człowiek tak opanowany i spokojny zaczął się wnet denerwować zamknięty w hałaśliwej, czarnej norze z żelaznym potworem, co wysilał się, stukał, charczał, sapał nieustannie. Nagi do pasa, upaprany oliwą i smarami, posiniaczony, podrapany od ustawicznych uderzeń o ścianki, Grief harował godzina po godzinie. W głowie mu szumiało, bo oddychał stale mieszaniną powietrza ze spalinami. Na przemian obsypywał czułościami, błogosławił, poganiał, przeklinał motor i wszystkie jego części. Zapłon począł szwankować. Paliwo źle dopływało, a co najgorsze, grzały się cylindry. Podczas narady w kabinie mechanik prosił i błagał, żeby choć na pół godziny zatrzymać maszynę, dać jej ostygnąć, naprawić urządzenie chłodnicze. Kapitan Warfield był stanowczo przeciwny. Mechanik przysięgał, że w takim razie motor sam się zatrzyma, i to na dobre. Grief z pałającymi oczyma, umorusany i potłuczony, krzyczał, wymyślał obu dyskutantom, wydawał rozkazy. Mulhalla, supercargo i Hermanna zapędził do roboty w kabinie, gdzie po dwa lub trzy razy filtrowali benzynę. W podłodze maszynowni kazał wyrąbać otwór, przez który brunatny majtek ciągnął kubły wody z zenzy* i zlewał cylindry. Sam Grief nieustannie oliwił części w ruchu. — Nie wiedziałem, że taki z pana fachowiec od benzyny —pochwalił pracodawcę kapitan Warfield, gdy Grief przyszedł do kabiny, aby choć parę razy odetchnąć mniej zanieczyszczonym powietrzem. — Ja? Kąpię się w benzynie — syknął przez zęby. — Żrę benzynę! Nikt nie dowiedział się, do czego jeszcze służy Griefowi benzyna, bo w tej chwili wszyscy (nie wyłączając filtrowanej benzyny) padli na przednią gródź, gdy „Malahini” dał głębokiego nurka. Nie mogąc stanąć na nogach, taczali się przez kilka minut tam i z powrotem, odbijali raz o jedną, raz o drugą ściankę. Szkuner, przywalony po kolei trzema ogromnymi bałwanami, trzeszczał, skrzypiał, dygotał, uginał się pod ciężarem wody zalewającej pokład. Grief powlókł się do maszynowni, a kapitan Warfield czekał sposobności, by trapem wydostać się na górę. Wrócił dopiero za pół godziny. — Szalupa poszła! — oznajmił. — Balustrada poszła. Wszystko poszło, prócz pokładu i nadbudówek. I my byśmy poszli, gdyby ten motor nie szedł. Dobra robota! Nie trzeba jej przerywać! Około północy mechanik pozbył się z płuc i głowy gazów spalinowych, mógł więc zluzować Griefa, ten zaś wyszedł na pokład, żeby z kolei doprowadzić do porządku własną głowę i płuca. Zbliżył się do reszty towarzyszy, którzy przycupnęli za nadbudówką kabiny, uczepieni rękami co pewniejszej podpory, opasani podwójnymi linami. Tłok panował tam nie lada, bo miejsce to było jedynym schronem dla załogi. Niektórzy majtkowie przyjęli wprawdzie zaproszenie szypra i zeszli do kabiny, niebawem jednak dym wypędził ich stamtąd. „Malahini” zanurzał się często, fale zalewały pokład, a ludzie oddychali mieszaniną powietrza z bryzgami piany i wody. — Coraz fatalniejsza pogoda, Mulhall — wrzasnął Grief do ucha gościowi między jednym a drugim nurkiem. Anglik krztusił się i dławił. Odpowiedział tylko skinieniem głowy. Luki odpływowe nie przepuszczały wody zebranej na pokładzie. Szkuner czerpał jej coraz więcej, raz jedną burtą, raz drugą. Chwilami zadzierał dziób ku niebu, przysiadał na sterze i całą powódź rzucał w kierunku rufy. Woda pokrywała wszystko, przeskakiwała nadbudówkę kabiny, zlewała przycupniętą pod jej osłoną załogę i spływała przez nadburcia. Mulhall pierwszy zobaczył i pokazał Griefowi niespodziewanego gościa. W mdłym świetle lampy kompasowej Narii Herring czołgał się, czepiał kurczowo pokładu. Był nagi. Miał na sobie tylko pas, za którym tkwił nóż bez pochwy, oparty o gołą skórę. Kapitan Warfield odwiązał się od nadbudówki i ruszył z miejsca, depcząc sąsiadów. W blasku lampy ukazał twarz wykrzywioną gniewnym skurczem. Widać było, że coś mówi, lecz wichura porywała słowa. Szyper nie chciał jednak zbliżać ust do ucha Herringa. Ruchem ręki wskazał za burtę. Narii zrozumiał. Pokazał białe zęby w złośliwym, ironicznym uśmiechu. Wyprostował się — rosły, wspaniale zbudowany mężczyzna. — To morderstwo — ryknął Mulhall. — On chciał zamordować starego Parlaya! — odkrzyknął Grief. Na chwilę woda spłynęła z rufy. Szkuner stanął na równym kilu. Narii chciał się popisać. Pewnym krokiem ruszył w stronę burty, upadł jednak pod naporem wiatru. Na czworakach zniknął w ciemności. Nikt nie wątpił, że stoczył się do wody. „Malahini” dał znowu nurka, a kiedy wyłonił się z topieli, Grief poszukał ucha Mulhalla. — Nic mu nie będzie! To człowiek–ryba z Tahiti. Przepłynie lagunę i wyląduje na drugim końcu atolu, jeżeli jest tam jeszcze atol. W pięć minut później nowa fala zatopiła szkuner i przelewając się przez nadbudówkę rzuciła plątaninę ciał ludzkich na pokład „Malahini”. Załoga chwyciła je i przytrzymała, dopóki woda nie opadła. Wówczas zaniosła ciała pod lampę, żeby je rozpoznać. Stary Parlay leżał na deskach. Nie poruszał się, oczy miał zamknięte. Towarzyszyli mu dwaj jego kolorowi krewniacy. Wszyscy byli nadzy i okrwawieni. Złamana ręka jednego z tubylców zwisała bezwładnie. Drugi krwawił obficie ze strasznej rany na ciemieniu. — To robota Herringa? — zapytał Mulhall. Grief zaprzeczył. — Nie. Rozbił się o nasz pokład albo jeszcze na lądzie o szczątki domu! Coś zmieniło się nagle ku zdumieniu wszystkich. Upłynęła dobra chwila, nim uświadomili sobie, że nie ma wiatru. Ustał momentalnie, jak gdyby ucięty jednym zamachem miecza. Szkuner szamotał się, podskakiwał, targał łańcuchy kotwiczne z chrzęstem, który po raz pierwszy dał się słyszeć. Po raz pierwszy też słychać było plusk wody przelewającej się po pokładzie. Mechanik wyłączył sprzęgło śruby, aby ulżyć motorowi. — Jesteśmy w oku huraganu — powiedział Grief. — Teraz uwaga! Zaraz zacznie dąć jak nigdy. Rzucił okiem na barometr. — 29,32 — odczytał. Po wielu godzinach przekrzykiwania wiatru nie zdołał stłumić głosu. Mówił tak donośnie, że wśród ciszy słuchaczom huczało w uszach. — Wszystkie żebra pogruchotane — oznajmił supercargo obmacując boki Parlaya. — Dycha jeszcze, ale niewiele mu brak. Starzec jęknął, słabo poruszył ręką, odemknął powieki. Oczy zajaśniały mu błyskiem przytomności. — Dzielni marynarze — wyjąkał szeptem. — Pamiętajcie… licytacja… o dziesiątej… w piekle! Powieki przymknęły się, dolna szczęka zaczęła opadać. Ale Parlay stłumił przedśmiertelne drgawki i na pożegnanie zdążył zachichotać po raz ostatni — głośno, wyraźnie, wzgardliwie. Na niebie i morzu wybuchnęła znów orgia. Rozległ się dobrze znajomy ryk orkanu. „Malahini”, uderzony w bok, prawie zupełnie legł na burtę. Szarpnął się, zatoczył łuk na trzymających mocno łańcuchach. Odwrócony pod wiatr stał przez chwilę na równym kilu. Mechanik włączył sprzęgło, śruba zaczęła znowu pracować. — Północno–zachodni! — krzyknął kapitan Warfield, kiedy Grief wrócił na pokład. — Jak z bicza strzelił, wykręcił osiem rumbów. — Narii za nic nie przepłynie teraz laguny — rzucił Grief. — Ha, cóż! Przywieje go z powrotem do naszej burty. Tym gorzej. V Po oddaleniu się oka orkanu barometr zaczął iść w górę, a wichura przycichała równie szybko, lecz wyła jeszcze przeraźliwie. Raptem motor podskoczył, zsunął się z podstawy, szarpnął konwulsyjnie z mocą czterdziestu koni i po tym ostatnim wysiłku upadł na bok. Woda z zenzy syknęła głośno, buchnęły kłęby pary. Mechanik jęknął żałośnie, ale Grief objął czułym spojrzeniem uszkodzoną maszynę i wyszedł do kabiny, aby bawełnianymi pakułami oczyścić piersi i ramiona ze smaru. Zaszył ranę na głowie kolorowemu krewniakowi Parlaya. Drugiemu nastawił rękę. Kiedy wyjrzał na pokład, świeciło słońce i szemrał przyjemny, letni wietrzyk. „Malahini” stał spokojnie w pobliżu plaży. Na dziobie załoga pod okiem Hermanna wybierała i rozplątywała łańcuchy kotwiczne. „Papara” i „Tahaa” zniknęły. Kapitan Warfield badał przez lornetkę przeciwległy koniec atolu. — Nie zostało z nich ani drzazgi — powiedział. — Oto do czego prowadzi brak motoru! Musiało je porwać, nim nastąpiła nagła zmiana wiatru. Na lądzie w miejscu, gdzie stał dom Parlaya, nie pozostało ani śladu zabudowań. Pas długości trzystu jardów, przez który wdarło się pełne morze, był ogołocony z drzew, ba! Nawet z pniaków. Dalej tu i ówdzie zachowały się samotne palmy, nierzadko złamane w połowie. Tai–Hotauri zawołał, że na pewno rusza się coś w koronie jednego z kokosów. Na „Malahini” nie było łodzi, toteż załoga przyglądała się ciekawie, jak Tai– Hotauri płynie do brzegu i wspina się na drzewo. Kiedy wrócił, wciągnięto na pokład młodą brunatną dziewczynę, służącą Parlaya. Ale dziewczyna podała najprzód ratownikom zgnieciony koszyk. Był w nim miot ślepych kociąt. Wszystkie nie żyły. Tylko jedno pomiaukiwało z cicha i niezdarnie ruszało łapkami. — O! — dziwił się Mulhall. — A któż to taki? Jakiś mężczyzna szedł po plaży tak niedbałym krokiem, jak gdyby wybrał się na poranny spacer. Kapitan Warfield zgrzytnął zębami. Poznał Herringa. — Dzień dobry, panie szyper! — zawołał Narii, kiedy zrównał się z „Malahini”. — Można do pana na śniadanie? Twarz i szyja kapitana Warfielda zaczęły pęcznieć, purpurowieć. Próbował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w krtani. — Ani krzty… ani krzty… — zdołał tylko wyjąkać. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel. * Kamaina — tubylec * Sążeń — ok. 180 centymetrów * Wysepka, na którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego * Leprozorium — miejsce, gdzie izoluje się trędowatych * Yale — jeden z najstarszych uniwersytetów amerykańskich (w New Haven, stan Connecticut). * Kopra — suszone jądra orzechów kokosowych * Kliwer — trójkątny żagiel na przednim maszcie * Hals — lina służąca do wyciągania dolnego rogu żagla * Mormoni — sekta religijna utworzona w 1830 r w Ameryce * Wysięgnik (outrigger) — urządzenie przymocowywane do jednej lub obu burt czółen na Morzach Południowych dla zabezpieczenia się przed wywróceniem Składa się. ono z dwóch lekkich drzewc połączonych poprzecznym * Trepangi — raczki morskie poszukiwane jako przysmak w Chinach * Kaliber 44 — według angielskiej miary odpowiada naszej „dziewiątrce” * Welbot — długa i wąska łódź wiosłowa. * Bezanżagiel — żagiel pierwszy od rufy. * Sztagi — liny służące do podtrzymywania masztów wzdłuż osi pionowej statku. * Supercargo — przedstawiciel armatora zajmującego się załadunkiem i wyładunkiem statku, jak również zaopatrzeniem. * Saling — poprzeczne drzewce przy połączeniu masztu z jego przedłużeniem. * Curry — bardzo ostra przyprawa indyjska. * Dżin — zasadniczo jałowcówka. Tutaj mowa o dżinie przeznaczonym dla krajowców, czyli surowej okowicie. * Pa?en noir! (franc.) — czarny poganinie! * Lanai — weranda lub taras (na Wyspach Hawajskich). * ,,Bounty” — nazwa okrętu angielskiego, który w r. 1789 płynął z ładunkiem sadzonek drzewa chlebowego do Indii Zachodnich. Wskutek surowości kapitana na okręcie wybuchł bunt: załoga załadowała do szalupy kapitana oraz kilkunastu jego zwolenników i puściła ich na morze. Okręt zawinął na wyspę Pitcairn, gdzie część buntowników założyła osadę, którą wykryto dopiero w dwadzieścia lat później. * Bandana — barwny indyjski jedwab. * Kambuz — kuchnia okrętowa * Cockney — gwara (i mieszkaniec) przedmieść Londynu * Luk — otwór w pokładzie statku, służący do ładowania towarów lub do schodzenia do wnętrza statku. * Iść lewym (prawym) halsem — płynąć w takim kierunku względem wiatru, przy którym należy ściągnąć odpowiedni hals, tj. liną przytwierdzoną do lewego albo prawego dolnego rogu najniższych żagli czworokątnych. * Bram–żagie1 — czwarty czworokątny żagiel od dołu; bomb–bramsel — piąty od dołu. * Naktuz — szafka, w które] umieszczony jest kompas. * Log — przyrząd służący do mierzenia szybkości statku. * Sekstans — przyrząd służący do wyznaczania współrzędnych geograficznych miejsca obserwacji. * Wart — szlak zakreślony na wodzie przez okręt. * Wanty — grube liny umocowujące maszt z boków, wiązano w poprzek cieńszymi linkami, które tworzą drabinki. * Bezanmaszt — trzeci maszt od przodu okrętu. * Reling — poręcz na burcie. * Delirium tremens — ostra forma szalu pijackiego, połączonego z drgawkami, halucynacjami itp. * Kabel — 1/10 mili angielskiej. * Takielunek — omasztowanie i olinowanie okrętu. * Bom — poziome drzewce jednym końcem oparte o maszt, drugim zawieszone na specjalnej linie zwanej topenantą. Służy do rozpinania dolnej krawędzi ukośnego żagla. * Kluza — otwór w burcie lub nadburciu, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny. * Stenga — przedłużenie masztu. * Saling — poprzeczne drzewce przy połączeniu masztu ze stengą. * Bukszpryt — pochyły, często poziomy, maszt na dziobie statku. * Watersztag — jedna z lin utrzymujących bukszpryt we właściwej pozycji. * Zenza — przestrzeń pod podłogą na dnie statku.