Dick Philip - Opowiadania najlepsze
Szczegóły |
Tytuł |
Dick Philip - Opowiadania najlepsze |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dick Philip - Opowiadania najlepsze PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dick Philip - Opowiadania najlepsze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dick Philip - Opowiadania najlepsze - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Philip K. Dick
Opowiadania Najlepsze
The Best of Philip K. Dick
Wstęp John Brunner
Przełożyli Jan Karłowski Tomasz Oljasz Michał Begiert
Strona 3
Dla Doris Sauter, która ocaliła mi życie, moje zdrowie, moją duszą, ale złamała mi serce.
Strona 4
RZECZYWISTOŚĆ PHILIPA K. DICKA
Niedawno zaproszony zostałem na spotkanie Stowarzyszenia Science Fiction Uniwersytetu
Cambridge. W końcu przyszedł czas na pytania publiczności i — jak zwykle — ktoś zapytał:
— Kto jest twoim ulubionym pisarzem science fiction? Odpowiedziałem tak samo, jak
odpowiadałem — och! — od ilu już lat:
— Philip Dick.
Nie jest to zresztą żadna tajemnica. Już w 1966 roku, kiedy talent tego pisarza w sposób iście
hańbiący negowany był wówczas w Wielkiej Brytanii, napisałem o nim pełen niecierpliwości,
jednocześnie podniosły artykuł dla „New Worlds”, w owym czasie wiodącego angielskiego pisma
poświęconego fantastyce. Dzisiaj sprawia mi przyjemność, gdy wyobrażam sobie, że przyczynił się
on do spopularyzowania nazwiska twórcy po tej stronie Atlantyku.
Jak na godnego swego tytułu naukowca przystało, pytający nie był usatysfakcjonowany prostą
odpowiedzią i domagał się, bym uzasadnił swój wybór. I wtedy przyszedł mi do głowy argument,
którym nie posługiwałem się nigdy wcześniej, który jednak, jak sobie natychmiast zdałem sprawę,
właściwie zawsze miałem na końcu języka. Odrzekłem więc:
— Ponieważ po przeczytaniu jego książki zawsze mam uczucie, jakbym właśnie został
wyprowadzony w pole przez mistrza.
Tak. Z pewnością z tego powodu właśnie mam w domu więcej książek Dicka niźli któregokolwiek
innego autora. To właśnie on jest przykładem pisarza par excellence, który potrafi sprawić, że
opisywane przezeń światy wydają się realne. Mogą być absurdalne, nielogiczne, niewiarygodne…
ale nie sposób przekonać się o tym, póki nie skończy się czytać.
A nawet kiedy sam jesteś, tak jak ja, profesjonalistą i kiedy cofasz się pod prąd narracji, by
zobaczyć, jak coś zostało opisane…
Tego się po prostu nie da zrobić.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli: świat Dicka rzadko kiedy bywa imponująco bogaty. Po większej
części jest pusty, spustoszony właściwie — zawołaj, a tylko echo ci odpowie. Oczywiście można w
nim znaleźć różne śliczne rzeczy, ale nikt o nie nie dba, nikt się nimi nie przejmuje; w najlepszym
razie sprawiają wrażenie zakurzonych, często też niszczeją zaniedbane. Jedzenie jest tu pozbawione
smaku i nie sposób się nim nasycić. Znaki drogowe wiodą do miejsc, których nie chcesz wcale
odwiedzać. Ludzie odziewają się nieporządnie, a ubrania ich drą się w najbardziej kłopotliwych
momentach. Medykamenty przepisane przez lekarza wywołują takie skutki uboczne, że są środkiem
zaradczym gorszym niż sama choroba. Nie, to nie jest przyjemny ani pociągający świat.
I dalej, czytelnicy Dicka ostatecznie czują się wyprowadzeni z równowagi, kiedy nagle
rozpoznają, o co w tym wszystkim chodzi: oto jest świat, w którym żyjemy. Och, detale zostały
zmienione — bohaterowie wymieniaj ą między sobą sarkastyczne uwagi albo bełkoczą coś bez
związku, ewentualnie kłócą się z prowadzącym pojazd robotem — ale to jest tylko werbalna
dekoracja.
A jednak, a jednak… świat ten jest odmienny. Ponieważ ukazuje się go nam z punktu widzenia
właściwego jedynie Philipowi Dickowi, którego nie da się pomylić z żadnym innym pisarzem.
To, że tak utalentowany artysta najlepiej powinien być znany w dość ograniczonym środowisku
miłośników science fiction, że wraz z publikacją tej książki jego imię powinno dołączyć do listy
Strona 5
zdominowanej przez autorów takich jak Weinbaum i Kuttner, na poły już zapomnianych (chociaż
zupełnie niechcący) przez innych czytelników poza fanami s.f., jest równocześnie zasłużonym
zaszczytem, jak i wołającą o pomstę krzywdą. Nie było zamiarem Philipa Dicka zostać pisarzem s.f.
Najbardziej wyrafinowane obznąjomie — nie z pirotechnicznym iście zasięgiem literackich technik,
jakie przedstawił w swojej prozie, z łatwością może przekonać czytelnika, że wyposażony był aż
nadto dobrze, aby próbować sił w dowolnej dziedzinie literatury. Po prostu jakoś się tak stało, iż we
wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy Phil zaczynał radzić sobie jako niezależny pisarz, na innych
rynkach odrzucono jego opowiadania. Jedyna powieść z głównego nurtu literatury, którą napisał w
1959 roku, Wyznania łgarza, pojawiła się na rynku długo po napisaniu, i to w ograniczonym
nakładzie… mianowicie w latach siedemdziesiątych. Paul Williams recenzował ją w magazynie
„Rolling Stone”, opatrując określeniami: „zabawna” oraz „straszliwie celna”. W zeszłym miesiącu
opublikowano naprawdę całe mnóstwo powieści, które próbują być i takie, i takie, a żadna z tych
rzeczy nie udaje im się w pełni. Cóż! Taki już żywot autora.
Jako długoletni towarzysz podróży po krainie s.f., muszę przyznać, iż jestem dumny z tego, że
dzieło Phila doczekało się w niej wreszcie uznania. Nie ma to oczywiście nic wspólnego ze zwykłym
przypadkiem. Oto, na przykład, jak wyglądał Phil w oczach Damona Knighta u zarania swej kariery*.
Philip Dick jest pisarzem, który przez ostatnie mniej więcej pięć lat wciąż eksploduje
nowymi pomysłami — w ciągu jednego, 1953 roku opublikował dwadzieścia siedem
opowiadań — z jakimś rodzajem skromnej, zmiennej jak u kameleona kompetencji. Zacytujmy
Anthony’ego Bouchera: „W chwili obecnej jego nazwisko pojawia się niemalże w każdym
wydawnictwie poświęconym science fiction — a co tym bardziej zaskakujące, w każdym
wypadku proponuje on opowiadania dostosowane do gustu wydawców i potrzeb określonej
publikacji: wydawcy zarówno «Whizzing Star Patrol», jak i «Quaint Quality Quarterly» są
całkowicie zgodni, że Dick jest szczególnie zadowalającym współpracownikiem”.
Wchodząc i wychodząc, jak to tylko on potrafi uczynić, przez tak rozmaite drzwi naraz, Dick
wywołuje w nas niejasne wrażenie kogoś, u kogo nieznaczny talent literacki skojarzony jest z
krótkowzrocznie doskonałą znajomością potrzeb rynku — pisze on banalne, krótkie
opowiadania, które bawią, nie budząc równocześnie głębszych uczuć, z miejsca się sprzedają i z
miejsca są zapominane.
Być może taki był typowy wizerunek, jakiego dopracował się w oczach wydawców innych niż ci,
którzy kupowali jego opowiadania science fiction. Pisarzy, którzy tak mocno jak on potrafią wryć się
w pamięć, ze świecą szukać.
Lecz powyższy cytat z Damona Knighta stanowi tylko wstęp do entuzjastycznej recenzji dwu
pierwszych powieści Dicka: Słonecznej loterii oraz Świat Jones.
Jeżeli mielibyśmy się doszukiwać powodów — a na początku niniejszego wstępu padło takie
pytanie — dlaczego dzieło Dicka rozbrzmiewa głębokim akordem w umysłach czytelników science
fiction oraz dlaczego w ciągu ostatniej dekady czy nawet w jeszcze krótszym czasie pisarz stał się
tym, kim jest — autorem zupełnie wyjątkowym, niezależnie od etykiety, jaką przyczepia mu się w tym
właśnie tygodniu — być może należałoby pójść następującą drogą argumentacji.
Istnieje w literaturze cały zestaw technik pisarskich, które cechuje reductio ad absurdum:
wyolbrzymianie, skrajność, przesada oraz niespójność. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkie one
Strona 6
odpowiadają temu, co w sztuce określa się mianem „surrealizmu”. I podobnie jak w wypadku
rysunku oraz malarstwa, środki takie zarezerwowane są głównie dla karykatury, toteż większość
pisarzy stosuje je zasadniczo do celów satyrycznych. Science fiction wszakże zobaczyła w tych
technikach istotę własnego stylu, nie traktując ich jako coś wyjątkowego, lecz stosując w praktyce.
Grunt, na którym płodna moc inwencji — taka, jaką na przykład dysponuje Dick — może
rozkwitać, został zaorany i użyźniony przez takich jego poprzedników jak Henry Kuttner*. Ale cóż ja
właściwie przed chwilą powiedziałem? Potęga wyobraźni taka jak u Dicka? Nie ma takiej drugiej!
Miał on wprawdzie naśladowców, jak tego można by oczekiwać. Nie ma jenak „szkoły” bądź
„kręgu” Dicka, w takim sensie tego słowa, jakim możemy określić grupę pisarzy, których dzieła
wykazują wzajemne, określone podobieństwa. Dick jest nie tylko zupełnym samotnikiem, lecz nadto
jest samotnikiem wyjątkowym. Dick, czego potwierdzenie łatwo można znaleźć w zadrukowanych
stronicach, napisał książkę, którą wielu ludzi uważa za psychodeliczną powieść par excellence —
mianowicie Trzy stygmaty Palmera Eldritcha — opierając się wyłącznie na artykule z czasopisma
poświęconym LSD, nie zaś w wyniku bezpośredniego kontaktu z narkotykiem. (Uczynił to później, jak
rozumiem. Ale nie wtedy.)
Spekulowano, że LSD oraz inne podobne narkotyki tak bardzo pociągają współczesnych ludzi,
otulonych namnażającymi się warstwami sztucznego komfortu, ponieważ wywołują złudzenie
wtargnięcia w sfery dawniejszych rodzajów percepcji, które bliższe są rzeczywistości —
jakakolwiek by ona była. (Czy podobnie uważał Cordwainer Smith, kiedy wymyślił Alpha Ralpha
Bouleuard?*)
Lecz przecież od niepamiętnych czasów ludzie próbowali uporządkować sobie w głowach —
wyzwolić się, choćby przemocą, z tych schematów percepcyjnych, do których tak się
przyzwyczailiśmy. One właśnie są odpowiedzialne za cienie, jakie rzuca przeszłość, pamięć, na to,
co — jak sobie wyobrażamy — postrzegamy, a co z kolei nazywa się teraźniejszością.
Przeczytanie opowiadania Philipa Dicka jest wielce skutecznym środkiem zniszczenia takich
przyjętych a priori zestawów pojęciowych. A to tym bardziej winno być zalecane, że nie pociąga za
sobą ewentualnego uszkodzenia mózgu, jak w wypadku iniekcji skoncentrowanych środków
chemicznych. Efekt nadto nie jest wyłącznie przejściowy i nieodwracalny, jak te przelotne wglądy,
które zawdzięczamy wdychaniu określonych substancji organicznych szeroko rozpowszechnionych w
naszym społeczeństwie. Ani też nie wymaga to wydatku ogromnych sum pieniężnych, jak na seanse
psychoanalityczne czy psychoterapeutyczne. Czytanie jego…
Cóż, ono potrafi wyprawiać różne rzeczy z twoim umysłem. Zupełnie mimochodem Dick każe
jednej ze swych postaci powiedzieć do innej: „Bóg umarł”.
I jest to prawda znana. Ciało jakiejś istoty dostatecznie zaawansowanej w rozwoju, by móc
stworzyć Ziemię i nas, zostało znalezione, kiedy orbitowało w przestrzeni kosmicznej.
Ale w ramach tej opowieści stwierdzenie to nie jest czymś, co można by określić jako ważne.
W tak ograniczonych ramach nie będę próbował szczegółowo uzasadnić, dlaczego — moim
zdaniem — głównym tematem prozy Dicka jest tropienie i ujawnianie sprzeczności między
rzeczywistością a naszym jej postrzeganiem, tudzież dlaczego publicznie twierdziłem, że nikt, nie
licząc garstki średniowiecznych niemieckich i angielskich mistyków, których nawet w połowie nie
czyta się tak zabawnie, tak dobrze jak on nie wyraził tej dychotomii w przebraniu alegorycznym.
Gdybym wdał się w rozważania prowadzące tym tropem, zapewne z konieczności czułbym się
zobowiązany omówić dokładniej powracający motyw przewodni jego pisarstwa — zaangażowanie
Strona 7
amerykańskiej elity władzy w rehabilitację nazistów, których metody chce ona zastosować w USA —
co z kolei doprowadziłoby mnie do kwestii włamania do jego domu w Kalifornii, kiedy to
skradziono mu całość prywatnego archiwum, co w świetle afery Watergate oraz badań Kongresu nad
działalnością FBI i CIA zaowocowałoby w konsekwencji wszelkimi rodzajami alarmujących pytań.
(Jakiż „marsjański poślizg w czasie”* skłonił go do uczynienia elitą władzy w tej powieści
hydraulików?)
Swoją wersję rzeczywistości Dick adaptował na niezliczone sposoby, odpowiadające potrzebom
jego prozy. Została
tez — czego nie wolno nie dostrzegać — rozwinięta przez innych, którzy skorzystali z możliwości,
jakie daje maska s.f.
Być może właśnie dlatego, że z taką błyskotliwością potrafi przedstawić swe powieściowe
postaci, iż kiedy czytasz, wydają ci się rzeczywiste, rozumie pobudki kierujące tymi, którzy gonią za
władzą i wpływem na rzeczywisty (?) świat, zamieszkany przez nas — przyglądającą się temu
procederowi publiczność.
Czy jest to świat demokratyczny, uczciwy, dający szansę każdemu przeciętnemu człowiekowi, aby
mógł wybrać sobie sposób, w jaki będzie rządzony, oraz dający szansę dziecku z chaty drwala, by
zostało prezydentem?
Panie Simulacrum, kiedy ostatni raz wynalazł pan aerozol albo wiertło?
Cóż, powiadają tutaj, że właśnie pan to zrobił.
Och.
Rozumiem. Bardzo mi przykro. Czy mam prawo do tego, by było mi przykro?
Ze wszystkich powieści, którymi raczyłem ludzi, aby ich nawrócić na czytanie s.f., największy
sukces odniosły dwie: Earth Abides George’a R. Stewarta oraz Człowiek z Wysokiego Zamku
Philipa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spełnianiu tego zadania, że potrafi przedrzeć się przez
ograniczenia wiążące każdą duszę.
Ale to muszę wam powiedzieć prosto z mostu: nie chcę żyć w świecie, jaki z taką zręcznością
opisuje Dick.
Chciałbym — rozpaczliwie chciałbym — ośmielić się wierzyć, że nie jest to ten świat.
Być może, jeśli znaczna część ludzi przeczyta Dicka, będę miał większe szansę żyć w lepszym
świecie…
John Brunner
Somerset, Anglia
maj 1976
Przełożył Jan Karłowski
Strona 8
Beyond the Wub
Strona 9
GDZIE KRYJE SIĘ WUB
Załadunek był już prawie skończony. Optus stał przy statku z rękoma skrzyżowanymi na piersiach.
Twarz miał zasępioną. Kapitan Franco powoli zszedł po trapie, uśmiechnął się.
— O co chodzi? — zapytał. — Za wszystko ci zapłaciliśmy.
Optus nie odrzekł słowa. Odwrócił się, zebrał fałdy swej szaty. Wtedy kapitan przydepnął końcem
buta skraj jego tuniki.
— Jeszcze chwila. Nie odchodź. Jeszcze nie skończyłem.
— Tak? — Optus odwrócił się z godnością. — Wracam do wioski. — Spojrzał w kierunku
zwierząt i ptactwa, które zaganiano bądź wnoszono po trapie na statek. — Muszę zająć się
organizacją następnych polowań.
Franco zapalił papierosa.
— Czemu nie? Twoi ludzie mogą się udać na sawannę i znowu tropić zwierzynę. Ale dopiero
kiedy my będziemy już w połowie drogi między Marsem a Ziemią…
Optus odszedł, nie rzekłszy więcej ani słowa. Franco podszedł do pierwszego oficera, stojącego
przy trapie.
— Jak idzie? — zapytał. Spojrzał na zegarek. — Udało nam się ubić tutaj niezły interes.
Pierwszy spojrzał na niego kwaśno.
— A dlaczego, pana zdaniem, tak się stało?
— O co ci chodzi? Potrzebujemy tego bardziej niż oni.
— Zobaczymy się później, kapitanie. — Oficer utorował sobie drogę po trapie, na którym tłoczyły
się długonogie marsjańskie biegusy, i wszedł na statek. Franco patrzył, jak znika we wnętrzu.
Właśnie zamierzał ruszyć jego śladem, kiedy zobaczył to.
— M6j Boże! — Zatrzymał się, zagapił, ręce mimowolnie oparł na biodrach.
Peterson szedł w stronę statku, z twarzą poczerwieniałą od wysiłku i prowadził to na sznurku.
— Przepraszam, kapitanie — wystękał, szarpiąc za sznurek.
Franco ruszył w jego stronę.
— Co to jest?
Wub zatrzymał się chwiejnie, wielkie cielsko powoli opuścił na ziemię. Najwyraźniej miał zamiar
usiąść, przymknął lekko powieki. Kilka much bzyczało przy jego boku, machnął ogonem.
Usiadł. Wokół zapanowała cisza.
— To jest wub — oznajmił Peterson. — Kupiłem go od tubylca za pięćdziesiąt centów.
Powiedział, że to bardzo niezwykłe zwierzę. Niezwykle szanowane.
— To? — Franco szturchnął wielki, wydęty bok wuba. — To jest świnia! Ogromna, brudna
świnia!
— Tak, proszę pana, to jest świnia. Tubylcy mówią na nią „wub”.
— Ogromna świnia. Musi ważyć ze czterysta fantów. — Franco złapał za kosmyk szorstkiej
sierści.
Wub westchnął ciężko. Otworzył oczy, malutkie i wilgotne. Potem jego wielki ryj zadrżał. Po
policzku spłynęła mu łza i płasnęła o ziemię.
— Być może nadaje się do jedzenia — nerwowo zasugerował Peterson.
— Wkrótce się przekonamy — odparł Franco.
Wub przeżył start rakiety, przez cały czas śpiąc w ładowni statku. Kiedy już byli w przestrzeni i
Strona 10
wszystkie sprawy szły gładko, kapitan Franco kazał swoim ludziom zagnać wuba na górę, chcąc się
na własne oczy przekonać, co z niego za stwór.
Wub chrząkał i kwiczał, kiedy pędzono go korytarzem. No, chodź — denerwował się Jones,
ciągnąc za sznur.
Wub zataczał się, ocierając bokiem o gładkie, błyszczące ściany. Wpadł do przedsionka i
bezwładnie zwalił się na podłogę. Wszyscy poderwali się na równe nogi.
— Dobry Boże — odezwał się French. — A cóż to jest?
— Peterson mówi, że to jest wub — odparł Jones. — Jest jego własnością. — Kopnął wuba w
bok.
Wub wstał niepewnie, dysząc ciężko.
— Co się z nim dzieje? — French podszedł bliżej. — Jest chory?
Obserwowali stwora. Wub żałośnie przewrócił oczami. Rozejrzał się dookoła, spoglądając na
ludzi.
— Myślę, że on jest spragniony — powiedział Peterson. Poszedł po wodę.
French pokręcił głową.
— Nic dziwnego, że mieliśmy takie kłopoty ze startem. Musiałem na nowo sprawdzić wszystkie
rachunki dotyczące obciążenia.
Peterson pojawił się z powrotem, przyniósł wodę. Wub zaczął ją z wdzięcznością chłeptać,
opryskując ludzi. W drzwiach pojawił się kapitan Franco.
— Przyjrzyjmy mu się. — Podszedł bliżej, krytycznie mrużąc oczy. — Dałeś za niego pięćdziesiąt
centów?
— Tak jest — odrzekł Peterson. — Jest wszystkożerny. Dałem mu pszenicę i zjadł. A potem
ziemniaki, obierki, odpadki ze stołu i mleko. Wszystko chyba żarł z radością. Gdy skończył, położył
się i zasnął.
— Rozumiem — powiedział kapitan Franco. — Natomiast co do jego smaku… Oto jest pytanie.
Wątpię, czy ma sens tuczenie go dalej. Dla mnie jest już dość tłusty. Gdzie jest kucharz? Ma zaraz się
tu zjawić. Chcę się dowiedzieć…
Wub przestał chłeptać wodę i spojrzał w górę na kapitana.
— Doprawdy, kapitanie — powiedział wub. — Proponuję, byśmy zmienili temat.
W pomieszczeniu zapadła martwa cisza.
— Co to było? — zapytał Franco. — Przed chwilą?
— To wub, proszę pana — odparł Peterson. — Powiedział coś.
Wszyscy spojrzeli na wuba.
— Co on powiedział? Co on powiedział?
— Zaproponował, byśmy zmienili temat.
Franco podszedł do wuba. Obszedł go dookoła, badawczo przyglądając mu się ze wszystkich
stron. Potem cofnął się i zatrzymał przy grupce ludzi.
— Zastanawiam się, czy przypadkiem w środku nie schował się tubylec — oznajmił z namysłem.
— Może powinniśmy go rozkroić i sprawdzić.
— Na litość boską! — załkał wub. — Czy wy, ludzie, tylko o tym potraficie myśleć, o zabijaniu i
krojeniu?
Franco zacisnął pięści.
— Wyłaź stamtąd! Kimkolwiek jesteś, wyłaź!
Nic się nie poruszyło. Ludzie stali razem, ich twarze pozbawione były wyrazu, patrzeli w
milczeniu na wuba. Wub zakręcił ogonkiem. Nagle odbiło mu się głośno.
Strona 11
— Proszę o wybaczenie — powiedział wub.
— Nie wydaje mi się, żeby tam ktoś w środku był — stwierdził Jones stłumionym głosem.
Wszyscy popatrzyli po sobie.
Do pomieszczenia wszedł kucharz.
— Pan mnie wzywał, kapitanie? — spytał. — Co to za zwierzę?
— To jest wub — oznajmił Franco. — Zostanie skonsumowany. Gdybyś mógł go zważyć i
zastanowić się jak…
— Naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać — powiedział wub. — Jeśli to
możliwe, chciałbym to z panem omówić, kapitanie. Nietrudno dostrzec, że pan i ja nie zgadzamy się
w pewnych podstawowych kwestiach.
Dłuższą chwilę trwało, zanim kapitan był zdolny cokolwiek odrzec. Wub czekał dobrodusznie,
zlizując krople wody z ryja.
— Chodźmy do mojej kajuty — rzekł w końcu kapitan. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.
Wub powstał i potruchtał za nim. Ludzie stali i patrzyli, jak wychodził. Potem usłyszeli odgłosy
niezgrabnego gramolenia się po schodach.
— Zastanawiam się, jaki będzie wynik tej rozmowy — odezwał się kucharz. — Cóż, jestem w
kuchni. Dajcie mi znać, gdy się coś okaże.
— Jasne — powiedział Jones. — Z pewnością.
Wub z westchnieniem rozmościł się w kącie.
— Musi mi pan wybaczyć — powiedział. — Obawiam się; że nawykłem do częstego zażywania
wypoczynku. Kiedy jest się tak wielkim jak ja…
Kapitan niecierpliwie pokiwał głową. Usiadł przy biurku i splótł dłonie.
— W porządku — odparł. — Porozmawiajmy więc. Jesteś wubem? Nie mylę się?
Wub wzruszył łopatkami.
— Tak przypuszczam. To znaczy w ten sposób nazywają nas tubylcy. My posługujemy się własnym
określeniem.
— I mówisz po angielsku? Kontaktowaliście się już wcześniej z Ziemianami?
— Nie.
— A więc gdzie się nauczyłeś?
— Mówić po angielsku? A czy ja mówię po angielsku? W ogóle nie wydaje mi się, żebym akurat
mówił. Zbadałem pański umysł…
— Mój umysł?
— Przebadałem jego zawartość, szczególnie zaś jego strukturę semantyczną, jak to zwykłem
nazywać…
— Rozumiem — powiedział kapitan. — Telepatia. Oczywiście.
— Jesteśmy bardzo starą rasą — ciągnął dalej wub. — Bardzo starą i bardzo nieruchliwą.
Swobodne poruszanie się sprawia nam dużo trudności. Zdaje pan sobie sprawę, że ktoś tak ociężały i
powolny znajduje się właściwie na łasce i niełasce bardziej ruchliwych form życia. Żadnego więc
pożytku nie mielibyśmy z rozwijania czysto cielesnych organów samoobrony. W jaki sposób
moglibyśmy zwyciężyć? Zbyt masywni, by uciekać, nazbyt miękcy, by walczyć, zbyt dobroduszni, by
polować dla przyjemności…
— Czym się więc odżywiacie?
— Jemy rośliny. Warzywa. Jesteśmy niemalże wszystkożerni. Jesteśmy też bardzo liberalni.
Tolerancyjni, eklektyczni i liberalni. Żyjemy i pozwalamy żyć innym. W taki sposób udało się nam
przetrwać. — Wub spojrzał na kapitana. — I dlatego też tak gwałtownie protestuję przeciwko temu
Strona 12
pomysłowi z upieczeniem mnie. Jestem w stanie dostrzec, jakim torem biegną myśli w pańskiej
głowie… większość obrazów w pańskiej duszy to wizerunek mnie w lodówce, reszta na ruszcie,
odpadki rzucimy kotu…
— A więc potrafisz czytać w myślach? — zapytał kapitan. — Bardzo interesujące. Coś jeszcze?
Chodzi mi o to, co jeszcze potraficie robić w tym stylu?
— Jeszcze kilka tego typu drobiazgów — odpowiedział wub nieobecnym głosem, rozglądając się
po pomieszczeniu. — Pięknie się pan tu urządził, kapitanie. Całkiem czysto u pana. Szanuję schludne
formy życia. Niektóre z marsjańskich ptaków są również dosyć czyste. Wyrzucają odpadki ze swych
gniazd i wymiatają je…
— W samej rzeczy. — Kapitan pokiwał głową. — Ale wracając do przedmiotu naszego sporu…
— Właśnie. Mówił pan o zjedzeniu mnie na kolację. Smak, tak mi powiadano, jest przedni. Jestem
trochę tłusty, lecz mięso mam delikatne. W jaki jednak sposób mielibyśmy doprowadzić do
nawiązania trwałych stosunków między waszą rasą a moją, jeśli upieracie się przy tak
barbarzyńskich poglądach? Zjeść mnie? Powinien pan raczej przedyskutować ze mną podstawowe i
najważniejsze kwestie: filozofię, sztuki piękne…
Kapitan wstał.
— Filozofia. Być może zainteresuje cię wiadomość, że przez najbliższy miesiąc trudno będzie
znaleźć dla ciebie coś do zjedzenia. A niestety tak się składa, że odpadki ze stołu…
— Zdaję sobie sprawę. — Wub pokiwał głową. — Ale czy nie byłoby bardziej w zgodzie z
waszymi demokratycznymi zasadami, gdybyśmy ciągnęli zapałki albo coś w tym stylu? Mimo
wszystko demokracja jest po to, by chronić mniejszość przed pogwałceniem jej praw. A więc, skoro
każdy z nas dysponuje jednym głosem…
Kapitan ruszył w kierunku drzwi.
— Chyba ci się przewróciło w głowie. — Otworzył drzwi. Chciał właśnie coś powiedzieć…
Zamarł z rozwartymi ustami, wpatrzony pustym wzrokiem w przestrzeń. Jego palce wciąż ściskały
klamkę.
Wub obserwował go. Po chwili wybiegł truchtem z pomieszczenia, przeciskając się w progu obok
kapitana. Potem ruszył korytarzem, pogrążony w rozmyślaniach.
W pomieszczeniu panowała cisza.
— A więc widzisz — powiedział wub — mamy nawet wspólny mit. W twojej pamięci
odnalazłem wiele znanych mi mitologicznych symboli. Isztar, Odyseusz…
Peterson siedział w milczeniu, wpatrując się w podłogę. Poprawił się na krześle.
— Mów dalej — powiedział. — Proszę, mów dalej.
— W waszym Odyseuszu odnajduję postać wspólną mitologiom większości rozumnych ras.
Interpretuję to w następujący sposób: wędrówka Odyseusza jest zdobywaniem przez jednostkę
świadomości siebie samej. Pojawia się tu więc idea rozłąki, separacji od rodziny i narodu. Proces
indywidualizacji.
— Ale Odyseusz wraca przecież do swego domu. — Peterson zerknął przez okno luku na gwiazdy,
nieskończone pole gwiazd płonących niewzruszenie w pustym wszechświecie. — Na koniec wraca
do domu.
— Jak muszą to zrobić wszystkie istoty. Czas rozłąki wreszcie dobiega końca, stanowił jedynie
krótki okres wędrówki duszy. Ma swój początek, potem koniec. Wędrowiec powraca do swej ziemi i
przedstawicieli swej rasy…
Wtem otworzyły się drzwi. Wub przerwał i odwrócił wielką głowę.
Do pomieszczenia wszedł kapitan Franco, za nim widać było twarze pozostałych. Zawahali się w
Strona 13
drzwiach.
— Nic ci się nie stało? — zapytał French.
— Chodzi ci o mnie? — zdziwił się Peterson. — Dlaczego miałoby mi się coś stać?
Franco opuścił lufę broni.
— Chodź tutaj — rozkazał Petersonowi. — Wstawaj i podejdź tu.
Zapadła cisza.
— Idź — powiedział wub. — To nie ma znaczenia.
Peterson wstał.
— Po co?
— To jest rozkaz.
Peterson podszedł do drzwi. French złapał go za ramię.
— Co się dzieje? — Peterson wyszarpnął się z uścisku. — Co się z wami dzieje?
Kapitan Franco podszedł do wuba, wciśniętego w kąt.
— Doprawdy interesujące. — Wub uniósł wzrok i spojrzał na niego. — Jesteś zupełnie opętany
obsesją zjedzenia mnie. Zastanawiam się właśnie dlaczego.
— Wstawaj — warknął Franco.
— Jak sobie życzysz. — Wub podniósł się, chrząknął. — Proszę o cierpliwość, nie jest to dla
mnie łatwe. — Stanął, ciężko dysząc. Jęzor głupawo zwisał mu z pyska.
— Niech pan go od razu zastrzeli — powiedział French.
— Na miłość boską! — wykrzyknął Peterson.
Jones odwrócił się szybko w jego stronę, jego oczy poszarzały ze strachu.
— Nie widzieliście go… jak posąg, stał tam z otwartymi ustami. Gdybyśmy go nie znaleźli, wciąż
by tak stał.
— Kto? Kapitan? — Peterson rozejrzał się dookoła. — Ale z nim przecież wszystko w porządku.
Spojrzeli na wuba, który stał pośrodku pomieszczenia, jego szeroka pierś unosiła się i opadała.
— No dalej — powiedział Franco. — Z drogi.
Ludzie odciągnęli go w kierunku drzwi.
— Trochę się pan boi, prawda? — odezwał się wub. — Czy coś panu zrobiłem? Jestem
zdecydowanie przeciwny idei krzywdzenia drugiego. Z mojej strony była to tylko próba samoobrony.
Czy oczekiwał pan, że z radością pobiegnę na spotkanie swej śmierci? Jestem istotą świadomą,
podobnie jak pan. Ciekawy byłem pańskiego statku, chciałem się dowiedzieć, jak funkcjonuje.
Zaproponowałem więc tubylcowi…
Lufa broni uniosła się do góry.
— No widzisz — powiedział Franco. — Tak właśnie myślałem.
Wub osunął się na podłogę, ciężko dysząc. Wyciągnął tylną łapę, owinął wokół niej swój ogonek.
— Jest bardzo ciepło — mówił dalej. — Jak rozumiem, znajdujemy się blisko silników. Energia
atomowa. Udało wam się zrobić z nią mnóstwo cudownych rzeczy… to znaczy w technologicznym
sensie. Najwyraźniej w waszej hierarchii nauk nie ma zbyt wiele miejsca dla umiejętności
rozwiązywania problemów moralnych, etycznych…
Franco odwrócił się do skupionych za nim mężczyzn, popatrzył na nich szeroko rozwartymi
oczyma, ale nic nie powiedział.
— Ja to zrobię. Wy możecie patrzeć.
French skinął głową.
— Niech pan spróbuje trafić w mózg. I tak nie nadaje się do jedzenia. Nie w pierś. Jeżeli kula
strzaska klatkę piersiową, wszędzie pełno będzie odłamków kości.
Strona 14
— Słuchajcie — przerwał mu Peterson, oblizując wargi. — Czy on wam coś zrobił? Jakie
krzywdy komu wyrządził? Pytam was. W każdym razie i tak należy do mnie. Nie macie prawa go
zastrzelić. Nie zapłaciliście za niego.
Franco uniósł lufę broni.
— Wychodzę — oświadczył Jones. Był blady, wyglądał jakby mu się zbierało na mdłości. — Nie
mam ochoty na to patrzeć.
— Ja również — dodał French.
Pozostali zaczęli się rozchodzić, mrucząc coś niewyraźnie. Peterson zmarudził przy drzwiach.
— Opowiadał mi o mitologii — oznajmił. — Na pewno nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić. —
Wyszedł również.
Franco ruszył w stronę wuba. Ten powoli uniósł na niego spojrzenie. Potem przełknął ślinę.
— Robisz bardzo głupią rzecz — rzekł. — Jest mi za ciebie wstyd. Istnieje przypowieść, którą
opowiadał wasz Zbawiciel… — urwał, wpatrując się w wylot lufy. — Czy potrafisz zrobić to,
patrząc mi w oczy? — zapytał. Będziesz potrafił?
Kapitan spuścił wzrok.
— Mogę ci patrzeć w oczy — powiedział. — Na Ziemi mam farmę, a na niej wieprze, brudne
wielkie wieprze. Potrafię to zrobić.
Patrząc w dół na wuba, prosto w jego błyszczące, wilgotne oczy, nacisnął spust.
Smak był znakomity.
Siedzieli w ponurym milczeniu wokół stołu, niektórzy prawie nie spróbowali. Jedynym, który
najwyraźniej czerpał rozkosz z posiłku, był kapitan Franco.
— Ktoś ma ochotę na jeszcze? — zapytał, patrząc po swojej załodze. — Dokładkę? Może jeszcze
trochę wina?
— Ja nie chcę — powiedział French. — Wrócę chyba do sterówki.
— Ja również dziękuję — Jones wstał, odsuwając krzesło. — Zobaczymy się później.
Kapitan obserwował, jak po kolei wychodzą. Pozostali również nie mieli ochoty na dokładkę.
— Jak sądzisz, o co im chodzi? — zapytał kapitan. Odwrócił się do Petersona, który siedział ze
wzrokiem wbitym w talerz z ziemniakami, zielonym groszkiem i grubym połciem delikatnego
ciepłego mięsa.
Otworzył usta. Ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Kapitan położył dłoń na jego ramieniu.
— Teraz i tak jest to tylko porcja organicznej substancji — powiedział. — Esencja życia odeszła.
— Ukroił sobie kawałek, wytarł sos z talerza odrobiną chleba. — Ja, na przykład, uwielbiam jeść.
Jest to jedna z największych przyjemności, na jakie może liczyć istota żywa. Jedzenie, wypoczynek,
rozmyślania, rozprawianie o najrozmaitszych kwestiach.
Peterson pokiwał głową. Kolejnych dwu ludzi wstało od stołu i wyszło. Kapitan upił łyk wody,
westchnął.
— Cóż — powiedział na koniec. — Muszę przyznać, ze był to znakomity posiłek. Wszystkie
doniesienia okazały się jak najbardziej prawdziwe… smak wuba. Bardzo dobry. Ale w przeszłości
nigdy nie miałem okazji się nim cieszyć. — Otarł usta serwetką i rozparł się wygodnie na krześle.
Peterson dalej patrzył z przygnębieniem w talerz. Kapitan obserwował go z napięciem. Potem
pochylił się trochę w jego stronę.
— Dobrze już, dobrze — powiedział. — Rozchmurz się! Porozmawiajmy o ciekawszych rzeczach.
Strona 15
— Uśmiechnął się. — Jak już mówiłem wcześniej, zanim mi tak niefortunnie przerwano, rola, jaką
Odyseusz odgrywa w mitologii…
Peterson drgnął, zagapił się na tamtego.
— Wróćmy więc do tej kwestii — powiedział kapitan. — Wedle tego, jak rozumiem postać
Odyseusza…
Przełożył Jan Karłowski
Strona 16
Roog
Strona 17
ROOG
— Roog! — słychać było w głosie psa. Wsparł łapy na szczycie ogrodzenia i rozejrzał się
dookoła.
Roog zbliżał się do podwórza.
Był wczesny ranek, słońce jeszcze nie zdążyło wzbić się ponad horyzont. Powietrze przenikał
chłód, niebo było szare, ściany domu omszałe od wilgoci. Pies rozwarł odrobinę pysk, pazury
wielkich czarnych łap wpił w drewno płotu.
Roog stał przy otwartej bramie, patrzył w głąb podwórza. To był mały roog, szczupły i biały, stał
na trzęsących się nogach. Mrugnął w stronę psa, a ten obnażył zęby.
— Roog — warknął znowu.
Dźwięk odbił się echem w cichym półmroku. Nic się nie poruszyło, nic nie drgnęło. Pies opuścił
przednie łapy na ziemię i poszedł przez podwórze ku schodom wiodącym na ganek. Usiadł na
pierwszym stopniu i obserwował rooga. Roog spojrzał na niego. Potem wyciągnął szyję w kierunku
okna domu, dokładnie ponad nim. Węszył.
Pies skoczył przez podwórze. Uderzył w płot, aż brama zadrżała i jęknęła. Roog odchodził już
szybko ścieżką, śpiesząc się, drobił nóżkami. Pies legł ciężko, opierając się o deski bramy, i ciężko
dyszał, wywiesiwszy czerwony jęzor. Obserwował, jak roog znika za bramą.
Pies leżał w całkowitym milczeniu, jego oczy były czarne i błyszczące. Powoli zaczynał się dzień.
Niebo pojaśniało, zewsząd docierały i pobrzmiewały w porannym powietrzu odgłosy budzących się
ludzi. Za zasłonami rozbłyskiwały światła. Jedno z okien otworzyło się na poranny chłód.
Pies się nie poruszył. Obserwował ścieżkę.
W kuchni pani Cardossi zaparzyła kawę w dzbanku. Nad strumieniem wrzącej wody uniósł się
obłok pary, oślepiając ją. Postawiła dzbanek na skraju kuchenki i weszła do spiżarni. Kiedy wróciła,
Alf stał już w drzwiach kuchni. Włożył okulary na nos.
— Przyniosłaś już gazetę? — zapytał.
— Jeszcze leży na zewnątrz.
Alf Cardossi przeszedł przez kuchnię. Otworzył tylne drzwi i wyszedł na ganek. Objął wzrokiem
szary, wilgotny poranek. Pod płotem leżał Borys z wywalonym ozorem, czarny i kosmaty.
— Schowaj jęzor — powiedział Alf.
Pies spojrzał na niego przelotnie. Jego ogon uderzył o ziemię.
— Jęzor — powtórzył Alf. — Schowaj go.
Pies i człowiek patrzyli na siebie przez chwilę. Pies ziewnął. Jego oczy lśniły rozgorączkowane.
— Roog! — oznajmił cicho.
— Co? — Alf rozejrzał się dookoła. — Ktoś idzie? Gazeciarz przyszedł?
Pies patrzył na niego z rozdziawionym pyskiem.
— Ostatnio za bardzo się denerwujesz — powiedział Alf. — Lepiej daj temu pokój. Ty i ja
jesteśmy już zbyt starzy, by się tak podniecać.
Wrócił do domu.
Słońce wzeszło. Ulica rozbłysła światłem i żywymi kolorami. Chodnikiem szedł listonosz, niosąc
listy i czasopisma. Kilkoro dzieci towarzyszyło mu, śmiejąc się i paplając jedno przez drugie.
Koło jedenastej pani Cardossi zamiotła frontowy ganek. Wciągnęła głęboko powietrze, na chwilę
Strona 18
zatrzymała je w płucach.
— Powietrze dobrze dzisiaj pachnie — oznajmiła. — Zapowiada się ciepły dzień.
W gorącym słońcu południa czarny pies leżał wyciągnięty Jak długi przed gankiem. Jego klatka
piersiowa unosiła się i opadała. Ptaki trzepotały w gałęziach wiśniowego drzewa, ćwierkając i
skrzecząc na siebie. Co jakiś czas Borys unosił głowę i spoglądał na nie. Wreszcie wstał i potruchtał
pod drzewo.
Stał tam, a wtedy zobaczył dwóch roogów siedzących na płocie i obserwujących go.
— Jest wielki — powiedział pierwszy roog. — Większość stróżów nie jest tak ogromna.
Drugi przytaknął, jego głowa zachybotała na szyi. Borys obserwował ich, nie wykonując
najmniejszego ruchu, z ciałem sztywnym i napiętym. Teraz żaden z roogów nic nie mówił, patrzyli
tylko na wielkiego psa z kosmatą kryzą bieli wokół karku.
— Co z urną ofiarną? — zapytał pierwszy. — Jest prawie pełna, prawda?
— Tak. — Drugi pokiwał głową. — Prawie gotowa.
— Ty, tam! — powiedział pierwszy roog, podnosząc głos. — Słyszysz mnie? Tym razem
postanowiliśmy przyjąć ofiarę. A więc pamiętaj, aby wpuścić nas do środka. Tym razem żadnych
szaleństw.
— Nie zapomnij — dodał drugi roog. — To już niedługo. Borys się nie odezwał.
Zeskoczyli z płotu i zatrzymali się na dróżce. Jeden z nich wyciągnął mapę i wpatrzyli się w nią.
— Ten teren rzeczywiście nie jest zbyt dobry, jak na pierwszą próbę — oznajmił pierwszy roog.
— Zbyt wielu stróży… A jeśli chodzi o obszar północny…
— Oni tak postanowili — powiedział drugi roog. — W grę wchodzi tak wiele czynników…
— Oczywiście.
Zerknęli obaj na Borysa i odsunęli się trochę od płotu. Reszty ich rozmowy nie mógł już dosłyszeć.
Wkrótce schowali mapę i odeszli ścieżką.
Borys podszedł do płotu i obwąchał deski. Wyczuł zgniłą woń roogów i włosy zjeżyły mu się na
karku.
Tego wieczoru, kiedy Alf Cardossi wrócił do domu, pies stał przy bramie i patrzył na chodnik. Alf
otworzył bramę i wszedł na podwórze.
— Jak się masz? — zapytał, poklepując psa po karku. — Przestałeś już się przejmować? Ostatnio
coś za bardzo się denerwujesz. Kiedyś nie zachowywałeś się w taki sposób.
Borys zaskomlał, wpatrując się intensywnie w twarz mężczyzny.
— Jesteś dobrym psem, Borys — powiedział Alf. — Jesteś też całkiem duży, jak na psa. Nie
pamiętasz pewnie, jak byłeś, ile to już lat temu, tylko malutkim szczeniaczkiem…
Borys otarł się o nogę mężczyzny.
— Dobry pies — wymruczał Alf. — Naprawdę, chciałbym wiedzieć, co się dzieje w twojej
głowie.
Wszedł do domu. Pani Cardossi nakrywała już stół do kolacji. Alf poszedł do salonu, zdejmując
po drodze płaszcz i kapelusz. Postawił pojemnik na drugie śniadanie na kredensie i wrócił do kuchni.
— O co chodzi? — zapytała pani Cardossi.
— Ten pies mógłby wreszcie przestać robić tyle hałasu, ciągle tylko szczeka. Sąsiedzi znowu
poskarżą się na policji.
— Mam nadzieję, że nie będziesz musiał oddać go swemu bratu — powiedziała pani Cardossi,
zakładając ręce na piersiach. — Ale to prawda, że czasami dostaje szału, zwłaszcza w piątkowe
poranki, kiedy przychodzą śmieciarze.
— Może się uspokoi — powiedział Alf. Zapalił fajkę i z namaszczeniem pyknął kilka razy. —
Strona 19
Kiedyś nie zachowywał się w taki sposób. Może znowu wszystko wróci do normy.
— Zobaczymy — powiedziała pani Cardossi.
Słońce wzeszło, chłodne i złowieszcze. Mgła zalegała jeszcze wśród gałęzi drzew i niżej, przy
ziemi.
Był piątkowy ranek.
Czarny pies leżał przed gankiem, nasłuchując, patrzył szeroko rozwartymi oczyma. Jego futro
sztywne było od kryształków szronu, oddech z nozdrzy unosił się kłębami pary w mroźnym
powietrzu. Nagle odwrócił łeb i poderwał się na równe nogi.
Z oddali, z bardzo daleka, do jego uszu doleciał słaby odgłos, jakby odległy łomot.
— Roog! — skrzeknął Borys, rozglądając się dookoła. Pognał do bramy i stanął na tylny łapach,
przednie opierając na szczycie płotu.
W oddali powtórzył się ten sam odgłos, tym razem głośniejszy i nie tak odległy jak przedtem. To
był dźwięk przypominający szczękanie i zgrzyt, jakby coś się toczyło, jakby otwierano właśnie jakieś
ogromne odrzwia.
— Roog! — zaskowytał pies. Patrzył z niepokojem na ciemne okna nad głową. Nie poruszało się
za nimi nic, nic.
A ulicą zbliżały się roogi. Jechały w jego stronę ciężarówką, która podskakiwała na nierównym
bruku, łomotała i warczała.
— Roog! — zawył Borys i skoczył, jego oczy płonęły. Potem się uspokoił. Przywarł do ziemi i
czekał, nasłuchując.
Tymczasem przed frontowym wejściem roogi zatrzymały swoją ciężarówkę. Słyszał, jak otwierają
drzwi, wychodzą na chodnik. Borys zatoczył kilka małych kółek, zaskomlał i po raz ostatni spojrzał
w stronę domu.
Wewnątrz, w ciepłej i ciemnej sypialni, pan Cardossi usiadł na łóżku i spojrzał na zegarek.
— To ten przeklęty pies — wymamrotał. — Przeklęty pies. — Potem ponownie wtulił głowę w
poduszkę i zamknął oczy.
Roogi szły już ścieżką. Pierwszy naparł na bramę. Gdy się otworzyła, weszły na podwórze. Pies
cofnął się przed nimi.
— Roog! Roog! — wył. Poczuł w nozdrzach nieznośną, gorzką woń roogów i zawrócił.
— Urna ofiarna — powiedział pierwszy. — Jest pełna, jak sądzę. — Uśmiechnął się do
zesztywniałego, rozzłoszczonego psa. — Jak to miło z waszej strony — dodał.
Roogi podeszły do metalowego pojemnika, jeden z nich odrzucił wieko.
— Roog! Roog! — zawodził Borys, wciśnięty w podnóże stopni wiodących na ganek. Jego ciało
drżało z przerażenia. Roogi podniosły wielki metalowy pojemnik, przewróciły go na bok. Zawartość
wysypała się na ziemię, one zaś zaczęły grzebać w wydętych workach, składając razem papier,
oddzielając łupiny od pomarańczy i od jej cząstek, kawałki tostów i skorupki jajek.
Jeden z roogów wsadził skorupkę do ust. Chrupiąc, zgryzł ją zębami.
— Roog! — wył rozpaczliwie Borys, niemalże wyłącznie do siebie.
Roogi kończyły już przyjmowanie ofiary. Zatrzymały się na chwilę i spojrzały na Borysa.
Potem powoli, w milczeniu spojrzały w górę, po ścianie domu, powiodły wzrokiem wzdłuż
sztukaterii, spojrzały w okno, szczelnie zaciągnięte brązową zasłoną.
— Roog! — zawodził Borys, powoli zbliżając się do nich, tańcząc nogami z wściekłości i
przerażenia.
Niechętnie roogi odwróciły się i odeszły od okna. Przeszły przez bramę, zamykając ją za sobą.
— Spójrz na niego — powiedział z pogardą ostatni z nich, zarzucając swój róg koca na ramię.
Strona 20
Borys wciskał się w płot, z rozdziawioną paszczą, dziko kłapiąc szczękami. Największy z roogów
zaczął wściekle wymachiwać ramionami i Borys wycofał się. Położył się przy schodach wiodących
na ganek, z pyskiem wciąż otwartym, a z głębi jego gardła wydobył się nieszczęśliwy, straszliwy jęk,
skowyt rozpaczy i nieszczęścia.
— Chodź — powiedział drugi roog do pierwszego, który marudził przy płocie.
Poszli uliczką.
— Cóż, z wyjątkiem tych trzech miejsc, gdzie są stróże, teren jest już dobrze wyczyszczony —
powiedział większy roog. — Będę zadowolony, gdy skończymy z tym stróżem. Przysparza nam
mnóstwo kłopotów.
— Nie bądź taki niecierpliwy. — Jeden z roogów uśmiechnął się. — Ciężarówka jest i tak już
pełna. Zostawmy coś na następny tydzień.
Wszyscy się zaśmiali.
Odeszli uliczką, niosąc ofiarę w brudnych, obwisłych kocach.
Przełożył Jan Karłowski