Christina Lauren - Piękny Drań

Szczegóły
Tytuł Christina Lauren - Piękny Drań
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Christina Lauren - Piękny Drań PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Christina Lauren - Piękny Drań PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Christina Lauren - Piękny Drań - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 2/604 Strona 3 3/604 Dla SM za nieświadome zbliżenie nas do siebie, dla fanów, dzięki którym książka powstała i dla naszych mężów za to, że znieśli to wszystko. ===aF86WTgMPQ1vCjkNOA9rU2JTYFg8XWt bOQprWGFQaVw= ROZDZIAŁ pierwszy Mój ojciec zawsze uważał, że najlepiej nauczyć się wymarzonego zawodu, obser- wując profesjonalistę przy pracy. — Jeśli chcesz dotrzeć na szczyt, musisz za- cząć od samego dołu — mówił mi. — Zostań osobą niezastąpioną dla prezesa. Jego prawą ręką. Naucz się reguł panujących w ich Strona 4 4/604 świecie, a jak tylko zrobisz dyplom, będą się o ciebie bili. Stałam się niezastąpiona. I bez wątpienia zostałam prawą ręką. Tylko akurat tak się złożyło, że byłam ręką, którą najczęściej aż świerzbiło, żeby strzelić siarczysty policzek tej przeklętej twarzy. Twarzy mojego szefa, Bennetta Ryana. Pięknego drania. Na samo jego wspomnienie skręcało mnie w żołądku: facet był wysoki, zabójczo przystojny i do szpiku kości zły. Był na- jbardziej zadufanym i nadętym dupkiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Od innych kobiet z biura słyszałam o jego podbojach i zastanawiałam się, czy nie było w nim nic oprócz ładnej buźki. Jednak mój ojciec mawiał również: Strona 5 5/604 — Szybko się przekonasz, że uroda to tylko powierzchowność, a szpetota sięga do szpiku kości. W ciągu ostatnich paru lat poznałam kilku niemiłych facetów, spotkałam się z kilkoma w liceum i na studiach. Jednak ten bił wszys- tkich na głowę. — O, dzień dobry, panno Mills! — pan Ryan stał w drzwiach mojego biura, przez które przechodziło się do jego gabinetu. Jego głos ociekał miodem, lecz słodycz w tym głosie zostawiała gorzki posmak. Po tym, jak tego ranka wylałam wodę na tele- fon, wyrzuciłam kolczyki do śmieci, za- liczyłam stłuczkę w bagażnik na szosie międzystanowej i musiałam czekać na gliny, by dowiedzieć się tego, co już wiedzieliśmy — że to wina tego drugiego kierowcy — Strona 6 6/604 naprawdę nie miałam ochoty wysłuchiwać marudzenia szefa. Na moje nieszczęście on zawsze marudził. Zachowałam się jak zwykle. — Dzień dobry, panie Ryan. — Miałam nadzieję, że powita mnie swoim zwykłym krótkim skinieniem głowy. Jednak kiedy starałam się prześlizgnąć obok niego, wymruczał: — Czyżby? Dzień dobry, panno Mills? A która to godzina wybiła właśnie na pani zegarku? Przystanęłam i zmierzyłam się z jego zimnym spojrzeniem. Był o dobrych dwadzieścia centymetrów wyższy ode mnie i przy żadnym innym szefie nigdy nie czułam się tak mała. Strona 7 7/604 Od sześciu lat pracowałam w Ryan Media Group, lecz dziewięć miesięcy wcześniej, odkąd wrócił do rodzinnego biznesu, za- częłam nosić obcasy, które przedtem uważałam za dobre dla cyrkowców, po to, by móc mniej więcej znaleźć się na wysokości jego wzroku. Mimo to nadal musiałam zadzi- erać głowę, by na niego spojrzeć, a on w widoczny sposób napawał się tym, aż w brązowych oczach migały mu błyski. — Mam za sobą bardzo trudny poranek. To się nie powtórzy — odparłam, z ulgą stwierdzając, że głos mi nie drży. Dotąd ani razu się nie spóźniłam, ale oczywiście można było przewidzieć, że szef skorzysta z pier- wszej okazji, by rozdmuchać sprawę. Udało mi się przemknąć obok niego; schow- ałam torebkę i płaszcz do szafy i włączyłam komputer. Starałam się zachowywać tak, Strona 8 8/604 jakby Ryan nie stał w drzwiach i nie śledził każdego mojego ruchu. — Bardzo trudny poranek to trafne określe- nie tego, z czym musiałem sobie radzić pod pani nieobecność. Osobiście rozmawiałem z Alexem Schafferem, by go ułagodzić, skoro nie dostał podpisanych umów o uzgodnionej godzinie, czyli o dziewiątej rano czasu Wschodniego Wybrzeża. Musiałem sam za- dzwonić do Madeline Beaumont i powiadomić ją, że jak najbardziej kontynuujemy projekt zgodnie z pisemnymi ustaleniami. Innymi słowy, dzisiaj rano pra- cowałem za siebie i za panią. Chyba nawet w trudne poranki jest pani w stanie dotrzeć do pracy na ósmą? Niektórzy z nas wstają i za- czynają pracę przed drugim śniadaniem. Spojrzałam na niego. Wyraźnie mnie pro- wokował, stał, piorunując mnie Strona 9 9/604 wzrokiem, z ramionami założonymi na szer- okiej piersi — a wszystko dlatego, że spóźn- iłam się godzinę. Zamrugałam, odwróciłam wzrok, by przypadkiem nie zerknąć na rami- ona rysujące się pod ciemnym, szytym na mi- arę garniturem. W pierwszym miesiącu naszej pracy popełniłam ten błąd i w czasie jakiejś konferencji weszłam do siłowni hote- lowej; zastałam go spoconego i bez koszulki, obok bieżni. Miał twarz, za jaką każdy model dałby się zabić, oraz najbardziej niewiary- godne włosy, jakie widziałam u mężczyzny. Włosy jak świeżo po seksie. Tak przynajm- niej określały je dziewczyny z dołu, poza tym według nich u niego to określenie jak na- jbardziej oddawało rzeczywistość. Obraz szefa wycierającego koszulką klatę na zawsze utkwił mi w pamięci. Strona 10 10/604 Oczywiście musiał to zrujnować, otwierając usta: „Miło widzieć, że w końcu zaczęła pani dbać o kondycję, panno Mills". Dupek. — Przepraszam, panie Ryan — powiedziałam z leciutką nutą sarkazmu. — Rozumiem, że złożyłam na pana wielki ciężar, musiał pan poradzić sobie z obsługą faksu i odebrać telefon. Jak mówiłam, to się już nie powtórzy. — Ma pani rację, nie powtórzy się — odparł z niezmiennie pewnym siebie uśmieszkiem. Gdyby tylko trzymał język za zębami, byłby doskonały. W sumie wystarczyłby kawałek taśmy klejącej. Miałam ją w biurku; czasami ją wyjmowałam i bawiłam się nią, wyobraża- jąc sobie, jak to pewnego dnia użyję jej we właściwym celu. Strona 11 11/604 — A żeby nie zapomniała pani zbyt szybko o tym wydarzeniu, poproszę o pełne analizy projektów Schaffera, Coltona i Beau- mont do siedemnastej. Potem może pani nadrobić straconą godzinę, przedstawiając mi na próbę prezentację konta Papadakisa w sali konferencyjnej o osiemnastej. Jeśli ma pani zajmować się tym klientem, musi mi pani udowodnić, że wie, co robi. Wytrzeszczyłam oczy, a on odwrócił się i z trzaskiem zamknął drzwi swojego gabinetu. Doskonale wiedział, że z tym projektem byłam na bieżąco, gdyż był to również przed- miot mojej pracy magisterskiej do MBA. Po podpisaniu umów miałam mieć jeszcze kilka miesięcy na skończenie slajdów… a umowy nie były nawet w pełni spisane. Teraz zaś, na dokładkę do całej reszty, gość żądał, żebym przygotowała mu próbną prezentację dla zarządu za… Strona 12 12/604 zerknęłam na zegarek. Super, siedem i pół godziny, jeśli odpuszczę sobie lunch. Ot- worzyłam segregator z dokumentami Papadakisa i zabrałam się do pracy. Kiedy inni pracownicy zaczęli wychodzić na przerwę obiadową, ja siedziałam twardo przy biurku z kawą i mieszanką studencką kupi- oną w automacie. Normalnie przyniosłabym sobie coś z wczorajszej kolacji lub dołączyła do innych stażystów i wyszła na obiad, lecz dzisiaj czas mi nie sprzyjał. Na dźwięk otwi- eranych drzwi uniosłam wzrok i uśmiech- nęłam się do wchodzącej Sary Dillon. Sara była moją koleżanką ze stażu MBA w Ryan Media Group, tyle że pracowała w księgowości. — Gotowa na obiad? — zapytała. — Muszę sobie odpuścić. Dzisiaj mam naprawdę piekielny dzień. — Spojrzałam Strona 13 13/604 na nią przepraszająco, a jej uśmiech zamienił się w grymas. — Piekielny dzień czy piekielny szef? — Przysiadła na brzegu mojego biurka. — Słyszałam, że rano dał ci popalić. Rzuciłam jej znaczące spojrzenie. Sara nie pracowała z Bennettem Ryanem, ale wiedzi- ała o nim wszystko. Jako najmłodszy syn El- liotta Ryana, założyciela firmy, słynął z pory- wczości i stał się żywą legendą w budynku biura. — Nawet gdybym się sklonowała, nie dam rady skończyć tego na czas. — A może masz jakieś specjalne życzenia? — Jej oczy powędrowały w stronę drzwi gabin- etu. — Płatny zabójca? Woda święcona? Roześmiałam się. Strona 14 14/604 — Dam sobie radę. Sara uśmiechnęła się i wyszła z biura. Dop- iłam kawę i pochyliłam się — właśnie za- uważyłam, że poszło mi oczko w pończosze. — A w dodatku — zaczęłam, słysząc wraca- jącą Sarę — jeszcze poszło mi oczko. W sumie, jeśli znajdziesz po drodze czekoladę, przynieś mi parę kilogramów, po- cieszę się nią po robocie. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że to nie Sara stoi przede mną. Zaczerwieniłam się i ob- ciągnęłam spódniczkę. — Przepraszam, proszę pana, ja… — Panno Mills, skoro pani i inne dziewczyny z biura macie tyle czasu, by zajmować się bielizną, oprócz przygotowania prezentacji dla Papadakisa przejdzie się pani do biura Strona 15 15/604 Willisa i przyniesie analizę i segmentację rynku dla Beaumont. — Poprawił krawat, przyglądając się swojemu odbiciu w oknie. — Poradzi pani sobie? Czy on mnie właśnie nazwał dziewczyną z biura? Oczywiście w ramach stażu często wykonywałam podstawowe obowiązki asys- tentki, lecz gość doskonale zdawał sobie sprawę, że przed uzyskaniem stypendi- um JT Millera na uniwersytecie Northwest- ern pracowałam tu kilka lat. Za cztery miesiące miałam zrobić dyplom z ekonomii. „Jak tylko zrobię dyplom, uciekam od ciebie jak najdalej" — pomyślałam. Spojrzałam w jego oczy sypiące iskrami. — Oczywiście zapytam Sam, czy może… Strona 16 16/604 — To nie była propozycja — przerwał mi w pół słowa. — Proszę, żeby pani je odebrała — przez chwilę wpatrywał się we mnie z zaciśn- iętymi szczękami, po czym obrócił się na pięcie i gwałtownie wrócił do gabinetu, z trzaskiem zamykając drzwi za sobą. „Jaki on ma problem, do cholery?". Czy trza- skanie drzwiami w stylu zbuntowanego nastolatka jest naprawdę konieczne? Złapałam sweter wiszący na oparciu krzesła i poszłam do biura naszego oddziału mieszczącego się kilka budynków dalej. Po powrocie zapukałam do jego drzwi, ale nikt nie odpowiadał. Nacisnęłam klamkę — zamknięte. Zapewne wyszedł na szybki popołudniowy numerek z jakąś księżniczką funduszy, podczas gdy ja biegałam po Chica- go jak wariatka. Przecisnęłam tekturową teczkę przez otwór na listy, z nadzieją, że papiery wypadną, Strona 17 17/604 rozsypią się po podłodze i drań będzie musiał sam je uporządkować. Dobrze mu tak. Nawet podobał mi się obraz klęczącego Ry- ana zbierającego rozrzucone papiery. Chociaż z drugiej strony, jak go znam, za- wołałby mnie do swojej sterylnej jaskini i kazał posprzątać, a sam by się przyglądał. Cztery godziny później miałam już gotowe aktualizacje statusu projektów, slajdy w większości uporządkowane, a na myśl o dzis- iejszym dniu ogarniał mnie niemal histeryczny śmiech. Planowałam również kr- wawe i szczególnie okrutne morderstwo smarkacza obsługującego ksero w The Copy Stop. Prosiłam przecież o najzwyklejszą rzecz: skopiowanie kilku papierów i zbindowanie paru dokumentów. Powinno to zająć kilka minut, powinnam wejść, załatwić sprawę i wyjść. Ale nie. Spędziłam tam dwie godziny. Strona 18 18/604 Ruszyłam sprintem ciemnym korytarzem opustoszałego budynku, tuląc do siebie pozbierane na oślep materiały do prezentacji. Rzuciłam okiem na zegarek. Osiemnasta dwadzieścia. Pan Ryan da mi po- palić. Jak się przekonałam rano, nie znosił spóźnień. „Spóźnienie" nie figurowało w „Słowniku dupka Bennetta Ryana", tak jak nie znalazły się w nim słowa w rodzaju „serce", „życzliwość", „współczucie", „przerwa obiadowa" ani „dziękuję". Biegłam więc pustymi korytarzami w moich niebotycznych włoskich szpilkach, spiesząc na spotkanie z katem. „Spokojnie, Chloe. On wyczuwa strach". Zbliżając się do sali konferencyjnej, próbowałam uspokoić oddech i zwolniłam Strona 19 19/604 tempo. Spod zamkniętych drzwi sączyło się przyćmione światło. Z pewnością już tam na mnie czekał. Starannie przygładziłam włosy, poprawiłam ubranie i uporządkowałam plik papierów. Odetch- nęłam głęboko i zapukałam do drzwi. — Proszę wejść. Weszłam do ciepło oświetlonego pom- ieszczenia. Sala konferencyjna była Strona 20 20/604 olbrzymia; jedną ścianę zajmowały okna, z których rozciągał się cudowny widok na pan- oramę Chicago z wysokości osiemnastego piętra. Niebo za oknem pociemniało, a dra- pacze chmur rozświetlały horyzont punk- cikami jasnych okien. Środek sali zajmował wielki, ciężki stół konferencyjny, a u jego szczytu, twarzą do mnie, siedział pan Ryan. Siedział tak z marynarką przewieszoną przez oparcie krzesła, z luźno związanym krawa- tem, z rękawami śnieżnobiałej koszuli pod- winiętymi do łokci i podbródkiem opartym na palcach splecionych dłoni. Świdrował mnie wzrokiem, ale nie odezwał się ani słowem. — Przepraszam pana — zaczęłam głosem zdyszanym po biegu. — Kopiowanie zajęło… — urwałam. Wymówki nie poprawią mojego położenia. Poza tym nie będę