Barczyński Adam - Sztafeta

Szczegóły
Tytuł Barczyński Adam - Sztafeta
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Barczyński Adam - Sztafeta PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Barczyński Adam - Sztafeta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Barczyński Adam - Sztafeta - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Adam 'Frey' Barczyński Sztafeta Pociąg z głośnym stukotem wtoczył się na stację. Bagażowi zaczęli się krzątać przy wyładowywaniu kufrów z wagonu bagażowego. Sir Alexander Persley wysiadł ze swojego przedziału i rozejrzał się po peronie - stęsknił się już za starym, dobrym Londynem, jego wąskimi uliczkami wypełnionymi biedakami i wspaniałych budowli w pobliżu Tamizy. Zawołał na chłopca pchającego wózek z jego bagażami i ruszył w kierunku postoju powozów. Rzucił chłopcu monetę i krzyknął do woźnicy: - Do klubu "Postęp". W czasie jazdy przyglądał się z coraz większym zakłopotaniem przechadzającym się po chodnikach damom w przedziwnych kapeluszach - chyba zbyt długo był odcięty od cywilizowanego świata. Dorożka wyjechała na nabrzeże Tamizy. Aż łza zakręciła się w oku sir Alexandra na widok Parlamentu górującego nad spokojnymi wodami rzeki. Tak, zdecydowanie za długo już tu nie był. Po kilku minutach jazdy zatrzymali się przed drzwiami klubu. Był to ogromny, bogato zdobiony budynek, wyraźnie wyróżniający się wśród okolicznej zabudowy - wąskich, jednopiętrowych domów z identycznymi schodkami, drzwiami, oknami. Nic zresztą dziwnego, że "Postęp" był tak monumentalną konstrukcją - w końcu było to ulubione miejsce spotkań potentatów kolejowych z całej niemalże Anglii, Szkocji, Irlandii, nierzadko bywali tutaj nawet właściciele linii kolejowych z Afryki, Indii i Stanów Zjednoczonych. Gdy wchodził po schodach zaczął kropić drobniutki deszcz rozpoczynając typowe, piękne londyńskie popołudnie. Otworzył drzwi i wszedł do zupełnie cichego, przesiąkniętego zapachem herbaty i cygar wnętrza. - Mój Boże! - wykrzyknął Stampleton aż z oburzeniem zaczęli się oglądać się ludzie siedzący w pokojach obok. - Sir Alexander Persley! - dodał już o pół tonu niżej. - To naprawdę pan? - Tak, Stampleton - położył mu rękę na ramieniu. - Wróciłem. - Mój Boże, jak się cieszę! Już od pięciu lat nie mieliśmy od pana żadnych wiadomości. - Ja też się cieszę, że znowu tu jestem. Nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo brakowało mi tej atmosfery klubu. Chyba nawet bardziej niż herbaty. - Może wypije pan filiżankę? Pan Patterson będzie rad, że nic się panu nie stało. - Czy jest teraz tutaj? - Nie, wyjechał do Liverpoolu, żeby obejrzeć kolejną inwestycję. - Widocznie minęliśmy się, bo ja właśnie przyjechałem stamtąd. - Są za to panowie Wilkins i Stampler, a wkrótce spodziewamy się przybycia sir Roberta. - Sir Robert Woodward jest w Londynie? - Tak, wrócił przed trzema tygodniami. - Może wejdę tylko, żeby się przywitać. Jadę prosto z dworca. Kiedy ma wrócić pan Patterson? - Dziś wieczorem. - Dobrze, więc spotkam się ze wszystkimi jutro o piątej. - Bardzo dobrze, proszę pana, zajmę się wszystkim. * * * - Nie możesz ciszej mlaskać? Nie słyszę muzyki. - A nie mógłbyś zająć się swoim talerzem? - Chciałbym, ale twoje żarcie zajmuje pół stolika. - Zobaczcie tą! Chodnikiem szła długonoga blondynka ubrana w czerwoną sukienkę odsłaniającą niemal całe uda i większość tego, co znajdowało się powyżej pasa. - Hmm, niezła, ale dałbym jej najwyżej dwójkę. - A ty, Chris? - Zero. - Zero? Ale te nogi! - Jeżeli nogi są jej najmocniejszym punktem, to gratuluję ci dobrego wzroku. - Co chcesz od jej nóg? - Są za grube. - Za grube? - Zobacz, przecież ona ma łydkę grubszą od jego ręki, a to już o wiele za dużo. - Odczep się od mojej ręki! - No, dobra, a ta szczupła brunetka? - No, to już lepiej. Dwa i pół. - Dwa i pół? Z takimi oczami? - Oczu, to ty do tego nie mieszaj. Dziewczyna przeszła obok nich. - E, ja powiedziałbym, że ze trzy. - A co ty możesz widzieć zza tej sterty jedzenia? - Daj mu spokój, przecież widzisz, że się ogranicza - dzisiaj zajął tylko pół stolika. - Odwalcie się ode mnie! Sami jesteście za chudzi i tylko mi zazdrościcie. - Czego? Że zajmujesz dwa stołki? - Kochany, to wszystko są mięśnie! Obaj wybuchnęli śmiechem. Paul złapał ze stolika pojemniki z musztardą i ketchupem i wycelował je w ich twarze. - Macie jeszcze coś do powiedzenia? - Po co te nerwy? Pomyśl, jeżeli nas ochlapiesz, to na pewno nie wystarczy ci na pokrycie tych wszystkich frytek. - Trudno, ale chociaż będę miał satysfakcję. - Paul, postaw je na stoliku, a nic nikomu się nie stanie. - Lepiej zobaczcie tą. Chodnikiem szła niewysoka brunetka z długimi do pasa włosami, co przy jej wzroście nie było wielkim osiągnięciem. Miała łagodne rysy twarzy, zielone oczy i zarzucony na ramię Plecak w tym samym kolorze. - Jak dla mnie co najmniej cztery. - Nie za młoda? - Trudno powiedzieć. - Co myślisz, Paul? - Więc teraz obchodzi was moje zdanie, co? - Nie marudź. - Cztery. - To co, próbujemy? Pokiwali tylko głowami. Martin wstał i wyszedł za ogrodzenie otaczające stoliki z kawiarni, w której siedzieli. Dziewczyna szła dosyć szybko, więc musiał potruchtać, żeby ją dogonić. - Przepraszam! Reszta rozmowy odbywała się zbyt daleko, żeby Paul i Chris mogli ją usłyszeć. Martin jak zwykle dużo się uśmiechał, gestykulował, w końcu, gdy odwzajemniła uśmiech wręczył jej wizytówkę i wrócił do stolika. - I co? - Tym razem testy socjologiczne. - Myślisz, że to kupiła? - Dałem jej wizytówkę na uniwersytet, więc kto wie. - I jakie wrażenie robi z bliska? - W miarę. - Chyba nie powiedziałeś jej, że dostanie za to pieniądze? - Zrzucimy się po piątce. - Nie mogłeś jej powiedzieć, że to dla dobra ludzkości, albo coś w tym rodzaju? - Wtedy, to już na pewno by nie przyszła. - Tak czy inaczej ktoś będzie musiał siedzieć na uniwerku na wypadek gdyby się pojawiła. * * * Pokój był przestronny, stary zabytkowy sekretarzyk, dwa fotele przy kominku, biblioteka wypełniona książkami i solidny stół z ciemnego drewna nadawały jego wnętrzu przytulnego charakteru. Za niewielkimi drzwiami była sypialnia z wygodnym, szerokim łóżkiem i toaletką. - Zgoda. Oto zapłata za trzy miesiące z góry. Właścicielka uważnie przeliczyła monety. Persley wyjrzał przez okno. Na ulicy woźnica wyładowywał właśnie jego skrzynię, a obok niego przejeżdżały inne dorożki, powozy, wóz Wyładowany wielkimi beczkami z piwem, a po chodnikach biegały dzieci i głośnym krzykiem zachęcały do kupowania Evening Star. Woźnica wdrapał się na górę i postawił bagaże. Persley wręczył mu dwa szylingi. - Dziękuję panu. - Proszę poczekać kilka minut. Pojedziemy jeszcze w jedno miejsce. - Dobrze proszę pana. Gdy zamknęły się za nim drzwi sir Alexander rozpiął pasy i otworzył kufer. Ze środka wyjął ludzką czaszkę, położył ją na stole i uważnie obejrzał, czy nie odniosła żadnych uszkodzeń podczas podróży. Obok niej umieścił woreczki z ziołami, a wokół rozmieścił na kształt okręgu przedmioty przypominające suszone śliwki, ale wielkości jabłka. Na koniec wyjął z bagaży niewielki woreczek na rzemyku, zawiesił go na szyi i skwapliwie wsunął pod ubranie. Po chwili namysłu przykrył rzeczy leżące na stole bogato zdobioną chustą. Zabrał kapelusz, laskę i zszedł na dół. Następnie udał się do siedziby firmy Harrington i Spółka, którym powierzył przed wyjazdem znaczną część swojego majątku. Od właściciela dowiedział się, że jego wkład powiększony o dywidendy i kilkuprocentowy zysk z ostatnich lat spoczywa bezpiecznie w banku i jest dostępny w przeciągu dwu tygodni. W drodze powrotnej złożył wiązkę kwiatów na grobie zmarłej przed dziewięcioma lat żony. Wchodząc na górę zauważył, że drzwi do wynajętego przez niego pokoju są uchylone. Przyspieszył kroku i zastał w środku właścicielkę pochyloną nad jego bagażami. - Co to ma znaczyć, pani Harrison? Kobieta upuściła wieko kufra, który zamknął się z trzaskiem. Stała z otwartymi ustami nie będąc w stanie wydusić z siebie słowa. - W moich bagażach nie ma nic, co mogłoby, a już z pewnością nic, co powinno panią interesować - przesadził nieco z tonem urażonego dżentelmena, ale chciał mieć pewność, że od razu kobieta zrozumie, że nie ma zamiaru tolerować takiego zachowania. - Bardzo pana przepraszam, to już się więcej nie powtórzy. Jestem już stara i zmogła mnie ciekawość. Proszę o wybaczenie. Persley złożył ręce za plecami i wyniosłym krokiem zbliżył się do skulonej staruszki. - Dobrze, pani Harrison, ale jeżeli jeszcze raz wejdzie tu pani bez mojego pozwolenia, będę zmuszony zmienić miejsce zamieszkania. - Nie, proszę pana. Nie będę już zakłócać pańskiego spokoju. Pospiesznie zeszła na dół, a Persley wziął się za sprawdzanie, czy przypadkiem nie zginęło nic z jego rzeczy. Pozytywną rzeczą było to, że najwyraźniej pani Harrison zaglądała pod chustę, czego dowodem było zniekształcenie kręgu, a mimo to nie zemdlała, nie wyszła z krzykiem, ani nie wezwała policji. W kufrze, ani w torbie podróżnej niczego nie brakowało, więc chyba wrócił w samą porę. Z wnęki w kufrze wyjął gruby plik papierów i położył je na sekretarzyku. Zapalił lampę na ścianie i do ich przeglądania. Na początek przeczytał kupioną jeszcze w Liverpoolu gazetę pragnąc jak najszybciej dowiedzieć się jak najwięcej o aktualnej sytuacji Imperium. Po około kwadransie odezwało się pukanie do drzwi. To pani Harrison przyniosła mu posiłek i rozpaliła w kominku. * * * Chris siedział z nogami zarzuconymi na biurko i kartkował gazetę, gdy odezwało się pukanie do drzwi.- Tak? Cisza. - Proszę! Znowu nic. Niechętnie wstał i otworzył drzwi. Wyjrzał na korytarz - dziewczyna właśnie odchodziła. - Pani do nas? Odwróciła się i spojrzała na niego nieco zdziwiona. - Nie wiem. Dostałam wizytówkę od pana... Martina O'Shea. - Tak, proszę do środka. Minęła go i z lekkim wahaniem przekroczyła próg niewielkiego pokoiku rozdzielonego na pół przez szklaną ścianę. Większość powierzchni zajmowały proste, metalowe półki zapełnione stertami papierów, książek, pudeł z jakimś sprzętem oplątanym przewodami. - Może przejdźmy do sali - ręką wskazał niepozorne drzwi we wnęce. Za nimi znajdowało się o wiele przestronniejsze pomieszczenie z dwoma dużymi oknami. W rogu stał model szkieletu ludzkiego, a na ścianach porozwieszane były portrety, chyba naukowców. Usiedli przy dużym stole. - Jestem Chris - uścisnął jej dłoń - Jak pani widzi dzisiaj nie ma ani Martina, ani Paula, więc będziemy musieli umówić się na inny termin. A dzisiaj może załatwimy papierkową robotę. Z szuflady stojącego pod ścianą biurka wyjął formularz, długopis i usiadł naprzeciw dziewczyny. - Dobrze. Pani imię i nazwisko? - Martha Elisabeth Docherty. - Urodzona? - 10 sierpnia 1979 roku w Leicester. - OK. Czym się pani zajmuje?- Studiuję literaturę i pracuję na pół etatu. - Gdzie, jeśli można wiedzieć? - W Big Burger na nocną zmianę. - Uuu, znam ten ból, kiedyś zmywałem naczynia w restauracji, żeby zarobić na studia. Dziewczyna uśmiechnęła się nieco niepewnie. Było jej z tym do twarzy. - Dobrze. Teraz tak: czy pani rodzice żyją? - Tak. - Ma pani rodzeństwo? - Tak, dwie siostry. - W jakim wieku? - Starsza 18, młodsza 16 lat. - Mieszka pani z rodziną? - Nie, oni dalej mieszkają w Leicester, ja musiałam się przenieść do Londynu. - Mieszka pani sama? - Nie, z dwiema przyjaciółkami wynajmujemy mieszkanie. - Dobrze, a teraz trochę inne pytania. Jest pani praworęczna? - Nie, lewo. - Czy jest pani dziedzicznie obciążona jakimiś chorobami? - Nie. To znaczy, nic mi o tym nie wiadomo. - Jakieś przewlekłe choroby? - Nie. - Operacje pod pełną narkoza? - Nie. - Złamania kości? - Żadnych. - Dobrze. Teraz pytania, na które nie musi pani odpowiadać, aczkolwiek te dane nigdzie stąd nie wychodzą. Wyznanie? - Protestanckie. - Orientacja seksualna? Dziewczyna uniosła lekko brwi. - Tak, jak mówiłem - nie musimy tego wiedzieć. - Hetero. Po co wam takie dane? - Do wyznaczenia spośród ochotników grupy ludzi, których poddamy badaniom. - Jakie to są dokładnie badania? - Testy psychologiczne. - I czemu ma to służyć? - No, tak ogólnie sprawdzeniu reakcji ludzi na pewne bodźce. Dobrze, dokończmy wypełniania tego formularza. Jakieś nałogi? - Papierosy. - Od dawna? - Jakieś pięć, albo sześć lat. - Czy była pani kiedyś leczona psychiatrycznie? - Nie. - Czy była pani poddawana hipnozie? - Nie. - Czy miała pani do czynienia z narkotykami? - Kilka razy paliłam trawkę, ale nie przypadło mi to do gustu. - I na koniec - jakie prowadzi pani życie towarzyskie? - W jakim sensie? - Chłopak, narzeczony? - Chłopak. - Od jak dawna? - Od półtora roku. - Jakieś imprezy, dyskoteki? - Raczej tak, chociaż praca i nauka raczej mi na to nie pozwalają. - To byłoby wszystko. Może ma pani jeszcze jakieś pytania? - Ile mi zapłacicie za te testy? - Martin nie mówił pani? - Mówił tylko, że zarobię parę funciaków.- Szczerze mówiąc, to Martin się tym zajmuje, więc nie mogę pani powiedzieć nic konkretnego. Kiedy mogłaby pani znowu się u nas pojawić? - A ile czasu zajmą te testy? - Najwyżej godzinę. - Więc może w piątek? - OK. Około drugiej? - Dobrze. Do widzenia. Gdy wyszła Chris sięgnął po telefon. - Paul? Na piątek będziemy potrzebowali twój sprzęt. I powiedz Martinowi, że zgłosiła się ta ostatnia dziewczyna. * * * Sir Alexander odsłonił czaszkę, rozłożył na stole przyrządy pomiarowe i zaczął szkicować na przygotowanym arkuszu papieru. Na początek zmierzył szerokość między kośćmi skroniowymi, następnie od czoła do potylicy, kości policzkowe i od szczytu czaszki do najbardziej wysuniętego punktu żuchwy. Swoje pomiary dołączył do szkicu czaszki, po czym zmienił pałąkowaty miernik odległości na lupę. Dokładnie obejrzał każdy centymetr powierzchni skwapliwie spisując wszelkie swoje spostrzeżenia i nanosząc je na rysunek. Przyjrzał się uzębieniu i oczodołom, po czym odłożył czaszkę na jej miejsce w środku kręgu. Teraz wziął do ręki jeden z tworzących go przedmiotów. Pod lupą, wśród gęstych jak futro włosów wyraźnie dało się odróżnić powieki, zaszyte usta i malutki uszy. Persley obejrzał kolejno wszystkie zmniejszone głowy leżące na stole. Ich wspólną cechą były indiańskie rysy zachowane mimo, że nie zawierały już kości. Z kieszonki wyjął zegarek. Dochodziła północ, czas, żeby się udać na spoczynek. Chusta wróciła na swoje miejsce, a sir Alexander pocierając nos, na którym jeszcze przed chwilą tkwiły okulary poszedł do sypialni. * * * - I co możesz o niej powiedzieć? - Martin kończył właśnie czytanie formularza. - Koło czterech na pewno. Martwi mnie tylko ta leworęczność. - Dlaczego? Przecież to nic nie zmienia. - Przecież osoby leworęczne mają bardziej aktywną prawą półkulę mózgu. - OK, ale i tak nie wiedzielibyśmy, w której półkuli szukać. - Tak, ale nie było też żadnych wzmianek o leworęczności. Martin zamyślił się na chwilę. - Zobaczymy jak to będzie. - Co ze sprzętem, Paul? - Jest problem. Na moim wydziale będzie inspekcja i nie wiem czy uda mi się ściągnąć wszystko na czas. - To wymyśl coś! - Co ja mogę na to poradzić? Przecież nie stać nas na zakup sprzętu, a o wypożyczeniu nie mamy nawet co marzyć. - Wiesz co, Paul, któregoś dnia sprawimy sobie seksowną asystentkę na twoje miejsce. Nawet jeżeli będzie zawalać robotę tak często jak ty, to chociaż będzie na czym oko zawiesić - Martin zamknął oczy i złożył palce wskazujące na podstawie nosa. To była jego pozycja do medytacji. Po około minucie ciszy otworzył oczy i od razu zaczął mówić: - Chris przygotuj testy, najlepiej te, które najczęściej robiliśmy, żeby szybko porównać wyniki. Ty, Paul, na razie przeszukaj naszą rupieciarnię i zmontuj sprzęt na podstawowe próby. Po nich już będziemy wiedzieli czy warto się nią dalej zajmować. Jeżeli tak, to wtedy sprowadzisz resztę sprzętu za swojego instytutu. Dzisiaj zrzucamy się po piątce na tą pierwszą godzinę, a do piątku postaram się skołować jakąś forsę. Tylko nie spieprzcie nic, bo póki co nie stać nas na drugą godzinę - musicie się wyrobić. O której ona ma być? - O drugiej. - No, to spotykamy się tutaj o jedenastej i jeszcze raz wszystko sprawdzamy. * * * Sir Alexander otworzył oczy. Było jeszcze ciemno. Bardzo ciemno. Z kieszonki surduta wyjął zegarek i w bladym świetle księżyca sprawdził godzinę. Przespał tylko trzy godziny. Na czole czuł wielkie krople potu. Wytarł je rękawem koszuli, ale on też był wilgotny. Zakrył twarz rękoma, jakby chciał ukryć się przed koszmarami ze snu. Pomacał ręką po nocnej szafce, aż natrafił na amulet. Założył go na szyję i ponownie opadł na posłanie. Nie czuł się dobrze - miał lekkie bóle żołądka, czuł dziwne odrętwienie nóg, a teraz jeszcze ten sen. W swoim życiu był w niejednych tarapatach, miał przecież za sobą wojnę, ale teraz czuł trudny do opanowania niepokój, nie dającą o sobie zapomnieć namiastkę strachu, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczył. Być może to tylko zmęczenie po długiej podróży, może wpływ ciężkiego klimatu Anglii, od którego już odwykł. Jego oczy błądziły po cieniach kładących się na ścianach i suficie, lecz myślami znowu był w Ameryce, wśród wysokich do nieba drzew i pełnego sekretów świata u ich stóp - tajemniczych cieni przemykających ukradkiem wśród listowia, cichego szelestu węży zsuwających się po pniach drzew i wszechobecnych owadów. Być może nawet tęskniłby nawet za tym trybem życia, jaki prowadził przez ostatnie miesiące, gdyby nie... Odgonił od siebie te myśli. To była już jego przeszłość, teraz musi patrzeć w przyszłość. * * * Ann przytuliła się mocniej do niego tak, aby móc słyszeć bicie jego serca. Objął ją ramieniem i pocałował. Za oknem deszcz cichutko uderzał o liście drzew, a syrena wozu policyjnego stopniowo cichła gdzieś w oddali. Martin uniósł głowę i spojrzał na zegar wskazujący dziesięć po pierwszej. - Rano muszę wcześnie wstać. - Dokąd idziesz? - Będziemy robić testy. - Znowu jakaś małolata? Nie odpowiedział, patrzył tylko na jakiś punkt na suficie. - Właściwie, to dlaczego to są zawsze jakieś nastolatki, a nie emerytki, czy kobiety po czterdziestce?- Bo takie już się nie nadają na rytualne orgie. Oparła brodę na jego klatce piersiowej i z uśmiechem spojrzała mu w oczy. - Świnia! - Przecież tłumaczyłem ci to kilka razy. - Tak, ale nigdy nie słuchałam. Zasypiałam zawsze po słowach "to jest bardzo proste". - Dobrze, od jutra śpisz na balkonie - odparł zabierając rękę z jej ramienia. - Ja? - No, przecież nie ja. To mogłoby źle wpływać na mój potężny intelekt. - A co z moim potężnym intelektem? - I właśnie za tą naiwność cię kocham. W pokoju obok rozległ się płacz dziecka. Ann westchnęła ciężko i wstała z łóżka. * * * Słońce wyjrzało zza chmur przedstawiając zupełnie inne oblicze Londynu - pełne gwaru, z kolorowymi dachami domów i jasnoczerwonymi cegłami fabryk. Powóz zatrzymał się przed drzwiami klubu "Postęp". Sir Alexander wręczył woźnicy monetę i z niewielką torbą podróżną w ręku wspiął się po schodach. Za drzwiami czekał już na niego Stampleton. - Witam, sir Alexandrze. Pozwoliłem sobie przygotować bibliotekę na pańskie potrzeby. Pan Patterson zapowiedział, że przybędzie najszybciej jak to tylko będzie możliwe, pozostali panowie czekają już w saloniku na piętrze.- Znakomicie. Dziękuję, Stampleton. Zajmij się, proszę, tą torbą. Będzie mi później potrzebna. - Oczywiście proszę pana. Alexander przeszedł przez niewielki hall do głównego salonu. Rozglądając się wokół nie dostrzegał żadnych znajomych twarzy. Na szczęście nic nie zmieniło się w samym klubie - przy oknach i kominku stały wielkie fotele, przy każdym niewielki stoliczek z filiżanką herbaty i świeżą gazetą. To było właśnie najpiękniejsze w tych klubach - niezależnie jak długo się tu nie było, po powrocie miało się wrażenie, jakby nigdy się stąd nie wychodziło. Te same obrazy, meble, napoje, nawet rośliny - mogli zmieniać się ludzie, ale nie sam klub. Wszedł po schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się mniejsze saloniki "tematyczne" - kolejno był pokój karciany, bilardowy, myśliwski, kolejowy z wielką makietą Wysp Brytyjskich, biblioteka i przylegający do niej salonik połączony z jadalnią, a na końcu orientalny, ale nie cieszył się on zbytnią popularnością wśród członków klubu. Persley minął kolejne drzwi i wszedł do saloniku. Przy stole siedzieli Arthur Wilkins, Robert Stampler, sir Lesley Worton, sir Robert Woodraw oraz Christopher Edwards. Na jego widok jak jeden mąż wstali i z nie krytym wzruszeniem uściskali go. - Ile to już czasu nie było cię z nami? - Ponad pięć lat. - Mój Boże, ale zmężniałeś przez ten czas. - Mam nadzieję, że nam wszystko dzisiaj opowiesz. Henry był zawiedziony, że wczoraj się z nim nie spotkałeś. - Kiedy mi wczoraj powiedzieli, że tu byłeś wprost nie mogłem uwierzyć. Siadaj z nami, zaraz przyniosą nam coś do jedzenia. - Wolałbym jednak zaczekać do przyjazdu Henry'ego zanim zacznę opowiadać. - I naprawdę wyruszyłeś w głąb lądu? To niebywałe! * * * - Paul! Dopóki nie zabierzesz swojej kwadratowej głowy nic nie zobaczę! - A teraz? - Martin ponownie uniósł rękę. Chris mruczał coś pod nosem dostrajając obraz na monitorze. Po kolejnych poprawkach i cichych epitetach pod adresem Paula na ekranie pojawiły się plamy przypominające kształtem człowieka. - OK, mam coś. Paul spojrzał mu przez ramię. - Porusz teraz ręką. Plamki na ekranie zaczęły się przesuwać. - Dobra. To już mamy z głowy. - Co nam jeszcze zostało? Paul podrapał się po głowie wchodząc do pokoju. - Jeszcze wpływ bezdotykowy i różnica potencjałów. - I co z tym? - Hmm, moglibyśmy umieścić płytkę na blacie... - Martin, nie ma co kombinować - Chris wyjrzał zza pleców Paula - Tego nie da się zrobić niepostrzeżenie. Lepiej jej po prostu powiedzieć. - Przecież to mogłoby zadziałać! - Tak? A w jakiej sytuacji ona dotknie wszystkimi palcami płytki w taki sposób, jaki byśmy sobie tego życzyli, co? - Dobrze. Paul, przygotuj płytki i przyrządy pomiarowe. Tylko postaw gdzieś z boku, najpierw będę musiał użyć mojego nieodpartego uroku osobistego. - Jak się dzielimy? - A dasz radę nagrać to jakoś? Paul zastanawiał się dłuższą chwilę. - Jakby puścić to przez komputer, to bez problemu, ale tak czy inaczej nie mógłbym kontrolować wszystkich trzech monitorów na raz. - No, to masz odpowiedź, Chris. Ja rozmawiam, wy siedzicie przy sprzęcie. Zresztą jakby co, to mogę cię poprosić, jako mojego mało przystojnego, ale całkiem zdolnego asystenta na drugą część testów. - A dlaczego nie mnie? - Bo w niego łatwiej uwierzy. - Niby dlaczego? - Bo noszę okulary i biały kitel, a ty koszulę upaćkaną keczapem. - Która jest? - Pięć po. - To jeszcze godzinka. * * * Po lekkim posiłku wszyscy przeszli do biblioteki, gdzie czekały już na nich filiżanki z herbatą i szklaneczki ze szlachetniejszymi trunkami. Sir Alexander pokazywał właśnie wszystkim na stojącym w rogu wielkim globusie punkt, w którym znajdował się jeszcze przed dwoma tygodniami, gdy nagle otworzyły się drzwi i do środka wparował przysadzisty jegomość o siwym, aczkolwiek skąpym już owłosieniu kompensowanym przez wielkie wąsy i bokobrody.- Alexandrze, jak mogłeś pozwolić mi czekać aż tak długo! - z Henrym Pattersonem znali się już od przeszło dwudziestu lat, kiedy to Persley, wtedy jeszcze młokos, wbrew woli swego ojca postanowił zainwestować w nową linię kolejową budowaną właśnie przez Pattersona. W dwa lata później stali się wspólnikami. Jego mocne ręce pochwyciły Alexandra i potrząsnęły nim - Gdzieś ty się podziewał przez te pięć lat? Już straciliśmy nadzieję, że zobaczymy cię żywego. - Właśnie miałem zacząć opowiadać o tym. Czekaliśmy tylko na ciebie. - Dobrze więc. Stampleton, każ przynieść mi tutaj coś do jedzenia. A ty, mój chłopcze, siadaj i opowiadaj wszystko od początku. Wszyscy rozsiedli się w fotelach i zaczęli ćmić cygara, a sir Alexander Stampleton zaczął swoją opowieść. - Jak zapewne wszyscy pamiętacie po śmierci mojej drogiej żony długo nie mogłem dojść do siebie i bez pomocy mojego przyjaciela, Henry'ego, nie wiem co bym zrobił. Szukałem czegoś, co pozwoliłoby mi zapomnieć o mojej stracie, aż wreszcie natchnieniem dla mnie stała się kolejna wyprawa do Afryki obecnego tu sir Roberta. Uzmysłowiłem sobie wtedy, że zawsze pragnąłem przeżyć taką przygodę, a teraz, skoro pozwala mi na to stan majątku i nic mnie już nie trzymało tutaj, to może nadeszła pora na realizację tego marzenia. Jednakże po rozmowach z sir Robertem, Henrym oraz po wizytach w Towarzystwie Geograficznym zdecydowałem się na wyjazd do Amazonii, gdzie podobnie, jak w Afryce jest jeszcze wiele obszarów nietkniętych stopą białego człowieka. Po krótkich przygotowaniach wyruszyłem więc z Liverpoolu do Bostonu, następnie do Nassau, Caracas, aż dotarłem do Belem. Jest to duży port położony nieco na południe od ujścia Amazonki, ale poprzez mniejsze rzeki połączony z nią. Kupiłem tam dom od oficera służącego w konsulacie, który wracał właśnie do Anglii. Dzięki temu oficerowi poznałem Williama Harta, Amerykanina utrzymującego się z kierowania wyprawami badawczymi w tym rejonie. Zgodził się on być moim przewodnikiem, pomógł znaleźć i wynająć odpowiedni statek, skompletować załogę i sprzęt na wyprawę. Przy okazji skontaktował się z nami niejaki David Lawhead, botanik z Londynu szukający miejsca dla siebie i swojego kompana na statku płynącym w górę rzeki. Oczywiście zgodziłem się, aby mi towarzyszyli, gdyż przecież wyprawa moja nie miała żadnego naukowego, ani odkrywczego podłoża, więc było wszystko jedno dokąd popłyniemy. Oni mieli bardziej sprecyzowane cel - Fort da Rocha, położony wgłębi dorzecza dawny fort portugalski oraz otaczające go mokradła. Po miesiącu spędzonym w Belem na przygotowaniach przyzwyczaiłem się już do miejscowego klimatu i powolnego rytmu życia mieszkańców. przez co z coraz większą niechęcią myślałem o wyruszeniu w górę rzeki. * * * - Witam! Proszę siadać. Pani Martha Elizabeth Doherty? - Tak. - Martin O'Shea, będę się zajmował ani testami. Ma pani jakieś pytania zanim zaczniemy? Może się pani czegoś napije? - Nie, dziękuję. - Dobrze. Zaczniemy może od prostych testów psychologicznych. Proszę się nie stresować, nie ważne jak pani będzie odpowiadać, tu nie ma nieprawidłowych odpowiedzi. Po prostu niech pani mówi to, co pani przychodzi do głowy. Może się pani zastanawiać, jeżeli pani chce - to nie jest quiz, tu nie ma ograniczenia czasowego. Wszystko jasne? - Tak.- Dobrze. Aha, wyniki tych testów, podobnie jak pani dane nie wyjdą poza ten pokój, posłużą tylko do naszych badań, OK? Możemy zaczynać? Na początek seria pytań. Stolica Szwecji? - Sztokholm. - Stolica Stambułu? Dziewczyna spojrzała zdziwiona. - Stambułu? Przecież Stambuł to jest miasto. - Bardzo dobrze. Mówiłem, że nie ma się czym stresować. Kto wynalazł telefon? - Graham Bell. - W którym wieku powstał pierwszy samolot? - Samolot? W dziewiętnastym. - Jaka rzeka przepływa przez Paryż? - Sekwana. - Kto jest teraz premierem Wielkiej Brytanii? - Stuart Westington. - Dobrze. Na czym polega różnica pomiędzy dniem i nocą? - W nocy nie widać słońca. - Mhm. Z czego wytwarza się beton? - Beton? Nie wiem. Chyba z cementu. - No, i jeszcze z piasku, wody... Mniejsza z tym. Dalej - jak daleko jest z Londynu do Liverpoolu? W przybliżeniu. - Jakieś 150 mil. - Dobrze. I na koniec - ile jest planet w Układzie Słonecznym? Dziewczyna uniosła wzrok i w myślach wymieniała kolejne nazwy. - Chyba osiem. Albo dziewięć. - Musi pani wybrać. - Dziewięć. - Zgadza się. A teraz przejdziemy do drugiej części - przewrócił na drugą stronę formularz, w którym zapisywał wyniki. Z niewielkiego pudełka wyjął 12 sześcianów z pomalowanymi w białe i czerwone wzory ściankami - Teraz pani zadanie będzie polegało na ułożeniu tych kostek we wzory podane na rysunkach. Jak pani widzi na każdej ściance jest trochę inny wzór, ale na wszystkich kostkach jest ich taki sam zestaw. Wyłożył kostki na stół, pomieszał je, po czym wziął do ręki stoper i pokazał dziewczynie pierwszy obrazek. Przedstawiał on prostokąt wypełniony trzema ukośnymi pasami w kolorze czerwieni. * * * - Kiedy już statek był gotowy do drogi pojawiły się pierwsze problemy - nigdzie nie można było znaleźć Parkera. Po raz ostatni widzieliśmy się z nim wieczorem, gdy w moim domu ustalaliśmy godzinę wyruszenia. Czekaliśmy ponad godzinę na przystani, aż wreszcie zaczęliśmy go szukać. Znalazł go Lawhead w zaułku jednej z nadbrzeżnych uliczek. Leżał cały poplamiony krwią wśród poniewierających się wszędzie szczątków jakiejś maszyny. Hart obejrzał go i stwierdził, że został zasztyletowany i to nie niedawno. Przy jego ciele nie było żadnych osobistych rzeczy, jak zegarek, czy spinki do mankietów, więc oczywiste było, że padł ofiarą rabunku. Lawhead mimo wszystko chciał płynąć od razu, co miało mu ułatwić pogodzenie się ze śmiercią przyjaciela. Powierzyliśmy więc zajęcie się pochówkiem biednego Parkera panu Elliotowi, Amerykaninowi prowadzącemu sklep w Belem, u którego zaopatrywaliśmy się w sprzęt na tę wyprawę. Wyruszyliśmy więc jeszcze przed południem powoli ruszając w górę rzeki. Nurt rzeki nie był silny, dzięki czemu udało nam się z czasem osiągać nawet prędkość dziesięciu węzłów. Jednakże już po dotarciu do Amazonki nasz statek znacznie zwolnił. Cała podróż do dopływu rzeki Coari zajęła nam piętnaście dni. Było to wspaniałe móc oglądać wszystkie te cuda natury - niesamowicie kolorowe ptaki, czyhające wzdłuż brzegów krokodyle, mnóstwo ryb o najrozmaitszych kształtach, które zresztą stanowiły podstawę naszego codziennego pożywienia. Hart opowiadał mi wprawdzie, że niezwykle rzadko zdarzają się tak spokojne rejsy po Amazonce i większość ludzi nie ma tyle szczęścia co my, ale i tak nie mogło to wtedy zburzyć mojego wizerunku tej wspaniałej krainy. Na noce zwykle zawijaliśmy do mniejszych lub większych przystani, a jeżeli zmrok zastawał nas z dala od osad po prostu przybijaliśmy do brzegu. Wczesnym popołudniem piętnastego dnia ukazała nam się miejscowość Coari leżąca u ujścia rzeki o tej samej nazwie. To tutaj Lawhead miał rozpocząć swoje badania, a dokładniej na brzegach położonego nieco na południe jeziora. W Coari spędziliśmy trzy dni na zbieraniu informacji o rzece, po której przyjdzie nam podróżować. Hart wykorzysta ten czas także na zasięgnięcie języka na temat tubylczych plemion zamieszkujących te tereny, Oczywiście większość miejscowych rybaków i okoliczni właściciele ziemscy usilnie starali się odwieść nas od pomysłu wyruszenia na jezioro. Snuli oni opowieści o szczepie Indian z których każdy liczył sobie siedem stóp wzrostu, znakomicie strzelał z łuku i trafiał celnie ptaka w locie z popularnej na tych terenach dmuchawki wyrzucającej zatrute strzały. Checuema, albo Zjawy jak ich nazywali Portugalczycy, żyli na zachodnich brzegach jeziora i zapuszczali się także w dół rzeki. Poza tym każdy nasz rozmówca dokładał im od siebie dodatkowe cechy - od umiejętności znikania, przez kanibalizm, odcinanie ludziom głów i zmniejszanie ich, porzucanie czarów i nasyłanie na ludzi złych duchów. Nie mogli sobie poradzić z nimi Portugalczycy z pobliskiego fortu da Rocha, ani późniejsi plantatorzy - chroniły ich trudne do przebycia mokradła i potężna dżungla. Zdarzało się, że wartownicy w forcie po prostu znikali, patrole wysyłane w lasu przepadały bez wieści. Jak opowiadał nam jeden z plantatorów jego ludzie, których zatrudniał z czasem popadali w taką obsesję, że nigdzie nie ruszali się bez broni i to najczęściej w co najmniej dwie osoby. Ale i tak to nie skutkowało - co jakiś czas po prostu okazywało się, że kogoś brakuje. Tylko raz udało się odnaleźć szczątki takiej osoby. A przynajmniej tak sądzili, że to był ten człowiek, gdyż ciało było pozbawione głowy i całkowicie odarte ze skóry. - Dobry Boże! - głos Henry'ego Pattersona był pierwszą przerwą w opowiadaniu Alexandra. Pozostali siedzieli i patrzyli nie mogąc pojąć tego co właśnie usłyszeli, albo mrucząc coś pod nosem kręcili głowami. * * * - Dobrze. To był ostatni test. Teraz przechodzimy do trzeciej części. To pewnie wiele razy widziała pani w telewizji - Martin wyjął zestaw kart obłożonych w imitację skóry - Ja będę pani pokazywał pani plamy, a pani mi powie, co na one przypominają. Też prosiłbym o w miarę szybkie odpowiedzi, bo chodzi tu o pierwsze skojarzenia. Co pani myśli o tym? -Motyl. - Mhm. - Chmura. - Ten? - Kot. - Następny? - Brodaty człowiek. - Dalej. - Samolot. - I ostatni... - Drzewo. - Tak. Teraz druga, dosyć podobna "gra". Ja podaję słowo, a pani pierwsze skojarzenie z nim. Gotowa? - Tak. - Samolot? - Lecieć. - Długopis? - Kartka. - Zając? - Futerko. - Głowa? - Mózg. - Dom? - Rodzina. - Rodzina? - Małżeństwo. - Twarz?- Oczy. - Małżeństwo? - Partnerzy. - Partnerzy? - Bezpieczeństwo. - Ślimak? - Powoli. - Pończocha? - Noga. - Bezpieczeństwo? - Zamek. - Dobrze, to wystarczy. I wracamy do obrazków. Na tych będą normalne rysunki, a pani ma opisać własnymi słowami sytuację na nich przedstawioną. Proszę. - Dwóch ludzi czekających na windę. Jeden uśmiechnięty, mówi coś do drugiego. - Coś jeszcze? - Chyba coś o pracy - obaj są w garniturach. - Dobrze. Drugi? - Ojciec z synem łowią ryby nad strumieniem. Chyba są szczęśliwi. - Trzeci? - Dwie kobiety pocieszają trzecią, która płacze. - A domyśla się pani, dlaczego ją pocieszają? Dziewczyna wpatrywała się chwilę w obrazek i wzruszyła ramionami. - Dobrze. Dotarliśmy do końca formularza. Już może pani odetchnąć. W drzwiach pojawił się Chris. - O, jest i mój nieoceniony asystent. Państwo już się chyba poznali, prawda? - Tak. Chris podszedł i wręczył mu kawałek papieru. Usiadł przy stoliku i czekał, aż Martin zapozna się z zawartością kartki. Był tam wydruk obrazu z kamery na podczerwień, obok z aparatu do wizualizacji ludzkiej aury oraz kilka linijek wyników pomiarów. Martin przeleciał je wzrokiem i rzucił nieco zaskoczone spojrzenie Chrisowi. - Pani Martho, muszę teraz przyznać się pani do pewnej rzeczy. Tak naprawdę, to nie prowadzimy tutaj badań socjologicznych, ani psychologicznych. To znaczy nie tylko, one służą nam do dalszych badań. To był tylko pretekst do tego, żeby panią tutaj ściągnąć. * * * - Podróż po samej rzece Coari wyglądała już zupełnie inaczej - tereny te były gęsto porośnięte dżunglą, tak, że z trudem mogliśmy znaleźć wolne miejsce, do którego moglibyśmy przybić. Z obu brzegów zwieszały się długie gałęzie drzew pozostawiając na środku niewiele więcej miejsca niż było potrzeba na to, aby nasz statek mógł swobodnie płynąć. Miejscami sama rzeka również zwężała się do takiej szerokości. Już o wiele rzadziej mieliśmy okazję wygrzewać się w promieniach słońca, gdyż jego promienie nie mogły się przebić przez gęstwinę liści. Po kilku godzinach, gdy oswoiliśmy się z tym półmrokiem wśród drzew coraz częściej dawały się słyszeć jakieś dziwne dźwięki. Jako, że płynęliśmy bardzo wolno załogę zaczął ogarniać coraz większy strach, gdyż jeżeli był choć cień prawdy w tych wszystkich opowieściach jakich nasłuchaliśmy się w Coari, to teraz Indianie Checuema mogliby nas bez najmniejszego problemu zasypać gradem strzał lub nawet wskoczyć na pokład zanim nawet zdążylibyśmy sięgnąć po broń. Sam muszę przyznać, że nie raz widywałem jakieś ciemne sylwetki przemykające bezgłośnie wśród listowia. Kiedy już zaczynaliśmy się przyzwyczajać do tego towarzystwa usłyszeliśmy świst i tuż obok mojej głowy w ściankę nadbudówki wbiła się strzała. Któryś z marynarzy wpadł w panikę, wyjął pistolet i zaczął strzelać na oślep w zieloną gęstwinę. Hart stwierdził tylko sucho, że gdyby chcieli nas zabić, to już dawno by to zrobili, a ta strzała miała być tylko ostrzeżeniem. Tak czy inaczej nakazał, aby każdy miał pod ręką broń gotową do strzału. Gdy nadchodził wieczór staraliśmy się znaleźć jakieś miejsce do przybicia do brzegu, ale gęsta roślinność w zasadzie uniemożliwiała to. Skończyło się na tym, że zacumowaliśmy przywiązując liny do grubych gałęzi drzew i wyznaczyliśmy warty na całą noc. Moja kolej przypadła o drugiej w nocy. Było to zadziwiające, że puszcza za dnia tak pełna życia i rozwrzeszczana setkami głosów w nocą była jedynie uśpioną czernią otaczającą nas zewsząd. Co jakiś czas dawały się słyszeć delikatne pluski w wodzie i trzepot skrzydeł, ale ta przejmująca cisza była trudna do zniesienia. Na każdy trzask gałązki, czy świst wiatru w gałęziach aż przechodziły mnie dreszcze. Gdy zbliżał się wschód słońca Hart zmienił mnie, ale i tak nie mógłbym już usnąć, więc siedziałem razem z nim. Kiedy pierwsze promienie słoneczne rozjaśniły niebo i zaczęliśmy już rozpoznawać kształty drzew na brzegu Hart postanowił zejść na ląd i rozejrzeć się. Wspiął się na gałęzie drzewa, do którego umocowaliśmy liny i po nich przedostał się na twardy grunt. Z czasem półmrok poranka zaczął ustępować miejsca światłu dziennemu, ale jednocześnie coraz ściślej zaczęła nas otaczać mgła. Mimo wszystko mogłem obserwować jak bardzo czujnym krokiem przemierza zarośla. Po kilku minutach straciłem go z oczu. W międzyczasie zaczęli budzić się inni członkowie załogi. Hart wrócił po kwadransie z zarzuconym na ramię długim wężem. Powiedział nam, że nie znalazł żadnych śladów Indian, więc strzała musiała pochodzić z łuku jakiegoś samotnego myśliwego. Bardzo poprawiło nam to nastroje i rozpoczęliśmy przygotowania do dalszej drogi, podczas gdy Hart zajął się przyrządzaniem potrawy z upolowanego gada. Kiedy wciągnęliśmy liny i silnik rozpoczął swój stłumiony terkot zobaczyliśmy na brzegu widok o tyle niezwykły, co i przerażający. Na naszych oczach spośród krzaków, zza drzew, z gęstwin karłowatych zarośli poczęły wyłaniać się półnagie postacie Indian. Było ich pięciu, dziesięciu, dwudziestu, potem więcej niż mógłbym policzyć w tych warunkach. Nie mieli wprawdzie siedmiu stóp wzrostu, ani rogów jak diabły, ale każdy dzierżył w ręku oszczep lub łuk. Najgorsze było to, że nie dalej jak dwie minuty wcześniej doświadczony Hart zbadał te zarośla i nie zauważył najmniejszego śladu ich obecności, a teraz stało przed nami kilkudziesięciu wojowników. Nie wykonywali żadnych agresywnych gestów, nic nie mówili ani nie krzyczeli, jakby przesłanie przesuwającego się przed naszymi oczami obrazu nie wymagało żadnego komentarza. Po prostu udowodnili nam, że na własnym terenie to oni są panami i jeżeli zechcą, to mogą w każdej chwili zrobić z nami co tylko chcą. A my ze swoimi strzelbami i pistoletami staliśmy zupełnie oniemiali i jakby sparaliżowani. * * * - O co w takim razie chodzi? - Cóż, nie jest prosto to tak z marszu wytłumaczyć. Jak już mówił pani Chris badamy wpływ jaki mogą wywierać na ludzi pewne bodźce, ale nie tylko. Zajmujemy się też ukrytymi możliwościami ludzi pozwalającymi im na wpływanie na swoje otoczenie. Wiem, że wydaje się to pani trochę mętne, ale jak mówiłem nie jest łatwo to tak od razu zrozumieć. Robiąc skrót myślowy - chcielibyśmy poddać panią jeszcze kilku testom, tym razem już nie psychologicznym. - A jakim? - Kiedy odpowiadała pani na moje pytania Chris prowadził badania za pomocą specjalnych kamer znajdują się na ścianie za mną. Dziewczyna szybko zlustrowała szafki wzrokiem. - Kamery te potwierdziły nasze przypuszczenia, że może pani mieć pewne specjalne predyspozycje. A teraz chcielibyśmy przeprowadzić testy po to, żeby mieć pewność. Polegają one na próbie wpływania energią własnego ciała na inne ciało lub przedmiot. Coś, co czasem określa się jako bioenergoterapię. - I sądzicie, że ja mogę mieć te predyspozycje? - Tak wynika z tych zdjęć - mówiąc to podał jej wydruk przyniesiony przez Chrisa - Te jasne plamy, to pola aktywności termicznej, czyli po prostu stopnia dokrwienia poszczególnych części ciała w trakcie przeprowadzania testów. Dziewczyna starała się robić pełną zrozumienia minę, ale wyczuwało się, że to wszystko niewiele jej mówi. - Więc jak, zgoda? - A co to za testy? - Zero wysiłku. Po prostu siedzi pani, a my się wszystkim zajmujemy. - No... dobrze. - OK, przynieś przyrządy. Chris postawił na stoliku szklane naczynie w połowie wypełnione płynem z wyprowadzonymi ze środka przewodami podłączonymi do niewielkiej, czarnej skrzyneczki. Martin podszedł do dziewczyny. - To jest próba, której poddaje się wszystkich ludzi uważających się za bioenergoterapeutów. Tutaj jest najzwyklejsza woda, a te przewodziki służą do pomiaru jej temperatury i potencjału elektrycznego. Pani musi tylko umieścić ręce w ten sposób - przysunął jej dłonie do ścianek naczynia - Proszę ich nie oddalać i co ważniejsze nie dotykać naczynia, bo będziemy musieli powtórzyć próbę. W ten sposób sprawdzimy, czy jest pani w stanie bezkontaktowo przesłać energię. - I mam tak po prostu siedzieć, czy skupiać się na tym, żeby przesyłać energię? - Jeżeli pani coś takiego umie, to oczywiście tak, ale ze swojego doświadczenia wiem, że nawet doświadczeni energoterapeuci nie są w stanie tak do końca nad tym panować, więc proszę po prostu myśleć o czymś pozytywnym. O kimś, kogo pani kocha, o zajączkach, o Bożym Narodzeniu czy wygrzewaniu się na słonecznej plaży - wszystko jedno. Po około pięciu minutach Chris wyłączył urządzenie. - No i po bólu. Teraz drugi, jeszcze prostszy - podsunął jej pod ręce niewielką metalową płytkę. - I jaki jest wynik tamtego? Chris oderwał się na chwilę od wypełniania kolejnego formularza. - Pozytywny. - Co to znaczy? - Temperatura wody wzrosła o ponad 0,7 stopnia. - To dużo? - Jak na osobę bez przygotowania to całkiem sporo. - Teraz proszę oprzeć palce na tej płytce. Tylko szeroko rozstawione i tak, żeby opuszki całe stykały się z powierzchnią. Właśnie tak. I teraz nie ruszać nimi. Gdzieś z boku cicho zabuczało jakieś urządzenie i wyłączyło się. - To wszystko. Teraz musimy poczekać chwilkę aż komputer przegeneruje ten obraz. - Czemu ma to służyć? - Sprawdzeniu ewentualnej różnicy potencjałów elektrycznych pomiędzy rękoma i poszczególnymi palcami. Martin powrócił na przeciwną stronę stołu i razem z Chrisem w skupieniu pochylił się nad monitorem. - I co? - Niezbyt wyraźna, ale zdecydowanie jest. - I o czym to świadczy? - Że mogłaby pani otworzyć własny gabinet medycyny niekonwencjonalnej. - Naprawdę? * * * Alexander upił niewielki łyk herbaty. - Bardzo brakowało mi tego smaku, tego aromatu, tego... życia - w zamyśleniu przymknął na chwilę oczy, lecz dalej ciągnął swoją opowieść - Jak już mówiłem tego dnia zdaliśmy sobie sprawę, że nie tylko nie jesteśmy tutaj mile widziani, ale też że zwyczajna czujność może tutaj wystarczyć. Po kilku zdających się nie mieć końca godzinach podróży dotarliśmy do wód jeziora Coari. Było to jak łyk świeżego powietrza po zaduchu fabrycznej hali - wreszcie mogliśmy choć odrobina wolnej przestrzeni, wreszcie koniec ciągłej obawy o własne życie. Według informacji zdobytych przez Harta na północnych brzegach jeziora można było znaleźć wiele miejsc dogodnych do założenia obozu, więc tam skierowaliśmy się na początek. Jako, że był to teren położony daleko do siedzib Indian Checuema, tak przynajmniej się nam zdawało, postanowiliśmy założyć tutaj obóz wypadowy dla dalszych wypraw wzdłuż brzegów jeziora. Po wzniesieniu namiotów i zbudowaniu prowizorycznej palisady zajęliśmy się planowaniem dalszych posunięć. Fort da Rocha znajdował się na południowy-zachód od nas, ale tam też znajdowali się prawdopodobnie Indianie, więc na początek postanowiliśmy dokonać jedynie rekonesansu z pokładu statku, a dopiero później próbować zejść na ląd. Resztki fortu widziane z odległości kilkudziesięciu metrów od brzegu wyglądały zupełnie niesamowicie - kamienne mury całe oplecione przez roślinność wyglądały jak wielkie zwierzę starające się wyrwać z sideł. Na brzegu nie zauważyliśmy ani żywego ducha, ale wiedzieliśmy już, że to wcale nie oznaczało, że tam faktycznie nikogo nie było. Mimo to zdecydowaliśmy, że następnego dnia spróbujemy zrobić krótki wypad do ruin. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w kierunku drzwi, w których pojawił się Stampleton. Starając się stąpać jak najciszej podszedł do Henry'ego, wręczył mu jakąś kartkę i wyszeptał kilka słów do ucha. Patterson zmarszczył brwi i szybko przeczytał informację. - Coś się stało? Zwinął kartkę i schował do kieszeni. - Interesy. Nie przerywaj sobie. - Na czym skończyłem? Ach, druga noc nad jeziorem była dla nas szczególnie ciężka - za naszą cieniutką palisadą nieustannie odzywały się jakieś głosy, ni to ludzkie, ni zwierzęce, słyszeliśmy jakieś chrobotanie, krzyki małp, trzepot skrzydeł. Nikt z nas nie mógł usnąć, szczególnie, że po popołudniowych deszczach nie mogliśmy znaleźć żadnych gałęzi zdatnych na opał i wszyscy siedzieliśmy w niemal zupełnych ciemnościach. O świcie jak najszybciej chcieliśmy wyruszyć jak najdalej od tego miejsca. Gdy zeszliśmy na ląd w pobliżu fortu Lawhead zaczął się zachowywać jakoś dziwnie - stale odłączał się od grupy, oglądał mury. Nas bardziej interesowało jednak obserwowanie okolic, czy nie grozi nam nic ze strony Checuemów. Jednakże, gdy straciliśmy na dłużej Lawheada z oczu zaczęliśmy przeszukiwać ruiny, ale w ciszy nie chcąc ściągać na siebie jeszcze większych kłopotów. Zastaliśmy go przy jednej ze studni na środku dawnego dziedzińca wygrzebującego z ziemi jakąś skrzynkę. Gdy nas zobaczył wyjął nóż i powiedział, żebyśmy się nie zbliżali. Hart rozpoznał po szczególnych wzorach na klindze, że tym nożem zabito Parkera w Belem. Lawhead nie zaprzeczał, że to on zabił kartografa, stwierdził tylko, że obaj nie byli tymi, za których się podawali. Przybyli do Brazylii tylko po tę skrzynkę, którą on właśnie wydobył, z tym, że Parker domagał się równego podziału jej zawartości i tym sobie zasłużył na swój los. Kiedy Lawhead opowiadał nam o tym jeden z członków załogi zaszedł go od tyłu i wytrącił nóż z jego ręki. Bezbronny starał się uciekać w kierunku statku, ale otoczony już przez nas potknął się o wystający z ziemi gruby korzeń. Ze skrzynki wysypały się złote i srebrne monety. Lawhead wstał i popatrzył na nas z dziwnym wyrazem twarzy, zrobił jeszcze dwa kroki, po czym upadł ze strzałą wbitą w środek pleców. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie jestem pewien ilu było napastników. Zauważyłem jedynie, jak Hart przeszyty na wylot włócznią upadł u moich stóp. Pochyliłem się odruchowo, żeby go złapać, ale w tym momencie poczułem silne uderzenie w głowę. Gdy się ocknąłem byłem razem z czterema innymi ludźmi z załogi przywiązany do wbitego w ziemię drewnianego pala. * * * - Wiem, że zabrzmi to już groteskowo, ale szczerze mówiąc to też nie był powód dla którego panią tu zaprosiliśmy