Babula Grzegorz - Powód do rozwodu
Szczegóły |
Tytuł |
Babula Grzegorz - Powód do rozwodu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Babula Grzegorz - Powód do rozwodu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Babula Grzegorz - Powód do rozwodu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Babula Grzegorz - Powód do rozwodu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Babula
A To Mistyka
Powód do rozwodu
I
Żona nie wracała, a ja byłem głodny. Od rana nic nie jadłem. Dochodziła już siódma, więc miałem prawo
odczuwać ssanie w żołądku. Na pewno był gdzieś
przygotowany obiad, ale potrafiła zawsze wszystko tak przemyślnie ukryć, że nie udało mi się nic znaleźć.
Nawet garnka z zupą. Kręciłem się nerwowo po
mieszkaniu, spoglądając co chwila na zegarek. Pogryzłem kawałek żółtego sera. Był to gatunek, którego nie
cierpię. Za miękki, za tłusty i zupełnie mdły.
Oprócz niego w lodówce były tylko dwie pozbawione banderol konserwy. Nie odważyłem się ich otworzyć w
obawie znalezienia w środku pasztetu (którego też
nie znoszę), bądź ostroboka w pomidorach, wywołującego u mnie mdłości. Z zasady mało rzeczy mi smakuje i
moja żona ma ze mną ciężkie życie. Powinna się
jednak postarać, by w domu było przynajmniej kilka jajek. Zrobiłbym sobie jajecznicę, zamiast łazić z kąta w
kąt.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, nie spieszyłem się z otwarciem drzwi. Nie wzruszyło mnie ponaglające szarpanie za
klamkę. Postanowiłem być wyniosły i obojętny.
Nieomal przewróciła mnie wpadając do mieszkania, gdy tylko zwolniłem zasuwę. Zadyszana i spocona,
ciągnąca za rękę naszego syna. Była obwieszona jak choinka
wypchanymi torbami.
- Nie gniewaj się, kotku - cmoknięcie w policzek. - Odebrałam dziecko z przedszkola i połaziłam trochę po
sklepach.
- Jest po siódmej - starałem się, by w moim głosie nie było cienia pretensji. Stwierdziłem po prostu fakt.
- Trochę to długo trwało, przepraszam - rzuciła torby na podłogę. - Wziąłeś sobie obiad?
- Niby skąd? - powiedziałem kwaśno.
- Jak to, przecież stoi na oknie!
Obejrzałem się. Rzeczywiście stał. Jak mogłem go wcześniej nie zauważyć.
- Zaczekaj chwilę, rozbiorę tylko dziecko i zaraz ci odgrzeję.
- Nie fatyguj się, nie jestem głodny - trochę chyba przesadzałem z tą wyniosłością, bo skręcało mi kiszki.
Jola pospiesznie wyłuskiwała Jordana z kurteczki, nie przestając przy tym trajkotać.
- Wiesz, spotkałam po drodze Ankę, pogadałyśmy sobie trochę, tę z mojego wydziału, pamiętasz?
- Nie pamiętam.
- Jak to, tyle razy ci o niej mówiłam. Na pewno wiesz, o kogo chodzi, tylko nie chcesz sobie przypomnieć. No i
poszłyśmy razem do Śródmieścia, do "1001
Drobiazgów", a tam przecena, różne fajne rzeczy, zaraz zobaczysz, co kupiłam.
- Znowu nawydawałaś forsy - westchnąłem ciężko i zacząłem nastawiać wodę na herbatę.
- Zrób i mnie - krzyknęła przez ramię i porwawszy torby jęła je taszczyć do kuchni. Uwolniony z ubrania Jordan
smyrgnął do swego pokoju. Ja oparłem się
o ścianę i ze smutkiem patrzyłem na wyjmowane z toreb przedmioty. Oprócz paru produktów spożywczych były
to przeważnie zakupy ze "1001 Drobiazgów". Było
ich mnóstwo.
- Chodź, zobaczysz - żona skinęła na mnie dłonią. Podszedłem z ociąganiem.
- Patrz, jakie fajne rzeczy - policzki zaróżowiły się jej z podniecenia. - A wszystko dosłownie za grosze. Zgadnij,
za ile to kupiłam? - podtykała mi
coś pod nos.
- Nie wiem. Za dziesięć złotych.
- Nie żartuj - była wyraźnie dotknięta. - Wyobraź sobie, że tylko za sto pięćdziesiąt.
W jej oczach malował się zachwyt, a ja z zakłopotaniem oglądałem cudowny sprawunek. Był to przyrząd do
wycinania gwiazdek z marchewki (marchewki też
nie lubię).
- A to, zobacz to. I to jeszcze - prezentacji zakupów nie było końca. Zżymałem się, ale oglądałem. Bałem się
cokolwiek powiedzieć, żeby nie okazało się,
że znów małodusznie wypominam jej rozrzutność. I że ma skąpca za męża. Zaciskając zęby brałem kolejno do
ręki ostrzałkę do noży, która pewnie jutro się
rozleci, drylownik do czereśni, zapalarkę do gazu na baterie, sitko z obrzydliwie pomidorowego plastiku
(czerwony kolor pasuje do wystroju kuchni), urządzenie
do cięcia ogórków w grajcarki, otwieracz do konserw (jeden już w domu mamy), kapturki na butelki od mleka i
wymyślny korkociąg, który na pewno nie będzie
działał.
Obłudnie udawałem zainteresowanie i wydawałem z siebie słabe okrzyki podziwu. Był to przecież mój
małżeński obowiązek. W pewnej chwili coś naprawdę mnie
zaciekawiło.
- A co to jest? - spytałem, obracając przedmiot w palcach.
Żona podniosła wzrok znad rozpakowywanego masła.
- To? - zdziwiła się. - Nie wiem.
- Jak to, nie wiesz? Sama to kupiłaś.
- Zobacz na metce - poradziła rozsądnie.
- Nie ma metki - oglądałem cudo ze wszystkich stron.
- Widać odpadła. Słabo przykleili i odpadła - wyjaśniła żona i uznawszy problem za rozwiązany wróciła do
rozpakowywanego masła. Nie dałem za wygraną.
- Kupiłaś i nie wiesz co? Powiedz chociaż, ile za to zapłaciłaś.
- Nie pamiętam.
Zatrzęsło mną. Ale starałem się opanować.
- Nic z tego nie rozumiem. Jak doszło do tego, że kupiłaś to dziwadło?
- Może przypadkiem - była urażona moją dociekliwością. Gadałam cały czas z Anką.
- Kupiłaś przypadkiem, zapłaciłaś przypadkiem i przypadkiem nie wiesz, co to jest. Nie żartujesz sobie czasem
ze mnie?
- Nie! - rozeźliła się. - I skończ to śledztwo. Sama pierwszy raz widzę to na oczy. I naprawdę nie wiem, jakim
sposobem trafiło to do moich rąk.
- Już dobrze, dobrze - uspokajałem ją. - Nie ma się o co tak denerwować. Ale może razem się zastanowimy, do
czego to służy.
Podeszła do mnie, przytuliła na znak pojednania i zaczęliśmy wspólne oględziny.
Był to przedmiot wykonany z białego błyszczącego plastiku i częściowo z metalu. Czysty i wypolerowany lśnił
w świetle żarówki. Starannie obrobiony, nie
miał żadnych ostrych kantów ani zadrapań. Składał się z trzech części, połączonych ruchomymi przegubami.
Pełno w nim było rozmaitych wgłębień, schodków,
występów tajemniczego przeznaczenia o miękko zaokrąglonych brzegach. Największa z trzech części była
zakończona jakby metalową rączką. Plastik przechodził
w metal o oleistym połysku zupełnie płynnie, nie można było dostrzec miejsca połączenia. Mimo że drapałem
paznokciem, nie udało mi się znaleźć punktu hipotetycznego
klejenia. Wydawało się, że plastik stopniowo tracił kolor, zamieniając się w srebrzysty metal. Potrząsnąłem
tajemniczym przedmiotem. Zaklekotał lekko.
Długo roztrząsaliśmy z żoną sprawę przeznaczenia tego dziwadła. Rozważyliśmy dziesiątki możliwości.
Kilkakrotnie pokłóciliśmy się przy tym. Jeszcze o
północy, leżąc w łóżku, dyskutowaliśmy zawzięcie, podając sobie tajemniczy przedmiot z rąk do rąk. Nie
doszliśmy do żadnych wniosków. Zagadkowy "dynks",
jak go roboczo nazwaliśmy, nie wydawał się być ani fragmentem większej całości, ani też samodzielnym
urządzeniem. Gdy zgasiliśmy światło, żona usnęła prędko,
zmęczona rozmową. Ja zaś przewracałem się z boku na bok, dręczony pragnieniem rozwiązania zagadki. Z
wolna opanowywało mnie otępiające uczucie frustracji.
Taki mały przedmiot, a przerastał całkowicie moje myślowe zdolności.
W czasie krótkiego, nerwowego snu, w który zapadłem nad ranem, dręczyły mnie koszmary. Żona za pomocą
"dynksu" usiłowała mi wyrwać przednie zęby.
II
Obudziłem się z głuchym bólem głowy. Pierwsze moje spojrzenie zawadziło o stolik, na którym leżała "wielka
tajemnica". Zgrzytnąłem zębami i odwróciwszy
wzrok, podniosłem się z łóżka. Ubierałem się niemrawo, poganiany dobiegającymi z kuchni nawoływaniami
żony.
- Szybko, szybko, jajecznica stygnie.
A więc kupiła wreszcie jajka - przemknęła mi przez głowę myśl, zaraz wyparta przez natrętne wspomnienie
wczorajszego wieczoru. "Dynks" tkwił jak zadra
w mojej pamięci. Czekaj, cholero, już ja sobie z tobą poradzę - pomyślałem z wściekłością i postanowiłem
zabrać go z sobą do pracy. Byłem zatrudniony w
małej pracowni metaloplastycznej i miałem szczęście współpracować z ludźmi, którzy znali się dosłownie na
wszystkim. Wiedzieli, jak naprawić lodówkę, potrafili
wytłumaczyć, co to jest "napawanie plazmowe", i orientowali się, jak działa pralka. Nie mówiąc już o obsłudze
samochodów. W sprawach technicznych trudno
by mi było dotrzymać im kroku, miałem więc nadzieję, że uwolnią mnie od dręczącej zagadki. Ożywiony tą
myślą, przyspieszyłem ubieranie się i po chwili
znalazłem się w kuchni. "Dynks" przezornie wziąłem ze sobą i po drodze włożyłem go do torby, z którą chodzę
do pracy. Żeby potem nie zapomnieć.
Przy stole siedział już Jordan i dopijał swe poranne mleko. Usiadłem i w milczeniu zacząłem pochłaniać
śniadanie.
- Tatuś się nie wyspał - zauważył Jordan.
- Skąd wiesz? - zapytała żona, a ja zakrztusiłem się kęsem bułki.
- Bo nic nie mówi.
- Pij mleko, bo spóźnisz się do przedszkola - powiedziałem karcącym tonem.
- Zdążymy, zdążymy. Jeżeli ktoś się dzisiaj spóźni, to chyba tylko ty - wtrąciła żona. Spojrzałem na nią z
niechęcią. Podrywała mój ojcowski autorytet.
Ale miała rację. Zostało mi tylko dwadzieścia minut na dojazd. Dokończyłem w pośpiechu jajecznicę, nie myjąc
się porwałem z wieszaka torbę i kurtkę i wybiegłem
z mieszkania. Kropił drobny deszcz, co do reszty zwarzyło mi humor, bo nie miałem już czasu wrócić po
parasol:
Deszczyk, choć drobny, przemoczył mnie dokładnie. Do pracowni wszedłem ociekając wodą. Ale byłem
pierwszy. Zdjąłem kurtkę i wytarłszy głowę ręcznikiem
usiadłem przy stole. Wziąłem do ręki jakiś metalowy drobiazg, pilnik i udawałem, że pracuję. Lada chwila mógł
się zjawić szef.
Najpierw jednak weszli koledzy. Równocześnie złożyli parasole i chórem powiedzieli:
- Czeeeeść!
Bracia. Michał i Wojtek. Odłożyłem robotę i z niecierpliwością oczekiwałem, aż się rozbiorą. Gdy usiedli przy
swoich stanowiskach, wstałem, podszedłem
do zawieszonej na gwoździu torby i wyjąłem "dynks".
- Słuchajcie, chłopaki. Mam do was sprawę. Może wy mi powiecie, co to jest?
- Pokaż - pierwszy wyciągnął rękę Michał. - Co to jest?
- No właśnie, ciebie o to pytam - odparłem cokolwiek rozdrażniony. - Gdybym wiedział, tobym się nie pytał.
- A skąd to masz? - Wojtek podniósł się z krzesła i zbliżywszy się do brata nachylił się nad nim. Wspólnie
dokonywali starannych oględzin.
- Nieważne - zmieszałem się. - Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem skąd. Chyba ze sklepu.
- Wygłupiasz się? - spojrzał na mnie Michał.
Sytuacja kubek w kubek przypominała wczorajszą. Zmieniły się tylko role.
- Nie wygłupiam się - powiedziałem przepraszająco. - Powiedzcie mi tylko, co o tym sądzicie.
Michał zadumał się, pokiwał głową i rzekł poważnie:
- To będzie chyba część od tego nowego jugosłowiańskiego miksera, co to go niedawno zaimportowali.
- Co ty! - wyśmiał go Wojtek. - Gdzie by się to tam zmieściło? Za duże!
- No jak to? - Michał trwał przy swoim. - Przecież to podaje warzywa. Patrz tylko, tu się zgina, z boku pracuje
nóż, a tym metalowym wypycha na zewnątrz
- palcem pokazywał wyimaginowane ruchy noża, drugą ręką potrząsając "dynksem", co miało nam uprzytomnić
jego domniemaną pracę.
- Niemożliwe - potrząsnął głową Wojtek. - Mówię ci, że ten mikser jest niewiele większy niż to ustrojstwo.
Wyjął "dynks" z rąk brata i obracając go w palcach zawyrokował:
- To jest tłok pompy od pralki automatycznej. Jest dziwny, przyznaję, ale może to nowy typ. I ten plastik jakiś
taki niespotykany.
- Właśnie - wtrąciłem nieśmiało. - Wydaje się bardzo twardy.
- Pokażcie! - Michał złapał za tajemniczy przedmiot, drugą ręką porwał z uchwytu pilnik i zanim zdążyłem
zaprotestować, przejechał nim z rozmachem po
plastiku. Rozległ się przenikliwy, świdrujący uszy zgrzyt. Przypominał tarcie diamentu o szkło. Michał podniósł
na nas zdumiony wzrok i powtórzył czynność.
I znowu zgrzyt, aż zęby ścierpły.
- Rany boskie! - powiedział wstrząśnięty. - To twardsze od korundu!
- Spieprzyłeś pilnik - rzekł ponuro Wojtek. - Nowy szwajcarski pilnik. Szef ci głowę urwie.
- Eee tam - nie przejął się Michał. Był teraz zafascynowany "dynksem" i wszystkie inne sprawy zeszły na
boczny tor. Wzruszył ramionami i dodał beztrosko:
- Włoży się go do kwasu azotowego i znów się wyostrzy. Zaraz, zaraz, a propos kwasu! Zobaczymy, jak to
świństwo zachowuje się w kwasie! Ten metal też
mi wygląda podejrzanie! - spróbował jeszcze zarysować pilnikiem metalowy fragment "dynksu". Bez wyraźnego
skutku, nie licząc hałasu.
Wstał i podszedł do umywalki, gdzie na małej półeczce stały rzędem butle z odczynnikami chemicznymi.
Wojtek rzucił się za nim. Ja pozostałem z tyłu,
myśląc z rozpaczą o tym, że teraz nic już ich nie powstrzyma od szeregu prób i doświadczeń, w trakcie których
obiekt badań z pewnością ulegnie dezintegracji.
A jednak się myliłem.
Bracia zanurzali go kolejno w kwasach: azotowym, siarkowym, solnym, w roztworze sody kaustycznej, polewali
rozcieńczonym wielosiarczkiem potasu. I nic.
"Dynks" dzielnie odpierał ataki. Tak samo oparł się próbom miażdżenia go pod prasą balansową, podgrzewania
palnikiem, nawiercania wiertłem widiowym. Był
absolutnie kwaso- i zasadoodporny, nieścieralny i antymagnetyczny. Krótko mówiąc - niezniszczalny. Wydało
mi się, że drwi z nas, okazując swą wciąż błyszczącą
powierzchnię i nie naruszone kształty. Michał oddał mi go, wyczerpawszy cały asortyment niszczycielskiej
pomysłowości. Minę miał frasobliwą.
- To chyba część od wahadłowca "Columbia" - powiedział drapiąc się w głowę. - Przywiozłeś go z Przylądka
Kennedy'ego?
- Nie, ze sklepu "1001 Drobiazgów" - odparłem.
III
Wróciłem do domu zmęczony i zły. Zagadka przez cały dzień nie wychodziła mi z głowy. Żadna z osób, które
przewinęły się dzisiaj przez pracownię, nie
potrafiła mi pomóc. Nikt nie wiedział, do czego to służy. Absurdalne przypuszczenia zdawały się tylko
zaciemniać sprawę. Nic więc dziwnego, że na powitanie
żony odburknąłem tylko wściekle i opadłszy na fotel zagłębiłem się w czytaniu gazety. Żona mówiła do mnie
coś jeszcze, ale nie słuchałem. Drażnił mnie
jej szczebiot, bo przypominało mi to, że właśnie Anna jest sprawczynią całej tej historii.
Przewracając stronę, kątem oka zauważyłem jakiś ruch. To Jordan grzebał w mojej torbie i właśnie wyciągnął
"dynks". Chciałem go skarcić i już miałem
na języku słowa nagany, ale coś mnie zastanowiło. W rękach Jordana przedmiot nabrał jakby życia, pasował do
nich i układał się w palcach w specyficzny
sposób, który nagle wydał mi się właściwy. Patrzyłem zafascynowany, jak mój syn, intuicyjnie wyczuwając
przeznaczenie dziwnych zagłębień, dotyka ich opuszkami
i wprawnie manipuluje poszczególnymi segmentami, które posłusznie układały mu się w dłoniach. Nadal jednak
wykonywane przez niego czynności były dla mnie
zagadką. Coś mnie tknęło i zadałem Jordanowi pytanie, które zaraz wydało mi się śmieszne.
- Słuchaj, może ty wiesz, do czego to służy?
- No pewno - odparł bez namysłu. Zastanowił się moment i dodał ze śmiertelną powagą. - Do mercenia
mymlaków.
- Do czego? - parsknąłem śmiechem.
- Do mercenia mymlaków - powtórzył trochę urażony. Jak się ich nie merci, to mogą się bzić.
Rozbawił mnie do reszty. Nie mogąc opanować chichotu odłożyłem gazetę i krztusząc się poszedłem do kuchni,
gdzie zniknęła moja żona. Opowiedziałem jej
o hipotezie naszego syna. Też się roześmiała. Ucieszyło ją też, że mi się humor trochę poprawił. A mnie
niespodziewanie nawiedziła pewna myśl i postanowiłem
kuć żelazo póki gorące.
- W którym sklepie wczoraj byłaś? - spytałem.
- Znowu śledztwo? - skrzywiła się. - W tym obok Składnicy Harcerskiej.
- Jadę tam - powiedziałem stanowczo. - Dowiem się na miejscu zbrodni, o co chodzi. Nie zamierzam przeleżeć
bezsennie następnej nocy. Zalazło mi to draństwo
za skórę i nie spocznę, póki nie dowiem się prawdy.
Poszedłem do pokoju, zabrałem Jordanowi nową zabawkę, na co zareagował głośnym płaczem. Zarzuciłem
szybko kurtkę i już byłem na drzwiami. Goniły mnie
nawoływania żony:
- Jak to, teraz? Przecież obiad na stole! Nie będę w kółko odgrzewać!
Nie zwracałem na to uwagi. Myślami byłem już w sklepie. Jadąc autobusem niecierpliwie przestępowałem z
nogi na nogę. "Dynks" przyciskałem do piersi jak
największy skarb. Gnany żądzą wiedzy wyskoczyłem z autobusu jak z katapulty, kiedy tylko stanął przy rondzie
na Marszałkowskiej. Zdyszany wpadłem do sklepu
i stanąwszy przy ladzie, z trudem łapałem oddech. Młoda ekspedientka w wysokiej, mocno zlanej lakierem
fryzurze patrzyła na mnie jak na wariata. Klientka,
która grzebała w pudle wypełnionym spinaczami do bielizny, odsunęła się z wyraźnym lękiem. Słyszałem, jak
mruknęła pod nosem, starając się jednak, żebym
ją usłyszał:
- Pijany czy co?
Spróbowałem się opanować i możliwie łagodnym ruchem wyciągnąłem w kierunku ekspedientki rękę z moją
"łamigłówką". Wytrzeszczyła na mnie oczy.
- Moja żona - powiedziałem i przerwałem. Zabrakło mi tchu.
- No? - sprzedawczyni nic nie rozumiała.
- Moja żona kupiła to wczoraj - udało mi się sformułować pełne zdanie. Klientka z boku przysunęła się bliżej i
zaczęła ciekawie zerkać, wysuwając głowę
ponad moim ramieniem. Wietrzyła awanturę.
- No to co, że kupiła? - ekspedientka najeżyła się lekko.
- W zasadzie nic - tłumaczyłem się niezdarnie. - Chciałem się tylko dowiedzieć; do czego to służy? Nic więcej -
popatrzyłem na, nią błagalnie. Wzięła
ode mnie "dynks" i lekko rzuciwszy okiem, odłożyła go na ladę i powiedziała stanowczo:
- Może i kupiła, ale nie u nas.
- U was, u was - gorąco zapewniłem.
- Chiba wiem, co mam we fachturze i na sklepie - obraziła się. - Ależ proszę pani, sama mi mówiła. Ten
przedmiot kupiła w waszym sklepie przez nieuwagę
i teraz mamy kłopot, bo nie wiemy, co z nim zrobić. Nikt ze znajomych też się nie orientuje, jak to działa. -
Mówiłem proszącym tonem, starając się ją
udobruchać.
- Pan z telewizji? - przymrużyła oczy w szelmowskim mrugnięciu. - Jakieś żarty, dowcipy - i rozejrzała się
wokoło w poszukiwaniu ukrytej kamery. Ciekawska
klientka zrobiła to samo i odruchowo poprawiła futrzaną czapę.
- Nic podobnego, zapewniam panią, że to nie są żadne dowcipy. Proszę tylko o informację. Bardzo mi na tym
zależy - w zdenerwowaniu zacząłem gwałtownie
gestykulować. Ekspedientka przekonawszy się, że nikt nie usiłuje zrobić z niej bohaterki telewizyjnego
reportażu, powróciła do swej tradycyjnej, zwykłej
postawy.
- Ten artykuł jest nie od nas, pan pójdzie gdzieś indziej powiedziała oficjalnym tonem i uważając rozmowę za
skończoną odsunęła "dynks" od siebie. Nie
rezygnowałem.
- Proszę pani, może ktoś inny wie? Czy może pani poprosić kierownika?
- Na chorobie - jej wzrok stwardniał, wyostrzył się.
- A koleżanki? Może któraś z nich?
- Chiba pan widzi, że zajęte. Idź pan lepij stąd, bo zawołam magazyniera, a to mocny chłop. - Była całkiem
odpychająca i czułem; że jeszcze jedno moje
słowo, a rzeczywiście wyrzucą mnie ze sklepu. Pani kupująca spinacze zaczęła jej basować:
- Pewnie, spije się taki, a potem dowcipów mu się zachciewa. Wziąłby się lepiej o roboty, przez takich łobuzów
cały ten kryzys, mówię pani, ja bym zrobiła
porządek z tymi pijakami, to pojęcie ludzkie przechodzi...
Nie czekałem na dalszy ciąg przemowy i tchórzliwie zrejterowałem. Z takimi kobietami jeszcze nikt nie wygrał.
O "dynksie" nie zapomniałem, chociaż najchętniej
wyrzuciłbym go do kosza. Włożyłem go do kieszeni i idąc ulicą przemówiłem w duchu do niego: I co ja mam z
tobą zrobić? Zniszczyć cię przecież nie można.
Wyrzucić jakoś mi szkoda. Chyba dam cię Jordanowi do zabawy. Będzie to chyba pierwsza zabawka, której nie
zdoła połamać.
Jak pomyślałem, tak i zrobiłem. "Wielka tajemnica" trafiła do dziecinnego pokoju. Jordan bawił się nią,
uprzednio zamykając starannie drzwi. A ja nie
próbowałem dociekać, na czym polega ta jego zabawa. Usiłowałem o wszystkim zapomnieć. I pewnie udałoby
mi się to, gdyby nie...
IV
Minęło kilka dni. W domu panowała przedświąteczna gorączka. Zbliżało się Boże Narodzenie i wszyscy
byliśmy zajęci zakupami, sprzątaniem, pieczeniem ciast
i wszystkimi tymi sprawami, które składają się na całość przygotowań do Wigilii. Jola wybiegła załatwiać jakieś
sprawunki, a ja z synem zostałem w domu.
Zleciła mi rozłupywanie orzechów, które miały jej posłużyć do wyrobu podobno rewelacyjnego ciasta. Ich
skorupki piętrzyły się na podłodze, a ja z niepokojem
myślałem o wymówkach, jakie czekają mnie za ten nieporządek. Dywan był dopiero co odkurzany. Z tych
niewesołych rozmyślań wyrwał mnie dzwonek do drzwi.
Poszedłem do przedpokoju i wyjrzałem przez wizjer. Nikogo nie było. Cofnąłem się, myśląc, że to
przywidzenie, ale dzwonek powtórzył się, zatrzymując mnie
w pół kroku.
Przekręciłem klucz w zamku i nacisnąwszy na klamkę otworzyłem drzwi na pełną szerokość. Na wycieraczce
stało "coś".
"Coś" na mój widok chrząknęło i odezwało się dźwięcznym głosem:
- Pan pozwoli, że dopasuję mój wzrost do pańskich wymiarów? Będzie nam łatwiej rozmawiać - i zaczęło
rosnąć. Gdy zrównało się ze mną, zapytało uprzejmie:
- Czy można? - i nie czekając na pozwolenie weszło do środka, ocierając się o mnie fałdzistym płaszczem.
Oniemiały zamknąłem drzwi. Miałem prawo zaniemówić.
Trudno opisać, co to właściwie było. W największym uproszczeniu można powiedzieć, że był to gigantyczny
owad. Świerszcz. Nie wiem dokładnie, co skrywało
się pod ubraniem, ale znad kołnierza patrzyła na mnie owadzia głowa, z kulistymi mozaikowymi oczyma,
zaopatrzona w potężne żuwaczki i liczne bambusowate
czułki, z rękawów zaś wysuwały się całkiem ludzkie dłonie.
- Widzę po pańskiej minie, że wszystkiego się pan domyśla powiedział świerszcz. Niczego się nie domyślałem.
W ogóle nic nie myślałem. Dziwne, że nie
zacząłem krzyczeć z przerażenia. Ze swojego pokoju wyszedł zaciekawiony dzwonkiem Jordan. W ręku trzymał
"dynks". Nie zdziwił się ani trochę widokiem potwora.
Przypatrywał mu się z życzliwym zainteresowaniem.
- Otóż właśnie - ożywił się gość na widok mojego syna. To jest powód mojej wizyty. Tak więc, jak mówiłem,
zapewne się pan domyślił. Jestem z innej planety.
Nawet z innej galaktyki. Nieważne z której, i tak to panu nic nie powie. Pokrótce mówiąc, zdarzyła nam się
przykra przygoda. Zepsuł nam się nasz pojazd.
Świerszcz mówił nie poruszając żuwaczkami. Ja trwałem w bezruchu. Sytuacja była do tego stopnia nierealna,
że zapomniałem się bać. Jordan uśmiechał się
do owada promiennie.
- Nasz pojazd, czyli jak wy to nazywacie, UFO, zepsuł się. Zatrzymaliśmy się, aby naprawić usterkę, to znaczy
zawiśliśmy w powietrzu. Było to tuż nad
waszym miastem. Jeden z nas otworzył nieostrożnie klapę i wypadł nam pewien ważny przyrząd. Nie
zdążyliśmy go złapać w locie i spadł na ciężarówkę z odkrytą
plandeką. Miała z boku napis "Stołeczne Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego". Przyrząd jest nam niezbędny
i dlatego, kiedy tylko ukończyliśmy naprawę,
wszczęliśmy poszukiwania. W naszych wyjazdowych warunkach nie jesteśmy w stanie wykonać drugiego
takiego samego. Trochę to trwało, ale wpadliśmy na trop.
Tak oto znalazłem się u pana. I zmuszony jestem prosić pana o zwrot naszej własności.
Zbliżył się do Jordana i zręcznie odebrał mu "dynks".
- Serdecznie panu dziękuję i przepraszam za kłopot. Postaramy się jakoś odwdzięczyć, ale teraz, raczy pan
wybaczyć, mamy mało czasu. Pan rozumie... obowiązki
- rozłożył ręce w przepraszającym geście.
- Chwileczkę - powiedziałem z wysiłkiem. Mówienie szło mi jak z kamienia. - Czy mógłby mi... hm... pan...
powiedzieć, do czego to służy?
Spojrzał na mnie wyrozumiale, jak na dziecko, które pyta o sprawy oczywiste.
- Ależ naturalnie. Do mercenia mymlaków. Żegnam pana. I bardzo proszę o zachowanie tajemnicy. - To
powiedziawszy rozpłynął się w powietrzu tak nagle,
że słowa: "A może kawy?" wypowiedziałem już w pustą przestrzeń.
I to by była prawie cała historia. Jest jednak małe ale. Zamierzają się odwdzięczyć... Jordan twierdzi, że ofiarują
nam mymlaka. Myślcie sobie, co chcecie,
ale ja mu wierzę. Bez zastrzeżeń. I co ja wtedy zrobię? Takiego prezentu przecież nie wyrzucę. Żebym chociaż
wiedział, co to jest? Jordan nie potrafi dokładnie
opisać. Coś mówi, ale mętnie.
I najważniejsze: co na to moja żona? Ona, która się boi dosłownie wszystkiego: psów, kotów, myszy, tokarek,
skrobania w ścianę. Co powie na widok mymlaka?
Przecież nie da sobie nic wytłumaczyć i w nic nie uwierzy. I tak zresztą jestem związany tajemnicą. A jak to
bydlę zacznie bzić? Nie mam już przyrządu
do mercenia. Taaaak... Wyprowadzi się, z pewnością wyprowadzi. Zabierze syna i wróci do mamusi. I co ja
pocznę! Przecież nawet zupy nie potrafię ugotować!