Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12459 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Raymond Khoury
Ostatni templariusz
Z angielskiego prze�o�y� KRZYSZTOF MAZUREK
KATOWICE 2005 * ':
Tytu� orygina�u: > / ~
THE LAST TEMPLAR
Copyright � 2005 by Raymond Khoury
Copyright � 2005 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Dr�ga
Copyright � 2005 for the Polish translation by Krzysztof Mazurek
Redakcja: Ewa Stahnke
Korekta: Ewa Penksyk-Kluczkowska, Anna Rz�dowska
Projekt ok�adki i serii: Andrzej Kury�owicz
Zdj�cie na ok�adce: � by Knights Edge
Zdj�cie autora: � Suellen Khoury
ISBN: 83-89779-39-0
Dystrybucja:
Firma Ksi�garska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22) 631 48 32, 632 91 55
e-mail:
[email protected] www.olesiejuk.pl
Wydawnictwo L&L / Dzia� Handlowy
ul. Ko�ciuszki 38/3, 80-445 Gda�sk tel. (58) 520 35 57, fax (58) 344 13 38
Sprzeda� wysy�kowa:
www.merlin.com.pl
Diamond Business Park
ul. Jana Paw�a II nr 66
05-500 Piaseczno
WYDAWNICTWO SONIA DR�GA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
e-mail:
[email protected] / www.soniadraga.pl
Katowice 2005. Wydanie I Druk: WZDZ-Drukarnia Lega, Opole
Dla moich rodzic�w,
dla moich c�rek, kt�rych imiona brzmi�: Mia, Gracie i Suellen
"�'''�' " '';'?': "/kl '�'"�- ' '�"��'� oraz
:" � 's.g- .' '�'-V.r:p " < ^ ;;,!� �� ' '
dla mojego serdecznego przyjaciela
Adama B. Wachtela (1959-2005).
Mia�e� z tego tak� frajd�.
Ciesz� si�, �e Yictoria i Elizabeth
podzieli�y si� Tob� z nami.
B�dziemy za Tob� t�skni�.
Bardzo.
Wielu przyjaci� dzieli�o si� ze mn� wiedz�, pomaga�o w dokumentacji fakt�w i podtrzymywa�o mnie na duchu w czasie pisania tej ksi��ki. Wszystkim im jestem niezmiernie zobowi�zany i gor�co dzi�kuj�. I tak m�j wielki przyjaciel Carlos Heneine wprowadzi� mnie w histori� i legend� zwi�zan� z zakonem templariuszy oraz podrzuca� mi wspania�e pomys�y, zanim przyst�pi�em do pisania i w trakcie; Bruce Crowther pomaga� mi porusza� si� w tym nowym dla mnie gatunku tw�rczo�ci, a Franc Roddam dyscyplinowa� mnie i dodawa� skrzyde�.
Chc� tak�e wymieni� nazwiska os�b, kt�rym tak wiele zawdzi�cza ksi��ka, �e musz� si� w niej znale��. S� to: Olivier Granier, Simon Oakes, Dotti Irving i Ruth Cairns z Colman Getty, Samantha Hill z Ziji, Eric Fellner, Ed Yictor, Bob Bookman, Leon Friedman, Maitre Fran9ois Serres, Kevin i Linda Adeson (wybaczcie mi, �e da�em Wasze nazwisko Mitchowi), Chris i Roberta Hanley, dr Philip Saba, Matt Filosa, Carolyn Whitaker, dr Amin Milki, Bashar Chalabi, Patty Fanouraki i Barbara Roddam. Gor�co dzi�kuj� tak�e wszystkim wsp�pracownikom z Duckworth i z Turnaround.
Za fenomenalny projekt ok�adki i uk�adu typograficznego na m�j� specjaln� wdzi�czno�� zas�u�y� Cephas Howard, a tak�e ca�y
budapeszte�ski zesp� Mid-Atlantic Films, kt�ry upora� si� z t� ok�adk� w rekordowym czasie: Howard Ellis, Adam Goodman, Peter Seres, Gabby Csoma, Csaba Bagossy i nasi szczodrzy przyjaciele z www.middleages.hu. Jestem Wam wszystkim naprawd� ogromnie wdzi�czny.
Gdyby nie moja agentka Eugenie Furniss z jej pasj�, wielkim oddaniem i zrozumieniem dla kaprys�w �wie�o upieczonego pisarza, ta ksi��ka na pewno nigdy by nie powsta�a. Stephanie Cabot, Rowan Lawton i pozostali cz�onkowie zespo�u William Morris Agency te� maj� w tym wielki udzia�.
I w ko�cu, cho� wcale nie ostatniej z tej listy, dzi�kuj� mojej �onie Suellen, kt�ra przez wiele lat �y�a wraz ze mn� tym projektem; nie potrafi� wyrazi� s�owami, ile zawdzi�czam jej przyja�ni i duchowemu wsparciu. �
Robrze n&tn �% przys�u�y� ten mit o Chrystusie. Papie� Leon X (XVI wiek)
PROLOG
AKKA, �ACI�SKIE KR�LESTWO JEROZOLIMY, 1251 ROK
Ziemia �wi�ta jest bezpowrotnie stracona.
Ta my�l nie dawa�a spokoju Martinowi de Carmaux; naga prawda by�a bardziej przera�aj�ca ni� hordy niewiernych wynurzaj�ce si� z wy�om�w w murze.
Pr�bowa� nie dopu�ci� jej do siebie, wyrzucaj�c za wszelk� cen� ze �wiadomo�ci.
Teraz nie czas na lamenty. Trzeba dzia�a�.
Trzeba zabija� wrog�w.
Z obosiecznym mieczem uniesionym wysoko w g�r� ruszy� do ataku przez tumany dusz�cego dymu i kurzu, niczym ostrze wdzieraj�ce si� w cia�o nieprzyjaciela. A ten by� wsz�dzie; szable i topory Saracen�w wbija�y si� w cia�a, okrzyki i zawo�ania wojenne miesza�y si� z wszechobecnym rytmicznym biciem w tarabany stoj�ce pod murami fortecy.
Ci�� mieczem ze wszystkich si�; roz�upa� czaszk� arabskiego wojownika a� do oczu, uni�s� ostrze w g�r�, szar�uj�c na kolejnego. Rzuci� spojrzenie przez rami� w prawo i zobaczy� Aimarda de Yilliers, jak wbija miecz w pier� wroga, a potem rusza do starcia z nast�pnym. Oszo�omiony j�kami b�lu, wrzaw� i w�ciek�ymi wrzaskami wok� siebie, Martin poczu�, �e kto� si� uczepi� jego lewego ramienia, i natychmiast uderzy� atakuj�cego r�koje�ci� miecza, a potem straszliwym ci�ciem wdar� si� w mi�nie i w ko�ci.
11
K�tem oka zobaczy� co� z�owieszczego z prawej i instynktownie ci�� mieczem w tamt� stron� - odr�ba� bark kolejnemu Saracenowi, a potem jednym zamachem otworzy� mu policzek i uci�� j�zyk.
Ju� od wielu godzin on i jego wsp�towarzysze nie mieli chwili odpoczynku. Atak muzu�ma�ski nie tylko trwa� nieprzerwanie, ale by� znacznie gorszy, ni� oczekiwano. Grad p�on�cych strza� i pocisk�w nasyconych smo�� od wielu dni spada� na miasto. Po�ary szala�y; by�o ich wi�cej, ni� da�o si� ugasi�. W tym czasie ludzie su�tana robili podkopy pod szerokimi murami - wpychali do nich ga��zie, a nast�pnie podpalali. W wielu miejscach te napr�dce wy��obione w ziemi piece powodowa�y p�kni�cia w murze, kt�ry kruszy� si� teraz pod gradem kamieni wyrzucanych z katapult. Templariusze i szpitalnicy si�� woli odpierali ataki przy bramie �w. Antoniego, po czym j� podpalili i uciekli. �Przekl�ta Wie�a", bo tak j� nazywano, w ko�cu zas�u�y�a na swoje imi� - wpu�ci�a do miasta rozszala�ych Saracen�w, podk�adaj�cych ogie� w ka�d� dziur�, i przypiecz�towa�a jego los.
Charczenie i j�ki uton�y w ryku tysi�cy garde�. Martin schowa� miecz i rozejrza� si� wok� zdesperowany, szukaj�c chocia� cienia nadziei, ale nie znalaz�. Ziemia �wi�ta zosta�a rzeczywi�cie nieodwracalnie stracona. Z rosn�cym przera�eniem poj��, �e zanim ta noc si� sko�czy i wzejdzie s�o�ce, wszyscy b�d� martwi. Mieli przed sob� najwi�ksz� armi�, jak� kiedykolwiek widzia� �wiat; mimo furii i pasji, mimo wojennej gor�czki, kt�ra przyspiesza�a kr��enie krwi w jego �y�ach, mimo wysi�k�w w�asnych i wsp�braci - ponie�li niew�tpliwie kl�sk�.
Po nied�ugim czasie dow�dcy te� zdali sobie z tego spraw�. Czu�, �e mu p�ka serce, kiedy us�ysza� d�wi�k rogu wzywaj�cy tych rycerzy, kt�rzy jeszcze �yli, do opuszczenia mur�w miasta. Rzuca� nerwowe spojrzenia w lewo i w prawo, oszo�omiony i rozgor�czkowany. I nagle napotka� wzrok Aimarda de Yilliers. Zobaczy� w jego oczach ten sam b�l, bezbrze�ny wstyd, kt�ry i jego przenika� do samych ko�ci. Rami� w rami� przedzierali si� teraz przez zast�py wroga i w ko�cu jako� im si� uda�o dotrze� do wzgl�dnie bezpiecznego terenu, nad kt�rym jeszcze panowali templariusze. �.. � i;; s
12
Martin szed� za starszym rycerzem, a ten par� naprz�d jak burza przez t�um przera�onych cywili, kt�rzy chronili si� za pot�nymi murami otaczaj�cymi miasto. Widok zastany w Wielkiej Sali zszokowa� go jeszcze bardziej ni� rze� kamrat�w, kt�rej by� �wiadkiem za murami. Na grubo ciosanym stole w refektarzu le�a� William de Beaujeu, wielki mistrz zakonu templariuszy. Peter de Sevrey, marsza�ek zakonu, sta� obok wraz z dwoma mnichami. Ich twarze pe�ne smutku nie pozostawia�y �adnej nadziei. Kiedy obaj rycerze stan�li u jego boku, Beaujeu otworzy� oczy i uni�s� lekko g�ow�, ale �e ten drobny ruch przyprawi� go o b�l, wyda� z siebie j�k. Martin wpatrywa� si� w niego z niedowierzaniem. Sk�ra starego cz�owieka by�a blada, jakby odp�yn�a z niej wszystka krew, oczy natomiast mia� nabrzmia�e czerwieni�. Martin ogarn�� wzrokiem sylwetk� Beaujeu. Pr�bowa� odgadn�� przyczyn� jego stanu. Ujrza� pierzasty grot strza�y tkwi�cy pomi�dzy �ebrami wielkiego mistrza, kt�ry trzyma� drzewce w p�zamkni�tej d�oni. Drug� skin�� na Aimarda; ten podszed� do niego, ukl�k� u wezg�owia i uj�� wyci�gni�t� d�o� w swoje r�ce.
- Ju� czas - powiedzia� z trudem Beaujeu. G�os mia� s�aby i pe�en b�lu, ale m�wi� wyra�nie. - Jed�cie. I niech B�g ma was w opiece.
Te s�owa przemkn�y jak podmuch wiatru obok uszu Martina. Jego uwag� przyci�ga�o co innego, co�, co zauwa�y�, jak tylko Beaujeu otworzy� usta. Nie m�g� oderwa� wzroku od jego j�zyka, kt�ry zupe�nie sczernia�. W�ciek�o�� i nienawi�� omal nie zadusi�a m�odego rycerza, bo rozpozna� dzia�anie trucizny, kt�r� nas�czony musia� by� grot strza�y. Ten przyw�dca zakonu, osobowo�� g�ruj�ca nad pozosta�ymi, kt�ry zdominowa� ka�dy aspekt �ycia m�odego rycerza - ten pot�ny cz�owiek w�a�ciwie by� ju� martwy.
Zauwa�y�, �e Beaujeu podnosi wzrok na Sevreya i niemal niezauwa�alnie kiwa g�ow�. Marsza�ek podszed� do ko�ca sto�u i uni�s� satynow� narzut�, spod kt�rej wy�oni�a si� niewielka, bogato zdobiona szkatu�a. Nie by�a szersza ni� trzy d�onie. Martin nigdy wcze�niej jej nie widzia�. Zapanowa�a pe�na napi�cia cisza; Aimard sta� jak wryty i patrzy� na skrzynk� z nabo�e�stwem. Potem odwr�ci� twarz
13
i spojrza� na Beaujeu. Stary cz�owiek wytrzyma� jego spojrzenie, a nast�pnie zanikn�� oczy; jego oddech sta� si� niepokoj�co szybki i zduszony. Airaard podszed� do Sevreya i obj�� go ramionami, potem podni�s� skrzynk� i nie ogl�daj�c si� za siebie, wyszed�. Kiedy przechodzi� obok Martina, rzuci� tylko jedno s�owo:
- Chod�.
Martin waha� si� przez chwil�; spojrza� na Beaujeu i marsza�ka, kt�ry skin�� g�ow� w ge�cie przyzwolenia. Wybieg� za Aimardem i od razu zrozumia�, �e nie kieruj� si� ku szeregom wroga.
Zmierzali w stron� portu.
- Dok�d idziemy? - krzykn��.
- Czeka na nas ��wi�tynia Soko�a" - Aimard przyspieszy� kroku.
Martin zatrzyma� si� nagle, nie mog�c opanowa� wzburzenia.
- Odp�ywamy? - spyta� zdumiony.
Pozna� Aimarda de Yilliers po �mierci swego ojca, kt�ry te� by� rycerzem; odszed� z tego �wiata przed pi�tnastu laty, kiedy Martin by� zaledwie pi�ciolatkiem. Od tej chwili Aimard by� jego opiekunem i mentorem. Bohaterem. Walczyli rami� w rami� w wielu bitwach i Martin wierzy�, �e teraz te� b�d� walczy� i zgin� razem, kiedy przyjdzie pora. Nie tak to sobie wyobra�a�. To, co robi�, jest chore. To jest... dezercja.
Aimard r�wnie� si� zatrzyma�, ale tylko po to, by mocno chwyci� Martina za rami� i poci�gn�� go do przodu.
- Pospiesz si� - rozkaza�.
- Nie - krzykn�� Martin, str�caj�c z ramienia jego r�k�.
- Tak - starszy rycerz powt�rzy� surowo. Martin czu�, �e co� go dusi; twarz mu st�a�a, zanim zdoby� si� na to, by powiedzie�:
- Nie opuszcz� naszych braci - wycedzi� przez zaci�ni�te z�by. -Nie teraz. Nigdy!
Aimard westchn�� ci�ko i z nostalgi� obejrza� si� za siebie, na obl�one miasto. P�on�ce pociski przelatywa�y �ukiem nad murami, wytyczaj�c �wietlisty szlak przez ciemne niebo i bombarduj�c twierdz� ze wszystkich stron. Trzymaj�c mocno przy piersiach
14
szkatu��, odwr�ci� si� i zrobi� krok w kierunku m�odszego rycerza, krok gro�ny - ich twarze dzieli�o tylko kilka centymetr�w. Martin zobaczy�, �e w oczach przyjaciela b�yszcz� �zy.
- My�lisz, �e chc� ich opu�ci�? - wysycza�. Jego g�os przeci�� powietrze. - �e porzucam naszego mistrza w ostatniej godzinie �ycia? Przecie� znasz mnie nie od dzi�.
- W takim razie... dlaczego? - W g�owie Martina my�li kot�owa�y si�.
- To, co mamy do zrobienia, jest wa�niejsze ni� zabicie jeszcze tych kilku parszywych ps�w - powiedzia� Aimard ze smutkiem. -Nasze zadanie jest istotniejsze dla przetrwania zakonu. Jest najwa�niejsze, je�eli mamy doko�czy� dzie�a i sprawi�, by wszystko, nad czym pracowali�my, r�wnie� tutaj nie umar�o. A teraz si� pospiesz.
Martin otworzy� usta, by zaprotestowa�. Ale Aimard mia� zaci�ty wyraz twarzy, nie dopuszcza� sprzeciwu. Martin, acz niech�tnie, podda� si� rozkazowi starszego rycerza i poszed� za nim.
��wi�tynia Soko�a" by�a jedyn� jednostk� p�ywaj�c�, kt�ra pozosta�a w porcie; inne odp�yn�y tydzie� wcze�niej, zanim atak Saracen�w odci�� port od miasta. Galera by�a ju� nisko zanurzona i niewolnicy wnosili na pok�ad kolejne �adunki; pomagali im w tym bracia zakonni i rycerze. Po g�owie Martina t�uk�y si� my�li, ale nie znalaz� czasu na sformu�owanie nawet najprostszego pytania. Kiedy podeszli do nabrze�a, ujrza� kapitana statku - wiedzia� tylko, �e na imi� ma Hugh oraz �e wielki mistrz darzy� go niezwyk�ym szacunkiem. Hugh z mostka kapita�skiego przygl�da� si� gor�czkowym przygotowaniom. Martin przesun�� wzrokiem po statku od rufy do dziobu, spojrza� na wysoki maszt i bukszpryt, pod kt�rym widnia�a niezwykle realistycznie wyrze�biona sylwetka drapie�nego ptaka.
Nie przerywaj�c marszu, Aimard zawo�a� g�o�no w kierunku mostka, na kt�rym sta� kapitan:
- Czy prowiant i woda za�adowane?
-Tak.
- Mniejsza wi�c o reszt�. Natychmiast podnosimy kotwic�. �. Nie min�o par� minut, a ju� wci�gni�to trap, rzucono cumy i ��wi�tynia Soko�a" zacz�a odp�ywa� od nabrze�a, ci�gni�ta przez
15
szalup� z wio�larzami. Chwil� potem bosman dono�nym g�osem wyda� rozkaz i rz�dy galernik�w zanurzy�y wios�a w ciemnej wodzie. Martin patrzy�, jak wio�larze wdrapuj� si� z szalupy na pok�ad i wci�gaj� j� na g�r�, a nast�pnie zabezpieczaj� linami. Rytmiczne, g��bokie uderzenia dzwonu i post�kiwanie ponad stu pi��dziesi�ciu przykutych do wiose� galernik�w s�ycha� by�o na ca�ym pok�adzie; statek nabiera� pr�dko�ci i zostawia� za sob� pot�ne mury twierdzy templariuszy.
Kiedy wyp�yn�li na otwarte wody, na statek spada� coraz g�stszy grad strza�, a wok� wybucha�y wielkie sycz�ce eksplozje piany - to katapulty i kusze armii su�tana wymierzono w uciekaj�c� galer�. Jednak niebawem znalaz�a si� poza ich zasi�giem. Martin sta� przy relingu, patrz�c na oddalaj�c� si� lini� brzegow�. Na brzeg wylegli ju� poganie wyj�cy jak wilki i �miej�cy si� dziko; pomstuj�c odp�ywaj�cym, przypominali rozw�cieczone zwierz�ta w klatce. Za nimi szala�o istne piek�o: s�ycha� by�o krzyki m�czyzn, przera�one g�osy kobiet i dzieci, upiorne j�ki. A wszystko to na tle niemilkn�cych odg�os�w wojennych taraban�w.
Statek powoli nabiera� pr�dko�ci. Wiatr od l�du by� coraz silniejszy i rz�dy wiose� podnosi�y si� i opada�y jak skrzyd�a ptaka, kt�ry w locie ociera si� o ciemn� powierzchni� wody. Daleko na horyzoncie niebo by�o czarne, ci�kie od burzowych chmur.
To by� koniec.
D�onie wci�� mu dr�a�y i serce ci��y�o jak kamie�, gdy Martin de Carmaux powoli i niech�tnie odwr�ci� si� plecami do krainy swojej m�odo�ci. Skierowa� wzrok przed siebie - patrzy� na wielkie chmury, kt�re zwiastowa�y nadchodz�c� burz�. a
Rozdzia� l
Z pocz�tku nikt nie zauwa�y� czterech je�d�c�w, kt�rzy wy�onili si� z ciemnego masywu Central Parku.
Wszystkie oczy by�y skierowane w inne miejsce - cztery ulice dalej w rozb�yskach fleszy i reflektor�w stacji telewizyjnych limuzyny p�yn�y strumieniem wzd�u� kraw�nika przed g��wnym wej�ciem do Metropolitan Museum, raz po raz wypluwaj�c elegancko ubranych gwiazdor�w i zwyk�ych �miertelnik�w.
By�o to jedno z owych gigantycznych przedsi�wzi��, kt�rego �adne miasto nie potrafi�o zorganizowa� tak dobrze i z takim rozmachem jak Nowy Jork. Tym bardziej, �e odbywa�o si� nie gdzie indziej, tylko w�a�nie w Metropolitan. Budynek b�yszcza� od�wi�tnie, nocne niebo przeszywa�y �wiat�a szperaczy. Zabudowania w samym sercu miasta przypomina�y b�yskaj�c� latarni� morsk�, kt�ra zewsz�d przywo�ywa�a przechodni�w, by przeszli mi�dzy wynios�ymi kolumnami neoklasycystycznej fasady, nad kt�r� olbrzymi transparent g�osi�:
SKARBY WATYKANU
M�wi�o si� o prze�o�eniu terminu tego wydarzenia, a nawet o tym, by zupe�nie je odwo�a�. Ostatnie doniesienia wywiadu raz jeszcze sk�oni�y rz�d do ustalenia alarmu antyterrorystycznego na
17
poziomie pomara�czowym. W ca�ym kraju stanowe i lokalne w�adze zaostrzy�y �rodki bezpiecze�stwa i chocia� Nowy Jork obowi�zywa� poziom pomara�czowy od 11 wrze�nia, podj�to dodatkowe �rodki ostro�no�ci. Oddzia�y gwardii narodowej patrolowa�y stacje metra i mosty, a policjanci pe�nili dwunastogodzinne dy�ury.
Ta wystawa, bior�c pod uwag� jej temat, stanowi�a szczeg�lne zagro�enie. Przewa�y�a jednak determinacja organizator�w i rady nadzorczej muzeum - g�osowano za realizacj� pierwotnych plan�w. Wystawa mia�a zosta� otwarta zgodnie z zamierzeniami jako kolejny dow�d na to, �e nieul�k�ego ducha Nowego Jorku naprawd� nie da si� z�ama�.
t
M�oda kobieta z nienagann� fryzur� i ol�niewaj�cym hollywoodzkim u�miechem sta�a odwr�cona ty�em do frontonu, pr�buj�c po raz trzeci wej�� na anten�. Nie bardzo jej wychodzi�a wystudiowana poza wsz�dobylskiej i zblazowanej, a zatem reporterka, wpatruj�c si� w obiektyw kamery, promienia�a entuzjazmem i energi�:
-Nie pami�tam, kiedy ostatni raz Metropolitan go�ci�o tyle gwiazd. Na pewno nie widziano tu tak wielu znanych twarzy od czasu ekspozycji zabytk�w kultury Maj�w, a min�o przecie� par� lat - oznajmi�a telewidzom w chwili, gdy z limuzyny wysiada� okr�glutki m�czyzna w �rednim wieku. Tu� za nim wynurzy�a si� wysoka kobieta o stercz�cych ramionach w b��kitnej wieczorowej sukience o jeden rozmiar za ma�ej i (jak na ni�) o jedno pokolenie zbyt awangardowej. - A oto burmistrz i jego urocza �ona - m�wi�a dalej podekscytowana reporterka. - Nasza nowojorska rodzina kr�lewska, jak ka�e obyczaj, cokolwiek sp�niona. - Przesz�a na powa�niejszy ton; spojrza�a prosto w kamer� i doda�a: - Wielu przedmiot�w wystawionych tu dzi� wieczorem nie ogl�da�y oczy zwyk�ych �miertelnik�w nigdy i nigdzie. Spoczywa�y w sejfach Watykanu przez setki lat i... >
18
Przerwa�a jej fala gwizd�w i radosnych okrzyk�w. G�os reporterki uton�� w og�lnym harmidrze; odwr�ci�a si� od kamery i pow�drowa�a wzrokiem w tamtym kierunku, szukaj�c przyczyny tego rosn�cego poruszenia.
Zobaczy�a czterech je�d�c�w.
Wierzchowce by�y i�cie kr�lewskie: siwki i kasztany mia�y p�yn�ce fal� ciemne ogony i grzywy. Ale to je�d�cy wzbudzali sensacj�.
Czterej m�czy�ni jechali rami� przy ramieniu ubrani w �redniowieczne zbroje. Mieli na g�owach he�my, lekkie kolczugi na�o�one na czarne kaftany, nakolanniki z kawa�k�w stalowej blachy na grubych po�czochach. Wygl�dali, jakby w�a�nie przemkn�li przez wrota podr�y w czasie. Efektu dope�nia�y ogromne obosieczne miecze wisz�ce w pochwach u ich bok�w. Najwi�ksze wra�enie jednak robi�y d�ugie bia�e p�aszcze narzucone na zbroje, na kt�rych widnia�y czerwone jak krew krzy�e.
Konie przesz�y teraz w �agodny trucht.
T�um szala� z rado�ci, a rycerze zbli�ali si� powolutku, patrz�c wprost przed siebie, nie zwracaj�c uwagi na rwetes i szale�czy ruch wok� schod�w muzeum.
- Prosz� pa�stwa, co my tu mamy? Wygl�da na to, �e Metropolitan Museum i Watykan dzi� wieczorem wsp�lnie postanowi�y podnie�� kurtyn�... Czy to nie wspania�e? - m�wi�a z wystudiowanym entuzjazmem reporterka, teraz ju� tonem zarezerwowanym wy��cznie dla show-biznesu. - Pos�uchajcie tylko pa�stwo tych okrzyk�w!
Konie dotar�y do kraw�nika przed muzeum, a potem sta�o si� co� nieoczekiwanego.
Nie zatrzyma�y si�.
Obr�ci�y si� powoli przodem do wej�cia.
Jak jeden m�� je�d�cy delikatnie spi�li konie ostrogami i poprowadzili je na chodnik. Posuwaj�c si� powoli dalej, czterej rycerze skierowali wierzchowce na wybrukowany plac.
Jeden przy drugim, r�wniutko i uroczy�cie konie wspina�y si� po szerokich schodach, sun�c bez w�tpienia ku wej�ciu do muzeum.
Rozdzia� 2
- Mamo, ja naprawd� musz� - powiedzia�a p�aczliwie Kim.
Tessa Chaykin poirytowana spojrza�a na c�rk� spod zmarszczonych brwi. Ca�a tr�jka - Tessa, jej matka Eileen i Kim - dopiero wesz�y do muzeum i Tessa mia�a nadziej�, �e rozejrzy si� szybciutko po wystawionych wsz�dzie eksponatach, zanim zaczn� si� przemowy i nieuniknione w takich sytuacjach ceremonia�y i formalno�ci. Ale to b�dzie musia�o poczeka�. Kim, jak ka�da dziewi�ciolatka, zawsze wybiera�a najmniej odpowiedni moment, by oznajmi�, �e strasznie jej si� chce siusiu.
- Kim, naprawd�... - Sala Wielka by�a wype�niona lud�mi a� po brzegi. Perspektywa nawigacji przez ten t�um po to, by zaprowadzi� c�rk� do damskiej toalety, nie wydawa�a si� Tessie w tej chwili zbyt kusz�ca.
Jej matka nie potrafi�a ukry� u�miechu tryumfu -jak zwykle jest niezast�piona. Teraz wkroczy�a zdecydowanie.
- Ja j� zaprowadz�. Ty ju� id�. - A potem doda�a z kwa�n� min�: - Chcia�abym zobaczy� chocia� cie� wdzi�czno�ci w twoich oczach.
Tessa przywo�a�a na twarz grymas udaj�cy u�miech, ale gdy spojrza�a na c�rk�, u�miechn�a si� serdecznie i pokr�ci�a g�ow�. Ta male�ka buzia i b�yszcz�ce zielone oczy w ka�dej sytuacji potrafi�y j� rozbroi�. -. ... . .. ,-���* � <*.;.,- � ��'.�� ::.�.f ��-�>� j.y^
20
- Czekam na was w Sali Wielkiej. - Unios�a palec i pogrozi�a nim Kim. - Trzymaj si� babci. Nie chc�, �eby� si� zgubi�a w tym cyrku.
Kim j�kn�a i przewr�ci�a oczami. Tessa patrzy�a, jak znikaj� w morzu ludzi; potem odwr�ci�a si� i ruszy�a do �rodka.
Olbrzymi hol muzeum, Sala Wielka, by� po brzegi wype�niony szpakowatymi m�czyznami i osza�amiaj�co pi�knymi kobietami. Czarne muszki i wieczorowe suknie by�y strojem obowi�zuj�cym, a jednak to Tessa przyci�ga�a spojrzenia wszystkich obecnych. Odczuwa�a to jako podw�jny dyskomfort, poniewa� odstawa�a od standardu obowi�zuj�cej tu elegancji oraz z powodu przebywania w tak doborowym �towarzystwie" - t�um wytwornych nowojorczyk�w zdecydowanie nie by� jej bliski. To, z czego Tessa nie zdawa�a sobie sprawy, a co istotnie przyci�ga�o uwag� ludzi, nie mia�o nic wsp�lnego z dyskretn� elegancj� �ma�ej czarnej", kt�ra ko�czy�a si� kilka centymetr�w nad jej kolanami, ani z jej nieprzystosowaniem do sytuacji takich jak ta, kiedy trzeba wszystkim okazywa� sympati�. Po prostu ludzie j� zauwa�ali i kropka. Zawsze. Czy kogokolwiek nale�a�o za to wini�? Burza lok�w, spod kt�rych rzuca�a ciep�e spojrzenie promieniej�cych inteligencj� zielonych oczu, oraz ona sama zawsze wzbudza�y zainteresowanie. Wysportowana sylwetka trzydziestosze�cioletniej kobiety, kt�ra stawia�a swobodnie d�ugie kroki, ca�kowicie nie�wiadoma swojego czaru, wystarczaj�co rozgrzesza�a gapi�w. Szkoda, �e mia�a pecha - zawsze zakochiwa�a si� w niew�a�ciwym facecie. Zdarzy�o si� jej nawet wyj�� za ostatniego z tej niegodnej wzmianki bandy - ten b��d dopiero niedawno naprawi�a.
Ruszy�a wzd�u� sali wystawowej. Szmer rozm�w odbija� si� echem od �cian; dociera� do niej tylko g�uchy pomruk, nie spos�b by�o odr�ni� s��w. Akustyka chyba nie by�a priorytetem dla projektanta muzeum. Dobieg�y j� odleg�e d�wi�ki kameralnej muzyki;
21
spojrza�a w tamt� stron� i zobaczy�a �e�ski kwartet smyczkowy w naro�niku. Dziewczyny niemal przecina�y smyczkami struny, ale w panuj�cym gwarze ledwo by�o je s�ycha�. Dyskretnie odpowiadaj�c skini�ciem g�owy na kierowane w jej stron� z t�umu u�miechy, przesz�a obok sta�ej ekspozycji, autorstwa Liii Wallace, ci�gle �wie�ych kwiat�w i niszy, w kt�rej Madonna i Dzieci�tko z terakoty w subtelnych b��kitach i bielach, dzie�o Andrei delia Robbii, omiata�y �agodnymi oczami t�umy zaproszonych go�ci. Dzi� jednak Madonna i Dzieci�tko mia�y doborow� kompani�, poniewa� �ciany muzeum zdobi�y liczne wizerunki Chrystusa i Maryi.
Niemal wszystkie eksponaty umieszczono w szklanych gablotach; Tessie wystarczy�o zaledwie przelotne spojrzenie, by stwierdzi�, jak s� cenne. Nawet na kim� takim jak ona, osoba z gruntu niereligijna, eksponaty wywiera�y niezwyk�e wra�enie. Kiedy wchodzi�a z naturaln� gracj� po szerokich schodach do Sali Wielkiej, serce wali�o jej w piersiach - nie mog�a si� doczeka� tego, co tu zobaczy.
By�y tam mi�dzy innymi bogato zdobione alabastrowe fragmenty o�tarzy z Burgundii, przedstawiaj�ce sceny z �ycia �wi�tego Marcina. Krucyfiksy, wi�kszo�� z litego z�ota, bogato zdobione drogocennymi kamieniami. Na jednym z krzy�y z XII wieku, wykonanym z k�a morsa, artysta uwieczni� w p�askorze�bie ponad sto postaci. Wystawiono r�wnie� wymy�lne marmurowe statuetki i rze�bione drewniane relikwiarze, kt�re nawet pozbawione oryginalnej zawarto�ci stanowi�y oczywisty dow�d mr�wczej pracy �redniowiecznych rzemie�lnik�w. Obok niezwyk�y o�tarz w postaci skrzyde� mosi�nego or�a, a tu� przy nim zupe�nie nieprawdopodobna, r�cznie malowana hiszpa�ska �wieca paschalna wysoko�ci metr osiemdziesi�t, przeniesiona na czas wystawy z apartament�w papieskich.
Kiedy Tessa podziwia�a przepych tej ekspozycji, poczu�a si� rozczarowana swoim dotychczasowym �yciem. Wystawione przedmioty by�y z pewno�ci� bezcenne - przez wszystkie lata pracy zawodowej podobnych nie zdarzy�o si� jej ogl�da�. To prawda, mia�a za sob� dobre lata; osi�gni�cia do pewnego stopnia rekom-
22
pensowa�y jej trud. �ycie da�o jej okazj� podr�owania po ca�ym �wiecie i zanurzania si� w r�norodnych i fantastycznych kulturach. Wygrzeba�a spod ziemi sporo ciekawostek, kt�re wystawiono w kilku muzeach �wiata, ale nie znalaz�a nic godnego umieszczenia, powiedzmy, w zbiorach Sacklera, po�wi�conych sztuce egipskiej, ani w zbiorach sztuki prymitywnej Rockefellera. Mo�e... mo�e gdybym wytrwa�a odrobin� d�u�ej... - pomy�la�a. Otrz�sn�a si� z tych my�li. Wiedzia�a, �e tamto �ycie ju� nie wr�ci, przynajmniej w przewidywalnej przysz�o�ci. Musi pogodzi� si� z tym, �e najpi�kniejsze chwile z przesz�o�ci pozostan� tylko szcz�liwym wspomnieniem; teraz musi si� zadowoli� obserwowaniem zdarze�, w kt�rych ju� nie b�dzie uczestniczy�.
Istotnie, to, co teraz mia�a przed oczami, by�o wspania�e. Metropolitan prezentowa�o zupe�nie niezwyk�� kolekcj�, a ponadto prawie �aden z przedmiot�w, kt�re sprowadzono z Rzymu, nie by� jeszcze nigdy eksponowany.
Nie tylko dlatego, �e ka�dy z nich a� ocieka� z�otem i b�yszcza� drogocennymi kamieniami.
W gablotce, przed kt�r� w�a�nie si� zatrzyma�a, znajdowa� si� na przyk�ad jaki� niepozorny przyrz�d mechaniczny; wielko�ci mniej wi�cej starej maszyny do pisania, przypomina� kszta�tem skrzynk� i wykonany by� z miedzi. Z przodu znajdowa� si� rz�d przycisk�w, a z bok�w wystawa�y d�wignie i zahaczaj�ce o siebie k�ka z�bate. W�r�d tego przepychu urz�dzenie wydawa�o si� zupe�nie nie z tej bajki.
Tessa d�oni� odgarn�a w�osy, kt�re przes�oni�y jej widok, gdy pochyli�a si�, by przyjrze� si� przyrz�dowi z bliska. Si�ga�a w�a�nie po katalog, kiedy nad swoim niewyra�nym w�asnym odbiciem w szklanej tafli gabloty zobaczy�a, �e kto� si� do niej zbli�a.
- Je�eli ci�gle szukasz �wi�tego Graala, b�d� musia� ci� rozczarowa�. Tu go nie ma - us�ysza�a za sob� nieco zdarty g�os. I chocia� nie rozmawia�a z nim od lat, wiedzia�a, kto to jest, zanim si� jeszcze odwr�ci�a.
- Clive - ogarn�a spojrzeniem dawnego koleg�. - Co u ciebie, stary? �wietnie wygl�dasz.
23
Nie by�a to do ko�ca prawda; chocia� mia� zaledwie pi��dziesi�t par� lat, Clive Edmondson wygl�da� jak matuzalem. � ;;
- Dzi�kuj�. A co u ciebie? ��>
- Wszystko w porz�dku - skin�a g�ow�. - Co nowego w biznesie okradania grob�w?
- Nie wyrabiam na rachunki od manikiurzystki - Edmondson pokaza� jej wierzch d�oni. - Opr�cz tego wszystko jak dawniej. Dos�ownie - zachichota�. - Dosz�y mnie s�uchy, �e jeste� teraz w ekipie Manoukiana. a
-Tak. .'�-
- No i?
-Jest �wietnie - powiedzia�a Tessa. To te� nie by�a prawda. Wst�puj�c w szeregi pracownik�w presti�owego Instytutu Manoukiana, teoretycznie postawi�a ogromny krok do przodu, ale sprawy zawodowe w tej szacownej plac�wce nie uk�ada�y si� ca�kiem po jej my�li. Takie rzeczy jednak cz�owiek trzyma dla siebie, zw�aszcza obracaj�c si� w �rodowisku uwielbiaj�cym plotki i podszytym fa�szem, czyli w�r�d archeolog�w. Szukaj�c niezobowi�zuj�cej odpowiedzi, rzek�a: - Ale tak naprawd� najch�tniej pojecha�abym zn�w z wami w jakie� dzikie ost�py.
Jego u�mieszek �wiadczy� a� nadto wyra�nie, �e tego nie kupi�.
- Nie ma za czym t�skni�. Jeszcze nie pisz� o nas na pierwszych stronach gazet.
- Nie o to chodzi, tylko... - odwr�ci�a si�, rzucaj�c spojrzenie na morze eksponat�w rozci�gaj�ce si� wok� nich. - Ka�dy z tych eksponat�w by� dla odkrywcy wielkim osi�gni�ciem. Dos�ownie ka�dy. - Nagle spojrza�a na niego melancholijnie. - Dlaczego nam nigdy nie uda�o si� niczego takiego znale��?
- No wiesz, ja wci�� mam nadziej�, �e taki dzie� kiedy� nadejdzie. To ty przehandlowa�a� grzbiet wielb��da za biurko - odparowa�. - Nie wspomn� ju� o muchach, piasku, upale, �arciu, kt�rego nie da si� zje��...
- Bo�e, tak, �arcie - za�mia�a si� Tessa. - Kiedy o nim pomy�l�, ju� nie jestem pewna, czy za tym wszystkim t�skni�.
24
- Zawsze mo�esz wr�ci�, przecie� wiesz. <: ! Pu�ci�a do niego oko. Bardzo cz�sto o tym my�la�a.
- Chyba jednak nie. W ka�dym razie jeszcze nie przez jaki� czas. Edmondson zmusi� si� do u�miechu, cho� wida� by�o, �e wcale nie �artuje.
- Ci�gle wozimy ze sob� �opat� z twoim nazwiskiem, przecie� wiesz - powiedzia�, chocia� w jego g�osie nie by�o nadziei. Zapad�a niezr�czna cisza. - Pos�uchaj - doda�. - Maj� w sali egipskiej bar i na pierwszy rzut oka wydawa�o mi si�, �e barman umie miesza� drinki. Mo�e masz na co� ochot�?
- Id� sam. P�niej do ciebie do��cz� - powiedzia�a. - Czekam na Kim i mam�. :
-S� tutaj? :-
-Tak.
Uni�s� obie d�onie, odwr�ciwszy je przed siebie.
- M�j Bo�e, a� trzy pokolenia Chaykin�w - to musi by� interesuj�ce.
- Tylko nie m�w, �e nie zosta�e� uprzedzony.
- Odnotowano do protoko�u - skin�� g�ow� Edmondson i zacz�� przeciska� si� przez t�um. - Czekam na was. Tylko mnie nie wystaw.
Powietrze na placu przed muzeum by�o na�adowane elektryczno�ci�. Operator kamery przepycha� si� do przodu, �eby z�apa� jak najlepsze uj�cie, a komentarz pod��aj�cej za nim reporterki ton�� w oklaskach i okrzykach rozentuzjazmowanego t�umu. Zrobi�o si� jeszcze g�o�niej, gdy zgromadzeni zauwa�yli niewysokiego, nieco przysadzistego m�czyzn� w br�zowym uniformie, kt�ry zszed� ze stanowiska i ruszy� w kierunku nadje�d�aj�cych rycerzy.
Widz�c go k�tem oka, kamerzysta od razu zrozumia�, �e nie wszystko przebiega zgodnie z planem. Energiczny s�u�bowy krok i to, co stra�nik wyra�a� ca�� postaw�, wskazywa�y, �e zanosi si� na jak�� awantur�.
Stra�nik uni�s� d�onie, usi�uj�c tym gestem powstrzyma� dalszy przejazd przybysz�w na koniach. Rycerze �ci�gn�li wodze, zwie-
25
rz�ta prycha�y i uderza�y kopytami o kamienne schody; niepokoi�y si�, zatrzymane na schodach w p� kroku.
Wygl�da�o na to, �e co� jest kwesti� sporn�, chyba jednostronnie, bo je�d�cy w �aden spos�b nie reagowali na gniewne okrzyki stra�nika.
W pewnym momencie jeden z nich wykona� ruch.
Powoli, rozci�gaj�c czynno�� w czasie, by spot�gowa� efekt, rycerz siedz�cy na koniu na wprost stra�nika, m�czyzna pot�ny jak nied�wied�, wyci�gn�� z pochwy obosieczny miecz i uni�s� go wysoko nad g�ow�. Sprowokowa� tym kolejn� kaskad� b�ysk�w fleszy, westchnie� i oklask�w t�umu.
Trzyma� miecz obur�cz nad g�ow�, patrz�c wci�� przed siebie. Siedzia� w siodle w ca�kowitym bezruchu.
Kamerzysta mia� jedno oko przyklejone do okularu kamery, ale drugim obserwowa� ca�y spektakl. I nagle zda� sobie spraw�, �e chodzi o co� zupe�nie innego. Pospiesznie przeni�s� obiektyw na twarz ochroniarza. Co si� na niej malowa�o? Zak�opotanie? Konsternacja?
Nagle go o�wieci�o. , Strach!
T�um dos�ownie oszala�, wydaj�c dzikie okrzyki i klaszcz�c w d�onie. Kamerzysta instynktownie troch� odjecha� z obrazem, rozszerzaj�c uj�cie o rycerza z podniesionym mieczem.
W�a�nie wtedy rycerz zamachn�� si� szeroko mieczem i wykona� pot�ne, b�yskawiczne ci�cie. Miecz, odbijaj�c sztuczne �wiat�o fleszy, opad� p�kolistym ruchem tu� pod uchem stra�nika, a si�a i pr�dko�� uderzenia by�y tak ogromne, �e gdy ostrze znalaz�o si� po drugiej stronie, nadal l�ni�o czysto�ci�, cho� przesz�o przez mi�nie, �ci�gna i ko�ci.
Z garde� setek gapi�w wydoby� si� olbrzymi zbiorowy j�k, przeradzaj�cy si� w okrzyki strachu, we wrzask, kt�ry wype�ni� ciemno�ci. Najg�o�niej krzycza�a reporterka, kt�ra uczepi�a si� teraz kurczowo ramienia operatora; obraz w kamerze zacz�� dr�e�, m�czyzna odepchn�� j� wi�c i kr�ci� dalej.
G�owa ochroniarza spad�a u jego st�p, a nast�pnie zacz�a groteskowo podskakiwa�, tocz�c si� po stopniach muzeum. Zostawia�a
26
za sob� czerwone �lady krwi, a� wyl�dowa�a u podn�a schod�w. Wydawa�o si�, �e trwa�o to wieczno��, ale wreszcie i pozbawione g�owy cia�o osun�o si� na kamienie, a z miejsca, w kt�rym przed chwil� by�a g�owa, tryska� gejzer krwi.
Wrzeszcz�ce nastolatki potyka�y si� i pada�y ogarni�te panik�, chc�c jak najszybciej uciec, a ci, kt�rzy stali dalej i nie byli �wiadomi, co si� w�a�ciwie zdarzy�o, cho� wiedzieli, �e to co� niesamowitego, napierali w stron� gmachu muzeum. W kilka sekund cia�a zmiesza�y si� i spl�ta�y, wsz�dzie by�o s�ycha� j�ki b�lu, wrzaski, okrzyki strachu.
Trzy pozosta�e konie przest�powa�y teraz z nogi na nog�, uderzaj�c d�wi�cznie kopytami o kamienne schody. Wtedy jeden z rycerzy krzykn��:
- Naprz�d!
Je�dziec, kt�ry dokona� egzekucji, spi�� ostrogami wierzchowca i ruszy� wprost w otwarte drzwi muzeum. Pozostali, nie oci�gaj�c si�, uderzyli o ko�skie boki i ruszyli za nim.
Rozdzia� 3
W Sali Wielkiej Tessa us�ysza�a wrzaski dobiegaj�ce z zewn�trz i natychmiast zrozumia�a, �e dzieje si� co� bardzo, bardzo niedobrego. Spojrza�a ku wej�ciu w momencie, gdy pierwszy ko� p�dem pokona� drzwi, roztrzaskuj�c szk�o i rozbijaj�c w drzazgi drewno. W muzeum niczym wulkan wybuch�a panika. Eleganckie, wyrafinowane i wytworne towarzystwo gdzie� znikn�o, zamieniaj�c si� w jednej chwili w rozwrzeszczan� hord� prymitywnych kobiet i m�czyzn, kt�rzy rozpychaj�c si� �okciami i krzycz�c wniebog�osy, pierzchali przed szar�uj�cym koniem.
Trzech je�d�c�w run�o przez t�um, miecze uderza�y raz za razem w szklane gabloty; konie tratowa�y szk�o i od�amki drewna, ich kopyta mia�d�y�y eksponaty.
Tess� odrzuci�o na bok kilkudziesi�ciu naraz zdesperowanych go�ci, kt�rzy pr�bowali wymkn�� si� na ulic�. Wodzi�a niespokojnie oczami po sali. Kim, mama - gdzie one s�? Rozgl�da�a si� dooko�a, ale nigdzie ich nie widzia�a. Gdzie� dalej po jej prawej stronie konie zatrzyma�y si� i odwr�ci�y, niszcz�c kolejne eksponaty, kt�re znalaz�y si� na ich drodze. Go�cie, uciekaj�c w panice, wpadali na gabloty i uderzali o �ciany; j�ki, westchnienia i paniczne wrzaski odbija�y si� echem w przestronnym pomieszczeniu. Tessa zobaczy�a Clive'a Edmondsona, kt�ry zosta� gwa�townie popchni�ty -jeden z koni, cofaj�c si�, natar� na niego zadem.
28
Konie prycha�y, ich nozdrza by�y rozszerzone, piana z pysk�w �cieka�a po w�dzid�ach. Je�d�cy, nie zsiadaj�c z koni, si�gali po b�yszcz�ce przedmioty z roztrzaskanych gablot i pakowali je do przytroczonych do siode� work�w. W drzwiach t�um, kt�ry pr�bowa� za wszelk� cen� wyj��, blokowa� przej�cie policji, bezradnej wobec naporu spanikowanych ludzi.
Jeden z koni obr�ci� si� i zepchn�� zadem statuetk� Naj�wi�tszej Maryi Panny, a ta rozbi�a si�, upadaj�c na kamienn� pod�og�. Rozgniot�y j� dodatkowo ko�skie kopyta, tak�e d�onie Madonny uniesione w b�agalnym modlitewnym ge�cie. Drogocenny gobelin, rozdarty i zerwany ze �ciany przez uciekaj�cych go�ci, znalaz� si� pod stopami ludzi i ko�skimi kopytami. Tysi�ce �cieg�w, efekt d�ugiej �mudnej pracy, rozerwano na strz�py w ci�gu paru zaledwie sekund. Spad�a na ziemi� szklana witryna, a bia�o-z�oty mitr, kt�ry wylecia� przez p�kni�t� szyb�, zosta� skopany i zgnieciony przez ogarni�ty panik� t�um. Przez chwil� nad g�owami ludzi niczym lataj�cy dywan unosi�a si� bia�o-z�ota szata, ale po chwili i ona zosta�a stratowana.
Klucz�c, by zej�� z drogi koniom, Tessa zerkn�a w boczny korytarz, w kt�rym ujrza�a czwartego je�d�ca, a z ty�u za nim, w dalszej cz�ci muzeum, jeszcze wi�kszy t�um ludzi uciekaj�cych i kryj�cych si� po salach muzealnych. Przeszukiwa�a wzrokiem ci�b�, staraj�c si� dostrzec matk� i c�rk�. Gdzie one s�, do cholery? Nic im si� nie sta�o? Wyt�a�a wzrok, pr�buj�c w�r�d t�umu odnale�� ich twarze, ale nie zobaczy�a �adnej z nich.
S�ysz�c komendy, Tessa obr�ci�a si� na pi�cie i ujrza�a policjant�w, kt�rzy w ko�cu przedarli si� przez uciekaj�ce masy. Z pistoletami w d�oniach usi�owali przekrzycze� ogarni�ty panik� t�um. Zbli�ali si�, okr��aj�c jednego z trzech je�d�c�w, kt�ry spod szaty wyci�gn�� niewielki, lecz gro�nie wygl�daj�cy pistolet maszynowy. Tessa instynktownie rzuci�a si� na pod�og� i przykry�a d�o�mi g�ow�, ale k�tem oka widzia�a, jak je�dziec tnie wok� siebie seri� pocisk�w, obracaj�c si� z prawej na lew� i strzelaj�c, gdzie popadnie. Chyba sze�ciu ludzi, ��cznie z policjantami, zwali�o si� na posadzk�, a na roztrzaskanych gablotach pojawi�y si� plamy krwi.
29
Tessa nie podnosi�a si� z pod�ogi. Serce jej wali�o, jakby chcia�o wyskoczy� z piersi. Pr�bowa�a nie rusza� si� z miejsca, chocia� jaki� g�os w jej g�owie wrzeszcza�, �eby si� podnios�a i ucieka�a co si� w nogach. Zobaczy�a, �e dw�ch kolejnych je�d�c�w r�wnie� wyci�ga pistolety maszynowe, takie jak ich siej�cy �mier� wsp�towarzysz. Kule odbija�y si� rykoszetem od �cian muzeum, krzyk i panika pot�nia�y. Jeden z koni nagle wierzgn�� kopytami i pistolet w d�oniach je�d�ca podskoczy�, posy�aj�c grad ku� w �cian� i w sufit. Utkwi�y w ozdobnych sztukateriach, a gips niczym grad spada� na g�owy czo�gaj�cych si� po pod�odze go�ci, kt�rzy wrzeszczeli jak op�tani.
Tessa ostro�nie wyjrza�a zza gabloty, pr�buj�c opanowa� panik� i oceni� ewentualne szans� ucieczki. Widz�c trzy rz�dy gablot po prawej stronie, ko�o wej�cia do innej galerii, ca�ym wysi�kiem woli zmusi�a si�, by wsta� i pobiec w tamtym kierunku.
Dobiega�a ju� do drugiego rz�du, kiedy zobaczy�a zmierzaj�cego prosto na ni� czwartego rycerza. Pochyli�a si�, schowa�a za gablot�, rzucaj�c nerwowe spojrzenia na lewo i prawo. Widzia�a, jak prowadzi wierzchowca mi�dzy rz�dami szklanych sto��w, wci�� ca�ych i niezniszczonych. Odnios�a wra�enie, �e nie obchodzi go piek�o i panika, kt�re rozp�tali jego trzej wsp�towarzysze.
Niemal fizycznie czu�a oddech prychaj�cego konia; nagle rycerz osadzi� go w miejscu zaledwie dwa metry od niej. Tessa przykucn�a najni�ej, jak mog�a, obejmuj�c d�o�mi podstaw� szklanej gabloty. B�aga�a rozszala�e serce, �eby si� uspokoi�o. Spojrza�a w g�r� i zobaczy�a posta� rycerza odbit� wielokrotnie w szklanych gablotach wok� niej - wygl�da� w�adczo i kr�lewsko w stalowej misiurze i bia�ym p�aszczu. Z wysoko�ci ko�skiego siod�a patrzy� na jedn� tylko gablot�.
T� w�a�nie, kt�r� ogl�da�a Tessa, gdy podszed� do niej Clive Edmondson.
Patrzy�a oniemia�a, jak rycerz wyci�ga miecz, unosi go jednym ruchem w g�r�, a potem opuszcza na gablot�, roztrzaskuj�c j� w drobne kawa�ki. Odpryski szk�a potoczy�y si� po pod�odze. Je�dziec wsadzi� miecz z powrotem do pochwy i si�gn�� z siod�a
30
ku gablocie, po czym uni�s� dziwn� skrzynk� z przyciskami, z^bat-kami i lewarkami. Trzyma� j� przez chwil� przed oczami.
Tessa ledwo mog�a z�apa� oddech, ale wbrew instynktowi samozachowawczemu, kt�rego - jak s�dzi�a - jej nie brakuje, za wszelk� cen� pragn�a zobaczy�, co si� teraz stanie. Nie mog�c si� oprze� pokusie, wychyli�a si� zza gabloty, zerkaj�c jednym okiem.
M�czyzna wpatrywa� si� przez chwil� w urz�dzenie z nabo�n� czci�, a potem wymrucza� do siebie:
- Yeritas vos libera...
Tessa nie mog�a oderwa� od niego wzroku; jak w transie patrzy�a na co�, co wydawa�o si� jakim� osobliwym rytua�em. I wtedy kolejna seria wystrza��w wyrwa�a zar�wno j�, jak i je�d�ca z chwilowej zadumy.
Zawr�ci� konia i przez chwil� jego oczy, b�yszcz�ce w cieniu pod he�mem, napotka�y spojrzenie Tessy. Poczu�a, �e serce jej przesta�o bi�; przykucn�a zn�w za gablot�, ca�kowicie bezbronna i sztywna ze strachu. Ko� ruszy� w jej kierunku, prosto na ni�... Po chwili przejecha� obok, a ona us�ysza�a, jak m�czyzna wo�a do trzech kompan�w:
-Jedziemy!
Tessa zerwa�a si� na r�wne nogi i zobaczy�a, �e trzej olbrzymi je�d�cy, kt�rzy rozpocz�li strzelanin�, zagonili kilkoro ludzi jak stado owiec do g��wnych schod�w. Rozpozna�a arcybiskupa Nowego Jorku, burmistrza i jego �on�. Dow�dca rycerzy skin�� g�ow� i olbrzym skierowa� konia wprost na grupk� przestraszonych go�ci. Chwyci� broni�c� si� kobiet� i uni�s� j�, a potem prze�o�y� j� sobie przez siod�o. Przystawi� jej luf� pistoletu do skroni i kobieta zamar�a z szeroko otwartymi ustami.
Bezradna, w�ciek�a i przera�ona Tessa przygl�da�a si� czterem je�d�com kieruj�cym si� ku wyj�ciu. Rycerz, kt�ry dowodzi� grup�, jedyny bez broni automatycznej, nie mia� r�wnie� wypchanego worka przytroczonego do siod�a jak pozostali. A kiedy je�d�cy znale�li si� na schodach przed wej�ciem do muzeum, Tessa ruszy�a na poszukiwania matki i c�reczki po�r�d ruin wystawy. <
31
Rycerze i konie wjechali wprost w ocean �wiate� i przed obiektywy kamer telewizyjnych. Opr�cz szloch�w przera�onych i j�k�w rannych nagle wszystko inne umilk�o i zza plec�w ludzi mo�na by�o us�ysze� komendy policjant�w:
- Wstrzyma� ogie�... Zak�adniczka... Nie strzela�!
Jak na dany sygna� czterej je�d�cy ruszyli w d� po stopniach muzeum, potem alej�. Olbrzym z zak�adniczk� prze�o�on� przez siod�o tworzy� tyln� stra�. Jechali szybko, ale nie uciekali w panice; mieli w pogardzie zbli�aj�ce si� syreny policyjne, kt�rych d�wi�k przeszywa� noc. Chwil� p�niej znikn�li mi�dzy drzewami w ciemnym o tej porze Central Parku.
Rozdzia� 4
Sean Reilly ustawi� si� na granicy obszaru wyznaczonego przez ��to-czarn� ta�m� policyjn�, na szczycie schod�w prowadz�cych do muzeum. Przeczesa� d�oni� kr�tkie kasztanowe w�osy i spojrza� na kredowy obrys cia�a pozbawionego g�owy, kt�re jeszcze niedawno tam le�a�o. Przesuwa� oczami w d� po krwawych �ladach a� do miejsca, w kt�rym owal wielko�ci pi�ki do koszyk�wki wskazywa� po�o�enie g�owy.
Podszed� do niego Nick Aparo i zajrza� partnerowi przez rami�. Okr�g�a twarz, przerzedzona czupryna - by� co najmniej dziesi�� lat starszy ni� trzydziestoo�mioletni Reilly, �redniego wzrostu, przeci�tnej budowy i niczym specjalnym si� nie wyr�nia�. Jeszcze w trakcie rozmowy z nim mo�na by�o zapomnie�, jak wygl�da; to cecha bardzo u�yteczna w pracy agenta. Aparo z powodzeniem i cz�sto j� wykorzystywa�, odk�d pracowa� z Reillym. Obydwaj mieli ciemnogranatowe kurtki na garniturach, a ka�da z nich mia�a na plecach wielkie bia�e litery: FBI. Teraz powiedzia� z niesmakiem:
- Przypuszczam, �e koroner nie b�dzie mia� specjalnych problem�w z ustaleniem przyczyny �mierci.
Reilly skin�� g�ow�. Nie m�g� oderwa� wzroku od miejsca, w kt�rym przed chwil� jeszcze le�a�a odr�bana g�owa; teraz sta�a tam ka�u�a krwi. Dlaczego nigdy, zastanawia� si�, gdy widzia�
33
kogo�, kto zosta� zastrzelony lub zad�gany no�em, �mier� tej osoby nie wydawa�a mu si� tak brutalna jak �ci�cie g�owy? Przysz�o mu na my�l, �e w niekt�rych krajach do dzi� wyroki �mierci wykonuje si� oficjalnie za pomoc� gilotyny. W krajach nieustannie zagra�aj�cych Ameryce, z kt�rych pochodzi wielu terroryst�w. Tropi� tych ludzi od pierwszego dnia swojej pracy w FBI. Zwr�ci� si� do Aparo.
- Wiadomo, co z �on� burmistrza? - Us�ysza� w przelocie, �e zrzucono j� bezceremonialnie z konia w �rodku parku i zostawiono razem z wierzchowcami.
- Jest tylko w szoku - odpar� Aparo. - Ma wi�cej siniak�w na swoim ego ni� na ty�ku.
-Dobrze si� sk�ada, �e nied�ugo wybory. �al by�oby, gdyby takie pi�kne si�ce posz�y na marne. - Reilly rozejrza� si� wok� siebie. Wci�� pr�bowa� doj�� do �adu z sob� samym po szoku, kt�ry prze�y� po przybyciu na miejsce. - A jak blokady dr�g? Nic jeszcze nie s�ycha�?
Blokady ustawiono w promieniu dziesi�ciu przecznic na wszystkich mostach i tunelach prowadz�cych na Manhattan.
- Nic. Ci go�cie wiedzieli dok�adnie, co robi�. Nie wzi�li taks�wki.
Reilly skin�� g�ow�. Zawodowcy. Dobrze zorganizowani.
Wspaniale.
Jakby amatorzy nie potrafili w dzisiejszych czasach narobi� gorszego bajzlu. Wystarczy�o kilka lekcji latania samolotem albo ci�ar�wka pe�na nawoz�w sztucznych w po��czeniu z psychotyczn� lub sk�onn� do samodestrukcji osobowo�ci� - tego w Ameryce nie brakowa�o.
Przygl�da� si� scenerii pogromu w milczeniu. Poczu�, �e podchodzi mu do gard�a fala gniewu. Takie spektakularne zbrodnie irytowa�y tym bardziej, �e wszyscy czuli si� zupe�nie zbici z tropu. I z tego powodu jeszcze bardziej si� irytowali. On nie by� wyj�tkiem. A jednak by�o co� szczeg�lnego w tej zbrodni opr�cz tego, �e bulwersowa�a - co�, co odwraca�o od niej uwag�. Nie przejmowa� si� szczeg�lnie dewastacj� sal muzealnych. Ale to wszystko wy-
34
dawa�o mu si� zbyt niezwyk�e i niewiarygodne; nie przypomina�o w niczym serii ponurych i katastroficznych scenariuszy, kt�re on i jego wsp�pracownicy pr�bowali zrekonstruowa� albo przewidzie� w ci�gu ostatnich kilku lat. Czu�, jakby zosta� zaproszony do namiotu cyrkowego, by odwr�ci� my�li od tego, co si� dzieje naprawd�, dzi�ki jakiemu� dziwacznemu widowisku. Niepokoi� go i niepomiernie irytowa� fakt, �e nie wiadomo dlaczego odczuwa� z tego powodu co� w rodzaju wdzi�czno�ci.
Jako agent specjalny sta� na czele nowojorskiego oddzia�u do spraw terroryzmu krajowego. Od chwili, kiedy przyj�� meldunek, podejrzewa�, �e sprawa tego bezczelnego rozboju trafi na jego biurko. Nie chodzi�o o to, �e boi si� skomplikowanych zada�, koordynowania pracy dziesi�tk�w agent�w, policjant�w, analityk�w, technik�w laboratoryjnych, psycholog�w, fotograf�w i niezliczonych rzesz innych specjalist�w. Przecie� od pocz�tku w�a�nie to chcia� robi�.
Zawsze czu�, �e mo�e zmienia� wszystko.
Nie. �e naprawd� zmieni. Zrobi to.
To uczucie skrystalizowa�o si� podczas studi�w prawniczych w Notre Dam�. Reilly czu�, �e jego �ycie potoczy�o si� nie tak, jak powinno - �mier� ojca, kiedy mia� zaledwie dziesi�� lat, by�a dla niego bardzo bolesnym ciosem. Chcia�, �eby �wiat by� lepszy, przynajmniej dla innych, je�eli ju� nie dla niego. Ten zamiar powzi�� w dniu, kiedy przygotowuj�c esej na temat przest�pstw na tle rasowym, uczestniczy� w wiecu bia�ych nacjonalist�w w Terre Haute. To wydarzenie bardzo poruszy�o wyobra�ni� Reilly'ego. Czu� wtedy obecno�� z�a w czystej postaci - za wszelk� cen� chcia� zrozumie� istot� z�a, by z nim walczy�.
Jego pierwotny plan w zasadzie nie wypali�. Na fali m�odzie�czego entuzjazmu postanowi� zosta� pilotem my�liwca w marynarce wojennej. Pomys�, by walczy� ze z�em z kokpitu srebrnego
35
tomcata wydawa� mu si� znakomity. Mia� szcz�cie - okaza� si� rekrutem, jakiego potrzebuje marynarka wojenna. Niestety, dow�dztwo mia�o w stosunku do niego inne plany. W koszarach roi�o si� od ch�tnych zosta� asami powietrznych przestrzeni, a marynarka wojenna potrzebowa�a prawnik�w. Komisja rekrutacyjna robi�a, co mog�a, �eby zg�osi� si� do korpusu prawnego. Reilly przez jaki� czas walczy� z my�lami, ale w ko�cu postanowi� wr�ci� do cywila i skupi� si� na aplikacji adwokackiej w stanie Indiana.
Przypadkowe spotkanie w antykwariacie zmieni�o bieg jego �ycia, tym razem, jak si� wydaje, na dobre. Tam w�a�nie pozna� emerytowanego agenta FBI, kt�ry z entuzjazmem opowiada� mu o tej pracy i zach�ca� go do z�o�enia papier�w. Reilly uczyni� to, gdy tylko zda� egzaminy adwokackie. Jego matka nie by�a zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego pomys�u. Uwa�a�a, �e nie po to sp�dzi� siedem lat na uniwersytecie, by sko�czy� jako �gliniarz z wy�szej p�ki", jak o nim m�wi�a. Ale Reilly by� przekonany, �e dokona� w�a�ciwego wyboru.
Po roku pracy w Chicago, kiedy by� jeszcze ca�kiem zielony, bo zlecano mu drobne w�amania i handel narkotykami na ulicach, dwudziestego sz�stego lutego 1993 roku wszystko si� nagle zmieni�o. Tego dnia wybuch�a bomba na parkingu Centrum Handlu �wiatowego, zabijaj�c sze�� os�b i rani�c przesz�o tysi�c. Konspiratorzy mieli zamiar wysadzi� i przewr�ci� jedn� z wie� na drug�, jednocze�nie wypuszczaj�c w powietrze chmur� cyjanku. Brak pieni�dzy uniemo�liwi� im wtedy osi�gni�cie ostatecznego celu. Nie mieli do�� pojemnik�w z gazem, �eby zdetonowa� bomb�, a jeden z ni�szych rang� cz�onk�w organizacji terrorystycznej umie�ci� j� w niew�a�ciwym miejscu.
Ten atak, chocia� si� nie powi�d�, by� powa�nym sygna�em ostrzegawczym. Wykaza�, �e niewielka grupka niezbyt przebieg�ych fanatyk�w, maj�c bardzo ograniczone fundusze, mo�e spowodowa� ogromne zniszczenia. Agencje wywiadowcze si� prze�ciga�y, by w�a�ciwie i skutecznie przeciwdzia�a� nowym zagro�eniom w nowej rzeczywisto�ci.
36
Nie min�� rok, odk�d Reilly rozpocz�� karier� w FBI, a ju� znalaz� si� w nowojorskim biurze agencji. Zas�u�y�o ono na reputacj� najgorszego ze wszystkich mo�liwych miejsc pracy z uwagi na wysokie koszty �ycia w Nowym Jorku i problemy z dojazdami, zwi�zane z konieczno�ci� mieszkania na peryferiach, je�eli cz�owiek chcia�, by mieszkanie by�o wi�ksze ni� schowek na miot�y. Zwa�ywszy jednak, �e w tym mie�cie zawsze si� dzia�o wi�cej ni� gdziekolwiek w kraju, dla wi�kszo�ci m�odych niedo�wiadczonych agent�w specjalnych by�a to posada wr�cz wymarzona. Reilly by� w�a�nie takim agentem, kiedy oddelegowywano go do pe�nienia obowi�zk�w w Nowym Jorku.
Teraz ju� nie by� w tym mie�cie ani nowy, ani niedo�wiadczony.
Rozgl�daj�c si� wok� siebie, Reilly wiedzia�, �e uporz�dkowanie chaosu, kt�ry widzia� na ka�dym kroku, poch�onie wi�kszo�� jego czasu i wok� tego kr�ci� si� b�dzie jego �ycie w najbli�szej przysz�o�ci. Postanowi� nie zapomnie� rano o telefonie do ojca Bragga. Musi mu da� zna�, �e nie przyjdzie na trening pi�ki no�nej. �le si� czu�, gdy sprawia� zaw�d dzieciakom. Je�eli by�o co�, co czasem stawia� ponad obowi�zki zawodowe, to w�a�nie te niedziele w parku. I tak pewnie sp�dzi niedziel� w Central Parku, ale z innych, mniej przyjemnych powod�w.
- Zajrzymy do �rodka? - zagadn�� go Aparo.
- Czemu nie? - Reilly wzruszy� ramionami, rzucaj�c ostatnie spojrzenie na scen� surrealistycznego zab�jstwa.
Rozdzia� 5
Reilly i Aparo, st�paj�c ostro�nie mi�dzy porozrzucanymi wsz�dzie resztkami eksponat�w i �mieci, ogarniali wzrokiem zniszczenia w muzeum.
Wsz�dzie wala�y si� bezcenne relikwie, przewa�nie do tego stopnia zniszczone, �e nie uda si� ich odtworzy�. Nigdzie nie by�o ��to-czarnej ta�my policyjnej. Ca�y gmach uznano za miejsce przest�pstwa. Pod�oga Sali Wielkiej przypomina�a martw� natur� z odra�aj�c� kwintesencj� zniszczenia: odpryski marmuru, okru-chy szk�a, rozlane szeroko plamy krwi. To materia� dla technik�w. Mo�e naprowadzi ich na jaki� trop, ale w tym powszechnym ba�aganie mo�e te� doprowadzi� donik�d.
Spojrza� w przelocie na kilkunastu tech