Attanasio A.A. - Innymi światy
Szczegóły |
Tytuł |
Attanasio A.A. - Innymi światy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Attanasio A.A. - Innymi światy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Attanasio A.A. - Innymi światy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Attanasio A.A. - Innymi światy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
A.A. Attaanasio
Innymi Światy
Przełożył Rafał Wilkoński
Ty wiesz, kim jesteś,
Więc to dla ciebie
Dziękuję Rickowi Baitzowi
Za pozwolenie wykorzystania jego kompozyji zatytułowanej "Ecoe"
na stronie 74 niniejszej Powieści
*** W oryginale są nuty, ale w wersji skanowanej
nie umieściłem ich - Starpan***
Ten kto szuka, nie znajduje,
Ale ten, kto nie szuka, zostaje znaleziony.
KAFKA
Ostatni dzień, jaki Carl Schirmer przeżył w swojej ludzkiej
postaci, cały był wypełniony znakami zwiastującymi nadej-
ście nowego życia. Kończąc poranne ablucje, zauważył, że jego
włosy - a raczej ich resztka - sterczą na wszystkie strony. Przy-
gładził je wilgotną dłonią i zatknął długie kosmyki za uszy, lecz
one ponownie wyprężyły się, sztywniejąc jak druty. Nawet te
wątłe niteczki porastające czubek jego łysiny uniosły się sztyw-
no do góry. Cała fryzura przypominała rdzawe nitki babiego la-
ta odstające po bokach wielkiej głowy niczym nędzne strzępy
peruki klowna.
Ze zwykłą sobie niefrasobliwością, Carl wzruszył ramiona-
mi i zaczął golić szeroką twarz. Miał przeczucie, że rozpoczyna-
jący się właśnie dzień będzie dniem niezwykłym. Po nocy wy-
pełnionej niespokojnym, urywanym snem obudził się z bólem
głowy, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie doświadczył. Głowa
właściwie go nie bolała - raczej cała aż buzowała wewnątrz, jak-
by przez noc w fałdach jego mózgu wyroiły się miliony koma-
rów. Po zakończeniu codziennego rytuału higieny osobistej
przyjrzał się uważnie nalotowi na języku oraz krwawym, świecą-
cym plamom pod powiekami, nałożył na nos okulary, połknął
dwie pastylki acetaminofenu i zaczai ubierać się do pracy.
Miał zamiar włożyć na siebie strój, który wyprasował dwa
dni wcześniej, szykując się na umówioną kolację, jednak ta ko-
niec końców nie doszła do skutku. Carl nie należał do ludzi przy-
wiązujących przesadną wagę do ubioru, jednak nawet on musiał
zauważyć, iż rzeczy, które jeszcze w szafie wyglądały całkiem
schludnie, wisiały na nim wygniecione tak, jakby przed chwilą
wyciągnięto je z pralki. Kiedy próbował wygładzić dłonią fał-
dy, czuł, jak prąd przeszywa jego palce. Ranek przechodził już
w późne przedpołudnie, nie miał więc czasu na przebieranie się.
Szybko uporał się ze śniadaniem, pomimo że jego opiekacz, do-
tychczas działający bez zarzutu, spalił mu grzankę, a ponadto
musiał zrezygnować z kawy, kiedy okazało się, że żadne zabiegi
nie są w stanie uruchomić elektrycznego ekspresu. Dopiero gdy
opuścił mieszkanie i zbiegi po schodach z czwartego piętra na
ulicę, zorientował się, że uporczywy szum rozprzestrzenił się już
poza głowę, wprawiając w drżenie szyję i ramiona. Nie czuł się
najlepiej, lecz jednocześnie gdzieś, we wnętrzu, pod względem
postrzegania i spokoju miał się lepiej niż kiedykolwiek w ca-
łym swoim życiu.
Carl wynajmował tanie mieszkanko w bloku na rogu Dwu-
dziestej Czwartej Zachodniej ulicy i Dziesiątej alei na Manhatta-
nie, nie był więc przyzwyczajony do wdychania zapachów rzeki,
chociaż Hudson przepływała zaledwie pięć przecznic dalej. Nie-
mniej tego ranka powietrze wydawało mu się do głębi przesiąk-
nięte słodko-kwaśną Wonią Hudsonu. Olbrzymie chmury o kształ-
cie kalafiorów unosiły się zwartą grupą ponad miastem, a błękit
nieba wydawał się ostry i wyrazisty jak błyskotliwa myśl.
Carl ruszył Dwudziestą Trzecią ulicą dziwnie nieskoordyno-
wanym krokiem, z twarzą wzniesioną ku niebieskimi manowcom.
Wiatr, z rodzaju tych, co zwiastują nadejście wiosny, baraszko-
wał wesoło wśród skłębionych chmur, co mogło budzić niejakie
zdziwienie, jako że był środek listopada. Twarze tęczowowłosych
punków snujących się zazwyczaj w okolicach Chelsea Hotel wy-
dały mu się tego dnia wyjątkowo radosne i przyjazne, toteż Carl
bardziej się zdziwił, Widząc, jak dalece nastrój, który zawładnął
nim tego ranka, zdołał zmienić jego ogląd świata. Ale nie zaprzą-
tał tym sobie głowy. Chociaż miał wrażenie, że krew buzuje
w nim jak woda gazowana, widok miasta, które nagle stało się
przyjazne, był tak cudowny, że bez oporu poddał Się tej iluzji.
Na rogu Siódmej alei jakaś pijana kobieta zbliżyła się do me-
go, na co Carl wyciągnął w jej stronę dolarowy banknot, z za-
chwytem wpatrując się w jej nieruchomą, zniszczoną twarz. Tego
ranka nic nie było w stanie go przygnębić, a kiedy zobaczył lo-
kal, w którym pracował, na jego ustach pojawił się Uśmiech. "Błę-
kitne Jabłko", na rogu Dwudziestej Drugiej ulicy i Siódmej alei,
połączenie baru i restauracji, było miejscem, w którym piasto-
wał ważne stanowisko kierownicze. Jeśli nie liczyć neonu w oknie
oplecionym pnącym się na kratkach winem, wszystko w tym bu-
dynku zdawało się wiekowe i poczerniałe ze starości. Zanim Carl
rozpoczął tu pracę, w wąskim domku mieścił się irlandzki bar
o inspirującej nazwie "Koniczynka", prowadzony przez właści-
cielkę Caitlin Sweeney, wdowę-alkoholiczkę usiłującą zaspokoić
potrzeby związane ze swym nałogiem oraz utrzymaniem dorasta-
jącej córki, co udawało się dzięki wiernej klienteli złożonej głów-
nie z podstarzałych mieszkańców najbliższej okolicy. Niemal rok
temu, kiedy na skutek recesji i braku dostatecznej agresywności
stracił posadę maklera, Carl pozwolił, by znalezione w gazecie
ogłoszenie zaprowadziło go do tego miejsca. Szukał zajęcia, któ-
re; pozwoliłoby zarobić na życie, a jednocześnie zbytnio nie ab-
sorbowało. Ale wtedy poznał Sheelagh, wskutek czego zaczął pra-
cować intensywniej niż kiedykolwiek w życiu.
Córka Caitlin skończyła w tamtym czasie szesnaście lat. Wy-
soka i szczupła, miała zielone oczy dorosłej kobiety i dziecięcy
uśmiech. Carl, dwukrotnie od niej starszy, od pierwszej chwili
zupełnie stracił dla niej głowę, co było u niego rzeczą raczej nie-
zwykłą. Rzecz jasna, w studenckich czasach zaliczył kilka nieuda-
nych romansów i przypadkowych, jednorazowych numerków,
lecz przez ostatnie dziesięć lat żył samotnie z wyboru podykto-
wanego dogłębnym rozczarowaniem. Kobietom, które wydawały
mu się atrakcyjne, on wcale Się taki nie wydawał. Był wymoczko-
watym krótkowidzem, może nawet nie brzydkim, ale za to nie-
zbyt foremnie zbudowanym, zupełnie pozbawionym uwodziciel-
skiego wdzięku, który często ratował mężczyzn o równie mało
pociągającym wyglądzie. Dlatego też zamiast zaskarbić sobie
uczucia jakiejś miłej, choć niekoniecznie porażająco urodziwej
dziewczyny, pędził samotne życie, oddając się drobnym przyjem-
nościom, takim jak okazjonalne seanse z marihuaną, kokainowy
odlot raz na pół roku oraz regularne powiększanie kolekcji por-
nograficznych zdjęć, ciągnącej się od rozkładówek z ostatnich lat,
poprzez obsceniczne lata siedemdziesiąte aż po orgie malowa-
nych ciał z lat sześćdziesiątych. W dniu, w którym poznał Shee-
lagh, nagle wszystkie te lata oczekiwania w samotności nabrały
sensu, gdyż dziewczyna była naprawdę śliczna - miała smukłe
ciało spowite w gąszcz kasztanowych loków sięgających aż do
uwodzicielsko krągłych bioder. Jednak najbardziej ekscytujące
było to, że bardzo go potrzebowała.
Przed przybyciem Carla "Koniczynka" znajdowała się na
skraju bankructwa. Nigdy w życiu nie zająłby się tak podupad-
12
łym interesem, jaki powierzyła mu sterana życiem Caitlin, gdy-
by nie Sheelagh. Dziewczyna była wyjątkowo inteligentną lice-
alistką o rok wyprzedzającą Swoich rówieśników, na tyle spraw-
ną vi operowaniu liczbami oraz wynajdowaniu sposobów na
opóźnianie terminów spłat zadłużenia, że udawało jej się jako
tako utrzymać przy życiu knajpkę, którą jej wiecznie zamroczo-
na alkoholem matka dawno by już straciła na rzecz wierzycieli.
To właśnie Sheelagh na swój dziecięco-wyzywający sposób prze-
konała go, że cały interes da się jeszcze odratować. Liczba miesz-
kańców sąsiedztwa powiększała się o artystów, dla których
w Greenwich Village było już za ciasno. Istniała więc nadzieja,
że przy odrobinie pieniędzy i wyobraźni uda im się przyciągnąć
nową, zamożniejszą klientele. Po rozmowie z dziewczyną, Carl
zaczął eksplodować pomysłami. Wsparł także swoich nowych
pracodawców kilkoma tysiącami dolarów uzbieranych oszczęd-
ności. Długi zostały spłacone, stara Caitlin niechętnie wcieliła
się w rolę szefowej kuchni, Carl zaś zajął się Obsługą gości przy
barze, prowadzeniem księgowości i renowacją lokalu. Następny
rok bar "Koniczynka" zakończył na czysto już jako "Błękitne
Jabłko". Nazwę tę wymyślił sam Carl, łącząc w niej aluzję do po-
pularnej nazwy Nowego Jorku z barwą, która nieodmiennie ko-
jarzyła mu się z melancholijnym nastrojem, w jaki wprawiała
go beznadziejna miłość do Sheelagh. Temperatura jego uczuć,
a wręcz z nią dojmujące poczucie niespełnienia wzrosły ostatnimi
czasy, jako że Sheelagh ukończyła szkołę średnią i rozpoczęła
pełnoetatową pracę w "Błękitnym Jabłku", aby odłożyć pienią-
dze na studia.
W ostatni dzień, który Carl Schirmer przeżył jako człowiek,
Sheelagh z zadowoleniem powitała go, gdy wszedł do restaura-
cji w aureoli sterczących na wszystkie strony rudych włosów,
w straszliwie wymiętym ubraniu ściśle przylegającym do jego
naelektryzowanego ciała, z oczami promieniejącymi urodą po-
ranka. Nowe stoły, które zamówili do lokalu, dostarczono wcze-
śnie rano i teraz piętrzyły się wokół baru ustawione nogami do
góry, przypominając bambusowy zagajnik.
- Prawda, że ładne? - spytała Sheelagh.
Przez rok, jaki minął od czasu, gdy ujrzał ją po raz pierw-
szy, jej dziewczęce ciało zdążyło się rozwinąć i osiągnąć pełne
kształty dojrzałej kobiety.
- Śliczności. Po prostu cudo - odpowiedział Carl, wcale nie
mając na myśli stołów.
Z najlepszego miejsca przy oknie pomógł dziewczynie od-
sunąć na bok stary stolik z plastikowym blatem i w jego miej-
sce wstawić nowy, drewniany. Słoneczne światło rozlało się po
blacie niczym masło rozsmarowane na ciepłej grzance. Shee-
lagh westchnęła usatysfakcjonowana, odwróciła się do Carla
i uścisnęła go z radości.
- To wszystko dzieje się naprawdę, Carl. "Błękitne Jabł-
ko" zaczyna nabierać klasy. - Nagle cofnęła się zdziwiona. -
Ależ ty pięknie pachniesz! Czym się uperfumowałeś?
Carl obwąchał się pod ramieniem i poczuł w nozdrzach ota-
czający go lekką mgiełką orzeźwiający aromat, przywodzący na
myśl górskie stoki.
- Nie mam pojęcia, co to jest - wymamrotał.
- Spędziliśmy długą nockę na mieście, co? - uśmiechnęła się
szelmowsko. Lubiła Carla. Był najbardziej prawym człowiekiem,
jakiego zdarzyło jej się poznać - sympatyczny łysol o twarzy na-
stolatka, z małymi zaczątkami brzuszka, ale za to pełen pewności
i wewnętrznego spokoju. Dzięki doświadczeniu, jakie zdobył na
wysokim stanowisku w dziale księgowości, wykształcił w sobie
zdolności kierownicze, dzięki którym zadziwiał Sheelagh łatwo-
ścią, z jaką radził sobie ze wszystkimi sprawami świata material-
nego. Przez pierwszy rok prowadził cały interes przez telefon, la-
wirując pomiędzy zaciąganiem kolejnych pożyczek i spłacaniem
starych długów, aż w końcu udało im się stanąć na nogi. Był po-
ważnym i solidnym facetem, jednak nigdy nie czuła do niego po-
ciągu seksualnego. Z tego też powodu w krótkim czasie stał się
jej bliższy niż brat. Zwierzała mu się ze wszystkich swoich probie-
mów dojrzewającej nastolatki, on zaś udzielał jej rozsądnych rad
podczas dwóch licealnych romansów dziewczyny, a także podsy-
cał w niej tęskne nadzieje o dostaniu się na studia. Znał najskryt-
sze marzenia Sheelagh, nawet dawne dziewczyńskie fantazje
o przystojnym perskim kochanku o oczach jak migdały.
- Ze stanu twojego ubioru - ciągnęła - Wnoszę, że twoja
partnerka musiała być wyczynową zapaśniczką. - Rozciągnęła
wargi w chytrym uśmieszku.
Carl, zadowolony z siebie, zbył tę sugestię lekkim uśmie-
chem i ruszył do swojej roboty. Zapach otwartych przestrzeni
otaczał go magnetyczną aurą przez cały dzień, który zaczął się
jak wszystkie pozostałe dni: jak zwykle po uruchomieniu eks-
presu i maszyny do parzenia kawy przy barze, zaniósł pierwszą
filiżankę gorącego napoju Caity, zmagającej się w kuchni z po-
rannym kacem.
Staruszka wyglądała na równie zmarnowaną jak co dzień.
Siwe włosy opadały jej na ramiona pozlepiane w strąki, a poora-
na bruzdami twarz wyglądała po całonocnym piciu jak zmięta
kulka papieru. Smutek i nieszczęścia obeszły się z nią okrutniej
niż czas, na zawsze wykrzywiając jej wargi w grymasie wieczne-
go niezadowolenia. Ale tego ranka, kiedy zobaczyła, jak Carl
wchodzi tyłem przez wahadłowe drzwi kuchni, z nastroszonymi
włosami i ubraniem ściśle przylegającym do jego ciała niczym
celofanowe opakowanie, opadłe kąciki ust uniosły się w rozba-
wionym uśmiechu.
- Co za widok, mój drogi. Wiem, że nie pijesz, a pachniesz
zbyt ładnie jak na kogoś, komu spuszczono manto na ulicy, więc
- na miłość boską - to musi być kobieta! Czyżbym ją znała?
Postawił parującą filiżankę na drewnianym kontuarze
przed staruszką, a ona pociągnęła z niej łapczywie, chociaż
czarny napój był tak gorący, że omal nie roztopił naczynia.
- To nie sprawka kobiety, Caity.
- Świetnie. Wciąż jest więc jakaś szansa dla mojej Shee-
lagh. - Zamrugała powieką brązową od wątrobowych plam. -
Oczywiście, kiedy nieco dorośnie, a twoja ciężka praca i wspa-
niałe pomysły przyniosą nam wszystkim fortunę.
Z gwoździa wbitego w drzwi małej spiżarki Carl zdjął no-
tatnik, w którym zapisywał wszystkie sprawy związane z firmą.
- Sheelagh jest zbyt młoda i zbyt bystra, żeby mogło ją co-
kolwiek zachwycić w takim łysym dziwadle jak ja.
- Ha! To ty tak myślisz. Ona prawdopodobnie też. Ale obo-
je się mylicie. - Caitlin wyprostowała się i rozparła swobodnie
na krześle, nieco odświeżona parującą kawą. - Łysina to oznaka
męskości, wiesz? Mój Edward też był łysy. To wyróżniająca ce-
cha u mężczyzny. Jeśli chodzi o jej wiek, to masz rację. Wciąż
jest na tyle młoda, by dziecinnie marzyć o pójściu na studia.
Ale czym jest dla kobiety uniwerek? Miejscem, gdzie szuka dla
siebie mężczyzny.
- Gadanie, Caity - odparł Carl znad listy towarów do za-
mówienia. - Dobrze wiesz, że twoja córka jest wystarczająco
bystra, by zostać, kimkolwiek będzie chciała.
- Ale czy ona wie, kim naprawdę chce zostać? Nie. Po co
więc pchać się na uczelnię, skoro może zbijać fortunę tutaj, ma-
jąc u boku takiego obrotnego człowieka jak ty? Powinna my-
śleć o "Koni... " to znaczy o "Błękitnym Jabłku" i o tym, ile ży-
cia jej ojciec włożył w to miejsce, nim jego słaba wątroba
kazała mu odpowiedzieć na wezwanie Pana. Co stanie się z na-
szymi ostatnimi sukcesami i długimi laty jego ciężkiej pracy,
jeśli ona sobie stąd pójdzie? Ja przecież nie będę żyła wiecznie.
- Przy twoim piciu to raczej wykluczone, Caity. Czy dostar-
czono ten keczup i majonez, które zamówiliśmy ostatnio?
- Są na dole, w chłodni. Jestem za stara, żeby rzucić picie.
Niewiele mi życia zostało. Wyraźnie to czuję. My, starzy ludzie,
tacy już jesteśmy. Wiemy, kiedy zbliża się kres. Ale niczego
się nie boję, teraz kiedy "Błękitne Jabłko" wychodzi na pro-
stą. Przez czterdzieści lat Edward i ja wkładaliśmy wszystko
w tę knajpę. Tylko przez pierwsze dziesięć wiodło nam się ja-
ko tako. Ale wtedy całe Chelsea było zamieszkane przez Ir-
landczyków. Kiedy wszystko zmieniło się po wojnie, miałam
ochotę sprzedać ten interes, lecz Edward wyrósł w tej dzielni-
cy i miał swoje marzenia, tak jak ty masz swoje, tyle że nie po-
trafił ich urzeczywistniać tak jak ty. I wtedy Sheelagh przy-
szła na świat. - Zaniosła się śmiechem, który przypominał
szum, jaki czasem dobiega z radia. - Miałam wtedy czterdzie-
ści pięć lat. Czyż to nie dar od Boga, pytam się? Edward wi-
dział w tym raczej sprawkę diabła. Przez dwadzieścia pięć lat
nie mogliśmy mieć dzieci i kiedy już wreszcie się udało - na
świat przychodzi dziewczynka. Myślę, że to właśnie ostatecz-
nie go dobiło, nie alkohol. Gdyby mógł chociaż dożyć tej chwi-
li, kiedy poznaliśmy ciebie, i zobaczyć to wszystko, co się tu
teraz dzieje: lokal wypełniony gośćmi każdego wieczoru, nie
mówiąc o tym, że wszyscy zajadają się tym, co ja im przyrzą-
dzam. Zdejmij okulary.
Carl przerwał na chwilę układanie na kuchennym stole
produktów mających stanowić składniki potraw przewidzia-
nych w wieczornym menu, aby posłać staruszce zdziwione spoj-
rzenie znad drucianych oprawek.
- Dlaczego nie sprawisz sobie szkieł kontaktowych? - spy-
tała Caitlin. - Te okulary zniekształcają ci twarz i sprawiają,
że wyglądasz jak własna karykatura. I lepiej zaczesuj włosy do
tyłu. Jeśli już musisz być łysy, to tę resztkę, która ci została,
mógłbyś utrzymywać we względnym porządku.
Carl zdążył się przyzwyczaić zarówno do gwałtownego prze-
skakiwania z tematu na temat, jak i do nieustannego dobrotliwe-
go gderania Caitlin, dlatego też zbył lekkim grymasem jej
uszczypliwości i spróbował kartoflanki z porami, którą staruszka
ugotowała wczoraj na dzisiejszy lunch. Kobieta była znakomitą
kucharką. W latach czterdziestych pracowała jako zastępczyni
szefa kuchni w Algonquin, a jej dania charakteryzowały się bo-
gatymi i udanymi kompozycjami smakowymi. Zajmowała się
przyrządzaniem wszystkich potraw podawanych w restauracji,
mając do pomocy tylko jednego człowieka - chińskiego kuchci-
ka, który pracował popołudniami, kiedy lokal oblegały najwięk-
sze tłumy. Kiedy Carl nabrał przekonania, że przyszykował już
wszystko, czego Caitlin będzie potrzebować, poklepał staruszkę
po ramieniu i ruszył na salę, aby przygotować stoły do lunchu.
Caitlin Sweeney spoglądała za nim z biciem serca, które
intensywny wiosenny zapach, jaki mężczyzna zostawiał za sobą,
jedynie wzmagał. Kochała tego człowieka całą czułością, jakiej
nauczyło ją wypełnione cierpieniem życie. Potrafiła dostrzec
piękno w jego łagodności, którą młoda kobieta, taka jak jej
córka, mogła uznać jedynie za przejaw słabego charakteru.
Carl był jak piorunochron, jego siła miała swe źródło w tym
wszystkim, co był w stanie przyciągnąć do siebie, właśnie tak
jak w jeden rok zdołał przyciągnąć takie pieniądze, jakich
Edwardowi, przy całym jego imponującym wyglądzie, nie uda-
ło się zgromadzić w ciągu czterdziestu lat. Carl miał szczęście,
które mogło być wyłącznie darem od Boga. Ona to widziała.
Jednocześnie nie uszedł jej uwagi fakt, że Sheelagh, podobnie
jak ona sama w czasach swej wiecznie nienasyconej młodości,
tęsknił raczej za gardzącym fortuną, aroganckim pięknem.
Westchnęła, co przypominało ciepły powiew znad dogorywają-
cego ogniska rozwiewany kosmicznym chłodem nocy, i skupiła
się na swoich codziennych obowiązkach kucharki.
Carl cieszył się, że Caitlin wspiera go w uczuciu, jakie żywi
do Sheelagh, sądził jednak, że staruszka po prostu podsyca jego
zainteresowanie córką, aby czuł się szczęśliwy i nie tracił na-
dziei. Caitlin mogła jedynie starać się wypełnić pustkę w jego ży-
ciu w zamian za wszystko, co dla nich zrobił. Poza tym Sheelagh
miała zbyt silną osobowość, by poglądy matki mogły wywrzeć na
niej jakikolwiek wpływ, nawet gdyby starowinka rzeczywiście
była przekonana, że Carl jest odpowiednim partnerem dla jej
córki. W ostatnim dniu, który przeżył jako człowiek, Carl nie
miał zbyt wiele czasu, by zastanawiać się nad tym wszystkim,
gdyż w znacznej mierze jego uwagę pochłaniał dziwny stan, w ja-
kim się znajdował. Żarówki wokół niego przepalały się szybciej,
niż potrafił je wymieniać. A kiedy zaczął przygotowywać bar na
przyjęcie popołudniowych klientów, którzy wpadali tu, by przy
lunchu pogadać o interesach, błogość, jakiej doświadczał tego
ranka, rozmyła się w dziwną senność i roztargnienie.
- Wyglądasz na przygnębionego, stary - usłyszał przyjazny,
chropowaty głos, w chwili kiedy mikser, który próbował urucho-
mić, aby przyrządzić bananowe daiquiri, zatrzymał się ze zdła-
wionym charknięciem. Podniósłszy wzrok, Carl zobaczył czarną
brodę okalającą twarz Zeke Zhdarnova, swojego przyjaciela
z najmłodszych lat. Zee parał się pisaniem artykułów popularno-
naukowych do różnych czasopism, jednocześnie pracując na pół
etatu jako wykładowca chemii na uniwersytecie Nowego Jorku.
Był to potężny mężczyzna o zamiłowaniu do kraciastych garnitu-
rów i fajek z pianki morskiej. Carl i Zee przyjaźnili się od cza-
sów, kiedy obaj jako nastoletni chłopcy dzielili los wychowan-
ków sierocińca dla chłopców w Newark, w stanie New Jersey.
Stanowili swoje całkowite przeciwieństwo.
W sierocińcu dla chłopców imienia świętego Tymoteusza
Zee był twardym, muskularnym zabijaką, a Carl - pulchnym
okularnikiem o niesamowitych zdolnościach matematycznych.
Połączyła ich wspólna miłość do komiksów, znosząc wszelkie róż-
nice. "Tymoteusz" był sierocińcem państwowym zamieszkiwa-
nym przez pogrążonych w depresji, perfidnych młodzieńców,
którzy mieli za sobą niejeden pobyt w poprawczaku. Zee zapew-
niał Carlowi ochronę przed napastliwymi wyrostkami, a Carl
w zamian za to robił, co mógł, aby pomóc swemu obrońcy pod-
czas klasówek. Kiedy Zee skończył osiemnaście lat, udał się po
18
szkołę życia do marynarki wojennej, a później do Wietnamu.
Carl szukał wolności, znajdując zastosowanie dla swoich mate-
matycznych zdolności podczas studiów na Uniwersytecie Rutge-
ra. Prosto ze studenckich akademików trafił do biura makler-
skiego na Manhattanie. W tym samym czasie Zee szlifował
w Wietnamie swoją wiedzę na temat znikomości i ulotności ludz-
kiego życia. Czesne, jakie pobrano od niego za tę edukację, nie
było przesadnie wysokie - zapłacił jedynie rzepką prawego kola-
na, a następnie wrócił do Stanów zdecydowany, by wymyślić dla
siebie całkiem nowe życie. Studiował nauki ścisłe, pragnąc zgłę-
bić tajniki nowoczesnych technologii, które wkrótce stały się je-
go domeną. Kiedy studia wydały mu się zbyt oderwane od życia,
zatrudnił się w firmie farmaceutycznej w New Jersey, po czym
ożenił się, pragnąc doświadczyć uczucia, które mogłoby stać się
przeciwwagą dla otaczającej go pustki. Kiedy się rozwodził, od-
nalazł Carla, a bolesne i oczyszczające przeżycia tamtego okresu
ponownie zbliżyły ich do siebie, bardziej niż kiedykolwiek przed-
tem. Carlowi nie powiodło się w biurze maklerskim. Wciąż był
zbyt otępiały od poczucia ciągłego wyobcowania, jakim zatruł
sobie umysł, będąc dzieckiem, i jakie zaczęło go z wolna opusz-
czać dopiero wtedy, gdy znalazł w sobie samym wystarczające
oparcie, by zaprzestać szalonej ucieczki od świata sierocińca
i poznać zapach własnego ja. Woń ta wydała mu się kwaśnym
odorem i dopiero kiedy spotkał Sheelagh i postawił na nogi "Błę-
kitne Jabłko", mógł zacząć myśleć o sobie bez wstrętu. I właśnie
wtedy, rok temu, Zee znowu pojawił się w jego życiu. Obecnie
często zachodził do jego knajpki, wmieszany w tłum studentów
wypełniających lokal, a Carl zawsze witał go z radością. Teraz,
kiedy uścisnęli sobie ręce, spomiędzy ich dłoni z trzaskiem posy-
pały się iskry.
- Ojej! - zawołał Zee. - Aleś się naelektryzował! Wyglą-
dasz, jakby ktoś przepuszczał przez ciebie prąd. - Przesunął
spojrzenie wąskich ciemnych oczu w stronę, gdzie Sheelagh
sprzątała ze stołu mocno pochylona nad blatem, nad którym
obfite piersi poruszały się w rytm jej energicznych ruchów. -
To ona tak cię naładowała?
- Dzisiejszy dzień istotnie jest dla mnie dość niezwykły,
ale nie aż do tego stopnia. Czego się napijesz?
- Daj mi harpa.
Carl wyjął butelkę lagera z lodówki i wlał piwo do oszro-
nionego kufla.
- Coś się stało z elektryką tu przy barze. Mikser nie chce
działać, a te cholerne żarówki wciąż gasną.
Zee wyciągnął rękę i mikser zamruczał wesoło, kiedy tylko
jego palec nacisnął przycisk.
- To tak jak z kobietą. Trzeba być jednocześnie delikat-
nym i władczym. Myślę, że to wszystko dlatego, że w tym zbior-
niku masz za dużo nieuwolnionej energii. - Mieszadełkiem do
drinków dźgnął Carla w lekko wystający brzuszek. - Może byś
poszedł ze mną jutro pobiegać? Polecimy Westway aż do dwóch
wież. Postaram się, żebyś nie wypluł płuc.
Carl przystał na propozycję i obaj kontynuowali przyjaciel-
ską pogawędkę, która koncentrowała Się na zwyczajowych te-
matach: wolnych biegach i szybkich kobietach. W tym czasie
Carl obsługiwał klientów. Na odchodnym Zee pochylił się nad
blatem i wyszeptał mu do ucha:
- Nie ma sensu używać drogich perfum, jeśli masz zamiar
ubierać się w ten sposób.
Wyciągnął rękę do pożegnania, zawahał się przez chwilę
na wspomnienie wstrząsu, jakiego doznał przy powitaniu, po
czym pożegnał go gestem dłoni i wyszedł.
Reszta dnia była niekończącą się serią drobnych wypadków.
Elektryczność przy barze wysiadła kompletnie i musiał mieszać
drinki ręcznie, a także co chwilę wychodzić po lód do zamrażar-
ki znajdującej się w piwnicy. Malutkie śrubki przytrzymujące
szkła w oprawkach jego okularów wystrzeliły na boki, kiedy po-
chylał się nad kanałem ściekowym, i jedna soczewka wpadła do
otworu. Serwetki złośliwie przyklejały mu się do palców, nieza-
leżnie od tego, ile razy wycierał dłonie do sucha, i zdążył rozlać
kilka drinków, nim zdołał zapamiętać, że jego ręce przyciągają
papierowe tacki, które stawiał pod kieliszki. W połowie popołu-
dniowej zmiany, kiedy lokal był wypełniony po brzegi, światło
nagle zaczęło słabnąć. Kiedy wyszedł z baru, żeby sprawdzić bez-
pieczniki, lampy znowu rozbłysły całą mocą, by ponownie ściem-
nieć wraz z jego powrotem.
- To wszystko jest bardzo dziwne - przyznał w końcu Carl,
obiema rękami usiłując przygładzić rozczochrane włosy. Iskry
strzelały mu spomiędzy palców. - Chyba pójdę do domu.
Poszedł do telefonu i spróbował zadzwonić do mieszkające-
go najbliżej pracownika, aby ten zastąpił go dzisiaj w obowiąz-
kach, ale za nic nie mógł doczekać się sygnału. Parę chwil póź-
niej jeden z klientów skorzystał z tego samego aparatu, nie
napotykając żadnych trudności.
Carl poczekał, aż Sheelagh podejdzie do baru, by złożyć zamó-
wienia na drinki, i dał jej znak, żeby podeszła do wolnego rogu.
- Coś chyba jest dziś ze mną nie w porządku. Jak myślisz,
Sheelagh?
- Nie masz jednego szkła W okularach. Twojemu ubraniu
przydałoby się prasowanie. Powinieneś się także uczesać.
- Nie o to mi chodzi... Spójrz tylko. - Dotknął ramienia
dziewczyny i ogromna iskra przeskoczyła między jego palcem
a jej skórą.
- Hej! Przestań! To boli.
- Nie mogę nad tym zapanować. Przez cały dzień kopię
prądem naszych klientów. Zobacz. - Przesunął dłonią nad sto-
sem serwetek, które uniosły się sennie niczym zeschłe liście,
czepiając się jego palców.
- Jesteś potężnie naelektryzowany - wyjaśniła Sheelagh.
- Niewątpliwie. Cóż mam na to poradzić?
- Trzymaj ręce przy sobie.
Potężne prądy przeszywały jego ciało za każdym razem,
kiedy dotknął jakiejś metalowej części, a po kolejnej godzinie
wstrząsów, od których sztywniało mu całe ciało, usiadł na wyso-
kim stołku w najdalszym końcu baru i ukrył twarz w dłoniach
- Naprawdę tak fatalnie się czujesz, mój drogi? - Delikatna
dłoń spoczęła na jego łysinie, powodując kolejny przeskok iskry.
Carl spojrzał w górę w rozpalone mocną whisky oczy Cai-
tlin. Na widok twarzy, której nie oszczędził czas, w jego wnę-
trzu zapanował wielki spokój.
- Hej, Caity. Dzisiejszego Wieczoru nic mi się nie udaje.
Nie mogę nawet pojąć, dlaczego tak się dzieje.
- Po prostu twoje szczęście Wzięło sobie dzień wolnego. Nie
przejmuj się tym. Zrób sobie drinka.
- Ech... Lepiej zabiorę się z powrotem do roboty.
- Poczekaj. - Staruszka ujęła jego dłoń i kolejny silny prąd
przeszył mu rękę na całej długości. - Muszę ci coś wyznać. - Roz-
lana plama mdłego światła w jej spojrzeniu migotała nad jego
głową i niemal był w stanie dostrzec alkoholowy płomień goreją-
cy w jej wnętrzu. - Gdybym tylko mogła ci powiedzieć, jakich
doznałam upokorzeń. Ona nic o tym nie wie. - Rzuciła szybkie
spojrzenie w stronę, gdzie Sheelagh obsługiwała jakiś stolik.
Gibkie i smukłe ciało dziewczyny jaśniało w przyćmionym świe-
tle. - Jesteś wyjątkowym człowiekiem, Carl. Szczęście prześwitu-
je przez ciebie niczym światło przez kryształ. Widzę to wyraźnie.
Widzę to, ponieważ jestem już stara, a cierpienie i błędy życiowe
nauczyły mnie właściwie patrzeć. Jesteś pięknym mężczyzną. -
Żałosny grymas, w jaki z wiekiem zastygła jej twarz, nieco zła-
godniał i staruszka odwróciwszy się, poszła z powrotem do kuch-
ni. Jakiś klient zawołał na niego od strony baru i Carl podniósł
się ze stołka niczym skowronek zrywający się o świcie.
Miłe słowa Caitlin dodały mu animuszu na resztę ostatniego
dnia, który przeżył jako człowiek, ale gdy nadszedł czas zamknię-
cia lokalu, znów czuł się fatalnie. Wydawało mu się, że jest na-
elektryzowany jak świetlik, a najdrobniejsze nawet włoski pora-
stające jego ciało stały dęba. Nie czekając, aż Caitlin i Sheelagh
zamkną "Błękitne Jabłko", ruszył piechotą do domu. Czuł, jak
w piersiach rośnie mu lodowata pustka i miał pewność, że bę-
dzie wymiotował. Pomimo to wciąż pozostawały w nim ślady eu-
forii, jaką czuł tego ranka. Ponad światłami miasta archipelag
gwiazd odcinał się wyraźnie na tle ciemności, a czarne płótno
nocnego nieba lśniło jak wilgotna sierść. Tylko ta dziwaczna
próżnia, która coraz głębiej wnikała w jego wnętrze, powstrzy-
mywała go od radosnych podskoków.
Do tego stopnia był pochłonięty rozrastaniem się tej wypeł-
nionej nicością bańki, że nie zwrócił uwagi na wyraz niebotycz-
nego zdumienia malujący się na twarzy chłopaka, którego ol-
brzymie radio zamilkło na czas, kiedy przechodził obok niego.
Nie zauważył także mrugających ulicznych lamp, które kolejno
to gasły, to zapalały się, znacząc grą świateł szlak jego przejścia.
Samochody zwalniały na ulicach, a kierowcy ze zdziwieniem
przyglądali się, jak neony nad sklepami wzdłuż Dwudziestej
Trzeciej ulicy ciemnieją z głuchym pomrukiem w jego obecno-
ści. Dopiero kiedy potykając się, człapał po ogarniętej mrokiem
klatce swojego domu i z trudem usiłował włożyć klucz do zamka
w świetle iskier tryskających spod jego palców, zauważył zimne
widmowe światło otaczające jego głowę i ramiona. Nie zaniknął
drzwi na zamek z obawy, że dzieje się z nim coś naprawdę niedo-
brego. Światła w jego mieszkaniu, podobnie jak wszystkie świa-
tła w całym budynku, nagle przygasły. Włókienka w żarówkach
żarzyły się na czerwono, ale nie wysyłały żadnych promieni. Te-
lewizor działał, lecz nie emitował obrazu, tylko stłumione trza-
ski. Zataszczył go pod drzwi łazienki, gdyż pulsująca poświata
bijąca z ekranu zapewniała wystarczające światło, by mógł wziąć
przy nim zimny prysznic. Chłodna woda dodała mu wigoru, a kie-
dy obejrzał swoje ramiona, zauważył, że tajemniczy poblask
zniknął, o ile w ogóle nie był zwykłym przywidzeniem. Poczuł,
jak ogarnia go ulga, następnie przetarł jedyne szkło w okula-
rach, które nałożył na nos, by dokładniej zbadać swoje ciało.
Powietrze wypełniała drgająca luminancja, a szumy docho-
dzące z telewizora wydawały się zwiększać natężenie i pogłos.
Rozsunął szklane drzwi kabiny i serce zamarło w nim z trwogi.
Ekran telewizora był cały czarny. Światło i dźwięk dobiegały
z powietrza!
Wyskoczył spod prysznica i omal nie zwalił się na podłogę.
Cała łazienka promieniowała oszalałym blaskiem, krople wody
wisiały w powietrzu niczym małe kryształki. W rozpalonej tafli lu-
stra, ogłuszony straszliwym łoskotem metalicznych zgrzytów, zo-
baczył, że jego głowa płonie wieńcem srebrnozielonych ogników.
Oniemiały przyglądał się grymasowi przerażenia na swojej twa-
rzy, która wydawała się natłuszczona olejem, podczas gdy zielony
płomień strzelał w górę i jednocześnie ogarniał całe ciało.
Rozpalony do białości wrzask rozdarł jego wnętrzności, a po-
wierzchnia ciała pokryła się lśniącym szkliwem, strzelając fioł-
kowymi iskrami i migocząc wściekle czarnym światłem. Ostat-
nim obrazem, jaki Carl Schirmer zachował w pamięci, był widok
własnej twarzy zeszklonej w wyrazie przerażenia, pękającej
wśród buchających plam o niewyobrażalnych barwach.
Zee był pierwszą osobą, która ujrzała mieszkanie Carla po
katastrofie, kiedy następnego ranka przyszedł zabrać przyjacie-
la na umówione biegi. Nikt nie odpowiadał na jego pukanie, ale
usłyszał głosy dobiegające z telewizora, więc nacisnął klamkę.
Drzwi stanęły otworem. W mieszkaniu panował taki zapach, jak-
by przez całą noc hulały po nim wiatry. Powietrze było rześkie
jak na szczycie góry. Zee podszedł do telewizora, który został
przetoczony przez cały pokój aż pod drzwi łazienki. Z wielkiego
pudła nastawionego na cały regulator dobiegały gładkie kwestie
wygłaszane przez bohaterów porannej telenoweli. Mężczyzna
wyłączył odbiornik.
- Słodki Jezu! - Słowa wyrwały się z jego ust, zanim na do-
bre zdał sobie sprawę z tego, co widzi. Łazienka przypominała
zwęglone gniazdko elektryczne. Lustra, które aż spurpurowiały
od wysokiej temperatury, nie odbijały żadnych obrazów. Zee
wszedł do środka, słysząc, jak kafelki z chrupotem kruszą się
na popiół pod jego tenisówkami. Stał otępiały wśród osmalo-
nych ścian małego pomieszczenia, z których farba odchodziła
całymi płatami. Muszla klozetowa wygięła się w kształt czarne-
go motyla, a lada z umywalką, na której leżała szczoteczka do
zębów oraz przybory do golenia, zmieniła się w bryłkę zastygłe-
go żużlu.
Później policja zaszeregowała pożar jako niepodlegający
klasyfikacji. Nie odnaleziono żadnych ludzkich szczątków,
w związku z czym Carl został uznany za zaginionego.
Kiedy Caitlin i Sheelagh przyszły do mieszkania późnym
popołudniem, aby na własne oczy zobaczyć pobojowisko, Zee
wciąż jeszcze tam był.
- Jak pan myśli, co tu się wydarzyło? - spytała Caitlin, ob-
rzuciwszy spojrzeniem wypalone pomieszczenie.
Zee siedział na kanapie w saloniku, skąd miał dobry widok
na wnętrze łazienki. Wpatrywał się przed siebie, jakby nie dosły-
szał pytania. Palcami skubał brodę, szarpiąc za poskręcany ko-
smyk, który utworzył się na skutek całodziennego pociągania za
zarost.
- Spontaniczny samozapłon - wyszeptał, nie patrząc na ko-
bietę.
- Co takiego? - Staruszka spojrzała na córkę, która zdoła-
ła tylko potrząsnąć głową. Twarz miała zalaną łzami.
- Nikt nie wie, jakie są tego przyczyny - ciągnął Zee jak
w transie - ale to zdarza się co jakiś czas... na ogół starszym ko-
bietom, które nadużywają alkoholu.
Caitlin rzuciła mu wściekłe spojrzenie pełne wyrzutu.
- Ja nie żartuję - odparł. - Tak mówią statystyki. Mężczyź-
ni także się zapalają. Mam wrażenie, że to właśnie przydarzyło
się Carlowi.
- Twierdzi pan, że on się po prostu zapalił? - Caitlin usia-
dła obok Zeke'a, wpatrując się z niedowierzaniem w twarz męż-
czyzny. - Jak to się mogło stać?
- Nie mam pojęcia. Nikt nie ma pojęcia. Kiedyś o tym czy-
tałem. Najbardziej wiarygodna teoria, jaką udało się opraco-
wać, mówi, że wchłonięty alkohol daje początek jakiejś gwał-
townej reakcji chemicznej obejmującej całe ciało.
- Ale Carl nie pije - zauważyła Sheelagh i nagle wyprosto-
wała się, coś sobie przypominając. - Policja była w barze. Powie-
działam im, że Carl czuł się wczoraj bardzo dziwnie. Papierowe
serwetki lepiły mu się do rąk, a z palców strzelały mu iskry.
- Tak, też to pamiętam - wymamrotał Zee. Wstał. Z powro-
tem wszedł do łazienki, aby jeszcze raz obejrzeć pomieszczenie
kryjące w sobie tajemnicę. Jako racjonalista był niemal przeko-
nany, że całe wydarzenie ma jakąś dającą się logicznie wyjaśnić
przyczynę.
Świeży zapach otwartej przestrzeni już gdzieś się ulotnił.
Słoneczne światło wdzierało się do mieszkania przez okno, zo-
stawiając jasną, ukośną linię na spurpurowiałym lustrze w ła-
zience. W żółtej, błyszczącej smudze padającej na zeskorupia-
łą od gorąca taflę mężczyzna dostrzegł jakiś cień.
- Hej! - zawołał do kobiet. - Czy wy też to widzicie? Czy
może ja już wariuję?
Caitlin i Sheelagh zaalarmowane weszły do łazienki i uważ-
nie przyjrzały się miejscu, które wskazywał Zee. Na czarnofiole-
towym, połyskującym prostokącie lustra, w miejscu, gdzie pa-
dał promień słonecznego światła, widać było jakiś niewyraźny
zarys.
- Dla mnie wygląda to jak korona drzewa - powiedziała
Caitlin.
- Nie, to kontury głowy, szyi i ramion - upierał się Zee,
z zapałem obrysowując kształt wyciągniętym palcem.
- Być może - zgodziła się Sheelagh. - Choć równie dobrze
może to być wytwór naszej wyobraźni.
- Pisuję do czasopism naukowych - przerwał zniecierpli-
wiony Zee, przybliżając twarz do lustra. - Nie mam za grosz wy-
obraźni. Przynieście mi śrubokręt. Szybciej.
Zee rozkręcił lustro i zabrał je do swojej kawalerki na
Union Square. Przez jakiś czas sam z nim eksperymentował, sta-
rając się odpowiednio ustawić powierzchnię pod słońce, a także
naświetlając je lampą łukową i promieniami ultrafioletowymi.
Nie dostrzegł nic więcej prócz plamy nieznacznie przypomina-
jącej ludzką głowę. W rzeczywistości jednak tajemniczy kleks
mógł budzić absolutnie dowolne skojarzenia. Ale Zee wyraźnie
rozpoznawał kształt kanciastej głowy Carla, znajomą sylwetkę,
tak często widywaną w nocnych ciemnościach, jakie zapadały
po zgaszeniu świateł w "Świętym Tymoteuszu", tak dobrze za-
pamiętaną z tamtych pierwszych lat spędzonych w samotności,
kiedy przyjaciel był mu bliższy niż członek rodziny. Lecz pomimo
usilnych prób, wszelkie wykonywane przez niego powiększenia
nie dawały nic więcej prócz amorficznego cienia.
Wreszcie pewien znajomy, który pracował w IBM-owskim
laboratorium wzmacniania obrazów, zlitował się nad nim, wi-
dząc jego daremne, choć zaciekłe wysiłki, i zdecydował się raz
na zawsze udowodnić mu, że plamy na lustrze nie są niczym in-
nym jak przypadkowym wzorem wytrawionym przez ogień.
W tydzień później ten sam znajomy, milczący i przybity, zapre-
zentował mu komputerowo powiększoną fotografię. Nielakiero-
wana odbitka, trzynaście na osiemnaście centymetrów, ukazy-
wała potężny wybuch, tworzący na zdjęciu niemal gładką plamę
światła o jednorodnej intensywności. Ciemny kształt w samym
centrum tej plamy miał wyraźne kształty twarzy Carla Schirme-
ra wykrzywionej w wyrazie szczytowego przerażenia.
INERCYJNY
POSIŁEK
Nicość - czy może istnieć bardziej puste słowo? Rok temu
Carl Schirmer rozpłynął się w nicości. Jak to się mogło
stać? Doszedłem do wniosku, że kluczem do rozwiązania całej
zagadki są mikrowydarzenia, jakie zaszły w atomach tworzą-
cych ciało Carla. Zawodowo nie zajmuję się fizyką, ale jestem
wystarczająco obeznany z naukami ścisłymi, aby móc formuło-
wać uzasadnione przypuszczenia na temat losów Carla. Oto co
przychodzi mi do głowy:
Ogólna teoria względności i mechanika kwantowa spoty-
kają się razem w fundamentalnej jednostce długości nazywa-
nej długością Plancka, która stanowi średnią geometryczną
comptonowskiej długości fali oraz einsteinowskiego promienia
grawitacyjnego cząstki elementarnej. Wzór na tę długość
przedstawia się w następujący sposób:
1=pierwiastek z hf/c
Jej wartość wynosi 10-33 centymetra. Tyle co nic. Przy niniej-
szej długości sama czasoprzestrzeń zatraca swój płaski, ciągły
kształt, jaki wierzymy, że ma, i staje się fantastyczną kipielą ma-
leńkich tunelików oraz dzielących je mikromostów, płynną struk-
turą złożoną z mikroskopijnych sieci i pęcherzyków. Ten nie-
ustannie wrzący ferment nie trwa dłużej niż ułamek sekundy. Ta-
ka właśnie jest faktura Nicości. Przywodzi na myśl gąbkę. Albo
pianę. Każda banieczka to wyodrębniony fragment przestrzeni:
powierzchnia bańki wyznacza najdalszą odległość, jaką światło
może przebyć od środka tej efemerycznej sfery w niesłychanie
krótkim czasie jej trwania. Taka bańka to całe uniwersum, które-
go życie rozciąga się na ulotne mgnienie, lecz w przeciągu tej dro-
biny czasu umożliwia ono naszemu wszechświatowi kontakt
wszechobecnym Polem łączącym wszystkie wszechświaty.
Aby dowiedzieć się, co to wszystko ma wspólnego z Carlem
Schirmerem, musimy powrócić do Plancka. Pod koniec dzie-
więtnastego wieku uczony ten starał się wyjaśnić zależność po-
między promieniowaniem a temperaturą. Otóż pod wpływem
ciepła każdy obiekt najpierw rozgrzewa się do czerwoności,
a następnie do białości. Kiedy temperatura wzrasta jeszcze bar-
dziej, ogrzewany przedmiot zaczyna emitować niebieski blask.
Wyższe częstotliwości światła niebieskiego wymagają większej
ilości energii - w dziewiętnastym wieku to była sensacja. Wię-
cej energii dla krótszych fal! Burzyło to możliwość dokonywania
zdroworozsądkowych porównań z falami dźwiękowymi oraz ty-
mi, które powstają na wodzie, gdzie większa ilość energii powo-
duje powstanie dłuższej fali. Klasyczny obecnie wzór obrazują-
cy to zjawisko przedstawia się następująco: E = hF, gdzie
h oznacza współczynnik nazywany stałą Plancka.
Ponieważ częstotliwość to odwrotność czasu, wzór ten może-
my przekształcić w następujący sposób: E x t = stała (h). Energia,
jak wszyscy dobrze wiemy, równa się mc2, czyli masie pomnożonej
przez prędkość światła podniesioną do kwadratu. A czymże jest
prędkość światła, jeśli nie drogą pokonywaną w danym czasie.
Tak więc w rzeczywistości h równa się masie pomnożonej przez
drogę2/czas. Wielkość mr2/t nazywana jest momentem pędu.
Co to takiego? Ogólnie rzecz biorąc, jest to zwykły pęd linio-
wy pomnożony przez promień, jaki dzieli go od środka, wokół któ-
rego się obraca, podobnie jak kula na łańcuchu zwana młotem,
którą lekkoatleta miotacz rozkręca wokół siebie przed rzutem,
czyli (mr/t) x r = mr/t. Najbardziej zadziwiające jest to, że mo-
ment pędu, alias stała Plancka, może zawierać dowolną ilość ener-
gii! Podobnie jak w przypadku łyżwiarza figurowego, który zaczy-
na obracać się coraz szybciej, kiedy przyciągnie ręce do tułowia,
częstotliwość fotonu zwiększa się, w miarę jak jego promień,
w tym wypadku długość fali, maleje. Fascynujący może wydawać
się fakt, że nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o taki przy-
rost energii. Im mniejszy jest foton, tym więcej energii zawiera!
W jakiś nieodgadniony sposób Carl zmienił się w światło.
To światło z kolei nie zostało całkowicie wypromieniowane.
Gdyby tak się stało, znaczna część Manhattanu by wyparowała.
Zamiast tego fotony, z których zbudowane było ciało Carla, za-
częły się kurczyć poddane działaniu ogromnej energii. Przepływ
energii był do tego stopnia potężny, że świetliste ciało Carla
skurczyło się do tak mikroskopijnych rozmiarów, iż mogło prze-
cisnąć się przez mikrostruktury czasoprzestrzeni. Dlatego też
przedostał się przez porowatą tkaninę spowijającą nasz świat
do kipiącej, spienionej nadprzestrzeni tuneli kwantowych - być
może po to, by ponownie ulec rozszerzeniu już w innym wszech-
świecie. To są właśnie założenia opracowanej przeze mnie teorii
widmodziur. Teoria ta pozwala na bardziej precyzyjne wyja-
śnienie przyczyn zniknięcia Carla niż twierdzenie o rozpłynięciu
się w Nicości. Ale w rzeczywistości jest równie bezsensowna.
Piszę powieść science fiction pod tytułem "Odpryski Czasu".
To książka o Carlu, rzecz jasna, oraz o widmodziurze, która go
połknęła. Obecnie to chyba jedyna rzecz, jaka dzieli mnie od
szaleństwa - ta baśniowa opowieść o człowieku, który zamienia
się w światło - co od początku przyjmuję na wiarę. Tylko dla-
czego to pisanie zajmuje tyle czasu? Przecież w zasadzie tekst
już istnieje - jest to prawdziwa historia wypadków, które co ja-
kiś czas to łączyły, to rozdzielały Carla i mnie w ciągu całego na-
szego życia. Gdybym tylko zdążył spisać tę historię, zanim wy-
czerpią mi się fundusze, to może udałoby mi się sprzedać
maszynopis jakiemuś wydawnictwu. Nie musiałbym się wtedy
wyprowadzać. Wcale nie chcę się stąd wyprowadzać. Ostatnio
było całkiem sporo skreśleń. Ledwie starcza mi sił, żeby wymy-
ślać kłamstwa, za pomocą których byłbym w stanie oddać to
Wszystko, co przychodzi mi do głowy. Moje myśli rozbiegają się
we wszystkich kierunkach naraz. Na nieszczęście mięśnie mojej
pamięci są odrętwiałe, a zdolność koncentracji ulega coraz częst-
szym zakłóceniom. Potrzeba mi odpoczynku. Prawdę mówiąc,
muszę dokonać głębokiej wewnętrznej przebudowy, która
w praktyce będzie oznaczać całkowite wywrócenie mojej dotych-
czasowej osobowości na drugą stronę. Może zacznę pościć. To
dobry sposób na jednoczesną rekonstrukcję osobowości i ograni-
czenie wydatków.
Odwiedziła mnie Caitlin Sweeney. Staruszka zdziwiła się sta-
nem, w jakim zastała moje mieszkanie. Nic nie wiedziała, że stra-
ciłem posadę na uczelni. Wydaje mi się, że była pijana. Znów
chciała, żebym pokazał jej lustro i odbitkę, a potem przez długą
chwilę siedziała, wpatrując się w nie przy oknie. Próbowała od-
gadnąć ich znaczenie. Tego dnia pięć czy sześć wypitych wcze-
śniej porcji ginu zdołało przenieść mnie w otchłań zapomnienia
i powiedziałem jej wszystko, co wymyśliłem na temat widmo-
dziur. Kiedy skończyłem, zapytała, dlaczego inni naukowcy nie
chcieli zbadać, co właściwie stało się z Carlem. Próbowałem wyja-
śnić jej, że z punktu widzenia nauki lustro utraciło swoją wartość
dowodową z chwilą, kiedy zdjąłem je ze ściany, ale w połowie zda-
nia straciłem wątek, zaplątałem się, zamilkłem, a następnie wy-
buchnąłem śmiechem pomieszanym z płaczem, czym mocno ją
przestraszyłem. Później, kiedy zapadł zmrok, a ja zacząłem wy-
chodzić z alkoholowego zamroczenia, przypomniałem sobie jej
jasne ptasie oczy oraz dziwaczne spojrzenie, jakim bacznie lu-
strowała odbitkę ze zbliżeniem, podczas gdy jej oddech pozosta-
wiał na połyskliwej powłoce zdjęcia srebrną smugę, aż do chwili
kiedy utwierdziła się w przekonaniu, czym naprawdę jest to, co
ma przed swoimi oczami. Obecnie ja także podzielam jej przeko-
nanie. Na fotografii Carl wcale nie krzyczy z bólu. On jęczy z nie-
wysłowionej rozkoszy!
- fragmenty "dziennika dekompozycji" autorstwa Zeke
Zhdarnova.
Orgazm rozpalił całe jego ciało. Gorąca jak słońce prze-
strzeń wymodelowała jego kształt. Próbował się poruszyć, ale
nie potrafił przemóc obezwładniającej go rozkoszy. Próbował
rozejrzeć się dookoła i zobaczył intensywnie błękitne niebo,
którego głębi nie mógł przeniknąć wzrokiem, wstrząsane dresz-
czami błogości. Wytężywszy słuch, usłyszał jękliwy łomot
jego serca i pulsowanie krwi w uszach.
30
Wreszcie napięcie, w jakie wprawił go orgazm, ustało, a żar,
który przybrał kształt jego ciała, ostygł i przeszedł w delikatne
ciepło.
- ZBUDZIŁEŚ SIĘ! - Głos niczym płomień palnika przepa-
lił się przez jego słuch, wstrząsając całym jestestwem.
- O przepraszam - odezwał się nieco ciszej ten sam głos, ni-
ski jak męski bas, lecz pełen kobiecego wdzięku. Słowa zdawa-
ły się dobiegać ze wszystkich stron. - Czy możesz mi powiedzieć,
kim jesteś?
Próbował się odezwać, ale jego głos musiał przedrzeć się
przez senną otchłań oddzielającą wolę od oddechu drzemiącego
w płucach. Kiedy w końcu zdołał wydobyć jakieś słowa z krtani,
ich brzmienie wybiło go z błogiej ciszy i natychmiast poczuł, jak
wzbija się w górę,