A.A. Attaanasio Innymi Światy Przełożył Rafał Wilkoński Ty wiesz, kim jesteś, Więc to dla ciebie Dziękuję Rickowi Baitzowi Za pozwolenie wykorzystania jego kompozyji zatytułowanej "Ecoe" na stronie 74 niniejszej Powieści *** W oryginale są nuty, ale w wersji skanowanej nie umieściłem ich - Starpan*** Ten kto szuka, nie znajduje, Ale ten, kto nie szuka, zostaje znaleziony. KAFKA Ostatni dzień, jaki Carl Schirmer przeżył w swojej ludzkiej postaci, cały był wypełniony znakami zwiastującymi nadej- ście nowego życia. Kończąc poranne ablucje, zauważył, że jego włosy - a raczej ich resztka - sterczą na wszystkie strony. Przy- gładził je wilgotną dłonią i zatknął długie kosmyki za uszy, lecz one ponownie wyprężyły się, sztywniejąc jak druty. Nawet te wątłe niteczki porastające czubek jego łysiny uniosły się sztyw- no do góry. Cała fryzura przypominała rdzawe nitki babiego la- ta odstające po bokach wielkiej głowy niczym nędzne strzępy peruki klowna. Ze zwykłą sobie niefrasobliwością, Carl wzruszył ramiona- mi i zaczął golić szeroką twarz. Miał przeczucie, że rozpoczyna- jący się właśnie dzień będzie dniem niezwykłym. Po nocy wy- pełnionej niespokojnym, urywanym snem obudził się z bólem głowy, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie doświadczył. Głowa właściwie go nie bolała - raczej cała aż buzowała wewnątrz, jak- by przez noc w fałdach jego mózgu wyroiły się miliony koma- rów. Po zakończeniu codziennego rytuału higieny osobistej przyjrzał się uważnie nalotowi na języku oraz krwawym, świecą- cym plamom pod powiekami, nałożył na nos okulary, połknął dwie pastylki acetaminofenu i zaczai ubierać się do pracy. Miał zamiar włożyć na siebie strój, który wyprasował dwa dni wcześniej, szykując się na umówioną kolację, jednak ta ko- niec końców nie doszła do skutku. Carl nie należał do ludzi przy- wiązujących przesadną wagę do ubioru, jednak nawet on musiał zauważyć, iż rzeczy, które jeszcze w szafie wyglądały całkiem schludnie, wisiały na nim wygniecione tak, jakby przed chwilą wyciągnięto je z pralki. Kiedy próbował wygładzić dłonią fał- dy, czuł, jak prąd przeszywa jego palce. Ranek przechodził już w późne przedpołudnie, nie miał więc czasu na przebieranie się. Szybko uporał się ze śniadaniem, pomimo że jego opiekacz, do- tychczas działający bez zarzutu, spalił mu grzankę, a ponadto musiał zrezygnować z kawy, kiedy okazało się, że żadne zabiegi nie są w stanie uruchomić elektrycznego ekspresu. Dopiero gdy opuścił mieszkanie i zbiegi po schodach z czwartego piętra na ulicę, zorientował się, że uporczywy szum rozprzestrzenił się już poza głowę, wprawiając w drżenie szyję i ramiona. Nie czuł się najlepiej, lecz jednocześnie gdzieś, we wnętrzu, pod względem postrzegania i spokoju miał się lepiej niż kiedykolwiek w ca- łym swoim życiu. Carl wynajmował tanie mieszkanko w bloku na rogu Dwu- dziestej Czwartej Zachodniej ulicy i Dziesiątej alei na Manhatta- nie, nie był więc przyzwyczajony do wdychania zapachów rzeki, chociaż Hudson przepływała zaledwie pięć przecznic dalej. Nie- mniej tego ranka powietrze wydawało mu się do głębi przesiąk- nięte słodko-kwaśną Wonią Hudsonu. Olbrzymie chmury o kształ- cie kalafiorów unosiły się zwartą grupą ponad miastem, a błękit nieba wydawał się ostry i wyrazisty jak błyskotliwa myśl. Carl ruszył Dwudziestą Trzecią ulicą dziwnie nieskoordyno- wanym krokiem, z twarzą wzniesioną ku niebieskimi manowcom. Wiatr, z rodzaju tych, co zwiastują nadejście wiosny, baraszko- wał wesoło wśród skłębionych chmur, co mogło budzić niejakie zdziwienie, jako że był środek listopada. Twarze tęczowowłosych punków snujących się zazwyczaj w okolicach Chelsea Hotel wy- dały mu się tego dnia wyjątkowo radosne i przyjazne, toteż Carl bardziej się zdziwił, Widząc, jak dalece nastrój, który zawładnął nim tego ranka, zdołał zmienić jego ogląd świata. Ale nie zaprzą- tał tym sobie głowy. Chociaż miał wrażenie, że krew buzuje w nim jak woda gazowana, widok miasta, które nagle stało się przyjazne, był tak cudowny, że bez oporu poddał Się tej iluzji. Na rogu Siódmej alei jakaś pijana kobieta zbliżyła się do me- go, na co Carl wyciągnął w jej stronę dolarowy banknot, z za- chwytem wpatrując się w jej nieruchomą, zniszczoną twarz. Tego ranka nic nie było w stanie go przygnębić, a kiedy zobaczył lo- kal, w którym pracował, na jego ustach pojawił się Uśmiech. "Błę- kitne Jabłko", na rogu Dwudziestej Drugiej ulicy i Siódmej alei, połączenie baru i restauracji, było miejscem, w którym piasto- wał ważne stanowisko kierownicze. Jeśli nie liczyć neonu w oknie oplecionym pnącym się na kratkach winem, wszystko w tym bu- dynku zdawało się wiekowe i poczerniałe ze starości. Zanim Carl rozpoczął tu pracę, w wąskim domku mieścił się irlandzki bar o inspirującej nazwie "Koniczynka", prowadzony przez właści- cielkę Caitlin Sweeney, wdowę-alkoholiczkę usiłującą zaspokoić potrzeby związane ze swym nałogiem oraz utrzymaniem dorasta- jącej córki, co udawało się dzięki wiernej klienteli złożonej głów- nie z podstarzałych mieszkańców najbliższej okolicy. Niemal rok temu, kiedy na skutek recesji i braku dostatecznej agresywności stracił posadę maklera, Carl pozwolił, by znalezione w gazecie ogłoszenie zaprowadziło go do tego miejsca. Szukał zajęcia, któ- re; pozwoliłoby zarobić na życie, a jednocześnie zbytnio nie ab- sorbowało. Ale wtedy poznał Sheelagh, wskutek czego zaczął pra- cować intensywniej niż kiedykolwiek w życiu. Córka Caitlin skończyła w tamtym czasie szesnaście lat. Wy- soka i szczupła, miała zielone oczy dorosłej kobiety i dziecięcy uśmiech. Carl, dwukrotnie od niej starszy, od pierwszej chwili zupełnie stracił dla niej głowę, co było u niego rzeczą raczej nie- zwykłą. Rzecz jasna, w studenckich czasach zaliczył kilka nieuda- nych romansów i przypadkowych, jednorazowych numerków, lecz przez ostatnie dziesięć lat żył samotnie z wyboru podykto- wanego dogłębnym rozczarowaniem. Kobietom, które wydawały mu się atrakcyjne, on wcale Się taki nie wydawał. Był wymoczko- watym krótkowidzem, może nawet nie brzydkim, ale za to nie- zbyt foremnie zbudowanym, zupełnie pozbawionym uwodziciel- skiego wdzięku, który często ratował mężczyzn o równie mało pociągającym wyglądzie. Dlatego też zamiast zaskarbić sobie uczucia jakiejś miłej, choć niekoniecznie porażająco urodziwej dziewczyny, pędził samotne życie, oddając się drobnym przyjem- nościom, takim jak okazjonalne seanse z marihuaną, kokainowy odlot raz na pół roku oraz regularne powiększanie kolekcji por- nograficznych zdjęć, ciągnącej się od rozkładówek z ostatnich lat, poprzez obsceniczne lata siedemdziesiąte aż po orgie malowa- nych ciał z lat sześćdziesiątych. W dniu, w którym poznał Shee- lagh, nagle wszystkie te lata oczekiwania w samotności nabrały sensu, gdyż dziewczyna była naprawdę śliczna - miała smukłe ciało spowite w gąszcz kasztanowych loków sięgających aż do uwodzicielsko krągłych bioder. Jednak najbardziej ekscytujące było to, że bardzo go potrzebowała. Przed przybyciem Carla "Koniczynka" znajdowała się na skraju bankructwa. Nigdy w życiu nie zająłby się tak podupad- 12 łym interesem, jaki powierzyła mu sterana życiem Caitlin, gdy- by nie Sheelagh. Dziewczyna była wyjątkowo inteligentną lice- alistką o rok wyprzedzającą Swoich rówieśników, na tyle spraw- ną vi operowaniu liczbami oraz wynajdowaniu sposobów na opóźnianie terminów spłat zadłużenia, że udawało jej się jako tako utrzymać przy życiu knajpkę, którą jej wiecznie zamroczo- na alkoholem matka dawno by już straciła na rzecz wierzycieli. To właśnie Sheelagh na swój dziecięco-wyzywający sposób prze- konała go, że cały interes da się jeszcze odratować. Liczba miesz- kańców sąsiedztwa powiększała się o artystów, dla których w Greenwich Village było już za ciasno. Istniała więc nadzieja, że przy odrobinie pieniędzy i wyobraźni uda im się przyciągnąć nową, zamożniejszą klientele. Po rozmowie z dziewczyną, Carl zaczął eksplodować pomysłami. Wsparł także swoich nowych pracodawców kilkoma tysiącami dolarów uzbieranych oszczęd- ności. Długi zostały spłacone, stara Caitlin niechętnie wcieliła się w rolę szefowej kuchni, Carl zaś zajął się Obsługą gości przy barze, prowadzeniem księgowości i renowacją lokalu. Następny rok bar "Koniczynka" zakończył na czysto już jako "Błękitne Jabłko". Nazwę tę wymyślił sam Carl, łącząc w niej aluzję do po- pularnej nazwy Nowego Jorku z barwą, która nieodmiennie ko- jarzyła mu się z melancholijnym nastrojem, w jaki wprawiała go beznadziejna miłość do Sheelagh. Temperatura jego uczuć, a wręcz z nią dojmujące poczucie niespełnienia wzrosły ostatnimi czasy, jako że Sheelagh ukończyła szkołę średnią i rozpoczęła pełnoetatową pracę w "Błękitnym Jabłku", aby odłożyć pienią- dze na studia. W ostatni dzień, który Carl Schirmer przeżył jako człowiek, Sheelagh z zadowoleniem powitała go, gdy wszedł do restaura- cji w aureoli sterczących na wszystkie strony rudych włosów, w straszliwie wymiętym ubraniu ściśle przylegającym do jego naelektryzowanego ciała, z oczami promieniejącymi urodą po- ranka. Nowe stoły, które zamówili do lokalu, dostarczono wcze- śnie rano i teraz piętrzyły się wokół baru ustawione nogami do góry, przypominając bambusowy zagajnik. - Prawda, że ładne? - spytała Sheelagh. Przez rok, jaki minął od czasu, gdy ujrzał ją po raz pierw- szy, jej dziewczęce ciało zdążyło się rozwinąć i osiągnąć pełne kształty dojrzałej kobiety. - Śliczności. Po prostu cudo - odpowiedział Carl, wcale nie mając na myśli stołów. Z najlepszego miejsca przy oknie pomógł dziewczynie od- sunąć na bok stary stolik z plastikowym blatem i w jego miej- sce wstawić nowy, drewniany. Słoneczne światło rozlało się po blacie niczym masło rozsmarowane na ciepłej grzance. Shee- lagh westchnęła usatysfakcjonowana, odwróciła się do Carla i uścisnęła go z radości. - To wszystko dzieje się naprawdę, Carl. "Błękitne Jabł- ko" zaczyna nabierać klasy. - Nagle cofnęła się zdziwiona. - Ależ ty pięknie pachniesz! Czym się uperfumowałeś? Carl obwąchał się pod ramieniem i poczuł w nozdrzach ota- czający go lekką mgiełką orzeźwiający aromat, przywodzący na myśl górskie stoki. - Nie mam pojęcia, co to jest - wymamrotał. - Spędziliśmy długą nockę na mieście, co? - uśmiechnęła się szelmowsko. Lubiła Carla. Był najbardziej prawym człowiekiem, jakiego zdarzyło jej się poznać - sympatyczny łysol o twarzy na- stolatka, z małymi zaczątkami brzuszka, ale za to pełen pewności i wewnętrznego spokoju. Dzięki doświadczeniu, jakie zdobył na wysokim stanowisku w dziale księgowości, wykształcił w sobie zdolności kierownicze, dzięki którym zadziwiał Sheelagh łatwo- ścią, z jaką radził sobie ze wszystkimi sprawami świata material- nego. Przez pierwszy rok prowadził cały interes przez telefon, la- wirując pomiędzy zaciąganiem kolejnych pożyczek i spłacaniem starych długów, aż w końcu udało im się stanąć na nogi. Był po- ważnym i solidnym facetem, jednak nigdy nie czuła do niego po- ciągu seksualnego. Z tego też powodu w krótkim czasie stał się jej bliższy niż brat. Zwierzała mu się ze wszystkich swoich probie- mów dojrzewającej nastolatki, on zaś udzielał jej rozsądnych rad podczas dwóch licealnych romansów dziewczyny, a także podsy- cał w niej tęskne nadzieje o dostaniu się na studia. Znał najskryt- sze marzenia Sheelagh, nawet dawne dziewczyńskie fantazje o przystojnym perskim kochanku o oczach jak migdały. - Ze stanu twojego ubioru - ciągnęła - Wnoszę, że twoja partnerka musiała być wyczynową zapaśniczką. - Rozciągnęła wargi w chytrym uśmieszku. Carl, zadowolony z siebie, zbył tę sugestię lekkim uśmie- chem i ruszył do swojej roboty. Zapach otwartych przestrzeni otaczał go magnetyczną aurą przez cały dzień, który zaczął się jak wszystkie pozostałe dni: jak zwykle po uruchomieniu eks- presu i maszyny do parzenia kawy przy barze, zaniósł pierwszą filiżankę gorącego napoju Caity, zmagającej się w kuchni z po- rannym kacem. Staruszka wyglądała na równie zmarnowaną jak co dzień. Siwe włosy opadały jej na ramiona pozlepiane w strąki, a poora- na bruzdami twarz wyglądała po całonocnym piciu jak zmięta kulka papieru. Smutek i nieszczęścia obeszły się z nią okrutniej niż czas, na zawsze wykrzywiając jej wargi w grymasie wieczne- go niezadowolenia. Ale tego ranka, kiedy zobaczyła, jak Carl wchodzi tyłem przez wahadłowe drzwi kuchni, z nastroszonymi włosami i ubraniem ściśle przylegającym do jego ciała niczym celofanowe opakowanie, opadłe kąciki ust uniosły się w rozba- wionym uśmiechu. - Co za widok, mój drogi. Wiem, że nie pijesz, a pachniesz zbyt ładnie jak na kogoś, komu spuszczono manto na ulicy, więc - na miłość boską - to musi być kobieta! Czyżbym ją znała? Postawił parującą filiżankę na drewnianym kontuarze przed staruszką, a ona pociągnęła z niej łapczywie, chociaż czarny napój był tak gorący, że omal nie roztopił naczynia. - To nie sprawka kobiety, Caity. - Świetnie. Wciąż jest więc jakaś szansa dla mojej Shee- lagh. - Zamrugała powieką brązową od wątrobowych plam. - Oczywiście, kiedy nieco dorośnie, a twoja ciężka praca i wspa- niałe pomysły przyniosą nam wszystkim fortunę. Z gwoździa wbitego w drzwi małej spiżarki Carl zdjął no- tatnik, w którym zapisywał wszystkie sprawy związane z firmą. - Sheelagh jest zbyt młoda i zbyt bystra, żeby mogło ją co- kolwiek zachwycić w takim łysym dziwadle jak ja. - Ha! To ty tak myślisz. Ona prawdopodobnie też. Ale obo- je się mylicie. - Caitlin wyprostowała się i rozparła swobodnie na krześle, nieco odświeżona parującą kawą. - Łysina to oznaka męskości, wiesz? Mój Edward też był łysy. To wyróżniająca ce- cha u mężczyzny. Jeśli chodzi o jej wiek, to masz rację. Wciąż jest na tyle młoda, by dziecinnie marzyć o pójściu na studia. Ale czym jest dla kobiety uniwerek? Miejscem, gdzie szuka dla siebie mężczyzny. - Gadanie, Caity - odparł Carl znad listy towarów do za- mówienia. - Dobrze wiesz, że twoja córka jest wystarczająco bystra, by zostać, kimkolwiek będzie chciała. - Ale czy ona wie, kim naprawdę chce zostać? Nie. Po co więc pchać się na uczelnię, skoro może zbijać fortunę tutaj, ma- jąc u boku takiego obrotnego człowieka jak ty? Powinna my- śleć o "Koni... " to znaczy o "Błękitnym Jabłku" i o tym, ile ży- cia jej ojciec włożył w to miejsce, nim jego słaba wątroba kazała mu odpowiedzieć na wezwanie Pana. Co stanie się z na- szymi ostatnimi sukcesami i długimi laty jego ciężkiej pracy, jeśli ona sobie stąd pójdzie? Ja przecież nie będę żyła wiecznie. - Przy twoim piciu to raczej wykluczone, Caity. Czy dostar- czono ten keczup i majonez, które zamówiliśmy ostatnio? - Są na dole, w chłodni. Jestem za stara, żeby rzucić picie. Niewiele mi życia zostało. Wyraźnie to czuję. My, starzy ludzie, tacy już jesteśmy. Wiemy, kiedy zbliża się kres. Ale niczego się nie boję, teraz kiedy "Błękitne Jabłko" wychodzi na pro- stą. Przez czterdzieści lat Edward i ja wkładaliśmy wszystko w tę knajpę. Tylko przez pierwsze dziesięć wiodło nam się ja- ko tako. Ale wtedy całe Chelsea było zamieszkane przez Ir- landczyków. Kiedy wszystko zmieniło się po wojnie, miałam ochotę sprzedać ten interes, lecz Edward wyrósł w tej dzielni- cy i miał swoje marzenia, tak jak ty masz swoje, tyle że nie po- trafił ich urzeczywistniać tak jak ty. I wtedy Sheelagh przy- szła na świat. - Zaniosła się śmiechem, który przypominał szum, jaki czasem dobiega z radia. - Miałam wtedy czterdzie- ści pięć lat. Czyż to nie dar od Boga, pytam się? Edward wi- dział w tym raczej sprawkę diabła. Przez dwadzieścia pięć lat nie mogliśmy mieć dzieci i kiedy już wreszcie się udało - na świat przychodzi dziewczynka. Myślę, że to właśnie ostatecz- nie go dobiło, nie alkohol. Gdyby mógł chociaż dożyć tej chwi- li, kiedy poznaliśmy ciebie, i zobaczyć to wszystko, co się tu teraz dzieje: lokal wypełniony gośćmi każdego wieczoru, nie mówiąc o tym, że wszyscy zajadają się tym, co ja im przyrzą- dzam. Zdejmij okulary. Carl przerwał na chwilę układanie na kuchennym stole produktów mających stanowić składniki potraw przewidzia- nych w wieczornym menu, aby posłać staruszce zdziwione spoj- rzenie znad drucianych oprawek. - Dlaczego nie sprawisz sobie szkieł kontaktowych? - spy- tała Caitlin. - Te okulary zniekształcają ci twarz i sprawiają, że wyglądasz jak własna karykatura. I lepiej zaczesuj włosy do tyłu. Jeśli już musisz być łysy, to tę resztkę, która ci została, mógłbyś utrzymywać we względnym porządku. Carl zdążył się przyzwyczaić zarówno do gwałtownego prze- skakiwania z tematu na temat, jak i do nieustannego dobrotliwe- go gderania Caitlin, dlatego też zbył lekkim grymasem jej uszczypliwości i spróbował kartoflanki z porami, którą staruszka ugotowała wczoraj na dzisiejszy lunch. Kobieta była znakomitą kucharką. W latach czterdziestych pracowała jako zastępczyni szefa kuchni w Algonquin, a jej dania charakteryzowały się bo- gatymi i udanymi kompozycjami smakowymi. Zajmowała się przyrządzaniem wszystkich potraw podawanych w restauracji, mając do pomocy tylko jednego człowieka - chińskiego kuchci- ka, który pracował popołudniami, kiedy lokal oblegały najwięk- sze tłumy. Kiedy Carl nabrał przekonania, że przyszykował już wszystko, czego Caitlin będzie potrzebować, poklepał staruszkę po ramieniu i ruszył na salę, aby przygotować stoły do lunchu. Caitlin Sweeney spoglądała za nim z biciem serca, które intensywny wiosenny zapach, jaki mężczyzna zostawiał za sobą, jedynie wzmagał. Kochała tego człowieka całą czułością, jakiej nauczyło ją wypełnione cierpieniem życie. Potrafiła dostrzec piękno w jego łagodności, którą młoda kobieta, taka jak jej córka, mogła uznać jedynie za przejaw słabego charakteru. Carl był jak piorunochron, jego siła miała swe źródło w tym wszystkim, co był w stanie przyciągnąć do siebie, właśnie tak jak w jeden rok zdołał przyciągnąć takie pieniądze, jakich Edwardowi, przy całym jego imponującym wyglądzie, nie uda- ło się zgromadzić w ciągu czterdziestu lat. Carl miał szczęście, które mogło być wyłącznie darem od Boga. Ona to widziała. Jednocześnie nie uszedł jej uwagi fakt, że Sheelagh, podobnie jak ona sama w czasach swej wiecznie nienasyconej młodości, tęsknił raczej za gardzącym fortuną, aroganckim pięknem. Westchnęła, co przypominało ciepły powiew znad dogorywają- cego ogniska rozwiewany kosmicznym chłodem nocy, i skupiła się na swoich codziennych obowiązkach kucharki. Carl cieszył się, że Caitlin wspiera go w uczuciu, jakie żywi do Sheelagh, sądził jednak, że staruszka po prostu podsyca jego zainteresowanie córką, aby czuł się szczęśliwy i nie tracił na- dziei. Caitlin mogła jedynie starać się wypełnić pustkę w jego ży- ciu w zamian za wszystko, co dla nich zrobił. Poza tym Sheelagh miała zbyt silną osobowość, by poglądy matki mogły wywrzeć na niej jakikolwiek wpływ, nawet gdyby starowinka rzeczywiście była przekonana, że Carl jest odpowiednim partnerem dla jej córki. W ostatnim dniu, który przeżył jako człowiek, Carl nie miał zbyt wiele czasu, by zastanawiać się nad tym wszystkim, gdyż w znacznej mierze jego uwagę pochłaniał dziwny stan, w ja- kim się znajdował. Żarówki wokół niego przepalały się szybciej, niż potrafił je wymieniać. A kiedy zaczął przygotowywać bar na przyjęcie popołudniowych klientów, którzy wpadali tu, by przy lunchu pogadać o interesach, błogość, jakiej doświadczał tego ranka, rozmyła się w dziwną senność i roztargnienie. - Wyglądasz na przygnębionego, stary - usłyszał przyjazny, chropowaty głos, w chwili kiedy mikser, który próbował urucho- mić, aby przyrządzić bananowe daiquiri, zatrzymał się ze zdła- wionym charknięciem. Podniósłszy wzrok, Carl zobaczył czarną brodę okalającą twarz Zeke Zhdarnova, swojego przyjaciela z najmłodszych lat. Zee parał się pisaniem artykułów popularno- naukowych do różnych czasopism, jednocześnie pracując na pół etatu jako wykładowca chemii na uniwersytecie Nowego Jorku. Był to potężny mężczyzna o zamiłowaniu do kraciastych garnitu- rów i fajek z pianki morskiej. Carl i Zee przyjaźnili się od cza- sów, kiedy obaj jako nastoletni chłopcy dzielili los wychowan- ków sierocińca dla chłopców w Newark, w stanie New Jersey. Stanowili swoje całkowite przeciwieństwo. W sierocińcu dla chłopców imienia świętego Tymoteusza Zee był twardym, muskularnym zabijaką, a Carl - pulchnym okularnikiem o niesamowitych zdolnościach matematycznych. Połączyła ich wspólna miłość do komiksów, znosząc wszelkie róż- nice. "Tymoteusz" był sierocińcem państwowym zamieszkiwa- nym przez pogrążonych w depresji, perfidnych młodzieńców, którzy mieli za sobą niejeden pobyt w poprawczaku. Zee zapew- niał Carlowi ochronę przed napastliwymi wyrostkami, a Carl w zamian za to robił, co mógł, aby pomóc swemu obrońcy pod- czas klasówek. Kiedy Zee skończył osiemnaście lat, udał się po 18 szkołę życia do marynarki wojennej, a później do Wietnamu. Carl szukał wolności, znajdując zastosowanie dla swoich mate- matycznych zdolności podczas studiów na Uniwersytecie Rutge- ra. Prosto ze studenckich akademików trafił do biura makler- skiego na Manhattanie. W tym samym czasie Zee szlifował w Wietnamie swoją wiedzę na temat znikomości i ulotności ludz- kiego życia. Czesne, jakie pobrano od niego za tę edukację, nie było przesadnie wysokie - zapłacił jedynie rzepką prawego kola- na, a następnie wrócił do Stanów zdecydowany, by wymyślić dla siebie całkiem nowe życie. Studiował nauki ścisłe, pragnąc zgłę- bić tajniki nowoczesnych technologii, które wkrótce stały się je- go domeną. Kiedy studia wydały mu się zbyt oderwane od życia, zatrudnił się w firmie farmaceutycznej w New Jersey, po czym ożenił się, pragnąc doświadczyć uczucia, które mogłoby stać się przeciwwagą dla otaczającej go pustki. Kiedy się rozwodził, od- nalazł Carla, a bolesne i oczyszczające przeżycia tamtego okresu ponownie zbliżyły ich do siebie, bardziej niż kiedykolwiek przed- tem. Carlowi nie powiodło się w biurze maklerskim. Wciąż był zbyt otępiały od poczucia ciągłego wyobcowania, jakim zatruł sobie umysł, będąc dzieckiem, i jakie zaczęło go z wolna opusz- czać dopiero wtedy, gdy znalazł w sobie samym wystarczające oparcie, by zaprzestać szalonej ucieczki od świata sierocińca i poznać zapach własnego ja. Woń ta wydała mu się kwaśnym odorem i dopiero kiedy spotkał Sheelagh i postawił na nogi "Błę- kitne Jabłko", mógł zacząć myśleć o sobie bez wstrętu. I właśnie wtedy, rok temu, Zee znowu pojawił się w jego życiu. Obecnie często zachodził do jego knajpki, wmieszany w tłum studentów wypełniających lokal, a Carl zawsze witał go z radością. Teraz, kiedy uścisnęli sobie ręce, spomiędzy ich dłoni z trzaskiem posy- pały się iskry. - Ojej! - zawołał Zee. - Aleś się naelektryzował! Wyglą- dasz, jakby ktoś przepuszczał przez ciebie prąd. - Przesunął spojrzenie wąskich ciemnych oczu w stronę, gdzie Sheelagh sprzątała ze stołu mocno pochylona nad blatem, nad którym obfite piersi poruszały się w rytm jej energicznych ruchów. - To ona tak cię naładowała? - Dzisiejszy dzień istotnie jest dla mnie dość niezwykły, ale nie aż do tego stopnia. Czego się napijesz? - Daj mi harpa. Carl wyjął butelkę lagera z lodówki i wlał piwo do oszro- nionego kufla. - Coś się stało z elektryką tu przy barze. Mikser nie chce działać, a te cholerne żarówki wciąż gasną. Zee wyciągnął rękę i mikser zamruczał wesoło, kiedy tylko jego palec nacisnął przycisk. - To tak jak z kobietą. Trzeba być jednocześnie delikat- nym i władczym. Myślę, że to wszystko dlatego, że w tym zbior- niku masz za dużo nieuwolnionej energii. - Mieszadełkiem do drinków dźgnął Carla w lekko wystający brzuszek. - Może byś poszedł ze mną jutro pobiegać? Polecimy Westway aż do dwóch wież. Postaram się, żebyś nie wypluł płuc. Carl przystał na propozycję i obaj kontynuowali przyjaciel- ską pogawędkę, która koncentrowała Się na zwyczajowych te- matach: wolnych biegach i szybkich kobietach. W tym czasie Carl obsługiwał klientów. Na odchodnym Zee pochylił się nad blatem i wyszeptał mu do ucha: - Nie ma sensu używać drogich perfum, jeśli masz zamiar ubierać się w ten sposób. Wyciągnął rękę do pożegnania, zawahał się przez chwilę na wspomnienie wstrząsu, jakiego doznał przy powitaniu, po czym pożegnał go gestem dłoni i wyszedł. Reszta dnia była niekończącą się serią drobnych wypadków. Elektryczność przy barze wysiadła kompletnie i musiał mieszać drinki ręcznie, a także co chwilę wychodzić po lód do zamrażar- ki znajdującej się w piwnicy. Malutkie śrubki przytrzymujące szkła w oprawkach jego okularów wystrzeliły na boki, kiedy po- chylał się nad kanałem ściekowym, i jedna soczewka wpadła do otworu. Serwetki złośliwie przyklejały mu się do palców, nieza- leżnie od tego, ile razy wycierał dłonie do sucha, i zdążył rozlać kilka drinków, nim zdołał zapamiętać, że jego ręce przyciągają papierowe tacki, które stawiał pod kieliszki. W połowie popołu- dniowej zmiany, kiedy lokal był wypełniony po brzegi, światło nagle zaczęło słabnąć. Kiedy wyszedł z baru, żeby sprawdzić bez- pieczniki, lampy znowu rozbłysły całą mocą, by ponownie ściem- nieć wraz z jego powrotem. - To wszystko jest bardzo dziwne - przyznał w końcu Carl, obiema rękami usiłując przygładzić rozczochrane włosy. Iskry strzelały mu spomiędzy palców. - Chyba pójdę do domu. Poszedł do telefonu i spróbował zadzwonić do mieszkające- go najbliżej pracownika, aby ten zastąpił go dzisiaj w obowiąz- kach, ale za nic nie mógł doczekać się sygnału. Parę chwil póź- niej jeden z klientów skorzystał z tego samego aparatu, nie napotykając żadnych trudności. Carl poczekał, aż Sheelagh podejdzie do baru, by złożyć zamó- wienia na drinki, i dał jej znak, żeby podeszła do wolnego rogu. - Coś chyba jest dziś ze mną nie w porządku. Jak myślisz, Sheelagh? - Nie masz jednego szkła W okularach. Twojemu ubraniu przydałoby się prasowanie. Powinieneś się także uczesać. - Nie o to mi chodzi... Spójrz tylko. - Dotknął ramienia dziewczyny i ogromna iskra przeskoczyła między jego palcem a jej skórą. - Hej! Przestań! To boli. - Nie mogę nad tym zapanować. Przez cały dzień kopię prądem naszych klientów. Zobacz. - Przesunął dłonią nad sto- sem serwetek, które uniosły się sennie niczym zeschłe liście, czepiając się jego palców. - Jesteś potężnie naelektryzowany - wyjaśniła Sheelagh. - Niewątpliwie. Cóż mam na to poradzić? - Trzymaj ręce przy sobie. Potężne prądy przeszywały jego ciało za każdym razem, kiedy dotknął jakiejś metalowej części, a po kolejnej godzinie wstrząsów, od których sztywniało mu całe ciało, usiadł na wyso- kim stołku w najdalszym końcu baru i ukrył twarz w dłoniach - Naprawdę tak fatalnie się czujesz, mój drogi? - Delikatna dłoń spoczęła na jego łysinie, powodując kolejny przeskok iskry. Carl spojrzał w górę w rozpalone mocną whisky oczy Cai- tlin. Na widok twarzy, której nie oszczędził czas, w jego wnę- trzu zapanował wielki spokój. - Hej, Caity. Dzisiejszego Wieczoru nic mi się nie udaje. Nie mogę nawet pojąć, dlaczego tak się dzieje. - Po prostu twoje szczęście Wzięło sobie dzień wolnego. Nie przejmuj się tym. Zrób sobie drinka. - Ech... Lepiej zabiorę się z powrotem do roboty. - Poczekaj. - Staruszka ujęła jego dłoń i kolejny silny prąd przeszył mu rękę na całej długości. - Muszę ci coś wyznać. - Roz- lana plama mdłego światła w jej spojrzeniu migotała nad jego głową i niemal był w stanie dostrzec alkoholowy płomień goreją- cy w jej wnętrzu. - Gdybym tylko mogła ci powiedzieć, jakich doznałam upokorzeń. Ona nic o tym nie wie. - Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę, gdzie Sheelagh obsługiwała jakiś stolik. Gibkie i smukłe ciało dziewczyny jaśniało w przyćmionym świe- tle. - Jesteś wyjątkowym człowiekiem, Carl. Szczęście prześwitu- je przez ciebie niczym światło przez kryształ. Widzę to wyraźnie. Widzę to, ponieważ jestem już stara, a cierpienie i błędy życiowe nauczyły mnie właściwie patrzeć. Jesteś pięknym mężczyzną. - Żałosny grymas, w jaki z wiekiem zastygła jej twarz, nieco zła- godniał i staruszka odwróciwszy się, poszła z powrotem do kuch- ni. Jakiś klient zawołał na niego od strony baru i Carl podniósł się ze stołka niczym skowronek zrywający się o świcie. Miłe słowa Caitlin dodały mu animuszu na resztę ostatniego dnia, który przeżył jako człowiek, ale gdy nadszedł czas zamknię- cia lokalu, znów czuł się fatalnie. Wydawało mu się, że jest na- elektryzowany jak świetlik, a najdrobniejsze nawet włoski pora- stające jego ciało stały dęba. Nie czekając, aż Caitlin i Sheelagh zamkną "Błękitne Jabłko", ruszył piechotą do domu. Czuł, jak w piersiach rośnie mu lodowata pustka i miał pewność, że bę- dzie wymiotował. Pomimo to wciąż pozostawały w nim ślady eu- forii, jaką czuł tego ranka. Ponad światłami miasta archipelag gwiazd odcinał się wyraźnie na tle ciemności, a czarne płótno nocnego nieba lśniło jak wilgotna sierść. Tylko ta dziwaczna próżnia, która coraz głębiej wnikała w jego wnętrze, powstrzy- mywała go od radosnych podskoków. Do tego stopnia był pochłonięty rozrastaniem się tej wypeł- nionej nicością bańki, że nie zwrócił uwagi na wyraz niebotycz- nego zdumienia malujący się na twarzy chłopaka, którego ol- brzymie radio zamilkło na czas, kiedy przechodził obok niego. Nie zauważył także mrugających ulicznych lamp, które kolejno to gasły, to zapalały się, znacząc grą świateł szlak jego przejścia. Samochody zwalniały na ulicach, a kierowcy ze zdziwieniem przyglądali się, jak neony nad sklepami wzdłuż Dwudziestej Trzeciej ulicy ciemnieją z głuchym pomrukiem w jego obecno- ści. Dopiero kiedy potykając się, człapał po ogarniętej mrokiem klatce swojego domu i z trudem usiłował włożyć klucz do zamka w świetle iskier tryskających spod jego palców, zauważył zimne widmowe światło otaczające jego głowę i ramiona. Nie zaniknął drzwi na zamek z obawy, że dzieje się z nim coś naprawdę niedo- brego. Światła w jego mieszkaniu, podobnie jak wszystkie świa- tła w całym budynku, nagle przygasły. Włókienka w żarówkach żarzyły się na czerwono, ale nie wysyłały żadnych promieni. Te- lewizor działał, lecz nie emitował obrazu, tylko stłumione trza- ski. Zataszczył go pod drzwi łazienki, gdyż pulsująca poświata bijąca z ekranu zapewniała wystarczające światło, by mógł wziąć przy nim zimny prysznic. Chłodna woda dodała mu wigoru, a kie- dy obejrzał swoje ramiona, zauważył, że tajemniczy poblask zniknął, o ile w ogóle nie był zwykłym przywidzeniem. Poczuł, jak ogarnia go ulga, następnie przetarł jedyne szkło w okula- rach, które nałożył na nos, by dokładniej zbadać swoje ciało. Powietrze wypełniała drgająca luminancja, a szumy docho- dzące z telewizora wydawały się zwiększać natężenie i pogłos. Rozsunął szklane drzwi kabiny i serce zamarło w nim z trwogi. Ekran telewizora był cały czarny. Światło i dźwięk dobiegały z powietrza! Wyskoczył spod prysznica i omal nie zwalił się na podłogę. Cała łazienka promieniowała oszalałym blaskiem, krople wody wisiały w powietrzu niczym małe kryształki. W rozpalonej tafli lu- stra, ogłuszony straszliwym łoskotem metalicznych zgrzytów, zo- baczył, że jego głowa płonie wieńcem srebrnozielonych ogników. Oniemiały przyglądał się grymasowi przerażenia na swojej twa- rzy, która wydawała się natłuszczona olejem, podczas gdy zielony płomień strzelał w górę i jednocześnie ogarniał całe ciało. Rozpalony do białości wrzask rozdarł jego wnętrzności, a po- wierzchnia ciała pokryła się lśniącym szkliwem, strzelając fioł- kowymi iskrami i migocząc wściekle czarnym światłem. Ostat- nim obrazem, jaki Carl Schirmer zachował w pamięci, był widok własnej twarzy zeszklonej w wyrazie przerażenia, pękającej wśród buchających plam o niewyobrażalnych barwach. Zee był pierwszą osobą, która ujrzała mieszkanie Carla po katastrofie, kiedy następnego ranka przyszedł zabrać przyjacie- la na umówione biegi. Nikt nie odpowiadał na jego pukanie, ale usłyszał głosy dobiegające z telewizora, więc nacisnął klamkę. Drzwi stanęły otworem. W mieszkaniu panował taki zapach, jak- by przez całą noc hulały po nim wiatry. Powietrze było rześkie jak na szczycie góry. Zee podszedł do telewizora, który został przetoczony przez cały pokój aż pod drzwi łazienki. Z wielkiego pudła nastawionego na cały regulator dobiegały gładkie kwestie wygłaszane przez bohaterów porannej telenoweli. Mężczyzna wyłączył odbiornik. - Słodki Jezu! - Słowa wyrwały się z jego ust, zanim na do- bre zdał sobie sprawę z tego, co widzi. Łazienka przypominała zwęglone gniazdko elektryczne. Lustra, które aż spurpurowiały od wysokiej temperatury, nie odbijały żadnych obrazów. Zee wszedł do środka, słysząc, jak kafelki z chrupotem kruszą się na popiół pod jego tenisówkami. Stał otępiały wśród osmalo- nych ścian małego pomieszczenia, z których farba odchodziła całymi płatami. Muszla klozetowa wygięła się w kształt czarne- go motyla, a lada z umywalką, na której leżała szczoteczka do zębów oraz przybory do golenia, zmieniła się w bryłkę zastygłe- go żużlu. Później policja zaszeregowała pożar jako niepodlegający klasyfikacji. Nie odnaleziono żadnych ludzkich szczątków, w związku z czym Carl został uznany za zaginionego. Kiedy Caitlin i Sheelagh przyszły do mieszkania późnym popołudniem, aby na własne oczy zobaczyć pobojowisko, Zee wciąż jeszcze tam był. - Jak pan myśli, co tu się wydarzyło? - spytała Caitlin, ob- rzuciwszy spojrzeniem wypalone pomieszczenie. Zee siedział na kanapie w saloniku, skąd miał dobry widok na wnętrze łazienki. Wpatrywał się przed siebie, jakby nie dosły- szał pytania. Palcami skubał brodę, szarpiąc za poskręcany ko- smyk, który utworzył się na skutek całodziennego pociągania za zarost. - Spontaniczny samozapłon - wyszeptał, nie patrząc na ko- bietę. - Co takiego? - Staruszka spojrzała na córkę, która zdoła- ła tylko potrząsnąć głową. Twarz miała zalaną łzami. - Nikt nie wie, jakie są tego przyczyny - ciągnął Zee jak w transie - ale to zdarza się co jakiś czas... na ogół starszym ko- bietom, które nadużywają alkoholu. Caitlin rzuciła mu wściekłe spojrzenie pełne wyrzutu. - Ja nie żartuję - odparł. - Tak mówią statystyki. Mężczyź- ni także się zapalają. Mam wrażenie, że to właśnie przydarzyło się Carlowi. - Twierdzi pan, że on się po prostu zapalił? - Caitlin usia- dła obok Zeke'a, wpatrując się z niedowierzaniem w twarz męż- czyzny. - Jak to się mogło stać? - Nie mam pojęcia. Nikt nie ma pojęcia. Kiedyś o tym czy- tałem. Najbardziej wiarygodna teoria, jaką udało się opraco- wać, mówi, że wchłonięty alkohol daje początek jakiejś gwał- townej reakcji chemicznej obejmującej całe ciało. - Ale Carl nie pije - zauważyła Sheelagh i nagle wyprosto- wała się, coś sobie przypominając. - Policja była w barze. Powie- działam im, że Carl czuł się wczoraj bardzo dziwnie. Papierowe serwetki lepiły mu się do rąk, a z palców strzelały mu iskry. - Tak, też to pamiętam - wymamrotał Zee. Wstał. Z powro- tem wszedł do łazienki, aby jeszcze raz obejrzeć pomieszczenie kryjące w sobie tajemnicę. Jako racjonalista był niemal przeko- nany, że całe wydarzenie ma jakąś dającą się logicznie wyjaśnić przyczynę. Świeży zapach otwartej przestrzeni już gdzieś się ulotnił. Słoneczne światło wdzierało się do mieszkania przez okno, zo- stawiając jasną, ukośną linię na spurpurowiałym lustrze w ła- zience. W żółtej, błyszczącej smudze padającej na zeskorupia- łą od gorąca taflę mężczyzna dostrzegł jakiś cień. - Hej! - zawołał do kobiet. - Czy wy też to widzicie? Czy może ja już wariuję? Caitlin i Sheelagh zaalarmowane weszły do łazienki i uważ- nie przyjrzały się miejscu, które wskazywał Zee. Na czarnofiole- towym, połyskującym prostokącie lustra, w miejscu, gdzie pa- dał promień słonecznego światła, widać było jakiś niewyraźny zarys. - Dla mnie wygląda to jak korona drzewa - powiedziała Caitlin. - Nie, to kontury głowy, szyi i ramion - upierał się Zee, z zapałem obrysowując kształt wyciągniętym palcem. - Być może - zgodziła się Sheelagh. - Choć równie dobrze może to być wytwór naszej wyobraźni. - Pisuję do czasopism naukowych - przerwał zniecierpli- wiony Zee, przybliżając twarz do lustra. - Nie mam za grosz wy- obraźni. Przynieście mi śrubokręt. Szybciej. Zee rozkręcił lustro i zabrał je do swojej kawalerki na Union Square. Przez jakiś czas sam z nim eksperymentował, sta- rając się odpowiednio ustawić powierzchnię pod słońce, a także naświetlając je lampą łukową i promieniami ultrafioletowymi. Nie dostrzegł nic więcej prócz plamy nieznacznie przypomina- jącej ludzką głowę. W rzeczywistości jednak tajemniczy kleks mógł budzić absolutnie dowolne skojarzenia. Ale Zee wyraźnie rozpoznawał kształt kanciastej głowy Carla, znajomą sylwetkę, tak często widywaną w nocnych ciemnościach, jakie zapadały po zgaszeniu świateł w "Świętym Tymoteuszu", tak dobrze za- pamiętaną z tamtych pierwszych lat spędzonych w samotności, kiedy przyjaciel był mu bliższy niż członek rodziny. Lecz pomimo usilnych prób, wszelkie wykonywane przez niego powiększenia nie dawały nic więcej prócz amorficznego cienia. Wreszcie pewien znajomy, który pracował w IBM-owskim laboratorium wzmacniania obrazów, zlitował się nad nim, wi- dząc jego daremne, choć zaciekłe wysiłki, i zdecydował się raz na zawsze udowodnić mu, że plamy na lustrze nie są niczym in- nym jak przypadkowym wzorem wytrawionym przez ogień. W tydzień później ten sam znajomy, milczący i przybity, zapre- zentował mu komputerowo powiększoną fotografię. Nielakiero- wana odbitka, trzynaście na osiemnaście centymetrów, ukazy- wała potężny wybuch, tworzący na zdjęciu niemal gładką plamę światła o jednorodnej intensywności. Ciemny kształt w samym centrum tej plamy miał wyraźne kształty twarzy Carla Schirme- ra wykrzywionej w wyrazie szczytowego przerażenia. INERCYJNY POSIŁEK Nicość - czy może istnieć bardziej puste słowo? Rok temu Carl Schirmer rozpłynął się w nicości. Jak to się mogło stać? Doszedłem do wniosku, że kluczem do rozwiązania całej zagadki są mikrowydarzenia, jakie zaszły w atomach tworzą- cych ciało Carla. Zawodowo nie zajmuję się fizyką, ale jestem wystarczająco obeznany z naukami ścisłymi, aby móc formuło- wać uzasadnione przypuszczenia na temat losów Carla. Oto co przychodzi mi do głowy: Ogólna teoria względności i mechanika kwantowa spoty- kają się razem w fundamentalnej jednostce długości nazywa- nej długością Plancka, która stanowi średnią geometryczną comptonowskiej długości fali oraz einsteinowskiego promienia grawitacyjnego cząstki elementarnej. Wzór na tę długość przedstawia się w następujący sposób: 1=pierwiastek z hf/c Jej wartość wynosi 10-33 centymetra. Tyle co nic. Przy niniej- szej długości sama czasoprzestrzeń zatraca swój płaski, ciągły kształt, jaki wierzymy, że ma, i staje się fantastyczną kipielą ma- leńkich tunelików oraz dzielących je mikromostów, płynną struk- turą złożoną z mikroskopijnych sieci i pęcherzyków. Ten nie- ustannie wrzący ferment nie trwa dłużej niż ułamek sekundy. Ta- ka właśnie jest faktura Nicości. Przywodzi na myśl gąbkę. Albo pianę. Każda banieczka to wyodrębniony fragment przestrzeni: powierzchnia bańki wyznacza najdalszą odległość, jaką światło może przebyć od środka tej efemerycznej sfery w niesłychanie krótkim czasie jej trwania. Taka bańka to całe uniwersum, które- go życie rozciąga się na ulotne mgnienie, lecz w przeciągu tej dro- biny czasu umożliwia ono naszemu wszechświatowi kontakt wszechobecnym Polem łączącym wszystkie wszechświaty. Aby dowiedzieć się, co to wszystko ma wspólnego z Carlem Schirmerem, musimy powrócić do Plancka. Pod koniec dzie- więtnastego wieku uczony ten starał się wyjaśnić zależność po- między promieniowaniem a temperaturą. Otóż pod wpływem ciepła każdy obiekt najpierw rozgrzewa się do czerwoności, a następnie do białości. Kiedy temperatura wzrasta jeszcze bar- dziej, ogrzewany przedmiot zaczyna emitować niebieski blask. Wyższe częstotliwości światła niebieskiego wymagają większej ilości energii - w dziewiętnastym wieku to była sensacja. Wię- cej energii dla krótszych fal! Burzyło to możliwość dokonywania zdroworozsądkowych porównań z falami dźwiękowymi oraz ty- mi, które powstają na wodzie, gdzie większa ilość energii powo- duje powstanie dłuższej fali. Klasyczny obecnie wzór obrazują- cy to zjawisko przedstawia się następująco: E = hF, gdzie h oznacza współczynnik nazywany stałą Plancka. Ponieważ częstotliwość to odwrotność czasu, wzór ten może- my przekształcić w następujący sposób: E x t = stała (h). Energia, jak wszyscy dobrze wiemy, równa się mc2, czyli masie pomnożonej przez prędkość światła podniesioną do kwadratu. A czymże jest prędkość światła, jeśli nie drogą pokonywaną w danym czasie. Tak więc w rzeczywistości h równa się masie pomnożonej przez drogę2/czas. Wielkość mr2/t nazywana jest momentem pędu. Co to takiego? Ogólnie rzecz biorąc, jest to zwykły pęd linio- wy pomnożony przez promień, jaki dzieli go od środka, wokół któ- rego się obraca, podobnie jak kula na łańcuchu zwana młotem, którą lekkoatleta miotacz rozkręca wokół siebie przed rzutem, czyli (mr/t) x r = mr/t. Najbardziej zadziwiające jest to, że mo- ment pędu, alias stała Plancka, może zawierać dowolną ilość ener- gii! Podobnie jak w przypadku łyżwiarza figurowego, który zaczy- na obracać się coraz szybciej, kiedy przyciągnie ręce do tułowia, częstotliwość fotonu zwiększa się, w miarę jak jego promień, w tym wypadku długość fali, maleje. Fascynujący może wydawać się fakt, że nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o taki przy- rost energii. Im mniejszy jest foton, tym więcej energii zawiera! W jakiś nieodgadniony sposób Carl zmienił się w światło. To światło z kolei nie zostało całkowicie wypromieniowane. Gdyby tak się stało, znaczna część Manhattanu by wyparowała. Zamiast tego fotony, z których zbudowane było ciało Carla, za- częły się kurczyć poddane działaniu ogromnej energii. Przepływ energii był do tego stopnia potężny, że świetliste ciało Carla skurczyło się do tak mikroskopijnych rozmiarów, iż mogło prze- cisnąć się przez mikrostruktury czasoprzestrzeni. Dlatego też przedostał się przez porowatą tkaninę spowijającą nasz świat do kipiącej, spienionej nadprzestrzeni tuneli kwantowych - być może po to, by ponownie ulec rozszerzeniu już w innym wszech- świecie. To są właśnie założenia opracowanej przeze mnie teorii widmodziur. Teoria ta pozwala na bardziej precyzyjne wyja- śnienie przyczyn zniknięcia Carla niż twierdzenie o rozpłynięciu się w Nicości. Ale w rzeczywistości jest równie bezsensowna. Piszę powieść science fiction pod tytułem "Odpryski Czasu". To książka o Carlu, rzecz jasna, oraz o widmodziurze, która go połknęła. Obecnie to chyba jedyna rzecz, jaka dzieli mnie od szaleństwa - ta baśniowa opowieść o człowieku, który zamienia się w światło - co od początku przyjmuję na wiarę. Tylko dla- czego to pisanie zajmuje tyle czasu? Przecież w zasadzie tekst już istnieje - jest to prawdziwa historia wypadków, które co ja- kiś czas to łączyły, to rozdzielały Carla i mnie w ciągu całego na- szego życia. Gdybym tylko zdążył spisać tę historię, zanim wy- czerpią mi się fundusze, to może udałoby mi się sprzedać maszynopis jakiemuś wydawnictwu. Nie musiałbym się wtedy wyprowadzać. Wcale nie chcę się stąd wyprowadzać. Ostatnio było całkiem sporo skreśleń. Ledwie starcza mi sił, żeby wymy- ślać kłamstwa, za pomocą których byłbym w stanie oddać to Wszystko, co przychodzi mi do głowy. Moje myśli rozbiegają się we wszystkich kierunkach naraz. Na nieszczęście mięśnie mojej pamięci są odrętwiałe, a zdolność koncentracji ulega coraz częst- szym zakłóceniom. Potrzeba mi odpoczynku. Prawdę mówiąc, muszę dokonać głębokiej wewnętrznej przebudowy, która w praktyce będzie oznaczać całkowite wywrócenie mojej dotych- czasowej osobowości na drugą stronę. Może zacznę pościć. To dobry sposób na jednoczesną rekonstrukcję osobowości i ograni- czenie wydatków. Odwiedziła mnie Caitlin Sweeney. Staruszka zdziwiła się sta- nem, w jakim zastała moje mieszkanie. Nic nie wiedziała, że stra- ciłem posadę na uczelni. Wydaje mi się, że była pijana. Znów chciała, żebym pokazał jej lustro i odbitkę, a potem przez długą chwilę siedziała, wpatrując się w nie przy oknie. Próbowała od- gadnąć ich znaczenie. Tego dnia pięć czy sześć wypitych wcze- śniej porcji ginu zdołało przenieść mnie w otchłań zapomnienia i powiedziałem jej wszystko, co wymyśliłem na temat widmo- dziur. Kiedy skończyłem, zapytała, dlaczego inni naukowcy nie chcieli zbadać, co właściwie stało się z Carlem. Próbowałem wyja- śnić jej, że z punktu widzenia nauki lustro utraciło swoją wartość dowodową z chwilą, kiedy zdjąłem je ze ściany, ale w połowie zda- nia straciłem wątek, zaplątałem się, zamilkłem, a następnie wy- buchnąłem śmiechem pomieszanym z płaczem, czym mocno ją przestraszyłem. Później, kiedy zapadł zmrok, a ja zacząłem wy- chodzić z alkoholowego zamroczenia, przypomniałem sobie jej jasne ptasie oczy oraz dziwaczne spojrzenie, jakim bacznie lu- strowała odbitkę ze zbliżeniem, podczas gdy jej oddech pozosta- wiał na połyskliwej powłoce zdjęcia srebrną smugę, aż do chwili kiedy utwierdziła się w przekonaniu, czym naprawdę jest to, co ma przed swoimi oczami. Obecnie ja także podzielam jej przeko- nanie. Na fotografii Carl wcale nie krzyczy z bólu. On jęczy z nie- wysłowionej rozkoszy! - fragmenty "dziennika dekompozycji" autorstwa Zeke Zhdarnova. Orgazm rozpalił całe jego ciało. Gorąca jak słońce prze- strzeń wymodelowała jego kształt. Próbował się poruszyć, ale nie potrafił przemóc obezwładniającej go rozkoszy. Próbował rozejrzeć się dookoła i zobaczył intensywnie błękitne niebo, którego głębi nie mógł przeniknąć wzrokiem, wstrząsane dresz- czami błogości. Wytężywszy słuch, usłyszał jękliwy łomot jego serca i pulsowanie krwi w uszach. 30 Wreszcie napięcie, w jakie wprawił go orgazm, ustało, a żar, który przybrał kształt jego ciała, ostygł i przeszedł w delikatne ciepło. - ZBUDZIŁEŚ SIĘ! - Głos niczym płomień palnika przepa- lił się przez jego słuch, wstrząsając całym jestestwem. - O przepraszam - odezwał się nieco ciszej ten sam głos, ni- ski jak męski bas, lecz pełen kobiecego wdzięku. Słowa zdawa- ły się dobiegać ze wszystkich stron. - Czy możesz mi powiedzieć, kim jesteś? Próbował się odezwać, ale jego głos musiał przedrzeć się przez senną otchłań oddzielającą wolę od oddechu drzemiącego w płucach. Kiedy w końcu zdołał wydobyć jakieś słowa z krtani, ich brzmienie wybiło go z błogiej ciszy i natychmiast poczuł, jak wzbija się w górę, szybuje i wiruje w błękitnej nicości. - A któż chce to wiedzieć? Carl wznosił się przez długi czas. Błękit wypełnił pusty, bezcielesny ośrodek jego umysłu niewzruszonym spokojem. Pa- mięć stała się miękką przestrzenią. Niczego jeszcze nie oczeki- wał, niczego się nie spodziewał. Kiedy więc głos powrócił, otaczając go chmurą nieukierunko- wanego brzmienia przypominającą dym, dając mu poczucie intym- nej, przyjacielskiej bliskości, wypowiadane przezeń słowa obej- mowały Carla ze wszystkich stron, a on chłonął je zafascynowany. - Na krańcu czasu, w ostatnim milionleciu wszechświata, pewne niezwykłe stworzenie przepływa przez powolny pęd ewo- lucji, wnikając w splendor i udrękę samoświadomości. To stwo- rzenie nazywa się pranieblan i to właśnie jestem ja. Jak na ludz- kie standardy jestem przeogromny: kilometr kubiczny macierzy komórkowych, które przenikają się wzajemnie, tworząc mister- ną i delikatną konstrukcję. Przypominam kolosalną meduzę dry- fującą na falach, system ladioraliarny w najwyższym stadium rozwoju, aczkolwiek zamknięty w formie stacjonarnej bryły, wy- glądającej równie bezmyślnie jak mózg pozbawiony ciała. Tobie wydam się zapewne zmąconym stawem rozsiewającym opalizu- jące, biotyczne błyski. Ale ani moje rozmiary, ani też moja nie- codzienna postać nie czynią mnie jeszcze stworzeniem ze wszech miar niezwykłym. Jestem niezwykły, ponieważ żywię się niemal wyłącznie widmami. Zjadam przeszłość. - Poczekaj! Zatrzymaj się na chwilę! - zawołał Carl, usiłu- jąc przebić się głosem przez gęste opary koszmaru. - Czy chcesz powiedzieć, że ja wciąż żyję? Nie jestem jeszcze na tamtym świecie? - To jest zupełnie inny świat, Carl - odpowiedział bezna- miętny głos. - Skąd wiesz, jak mam na imię? - Wiem o tobie wszystko. - Czy ty jesteś... Bogiem? Potężny, serdeczny śmiech wyrósł nad Carlem jak olbrzymi megalit. - Nie, jestem równie śmiertelny jak ty. Dlatego mogę cię zapewnić - nie jesteś trupem. - Dlaczego więc czuję się tak, jakbym nim był? - Być może dlatego, że na razie jesteś bezcielesny. - I dla ciebie to wciąż znaczy być żywym? - Z niepokojem skonstatował, że jest bliski szaleństwa. - Gdzie ja jestem? Nie widzę samego siebie. - Jesteś w moim wnętrzu. Właśnie nadaję ci nowy kształt. Aby móc chociażby spróbować to zrozumieć, musisz dowiedzieć się czegoś o moim świecie. Zamieszkuję bowiem szczególny re- gion znajdujący się wewnątrz kosmicznej czarnej dziury, na sa- mym końcu czasu. Otaczający mnie wszechświat jest mały i go- rący. Czasoprzestrzeń już dawno zakończyła tu swoją ekspansję, zagięła się i zaczęła zapadać się w samą siebie. W chwili kiedy ci to mówię, sto dwadzieścia pięć miliardów lat po tym, jak twoja gwiazda, Sol, zamieniła się w garstkę zmarzłego żużlu, cały wszechświat rozciąga się na przestrzeni zaledwie sześciuset ty- sięcy parseków, co równa się odległości twojej Ziemi od galakty- ki Andromedy. Obecnie cała czasoprzestrzeń jest ledwie pył- kiem tamtego kosmosu, który zachowałeś w pamięci. - Kosmos, jaki zachowałem w pamięci, rozciągał się od Brooklynu po Bronx. - Głos Carla zadrżał. - Gdzie ja właściwie jestem? - Mówiłem ci już. Jesteś na krańcu czasu. - Ale dlaczego? - jęknął Carl. - Przecież dopiero co byłem w swoim domu, brałem właśnie prysznic... - To było sto trzydzieści miliardów lat temu. - To halucynacje. Na pewno mam halucynacje. - Czy wolałbyś tego nie słuchać? - A mam jakiś wybór? - Oczywiście. - Głos pranieblana tchnął niezmierzoną cier- pliwością. - Zawężam swoją pięciowymiarową świadomość do twych ludzkich wymiarów, ponieważ sprawia mi to przyjem- ność. Ale nie jest to w ogóle konieczne. Jeśli wolisz, po prostu przeniosę cię bezpośrednio w mój świat. Słowa przydają się tyl- ko wtedy, jeśli w nie wierzysz. W twoim przypadku doświadcze- nie może okazać się najlepszym nauczycielem. - Cóż, skoro tak to wygląda... lepiej opowiedz mi wszystko. Błękitna przestrzeń wokół Carla zajaśniała sennym, gorącz- kowym błękitem. - Cieszę się, Carl. Od bardzo dawna chciałem ci opowiedzieć całą tę historię. Znów zacznę od początku. W porównaniu z two- imi czasami znajdujemy się w bardzo dalekiej przyszłości. Tak dalekiej, że sam wszechświat jest już bardzo stary i ledwo cią- gnie. Prawdę mówiąc, zapada się w siebie. W samym centrum tej implozji wiruje największy kolapsar, jaki kiedykolwiek ist- niał, najeżony wstęgami wyładowań ogromnymi jak galaktyki. Otaczająca go próżnia skrzy się promieniejącymi drobinami mgły, zbyt gorącej dla planet lub nawet zwykłych gwiazd. Ale wewnątrz czarnej dziury, ponad cyklonem neutronowego ognia, gdzie wszystko, nawet najmniejsze cząstki światła, ulega czaro- wi grawitacji, istnieje pewne cudowne miejsce. - To, w którym się obecnie znajdujemy? - Tak. To miejsce nazywa się Śfjat. Rozciąga się ono na prze- strzeni jednej sekundy świetlnej i ma wielkość trzynastu Ziemi. A co najciekawsze - jest ono zamknięte w bańce zwykłej czaso- przestrzeni, w grawitacyjnej globulce zawieszonej wewnątrz czar- nej dziury. Wirowanie pierścieniowego jądra czarnej dziury po- woduje zakrzywienie zapadającej się czasoprzestrzeni wokół pęcherzykowatego Śfjata, osłaniając go przed miażdżącą siłą gra- witacji działającą ze wszystkich stron. Jądro czarnej dziury jest dla niego źródłem życia, podobnie jak gwiazda Sol była źródłem życia dla twojej planety - tyle że odwrotnie. Sol wypromieniowy- wała energię, która podtrzymywała życie na Ziemi. Pierścienio- we jądro stanowi osobliwość, nieskończenie gęstą strefę, gdzie światło i czasoprzestrzeń przestają istnieć. Osobliwość przyciąga i pochłania energię, a przyciągane przez nią promieniowanie przenikając Śfjat zapewnia nam życiodajne światło. Minąwszy Śfjat, strugi energii płyną dalej, aby wniknąć do jądra, gdzie ule- gają zniszczeniu. Nie dotyczy to jednak centrum jądra. Tam spo- ry otwór w pierścieniowej osobliwości zapewnia nam kontakt z nadprzestrzenią, niekończącym się korytarzem łączącym wszystkie istniejące wszechświaty w jedno multiwersum. Ty wła- śnie wypadłeś z tego korytarza. - Czy istnieje jakakolwiek szansa, bym mógł wpaść do me- go z powrotem? - spytał Carl z nadzieją w głosie. - Obawiam się, że to niemożliwe. Widzisz, przybyłeś tu jako wiązka światła. Większość tego światła została wchłonięta przez pierścień osobliwości. Jedynie niewielka część ciebie przeleciała przez otwór w pierścieniu, ześlizgnęła się po łuku wzdłuż zakrzy- wienia w kształcie butelki Kleina, wydostając się poza ośrodek czarnej dziury na jej obrzeża, by ponownie runąć z powrotem w kierunku środka. Po drodze czterowymiarowa trajektoria twojej trasy przecięła górny kraniec Śfjata, a twoje światło roz- błysło w żywym jeziorze mojego ciała. Niektóre z twoich foto- nów zostały schwytane przez wyspecjalizowane komórki znaj- dujące się pod szklistą powierzchnią mego jeziora i w czasie odpowiadającym na Ziemi jednemu stuleciu zostałeś odtworzo- ny z informacji zapisanych w wiązce światła, w jaką zostałeś przekształcony. Carl poczuł lodowaty podmuch strachu. - Skąd pewność, że dobrze je odczytałeś? - Każda cząsteczka twojego kształtu została dokładnie zba- dana przez moją pięciowymiarową świadomość i porównana z antropogenicznym ideałem zapisanym w hiperprzestrzeni two- ich genów. Wszelkie niedoskonałości oraz odchylenia od tego ge- netycznego ideału przesądziły o każdym ze znanych ci defektów twojego ciała: brzuszku, słabym wzroku, łysinie i powiększonych nerkach. Właśnie takie odchyłki od doskonałości wpisane w chromosomy stanowią pożywienie dla stworzenia takiego jak ja - dla pranieblana. Ja bowiem żywię się tym, co obce. Widzisz, mój pięcioprzestrzenny umysł wyczuwa cię całego, lśniącego peł- ną gamą możliwości, jakie daje życie. Istnieje ogromna różnica potencjałów pomiędzy tym kompletnym obrazem a twoim rze- czywistym fizycznym wyglądem. Każdy pranieblan doświadcza wstrząsającego, trwającego całe stulecie przepływu mocy, kie- 3 Innymi światy dy przetwarza naładowaną przestrzennie otchłań dzielącą to, co optymalne, od tego, co rzeczywiste. - Hm, bardzo się cieszę, że dostarczyło to komuś takiej frajdy. Ale co ja będę z tego miał? - Co ty będziesz z tego miał, Carl?! - zawołał pranieblan z emfazą, zawieszając głos, niczym gospodarz teleturnieju przed ogłoszeniem zwycięzcy głównej nagrody. - Nowe ciało, które do- staniesz ode mnie. Wykonałem je z jeziornego szlamu, ale stano- wi ono znacznie pełniejsze odzwierciedlenie ciebie niż tamto, z którym musiałeś się męczyć dotychczas. Twoje ciało zostało, jeśli pozwolisz mi posłużyć się neologizmem - zadamizowane. Podobnie jak Adam, jesteś obecnie stworzony na dokładny ob- raz i podobieństwo twojego nukleinowego potencjału; jedno- cześnie wyolbrzymiony i zredukowany. Twoja indywidualność została potencjalnie zmniejszona, ale twoje możliwości ekspre- sji, twoja fizyczna siła i wrodzone naturalne instynkty uległy wzmocnieniu. - Brzmi to całkiem zachęcająco - przyznał Carl - ale czy to wciąż jestem ja? - Jeśli nie liczyć odmienionego wyglądu - szept praniebla- na rozniósł się po całym jego ciele - nie będziesz się czuł ani trochę inaczej niż sto trzydzieści miliardów lat temu na Ziemi. Wciąż jesteś sobą. Nawet twoje wspomnienia pozostaną niena- ruszone. Pozwól, że ci to zademonstruję... Głos pranieblana zniknął w nagłym powiewie ciszy. Niepokój wprawił w drżenie ciało Carla, którego zaczęło dręczyć przeko- nanie, że to wszystko mu się śni. Ale po chwili rozkoszne poczucie błogości powróciło. Strach znów się ulotnił. Nie miał pojęcia, co się dzieje, lecz nie czuł żadnej obawy. Ciepła, błękitna próżnia, która otaczała go i unosiła, zalśniła w nagłym rozbłysku. Światło zastygło w obrazach, połyskliwych kształtach z jego przeszłości: popielatych budynkach "Świętego Tymoteusza", betonowych wą- wozach Manhattanu, brudnych, ceglanych ścianach "Błękitnego Jabłka", w których załamywały się promienie słońca. Jakieś twa- rze wystrzeliwały w powietrze niczym kule fajerwerków: twarze kumpli z dzieciństwa, nauczycieli, kochanek, szefów, a także twarz jego najbliższego przyjaciela, Zeke'a, ZeeZee, Zeebo, Zee, jego pierwszego bohatera, wielkiego dzieciaka, który bronił go przed przerośniętymi napastnikami, a któremu Carl już jako do- rosły pomógł pozbierać się uczuciowo po traumatycznych prze- życiach związanych z Wietnamem, a później z rozwodem... Nagle wszystko zniknęło. Oszołomiony i przepełniony ogniem nowych uczuć, Carl to- czył się łagodnie przez błękitną pustkę. - Jak widzisz, twoja przeszłość wciąż jest z tobą. - Głos po- wrócił delikatnym brzmieniem. - Podobnie ma się rzecz z twoim strachem. Ale kontroluję go, ze względu na fakt, że pochodzisz ze specjalnego okresu rozwoju życia. Masz możliwość ogarnięcia umysłem losu, jaki stał się twoim udziałem, w odróżnieniu od ty- sięcy innych ludzi z wcześniejszych epok, którzy zostawiali mi wszystko, co było w nich obce, i odchodzili. Oni nie umieli zrozu- mieć, co to znaczy znaleźć się w ostatecznej czarnej dziurze, ani pojąć fenomenu istnienia tego cudownego kosmosu znajdują- cego się w jej wnętrzu. Jesteś pierwszą osobą, której mogę opo- wiedzieć o wirusie nieskończoności. - Myślę, że mnie przeceniasz. - Nie. Używani pojęć, z jakimi twój mózg już się kiedyś ze- tknął. - To wspaniale, ale ja nie jestem tak bystry jak mój mózg. Radziłbym zbyt szybko nie wpadać w zachwyt. - Racja - zgodził się pranieblan, którego głos wydawał się rozbrzmiewać bardzo blisko w rozdętej otchłani. - Wirus nie- skończoności pojawił się miliard lat temu. Dostał się tutaj przez otwór w pierścieniu z jakiegoś odległego miejsca w multiwer- sum. Przyniósł zakodowaną informację, która pozwoliła na stwo- rzenie mnie oraz wszystkich innych form życia w Śfjecie. Dotąd nie znaleziono nigdzie żadnych archeologicznych dowodów na to, by w tych przestrzeniach życie istniało wcześniej niż miliard temu. Żadne z wielu stworzeń rozumnych zamieszkujących obec- nie Śfjat nie wie, skąd przybył tamten wirus. Żaden z organi- zmów żywych, jakie wyewoluowały z wirusa nieskończoności, nie jest humanoidem. Wszyscy ludzie zamieszkujący Śfjat przybyli tu za sprawą pranieblanów, podobnie jak ty. - Chcesz przez to powiedzieć, że... nie jestem tu sam? Są tu inni ludzie? - Oczywiście. Wszyscy oni, albo ich przodkowie, przybyli tu za moim pośrednictwem bądź za pośrednictwem innych przed- stawicieli mojego gatunku. My stanowimy najwyższy szczebel rozwoju programu wirusowego. Nasza pięciowymiarowa świado- mość opiera się na trzech podstawowych czynnikach: świetle wpadającym tutaj przez horyzont zdarzeń czarnej dziury, pla- strach skalnych minerałów, które stanowią naczynia przechowu- jące nasze ciekłe formy, oraz przestrzennych ładunkach, jakie asymilujemy, żywiąc się tym, co obce w innych stworzeniach. Aby zaspokoić tę ostatnią potrzebę, pranieblany zostały wyposa- żone w unikatowe zarodniki, której mają budowę bardzo podob- ną do budowy naszego wirusowego przodka. Zarodnik taki zo- staje zaopatrzony w odpowiedni kod, który pozwala na jego uaktywnienie jedynie przez wewnętrzne układy nerwowe nada- jące na częstotliwościach wskazujących na istnienie samoświa- domości. Po uformowaniu i zaprogramowaniu zarodnika, zostaje on pokryty warstwą irydu i za pomocą trąby wodnej wyekspedio- wany wysoko do atmosfery. Tam, ześlizgując się w powietrzu, natrafia na jeden z potężnych wiatrów osiowych wiejących przez cały Śfjat, który wdmuchuje go we włókniste tuneliki, jakie łą- czą brzegi grawitacyjnej bańki z nadprzestrzenią w otwartym ośrodku osobliwości. - I to wszystko, żeby przyrządzić zwykły posiłek? - Carl był oszołomiony rozmachem i stopniem skomplikowania tej kłopo- tliwej procedury. - Jesteś pięciowymiarowym stworzeniem i ni- gdy nie przyszło ci do głowy coś podobnego do naszych barów szybkiej obsługi? To chyba jakieś żarty. - Przyznaję, że z trójwymiarowego punktu widzenia ten pro- ces istotnie może wydać się złożony. Ale pozwól, że będę konty- nuował. Zanim mój zarodnik dotrze do otworu w osobliwości, miną całe lata, ale z chwilą kiedy się tam dostanie, znika w mul- tiwersum i niemal w tej samej chwili pojawia się w jakimś odle- głym miejscu nieskończonego bezmiaru innych światów. Oczy- wiście większość zarodników ulega zagubieniu. Nawet ich irydowa zbroja nie zawsze stanowi dobrą osłonę przed żarem gwiazd i bezkresem kosmosu. Tylko niewielki ułamek całych try- lionów zarodników wystrzeliwanych przez przeciętnego pranie- blana znajduje drogę do właściwego otoczenia. - Coś się chyba jednak czasem udaje? - To prawda. Zupełnie przypadkiem jeden zarodnik trafił na Ziemię osiemdziesiąt cztery miliony lat przed twoim narodze- niem. Szybował sobie pośród jonowego detrytusu w górnych 3 7 warstwach atmosfery przez setki tysięcy lat, zanim przedostał się na dół do biosfery. Najpierw został połknięty przez rybę i mo- lekularny mechanizm blokujący na powierzchni zarodnika zwią- zał go z tkanką nerwową tego stworzenia. Przez miliony lat za- rodnik przechodził od jednego zwierzęcia do drugiego jako fragment pożywienia. Później przez parę lat leżał skazany na za- pomnienie wśród szlamu, zanim wchłonęła go jakaś roślina i znów porwał go szalony wir życia. Trzydzieści dwa tysiące lat te- mu został spożyty wraz z kawałkiem borsuczego mięsa przez jed- ną z mieszkanek szwajcarskiego pojezierza z okresu neolitu. By- ła jednym z twoich przodków. - To dlatego jestem wegetarianinem. - Częstotliwość sygnałów wysyłanych przez jej układ nerwo- wy była wystarczająco złożona, by uaktywnić zarodnik, który na- tychmiast przeniknął do jej materiału genetycznego. Tysiąc pięć- set pokoleń później zarodnik odebrał subkwantowy sygnał wysłany przeze mnie, pranieblana, znajdującego się sto trzydzie- ści miliardów lat w przyszłości. Ten sygnał to kluczowy czynnik w całym cyklu. Jest to inercyjny sygnał falowy, który momental- nie rozchodzi się po całej nadprzestrzeni. Mój głód jest odczuwa- ny wszędzie, gdzie znajdują się moje zarodniki, jako że zarodni- ki te są inercyjnie identyczne ze mną. Mój pięciowymiarowy umysł wybiera uaktywniony zarodnik z dowolnego miejsca w do- wolnym wszechświecie po zbadaniu i przeprowadzeniu oceny zło- żoności jego nosiciela, a następnie, zależnie od mojej woli, wska- zany zarodnik rozpoczyna dostawę. - I wtedy - bach! - ja zjawiam się tutaj. - Czy chciałbyś dowiedzieć się czegoś więcej o mechani- zmie swojej podróży? - Czemu nie. - Jak tylko wybór padł na ciebie, program główny zarodni- ka rozpoczął pracę na dwa fronty, jednocześnie zajmując się neuromolekularnym polem twojego ciała oraz inercjalnym po- lem wszechświata. - Już się w tym pogubiłem. - Cierpliwości. Zarodnik zalał twoje ciało bardzo złożoną substancją wymodelowaną na bazie twoich naturalnych neuro- przekaźników. Substancja ta, podszywając się pod inne substan- cje chemiczne obecne w twoim układzie nerwowym, przeniknę- ła do RNA w synapsach twoich wiązek nerwowych. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin każda cząsteczka RNA z twoich synaps została wyposażona w neurosubstancję wytworzoną przez zarod- nik. Substancja ta zaczęła modulować impulsy twojego układu nerwowego, dając początek nadawaniu sygnałów zwrotnych, przebiegających przez zwoje kręgowe, pień mózgu i układ lim- bieżny. Ty odczuwałeś je jako stan intensywnej, niewytłumaczal- nej euforii. Ale to był zwykły efekt uboczny. - Zaczynani sobie uświadamiać, że cały jestem zaledwie efektem ubocznym - wtrącił zrozpaczony Carl. - W pewnym sensie tak właśnie jest. Jesteś projekcją swoje- go ciała. Głównym produktem saturacji zarodnika było wygene- rowanie falowego hologramu twojego ciała, polegające niejako na jego wywróceniu na lewą stronę, atom po atomie. Kiedy już taki falowy obraz powstał, elektryczny rezonans twojego układu nerwowego zaczął dostosowywać się do rezonansu pola magne- tycznego Ziemi. Dzięki osiągnięciu takiej harmonii zostałeś nała- dowany miliardami woltów pochodzącymi z różnicy potencjałów pomiędzy jonosferą a ziemią. Byłeś chodzącą błyskawicą. - To wyjaśnia, dlaczego iskrzyłem przez cały dzień. - Tak, cały ten proces zajął znaczną część dnia. Ale potem wszystko przebiegało już w mgnieniu oka. Falowy rezonans twój i planety zaczął współgrać z górnotonową harmonią pola słonecz- nego, lokalnych gwiazd, a nawet całej galaktyki. Wtedy nastąpi- ło hipernaładowanie, a woda z prysznica otrzymała tak silny ła- dunek transferowy, że jej krople odrywały się od twojego ciała. Twój obraz falowy pozostawał w rezonansie harmonicznym z ła- dunkiem całego wszechświata. W kilka chwil później osiągnięta została konwergencja - punkt, w którym zgranie rezonansu two- jego i rezonansu wszechświata było wystarczająco precyzyjne, aby zapewnić dość energii do lokalnego kolapsu. W przeciągu jednej sekundy olbrzymi transfer energii z wszechświata zredu- kował twój świetlisty model do rozmiarów mniejszych niż dzie- sięć do minus czterdziestej trzeciej centymetra, czyli mniejszych niż pojedyncza cząstka czasoprzestrzeni. Skolapsowany obraz fa- lowy wniknął w hipertubulę, niezwykle wąski kanalik stanowią- cy wejście do multiwersum, o średnicy mniejszej od kwarka. Dzięki inercyjnemu odciskowi, jaki pozostawił w tobie zarodnik, trafiłeś tutaj. I w ten sposób nastąpiło zamknięcie cyklu. Głos ponownie zanikł i Carl poczuł, jak jego ciało napręża się w ciszy. Tuż przed nim przestrzeń zmarszczyła się i zakrzy- wiony słoneczny promień rozjaśnił błękitną otchłań odpryskami światła. - Wypływasz na powierzchnię - odezwał się pranieblan - wydostajesz się z moich wodnistych głębi. Wysłuchałeś wszyst- kiego cierpliwie i w końcu przyszedł czas, abyś zapoznał się ze swoim nowym życiem, - Hej, jeszcze nie jestem gotów! - krzyknął Carl. - Nie opo- wiedziałeś mi nic o tym miejscu. Nagle rozedrgana luminancja oszołomiła Carla. Poczuł, jak ciało nabiera prędkości. Jego plecy wygięły się w łuk i kiedy właśnie zdał sobie sprawę, że naprawdę znajduje się w wodzie, rozbił gładką taflę. Z pluskiem, który przywodził na myśl raczej upadek do topieli niż wynurzanie się z toni, działająca nań siła wypchnęła go na powierzchnię. Powietrze wchłonęło go łapczy- wie, a w złaknionych tlenu płucach poczuł ostre ukłucia zimna. Kiedy z chlupotem upadł na plecy, miotając się i chlapiąc w usil- nych staraniach, by znaleźć oparcie, poczuł, jak gwałtownie wra- cają doń wszystkie zmysły. Zewsząd otoczyły go wybuchy ptasich treli, a stado wężogło- wych, niebieskich czapli wyprysnęło tłumnie z wody i wzbiło się w powietrze. Niebo promieniowało purpurą, pozbawione słońca, lecz pełne blasku. Jego światło odbijało się od wody, rażąc go w oczy. - O słodki Jezu! - wydusił z siebie Carl. Niemal czuł w ustach wypowiadane słowa, jakby miał w nich bryłki lodu. Wężogłowe czaple z łopotem skrzydeł kierowały się ku in- krustowanemu głazami brzegowi. Popłynął za nimi, chociaż w rzeczywistości wcale nie umiał pływać. Woda, w której się znajdował, była znacznie gęstsza od tej znanej mu z Ziemi, tak więc bez trudu utrzymywał się na jej powierzchni. Najmizerniej- sze wysiłki, aby się poruszyć, wprawiały go w dzikie wirowanie i minęło kilka dobrych chwil, zanim udało mu się na tyle skoor- dynować ruchy, by przemieszczać się w jednym kierunku. Oczy zdążyły już przyzwyczaić się do oślepiającego światła, dzięki cze- mu wyraźniej widział brzeg, ku któremu płynął. Szybko zoriento- wał się, że nie jest to żaden brzeg, lecz zwykła ściana okalająca wodę. Głazy, z których została zbudowana, były olbrzymie. Inne, jeszcze większe, tworzyły po obu jego bokach niewielkie wyspy obrośnięte eterycznym kwieciem. Przed nim niebieskie czaple lądowały na swych odbiciach pośród jaśniejących mielizn. - Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, zanim dotrzesz do mego brzegu. - W głosie pobrzmiewały alarmujące tony. Wydawało się, że dźwięki dochodzą ze wszystkich stron. Carl znów zaczął się krę- cić. Kiedy się uspokoił i ponownie zaczął przesuwać się w stronę płycizny, głęboki i czysty głos pranieblana ciągnął dalej: - Śfjat jest ogromny, Carl. Jego wygląd wprawi cię w oszołomienie, po- nieważ nigdy czegoś podobnego nie widziałeś. Olbrzymie, poro- śnięte drzewami skały unoszą się w powietrzu, połyskując kaska- dami i tęczami, na purpurowym niebie roi się od ich cieni oraz koziołkujących chmur. To widok tak piękny, że nie da się go ująć w słowa. Nawet mnie trudno jest uwierzyć, że kiedy wirus nie- skończoności po raz pierwszy dotarł w to miejsce, nie było tu nic prócz pyłu kosmicznego i zabłąkanych promieni Wirus rozplenił się w pobliżu wewnętrznej części horyzontu zdarzeń w wysoko- energetycznym świetle, a z pyłu kosmicznego uformował egzo- szkielety dla pierwszych stworzeń. Posłużyły one jako tarcze, po- zwalając tym organizmom jeszcze bardziej zbliżyć się do źródła mocy. Podobnie jak korale, tyle że znacznie szybciej, egzoszkiele- ty obrastały pola siły przenikające ten grawitacyjny pęcherzyk. W ciągu milionów lat wokół tych stałych ośrodków wzbudzania rezonansowych fal grawitacyjnych powstały planetoidy. Produk- ty emisji gazowych szybko ewoluujących potomków wirusa utwo- rzyły gęstą, przejrzystą atmosferę, trochę bogatszą w tlen niż ta, którą oddychałeś na Ziemi. Niebo było tak oślepiająco jasne, że Carl musiał płynąć twarzą w dół. Kiedy po raz kolejny podniósł głowę, by zaczerp- nąć powietrza, zapytał: - Gdzie mogę znaleźć ludzi, którzy, twoim zdaniem, są gdzieś tutaj? - Obecnie Śfjat zamieszkuje wiele istot obdarzonych świa- domością - odpowiedział pranieblan głosem, który zdawał się roz- brzmiewać ze środka mózgu mężczyzny. - Niewiele z nich to hu- manoidy. Najbardziej technologicznie zaawansowana planetoida o nazwie Galgul zamieszkana jest przez dominującą świadomą rasę Śfjata - zotle. To hermafrodytyczne, pajęczakowate stwo- rzenia. Samice są niemal dwukrotnie większe od człowieka i po- zornie nie mają żadnych cech charakterystycznych - w twoich oczach będą zapewne wyglądały jak czarne, futrzaste baryłki - lecz dysponują wysoką inteligencją. Samce są mniejsze, mniej bystre, ale za to bardzo zwinne i szybkie. Wyglądają jak pająki wielkości twojej dłoni o czarnym lub czerwonym ubarwieniu, w zależności od ich pozycji społecznej. Cztery z ich ośmiu odnóży przyjęły rolę skrzydeł, które umożliwiają im szybowanie lub czyn- ne unoszenie się w powietrzu. Pozostałe cztery kończyny stano- wią dwie pary mocnych i zręcznych chwytaków. Wzrok zótli umożliwia im obserwacje w podczerwieni, a także odbieranie bodźców optycznych w zakresie dostępnym dla człowieka. Prze- ważająca część ich komunikacji odbywa się na poziomie hormo- nalnym, aczkolwiek porozumiewają się także za pomocą poleceń dźwiękowych, używając języka nieco bardziej złożonego niż mo- wa delfinów. Części męska i żeńska muszą łączyć się regularnie, aby zapewnić sobie przeżycie, jako że każda z połówek osobno wypełnia jedynie fragment ich metabolicznego cyklu. Żywią się azotem, światłem oraz produktami bólu innych stworzeń. Tu, w Śfjecie, ludzie stanowią ich ulubione źródło pokarmu. - To wspaniale. Ty zjadłeś wszystko, co było we mnie obce, one zaś mają chrapkę na całą resztę. - Ostrzegam cię przed zotlami, ponieważ kiedy tylko wydo- staniesz się z moich granic, znajdziesz się poza moim zasięgiem. Zótle są równie inteligentne jak ludzie i mają własną, zaawanso- waną technologię. Gromadzą ludzi w stada, a następnie używają ich stosownie do swych potrzeb. Zótlowska uczta to przerażają- cy spektakl. Samiec nakłuwa tył ludzkiej czaszki i wprowadza cieniutką rureczkę do jądra migdałowatego, które jest ośrod-. kiem bólu w mózgu. Ciało człowieka zostaje sparaliżowane, lecz on sam pozostaje w pełni świadom tego, co się z nim dzieje. Świadomość jest niezwykle ważna dla właściwego procesu tra- wiennego zótli, dlatego też do mózgu ofiary wstrzykiwane jest serum, które zwiększa możliwości percepcji. Potem następuje uaktywnienie ośrodka bólu i człowiek zostaje poddany nieopisa- nym katuszom. Cierpienie jest potworne, jak przy rozrywaniu ciała rozpalonymi cęgami, o tyle jednak gorsze, że ciało pozosta- je nietknięte, a przy tym zótle podtrzymują je przy życiu swo- imi glukozowymi metabolitami. Taki posiłek może trwać całe ty- godnie. - Ja chcę do domu! - ryknął Carl i z powrotem runął na plecy w gęstą wodę. Jego blade ciało zalśniło w ostrym świe- tle. - Spójrz na mnie, jestem całkiem nagi! W jaki sposób zdo- łam się obronić? - Jedyną obroną przed zotlami jest unikanie ich za wszelką cenę. Żyje w Śfjecie ludzkie plemię znajdujące się na tym sa- mym szczeblu rozwoju co ty, które opanowało sztukę nie wchodzenia zotlom w drogę. Ludzie ci nie posiadają żadnej zaawanso- wanej technologii, gdyż to mogłoby przyciągnąć zótlowskich myśliwych. Niemniej ich kultura jest dość bogata. Wpisałem ci ich język do mózgu, toteż nie będziesz miał żadnych problemów, by się z nimi porozumieć. Nazywają siebie Foukami. Udało mi się namówić pewnego cierniolota, coś w rodzaju ptaka i rośliny połączonych w jedno, aby zabrał cię do Smołopierza, obecnej tajnej siedziby Fouków. Ponadto, aby dopełnić stworzenia cię na nowo jako człowieka, zmodyfikowałem twój hormon płciowy, alfa-androstenol, tak abyś stał się atrakcyjny dla pewnej znanej mi kobiety spośród Fouków. Na imię ma Evoe i dobrze zna Śfjat. Jeśli będziesz postępował z nią mądrze, stanie się twoim najlep- szym sojusznikiem. Płynący na grzbiecie Carl podkręcił tempo, czując, jak ro- śnie w nim gigantyczne pragnienie przeżycia rysującej się przed nim przyszłości. - Nie wiem, co mam powiedzieć. - Więc słuchaj. Jest jeszcze kilka innych rzeczy, których po- winieneś dowiedzieć się o Śfjecie. Porozrzucane tu i ówdzie zo- gniskowane węzły grawitacyjne, które nadają Śfjatu jego wyjąt- kowe kontury, magnetyzują przestrzeń w taki sposób, że zahamowane zostaje rozplatanie się ciasno splecionych łańcu- chów DNA. Oznacza to, że nie będziesz się starzeć. Niekorzystny wpływ promieniowania kosmicznego na geny jest znacznie ograni- czony na poziomie Śródśfjata zamieszkiwanego przez Fouków, dzięki istnieniu atmosfery oraz licznych planetoid szybujących w przestrzeni oddzielającej tamte przestrzenie od horyzontu, przez który wnika promieniowanie. Tak więc na razie nie ma tu miejsca na wirusowe nowotwory, przeziębienia czy inne choroby. Śmierć w Śfjecie następuje tylko na skutek nieszczęśliwego wy- padku. Za to czyhających niebezpieczeństw jest bez liku, jako że linie działania sił grawitacyjnych oraz wiatry wiejące przez Śfjat są wyjątkowo zdradliwe. Nie wspominając o gumperświnach o wielkich paszczach z zębami jak u rekinów, trujących jaszczur- kach-sztyletówkach i żywiących się krwią żukach o rozmiarach do- rosłego człowieka. Jeśli jednak posiądziesz całą wiedzę, jaką Fou- kowie mogą ci przekazać, będziesz żył długo i szczęśliwie. - O Boże - jęknął Carl. - Czuję się jak pokarm dla rybek wsypany do akwarium. Czy nie mógłbyś zaopatrzyć mnie w ja- kiś pistolet, nóż albo chociaż ubranie? Ale głos pranieblana już zamilkł. Uszy Carla wypełniał je- dynie szum fal rozbijających się o brzeg. Carl z wysiłkiem dotarł do brzegu jeziora. Podnosząc się na kolana, zostawił na czarnym piasku małe dołki. Kiedy lustro wo- dy na płyciźnie przestało drgać, dojrzał w nim odbicie rudobro- dego, miedzianowłosego mężczyzny o kwadratowej twarzy i sze- rokich ramionach. To był on. Te uwodzicielskie, orzechowe oczy należały do niego. Wyciągnął rękę i dotknął powierzchni nie- przejrzystej wody. Odbicie zadrgało. Z niedowierzaniem wolno uniósł ramiona i wpatrywał się w węźlaste obwody żył oraz po- tężne bryły mięśni rwących się do działania. Jego klatka pier- siowa była cała ciemna, pokryta brunatnymi włosami, a mięśnie brzucha zdradzały wielką siłę. Krew pulsowała coraz głośniej, kiedy drżącymi palcami rąk wodził po napiętych płaszczyznach twarzy aż po grzywę błyszczących, rudozłotych włosów. Nagle ci- sza panująca na pranieblanie wydała mu się bardziej rzeczywi- sta niż głos, który wcześniej do niego przemawiał, i Carl usiadł z powrotem w gęstej wodzie, przypominając sobie raz jeszcze usłyszane słowa. - Zadamizowany - wydusił wreszcie, przyglądając się ba- dawczo swemu odbiciu, z trudem rozczesując palcami gęste wło- sy i uśmiechając się mętnie jak jakiś lunatyk. Znieczulająca ekstaza, jaką odczuwał od chwili, kiedy znalazł się we władaniu pranieblana, zaczynała ustępować miejsca nerwowemu mrowie- niu, jakie ogarniało całe jego ciało na myśl o wszystkich impli- kacjach tego, czego przed chwilą się dowiedział. - Przypatrz się dobrze - powiedział do samego siebie - co się z tobą stało. To nie może być prawda. Ale jest, matołku. Chociaż to absolutnie niemożliwe. Pranieblanie, jeśli mnie te- raz słyszysz, wiedz, że odwaliłeś niezły kawał roboty. Gdybym tylko mógł to cudo zabrać ze sobą do domu. Rozejrzał się dookoła, aby zobaczyć, gdzie właściwie wylądo- wał. Piaszczysty wał, na którym klęczał, wcinał się łukiem w czarną plażę rozciągającą się pod ścianą czarnych, połyskli- wych jak skóra węgorza, dolmenów. Jeszcze raz spojrzał w szero- ko rozwarte, zaskoczone oczy swojego odbicia, a następnie pod- niósł się i poczłapał przez wodę w stronę plaży. Ukształtowane przez długie lata erozji skały usiane były wgłębieniami i zała- maniami, dlatego chociaż był zupełnie nagi, nie miał żadnych problemów z wdrapaniem się po skalnej ścianie na sam wierz- chołek. Ściana wiatru przesuwała się wzdłuż skalnej półki, a Carl, mrużąc powieki, by osłonić oczy przed zimnym podmuchem i ostrymi promieniami słońca, spoglądał na szybujące po niebie wyspy. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, widział olbrzymie skały dryfujące swobodnie w przestrzeni. Ich nieregularne po- wierzchnie porastały smukłe, pełne wdzięku drzewa oraz złocista trawa. Najbliższy niebian unosił się w odległości jakichś kilkuset metrów. Korony świerków niczym grube, ciemnozielone zasłony zakrywały skalne urwiska okalające wydłużone jezioro. To jesz- cze jeden pranieblan, zdał sobie sprawę Carl i spojrzał do tyłu na miejsce, gdzie był jeszcze przed chwilą. Potężny blask wody przyćmił mu wzrok i musiał skierować spojrzenie na najeżony drzewami brzeg, aby pozbyć się wirujących przed oczami pla- mek. Rozedrgane wonie cedru i sosny przenikały powietrze, a ostre światło odbijało się od zakurzonych skał. Kiedy znów widział normalnie, spojrzał z powrotem ponad skalnym brzegiem na otchłań, w której szybowały dziwaczne wy- spy. Deliryczne chmurokształty przesłaniały bezmiar przestwo- ru, zlewające się kleksy roztopionego srebra i złota usiane ar- chipelagami nieblanów. Ze zdumieniem skierował wzrok na wodospad widoczny na spodniej części najbliższego nieblana. Woda spadała tam ze skalnego progu do góry, na skierowaną ku dołowi powierzchnię. Gdy tak z uwagą przyglądał się zaobserwowanej anomalii, jakieś grube pnącze pokryte obłażącą korą z przenikliwym try- lem wysunęło się ze szczeliny w zewnętrznej części skalnej ścia- ny, wężowym ruchem przemieszczając się w jego stronę. Carl właśnie starał się odnaleźć w umyśle wszelkie informacje za- kodowane tam przez pranieblana na temat zogniskowanych we- złów grawitacyjnych, kiedy zwinna odrośl wysunęła się nad skraj ściany i owinęła wokół jego kostki. - Aaauu! - Mężczyzna podskoczył ze strachu i runął na twarz. Zdołał wykrztusić jeszcze jeden nieartykułowany wrzask, zanim pnącze z potężną siłą oderwało go od ściany i rzuciło w przepaść. Silny wiatr wydusił resztki oddechu z Carla, który rozłożył ręce i nogi, oczekując twardego upadku. Zamiast tego zaczął przemieszczać się bokiem wzdłuż skraju ściany okalają- cej jezioro, by po chwili wpaść prosto w sieć splecioną z cierni- stych łodyg. Sieć zacisnęła się na nim oplatając go ciasno i two- rząc zeń zgrabny strąk, który nagle z wielkim pędem runął w otchłań. Krępujące go wąsy pnączy nie oplatały jednak twarzy, dzię- ki czemu mógł dostrzec wieńczącą strąk haczykowatą głowę dra- pieżnika oraz szponiaste łodygi zwijające poniżej. Po chwili wi- dok przesłoniła mu spodnia część pranieblana, ukazując jego oczom kolejne wielkie jezioro o czarnej, aksamitnej powierzch- ni, otoczone pierścieniem poskręcanych drew. Carl usłyszał nad sobą łopot skrzydeł i poczuł, jak cierniolot łapie silny powietrzny prąd, który z niesamowitą prędkością za- czął nieść go pośród roju pranieblanów. Seria ostrych zakrętów wykonanych przez latającą roślinę sprawiła, że ścisnęły mu się wnętrzności, a do jego umysłu dotarła przerażająca świadomość, że to wszystko dzieje się naprawdę. Podczas gdy cierniolot szybo- wał wśród jasnych, poszarpanych strzępów chmur, mijając ol- brzymie, zawieszone na niebie wzgórza, Carl błyskawicznie po- wrócił myślami do swojego dawnego życia - do "Błękitnego Jabłka", Caitlin i Sheelagh. Jego ciałem wstrząsnął szaleńczy chi- chot, podszyty potężnym strachem. W oszalałym umyśle kołatało się jeszcze wspomnienie słów pranieblana. Minęło sto trzydzieści miliardów lat! Mimo iż brawurowy lot cierniolota zapewniał mu skuteczne chłodzenie wiatrem, Carl czuł, jak zalewa go pot. W miarę jak zagłębiali się w Śfjecie, światło bijące z nieba zmieniało kolor. Obecnie olbrzymi przestwór przybrał barwę pa- wioniebieską i roił się od wirujących złocistych chmur. Stada uskrzydlonych stworzeń ze świstem przecinały nieboskłon, le- cąc we wszystkich kierunkach. Wszędzie w powietrzu unosiły się wyspy czarnych skał, porośnięte granatowymi lasami. Nie- które nieblany były tak wielkie, że przelatywanie nad nimi przypominało szybowanie nad rozległymi połaciami starej, do- brej Ziemi. Czasem odnosił wrażenie, iż przesuwające się pod nim lasy to gęste bory Pensylwanii, dopóki nie dolecieli do skra- ju zarośniętego terenu, gdzie pod nimi znów otwierał się ogrom nieba. Gdzieś na bardzo odległych niebianach zamigotały szklane wieże. Carl dostrzegł je na chwilę przed tym, jak ogłuszył go ja- kiś potworny, metaliczny ryk. Czarny metalowy pojazd w kształ- cie użebrowanego bumeranga, wielki jak diabelski młyn, wypry- snął z kłębowiska chmur i przeciął powietrze zaledwie kilka metrów od nich. Cierniolot wydał z siebie przenikliwy kwik i wy- konał ciasną pętlę, po czym dał się ponieść silnemu strumienio- wi powietrza, jaki statek pozostawił za sobą. Następnie wleciał do wnętrza chmury i na długi czas bladoszare opary przesłoniły Carlowi widok. Hałas, jaki zostawiał za sobą pojazd, niknął w da- li i po chwili cierniolot zaczął swobodnie szybować. Rozproszone światło nabierało rudawej barwy, w miarę jak schodzili coraz niżej. Kiedy wylecieli z chmur, Śfjat wydawał się lekko przyćmiony. Po obu stronach mieli masywne ściany szkarłatnych cumulusów, a niecki nieblanów wypełniała noc. Po ciemnej stronie jednego z nieblanów zamigotały maleń- kie światełka. Kiedy cierniolot podleciał bliżej, Carl zauważył, że te nikłe iskierki były światłami latarni trzymanych przez jakieś ciemne postacie. Cierniolot pognał w ich stronę jak strzała, aż mijane przez nich rachityczne czubki drzew zlały się w jedną plamę, a skaliste leśne podłoże zdawało się pędzić w tył z nieby- wałą prędkością. Postacie były ubrane w zwierzęce futra i skó- rzane sandały. Kiedy dostrzegły nurkującego cierniolota z cia- sno upakowanym pasażerem przypominającym gotową do zrzucenia bombę, ich zdumione okrzyki zakłóciły nocną ciszę i cała grupa rzuciła się do panicznej ucieczki. Biegnąc, wyli przeraźliwie, porozumiewając się ze sobą hi- sterycznymi okrzykami i zręcznie klucząc pośród zwisających ga- łęzi oraz zwalonych pni. Nagle wszyscy zatrzymali się i jak na komendę cisnęli swoimi latarniami w nadlatującego stwora. Lampy zderzyły się w powietrzu i wybuchły strumieniem iskier. Carl poczuł parzące ukłucia na całym ciele, a także usłyszał świ- drujący okrzyk cierniolota, kiedy rozpalone drobiny żaru dosię- gnęły jego kosmatej skóry. Uścisk silnych pnączy rozluźnił się gwałtownie i Carl upadł na pokryty grubą warstwą ściółki grunt. Leżąc na plecach, ob- serwował ucieczkę ptakorośla. Ze złożonymi, delikatnymi skrzy- dłami cierniolot przypominał plątaninę kolczastych łodyg i pnączy. Przetoczył się po ziemi jak kłąb turlających się po pu- styni chwastów, połyskując iskrami, które wczepiły się w jego ciało, aż w końcu niezdarnie rozpostarł niebieskozieloną skrzy- dła, zawzięcie nimi trzepocząc. Jeden z odzianych w futra ludzi wyjął kuszę i szybko na- ciągnął, ale w chwili gdy brał cierniolota na cel, Carl runął na niego, udaremniając mu wypuszczenie strzały. Ptakorośl wzniósł się nad ich głowami akurat w chwili, kiedy Carl został obalony z powrotem na ziemię. Wydał z siebie krótki, charkotli- wy skrzek i zniknął im z oczu. Pohukiwania i wrzaski rozdarły chłodne powietrze, kiedy okryci futrami ludzie otoczyli Carla ze wszystkich stron. Szydzi- li z jego nagości i niezgrabności. Najwyraźniej mieli mu za złe jego interwencję. Carl rozumiał wszystko, co mówili. Ich język przypominał urywane poświstywanie, dziwaczne szepty, jednak- że on rozpoznawał znaczenie każdego z dźwięków. - To przez niego skrzydłoklap zdołał Uciec. Trzeba mu zła- mać nadgarstek - - Zostawcie go. To zupełne zero. Widzieliście, jak grzmot- nął o ziemię niczym wór z zielskiem? Hauk! - Ale chociaż widać, że to mężczyzna - dołączył się kobiecy głos. - I to całkiem spory! - Powietrze wypełniło się kobiecym chichotem i szczebiotaniem. - To bez wątpienia niebiański spad - odezwał Się jakiś szorstki męski głos. - Zostawmy go tutaj. - Nie! - zawołały chórem kobiety. - Musimy zabrać go do magina - odezwała się jedna z nich. - Tak nakazuje prawo. - Prawo-srawo! - zacharczał znów mocny, męski głos. Po chwili Carl zobaczył mówiącego, który postąpił naprzód: był to posępny mężczyzna okryty wilczym futrem i skórami węży, któ- rego młodzieńcza, okolona czarną brodą twarz miała Już wyra- ziste, ostre rysy, jakby ją wyciosano z krzemienia. Przy biodrze, w jaszczurczym olstrze tkwił pistolet. - Ja jestem dowódcą tej wyprawy i mówię: zostawiamy. Jeśli dożyje do chwili, kiedy bę- dziemy tędy wracać, zabierzemy go do Smołopierza. - Racja, Allin! - zawołali pozostali mężczyźni. - Lećmy do Rhene i uwolnijmy naszych ludzi. - Tak, lećcie - zgodził się Carl, wciąż leżąc na plecach. Jed- nym spojrzeniem obrzucił gęsto porośnięte drzewami zbocza nieblana. - Dam sobie tutaj radę, jeśli tylko moglibyście zosta- wić mi jakieś ubranie. Cisza, jaka zapadła, była ogłuszająca niczym wybuch. Allin zrobił jeszcze jeden krok w stronę Carla. - Mówisz naszym językiem. - A więc nie jest zwykłym niebiańskim spadem - domyślił się jeden z pozostałych. - Myślę, że raczej nie - odparł Carl, siadając. - Pranieblan wyposażył mnie w waszą mowę, zanim wyprawił mnie w Śfjat. Wy jesteście Foukowie, prawda? Ze Smołopierza? Przez grupę przeszły stłumione pomruki. Allin uciszył je zdecydowanym ruchem swojej kwadratowej głowy. jego pofa- lowane włosy ściśle przylegały do czaszki i opadały w oplecio- nych sznurkiem kędziorach aż na ramiona. Malutkie włoski na czubku głowy zachybotały się na boki. - Jesteś pierwszym spadem, który mówi. - Jego malutkie oczka były brązowe, usiane szarymi plamkami, które przypo- minały kropelki potu. - Skąd przybywasz? - Hmm... z Ziemi. To planeta, która istniała bardzo dawno temu... Allin przerwał mu natychmiast. - Nie o to mi chodzi, tępaku. Z którego miejsca w Śfjecie przybywasz. - Z pranieblana? - rzucił Carl niepewnie. Allin prychnął niezadowolony. Ktoś z pozostałych członków grupy zbliżył się i stanął za plecami dowódcy - była to kobieta o szerokiej twarzy i krótkich włosach upstrzonych cętkami. - Allin chce wiedzieć, skąd przyniósł cię cierniolot. Pranie- blanów są całe miliony. Jakiekolwiek wskazówki na temat te- go, co widziałeś po drodze, lecąc tutaj, mogłyby okazać się bar- dzo pomocne. - Flerwa! Mogłyby ocalić nam życie! - wtrącił Allin. - Czy cierniolot przelatywał przez Chmurowrota? - spytała kobieta o cętkowanej fryzurze. - Czy wiesz, co to są Chmuro- wrota? Oczywiście, że wiedział. Odpowiednie informacje zostały za- rejestrowane w jego mózgu wraz z nowym językiem i teraz otwierały mu się w świadomości w postaci obrazu: ujrzał chmu- ry tworzące olbrzymią spiralę przypominającą tarczę galaktyki, rozciągającą się na całą długość Śfjata. Ze względu na wielko- skalową refrakcję wpadającego światła, jedna strona Śfjata ja- śniała błękitem, druga zaś rudą czerwienią. Kierunek przesuwa- nia się tych chmur ku niebu o jednym bądź drugim kolorze informował każdego, po której stronie Śfjata aktualnie się znaj- duje. Również intensywność światła wskazywała wyraźnie, gdzie znajdują się głębie Prą, jak nazywano łunę fotonów i nukle- onów, przenikającą przez horyzont zdarzeń, a gdzie antypody Prą, czyli Skraj, obszar wiecznej nocy, dolny kraniec Śfjata, gdzie czasoprzestrzeń z niesamowitą prędkością wsączała się, jak przez lejek, do jądra czarnej dziury. Te informacje zajaśniały w jego wnętrzu, ale brakowało mu szczegółowej wiedzy własnej. Nie pamiętał odcienia opa- rów spowijających niebo ani kierunku przepływu chmur. Kiedy im to powiedział, Allin odwrócił się z niesmakiem. - Owińcie go czymś - rozkazał - i lecimy. Do Smołopierza daleka droga. Nim Carl zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, kilku mężczyzn chwyciło go i związało skórzanymi rzemieniami, owi- nąwszy przedtem w miękki koc z drapiącego materiału. Dwóch mężczyzn uniosło go jak zwinięty dywan i cała grupa ruszyła biegiem pośród drzew w stronę urwiska. Głowa Carla wystawa- ła poza koc, więc widział, jak biegnący przed nimi zeskakują z klifu, koziołkują w powietrzu i wzbijają się wysoko w niebo. Carl z przerażeniem obserwował, jak stopy niosących go mężczyzn rozpędzają się po podłożu usłanym zeschłymi liśćmi, podbiegają do skraju skalnej półki i odbijają się od uskoku. Zo- baczył, jak rozpościera się pod nimi zielony welon lasu i cały aż skulił się w sobie w oczekiwaniu na to, że potężna siła przyciąga- nia ściągnie ich w dół. Zamiast tego cała trójka wznosiła się co- raz wyżej ponad leśnym kobiercem, który powoli znikał im z oczu. Jakiś silny prąd powietrzny wynosił ich w górę. Niebian, na którym się wcześniej znajdowali, odpłynął w dal, a oni żeglo- wali lekko po morzu otwartej przestrzeni. Po chwili dotarli do miejsca, gdzie kontury powietrznego korytarza nabierały bar- 4 Innymi światy dziej wyrównanego kształtu. Foukowie ustawili swoje ciała w ta- ki sposób, by lecieć w wybranym przez siebie kierunku. Allin prowadził ich w stronę plamy światła błyszczącej po- śród gromady nieblanów. Lot trwał dosyć długo, gdyż po dru- giej stronie tej gromady rozciągało się jeszcze potężniejsze mo- rze pustki. Pozbawiony dobrze znanego rytmu dnia i nocy Carl odnosił wrażenie, że godziny ich podróży wloką się bez końca. Przez krótką chwilę z zaciekawieniem analizował swoje nowe doświadczenia. Ale zbyt wiele należało przemyśleć. Wszystko było tak odmienne, że mimo danych, jakie pranieblan wszcze- pił w jego umysł, nic nie wydawało się zbyt jasne. Skupił się i ujrzał Śfjat Oczyma umysłu w taki sposób, w jaki postrzegali go Foukowie: wściekłe światło zapadającego się wszechświata przenikało przez Prą najpierw rozlewając się po Firmamencie, górnym piętrze Śfjata, następnie schodząc niżej pomiędzy złociste, wirujące spiralnie chmury pogrążonego w pół- mroku Śródśfjata, gdzie się Obecnie znajdowali, by wreszcie do- trzeć aż na sam dół, do pogrążonego w ciemnościach Ratarosu, rozciągającego się aż po kraniec Śfjata, zwany Skrajem. Odpo- wiednio wykrzywiając szyję! mógł dostrzec łuk nieba i z trudem wyodrębnić poszczególne pasma pastelowych odcieni, od czerwo- nego po niebieskie ekstremum. Uciął sobie drzemkę, po jakimś czasie obudził się wciąż pogrążony w myślach i po chwili ponow- nie zapadł w sen. Otrzeźwiał, kiedy mężczyźni, którzy nieśli go swoim wzloto- rem, ścisnęli go mocno i odciągnęli na bok. Wnętrzności się w nim zakotłowały, a kiedy otworzyły oczy, zobaczył, że łagodnie stacza się po niebie w kierunku malutkiego, popękanego pranieblana. - Gdzie jesteśmy? - odruchowo zapytał najpierw po angiel- sku, a potem językiem Fouków. - Cicho - ostrzegł go jeden z niosących. - Ktoś się na nas zaczaił. Odwrócili go w ten sposób, że mógł zobaczyć czarny pojazd w kształcie bumeranga, unoszący się w odległości około tysiąca metrów od nich. Wyglądał jak mała drzazga zawieszona w po- wietrzu. - Jeszcze nas nie zauważyli. Ukryjemy się i poczekamy, aż... Nad przednią częścią płaskiego pojazdu zabłysła nagle gwiazdka, a po chwili powietrze wokół nich zadrżało od pobli- skiej eksplozji. Zanim jednak rozległ się huk wybuchu, zdołali przetoczyć się po niebie na drugą stronę nieblana. Kolejny strzał odciął górną część małego nieblana, wznie- cając fontannę żwiru, który rozprysnął się po otaczającej ich przestrzeni. Foukowie wylądowali na malutkim niebianie i natychmiast znowu wzbili się w górę ku innemu najbliższemu nieblanowi. Zanim do niego dolecieli, niebian, z którego się wybili, zatrząsł się pod serią ciągłego ognia i z ogłuszającym łomotem rozpadł się na kawałki. Chmura sproszkowanego materiału skalnego zawirowała wokół iskrzącego, stalowoniebieskiego słupa z jonizowanego po- wietrza. Jakiś ostro zakończony odłamek wbił się w czaszkę męż- czyzny trzymającego Carla. Jego partner mocno schwycił się skrępowanego Carla i obaj zatoczyli się, pchani przytłaczającą siłą zniszczenia. Carl gwałtownie runął w dół, a przyprawiający o zawrót głowy pęd zmącił obraz przed oczami. Zderzenie z twardym podłożem pozbawiło go przytomności i leżał z twarzą zwróconą ku górze, wpatrując się w zabójczy statek, który z daleka przy- pominał czarny uśmiech zawieszony na tle nieba. - Wstawaj, durniu! - wściekły głos Allina zdołał przedrzeć się przez ogarniające Carla otępienie. Carl usiadł i zorientował się, że pękły krępujące go pasy. Materiał, którym był owinięty, ześliznął się z jego ciała, a on sam wylądował na niosącym go mężczyźnie. Twarz trupa za- mieniła się w siatkę głębokich zmarszczek zaciśniętą wokół spurpurowiałych ust, szeroko rozwartych w przeraźliwym okrzyku. - Dalej, idioto! - zawołał Allin ponownie. - Chodź tu, za- nim znowu wypalą. Carl wstał roztrzęsiony i aż dech mu zaparło na widok stro- mego urwiska, nad jakim się znajdował. Allin machał do niego ręką z innego nieblana znajdującego się po drugiej stronie prze- paści otwierającej się na bezdenną, błyszczącą otchłań pełną płonących pióropuszy chmur. Carl zawahał się, lecz Allin zawołał raz jeszcze: - Po prostu wybij się, jak potrafisz najmocniej! Wzlotor uniesie cię w powietrze. 52 Mięśnie Carla zesztywniały ze strachu. Allin już rozpędzał się, by przeskoczyć ku niemu, ale w tym samym momencie za- łoga pojazdu znowu otworzyła ogień. Potworny ryk wwiercają- cy się w mózg powalił Carla na kolana. Uderzenie było wycelo- wane prosto w nieblana o kształcie ostrej iglicy, na którym się znajdował. Przez zmącone echo wybuchu dobiegały do niego jakieś krzy- ki. Spojrzał w górę i dostrzegł pięciu Fouków przeskakujących nad przepaścią w jego stronę. Widok śpieszącej mu na pomoc grupy momentalnie postawił go na nogi. Kiedy pomachał do nich ręką, statek znów wypuścił z siebie strugę blasku, a pięciu schwy- tanych w locie ludzi pękło niczym worki napełnione krwią. Allin wydał z siebie ryk i skoczył W przestrzeń. Przeleciał dzielący ich dystans i głową wyrżnął Carla, strącając ich obu z kamiennej iglicy, która rozprysnęła się niemal w tej samej chwili od precyzyjnie oddanego strzału. Carl ciężko dyszał, próbując łapać oddech; widział, jak ciemne żyłki gęstego i czarnego jak atrament dymu niczym strużki krwi rozpływają się po odrealnionym niebie tego obce- go mu świata. Zdążył zauważyć jeszcze rozwiane krwiste grzy- wy oraz błękitną plątaninę jelit, dopóki czołowe zderzenie z Al- linem nie wtrąciło go w ciemność. Oprzytomniał minutę później. Obaj leżeli w wysokiej tra- wie na skraju innego nieblana. Potężny cios odblokował mu umysł i po raz pierwszy ujrzał wszystko z wyjątkową precyzją. Głowa pulsowała mu od bólu, łzy rozmywały widok. Zaszlochał na wspomnienie swojego tchórzostwa i jego tragicznych skut- ków. Ale dopiero teraz zrozumiał, gdzie naprawdę się znalazł. W górze widział porozrywane ciała rozpadające się na całej dłu- gości wzlotoru. W chmurze krwi splątane wnętrzności powiewa- ły jak potargany sztandar, wokół którego wirowały powoli gło- wy oraz kończyny otulone strzępami ubrań. Za występem skalnym, nieopodal którego obaj leżeli, czaił się statek bojowy. Nazwa tego rodzaju jednostki latającej wyło- niła się z mgieł zasnuwających dotąd świadomość Carla: to był skokowiec zótli - być może ten sam, który widział wcześniej, kie- dy cierniolot niósł go przez Firmament. Teraz, kiedy przypo- mniał sobie tamtą chwilę, nabrał przekonania, że statek zleciał W ślad za nim i ptakoroślem na te spowite półmrokiem poziomy. czy coś się nie poruszy. Wszelkie zotlowskie wykrywa- cze były bezużyteczne podczas tropienia Fouków, ponieważ lu- dzie ci nie posługiwali się sprzętem radiowym i prawie w ogóle nie nosili przy sobie metalowych przedmiotów, jeśli nie liczyć pistoletu Allina. Ten skokowiec był zwykłą jednostką transpor- tową, dlatego też jego załoga wcale nie kwapiła się zbytnio z po- dejściem bliżej. Zbyt wiele podobnych mu statków zostało wcze- śniej zniszczonych bombami z plastiku. Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, Carl czekał bez ruchu, chociaż na wspomnie- nie tego, co zaszło, wszystko się W nim gotowało. Ze wszystkich sił przylgnął plecami do wilgotnego gruntu, na którym leżał, i spoglądał poprzez skupisko upiornych kształ- tów na małe drobiny nieblanów wiszących na drżącym niebo- skłonie, wyżej niż sięgał jego wzrok, l właśnie wtedy, pod roze- drganym obłokiem ze szczątków rozszarpanych ciał tych, którzy zginęli, by go ocalić, Carl przeżył przebudzenie. Do tamtej tragicznej chwili Carl Schirmer był zaledwie imieniem służącym na oznaczenie niekończącego się życia, które równie dobrze mogło zdarzyć się na Ziemi, co w Śfjecie bądź gdziekolwiek indziej. Był zaledwie cieniem swoich uśmiechów, słów i zwyczajów. Był osypiskiem czasu, wypadkową genetycz- nych i historycznych koincydencji, którą określał słowem: ja. Wady i egotyczne emocje zbytnio zamulały jego jestestwo, by zdołał wzbudzić w sobie jakąś głębszą refleksję, dlatego też ni- gdy nie osiągnął pełni samoświadomości, nigdy nie był rzeczywi- ście sobą, dopóki nagle i niespodziewanie nie został postawiony twarzą w twarz ze śmiercią. Leżąc i patrząc na okolone płomieniami chmury oraz na pobliską plątaninę martwych szczątków, czuł, jak całe napię- cie jego życia przeradza się w świadomość. Zesztywniały dotąd mózg nabrał elastyczności i poczuł, że życiowa energia wypeł- nia go jak jeszcze nigdy przedtem. W całym ciele czuł moc, a zwierzęce impulsy przenikały z układu nerwowego do mię- śni, szykując je do działania. Pranieblan rzeczywiście w pełni go zadamizował, jako że jeszcze nigdy wcześniej Carl nie doświadczał takiej integralności swych kości, mięśni i ścięgien, jaką czuł obecnie. Nowy duch, pełen życia w odróżnieniu od przepływających nad nim strzę- pów ciał, wzmocnił jego percepcję. W jednej chwili Carl stał się54 potężnym Ja, efemerycznym skupiskiem minerałów, wody i światła tworzących jedną duszę. Tragiczna śmierć pięciu Fou- ków wtłoczyła tę duszę w oszałamiającą, prężną i nieulękłą fi- zyczność nowego ciała. Zmiany wywołane adamizacją sprawiły, że zanurzenie w nowej rzeczywistości stało się łatwiejsze i przy- stępniejsze. Zniknęły płaskie stopy i towarzyszący im chroniczny ból w łydkach. Włosy gęsto porastające pięknie wysklepioną klatkę piersiową przypominały lśniącą sierść. A nowe siły życio- we wynosiły go ponad bezwładną bryłę ciała w niewzruszone do- minium jestestwa. - Uciekajmy - wydyszał stojący nieopodal Allin. Ten głos przywrócił Carla rzeczywistości. Poczuł, jak przeni- ka go mroźne powietrze. Wciąż był nagi. Obrócił się na bok i zo- baczył, jak Allin głębiej wczołguje się w wysoką trawę. W po- śpiechu ruszył za nim, nie zważając na ostre, raniące źdźbła i kolce ostów. Na drugim końcu długiej, otwartej przestrzeni, w ziemi (ha! ziemia - co za ironia stów!) znajdował się bardzo głęboki rów. - Znów będziemy skakać - poinformował go Allin. Jego czerwone oczy błyszczały pogardą. - Myślisz, że podołasz? Carl poczuł mocniejsze pulsowanie po tej stronie szczęki, w którą uderzył go Allin. - Do diabła, skaczmy! Allin zerwał się na nogi, ruszył na skraj rozpadliny, a na- stępnie wybił się do góry. Carl ruszył w ślad za nim. Gwałtowne pragnienie, jakie obecnie pchało go w ramiona cudownego, nowego życia, przero- sło wszelki strach, dlatego bez wahania rzucił się z urwiska. Wstępujący prąd powietrza natychmiast go pochwycił i pchany zimnym wiatrem Carl wzbił się w opałowe niebo Śród- śfjata. Allin miał znakomicie opanowane techniki poruszania się po wzlotorach. Bez trudu umiał zmieniać prędkość i kierunek lotu. Pochylił tułów, sięgając w tył ku łydkom i oplatającym je rzemie- niom sandałów. Dzięki temu manewrowi zwolnił i prześliznął się w tył, aby znaleźć się u boku Carla. W kilka chwil pokazał Carlo- wi, jak układać ciało i jak nim poruszać, by przybrać właściwe aerodynamiczne kształty dla uzyskania odpowiedniej prędkości oraz jak pochylać je w celu wybrania odpowiedniego kierunku. Fouk używał futrzanych płatów ubrania niczym żagli, co znacz- nie ułatwiało sterowanie. Skrzydłaszki, tak brzmiała nazwa tego kombinezonu, którą odnalazł zarejestrowaną w pamięci. Carl obejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł czarnego łuku skokowca. Kiedy znowu spojrzał przed siebie, zobaczył czekają- cych na nich pozostałych przy życiu członków drużyny. Wszyscy byli na niego wściekli i nie mógł ich za to winić. Okazał się tchó- rzem i gdyby miał ogon, zapewne podkuliłby go pod siebie. Dali mu ubranie - zapasowe niedopasowane Skrzydłaszki i zbyt ciasne sandały, a przez resztę lotu nikt się do niego nie od- zywał. Podróż trwała tak długo, że zupełnie stracił rachubę cza- su. Zaopatrzono go w róg napełniony wodą i purpurowe skręty suszonego mięsa, twardego i mocno przesiąkniętego przyprawa- mi. W miarę jak niebo powoli przybierało barwę indygo, a ol- brzymie zwały chmur zaczynały połyskiwać gniewną czerwienią, Carl miał mnóstwo czasu, by dokładnie przemyśleć sytuację. Z uwagą próbował przypomnieć sobie wszystko, czego do- wiedział się od pranieblana, a także przeprowadził pogłębioną analizę informacji zawartych w języku Fouków, który wpisano mu w pamięć. Zastanawiał się nad tym, jak Foukowie mierzyli czas. Grawitacyjnie rozszczepione wielobarwne światło spowija- jące Śfjat przemieszczało się bardzo powoli, dokonując pełnego obrotu w czasie, jaki zgodnie z jego szacunkami równał się jed- nemu ziemskiemu stuleciu. Wszyscy Foukowie, którym udało się przeżyć tak długi okres, byli nazywani magmami. Magini pełni- li funkcję duchowych przywódców plemienia, kontemplatorów czasu, bytu i wszelkich innych kwestii. Wiedział, że oni nadadzą kierunek jego tutejszemu życiu. Nie wiedział jednak, w jaki spo- sób może to wpłynąć na jego dalsze losy. Smołopierze było koczowniczą siedzibą Fouków zamieszka- ną przez tysiące ludzi, którzy wciąż migrowali, aby przebadać in- ne regiony Śfjata w celu znalezienia przyszłej lokalizacji dla swojej stolicy. Te niekończące się przenośmy Smołopierza prze- biegały w zmiennym tempie. Kiedy Carl przybył do obecnej sie- dziby miasta, wydawało się ono już dobrze zakorzenione. Na nie- bianach w promieniu wielu kilometrów widoczne były wyraźne ślady ludzkiej działalności: zauważył łąki dla trzody, pola upraw- ne, domy na drzewach, a na rozpościerającym się ponad nimi niebie roiło się Od latających we wszystkich kierunkach ludzi oraz barek. Na wzlotorach panował niespotykany nigdzie indziej ruch. Carl zdołał też wyodrębnić wzrokiem sieć grawitacyjnie zakrzywionych lotopasm łączących poszczególne nieblany. Drużyna kierowała się w stronę największego nieblana, z gór- skimi pasmami rozciągającymi się na jego wierzchniej i spodniej strome oraz rzeką opasującą go wzdłuż równika. Doliny porasta- ła dżungla, a wszelkie występy i wzniesienia, jakie wypiętrzały się z powierzchni nieblana, zbudowane były z nagiej skały. Kiedy podlecieli nieco bliżej, Carl zauważył czarno-szare namioty maskujące. Jakieś postacie, odziane w jasnoniebieskie szaty, wybiegły z jednego namiotu prosto na Wzlotor wynoszący ich naprzeciw powracającej grupie. Na długo przed tym, zanim Carl dostrzegł ślady jakichkolwiek osad, Allin znalazł się na cze- le drużyny i zaczął nadawać sygnały lusterkiem. Teraz pozdrowił zbliżającą się eskadrę, po czym opowiedział, w jaki sposób zna- leźli Carla, a także w jaki sposób zginęło siedmiu nieobecnych członków grupy. Carl przyglądał się z uwagą twarzom Fouków z patrolu. Mieli te same cechy wyróżniające co ludzie, którzy go znaleźli: ciemne włosy z jaśniejszymi pasemkami, szerokie kości, Cyna- monową skórę i nakrapiane oczy przywodzące na myśl agaty. Były to sterane twarze, których oczy nie odpowiadały uprzej- mie na jego przymilne spojrzenie. Ani razu nie zwrócili się bezpośrednio do Carla, dopóki nie musieli pomóc mu podczas lądowania, które okazało się ma- newrem znacznie trudniejszym od startu. Podczas gwałtownego przejścia z szybowania w spadanie Carl zawahał się i runął w dół, więc tamci zbliżyli się ku niemu, by go podnieść. Czuł się tak, jakby wyszedł z basenu po długim pływaniu. Znów zna- lazł się we władaniu grawitacji i ciężko ruszył po skalnej ścież- ce wraz z innymi w stronę jednego z największych namiotów. Wnętrze przesiąknięte było orzechowym zapachem jesieni i miało łagodny połysk dymu z palonych bierwion. Ostre światło wpadające przez wąskie szczeliny w dachu namiotu zdawało się formować złociste arkusze blasku. W długim holu panował ruch jak na bazarze, aczkolwiek przyciszone szepty, jakimi się poro- zumiewano, upodabniało westybul do przedsionka świątyni. Prowadzono go na tyle szybko, na ile umożliwiały to jego długie nogi, przez wnętrze namiotu wypełnione jedwabistym cię- płem, obok zasłoniętych kotarami przegródek, w których rozma- wiali ze sobą różni ludzie - były to biura, jadłodajnie, salony gier - aż znaleźli się w boksie, gdzie przebywał tylko jeden mężczy- zna. Ubrany na czarno, stał sztywno wyprostowany na tle mister- nego chmurobelinu widniejącego za jego plecami. Wszyscy skło- nili mu się z wielkim szacunkiem, a Allin pozdrowił go jako magina. - On zna nasz język, panie. Doskonale. - Czy tak jest w istocie? - Magin wydawał się młodszy od każdego z członków drużyny. Jego nieskazitelne i łagodne rysy robiły wrażenie wy szlifowanych w gładzonym bursztynie. - Tak - odparł Carl. - Pranieblan wdrukował go do mojego mózgu. Następnie zostałem posłany do Fouków we wnętrzu cierniolota. To najbardziej szalona rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła... - Tak - przerwał mu magin - pranieblany bywają czasem pomocne w tych sprawach. - Usadowił się na poduszce, nieru- chomy i sztywny jak majańska rzeźba. - Nie wyglądasz na Fiut- ka, ale bez wątpienia jesteś człowiekiem i to dość silnym. Z ja- kiegoż to miejsca sprowadził cię pranieblan? - Pochodzę z planety zwanej Ziemią. - Słowa więzły mu w ustach jak zwinięte gałgany. - Planeta ta istniała bardzo dawno temu. - Jakie stanowisko piastowałeś w swoim świecie? Carl nie był w stanie znaleźć w języku Fouków odpowied- nich terminów na określenie takich zawodów jak biznesmen czy barman. - Byłem kupcem i sprzedawcą napojów. Magin westchnął cicho, wyraźnie rozczarowany. - To zwykły spad, który umie mówić - odezwał się Allin. - Nie będzie z niego pożytku. Czułem to już w chwili, kiedy go znaleźliśmy, ale inni uparli się, by przywieść go tutaj. Po dro- dze siedmiu z nas zginęło. Natknęliśmy się na skokowiec zótli. Przekazałem współrzędne i jednostka uderzeniowa już znajdu- je się w drodze. Magin uciszył go niedbałym gestem. - Jak masz na imię? - zapytał Carla. - Carl. - Czy pragniesz pozostać z nami? - Pranieblan przysłał mnie do was - odpowiedział. - Ostrzegał mnie przed zotlami, gumperświnami i żukami krwio- sysami. Powiedział mi, że nauczycie mnie, jak tutaj przeżyć. Byłbym bardzo wdzięczny za taką naukę. - Nie wątpię w to - przyznał magin. - Ale nasze szeregi już są kompletne. Istnieją inne ludzkie społeczności w Śfjecie. Na przykład Rhene to miasto, w którym ktoś taki jak ty czułby się znacznie szczęśliwszy. - Wolałbym zostać tutaj. - W takim razie musisz dowieść swojej przydatności dla Fou- ków - magin cedził słowa, najwyraźniej znudzony rozmową. - Ja- kież umiejętności może zaoferować kupiec i sprzedawca napo- jów? - Mogę się czegoś nauczyć. - Smołopierze to nie szkoła. - Czarne świderki jego oczu przewierciły Carla na wylot. - Czy umiesz wytwarzać plastik? Czy potrafisz poruszać się po wzlotorach? Czy umiesz chociaż rozpoznawać czas? - Przymknął powieki i mechanicznie wygłosił utartą formułkę: - Jako magin ludu Fouk, uznaję cię za osobni- ka niekwalifikującego się do naszych szeregów ze względu na twoją nieprzydatność... - Mogę pracować fizycznie - zaprotestował Carl. - Jako prosty robotnik. - My wszyscy pracujemy fizycznie, Carl - wyjaśnił magin głosem szorstkim jak rybie łuski. - U nas nie ma robotników. Każdy z nas jest współodpowiedzialny za wykonywanie wszel- kich prac fizycznych. - Jestem pewny, że do czegoś mogę się przydać. - Carl nie chciał zaczynać swojego nowego życia od niewypełnienia woli pranieblana. Chciał, by Foukowie go zaakceptowali. Allin szcze- rzył zęby w pełnym satysfakcji uśmiechu, a Carl wiedział, że to, co raduje Allina, na pewno nie oznacza nic dobrego dla niego. - Czy macie może jakiś organ odwoławczy? - Nie, moja opinia jest tutaj wystarczająca - odparł magin głosem, w którym słychać było głuchy pomruk drapieżnika łak- nącego ofiary. - Nakazuję, aby natychmiast zabrano cię do Rhene i wymieniono za uwięzionych tam Fouków bądź sprzeda- no za gotowe towary. Precz, precz. Carl pozwolił, aby wywleczono go z przegródki. Allin wy- szedł za nim sztywnym krokiem, kopniakiem podniósł go na no- gi i rozciągnął twarz w zadowolonym uśmieszku. Odziani w nie- bieskie szaty strażnicy towarzyszyli im aż do wyjścia. - Co to jest Rhene? - zapytał Carl, stając w drzwiach. - Mówisz naszym językiem, a nie wiesz nic o Rhene? - Al- lin klepnął Carla w plecy i wypchnął go z namiotu. Ławice błękitnych chmur błądzących pośród pociemnia- łych brył nieblanów przedstawiały tak nieziemsko urzekający widok, że dreszcz zachwytu wstrząsnął ciałem Carla. - Czy Rhene to jakieś więzienie? Allin pozwolił sobie na złowieszczy śmiech. - Przez ciebie zginęli moi przyjaciele, spadzie. Jeśli chodzi o mnie, to chętnie wsadziłbym cię do jakiegoś więzienia albo jeszcze lepiej obdarł ze skóry i wypatroszył. Ale jestem Fou- kiem. A Foukowie nie uznają kar ani więzień. Jedyną karą jest wyłączenie ze społeczności. Ruchem dłoni nakazał Carlowi ruszyć w górę stromym szla- kiem wijącym się poprzez pofałdowany, grząski teren, ku zbu- dowanym z olbrzymich bali cumowiskom, gdzie stała powietrz- na barka. Był to zgrabny drewniany statek o ostro zakończonym dziobie i zwiniętych czarnych żaglach-statecznikach. - Rhene - wyjaśnił Allin - to miasto, które Zótle wybudo- wały dla ludzi, ich ulubionego pożywienia. Jest czymś w rodza- ju fermy hodowlanej. Dzięki istnieniu tego miasta, zótle nie polują na nas tak często. - Mówiłeś, że Rhene nie jest więzieniem - przypomniał mu Carl. - Bo nie jest - odparł tamten. - Dlaczego więc ludzie nie uciekają z tego miasta? - Ludzie mogą tam przyjeżdżać i wyjeżdżać stamtąd. Ale większości z nich odejście z tamtego miejsca nie daje zbyt wiel- kich nadziei. - Machnął ręką w stronę przepastnej otchłani fio- letowiejącego nieba i przypominających drobiny kurzu niebla- nów wypełniających przestrzeń. - Chmulwary, wzlotory i nieblany - to jest dom Fouków. Jednakże spora część ludzi zamieszkujących Rhene prawdopodobnie nie przeżyłaby tutaj do następnego posiłku. Poprzestają na swym pracowitym życiu w mieście. Zótlowskie androby wykonują lwią część prac fizycz- nych i ludzie mogą sobie hasać do woli. Jedyną ceną, jaką mu- szą płacić za to rozkoszne życie, jest udział w loterii. - To słowo budzi we mnie niedobre przeczucia. - Kiedy zótle pragną ucztować, przeprowadzają loterię. Przegrywający, których jest jeden procent, zostają zjedzeni. Jeśli uda ci się przeżyć siedem loterii, twoje imię zostanie na zawsze wykreślone z listy osób zagrożonych. Wielu ludziom sie- dem procent prawdopodobieństwa, że zostaną zjedzeni, wyda- je się bardziej atrakcyjne niż codzienna walka O byt w naszym świecie. Czy ty czasem nie przychylasz się do ich zdania? Wspięli się na rampę dla pasażerów, gdzie kilku Fouków krzątało się z zapałem, wypełniając ładownię skrzyniami błękit- nej kapusty. Słodki, cytrusowy aromat warzywa unosił się w po- wietrzu. Mimowolnie w umyśle Carla pojawiła Się informacja, że ma przed sobą snopieńki - silne euforyczne halucynogeny, - W Śfjecie istnieje wiele różnorodnych przyjemności - odezwał się Allin zimnym głosem. - Prawda, ale tam skąd ja pochodzę, największa przyjem- ność to bycie wolnym. Przez twarz Allina przebiegł grymas zaskoczenia. Chwycił Carla za brodę i potrząsnął jego głową. - Więc dlaczego tak bardzo słuchasz się strachu? - Pchnął Carla w górę rampy. - Dalej, właź na pokład, spadzie. Carl wszedł na statek, a silna ręka Allina skierowała go do kabiny na pokładzie dziobowym. Na ławach zamocowanych do ożebrowania kadłuba siedziało kilkunastu Fouków. Rozmawia- li ze sobą i spoglądali przez iluminatory w lewej burcie na rusz- towanie, które właśnie pochylało się, aby spuścić latającą barkę ze zbocza góry na zachmurzone lotopasma. Allin i Carl usiedli przy nich i siedzieli na ławie aż do chwili, kiedy barka zatrzęsła się, przechyliła i ześliznęła w niebo. - Jak to wszystko działa? - zapytał Carl po tym, jak statek zachybotał się gwałtownie, a następnie przeszedł w rytmiczne kołysanie, które miało trwać przez cały rejs. - Nie zanudzaj mnie swoimi pytaniami, spadzie. - Allin podniósł się z ławy. - Lepiej coś zjedzmy. Pierwszym pełnym posiłkiem Carla w nowym świecie był duszony chmuropstrąg podany na przyrumienionym w maśle so- wirzeniu. Dowiedział się, że Foukowie uważają jedzenie za naj- większą rozkosz. Ludzie ci byli niewiarygodnie znakomitymi ku- charzami i niezrównanymi smakoszami. Ich jedzenie charakte- ryzowała różnorodność, jaką nie mogła się poszczycić żadna z narodowych kuchni znanych mu z jego dawnego życia. Podróż z Allinem do Rhene trwała osiemnaście posiłków, z których żaden się nie powtarzał, każdy zaś dostarczał biesiadni- kom niemal nadprzyrodzonej rozkoszy. Podczas tego przelotu Carl dowiedział się wystarczająco wiele o Śfjecie, by nabrać prze- konania, iż w rzeczy samej Rhene może stać się dla niego bardzo szczęśliwym miejscem. Foukowie byli surowym, przywykłym do ciężkiej pracy ludem, ale okazywali się nader serdeczni i towarzy- scy, kiedy przyrządzali lub spożywali potrawy. Jedzenie, rzecz jas- na, było darmowe, a każdy ochoczo prezentował przed Carlem swój talent kulinarny, mimo że był on zwykłym spadem. Nie mając, w odróżnieniu od Allina, najmniejszych powo- dów, by go nienawidzić, Foukowie wykazywali pełną obojętność wobec jego pochodzenia czy przyszłych losów - spady nie stano- wiły w Śfjecie nic nadzwyczajnego. Natomiast głośne wyraża- nie pochwał było wśród Fouków obyczajem nader rzadkim, dla- tego też wszyscy z przyjemnością słuchali peanów wygłaszanych przez Carla na cześć ich niezwykłego kucharskiego kunsztu. W krótkim czasie wszyscy go zaakceptowali. Pomiędzy posiłkami ludzie zapadali w drzemkę, a także na zmianę pełnili dyżury przy wykonywaniu niezbędnych codzien- nych prac. Carl zaczai od czyszczenia latryn, ale po tym, jak po- etyckie komplementy, którymi nieprzerwanie obsypywał kuch- nię Fouków, zyskały mu kilku przyjaciół, bywał od czasu do czasu zwalniany z wykonywania tej niewdzięcznej roboty i po- zwalano mu także pracować na pokładzie. Pijane kolorami niebo, łagodne wiatry niosące ze sobą aro- maty traw i ciepłe, przelotne deszcze napełniały go pozytywnymi uczuciami, tak że z uśmiechem wykonywał wszelkie polecenia. Miał również czas przyzwyczaić się do pozornie bezdennych głę- bi Śfjata. Carl od dawna cierpiał na lęk wysokości, w kinach i te- atrach unikał miejsc na balkonie, w wesołym miasteczku nie wsiadał na diabelski młyn i niechętnie podróżował samolotem. Ale po kilku dniach spędzonych na pokładzie uległ urokowi wiel- kich przestworzy, a jego dawny strach gdzieś się ulotnił. Z wolna wzbogacał otrzymaną od pranieblana wiedzę obser- wacjami otoczenia oraz tym, co zasłyszał od współpasażerów. Pe- wien medyk o bardzo miłej aparycji nauczył go, jak określać czas. Jednostki mniejsze niż tydzień, który równał się dwudzie- stu pięciu posiłkom, oficjalnie nie istniały. 5, 555 takich "tygo- dni" równało się jednemu pełnemu obrotowi tęczy grawitacyj- nej obejmującej cały Śfjat. Biegun magnetyczny czarnej dziury, stanowiący jednocześnie jej Skraj, nigdy nie zmieniał swojej po- zycji względem Śfjata, dlatego też, mając kompas, można było ustalić biegunowy punkt odniesienia dla celów obserwacji pre- cesji barw na horyzoncie. Od innych pasażerów Carl dowiedział się, że Zótle sprawowa- ły władzę nad całym Śfjatem i że pozwalały Foukom istnieć w za- mian za regularne dostawy snopieńków. Snopieńki pomagały utrzymać spokój pośród znacznej części populacji fermiasta, dzię- ki czemu panowanie i rządy zótli były wolne od wielu problemów. Kiedy szklane kopuły i srebrne minarety Rhene zalśniły po- śród różowawych chmur, Carl zdążył już zaznajomić się ze sposo- bem życia i obyczajami Fouków. Nawet Allin wydawał mu się mniej wrogi. Carl dowiedział się, że Allin jest wolnym dzieckiem, to znaczy - został wychowany we wspólnocie plemiennej, czyli że miał za sobą znacznie cięższe życie niż dzieci rodzinne wychowy- wane przez rodziców lub innych opiekunów. Ci członkowie druży- ny, którzy zginęli, niosąc pomoc Carlowi, to byli jego towarzysze z dzieciństwa, z którymi wychowywał się i dorastał. Kiedy Carl to zrozumiał, zniknęło wiele napięcia pomiędzy nim a Allinem. Rhene było miastem rozłożonym na niebianach powycina- nych w tarasy, połączonych kolejkami jednoszynowymi i świecą- cymi geometrycznymi opalizującymi kopułkami, przypominają- cymi oczy węża. Spodnie powierzchnie nieblanów pokrywała siatka migotliwych płomieni i światełek dających blask podobny do refleksów macicy perłowej i na pierwszy rzut oka miasto wy- dało się Carlowi jakąś nierzeczywistą, eteryczną zjawą. Prze- strzeń poniżej miasta połyskiwała światłami małych, indywidu- alnych jednostek latających zwanych lotkami. Do tego czasu Carl zdążył już pogodzić się ze swoim losem i niecierpliwie czekał na moment, kiedy barka zawinie do por- tu. Malutkie lotki przypominające okrzemki pilotowały barkę do potężnego hangaru opartego na żebrowanej metalowej kon- strukcji i oświetlonego reflektorami punktowymi emanującymi zielonkawym, księżycowym światłem. Drewniany statek Fou- ków wyglądał bardzo prymitywnie pośród wypełniających dok metalowych jednostek o czarnych, lustrzanych kadłubach przy- pominających cielska rekinów. Liczne cuda technologiczne, jakie ukazały się oczom Carla, wprawiły go w zdumienie. W dokach androby, przysadziści me- chaniczni sztauerzy, opróżniali ładownie statków. Do pawilonów odprawy celnej skutery wiozły ludzi przez szeroką marmurową promenadę, na której roiło się od pojazdów kierowanych przez androby. Kryształowe parabole przecinały dwudziestopiętrowe budynki biurowe połyskujące windami oraz rampami zalanymi światłem lampek przypominających małe klejnociki. - Ile ludzi tu mieszka? - chciał się dowiedzieć Carl. - W tej części Śfjata całe miliony. - Pogarda zmroziła rysy Allina. - Chciałbym załatwić tę sprawę najszybciej jak to moż- liwe, spadzie, więc przestań dziwić się wszystkiemu i staraj się dotrzymać mi kroku. Przejście przez pawilon odprawy nie było rzeczą tak pro- stą, jak się tego Allin spodziewał. Długie ogonki pasażerów i obładowanych bagażami androbów zastawiły korytarz pocze- kalni. Allin mełł w ustach niecierpliwe pomruki. Wielka hala, podobnie jak wszystkie miejsca, jakie Carl wi- dział w Śfjecie, obfitowała w bujną naturalną roślinność. Zielone ptaki buszowały w koronach drzew okalających rampy, a z piętra na piętro spadała kaskadami woda czysta jak wiatr, pluszcząc po- śród skalnych ogródków porośniętych szkarłatną trawą chylącą się pod delikatnym podmuchem bryzy, rozwiewającej lekką mgiełkę i niosącej ze sobą woń błota. Jednocześnie porządek i precyzja, z jaką udekorowano całe to miejsce, budziły pewien niepokój po tak długiej podróży przez dzikie przestrzenie. Carl z otwartymi ustami uważnie przyglądał się miastu tak zmyślnie wkomponowanemu w otoczenie, kiedy zauważył jakąś kobietę stojącą piętro niżej na ścieżce oddzielającej dwie zaro- śnięte glonami sadzawki: czerwoną i niebieską. Była wysoka i miała młodzieńcze ciało spowite czarną powłóczystą suknią, wyszywaną koralowymi nićmi. Bacznie mu się przypatrywała. Nie zdziwił się specjalnie, ponieważ był znacznie bardziej umięśniony i ogorzały niż ktokolwiek inny w tym ogromnym tłu- mię. Lecz jej spojrzenie nie było zwykłym ciekawskim spojrze- niem gapia. Najwyraźniej wbijała weń wzrok, pragnąc zwrócić na siebie uwagę. Po chwili obok kobiety przeciągnęło całe ple- mię, niosąc zawieszone na kijach główki nasienne jakichś ta- jemniczych roślin, nad nimi polatywała chmara niebieskich pta- ków. Kiedy tłum przeszedł, kobieta zniknęła. Allin usadowił się na androbie stojącym przed nim w kolej- ce. Jego oczy koloru szarego betonu zaszkliły się, nieruchomiejąc w tępym, pustym spojrzeniu. Carl przeniósł wzrok na malutkie mandryle o niebieskich tyłkach przechadzające się po bambuso- wym zagajniku i z nostalgią wspomniał Manhattan, gdzie oczeki- wanie w kolejkach wypełniało znaczną część życia. Zdrzemnął się na chwilę pośród bagażu, którego pilnował stojący za nim and- roby, snując w półśnie erotyczne fantazje na temat spotkania z Sheelagh, która urzeczona jego nowym ciałem zaczęła zdzierać z niego ubranie. Kiedy się obudził, zauważył, że istotnie jest ob- dzierany z ubrania przez poskręcane metaliczne czułki. Zawył gromko i spróbował się wyrwać, kiedy poczuł na ra- mieniu ciężką dłoń Allina. - Uspokój się, spadzie. - W głosie Fouka słychać było roz- bawienie, dzięki czemu Carl wiedział już, że czeka go coś nie- przyjemnego. - To tylko badanie medyczne. Musisz je przejść, zanim będę mógł cię sprzedać. Znajdowali się w malutkim pokoju o ściankach działowych splecionych z kwiatów. Pośrodku pomieszczenia stał wyściełany stół z ukośnie nachylonym blatem, a z najeżonego różnymi wysię- gnikami sufitu zielona soczewka raziła światłem jarzeniowym. We wszystkie otwory w ciele Carla zostały wetknięte sondy, pobrano krew z jego ramienia, starto mu nieco skóry brzucha i zgolono włosy z twarzy. Ujrzał swoje odbicie w chromowanej powierzchni androba, ale znów nie mógł rozpoznać samego siebie. Wpatrująca się w niego twarz była pociągła i miała wojowniczą minę. Jedwabiste ubrania precyzyjnie skrojone na jego miarę wy- łoniły się ze ściennej wnęki z otwieraną klapą. Była tam koszu- la o kroju tuniki, luźne czarne spodnie i skórzane sandały wią- zane sznurkiem. Carl ubrał się i został zaprowadzony przez Allina za oplecio- ne kwitnącym kwieciem przepierzenie do rzęsiście oświetlonej komnaty przypominającej galerię SoHo. Zgromadzona w niej grupa kilkunastu ludzi najpierw przyjrzała mu się dokładnie, a następnie rozpoczęła szybką wyliczankę. Zorientował się, że jest przedmiotem licytacji. Aukcja zakończyła się nader szybko. Po kilku chwilach jakiś łysy, atletyczny człowieczek przypiął mu do nadgarstka mocny rzemyk przyczepiony do gęsto splecionej smyczy. Drugi koniec smyczy człowieczek przytwierdził sobie do pasa na biodrach. Na twarzy Allina malowało się zadowolenie. - Dzięki tej sprzedaży Smołopierze otrzyma wystarczającą ilość sznura włókienniczego, by utkać kolejny namiot porad i dwa nadrzewne domy. - No proszę, aż tyle? - Carl spojrzał w skórzastą twarz swo- jego nabywcy. - Skąd pan wie, że jestem wart aż tyle? Nic nie umiem. Nawet pan ze mną nie rozmawiał. Człowieczek przyjrzał się Carlowi nieufnie, a następnie przeniósł wzrok na Allina. - Czyżby on nic nie wiedział? - Zajmiesz miejsce syna pana Picwaha podczas loterii. - Allin przekazał Carlowi tę wieść z błogim uśmiechem na twarzy. - Bę- dziesz także jego służącym przez jedną dziesiątą cyklu. Po upły- wie tego okresu, o ile będziesz jeszcze żył, odzyskasz wolność. - Piękne dzięki. - W ramach umowy - dodał Allin - obiecałem twojemu pa- nu Picwahowi, że na wypadek gdybyś sprawiał mu jakiekolwiek kłopoty, osobiście obetnę ci uszy. - Na jego twarzy pojawił się wilczy uśmiech. - Oczywiście wiesz, że najchętniej oddałbym cię zotlom w zamian za uwięzionych Fouków. Na twoje szczęście ostatni więźniowie zostali zabrani do Galgul przed naszym przy- jazdem. Tak więc żegnaj, spadzie. I pamiętaj - pracuj ciężko. Picwah szarpnął za smycz przyczepioną do Carlowego nad- garstka. - Jazda, idziemy... mam mnóstwo spraw do załatwienia. - Zaczekajcie! - z wysokości galerii dobiegł głośny rozkaz, który zdołał przebić się przez monotonny gwar dobiegający ze wszystkich miejsc, gdzie odbywały się aukcje. Carl usłyszał ten głos i spojrzał w górę. Picwah nie zwrócił uwagi na tubalną komendę i ruszył dalej. Po chwili napięta smycz, którą ciągnął za sobą, gwałtownie szarpnęła go w tył i świeżo upieczony właściciel Carla wylądował na ziemi. 5 Innymi światy - Już się zaczyna? - niemal ryknął na swój nowy nabytek, zrywając się na nogi i rzucając mu wściekłe spojrzenie. Carl kciukiem wskazał na zbliżające się ku nim postacie. Kobieta, którą wcześniej dostrzegł przy glonowych sadzaw- kach, pędziła przez wielką salę. Tuż za nią kroczyło dwóch po- tężnych Fouków odzianych w niebieskie szaty. - Maginka - zauważył Allin i skłonił się z należytym sza- cunkiem. Kiedy kobieta podeszła do Carla, owionął ich spowijający ją aromat marzanny. Szare oczy maginki, nakrapiane złocisto- czerwonymi plamkami, wpatrywały się w niego tak intensyw- nie, jakby jego twarz była lustrem. Carl przebiegł wzrokiem po jej włosach koloru dębowej kory i po kocich rysach twarzy. - Evoe - domyślił się, szepcząc tęsknie. Wyglądała na zaskoczoną. - Znam cię - wyszeptała w odpowiedzi. - Ale skąd? Strażnicy patrzyli na nią zaniepokojeni. - Skąd znasz jej imię? - zapytał Carla jeden z nich. - Jesteś emocjonalnie wyczerpana, pani - zwrócił się do kobiety drugi strażnik, - Chyba powinniśmy już iść. Kobieta dotknęła ramienia Carla i poczuł, jak opływa go fala energii. - Skąd się tutaj wziąłeś? - spytała. Carl uniósł w górę nadgarstek z przyczepioną smyczą. - Zostałem sprzedany - Skinął głową w kierunku Allina. - To on mnie sprzedał. Kobieta rzuciła Allinowi twarde spojrzenie. - Dlaczego go sprzedajesz? Wydaje się nader przydatny dla Fouków. Allin wytrzymał jej spojrzenie z niewzruszonym spokojem. - Został poddany wycenie przez magina, pani. - Wojownik otaksował wzrokiem potężne postury ochroniarzy maginki, a na- stępnie zwrócił się do niej z pytaniem: - Cóż wprawiło cię w ta- ki niepokój? Evoe nie odpowiedziała, zajęta wyszukiwaniem w postaci Carla wszystkiego, co wydawało jej się znajome. - Ostatni żyjący członek jej rodziny - ciotka ze strony mat- ki - był więźniem w Rhene - wyjaśnił jeden ze strażników. - Przybyliśmy tu, by ją wykupić. Ale spóźniliśmy się, zabrano ją już do Galgul. Strażnikowi załamał się głos, kiedy wypowiadał ostatni wy- raz. Allin pokiwał głową ze współczuciem. - Rzeczywiście musisz być bardzo wstrząśnięta, pani - po- wiedział głośno do maginki, a następnie zwrócił się do strażni- ków: - Trzeba ją zabrać w jakieś miejsce, gdzie mogłaby ochło- nąć i przyjść do siebie. - Czy pójdziesz ze mną? - Evoe zapytała Carla. Gwałtowny przypływ uczucia sprawił, iż serce w nim zamar- ło. Pranieblan nie mylił się co do tej kobiety - była dla niego jak przebudzenie, sprawiała wrażenie postaci z jego snów. Nie była wcale olśniewająco piękna ani też porażająco zmysłowa. Ale kompletnie zauroczyły go jej oczy o zagubionym spojrzeniu i łotrzykowski uśmieszek ukazujący dwa rzędy malutkich, bia- łych ząbków. Cóż mógł powiedzieć? Jej wdzięk po prostu wpra- wił go w oszołomienie. Strażnicy chwycili magimkę za ramiona, lecz ona strząsnę- ła ich dłonie. - Czy pójdziesz ze mną? - spytała ponownie, tam razem z większym naciskiem. - Tak - odpowiedział Carl całym swym ciałem. - Pani! - warknął Allin. - Są świadkowie szoku, jakiego do- znałaś, i stanu, w jakim się obecnie znajdujesz. Niniejszym, zgodnie z prawem ludu Fouków i dla dobra tego ludu, unieważ- niam twoje prawo do podejmowania decyzji. Strażnicy schwycili ją mocno z dwóch stron. Kobieta wyrwa- ła się i okręciła, a następnie, mocno schwyciwszy się jednego ze strażników, by zapewnić sobie dobre oparcie, obaliła drugiego na ziemię. Zdradziecko z całej siły wbiła pierwszemu strażnikowi palce w oczy i po chwili była już wolna. Sięgnęła dłonią pomiędzy fałdy szat jednego z ochroniarzy, skąd wyszarpnęła pistolet. Allin ugiął lekko nogi w kolanach, gotując się do ataku, i wolno ruszył w jej stronę, nie zwracając uwagi na broń. Carl dwoma rękoma mocno schwycił Picwaha za przód ko- szuli, uniósł go wysoko w górę i cisnął nim w Allina. Ostrze noża zalśniło w dłoni Evoe. Szybkim ruchem prze- cięła smycz i oboje wraz z Carlem pędem ruszyli w stronę wyj- ścia z hali. Przebiegli przez zalane złotym światłem korytarze i wpadli do przezroczystej windy. Siła, z jaką ruszyli do góry, ścisnęła ich wnętrzności, a kiedy podłoga galerii zaczęła znikać w dole, oboje z ulgą wybuchnęli śmiechem. - Mam na imię Carl. - Chwycił ją za rękę i poczuł znajome już ciepłe, elektryczne mrowienie. - Nic podobnego nie zdarzyło mi się przez cały mój zakres. - Po wyczerpującym biegu na jej twarzy pojawiły się morelowe rumieńce. - Skąd znasz moje imię? - Poznałem je w ten sam sposób co wasz język. Wszystko to podarunki od pewnego pranieblana. - Jak długo jesteś w Śfjecie? - Około dwudziestu posiłków. Winda zatrzymała się i kobieta wyprowadziła Carla za rękę. Znajdowali się na najwyższym dachu. Nad ich głowami wiły się chmury koloru dymu z dział. Rozpościerające się poniżej, oświe- tlone laserami miasto przypominało kałużę płonącej lawy. - To Rhene - oznajmiła Evoe. - Miasto Ofiary. Nie możemy tutaj zostać. Na górnej rampie pawilonu odprawy wiatr wiał stromo pod górę i Carl był pewien, że jego towarzyszka ma zamiar wskoczyć na Wzlotor. Jego serce dudniło jak w galopie na samą myśl o tym, co się zaraz stanie. Tymczasem Evoe zaprowadziła go wzdłuż wy- giętej w łuk rampy do okrągłego lądowiska. Na jego obwodzie stało kilkadziesiąt pokrytych błyszczącą emalią pojazdów. Evoe wybrała jasnobłękitną lotkę i uniosła jej kopułkę z czarnego szkła. - Wsiadaj. Uprząż, w jaką wpełzł Carl, z powodzeniem utrzymywała je- go ciężar, lecz obracała się bezładnie na wszystkie strony, dopó- ki nie uświadomił sobie, że trzyma w ręce regulujący jej ustawie- nie uchwyt. Evoe wśliznęła się do swojego zawieszenia tuż obok niego, a wtedy fasetkowy, opuszczany dach z czarnego szkła za- niknął się nad nimi z cichym westchnieniem hermetycznych za- suw. Wnętrze pojazdu było czarne. Mrok rozjaśniały zielone punkciki migające coraz szybciej, w miarę jak Evoe uruchamia- ła napęd pojazdu. - Czyżbyśmy kradli tę maszynę? - Carl rzucił w mrok za- niepokojone pytanie. - To przecież ogólnodostępna lotka - zabrzmiała odpo- wiedź, której towarzyszyła zsynchronizowana gra światełek kontrolnych i chór wskazówek dźwiękowych. - Każdy obywa- tel Rhene może z niej korzystać. Nagle czarna kopułka stała się zupełnie przezroczysta i Carl z zafascynowaniem przyglądał się malejącemu w oczach lądo- wisku. W jednej chwili znaleźli się wysoko nad Rhene. To wła- śnie pawilon Odprawy, jak się zorientował, był tym ogromnym miastem najeżonym szklanymi wieżami, które widział z daleka podczas podróży cierniolotem. Po tamtej stronie nieba, po któ- rej się wtedy znajdował, chmury tworzyły pofałdowaną masę przypominającą korę mózgową. - To właśnie Chmurowrota - łagodny alt Evoe zabrzmiał w jego uchu. - Tamtędy wiedzie jedyna bezpieczna trasa do Firmamentu, gdzie mieszkają zótle, pozwalająca uniknąć spo- tkania z niszczycielskimi wiatrami. Dlatego tutaj założono Rhe- ne. Aby chronić górny Śfjat przed ludzkimi zwierzętami, które hodują dla siebie w Śródśfjecie jako pożywienie. - Tamtędy przybyłem z pomocą cierniolota. - To chyba jedyna możliwa droga - przyznała Evoe. - Tam- tejszy Wzlotor kieruje się w dół. Ciernioloty mogą dzięki temu przelecieć przez Chmurowrota w tę stronę, ale nie potrafią prze- dostać się przez nie, lecąc do góry. W ten sposób można przele- cieć tylko lotką, Lecz zótle niszczą wszelkie nieznane pojazdy. Rhene żarzyło się pod nimi jak węgielki w na wpół wyga- słym ognisku. - Dokąd lecimy? - Tam gdzie nikt nas nie znajdzie. - Evoe dokonała kilku drobnych regulacji i ponownie rozparła się wygodnie w swoim zawieszeniu. Mijane nieblany migały za przezroczystym szkłem kopułki, podczas gdy ich lotka szybko przemierzała labirynt Śfjata. Ela- styczrie uprzęże, w których z wdziękiem wisieli, sprawiały, że nieustanne gwałtowne zmiany kierunku nie robiły na nich naj- mniejszego wrażenia. Evoe intensywnie przyglądała się Carlowi z wyrazem po- wagi w oczach przypominających okrągłe ślepka delfina, a jej spojrzenie dawało mu ulotne poczucie wielkiego szczęścia. - Opowiedz mi o sobie - zażądała - to może w końcu uda mi się zrozumieć uczucie, jakie żywię do ciebie. - A co to za uczucie? W jej głosie zabrzmiały szorstkie tony zniecierpliwienia: - Czyżbyś tego nie przeżywał? Oczywiście, że przeżywał. Pranieblan przygotował go do te- go, ale uczucie to wciąż nie przestawało go zadziwiać. Ulotna harmonia letniego popołudnia przenikała wszelkie jego myśli i emocje. Nieznane doznania przenikały go od chwili, gdy został wyrwany z jego poprzedniego życia, a teraz doszedł jeszcze ten blask narastającej w nim cudownej namiętności, najbardziej naturalnej i pierwotnej emocji, znanej nawet malutkiemu dziecku, która wydawała mu się najdziwniejsza ze wszystkiego, czego doświadczył w tym nowym świecie. - Jestem zakochany. Przez cały lot śmiali się do rozpuku. Malutka przestrzeń ka- biny pojazdu wydawała się Carlowi wielka i pełna słodkiej obietnicy niczym początek wiosny. Opowiedział Evoe o sobie i o swoim dawnym życiu. Nie wszystko, rzecz jasna. Pominął in- formacje o wypadających włosach i płaskostopiu. Skupił się na najważniejszym: na dzieciństwie u "Świętego Tymoteusza", na studiach, na biurze maklerskim w Nowym Jorku i na "Błękit- nym Jabłku". Sam był zdziwiony faktem, jak niewiele miał do opowiedzenia. A także zainteresowaniem, z jakim jego towa- rzyszka chłonęła każdy szczegół. Evoe nigdy nie zdążyła opowiedzieć do końca swojej historii. Miała za sobą półtora cyklu życia i przeszła wiele inicjacji. Urodzi- ła się w pradawnym klanie Fouków, dziedziczącym liczne zobo- wiązania podporządkowujące ich innym klanom. Dlatego prawie połowę swojego pierwszego cyklu Evoe spędziła, pełniąc służbę i pobierając nauki u różnych rozproszonych plemion ludu Fo- uków. Wiele udało jej się przez to osiągnąć. Najważniejszą rze- czą, jakiej się nauczyła, było utrzymywanie w ryzach wrodzonego temperamentu, który predestynował ją do pełnienia przywódczej funkcji. Przez długie lata odziedziczonej po przodkach niewoli, kiedy zajmowała się sprzątaniem rezydencji oraz wychowywa- niem dzieci przedstawicieli szlachetniejszych klanów, doświad- czała prostoty życia, którą pokochała. Gdy jej służba dobiegła końca, kurczowo trzymała się tej miłości i żyła dłużej niż którykol- wiek z członków jej rodziny. Była pierwszą maginką w historii swego rodu. Dla jej klanu stanowiło to wielkie upokorzenie. U Fouków magini cieszyli się poważaniem. Przysługiwał im przywilej pisania ksiąg. Jednakże jedynie wojownicy, wielcy wodzowie, zasługiwali na chwałę. Tylko oni nosili przy sobie broń wytwarzaną w tajnych foukowskich zbrojowniach. Ta sa- ma osoba nie mogła nigdy być jednocześnie wojownikiem i ma- ginem, aczkolwiek wielki Wódz Magin był popularną postacią legend i tradycji Fouków. Wodzów prawo zobowiązywało do po- dejmowania największego ryzyka; podczas bitew zawsze stawa- li na czele wojsk. Żaden z nich nie żył dłużej niż pół cyklu. Evoe przerwała opowieść, kiedy lotka wylądowała na skra- ju nieblana pomiędzy wysokimi włóczniami jodeł. Kopułka za- krywająca kabinę znów poczerniała. - Odeślemy tę lotkę z powrotem - usłyszał jej cichy głos w ciemnościach. - Ślad, jaki zostawimy za sobą, przywiedzie wszystkich, którzy zechcą nas ścigać, jedynie do tego miejsca... ale zanim tutaj dotrą, nas już dawno tu nie będzie. Masz, weź to. - Podała mu pistolet, który odebrała strażnikowi. - Ja też mam jeden dla siebie i kilka kapsułek benzynowych - to bom- by zapalające. Przybyłam do Rhene uzbrojona, aby uwolnić moją krewną. Carl wziął do ręki pistolet i zatknął go za pas. Kopułka otwarła się z sykiem i do środka kabinki wdarło się ostre górskie powietrze. Carl wytoczył się z pojazdu i stanął po- śród wyblakłej w słońcu trawy porastającej teren nad szumią- cym wiatrami urwiskiem. Jego oczy przypominały wielkie ro- dzynki i Evoe na ten widok zaniosła się melodyjnym śmiechem. - Nie obawiaj się. Nie mam zamiaru teraz cię stracić - po- wiedziała, nim zepchnęła go w przepaść. Lecieli pionowo w dół przez jakieś sto metrów, nim natrafili na Wzlotor. Wtedy zaczę- li wznosić się ku czerwonym i niebieskim plamom chmur przy- pominającym olbrzymie siniaki. Evoe mocno trzymała Carla w objęciach. Przez długą chwilę lecieli z wierzgającym wiatrem, zanim wznieśli się ku spokojnemu, ciepłemu strumieniowi, któ- ry niósł ich na tyle łagodnie, że mogli swobodnie rozmawiać. Ol- brzymie połacie terenu przepływały pod nimi po obu stronach. Przez cały czas utrzymywali taką pozycję, by mieć mroczne głę- bie Skraju ponad sobą i spoglądać na dół w połyskującą dal Pra. Kobieta kontynuowała swoją opowieść, Carl zaś dowiadywał się wielu nowych rzeczy o Śfjecie. Evoe żyła w Rhene niemal przez ćwierć cyklu i poznała wszystkie przyjemności, jakie trzymały ludzi w tym mieście. Zótle skonstruowały kołnierz rozkoszy, urządzenie zapewniają- ce uczucie błogostanu poprzez magnetyczne pobudzanie ośrod- ka limbicznego i przesycanie komórkowej wyściółki ciała po- czuciem ekstazy bez zaburzania jasności umysłu. Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Rhene, Evoe nosiła kołnierz rozkoszy, dzię- ki czemu nigdy nie martwiła się ani tym, że jest jednym z losów na loterii, ani tym, że w kolejnych ciągnieniach przegrana pada- ła na jej znajomych, których zabierano do Galgul. Przeżyła wszystkie wymagane siedem ciągnień i najpraw- dopodobniej wciąż miałaby na sobie kołnierz rozkoszy, gdyby pewnego razu nie była świadkiem ataku Fouków. Widziała zresztą tylko samą końcówkę, kiedy powstańcy zdołali wreszcie otworzyć sobie drogę przez bariery Studni - więziennej twier- dzy, gdzie trzymano ludzi przed ich wysłaniem do Galgul. Więź- niowie zostali uwolnieni, a ona patrzyła, jak wypełnione zbiega- mi lotki ześlizgują się po niebie, zostawiając w tyle kolorową inkandescencję Rhene. Osłaniająca ich ucieczkę grupa Fouków została na tyłach i powstrzymywała pościgowe androby za po- mocą sterowanego działka laserowego. Evoe stała na linii kordonu wraz z tłumem innych miesz- kańców miasta, wznosząc radosne okrzyki na widok szwadro- nu bojowego androbów rozbijanego przez oślepiające wystrza- ły z armatki. Kiedy więźniowie znikli już z pola widzenia, foukowscy partyzanci rozpierzchli się w małych grupkach. Ale właśnie wtedy przybyły zótle. Evoe nigdy wcześniej nie widziała żadnego zótla. Przybyły własnymi pojazdami, o konstrukcji dostosowanej do niezwykłej anatomii ich pilotów. Pojazdy te przypominały igły o rozmiarach człowieka, przecinające powietrze z taką szybkością, że ledwie udawało się rejestrować wzrokiem ich ruchy. lgłoślizgi potrafiły w mgnieniu oka zatrzymać się lub zmienić kierunek. W kilka chwil ogłuszyły wszystkich partyzantów, którzy nie zdążyli wydo- stać się poza Rhene, i zabrały ich przez Chmurowrota do Galgul. Foukowie stracili siedmiu bojowników, ale uwolnili ponad stu więźniów. Ich poświęcenie i zwycięstwo zrobiły ogromne wrażenie na Evoe, dlatego też wkrótce po tamtym wydarzeniu opuściła Rhene i wróciła na dzikie przestrzenie. Przez ostatnie pół cyklu podróżowała pomiędzy różnymi klanami Fouków, po raz kolejny podporządkowując swoje życie rytmowi ich koczow- niczych rytuałów. Snując swoją opowieść, Evoe zmieniała sposób ułożenia koń- czyn Carla, tak by zapewnić mu jak największy komfort przy nie- ustającym swobodnym spadaniu i wznoszeniu się po krętych, prze- zroczystych trasach przecinających ogromne przestrzenie. Osoba tak doświadczona jak Evoe potrafiła odczytywać przebieg lotopa- sma z zakrzywionych brzegów strumieni chmur oraz z kształtu naj- bliższych nieblanów. To, co Carlowi wydawało się zwyczajnym kłę- bowiskiem obłoków pośród chaosu zawieszonych w przestrzeni skał, w słowach Evoe, nieszczędzącej mu cierpliwych wyjaśnień, okazywało się uporządkowanym systemem znaków i punktów orientacyjnych stanowiących bezcenne wskazówki dla powietrz- nego podróżnika. Carl powoli starał uczyć się wszystkiego, nawet tego, jak poprzez obserwację linii przepływu wiatru odróżniać z dużej odległości ciepłe nieblany i chmury od zimnych Evoe prowadziła ich oboje ku wybranemu nieblanowi, trzy- mając Carla za pas, kiedy nagle spadli ze wzlotoru, a ich ciała zawirowały w powietrzu. Siła grawitacji zaczęła ściągać ich gwałtownie w dół i Carl z pewnością roztrzaskałby głowę o zbli- żającą się w zawrotnym tempie półkę skalną, gdyby Evoe w ostatniej chwili nie odciągnęła go w prawo. Zjedli posiłek, na który złożyły się sowirzenie i bitki ze śla- mów. Ślamy były to duże ślimaki zamieszkujące niektóre nie- blany. Foukowie rzucali je na wzlotory w taki sposób, aby zwie- rzę, odbijając się od silnego strumienia powietrza, uderzyło o twardą skałę z siłą potrzebną do rozbicia twardej skorupy. Duszone w miejscowych ziołach były delikatne niczym homary i smakowite jak zrazy z polędwicy. Evoe i Carl przeskakiwali z nieblana na niebian, zatrzymu- jąc się na posiłki i szlifując surowe jeszcze umiejętności lotnicze mężczyzny. Kiedy Carl pozbył się już strachu, jaki zawsze towa- rzyszył mu przy wykonywaniu pierwszego skoku oraz przy lądo- waniu, i w wystarczającym stopniu zapoznał się z geografią nie- ba, aby mógł sam znajdować wzlotory pomiędzy chmurami i szybującymi w przestrzeni górami, zdecydowali się odpocząć. Gdy tak leżeli obok siebie na plecach i przypatrywali się ol- brzymim kłębom chmur, przypominającym ogromne, fioletowe i żółte drzewa, oraz wznoszącym się ponad nimi koronom drzew przypominających chmury, z gałęziami chyboczącymi się w po- dmuchach zielonego wiatru, Carl poczuł, jak wypełnia go niesa- mowite szczęście. Być może był to pierwszy raz w jego życiu, kiedy czuł się naprawdę szczęśliwy. A może po prostu nigdy je- go umysł nie był na tyle jasny i otwarty, by to dostrzec, jeśli po- dobna chwila zdarzyła się wcześniej. Obecnie ten błogostan był tak intensywny, że słyszał, jak w jego wnętrzu rozbrzmiewa pieśń, której na pewno jeszcze dotąd nie słyszał. Carl nie miał zdolności muzycznych, ale ta wewnętrzna me- lodia była tak pełna życia, iż nie mógł się powstrzymać od zanu- cenia jej. Evoe sięgnęła do ozdobionej koralowymi ściegami kieszeni czarnej sukni, skąd wyjęła diabelską harfę - instru- ment wykonany z jasnego drzewa z malutkimi wewnętrznymi workami powietrznymi i piszczałkami. Dostroiła się do głosu Carla i ozdobiła jego mruczando dźwiękami przypominającymi szelest liści i kumkanie rzekotek drzewnych. Była to jego pierw- sza w życiu, a zarazem najprostsza z możliwych piosenka, którą skomponował, stosując się do zwyczajowych reguł melodycz- nych, popularnych w jego czasach na Ziemi. Carl pragnął Evoe. Jej uśmiech był delikatny jak mgła, a płowe włosy, pozaplatane i upięte za pomocą czerwonych mu- szelek pachniały jak dym z płonących jesiennych liści. Zbielałe czaszki gryzoni jaśniały w omdlewającej od gorąca trawie w miejscu, gdzie porzuciły je jastrzębie. Tymczasem Evoe nie przerywała uwodzicielskiej melodii, cały czas chichocząc bez- trosko. Po chwili zdjęła czarną suknię, odłożyła na bok olstro z pi- stoletem i pas z wetkniętymi weń benzynowymi kapsułkami, po- zostając w samej cienkiej, ściśle przylegającej do ciała koszul- ce. Carl znieruchomiał porażony jej delikatną urodą, pełnymi uroku krągłościami piersi i łagodnym blaskiem opalonych ud, potem jednak zawstydził się swego bezceremonialnego spojrze- nia i przeniósł wzrok na poskręcane korzenie pobliskiego drze- wa. Przez chwilę błądził spojrzeniem pomiędzy rozedrganymi od radosnego śmiechu piersiami a niebieskozielonymi korona- mi drzew rozpływającymi się w ostrym świetle nieba na poje- dyncze punkciki, pomiędzy niewyraźnym cieniem wzgórka ło- nowego prześwitującym przez skraj delikatnego płótna koszulki a pokrytą kroplami rosy pajęczyną rozwieszoną wśród pociem- niałej trawy. Słyszał, jak jej serce bije mocno, wydając odgłosy przypominające strzelanie korków z otwieranych butelek. Kiedy poczuli, że nadszedł już właściwy moment, zaczęli się pieścić, a jedwabiste fale uczuć rozlały się po rosnących w nich otchłaniach pożądania. Słony smak jej skóry zmieszał się z buzującą w jego wnętrzu energią i nagle wszystko straci- ło oparcie, rozszczepiło się i zwielokrotniło w ruchu. Gdy się kochali, mieli wrażenie, że zamienili się ciałami. Ona poczuła pulsującą w nim siłę, magnetyzm przenikający je- go kości i zobaczyła siebie samą jego oczami, leżącą na plecach pośród zmiętej trawy i aromatycznej mięty. Wtedy on zamknął oczy i poczuł, jak potężna magia wypełnia go niczym promienie światła, ogniskujące się w soczewkach jego świadomości, by po chwili buchnąć strzelistym płomieniem orgazmu. Owionął ich żywiczny aromat tratowanej darni. Otwarły się przestrzenie osobności i z powrotem znaleźli się we własnych ciałach, a łączące ich pieszczoty wypełniły ocienione wgłębienie u podnóża sękatego drzewa czarowną wo- nią owczego runa. Evoe czuła, że nogi i ręce ma zupełnie bezwładne, omdlałe, senne. Wtuliła się w jego ramiona, a połyskliwe dźwięki, jakie wydawały ich ciała, oraz fala uczucia przepływająca przez nimb ich zespolonych ciał otworzyły jej duszę na piękno chwili: po- czuła, jak śliski, zielony mech zapada się pomiędzy korzenie, wśród których leżała, a widoczne ponad nimi nieblany jaśnieją odbitym światłem Śfjata, niczym gorące słońca nagrzewając ko- rę drzew i wydobywając z niej odurzający zapach gęstych, mio- dowych soków. Karmazynowy blask prześwitywał przez chmury, kiedy ich ciała się rozłączyły. Ona widziała w nim wszystko, jej spojrzenie przenikało jego zadamizowane ciało i dawne życie na Ziemi, do- cierając do samej głębi, gdzie panowała tajemnicza cisza. Carl nie wiedział, jak mógłby to ująć w słowa. Czuł, że oboje przenika- ją nawzajem swoje dusze. Każde z nich wyraźnie słyszało historię drugiego, nawzajem współodczuwali swoje wewnętrzne życie. Pamiętał, jak pranieblan opowiadał mu o Evoe i o tym, jak kobieta zostanie skojarzona z nim poprzez molekularny kod ciała. Czuł wewnętrzny spokój. Wiedział, że ta kobieta naprawdę kocha go dla niego samego. Leżała, tuląc się do jego rozgrzanej piersi, a zapach jej włosów przypominał woń deszczu. Skąd pranieblan mógł wiedzieć to wszystko z góry: Czyżby Evoe została wybrana dla niego za pomocą jakichś telepatycznych technik? Jednakże chwila, jaką właśnie przeżywał, była zbyt piękna i podniosła, by dłużej zajmować się rozważaniem takiej możliwości. Spowijające ich światło miało cudowną, bogatą barwę. Cienie skał wokół nada- wały całej scenerii uroczystą aurę. Znacznie później miał zasta- nawiać się, dlaczego tak lekkomyślnie i bez zastrzeżeń zaakcepto- wał nowe życie. Kilka skrzydlatych jaszczurek przemknęło przez niebo koloru śliwki. Przypominały małe meteory. Włóczyli się bez celu przez czas, który wydawał się całym życiem. Nieblany dostarczały im pożywienia, a wzlotory przeno- siły ich z miejsca na miejsce. Odwiedzali osady zamieszkane przez różne klany, przez wiele dni żyjąc pośród Fouków, omija- jąc jednak z dala Smołopierze. Mieli przed sobą zbyt wiele rze- czy do zobaczenia, aby wracać do przenośnej stolicy i drażnić Allina oraz magina jego klanu samym faktem, że Carl przeby- wa na wolności. Skazano go na niewolnictwo, lecz Carl nie ży- wił o to urazy. Ostatecznie przecież dzięki ich odrzuceniu zo- stał zesłany do Rhene, gdzie spotkał Evoe. Niemniej nie miał najmniejszej ochoty na ponowną konfrontację. Pośród wilgotnych, omiecionych z chmur nieblanów w odle- głym zakątku Śfjata spotkali klan maginów, który specjalizował się w gromadzeniu wszelkiej dostępnej wiedzy. Spośród wszyst- kich Fouków, jakich miał okazję spotkać, właśnie członkowie te- go plemienia najbardziej przypominali Carlowi ziemskich na- ukowców. Nie dysponowali oni jednak żadnym sprzętem, żadnymi aparatami, które nieodmiennie kojarzyły mu się z badaniami na- ukowymi. Najwyraźniej Fouków nie interesowały techniczne aspekty zastosowania zdobyczy nauki. Raczej miał do czynienia z historykami, gromadzącymi i rejestrującymi wiedzę pochodzącą od spadów takich jak on. Wszystko, czego się dowiedzieli, prze- chowywali w księgach, które drukowali na własnych prasach. Pismo było drugą obok jedzenia rzeczą, jaką Foukowie ota- czali czcią. Każdy umiał czytać i pisać, a każdy klan miał własną prasę. Ze względu na trudności z otrzymywaniem odpowiednich materiałów drukarskich, tylko maginom przysługiwała pełna swoboda publikowania. Inni ciężko musieli sobie zapracowywać na takie prawo. Najczęściej wydawanymi dziełami były opasłe tomiska dotyczące religii oraz książki kucharskie. Ale Foukowie gustowali także w biograficznych dziennikach oraz uczonych roz- prawach. Carl i Evoe spotkali się z maginem naukowcem przy Chmu- rościanie. Miejsce to znajdowało się na drugim krańcu Śfjata, po jego błękitnej stronie, przy pozornym obwodzie. Chmury tworzyły tam potężny mur, przez który jeszcze nigdy nikt nie przeniknął, gdyż tam Śfjat się kończył w sposób dosłowny. Ma- gini zgromadzili się w tym miejscu wcale nie po to, by badać Chmurościanę, lecz by ukryć się przed zotlami. Kompilowali No- wą Historię Śfjata i maskujące mgły Chmurościany były im nie- zbędne do ukrycia ich działań. Carl był zaskoczony ogromem wiedzy, jaką posiadali magi- ni na temat wszechświata. Śfjat był zamknięty, niezależny i sa- mowystarczalny, jednakże całe wieki kontaktów ze spadami, datujące się od początków Śfjata przed stu pięćdziesięcioma cyklami, pozwoliły na sporządzenie nader dokładnego opisu ko- smosu. Z radością przyjęli Carla, gdyż mówił ich językiem, dla- tego bez większego trudu mógł przekazać im wiedzę o świecie, z którego przybywał. Pomimo to nie zdołał zbyt wiele dodać do tego, co uczeni Foukowie wiedzieli już wcześniej. Magini zdawali sobie sprawę, że wszechświat się kurczy. Wi- dzieli, że przeżywają ostatni wiek ludzkości, a wiedza ta stanowi- ła podstawę ich mistycznych poszukiwań: sensem życia dla magi- nów był sens sam w sobie - odkrycie lub w razie potrzeby wymyślenie sensu. Wierzyli, że wszystko stworzone jest ze światła i każdy element wszechświata jest po prostu skupiskiem światła o określonym gradiencie, dlatego też według nich wszystkie są były równe. Śfjat był wystarczająco łagodny, harmonijny i po- jemny, by taka filozofia miała swą rację bytu. Społeczności fou- kowskie same ustalały zasady, według których rządziło się ich życie, a jednostki niezadowolone z reguł wybranych przez więk- szość mogły, zgodnie ze swoją wolą, opuścić daną społeczność, by znaleźć bądź samemu stworzyć wspólnotę bardziej odpowia- dającą ich upodobaniom. Magini z przerażeniem wsłuchiwali się w opowieści Carla o Ziemi: o starości, chorobach, więzieniach, międzyludzkich rze- ziach zwanych wojnami. Wszystko to były okropności zupełnie obce życiu Fouków. Carl sam się dziwił, że znosił życie na Ziemi. W porównaniu ze Śfjatem, nawet biorąc pod uwagę niebezpie- czeństwo, jakie stanowiły zótle i gumperświny, Ziemia mogła być synonimem piekła. Wiodąc proste życie pośród maginów, od posiłku do posił- ku, nie kłopocząc się upływem czasu, Carl cieszył się, że uwolnio- no go od przeszłości, od wszelkich niezrozumiałości i niepewno- ści istnienia w parszywej końcówce najbardziej okrutnego tysiąclecia na Ziemi. Był wolny. Został wyrwany z koszmaru, któ- ry kiedyś uważał za jedyny możliwy ze światów. A teraz był tu- taj, w świecie pełnym tajemnic, połączony więzami uczucia z ko- bietą, którą kochał. Życie wydało mu się piękne. Evoe dzieliła to szczęście razem z Carlem. Od czasu ich spo- tkania jej życie stało się nieustanną uczuciową niespodzianką. Już wcześniej zdarzało jej się kochać i wychowywać dzieci, ale wszystkie padły ofiarą zótli bądź innych niebezpieczeństw Śfja- ta. Chaos śmierci już dawno pozbawił ją miłości... aż do teraz. Ponure wspomnienia zblakły wobec jaśniejącego uśmiechu jej kochanka. Za jego sprawą poczuła w sobie siłę życia. Jego piesz- czoty uwolniły ją z okowów, jakimi była sama dla siebie, a jego objęcia odsunęły od niej samotność. Wiedziała, że prędzej umrze, niż go utraci. Pobyt pomiędzy mądrymi i łagodnymi maginami uśpił czuj- ność Carla i Evoe, napełniając ich spokojem i beztroską zupełnie nieprzystającą do niebezpieczeństw, jakie czaiły się w całym Śfjecie. Podczas swej długiej podróży byli świadkami zarówno wspaniałości, jak i zagrożeń, jakie przedstawiały sobą niektóre z nieblanów. O chorobach, zgodnie z tym, co powiedział Carlowi jego pranieblan, praktycznie się nie słyszało, nikt też nie wycho- dził poza wiek pełnej dojrzałości. Niemniej jednak populacja Śfjata była stosunkowo niewielka. Liczne pułapki na kapryśnych wzlotorach przyczyniały się do śmierci oraz kalectwa wielu Fou- ków. Niektóre magnetyczne nieblany znane były z tego, że wy- twarzane przez nie pole znakomicie leczy złamane kości i Carl sam spędził jakiś czas na jednym z takich nieblanów ze skręco- nym nadgarstkiem. Tymczasem na innych niebianach, szczegól- nie tych większych, aż roiło się od niebezpiecznych drapieżników. Jednakże największe zagrożenie dla życia Fouków stanowiły na- jazdy zótli. Szybkie i zwrotne igłoślizgi wyposażone były w radary, któ- rych zótle używały podczas lotów wśród chmur rozciągających się spiralnie na całą długość Śfjata. Jedynym bezpiecznym miej- scem dla Fouków wzdłuż Chmurorzeki były okolice Ściany. Magi- ni powiedzieli Carlowi, że grawitacyjne fluktuacje wzdłuż Ściany wielokrotnie niszczyły zótlowskie statki, w związku z czym bólo- żercy obecnie rzadko zapuszczali się w tamte okolice. Opuściwszy siedzibę maginów, Evoe i Carl polecieli zamglo- nym skrajem Ściany do miejsca, gdzie Ściana styka się z Chmu- rorzeką, gdyż musieli przeniknąć do jej wnętrza. Żaden Fouk nie był w stanie przemieszczać się Chmurorzeką zbyt długo. Za pały widok musiała mu tam wystarczyć szaroliliowa pustka, a wzlotory dawało się jedynie namacać. Nie było mowy o lądo- waniu. Szybujące w nurcie chmur lesiste nieblany nie tylko sta- nowiły siedzibę najdziwaczniejszych drapieżników, ale nie mia- ły też żadnych pewnych miejsc, skąd można by było wskoczyć na Wzlotor. Brakowało punktów orientacyjnych możliwych do wyodrębnienia wzrokiem. Pozostawało jedynie wyskoczyć w gó- rę i modlić się o powodzenie. Dlatego też Carl i Evoe lecieli ponad chmurami, poszukując jakiegoś tunelu wolnej przestrzeni i oświetlonych nieblanów, dzięki którym udałoby się szybko przemierzyć Chmurorzekę. Ryzyko i tak było wielkie, ponieważ wiatr wiejący na obrzeżach rzeki mógł nagle zmienić kierunek i w mgnieniu oka rozwiać Wzlotor lub zasłonić pobliskie nieblany gęstymi chmurami. I teraz, i wcześniej takie rzeczy zdarzały im się nieraz. Uj- rzeli, jak kalafiorowate obłoki wzbijają się ponad Chmurorzekę purpurowozłotymi kłębami. Wokół nich tryskały fontanny desz- czów, a szara poświata rozmywała linie przepływu wzlotorów i przesłaniała nieblany dymnym całunem. Ulecieli więc wyżej, w stronę ukwieconego nieblana, gdzie rozgrzane powietrze drgało w malutkiej i głębokiej niecce. Kiedy Carl obejrzał się za siebie, by sprawdzić, jak szybko przemieszcza się chmurospad, zobaczył ich, ale wtedy było już za późno. Ukryli się w Chmurorzece i podlatywali ukradkiem, korzy- stając z osłony, jaką zapewniały im rozkwitające chmury, aż do czasu gdy znaleźli się wystarczająco blisko, by zaatakować. W pierwszej chwili Carl pomyślał nawet, że to Foukowie. Mieli ludzką postać i cała szóstka ubrana była w Skrzydłaszki. Ale już w następnej chwili zorientował się, że ich ruchy są zbyt szybkie jak na Fouków. Zauważył czarne pędniki strumieniowe, które mieli przytroczone do pleców, i w tym samym momencie do- strzegła ich także Evoe. Bez chwili wahania wyszarpnęła benzynową kapsułkę z pa- sa pod sukienką i cisnęła nią w nadlatujących. Ognista kula tra- fiła prosto w jednego z nich i rozprysnęła się pod wpływem zde- rzenia, a powstałe przy eksplozji języki ognia polizały także dwóch innych. Cała trójka straciła kontrolę nad lotem i walcząc z buchającymi z ich ciał płomieniami, odleciała w stronę niebla- na, którego wzgórza strzelały w niebo jak masywne katedry. Pozostała trójka zanadto zdołała się już zbliżyć, by można do nich wypalić z kapsułki, toteż Carl wyszarpnął pistolet z ol- stra. Nie zdążył jednak wycelować. Evoe rozejrzała się dooko- ła i ujrzała że znajdujący się pod nimi Wzlotor straszliwie stro- mo opada. Przyciągnęła Carla do siebie. - Carl, kocham cię - powiedziała. Jej twarz płonęła uczu- ciem, a dusza promieniowała ku niemu przez opałowe oczy. - Ty musisz pozostać żywy. Carl już zaczynał bełkotać jakąś odpowiedź, kiedy Evoe ob- róciła go plecami do siebie, podstawiła mu nogę i zwaliła go na stronie urwisko powietrznego szlaku, który już się od nich odda- lał. Carl nie posiadł jeszcze odpowiedniej biegłości w sterowa- niu, by móc powstrzymać lub chociaż spowolnić swój upadek. Patrzył bezradnie, jak Evoe coraz szybciej się od niego oddala. W jednej chwili otoczyli ją trzej napastnicy. Jeden z nich ruszył w pościg za Carlem, lecz wtedy maginka wyciągnęła pi- stolet i oddała serię strzałów w stronę atakującego, a siła od- rzutu kilkakrotnie wstrząsnęła jej ciałem. Pozostali dwaj zbliżyli się do niej i w chwilę potem obalili ją, unieruchomili za pomocą haków na długich lancach i pociągnę- li za sobą z taką szybkością, że niemal natychmiast zniknęła mu z oczu. Carl obrócił się gwałtownie i dojrzał, prześladowca jak to- czy się ponad nim, pozbawiony życia, w olbrzymim obłoku krwi. Usiłując się zatrzymać, Carl wpadł w korkociąg. Koziołkował długą chwilę, lecąc w dół z ogromną szybkością, i po chwili zgu- bił się pośród nieblanów migających mu przed oczami niczym przelatujące obok wielkie frachtowce. Panika przywróciła mu jasność umysłu i przypomniał sobie umożliwiające spowolnienie spadku techniki, jakich nauczyła go Evoe. Przyciągnął Skrzydłaszki mocno do ciała, a następnie rozło- żył je na całą szerokość, tak aby złapać w futrzane błamy jak naj- więcej powietrza. Swobodny spadek przeszedł w nieco łagodniej- sze szybowanie i wkrótce już mógł przesunąć się w kierunku przeciwprądu, który zawsze płynął równolegle do wzlotoru. Przeciwprąd był tam, gdzie być powinien, dzięki czemu Carl po chwili znów leciał w stronę miejsca, gdzie wbrew swej woli rozstał się z Evoe. Obleciał stojące mu na drodze nieblany wystarczająco szybko, by zdążyć jeszcze zauważyć dwóch pira- tów wlokących w dal jej bezwładne ciało. Podczas upadku wypadł mu pistolet, ale to nie dlatego za- trzymał się w miejscu: z rwącego nurtu Chmurorzeki wynurzył się czarny grot skokowca. Carl spoglądał bezradnie jak ładują jego ukochaną na pokład i jak pojazd z powrotem momentalnie znika w masywnych obłokach. Był wściekły. Krew kipiała w nim z rozpaczy, kiedy gwał- townie wlatywał do białej otchłani i wylatywał, wyjąc jak opę- 6. Innymi światy tany, żywiąc nadzieję, że piraci wrócą po niego i ponownie bę- dzie dzielił ze swą Evoe, jeśli nie szczęśliwie spędzane razem chwile, to przynajmniej okrutny los. Ale pojazd zniknął na dobre. Carl został sam i wpatrywał się w ogromną próżnię swoje- go nagle opustoszałego życia. W końcu pozostało mu już tylko jedno miejsce, do którego mógł się udać. Jeśli Evoe została uwięziona w Rhene, nie mógł mieć najmniejszych nadziei na jej uwolnienie. Jeśli zawieziono ją prosto do Galgul, nie udałoby się jej ocalić nawet przy pomo- cy całej armii. Po dłuższej chwili wypełnionej snuciem histe- ryczno-heroicznych planów i układaniem fatalistycznych strate- gii, pozostała mu tylko jedna nadzieja. Pranieblan. Ruszył więc w stronę Pra, zatrzymując się tylko po to, by jeść i nabrać sił niezbędnych do kontynuowania podróży. Bezsenna czujność ustąpiła miejsca gniewnej zawziętości, która prowadzi- ła go, podobnego niestrudzonemu automatowi, ku promienistym wyżynom Firmamentu. Dopiero gdy dostrzegł tęcze prześwitują- ce przez szklane minarety Rhene, poszukał jakiegoś schronienia w chaszczach, gdzie mógłby się na chwilę zdrzemnąć. W nocnych koszmarach widział Evoe odzieraną ze skóry, więc obudził się wypełniony niepokojem przyprawiającym go o mdłości. Wiedziony targającym jego wnętrznościami bólem, dotarł w końcu do leniwie obracającego się wiru Bramy, do opa- dającego wzlotoru, który stanowił jedyne przejście do Firma- mentu. Szpony udręki rozdzierały jego wnętrzności, kiedy krą- żył nad ogromnym obszarem, starając się znaleźć sposób na pokonanie grawitacyjnej stromizny. Leżał na ziemi porośniętej złocistą trawą pośród dzwonecz- ków zielonych kwiatów, wewnętrznie wypalony po całej serii nieudanych prób. Jego upokorzony umysł właśnie rozważał sza- lony plan, polegający na samotnym przedostaniu się do Rhene w celu wykradzenia tam jakiejś lotki, kiedy zobaczył brązową kulę zielska toczącą się ku niemu po łące. Brunatny kłębek rozwijał się, w miarę jak dzieląca ich od- ległość malała, wyciągając się w długą girlandę splecionych wi- norośli, aby w końcu zatrzymać się dziesięć kroków od niego i pokazać w całej swej okazałości. To był cierniolot, poskręca- ny gąszcz kolczastych, gruzłowatych łodyg z maleńką, haczyko- watą głową wieńczącą amorficzny korpus. Długie szpony poły- skiwały na końcach dwóch najgrubszych pnączy. Po jasnozielo- nej szramie znaczącej plecy stworzenia, Carl poznał, że jest to ten sam cierniolot, który już wcześniej służył mu za środek transportu i którego Allin ciężko zranił. - Jak mnie znalazłeś? - spytał Carl, aż siadając z radości. - Skąd mogłeś wiedzieć, że cię potrzebuję? Stworzenie popatrzyło na niego usłużnym wzrokiem czyści- buta. Kiedy Carl wstał, jedno z pnączy grubości męskiego ramie- nia uniosło się ponad złocistą darnią. Carl podszedł ku niemu i pozwolił, by łodyga ciasno oplotła mu ciało. Jego stopy z wol- na unosiły się ponad ziemię, w miarę jak stworzenie przycią- gało go do siebie i zaczynało swój wężowy lot. Złota trawa roz- myła się pod nimi w błyszczącą plamę i obaj ruszyli w górę, walcząc z silnym powietrznym prądem. Złotawobłękitna łąka w mig zmieniła się w malutką lśnią- cą kropkę na szczycie porytego wąwozami nieblana, kiedy tyl- ko natrafili na wiodący ku otwartym przestrzeniom Wzlotor, który wyniósł ich w górę. Połowę widoku na Śfjat przesłoniły opalizujące obłoki Chmurowrót, których wielką czarną paszczę zakrywał przypo- minający morski ukwiał kłąb burzowych cumulusów miotają- cych wściekłe błyskawice. Najwyraźniej cierniolot leciał w sa- mo centrum tego piekła. Nad nimi i za nimi zagospodarowane nieblany pięknie migotały, jaśniejąc finezyjnymi połyskliwymi budowlami Rhene. Nieustanny ruch skokowców i lotek wypeł- niał przestworza oddzielające ich od fermiasta na podobieństwo kurzu unoszonego podmuchami wiatru. Cierniolot potoczył się naprzód, Rhene zaś znikło z pola wi- dzenia. Powietrze stało się chłodne jak eter i Carl widział jedynie potężne zwały burzowych chmur rozdzierane piorunami. Wyci- szył się wewnętrznie, oczekując wskazówek od wewnętrznego głosu i licząc, że w ten sposób uzyska telepatyczne połączenie z cierniolotem bądź też z pranieblanem, który prowadził ptako- rośl do celu. Nie usłyszał niczego. Przez jego ciało wyczerpane przerażającym lotem raz po raz przebiegały dreszcze. Wiatr przybrał na sile, niosąc ze sobą woń silnych elektrycznych wyładowań. Gdzieś z oddali doszło go monotonne wycie. W szalonym pędzie przecinali chmury, co chwila tonąc w gęstych kłębach i wydostając się w przejrzyste powietrze, aż Carl musiał zaniknąć oczy, z których wiatr wyciskał strumienie łez. Wycie wiatru przeszło w przeciągły jęk. Po tym metalicz- nym odgłosie Carl poznał, że znajdują się w przewężeniu Chmu- rowrót, gdzie ostre wichry były o krok od przekształcenia się w wyduszające dech z płuc trąby powietrzne. Zawodzenie wichrów, przepychających się przez wąskie grawitacyjne tętnice, zapętliło się w komorach jego mózgu, podczas gdy cierniolot walczył z naporem nawałnicy. Stworze- nie wytrwale sunęło pod prąd ścinającego mrozem strumienia wiatru, niczym łosoś płynący na tarło w górę rzeki. Odchyliwszy mocno głowę, Carl mógł dostrzec łeb stworze- nia i czarne diamenty mocno rozwartych oczu. Gwałtowne zwroty, jakie wykonywała ptakorośl, przyprawiały go o mdło- ści, a metaliczny jęk rozchodzący się po całych Chmurowrotach odbijał się upiornym echem w jego wnętrznościach. Jakiś skokowiec przemknął obok nich w odległości pięć- dziesięciu metrów. Jego dysze buchały płomieniami jak piece. Cierniolot wykonał gwałtowny zwrot, aby zaraz runąć do przodu z potężnym przechyłem. Carl poczuł, jak serce niemal przeci- ska mu się przez żebra. Szatański świst wichury ucichł, kiedy wpadli w strumień, jaki zostawiał za sobą wznoszący się skoko- wiec. Cierniolot nabrał zabójczego przyspieszenia, korzystając z tego pędu powietrza. Jego uścisk zelżał, kiedy silny prąd po- rwał ich w górę, a Carl mógł na tyle przesunąć się w spiralnym uścisku stworzenia, by poprzez plątaninę łykowatego ciała doj- rzeć widok, jaki wyłaniał się przed nimi. Chmury ze wszystkich stron odbijały lazurowe promienie, a wir rozszalałych cyklonów przybierał kształt lśniącej tuby przy- pominającej olbrzymi róg obfitości. Skokowiec odleciał gdzieś na bok, oni zaś dali się porwać wzlotorowi prowadzącemu prosto przez jasny pierścień Chmurowrót w jaskrawe głębie Firmamentu. W dali, na krańcach pola widzenia Carla, czarne kule wy- pełniały przestrzeń pomiędzy niebianami. Galgul. Atmosferę wokół siedziby zótli zanieczyszczały opary wydobywające się przez liczne szczeliny Miasta Bólu. Pulsowanie krwi w skroniach wzrosło, gdy Carl pomyślał, że Evoe może już znajdować się w tym strasznym miejscu, pod- dawana różnorakim katuszom. Jego napięcie udzieliło się cier- niolotowi i stworzenie wzmocniło uścisk oplatających Carla ło- dyg. Potężny ładunek elektryczności, jaki przeszył powietrze po ich przelocie przez Chmurowrota, sprawił, że na końców- kach pnączy ptakorośli zamigotały błękitne ogniki, a z jego ostrych kolców co jakiś czas z trzaskiem odskakiwały silne jak okrzyk małe iskierki, w miarę jak stworzenie oddalało się od Galgul. Od pierwszej chwili, kiedy rozpoznał cierniolota, wiedział, że ten zabierze go do pranieblana, który odmienił jego życie, i w duszy aż mu się kotłowało od gniewnych okrzyków i zbola- łych utyskiwań. Ale cisza Firmamentu uspokoiła go. Srebrne światło odbijające się od pierzastych obłoków by- ło zupełnie inne niż to, które oświetlało mroczne zwały chmur w Śródśfjecie. Tęcze wypełniały przestrzenie pomiędzy niebia- nami i nawet spodnie powierzchnie zalesionych planetoid zala- ne były czystym blaskiem. Powrotna podróż do pranieblana wypełniła jego myśli wspomnieniami pierwszego lotu przez otchłanie Firmamentu. Jego umysł był jeszcze wtedy zbyt ciasny, zupełnie nieprzygoto- wany na oczekujące go cudowności, przepełniony lękiem przed tym, co niespodziewane. I wtedy zdał sobie sprawę, że przez roz- paczliwy żal z powodu utraty Evoe niemal całkowicie powrócił do swego dawnego egotyzmu. To nagłe olśnienie rozproszyło trapiący go niepokój i umożliwiło powrót oszołomionych zmy- słów. Carl wisiał na niebie, zamknięty w klatce cierniolota, czujny jak jastrząb, i bacznie przypatrywał się mijanym niebianom. Na- gle obraz, jaki miał przed oczami, gwałtownie zniknął, i ukazał się zupełnie inny widok. Poczuł, jak ciało mu sztywnieje, chociaż teraz ich lot był już spokojny i łagodny. Nie rozumiał, czego wła- ściwie doświadczył, dopóki to samo nie powtórzyło się po długiej chwili. Podczas gdy wpatrywał się w układ drzew na kolejnym niebianie, ten zniknął w mgnieniu oka i po chwili Carl przypa- trywał się całkiem nowemu krajobrazowi. Nie oznaczało to chwi- lowej utraty przytomności, tylko że po prostu przeniknął to, co stało mu na drodze. W jego myślach pojawiło się jakieś słowo. Lynk. Słyszał je już wcześniej podczas rozmowy z jakimś maginem. Lynki były korytarzami, które łączyły oddalone od siebie punkty w Śfjecie. Śródśfjat posiadał bardzo niewiele lynków, dlatego Carl nigdy nie myślał o nich wcześniej. Zgodnie z zasobami wiedzy, jakie zo- stały wpisane w jego umysł wraz z językiem, liczba lynków na wielkich przestrzeniach Firmamentu rosła w miarę zbliżania się do Pra. Najwyżej położone lynki były wykorzystywane przez pra- nieblany do rozsiewania zarodników po innych wszechświatach, ponieważ najbardziej wysunięte z nich łączyły się z kosmicznym strumieniem przepływającym przez środek pierścieniowej oso- bliwości. Lecz tutaj, w otchłaniach Firmamentu, lynki krzyżowa- ły się ze sobą. Najwyraźniej cierniolot wiedział, jak odnajdywać lynki, które zaprowadzą ich do pranieblana wybranego spośród miliona innych, podobnych mu pranieblanów. W niedługo po tym, jak zrozumiał zasadę działania połą- czonych lynków, Carl rozpoznał dolmenowe skały nadające kształt pranieblanów!, który dokonał jego powtórnego stworze- nia. Cierniolot wytrząsnął go z siebie ponad powykręcaną ryn- ną jeziora. Na chwilę przed upadkiem Carl znów miał okazję ujrzeć w gładkiej powierzchni wody swoją pobrużdżoną, bro- datą twarz i mocarne ciało wikinga. Woda była gorąca. Czuł, jak parzy mu kąciki oczu, dziurki w uszach i wargi. Wstrzymał oddech i próbował wypłynąć na powierzchnię, ale wcale się nie unosił. Woda, którą zapamię- tał jako gęstą ciecz wypychającą do góry, teraz dla odmiany przyciskała go do dna. Poczuł, jak wstrzymywane powietrze więźnie mu w gardle i kłuje go w tył podniebienia. Zaczynał się krztusić, próbując po- wstrzymać impuls nakazujący mu otworzyć usta, by zaczerpnąć powietrza. Jego ramiona i dłonie zmagały się z wodą, usiłując wydostać ciało na powierzchnię. Jednak mimo tych wysiłków opadał na dno. W chwilę po tym, jak narastający ból w oczodo- łach rozpłynął się w straszliwym rozbłysku, resztka powietrza uciekła z jego płuc, a gorący płyn wypełniający pranieblana wlał się w jego ciało. Powstrzymywana panika przerodziła się w wibrujący okrzyk bólu. Wszystkie zmysły, każda najmniejsza komórka jego ciała, wiły się w agonalnym cierpieniu. W chwilę potem był już martwy. Nie czuł nic. Wtedy czerń powoli została zastąpiona ciemnym granatem. - Jak miło znów cię widzieć, Carl - niski, uroczysty głos pranieblana przeniknął całe jego ciało. Znajomy tembr wytrą- cił go z otępienia, w którym trwał jak głuchoniemy. - Widzę, że w twoim wnętrzu dokonała się wielka przemia- na - zauważył pranieblan, a Carl aż pojaśniał, słysząc tyle ser- deczności w tym głosie. - Pranieblanie? - Carl myślał, wykorzystując do tego wszelkie mentalne moce, jakie udało mu się zgromadzić w te] martwocie, która opanowała całe jego ciało. - Nie tak głośno. - Przepraszam - odpowiedział odruchowo Carl. - Pranie- blanie... cieszę się, że cię odnalazłem. - Ponieważ sądzisz, że mogę pomóc ci w odzyskaniu twojej ukochanej Evoe, prawda? - A nie możesz? - Oczywiście, że mogę. Dlatego właśnie kazałem ci wrócić do mnie. Posiadani, jak ci już kiedyś wspominałem, pięciowy- miarową świadomość. Znam twoje potrzeby lepiej niż ty sam. Carl poczuł się jak laboratoryjny szczur, szybujący w pust- ce i ciszy. Poczuł się odarty do najprostszej treści swojego życia. Jego ciało wypełniło poczucie ulgi. - Miło być tu z powrotem. Ale nie mogę zabawić zbyt dłu- go. Zótle zabrały mi Evoe. Obecnie pewnie już rozsmakowują się w jej bólu. - Jeszcze nie. Ale wkrótce się do tego zabiorą. - Pranieblanie... proszę cię, pomóż mi. - Rozpacz Carla za- płonęła jasnym płomieniem, zanim nicość, w jakiej był zawie- szony, zdążyła ją stłumić. - Ja także potrzebuję twojej pomocy, Carl. Absurdalność tego, co usłyszał sprawiła, że Carl oniemiał. - W czymże to ja mógłbym ci pomóc? Przecież jesteś pię- ciowymiarową świadomością. - Ale nie potrafię poruszać się w trójwymiarowym świecie. Ty musisz poruszać się za mnie. Carl zamilkł, z ciekawością oczekując dalszego ciągu. - Potrzebuję twojej pełnej i absolutnej współpracy w pew- nym przedsięwzięciu. - Głos pranieblana przypominał teraz po- mruki nadciągającej burzy. - Ty oczywiście masz wolną wolę, Carl. Ale jeśli obecnie zrobisz z niej niewłaściwy użytek, mo- żesz zniszczyć cały świat. Twój świat. Serce zamarło w Carlu. - Ziemię? - A więc pamiętasz Ziemię? Bo na Ziemi pamiętają o tobie. ZeeZee wspomina cię bardzo często. Twoje nagłe zniknięcie wy- warło na niego wielki wpływ. Pamiętasz, twój przyjaciel był na- ukowcem. Ślady, jakie zostawiłeś po sobie przed przybyciem do Śfjata, zmusiły go do wyciągnięcia bardzo kontrowersyjnych wniosków. - Zee... - Carl poczuł, jak dusza się w nim skręca. - To prze- cież zamierzchła przeszłość, pranieblanie. Ja potrzebuję two- jej pomocy teraz, tutaj, żeby odzyskać Evoe. - Twój los równie często zaprząta myśli Caitlin Sweeney - ciągnął pranieblan, nie zwracając najmniejszej uwagi na Carla. - Byłeś dla niej przyjacielem, jedynym prawdziwym przyjacie- lem, który zniknął w szatański sposób, zupełnie nie po bożemu zabrany w Nieznane. Alkohol wycisnął już z niej wszystko, co najlepsze, a "Błękitne Jabłko" jest o krok od bankructwa. Shee- lagh nie daje sobie rady z prowadzeniem lokalu bez ciebie. Wymieniane przez pranieblana imiona trafiały w Carla jak precyzyjnie wymierzone ciosy. - Nie mam zamiaru do nich wracać. O czym ty w ogóle mó- wisz? - Ty tam wrócisz, Carl. Ja bardzo czegoś potrzebuję, a ty zdobędziesz to coś dla mnie. - Co to takiego? - Trzy i pół tony świńskiego nawozu. Stłumiony chichot wstrząsnął Carlem. - Trzy i pół tony świńskiego nawozu - powtórzył jak echo. - Tak, Carl. To lekarstwo, którego potrzebuję, aby przeżyć. Mój ekosystem jest u progu zapaści. Zatruwam siebie samego już przez ponad stulecie, ale ty jesteś pierwszym stworzeniem, jakie przybyło na Śfjat dzięki mnie, które ma szansę udzielić mi pomocy. Muszę wprowadzić do mojego organizmu pewną bakterię, która mnie biokinetycznie przeorganizuje i uchroni od degradacji. Taka bakteria nie istnieje w Śfjecie. Ale za to żyje na Ziemi... w świńskim nawozie. - A Evoe? - Jeśli dostarczysz mi świńskiego nawozu, ja pomogę ci od- bić ją zotlom. - Mamy zbyt mało czasu. - Mylisz się, Carl. Tu, w Śfjecie, mamy do dyspozycji cały czas, jaki kiedykolwiek istniał. Mam odpowiednie środki, by wysłać cię z powrotem na Ziemię na tak długo, jak to będzie konieczne, a następnie sprowadzić cię z powrotem, podczas gdy w Śfjecie upłynie w tym czasie zaledwie kilka chwil. W głowie Carla zakotłowało się od myśli. - Czemu dopiero teraz mówisz mi o tym świńskim nawozie? Dlaczego nie posłałeś mnie po niego, gdy tylko się zjawiłem? - Bez przedstawienia cię Evoe? Ryzykując, że pozostaniesz tam na Ziemi, porzucając mnie tu samego u progu śmierci? Nie, ja musiałem mieć niezbitą pewność, że wrócisz. W jednej chwili Carl ochłonął, a wszystkie rozpalone emo- cje opadły. Stał się spokojny jak oko cyklonu. Może to pranie- blan wprowadził jakieś zmiany w chemii mojej krwi, pomyślał. - Raczej w fizyce krwi - skorygował pranieblan. - Reakcje chemiczne to fizyka na poziomie cząsteczki. Biologia to fizyka na poziomie człowieka. A astronomia to fizyka na poziomie ga- laktyki. - Dobra, dobra. Czy ty się czasem ze mnie nie nabijasz? - Gdybym nie modulował procesów fizycznych w twojej krwi, obecnie szalałbyś z trwogi. - Może spróbujemy? - Nie kuś mnie. Carl poczuł, jak opanowuje go jakieś paraliżujące uczucie, które wywraca jego wnętrzności. - W porządku, przestań! - ryknął. - Przekonałeś mnie. Znów powrócił niewzruszony spokój, natychmiast łagodząc sensacje żołądkowe. Znieruchomiała i pozbawiona emocji twarz pogodzonego już z losem Carla przypominała teraz martwą, geometryczną bryłę. - Czego ode mnie oczekujesz? - spytał. - Posłuchaj mnie uważnie - odpowiedział mu mroczny głos. - Zostaniesz wyposażony w moc bardzie subtelną i łatwiejszą w zastosowaniu, niż którykolwiek z ludzi miał okazję zaznać. Po- myśl tylko: skąd wzięło się wszystko? Wapń w twoich kościach, związki tlenu w twoim mózgu. Wszystkie jądra komórkowe w twoim ciele o budowie znacznie bardziej złożonej niż struktura jądra wodorowego zostały wykute w termonuklearnych piecach gwiazd, które migotały na niebie dziesięć do dziewiątej potęgi lat przed twoim urodzeniem. A wodór z tamtych pradawnych gwiazd i subjądrowe cząstki, które występują wszędzie we wszechświecie - skąd się one wzięły? - Bo ja wiem? Może rozprowadzano je przez sieć supermar- ketów? - To pozostałości po najstraszniejszym znanym kataklizmie - grawitacyjnym kolapsie z początków czasu. Przeniknięty pro- mieniowaniem wszechświat, do którego należy zarówno moje, jak i twoje ciało, to zaledwie naskórek procesu życiowego, po- tężniejszego niż wszystkie wszechświaty. To, co znasz pod na- zwą inercji, stanowi najbardziej bezpośrednie fizyczne połącze- nie, jakie masz z tą metarzeczywistością. - A mnie się wydawało, że jestem całkiem sam na świecie. - Czy ty kiedykolwiek myślałeś o inercji? Myśl o niej prze- mknęła przez głowę bardzo niewielu ludziom, a i to jedynie na krótką chwilę. Dla człowieka z twoich czasów inercja stanowi dość skąpy materiał do rozmyślań. Najtęższe umysły w historii ludzkości ledwie zaczęły podejrzewać, że inercja odzwierciedla głęboką jedność kosmosu. Co sprawia, że materia trwa w bezru- chu lub porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym, jeśli nie działa na nią żadna zewnętrzna siła? Kiedy jadąc samocho- dem robisz zwrot o trzysta sześćdziesiąt stopni, to jaka siła wy- rzuca cię na bok? Wasi naukowcy sądzili, że to cała materia we wszechświecie powstrzymująca taki ruch. Całość oddziałująca na Część. - A co to wszystko ma wspólnego z Evoe albo ze świńskim nawozem? - Pewien naukowiec z twoich czasów, Niels Bohr, twierdził: "Wielka prawda to taka, której przeciwieństwem jest inna wiel- ka prawda". Wiedz zatem, że Część również może oddziaływać na Całość. Tutaj, w Śfjecie, istnieją stworzenia znacznie różniące się od ludzi, które wykorzystują zasady inercji w takim samym stopniu, w jakim ludzie wykorzystują dla swoich celów prawa rządzące polem elektromagnetycznym. Te istoty to Skrajanie, czyli jak sama nazwa mówi, mieszkańcy ciemnej strefy Śfjata, Ratarosu, w pobliżu Skraju. Oni to, działając jako moi sojusznicy, dostarczą sprzęt wykorzystujący technologię niezbędną do reali- zacji naszego przedsięwzięcia. - No wreszcie. Proszę o szczegóły. - Skrajanie zaopatrzą cię w przenośny lynk, dzięki któremu uda ci się przetransportować nawóz tutaj do mnie. Ciernioloty zajmą się jego dystrybucją. Lynk, który otrzymasz, będzie miał długość dziewięciu centymetrów, szerokość pięciu i grubość dwóch. Łatwo ci go będzie ukryć. Należy go zakopać w kupie na- wozu. Inercyjna konwersja trzech i pół tony nawozu zajmie lyn- kowi dziesięć tygodni i przez ten czas musisz go chronić. Kon- takt z innymi ludźmi nie powinien być szkodliwy dla lynku. Ma wbudowany projektor pola, co sprawi, że będzie absolutnie nie- wykrywalny dla wszelkich ludzkich urządzeń. Ale zótle są w po- siadaniu wystarczająco zaawansowanej technologii radiacyjnej, pozwalającej na przerwanie pola i zniszczenie lynku. - Tyle że na Ziemi nie ma żadnych zótli - poinformował pranieblana Carl. - Przedostaną się tam za tobą. Inercyjne przemieszczenie twojego lynku z całą pewnością zostanie wykryte przez skaner zótli zlokalizowany w Galgul. Twój lynk przez dziesięć tygodni działania będzie stanowił otwarty korytarz pomiędzy Śfjatem a Ziemią. Nie tylko zótle będą mogły przedostać się nim na Zie- mię, ale jakiekolwiek stworzenia ze Śfjata, którym przypadko- wo uda się przejść przez lynkowy labirynt. - Czy to nie oznacza wystawienia na zbyt wielkie ryzyko ca- łej Ziemi i czterech miliardów zamieszkujących ją podobnych mi stworzeń? Zauważ, że zótle mają igłoślizgi, działa laserowe i w dodatku żywią się nami. Czy nie ma jakiegoś innego, bez- pieczniejszego sposobu na zdobycie dla ciebie świńskiego na- wozu? - Istnieje jeszcze inne niebezpieczeństwo, znacznie poważ- niejsze niż atak zótli - powiedział ponuro pranieblan. - W two- im ciele znajduje się zarodnik, który sprowadził cię tutaj. Jeśli wycieknie z ciebie wystarczająca ilość krwi, możesz zarazić nim cały swój świat. Prawdopodobnie w ten sposób mógłbyś znisz- czyć i mnie. Nie mógłbym zapobiec skolapsowaniu milionów lu- dzi w promienie światła. Te miliony skolapsowanych istot zo- l stałyby inercyjnie przesłane na mnie. Ich światło na pewno roz- niosłoby mnie na proch. Sama myśl o tym jest przerażająca. - Całe to przedsięwzięcie wydaje mi się wysoce nierozsąd- ne. Mógłbym przecież zaciąć się przy goleniu i zatruć w ten spo- sób cały kontynent. - Nie gol się. Wszelkie małe ranki są bardzo niebezpieczne. Lynk jest tak zaprojektowany, by kontrolować jedynie śladowe ilości zarodnika, rzędu jednego centymetra sześciennego, gdyż takie są na ogół straty krwi przy robaczkowym ruchu jelit. Każ- da większa utrata krwi może grozić niebezpieczeństwem. Ale ty możesz przecież zachować ostrożność. I nie zapominaj, zostałeś zadamizowany. Nie masz już hemoroidów, naczynia włosowate w twoim nosie są znacznie mocniejsze, a zgryz masz tak równy, że już nigdy więcej nie przygryziesz sobie wargi ani języka. - To nie wystarczy. Ryzyko jest zbyt wielkie. - Nie mam żadnej innej możliwości na wydobycie się z cho- roby - przyznał pranieblan żałosnym tonem. - Potrzebuję tej inkluzji. A wykorzystanie ciebie to jedyny sposób na zdobycie potrzebnego materiału. Musisz mi pomóc, Carl. - Wystawiając Ziemię na niebezpieczeństwo inwazji ludo- żerczych zótli albo na katastrofę, jaką może wywołać twój za- rodnik? W żadnym wypadku. - Zostaniesz odpowiednio uzbrojony, a zbroja ta zostanie wyposażona w specjalne urządzenie, które uaktywni się jedy- nie w sytuacji, gdybyś został śmiertelnie zraniony. Wówczas w ciągu jednej milionowej sekundy zostaniesz Skolapsowany do cząstki mniejszej od elektronu. - I dzięki temu miałbym nabrać większej ochoty do powrotu na Ziemię? - Silne emocje targały Carlem i poczuł, jak ogarnia go wielki strach, nie o siebie, ale o wszystkich, którzy mogliby ucier- pieć w razie niepowodzenia jego misji. - Czy nie mógłbyś po pro- stu pomóc mi odnaleźć Evoe i zostawić Ziemię w spokoju? - Nawet gdyby mój własny los był mi całkowicie obojętny, nie mogę pomóc ci sam z siebie. Tylko Skrajanie dysponują bronią, której potrzebujesz, aby stawić czoło zotlom, ale ci jej nie dadzą. Mają wobec mnie zadawniony dług, a fakt, że go pra- gną spłacić, jest wielką niespodzianką. Nie chciałbym marno- wać tak niezwykłej okazji na zwykły akt altruizmu. Jeśli ty mi nie pomożesz, ja nie pomogę tobie. Przykro mi, Carl. Przez długą, nabrzmiałą ciszą chwilę, Carl walczył z myślą o narażeniu na śmiertelne niebezpieczeństwo całej Ziemi, aż do chwili kiedy nawiedziło go wspomnienie Evoe spowitej w kar- mazynowy blask Śródśfjata. I wtedy - czując, jak wewnątrz ca- ły dygoce - zdecydował się z miłości do kobiety rzucić na szalę przeciwko siłom Chaosu los całej ludzkiej rasy. Odpowiedzią, jaka cisnęła mu się na usta, był gromki krzyk, przeraźliwy wrzask, ryk poddania się, upiorna muzyka przeraże- nia, lecz odpowiedź ta została wytłumiona w jedwabistych prze- strzeniach zawieszonego w próżni ciała, aż w końcu zdecydował się na wyartykułowanie beznamiętnego pytania: - Jak sobie poradzę z zotlami? - Twoja zbroja zostanie skonstruowana na bazie lancy świetlnej - odpowiedział pranieblan, skwapliwie starając się okazać wdzięczność. - Lanca przewodzi każdy zakres promienio- wania, od widzialnej luminescencji we wszystkich kolorach, przez błyskawice aż po fale grawitacyjne. Mechanizm sterujący tą lancą zostanie wbudowany w twój mózg. Będziesz mógł latać i wykonywać różnorodne manewry szybciej i zwinniej niż igło- ślizg. Lanca pozwala także na kierunkowe wysyłanie inercyjnych impulsów, które mogą przeniknąć i zniszczyć wszystko. Zótle nie będą w stanie się przed nią obronić. - W jaki sposób zdobędę nawóz? - spytał Carl, czując, że zgoda na to, co go czeka uruchomiła w nim logiczny mechanizm, który zaczął miarowo tykać, dopracowując szczegóły planu. - Będę potrzebował forsy, żeby zakupić i zmagazynować taką ilość obornika. - Dostaniesz nieograniczone fundusze. Razem z rynkiem i zbroją wyposażoną w lancę świetlną otrzymasz trzeci i ostat- ni artefakt: interfejsową płytkę magnetyczną - czyli imp. Wy- gląda zupełnie tak samo jak zwykła karta magnetyczna, tyle że jest całkowicie biała. Możesz włożyć ją do jakiegokolwiek ban- kowego urządzenia komputerowego, a zostanie ci udzielony kredyt kapitałowy w dowolnej kwocie. Imp będzie ci także słu- żyć do monitorowania lynku. Jeśli jakieś paskudztwo ze Śfja- ta przeciśnie się przez lynk na Ziemię, imp powiadomi cię o tym specjalnym sygnałem alarmowym. Na taki sygnał bę- dziesz musiał natychmiast zareagować, ażeby zapobiec maso- wemu atakowi kosmicznych pasożytów na twoją planetę. Lan- ca pomoże ci wykończyć wszystko, co tylko przejdzie przez lynk. - A jeśli dostanę się w ręce organów ścigania? - Musisz być bardzo dyskretny. Moc, którą będziesz miał w rękach, to ogromna pokusa. Musisz oprzeć się chęci wykorzy- stania tej mocy dla osobistych korzyści. To może jedynie zwięk- szyć ryzyko, na jakie narazisz Evoe oraz twoją starą planetę. Przez dziesięć tygodni, jakich lynk potrzebuje na inercyjną kon- wersję ładunku, spróbuj jak najmniej rzucać się w oczy. Jeśli twoja misja się nie powiedzie, nie będę mógł zrobić nic, co by mogło uratować ciebie... lub Evoe. - Na pewno mi się powiedzie - rzekł z uporem Carl, chociaż czuł, jak niepokój zawiązuje mu wnętrzności w ciasny supeł. - W porządku. W takim razie mam dla ciebie ostatnią radę. Zapomnij o swoim imieniu. Nie używaj go. - To jak mam się nazwać? - Wymyśl sobie jakieś niezwykłe imię. Może być coś dow- cipnego, ale coś, co w sposób oczywisty będzie nieprawdziwe; zarazem anonimowe i archetypowe. Dlaczego? Jeśli będziesz za- łatwiał jakieś sprawy ze swoimi pobratymcami z Ziemi, a oni nabiorą przekonania, że wcale się od nich nie różnisz, spróbu- ją zabrać ci twoją moc. A taka próba może zakończyć się powo- dzeniem. W końcu twoja broń to tylko artefakty. W takim wy- padku całe przedsięwzięcie wzięłoby w łeb. Radzę ci pozostać nieznanym, bezimiennym lub wybrać sobie jakieś imię nawią- zujące do mitów i tradycji. W razie potrzeby ukryj zbroję. Bę- dziesz zdziwiony, jak wygodna w użyciu jest zbroja z lancą świetlną. - Ale co mam mówić ludziom, jeśli będą mnie pytać o mo- je imię i nazwisko? - Czy przez całą dwudziestą część cyklu, którą przeżyłeś w Śfjecie, zastanawiałeś się kiedykolwiek nad nowością swo- jego życia i nad tym, jak bardzo różnisz się od tamtego człowie- ka, którym byłeś przed przybyciem tutaj? - Bardzo często. - Zachwycasz się swoim bujnym owłosieniem, wysklepioną muskulaturą, bystrzejszym umysłem. Ale kim było tamto łyse, niewydarzone, nieświadome siebie ja, które utraciłeś... i gdzie się ono podziało? Efektowna pauza dała Carlowi do zrozumienia, że pranie- blan oczekuje odpowiedzi. - Zostałem poddany konwersji przez ciebie. Ty wykorzeni- łeś wszystkie moje defekty i zbudowałeś mnie na nowo. - Ja cię zjadłem, wchłonąłem twoją inercję, istotę twojego miejsca w kosmosie. Następnie wydzieliłem nowego ciebie. Two- je perfekcyjne ciało to mój metabolit, moje odchody. Jesteś dla mnie toksyczny. Powstałeś z mojego szlamu, ożywiony moim wła- snym inercyjnym rezonansem - moją rozkoszą, którą odczuwa- łem, radując się ożywiającym smakiem twego dawnego ja, jego pełnią, jego miejscem wewnątrz strumienia czasu - zlokalizowa- nym sto trzydzieści miliardów lat w głąb życia wszechświata. Ty jesteś zaledwie cieniem tamtego orgazmu. Twoje prawdziwe ja zostało rozproszone w postaci odżywczej substancji po pięciowy- miarowych otchłaniach mojego jestestwa. Carla już nie ma. A to twoje ja, które wróci na Ziemię, w głębi swojego jestestwa nie jest już człowiekiem. Twoja inercja jest pochodzenia pozaziem- skiego. Teraz należysz do Śfjata. A Śfjat będzie zawsze z tobą. Nie zadawaj się z ludźmi, trzymaj ich na dystans. Używaj imie- nia i nazwiska, które jedynie pogłębią twą samotność. Carl wisiał niemy w świetlistej nicości. Był niczym. Był je- dynie naglącym impulsem swoich zmysłów zamkniętym we wszechmocy pranieblana. Nie był istotą ludzką. - Odpowiednie imię zostanie ci nadane - powiedział pra- nieblan. - Teraz ważne jest, żebyś nie zastanawiał się zbyt głę- boko. To, co ci powiedziałem, zostało zarejestrowane w twoim umyśle i będzie dla ciebie dostępne w razie potrzeby. Wraz z bronią zostaniesz wyposażony w umiejętność jej obsługi. Wszystko, czego potrzebujesz, znajdziesz w sobie. - Mógłbyś zostać księdzem. - Za chwilę spuszczę cię przez lynk, który przenika cały Śfjat. Jego drugi koniec wprowadzi cię w czarne otchłanie Ra- taros. Przetrzymaj jakoś tę podróż i ucz się. Niewielu ludzi, Fou- ków czy spadów, miało okazję przyjrzeć się tajemniczym Skra- janom. Spotkał cię wielki zaszczyt, Carl. Carl nie miał czasu zastanowić się, dlaczego pranieblan na- zywa go Carlem po całej wielkiej przemowie, z której wynika- ło, że Carlem być nie powinien, choć wkrótce kwestia jego toż- samości miała odmienić losy świata. W tamtej chwili jednak był zupełnie ogłupiały, oszołomiony nagłym zapadnięciem się w przepaść. Nie wisiał już w błękitnej próżni, lecz spadał, koziołkując i lecąc w stronę małej kropelki światła. Kropelka okazała się otworem, który zbliżał się do niego z coraz większą prędkością, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, i po chwili Carl z impe- tem wyleciał na rozpalone srebrnym blaskiem przestrzenie Fir- mamentu. Poczuł, jak coś odtyka się w jego gardle, a strumie- nie powietrza wypełniają mu płuca. Błyszczące strugami rzek, podobne ogromnym wielorybom nieblany przepłynęły obok i po chwili znów ogarnęła go czarna jak węgiel ciemność. Nieświat ciągnął się w nieskończoność... Na chwilę przed oczami zamigotały mu fioletowe cienie chmur Śródśfjata i ponownie zapadł się w głębokie mroki. Czarna otchłań była wielka jak planeta. Carl przestał spa- dać. Stał pośród absolutnej czerni, oddychając płytko, aby móc coś usłyszeć w ciemnościach. Ze wszystkich stron dochodziły go dźwięki płynne jak muzyka. Iskry, niczym nagle obnażone kły, zalśniły tuż obok Carla, który aż podskoczył z przerażenia. Był nagi i zziębnięty ze stra- chu. Iskry zaczęły krążyć wokół niego, kreśląc w próżni wężo- wate esy-floresy. Carl przestępował z nogi na nogę, wyczuwając pod stopami grunt, który zdawał mu się oparciem pozbawio- nym jakiejkolwiek faktury. - Halo! - zawołał, a jego głos był jak głos astralnej zjawy zagubionej w ogromie kosmosu. Echo zafalowało wokół niego: lo... lo... lo... Wężowe sznury iskier otoczyły go ciaśniej i przy ich świetle Carl dostrzegł feeryczne obrazy, poskręcane kształty, połyskli- we niczym czarne płomienie. Pełne wdzięku ognioformy podeszły bliżej i w powietrzu roz- niósł się zapach spalenizny. Zwierzę, jakie tkwiło w Carlu, nagli- ło go do ucieczki, ale wiedział, że jakikolwiek gwałtowny ruch mógł okazać się fatalny w skutkach. Dzięki informacjom zapisa- nym w umyśle doskonale się orientował, że został już schwytany. Otaczające go monstrualne formy ciemności to właśnie byli Skrajanie, tajemniczy kowale, którzy w łunie mroku wykuwali dla niego broń. A także towarzyszące broni umiejętności. Jego życie miało zależeć od tego uzbrojenia, od cierpliwości włożonej w wykonanie wszystkiego. Ta myśl przyszła mu do głowy w chwi- li, kiedy powietrze stało się gorące jak wnętrze łona, a pierścień nocokształtów jeszcze ciaśniej zacisnął się wokół niego. Cielista wilgoć przytłoczyła Carla i nie był w stanie poru- szyć się ani nawet oddychać. Smoczy odór palonej gliny wstrzą- snął nim. Lepkie zwały poskręcanych mięśni, które zamknęły jego ciało w mocnym ucisku, pulsowały gorączkowo i nagle za- czął szybować. Spopielały zapach zniszczenia wybudził go z zamroczenia. Nic nie widział. Przez krótką chwilę odczuł całą geometrię swo- jego ciała, zwartą i przejrzystą jak struktura diamentu, wypeł- nioną przezroczystością, pragnieniem blasku, ale wciąż ogarnię- tą przez absolutne ciemności. Był przedmiotem oczekującym napełnienia własnym światłem. Był celem pozbawionym woli. Po chwili mroki gwałtownie ustąpiły i Carl został ciśnięty na gwiezdne bezdroża. Brutalna siła światła zaatakowała jego mózg, a przed oczami rozpostarł się widok na olbrzymią galaktykę. Skrawki blasku pulsowały na tle pustki kosmosu, a kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do nowych warunków, zorientował się, że te skrawki to chmury gwiazd - galaktyki. Szybko jak swo- bodna myśl pokoziołkował w stronę olbrzymiej tarczy miękkie- go, rozproszonego światła i zaczął ześlizgiwać się po promieni- stych pasmach przedzielonych strzępami nakrapianego gwiazdami mroku. Jakaś żółta gwiazda podleciała bliżej, a otaczające ją dro- biny planet zaczęły migotać odbitym światłem. Jedna z tych migoczących iskierek zwiększyła rozmiary do małego okrusz- ka, który po chwili zaczął lśnić połyskliwym błękitem, w miarę jak rósł, nabierając kulistości. Mając w pamięci wspomnienie Evoe oraz życia, jakie dzielił z nią na otchłaniach wiecznie zalanych krwawym blaskiem za- chodu, które nigdy nie zaznały nocy, Carl poddał się sile ciągną- cej go w dół. Z sercem ciężkim jak bryła lodu opadł na ziemię. 7. Innymi światy ALFRED OMEGA R szedłem dziś do chińskiej dzielnicy, przekąsić dim sum czy oś w tym rodzaju. Na frontonie świątyni Kwan Yin zoba- czyłem wielkie graffiti: NIE MA BUDDY! ZABIJ BOGA! Wsze- dłem do środka i rozejrzałem się po wnętrzu. Świątynia była pu- sta i zawalona tacami z wypalonym kadzidłem oraz półeczkami, na których składano ofiary bogini. Usiadłem przy stole ofiar- nym i napisałem ten wiersz: NIE MA BUDDY, jest tylko rzeźba, złota farba, drewno i oblicze spokojne jak twarz embriona w łonie - tylko kłęby kadzidlanego dymu wplatające się w ciszę, jedyny ruch między światem duchów a nicością. Próbowałeś kiedyś napisać opowiadanie? Czy zauważyłeś, jak bohaterowie niemal od samego początku zaczynają wymy- kać się z rąk? To dlatego że są tworami nie tylko naszej wy- obraźni, lecz także woli. Żal i nadzieja. Tylko tych uczuć doświadczam, kiedy aku- rat nie piszę. A kiedy piszę, to jestem zaledwie medium, przez które opowiadania przychodzą na świat. Staję się czymś mniej- szym od siebie, moje postacie zaś są czymś więcej niż ja. Powieść science fiction "Odpryski czasu" spotkała się z dość ciepłym przyjęciem jak na debiut. Czytało ją mnóstwo ludzi. Uzyskała nominację do nagrody Nebula, dzięki czemu miałem wiele okazji, by rozmawiać z dużymi grupami fanów o swoich pomysłach. Nie zdołałem jednak sprawić, by mi uwierzono. Mo- je pomysły zostały tylko pomysłami. Nikt tak naprawdę nie wie- rzy w istnienie widmodziur lub w to, że człowiek mógł wlecieć do jednej z nich i pojawić się w zupełnie innym miejscu, nawet tak odległym jak kres czasu. Prawdopodobnie mam fioła. Moje wy- obrażenia na temat niebolądów opierają się na zupełnie obłęd- nej interpretacji grawitacyjnej geometrii. Wydaje mi się, że do- brze pojąłem zasady meteorologii Śfjata, o ile moje przeczucia dotyczące pęcherzyków grawitacyjnych w czarnych dziurach są właściwe. Ale to jeszcze nic. Wierzyć, że Carl dostał się właśnie w takie miejsce - to jest dopiero szaleństwo. Moja psychopatia tak naprawdę polega na tym, że nie wiem, czy jestem obłąkany, czy nie. Rzeczywistość to otwarta tajemnica, ja zaś zbyt długo przebywałem zamknięty we wła- snych myślach i emocjach. Jeśli konieczne jest, abym oszalał, żebym zrozumiał, co stało się z Carlem, to nie będę niczego ża- łował. Niewiedza jest stokroć gorsza od obłędu. Tam gdzie żal napotyka nadzieję, wszyscy jesteśmy widmami naszej krwi, kończynami wiatru, nieznanymi samym sobie. Podobnie jak linie sił nie mają końca, tak moje własne po- łączenia wykraczają poza wszelkie granice mierzalności. Nie je- stem elementem wbudowanym w przestrzeń. Nie rozwijam się w czasie. Jestem czasoprzestrzenią, a nawet czymś więcej, po- nieważ czasoprzestrzeń nie pozostaje wierna zasadom mechani- ki kwantowej. Nie będę tu komentował podstaw geometrody- namiki i ograniczę się do stwierdzenia, że nie należę do czasoprzestrzeni, lecz do nadprzestrzeni, rzeczywistości mniej- szej od długości Plancka (10~33cm), której odbicie stanowi wi- dzialny świat, jaki zamieszkujemy. Na poziomie nadprzestrzeni kolaps grawitacyjny, który po- wołał do życia nasz wszechświat i zakończy jego istnienie, wciąż trwa, przenikając wszystko i wszędzie. Linie sił nie kończą się ni- gdzie, a więc Pole jest we mnie. Nawet w próżni pomiędzy galak- tykami wirtualne pary elektronów i pozytonów, mezonów u i ba- rionów są nieustannie tworzone i unicestwiane. Tworzone przez co? Przez Pole - prageometrię stanowiącą osnowę czasoprzestrze- ni. To Pole jest tu, w tym samym miejscu co ty. Jesteś z niego stworzony. Ty nim jesteś. Punktem wyjścia. Metryczną elastycz- nością próżniowej energii. Jesteś niczym, które staje się wszyst- kim. ZABIJ BOGA śmiercią nocy, aby rana świtu stała się twoją raną. Brak prowadzi do poznania. Składam moje życie ciemności. Odkładam moją duszę. Je- stem niczym. W zeszłym miesiącu aresztowano mnie. Nie płaciłem czyn- szu ani żadnych rachunków przez cały ostatni kwartał, więc pewnego dnia zjawiła się u mnie policja. Właśnie byłem w intro- transie, kiedy przyszli. Sądzili, że to śpiączka. Trafiłem więc do szpitala, a stamtąd przywieziono mnie do tego ośrodka i położo- no na wąskiej kozetce stanowiącej jedyne umeblowane pustego pokoju. Mówią, że zwariowałem. Próbowałem wyjaśnić im, na czym polega introtrans. Tłumaczyłem, że mój umysł jest kon- densacją Pola. Ale moje wyjaśnienia rzeczywiście brzmią jak bełkot obłąkańca. Nie wiem jeszcze, dlaczego to wszystko mi się przydarzyło. Lecz ta wiedza czeka gdzieś na mnie. Wiedza zawsze czeka gdzieś w pobliżu. Podobnie jak inercja, która utrzymuje nas w jednym miejscu i zapewnia integralność naszym ciałom. Jestem pewien, że moja niewola wkrótce dobiegnie końca. Wyczuwam nadchodzący koniec, który wyjaśni wszelkie począt- ki. Zabawiam strażników i personel medyczny rysunkową per- sonifikacją nadchodzącego przełomu, którą bazgrzę gdzie tylko się da. Ta personifikacja to Alfred Omega, woltonogi imp, o mocy równej bogom. Słuchajcie, mówię im - a także tobie - wokół nas aż roi się od widmodziur. Ale one są także wewnątrz nas! One prowadzą nas przez lata życia. A kiedy my w nie wchodzimy, wszystko może się zdarzyć. Dla mieszkańców świata życie jest domem, śmierć to sposób życia na nas, ból istnienia zaś to strzęp naszej duszy, jakim się życiu odpłacamy. - fragmenty Zhdarnova. , Dziennika dekompozycji" autorstwa Zeke Delikatne piórka stratusów jaśniały czerwono na fioleto- wym niebie i kilka meteorów przemknęło nad poprzecinaną snopami światła z ulicznych lamp panoramą miasteczka Ridge- field w stanie Indiana. Z drewutni, która w jego gospodarstwie znajdowała się za pagórkowatym ugorem, Gareth Brewster mógł spoglądać ponad wierzchołkami ciemnych, masywnych wzgórz na centrum handlowe miasteczka. Gary pracował tam w banku jako menedżer do spraw obsługi kart kredytowych. Pod koniec każdego dnia lubił pójść sobie do swojej budki, by pogapić się na jasny amulet zalanego światłem miasta. Gareth od wielu lat spędzał wieczory w ten sposób. Jed- nakże ten wieczór jakoś różnił się od pozostałych. Bursztyno- wa poświata nad horyzontem pod cienkim rogalem srebrnego księżyca oczarowała go hipnotycznym blaskiem. Wiatr niósł za- pach łąki i... czegoś nieznanego, co przypominało cierpką woń spalenizny. Na początku pomyślał, że to pewnie emisje z zakła- dów przemysłowych w Gary i w jego umyśle zabłysła myśl, by wreszcie wystosować jakieś pismo do urzędu ochrony środowi- ska. Lecz nagle jego myśli zamarły. Wiatr nie wiał od strony Gary. Ostry smród przybrał na sile i Gareth obrócił się w kierun- ku, z którego dochodziła ta przykra woń. Spojrzał w górę na po- łyskujące szkliście gwiazdy i dostrzegł kolejną igiełkę meteory- towego światła. Następnie ruszył wolno przed siebie, brodząc w wysokiej trawie, w poszukiwaniu źródła zapachu. W pobliżu drewutni zapach zgęstniał w odrażający odór. Drzwi składziku były lekko uchylone, a na trawie porastającej teren oddzielają- cy mały budyneczek od przebiegającej nieopodal drogi widać było wyraźnie wydeptany ślad. Przez chwilę wpatrywał się w drewutnię, by zobaczyć, czy wewnątrz nic się nie pali. Jednak nie zauważywszy żadnego dymu ani płomienia, obrócił się i szyb- kim truchtem ruszył przez pole w stronę domu. Przez szybę widział żonę krzątającą się w kuchni. Poma- chał do niej ręką, przechodząc obok, i ruszył prosto do garażu. Kiedy wyszedł stamtąd z łopatą w jednej i latarką w drugiej ręce, małżonka otworzyła okno i zawołała: - Co robisz, kochanie? - Jakiś zwierzak wlazł do drewutni - odpowiedział. - Za- raz wracam. - Zostaw go tam lepiej do rana. - Żeby wywrócił mi stół i rozwłóczył wszystkie narzędzia? Nie, lepiej zajmę się tym od razu. - Te narzędzia leżą tam nieruszane od miesięcy. Do rana nic im się nie stanie. Gareth puścił jej słowa mimo uszu i popędził po rozmiękłej ziemi do chatynki. Smród gdzieś się ulotnił. Nie, teraz czuł go znowu, tyle że odór stracił trochę na intensywności. Powietrze zdawało się pulsować wraz z kolejnymi falami zapachu, bijący- mi od drewnianej szopy. Powoli otworzył szpadlem drzwi i po- świecił latarką do wewnątrz. Stół z narzędziami pozostał nietknięty. Gareth wszedł do środka i omiótł całe wnętrze promieniem latarki. W przeciwle- głym rogu prostokątnego pomieszczenia zauważył jakąś wyso- ką, czarną belę. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co to takiego. Z bliska przypominało to zgarbione plecy siedzącego w kucki goryla. Tajemniczym kształtem wstrząsały gwałtowne drgania, a powietrze aż dygotało nasycone odpychającym swądem. Kiedy przerażony Gareth, potykając się, ruszył z powrotem do wyjścia, z krokwi sufitu z niesłychaną szybkością spuścił się zwinny cień. Gareth zatrzymał się, aby zobaczyć, co to, i smuga światła z jego latarki natrafiła na wijącego się pająka, olbrzy- miego jak męska dłoń. Gareth zamachnął się na obrzydlistwo ło- patą, ale pająk schwycił się skraju szpadla odnóżami podobnymi do krabich i pomknął po drewnianej rączce ku jego dłoni. Z gło- śnym krzykiem mężczyzna upuścił łopatę, lecz było już za późno. To coś już na nim siedziało! W panicznym strachu, usiłując zrzu- cić to z siebie, upuścił latarkę, która potoczyła się na bok i wy- pełniła pomieszczenie pomarańczowym, pożyłkowanym bla- skiem prześwitującym przez pękniętą szybkę. Niemal w tym samym momencie pająk ruszył po jego ra- mieniu na plecy. Wymachując rękami, Gareth próbował go strą- cić, jednocześnie pędził w stronę drzwi. Po chwili poczuł, jak nogi stworzenia drapią go w kark i wplątują się we włosy, a kie- dy sięgnął tam dłonią, kolce, którymi najeżone były przednie odnóża stworzenia, wbiły mu się w nadgarstek. Mężczyzna zde- rzył się z framugą, a obróciwszy się, zobaczył, że czarny, dygocą- cy kształt w rogu szopy pochylił się, ukazując siną, oślizgłą pasz- czę pełną spienionych, gnilnych soków. Na ten widok Gareth ryknął z przerażenia. Pająk wczepiony w potylicę, drżąc, ścisnął go za kark i po chwili mężczyzna poczuł mocne uderzenie silnego dzioba prze- wiercające mu czaszkę z odgłosem przypominającym chrzęst żwiru. Długa rurka wkłuła się w mózg i obraz przed oczami roz- darł się na płachty elektryzujących barw, a ciało przeniknął spazmatyczny ból. Jego tułowiem wstrząsnęła seria konwulsji, a zawartość czaszki wydała mu się kauczukową masą. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie mógł nawet krzyknąć. Ale już po chwili znów mógł się poruszać. Poprzez pulsujący ból przewiercający każdą komórkę ciała, poprzez ściany goreją- cych w nim nieugaszonych płomieni ujrzał siebie, jak podnosi się bezwładnie i krokiem lunatyka zbliża się do amorficznej bry- ły usadowionej w rogu. Porażający strach był niczym drobinka kurzu unosząca się w otchłaniach potwornego bólu. Ucisk, jaki czuł w czaszce, wy- dawał się drobnostką wobec zalewającego go oceanu udręki. Poczuł, jak sztywnieje pod wpływem mrożących iskier przeszy- wających całe ciało i po chwili już przemieszczał się wolno w kierunku sieci śluzowatych fibryli, jakie wyciągało ku niemu duże stworzenie. Jego ciało zgięło się w pasie, tak by twarz mo- gła dokładnie wpasować się w galaretowatą jamę potężnej ssawki. Dławiąca całe ciało zgroza przybrała na sile, wpychając go w objęcia przerażających katuszy agonii. Jakąś godzinę później żona mężczyzny poszła do drewutni zawołać męża. Budynek tonął w ciemnościach. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Kilka razy zawołała go po imieniu. - Gareth? - Z drewutni dobiegły ją niewyraźne hałasy. - Gareth. - Drzwi uchyliły się bardzo wolno. - Gareth! - Mężczyzna pojawił się w drzwiach z oczyma wy- walonymi na wierzch i lśniącą potem twarzą proroka przeżywa- jącego objawienie. Zmarszczone czoło i naciągnięte policzki promieniowały bezdennym cierpieniem. Po chwili jednak mię- śnie mimiczne rozluźniły się na tyle, by wargi mogły niezgrab- nie ułożyć się w błogi uśmiech, który sprawiał wrażenie wykute- go z żelaza. - Garecie, dobrze się czujesz? - Żona nie śmiała go do- tknąć. Twarz mężczyzny wyglądała jak spalona słońcem. - Co ci się stało? Odpowiedział drżącym i niewyraźnym bełkotem pijaka. - Potknąłem się i upadłem. Wciąż jeszcze kręci mi się w gło- wie. - A co masz na twarzy? - spytała, krzywiąc się niemiłosier- nie, kiedy jej nozdrza podrażnił bijący od męża fetor. - To terpentyna. Upadając, strąciłem na siebie butelkę z farbą. Lepiej pójdę się umyć. - Zadzwonię po doktora Burkarda. W wytrzeszczonych oczach Garetha pojawiło się przerażenie. -Nie! Żona dotknęła lśniących włosków porastających jego szyję. - Na szyi masz głęboką, otwartą ranę, Garecie! - Wszystko w porządku - zapewnił ją otępiałym głosem. - Podrapałem się trochę i tyle. Uwierz mi. Pełna niepokoju żona posłuchała go. Następnego ranka by- ła zadowolona, że nie zaczęła panikować. Gareth znów zachowy- wał się normalnie, a rana u podstawy czaszki przybrała postać całkiem nieszkodliwej pręgi. Gareth jak co dzień ruszył do pracy. Wszystkie rutynowe czynności wykonywał tak jak zwykle. Ciepły uśmiech, energicz- ny uścisk dłoni. Nikt ani przez chwilę nie pomyślał, że coś się w nim zmieniło... oprócz dwojga innych ludzi, w których zaszły podobne zmiany jak w nim. Cała trójka spotkała się na lunchu w miejscowym barze. Żadna niezwykła wypowiedź nie padła z ust dwóch mężczyzn i kobiety siedzących przy jednym stoliku, ale wokół nich rozta- czała się jakaś posępna, złowroga aura. A kiedy po spożytym posiłku rozeszli się do swoich zajęć, bar zaczął cuchnąć jak wy- chodek i tego popołudnia omijali go wszyscy klienci. Smród udało się opanować dopiero następnego dnia. Zótle zdołały się precyzyjnie przystosować do tej bardziej kwasowej rasy Fouków. Mózgi tego pokarmu były bardzo podobne do móz- gów Fouków znanych im ze Śfjata i zapewniały równie obfitą produkcję adrenergicznych cząsteczek bólu, tak pożądanych przez zótle. Odkryli całą planetę zamieszkaną przez te ospale poruszające się specjały, na którą natknęli się zupełnym przy- padkiem. Mieli za zadanie objechać Skraj w poszukiwaniu bram prowadzących na zewnątrz czarnej dziury. Na wypadek gdyby udało im się przejść na drugą stronę, mieli przetestować nową technologię wykorzystania lynków. Nikt nie spodziewał się, że ten rekonesans zaprowadzi ich do obfitych źródeł pokarmu. Na- tychmiast rozpoczęli pracę nad konstruowaniem lynku, którego rozmiary byłyby wystarczające dla eskadr igłoślizgów. Carl Schirmer obserwował działania zótli z wnętrza swojej zbroi, w samym sercu Ziemi Enderby na Antarktydzie. Jego zbro- ja wyczuła ich obecność, gdy tylko wniknął w niebieski cień at- mosfery pod koniec lotu ze Śfjata. Natychmiast poinformowała go o tym, że szwadron zótlowskich igłoślizgów na nieszczęście wy- krył echo powstałe na skutek różnicy czasowej pomiędzy dwoma światami w chwili, kiedy Skrajanie wrzucili go w samo centrum pierścieniowej osobliwości. Wpadając w nadprzestrzeń czarnej dziury, pozostawił za sobą wytrawiony ślad zdopplerowanych fo- tonów na niespokojnej powierzchni horyzontu zdarzeń w okoli- cach Skraju. Pech chciał, że dokładnie w tym momencie zótlow- ski szwadron skanował ten rejon. Zótle wzięły ten niewielki otwór grawitacyjny za zjawisko naturalne, jedną z wielu lejko- watych perforacji obecnych wzdłuż horyzontu Skraju, i zdołali przedostać się tym lynkiem przez bramę do multiwersum, dzięki czemu znaleźli się na Ziemi na chwilę przed nim. Dopiero po po- wrocie do Galgul i dokładnym przestudiowaniu zapisów z lotu, zótle zorientowały się, że lynk został stworzony przez Fouków. Je- go zbroja wykryła obecność zótli i przeniosła go na południe, gdzie wylądował bezpiecznie pośród ogromnych połaci porytego wiatrem śniegu i zbitego lodu. Dokonawszy dokładnych oględzin, Carl ujrzał samego sie- bie jako właściciela ciała emitującego opalizującą energię, mie- niącego się wieloma barwami w polarnym mroku. Czuł się niewi- dzialny. Nie odczuwał ani ciepła, ani zimna. Zostało mu jedynie poczucie środka, szlifowanego klejnotu ciszy tworzącej prze- strzeń przypominającą świątynię w jego wnętrzu. Stamtąd zbro- ja dawała mu wgląd we wszystko. Dostrzegł trzy igłoślizgi, które przedostały się na Ziemię, uprzedzając jego przybycie, zobaczył powolne samice mozolnie szukające dla siebie schronienia, pod- czas gdy samce chowały igłoślizgi pod ziemią. Dzięki słabej gra- witacji pajęczakowate samce bez trudu unosiły się nad po- wierzchnią planety i szybko znalazły sobie kryjówki na strychu, na drzewie oraz w krokwiach drewutni, gdzie oczekiwały na no- wych nosicieli. Ponieważ zarówno zótle, jaki i Carl przybyli z tego samego, odległego miejsca w kosmosie, istniała pomiędzy nimi inercyjna więź. Czujniki zainstalowane w zbroi Carla zapewniały mu tele- patyczną łączność z nieświadomymi niczego bólożercami. Dlate- go był obecny przy tym, jak zawładnęły Garethem Brewsterem i dwojgiem innych ludzi. Czuł błyskawice zótlowskich ukąszeń, ohydne drążenie mózgu i otępienie ciał zdanych na łaskę cudzej woli. Podczas gdy działy się te wszystkie potworności, Carl prze- bywał w stanie uśpienia. Jego zbroja trwała nieruchomo w świe- tlistych mrokach Antarktydy, a duch śnił koszmary o tym, co za- bójczy przybysze z innego świata wyrabiają ze swymi nowo zdobytymi ciałami. W końcu zótle przywykły do nowego życia, a wielorybia muzyka ich myśli weszła w stały rytm wyznaczany godzinami pracy. Mijały dni. Carl nie czuł głodu ani zmęczenia. Jego zbroja wyzwoliła go z fizycznych wymiarów i utrzymywała w stanie euforycznej czuj- ności oraz błogiego nieróbstwa, który nazywał bezczasem. Na- zwał go tak, ponieważ kiedy trwał w tym stanie, długie dni wy- dawały się chwilami. Czas upływał szybko i łagodnie, niemal niezauważalnie. Gdy drobiny śniegu wirowały wokół niego podczas startu, zbroja poinformowała go, jaki okres spędził na oczekiwaniu i podała mu dane dotyczące miejsca, do którego się udawał. "Zbroja" to nie był zbyt precyzyjny termin na określenie chro- niącego go rynsztunku. Carl wydawał się raczej spowity w świa- tło błyskawicy, lśniącą spektralną mgłę, która okrywała go od stóp do głów. Wzniósł się i skierował na północ, w stronę zacho- dzącego słońca. W miejscach, gdzie odbijały się słoneczne pro- mienie, złociście połyskiwał. Długie podróże po wzlotorach dobrze przygotowały go do latania, dlatego też widok szybko umykającej mu spod nóg zie- mi nie wzbudzał w nim większego niepokoju. Dziwne natomiast wydawało mu się puste niebo, wściekle rozżarzony dysk słońca i niekończące się połacie lądu. To miejsce w niczym nie przypo- minało Śfjata. Z obłędną prędkością zostawiał za sobą wioski i miasteczka, lasy i olbrzymie aglomeracje, najeżone wysokimi budowlami. Niebieskie oczka wodne, wyspy. Południowe miasta w bagni- stych deltach rzek oraz długą wstęgę Missisipi, nad którą prze- mknął jak pocisk. Niektórzy ludzie w łodziach lub samolotach widzieli go, lecz nie mieli pojęcia, czym jest. Leciał dość nisko, tworząc na niebie rozmazaną plamę, której większość ludzi nie odróżniała od tła lub na którą nie zwracała uwagi. Gdy znalazł się nad Arkansas, zanurkował w chmury, aby nie rzucać się w oczy. Nie musiał wcale szukać punktów orien- tacyjnych. Zbroja znała drogę. Po kilkuminutowym locie wylą- dował pośród drzew miejskiego parku w Barlow. Zbroja wyłączyła się, a Carl zatoczył się lekko pod wpły- wem siły ciążenia. Owionęło go ziemskie powietrze przesycone wilgotnym zapachem sadzawki. Zauważył, że Skrajanie ubrali go w portki, jakie Foukowie wkładali do lotu, przypominające zgrzebne bryczesy, oraz w jedwabistą czerwoną górę od skrzy- dłaszek, zwiewną i pełną rozcięć. Wyglądał jak jakiś magik. W prawym ręku trzymał nawet pałeczkę. Ta złota różdżka to by- ła jego lanca świetlna. Miała ciężar ołowianego pręta. Niespiesznym krokiem Carl wyszedł z parku i stanął jak wryty na chodniku. Po ulicach jeździły cichutkie samochody o sylwetkach, jakich nigdy wcześniej nie widział. Jak długo go tutaj nie było? Podszedł do kiosku z prasą przy wyjściu z parku i rzucił okiem na nagłówki gazet. UNIA ŚWIATOWA ZATWIERDZA ZASADY HANDLU. Zgodnie z datą, jaką odczytał pod winietą jednego z dzienni- ków, powrócił na Ziemię w dwa lata po swoim zniknięciu. Z do- kładniejszej analizy treści gazety wynikało, że znalazł się na zu- pełnie innej Ziemi niż ta, którą opuścił. Wszystkie samochody miały napęd elektryczny. Głównym źródłem energii były olbrzy- mie ogniwa złożone z baterii słonecznych, orbitujące wokół Zie- mi i przesyłające energię do poszczególnych skupisk ludności, w postaci mikrofal. Wydawało się, że cały glob ma tylko jeden rząd, ale na tym kończyły się konkluzje wyciągnięte z pośpiesz- nej prasówki, musiał bowiem zakończyć przegląd gazet, jako że sprzedawca z kiosku zaczął znacząco pokasływać, on zaś nie miał żadnych pieniędzy. W kieszeni na rękawie Carl miał imp - płytkę magnetycz- ną, dzięki której, zgodnie ze słowami pranieblana, miał mieć do- stęp do nieograniczonych zasobów pieniężnych. Karta wydawa- ła się całkowicie pusta, dopóki nie przyjrzał się jej pod światło. Wtedy przed oczami zamigotało mu imię i nazwisko: ALFRED OMEGA. Dzięki mocy, w jaką wyposażył go pranieblan, Carl do- myślił się natychmiast, że jest to imię, jakie wybrał dlań jego zleceniodawca. Nie od razu mu się spodobało. Z początku wyda- wało mu się kretyńskie, potem mało poważne, aż w końcu po na- myśle uznał je za odpowiednie. Alfa i omega to początek i ko- niec. Alfred to anglosaskie imię oznaczające człowieka obdarzonego nadprzyrodzoną mądrością, on zaś niewątpliwie od- nalazł - lub też sam został przez nią odnaleziony na końcu czasu - w punkcie omega mądrość, która zarówno jemu, jak i wielu in- nym ludziom musiała wydawać się nadprzyrodzona. Carl natychmiast skierował swoje kroki do banku i wsunął imp do bankomatu. Zgodnie z odczytem na kryształowym wy- świetlaczu w tym oddziale banku miał na koncie kilkaset tysię- cy dolarów. Wyciągnął kartę i wszedł do środka. Urzędniczka bankowa przy okienku, do którego podszedł, skomplementowała jego ubiór, pytając, gdzie dostał takie sza- łowe rzemienne sandały. - Na jarmarku - odpowiedział i szybko skierował rozmowę na sprawy finansowe. Kobieta pomogła mu wyciągnąć kilka ty- sięcy dolarów na podstawie okazanego jej ważnego dokumentu identyfikacyjnego. Pusty imp był wyposażony w magnetyczny wyświetlacz obrazów, który wysyłając sygnały bezpośrednio do kory wzrokowej osoby oglądającej, sprawiał, iż widziała ona na nim dokładnie to, co potrzebowała uzyskać od Carla, a raczej od Alfreda Omegi. Kiedy liczył pieniądze, miał wrażenie, że na jego palcach osiadły krople rosy. Dopiero zaczynał zdawać sobie spra- wę z władzy, przed której nadużyciem ostrzegał go pranieblan. Urzędniczka pomogła mu także połączyć się z finansowym systemem międzybankowym, aby mógł oszacować wielkość całe- go swojego kapitału ulokowanego w innych oddziałach oraz w in- nych bankach. Nie mogli dokończyć zliczania należących do nie- go aktywów. Zaprzestali wysiłków, kiedy doszli do pół miliarda. Wówczas, korzystając z pomocy prezesa banku, zebrali kilku prawników, aby utworzyć regionalny oddział firmy Alfred Ome- ga, Ltd. Mianowali prezesa zarządu, któremu jako najpilniejsze za- danie Carl zlecił zakup trzech i pół tony świeżego świńskiego nawozu. Aby odsunąć na bok wszelkie niepotrzebne podejrze- nia i odpowiednio wprawić tryby w ruch, każdej z osób zaanga- żowanych w przedsięwzięcie Carl wypłacił na miejscu pokaźną sumkę, a ludziom, których wybrał, by dla niego pracowali, za- gwarantował więcej niż dobre pensje. W zasadzie to nie Carl wybrał tych ludzi. Jego rola ograni- czała się do odpowiedniego reagowania na ejdetyczne impulsy płynące z jego wnętrza. Siła przyciągania, jaka zazwyczaj cha- rakteryzuje duże kwoty, zdołała zgromadzić niezbędnych ludzi, on zaś za pomocą impu po prostu zajął się rozdzieleniem tych kwot. Wszystkie transakcje odbyły się za pośrednictwem kom- putera, tak więc w żadnym miejscu nie musiał składać podpisu. Kiedy już zakończyli interesy, Carl opuścił bank i wrócił do parku. W swojej kryjówce pod rozłożystym klonem, gdzie wielki głaz zasłaniał go od strony rozległych połaci terenów zie- lonych, Carl uruchomił zbroję z lancą świetlną, po czym wy- strzelił w chmury wiszące nad Harlow. W chwilę później zbroja osadziła go na ziemi za opustoszałym stadionem Uniwersytetu Arkansas. Przyszła mu do głowy myśl, aby udać się na politechnikę, której zabudowania pyszniły się czerwonym marmurem na pobliskim wzgórzu. W głównym budyn- ku poprosił jedną z sekretarek, aby włożyła jego imp do czytnika magnetycznego uczelnianego komputera, gdyż chciałby się prze- konać, czy ma jeszcze jakieś fundusze na koncie stypendialnym. Sekretarka uprzejmie skierowała go do biura skarbnika. Carl posłał jej czarujący uśmiech i podniósł do góry swoją kartę. - Ach, trzeba było mówić, że jest pan stypendystą Unii. - Sekretarka nieufnie spojrzała na okazany jej plastikowy pro- stokącik. Wzruszył ramionami, podczas gdy kobieta wsuwała kartę do szczeliny w stojącej obok konsoli. Wyświetlacz wideo zapeł- nił się danymi na temat historii świata, a następnie zgasł. Kar- ta została wyrzucona na zewnątrz. - Dziwna sprawa - zadumała się sekretarka - nigdy wcze- śniej nie robił podobnych rzeczy. - I prawdopodobnie nigdy już nie zrobi - powiedział Carl, pochylając się i wyjmując imp z jej dłoni. - Wczoraj przypadko- wo upuściłem moją kartą na torze dla deskorolkowców. Będę musiał znów się zarejestrować. Do widzenia. Zaledwie znalazł się przed drzwiami uczelni, jego zbroja włączyła się i został wyniesiony w bezchmurne niebo. Nikt go nie zauważył. Zbroja musiała mieć wbudowane jakieś czujniki, które zapobiegały takim niespodziewanym demaskacjom i Carl poczuł się nieswojo na myśl, że broń, w jaką go wyposażono, znacznie przewyższa go inteligencją. Zbroja z lancą świetlną zaniosła go na południe, z powro- tem na Antarktydę. Wylądował obok wysokiego niemal na dwa kilometry szczytu lodowca, gdzie skały pokrywające podłoże morenowe przypominały ostrza noży. Zbroja zajaśniała delikat- niejszym światłem i Carl ześliznął się w bezczas. W ciągu tych pierwszych dni po powrocie na Ziemię, Carlowi wciąż brzęczały w uszach słowa wypowiedziane przez pranieblana. Nie był już człowiekiem i nawet nie próbował zachowywać się tak, jakby nim był. Ciągle rozmyślał o Evoe i o niewysłowionej uro- dzie Śfjata - miejsca, gdzie istniały barwy i nastroje, o jakich na Ziemi nikomu się nawet nie śniło. Gruzłowate formy wyrzeź- bione z lodu przez ostre wiatry oraz wycie wichrów w nieprzenik- nionym mroku, jaki spowijał ten kraniec świata, wydawały mu się daleko piękniejsze od wszystkich ludzkich siedlisk, jakie wi- dział podczas lotu. W porównaniu z gościnną prostotą foukowskich osiedli wy- kute ze stali miasta ludzkie wydawały się wrogie i nieprzystęp- ne, a przy fantastycznej szklanej architekturze Rhene, jak rów- nież skokowcach i lotkach kpiących sobie z siły ciążenia, zdobycze ludzkiej nauki i technologii jawiły mu się jako nic nie znaczące błahostki. Jednakże tym, co naprawdę zaprzątało uwagę Carla, było odkrycie, że znalazł się nie na tej Ziemi, z której przybył. Jego wizyta na uczelni miała mu pomóc dowiedzieć się, gdzie właści- wie przyleciał. Uczelniany komputer był podłączony do SIEC-i, czyli Systemu Interkontynentalnej Edukacji Całościo- wej, z którego imp wchłonął wszystkie dostępne dane encyklo- pedyczne. Podczas odpoczynku w bezczasie dowiedział się o Ziemi-dwa wszystkiego, co go interesowało. Znana mu historia okazała się mocno zniekształcona, ale tylko w czasach najnowszych. Druga wojna światowa w ogóle się nie przydarzyła. Pierwsza wojna światowa obfitowała w tyle okropności, takich jak powietrzne torpedy z gazem paraliżującym czy głowice z bronią bakteryjną przenoszone przez rakiety dalekiego zasięgu, że lata dwudzieste upłynęły na walce z globalną plagą, od której gniła cała kula ziemska. Liczba mieszkańców świata zmniejszyła się dwukrot- nie. Zniesiono granice polityczne. Idealistom z partii bolszewic- kiej oraz z Ligi Narodów udało się zjednoczyć należące do Związ- ku Radzieckiego i Ligi państwa w początku lat trzydziestych. Porzucono wszelkie ideologie, a czynnikiem napędowym cywili- zacji stał się postęp technologiczny, szczególnie w medycynie i rolnictwie. Rekiny władzy wciąż trzymały ster światowej polity- ki, jednakże klęska nacjonalizmu i pojawienie się tożsamości planetarnej dały początek pokojowej i twórczej erze w dziejach ludzkości. Ziemię-dwa zamieszkiwało ponad miliard ludzi mniej niż znaną mu planetę, a przy tym więcej miejsc nadawało się do za- mieszkania. Księżyc został skolonizowany już w latach pięćdzie- siątych, gdyż chciano na nim prowadzić badania naukowe i pra- ce górnicze. Dwa moduły produkcyjne, umieszczone na orbicie cislunarnej, od końca lat sześćdziesiątych zaspokajały jedną trzecią ziemskiego zapotrzebowania na stal, którą wytwarzano z rudy księżycowej. Obecnie zaś, w latach osiemdziesiątych, planeta obchodziła dwudziestopięciolecie zażegnania widma głodu i pięćdziesięciolecie powstania Unii Światowej. Istniejące problemy nie miały już podłoża politycznego, lecz klasowe. Roboty zastępowały bowiem robotników, a kom- putery - kadrę kierowniczą. Największym wyzwaniem, przed jakim stała Unia, było łagodzenie społecznych niepokojów pod- sycanych przez liczną rzeszę tych, którzy pragnęli posiadać wię- cej niż to, co zapewniały im standardowe przydziały. 112 Walka o pieniądze i władzę wyglądała tak samo jak na świe- cie, który pamiętał Carl, ale środowisko, w jakim się toczyła się ta odwieczna batalia, wydawało się znacznie bezpieczniejsze. Bez broni nuklearnej i międzypaństwowych granic planeta była miejscem dużo bardziej przyjaznym dla jej mieszkańców, dlate- go też sumienie straszliwie dręczyło Carla podczas tych krótkich chwil, kiedy wypadał z bezczasu, zarzucając mu, że zatruł to cu- downe miejsce plagą zótli. Zanurzony w bezczasie kontrolował działania przybyszów ze Śfjata, czując, jak rośnie ich cielesna jedność z nosicielami i wsłuchując się w cichy szmer ich myśli. Prace bólożerców nad poszerzeniem lynku szły pełną parą. Nikt w miasteczku nie po- dejrzewał jeszcze istnienia zótli i wśród mieszkańców Ridgefield nie wyczuwało się najmniejszego śladu zaniepokojenia. Krewni i przyjaciele ludzi, którymi zawładnęli obcy, za- chwyceni byli zmianami, jakie dostrzegli u swoich bliskich, nie- rzadko głośno okazując radość z tego powodu. Nikt nawet nie podejrzewał niczego złego w serdecznym zachowaniu całej trój- ki. Zótle musiały zaskarbić sobie sympatię przyszłych ofiar do czasu ukończenia lynku. Carl czekał cierpliwie, oddając się snom w bezczasie. Uśpił wszelkie rozterki. Nie myślał. Tętno życia kołysało go łagodnie aż do chwili, kiedy wyczuł, że zótle ukończyły swoje dzieło. Wtedy zbroja uniosła go, aż ujrzał odległe szpony gór lodo- wych, strzelające w niebo pod jego stopami. Świt rozjaśnił po- łudniową część nieboskłonu. Horyzont rozbłysnął rubinową po- światą zwiastującą zmianę pory roku. Jesienne liście o barwach fajerwerków wirowały miotane wiatrem po ulicach Ridgefield. Wieczorne słońce koloru dyni jaśniało ponad miasteczkiem, a jego gasnące promienie rywa- lizowały z bladym światłem latarni. Gareth Brewster był jed- nym z ostatnich pracowników opuszczających bank. Pomachał ręką do jednej z koleżanek, wciąż zgarbionej nad kalkulato- rem, i wdał się w pogawędkę ze strażnikiem pilnującym drzwi na temat późnych godzin pracy. Srebrne, perłowe światło przeniknęło przez szyby z walco- wanego szkła. Zamek przy nieruchomych obrotowych drzwiach zachrzęścił, sypiąc iskrami, i drzwi zaczęły się obracać, rozsie- wając wokół zimne refleksy. Jakiś mężczyzna spowity w światło wkroczył do wyłożonego marmurem foyer banku. Intruz uniósł złotą różdżkę z czarnymi wzorkami i w tej sa- mej chwili Brewster z hukiem buchnął srebrnobłękitnym pło- mieniem, nad którym unosił się gęsty pióropusz iskier. Siła uderzenia odrzuciła mężczyznę w tył, a jego płonące ciało wiło się na błyszczącej posadzce, omiatając językami ognia ścianę z bankomatami. Kobieta obserwująca całą scenę ze swego biurka histerycz- nie krzyknęła, a ochroniarz aż przysiadł ze strachu na widok poczerniałego ciała Garetha rzucanego na boki wyładowaniami buzującej w nim energii, jakby w jego wnętrzu kotłował się uwięziony rój pszczół. Kiedy wreszcie strażnik otrząsnął się z przerażenia i wyko- nał szybki obrót w stronę napastnika, wyszarpując pistolet z ka- bury, postać błyszcząca oślepiającym perłowym światłem już zniknęła. To zbroja wyposażona w lancę świetlną dokonała zabójstwa. Carl tylko poruszał się razem z nią, wiedząc, że płonące ciało zo- stało zainfekowane zótlem - zawładnięte przez bólożercę, dlate- go że on, Carl, wrócił na Ziemię - ale ta wiedza nie przekładała się na żadne uczucia. Nic nie czuł. Przynajmniej dopóki nie do- tarł do drewutni na tyłach gospodarstwa Brewsterów, gdzie bólo- żercy skonstruowali lynk. Pozostałe dwa zótle już tam czekały, razem z samicami. Jedną z nich odesłano do Galgul przez lynk, który wyglądał jak chromowana parabola wypełniona kryształowym światłem, opalizującym przy każdym poruszeniu. Kiedy samica znalazła się po drugiej stronie, światło zgasło. Powietrzem wstrząsnęła gwałtowna eksplozja i Carl wszedł do pomieszczenia przez ścianę. Jeden bok drewutni zawalił się i nocne niebo pojaśniało od jaskrawych lynkowych błysków. Jakaś kobieta o siwych włosach ostrzyżonych na pazia i czarnych oczach marmozety zastąpiła mu drogę, dygocąc ze strachu. Carl wiedział, że staruszka jest zótlem. Drugi zótl, łysy mężczyzna o wydatnej szczęce ubrany w trykotową koszulkę z krótkim rękawem, właśnie ładował kolejną samicę na drew- nianą rampę nachyloną w stronę lynku. - To Skrajani - zawołała przerażona kobieta.114 Carl chciał jak najszybciej wykończyć tę dwójkę, by mieć to już za sobą, ale jego zbroja nie reagowała. - Posłuchaj, Skrajanie, jesteśmy zotlami. - Staruszka pode- szła nieco bliżej. - Nie przybyliśmy tu, aby walczyć. Nie prowokuj nas. Kiedy to mówiła, jej towarzysz ukradkiem przesuwał się w stronę warsztatu znajdującego się obok lynku. Skoczył, schwy- cił jakiś przedmiot leżący na blacie stołu i potoczył się do lynku z nieludzką szybkością. Kryształowa poświata rozświetliła wnę- trze lynku. Zbroja, którą Carl całą mocą swojego umysłu od dłuższego czasu bezskutecznie próbował zmusić do działania, nagle za- działała. Potężne uderzenie rozpalonego ładunku energii zmiażdżyło mężczyznę. Kolejny wystrzał rzucił kobietę do pło- nącej konstrukcji. Carl podszedł do lynku i podniósł z ziemi przedmiot zagar- nięty przez mężczyznę. Od razu zorientował się, dlaczego zbro- ja zwlekała. W dłoni trzymał urządzenie do otwierania lynku. Jedynie zótl mógł je uruchomić. Gdy tylko łysy mężczyzna otworzył lynk, zbroja zmasakrowała przyłapaną dwójkę. Carl zbliżył się do otwartego lynku i wycelował w niego lancę świetlną. Lanca zadrżała w jego ręku jak pistolet i świa- tełka wskazujące wejście do lynku Zniknęły. Carl obalił chromowany łuk na ziemię, wzbił się w niebo, po czym spuścił na drewutnię piorun kulisty przypominający gniazdo elektrycznych węży. Całe wzgórze zniknęło w białym rozbłysku ciszy, a w chwilę później pojawiło się ponownie zato- pione w oceanie grzmotu. Drewniany budyneczek zniknął, a w pozostałymi po nim kraterze wirowała gęsta, srebrzysta mgła. Zbroja wyniosła Carla wysoko ponad lawinę głuchych ło- skotów i zdała mu wyczerpującą relację z tego, co się wydarzy- ło. Zbroja czekała na to, aż zótle otworzą wejście do lynku, aby mogła wstrzelić do niego impuls grawitacyjny. Impuls został wzmocniony przez efekt tunelowy, wskutek czego na drugim końcu lynku powstało gigantyczne grawitacyjne tsunami. Poło- wa Galgul prawdopodobnie natychmiast runęła w gruzy, a po- tęga zótlowskiego imperium w Śfjecie została poważnie naru- szona. I nagle zupełnie inna informacja dotarła przez myśli Carla pod strumieniem aktualnie przekazywanych mu danych. Evoe! Prawdopodobnie zabił Evoe. Ale to nie on! To ta zbroja! Rozpaczliwa myśl zderzyła się z falą euforii pobudzaną przez zbroję oraz echem podniecenia wywołanego niedawno przeżytą szaloną akcją i wstrząsnęła jego umysłem niczym wi- zja, którą pamięć przywołuje tylko podczas snu. Jak szaleniec leciał przed siebie całą noc, aż do chwili gdy skraj świata poja- wił się pod jego stopami, a promienie słońca poraziły jego oczy. Kto przeżywał za niego jego własne życie? Podejrzanie, że jego Wolna wola została całkowicie podporządkowana zbroi wy- konanej przez Skrajanów, napełniła go nieopisaną trwogą. Zótle zostały przegnane, a lekarstwo dla pranieblana było już w drodze, ale w tym całym przedsięwzięciu poświęcono życie Evoe, Krzyk rozpaczy kołatał się po całym jego ciele, szukając ujścia na zewnątrz. Carl zmusił się do skupienia całej uwagi na sobie. Chciał czuć Własną wolę, niestałą i chwiejną. Nie chciał krzyczeć. Nie chciał oddawać się rozpaczy. Chciał jedynie odzyskać kontrolę nad swoimi działaniami. Zbroja posłuchała go i Carl, trapiony zwątpieniem, pole- ciał ku jaśniejącej ścianie brzasku. * * * MORDERCA Z KOSMOSU ZABIŁ TRZY OSOBY TROJE LUDZI UŚMIERCONYCH ZABÓJCZYMI PROMIENIAMI Nagłówki gazet krzyczały wielkimi literami z wózka do roz- wożenia poczty, który z klekotem przejeżdżał obok izolatki zaj- mowanej przez Zeke Zhdarnova sześć razy w tygodniu. Pacjento- wi nie pozwalano czytać prasy - podobno codzienne informacje stanowiły pożywkę dla jego urojeń - ale Chad, pielęgniarz, zwy- kle kładł gazety na górnej półce wózka, który stawiał przy jego celi w taki sposób, by Zeke mógł je czytać przez drzwi ze stalowej siatki. Ostatnio jednak Zeke w ogóle nie podchodził do drzwi po- mieszczenia, w którym go trzymano. Znowu większość czasu spę- dzał w głębokim śnie czy - jak on to nazywał - w introtransie. Dok- tor Blau określał to stadium choroby terminem catatonia simplex. Dla Chada, wielkiego poczciwego Chada, katatonia ta była jedy- nie preludium do Wyjścia, stanu charakteryzującego się dużym ożywieniem, gadatliwością i chęcią do nawiązywania towarzy- skich kontaktów, w jaki Zeke wpadał zawsze po zakończeniu in- trotransu. Po każdym z takich letargów chory budził się zgłodnia- ły przyjacielskiej rozmowy. Chad zawsze z przyjemnością patrzył w jego oczy, które spoglądały całe lata świetlne naprzód, i słuchał jego wygłaszanych łagodnym, niemal ojcowskim tonem gawęd o widmodziurach, falach inercyjnych i nieskończoności. Chad bez zastrzeżeń przyjmował wszelkie objawiane przez pacjenta dziwactwa, ponieważ kiedy staruszek kończył opowie- ści, zwykł odwdzięczać się wiernemu słuchaczowi, podając mu imiona koni, które następnego dnia miały pojawić się na pierw- szych miejscach w tabelach dołączonych do relacji z gonitw za- mieszczanych w dziennikach. Chad nigdy nie zwierzał się, że gra na wyścigach - staruszek dla własnej przyjemności typował zwy- cięzców. I nigdy się nie mylił. Zazwyczaj były to absolutne pew- niaki, za które płacono niewielkie stawki, jednakże Chad zdążył się już przyzwyczaić do tego regularnego dodatkowego dochodu. Chad nauczył się nie zadawać Zeke'owi żadnych pytań - słowa płynęły ze staruszka jak z kranu, w którym pękła uszczelka, a to, co mówił, i tak krążyło w okolicach odpowiedzi na wszelkie pyta- nia, jakie mogłyby rodzić się w głowie słuchacza. Rzecz jasna, pielęgniarz nie wspominał nikomu o tych pogaduszkach. Stracił- by tylko sposobność do wygrywania na torze, a i tak nikt by mu nie uwierzył. Na własne oczy widział, jak staruszek pokazywał doktoro- wi Blauowi, szefowi personelu medycznego, sztuczki o wiele bardziej zadziwiające niż bezbłędne typowanie wygrywających koni, jednak na nikim nie wywarły one większego wrażenia. Jak tego dnia, kiedy Zeke wyrecytował wszystkie informacje o doktorze, łącznie z rodzinnymi sekretami z czasów Wielkiej Wojny, a doktor Blau zbył cały ten popis naukowym wykładem o nagłym przypływie zbiorowej podświadomości i kazał naszpi- kować staruszka środkami uspokajającymi. Tymczasem leki nie miały na niego najmniejszego wpływu. Po serii zastrzyków Zeke zwalał się na łóżko zmorzony snem. Jed- nak kiedy tylko lekarze zostawiali go w spokoju, wstawał bez większych trudności. Gdy Zeke'a faszerowano lekami, Chad cza- sami udawał, że ma jakąś robotę w ogrodzie różanym nieopodal altanki oplecionej dzikim winem, skąd dzięki ukośnie padają- cym promieniom popołudniowego słońca mógł widzieć, co się dzieje w celi staruszka. Pacjent krążył po swoim pokoiku w leni- wej ekstazie, z rękami wzniesionymi niezgrabnie niczym łapy orangutana i twarzą rozjaśnioną niemal niemowlęcym wyrazem błogości. W takiej pozycji rozmawiał z kosmosem. Zeke, oczywiście, wcale nie był staruszkiem. Miał trzydzie- ści sześć lat. Ale w ciągu ostatnich dwóch lat czarne włosy cał- kiem mu posiwiały, a przy tym zapuścił brodę, która wraz z moc- ną, ogorzałą twarzą nadawała mu wygląd sędziwego górala. Zeke sam już nie wiedział, czy jest Obłąkany, czy nie. I ma- ło go to obchodziło. Wzbudził w sobie potężny przypływ kreatyw- ności, który spowodował, iż zamknął się w świecie wewnętrznej ciszy. Przypływ ten miał wymiar kosmiczny. Falował w jego wnę- trzu W rytm chmurocieni, w rytm przelewającego się wiatru. Nie był w stanie przewidzieć jego nadejścia lub samemu go wywołać, ale kiedy przypływ zalewał mu wnętrze, wszystko wydawało się możliwe. Napięte struny ciała rozluźniały się i rosła w nim sub- telna czujność, która wzbierała skumulowaną energią, aby w końcu przejść łagodnie w harmonijne olśnienie. Zeke odkrył ten rytm, zanim zamknięto go w zakładzie. Od- krył go pewnej deszczowej nocy, kiedy zdecydował się nie pod- dawać krytycznej analizie swoich przeczuć, ale szukać Carla wła- śnie tam, gdzie zawiodą go poszukiwania. Wnioski, do jakich doprowadziło go dochodzenie opierające się na racjonalnych przesłankach, były tak kuriozalne, że nikt nie wierzył w ich prawdziwość. Kiedy zaś on traktował je serio, dawni przyjaciele i koledzy zaczęli go unikać. Wcale ich za to nie winił. Wiedział, że już nie należy do ziemskiej społeczności. Stał się człowiekiem kosmosu. Kim innym mógłby stać się po tym, jak dokładnie prze- myślał to, co stało się z Carlem Schirmerem, i doszedł do wnio- sku, że jego przyjaciel zamienił się w światło? W prowadzonym regularnie dzienniku, służącym mu do kon- trolowania ewolucji swoich, przemyśleń i zatytułowanym "Dzien- nik dekompozycji", gdyż takim właśnie terminem określał trans- formację Carla, choć termin ten równie dobrze stosował się do jego wewnętrznej przemiany, zapisał: "Niewiedza jest gorsza od obłędu". W niedługi czas potem nastąpiło pogłębienie introtran- su i pewnego dnia obudził się w szpitalu dla psychicznie chorych. Podczas jednego ze swych pierwszych introtransów, jakiś rok temu, gdy leżał na plecach pomiędzy porozrzucanymi książ- kami i notatkami, wpatrując się w pusty sufit i postrzegając go jako potężną chmurę atomów, poczuł, jak jego fantazje krysta- lizują się i przybierają postać mocnego przekonania. Wyobraził sobie, że ciało Carla przekształcone w skupisko fotonów nie tyl- ko zapadło się w widmodziurę, ale że przeniknęło tą samą dziu- rą do innego wszechświata. I nie był to zupełnie dowolny wszechświat. To coś, co skolapsowało Carla, wykorzystało wła- sną inercję, by przez widmodziurę przyciągnąć światło Carla do siebie. Ten hipermetryczny byt Zeke nazwał w myślach urgiem, ponieważ nazwa kojarzyła się brzmieniowo z ergiem, czyli jed- nostką, która mogłaby posłużyć do ilościowego wyrażenia te- go, w co zostało przekształcone ciało Carla. W końcu E = mc2. A więc 69-kilogramowy Carl musiał zostać przekształcony w 61, 2 miliony miliardów miliardów ergów. Taka ilość energii mogłaby zamienić cały Manhattan w obłoczek pary, gdyby nie została przechwycona przez urga. Tylko po co to wszystko? Zeke czuł, że może być tylko je- den cel, dla którego wysoko zorganizowana, wielowymiarowa istota w rodzaju urga chciałaby schwytać kościstego i łysawego barmana. Carl najwyraźniej był pożywieniem. Pokarm metaprzestrzennego stworzenia musiał być podob- ny, a zarazem zupełnie odmienny od pożywienia ludzi. Podob- ny, ponieważ także był źródłem substancji odżywczych nadają- cych się do wchłaniania w procesie trawiennym. Lecz jakie mogły być potrzeby pokarmowe n-wymiarowego organizmu? Zeke domyślił się, że urg potrzebował czegoś więcej niż sa- mej energii, ponieważ to, co ludzie definiowali jako energetycz- ną wartość pożywienia, nie wyrażało wcale sumy możliwych do przyswojenia fotonów, ale odnosiło się do rozłożonego w czasie procesu ich uwalniania. Głodny urg, mający możliwość wycho- dzenia poza własny czas i implodowania człowieka do postaci wiązki światła, bez wątpienia mógł zaspokajać swoje potrzeby energetyczne na miejscu. Ostatecznie, jak wywnioskował Zeke, urgowi chodziło więc o inercję Carla, o skumulowany potencjał jego niewielkiej ma- sy w ramach kosmicznej masy wszechświata. Inercja, podobnie jak światło, miała charakter pozaczasowy i mogła być transpor- towana przez widmodziury do wybranego hipermetrycznego punktu urga, gdzie następował proces trawienia przekraczają- cy zdolności pojmowania ludzkiego umysłu. Z tej opierającej się na transowych wizjach teorii można by- ło wysnuć jeden istotny wniosek: Carl, który dysponował sporym zasobem inercji, lecz jako stworzenie obdarzone umysłem nie był inercją sam w sobie, mógł przeżyć te niecodzienne przenosiny do innego świata. Karkołomne konkluzje Zeke'a utwierdziły go w przekonaniu, iż prawdopodobieństwo, aby Carlowi stała się ja- kaś krzywda, jest niewielkie. Wchłonięciu inercji Carla odpowia- dało wydzielenie równoważnej inercji przez istotę z innego wszechświata, a ponieważ zgodnie z podstawowymi zasadami za- chowania obowiązującymi we wszechświecie produkty każdego działania i przeciwdziałania muszą się równoważyć, inercja urga musiała zostać wydzielona w postaci innego, takiego samego Car- la... takiego samego, jeśli nie liczyć inercji skonsumowanej. Podobne odkrycia stały się dla Zeke'a inspiracją do napisa- nia powieści science fiction "Odpryski Czasu". Z kolei proces tworzenia tej książki stanowił inspirację dla kolejnych intro- transów. Doświadczenia te całkowicie zniszczyły życie towarzy- skie Zeke'a, jako że większość czasu spędzał na komunikacji wewnętrznej w stanie, który inni ludzie brali za śpiączkę. Ale Zeke nie bardzo się tym przejął. Szczęście odnajdował tylko podczas introtransów, które obecnie, od kiedy znalazł się w zamkniętym ośrodku, trwały niemal bez przerwy. Chad zostawił gazety w pobliżu siatkowych drzwi do celi Zeke'a, a wróciwszy, ze zdziwieniem ujrzał staruszka pochylo- nego nad lekturą. - A więc jesteś już na Wyjściu - zaszczebiotał radośnie pie- lęgniarz. - Jakie wieści o innych galaktykach masz dzisiaj dla mnie, Zeke? - Hmm. - Zeke opierał się o drzwi, jednocześnie czytając to, co mógł dojrzeć w każdej z gazet. - Czytałeś te wiadomości z pierwszych stron? - O tym zabójcy mordującym promieniami kosmicznymi? - zapytał Chad, chichocząc. - Tak, czyste wariactwo. Mają sied- mioro świadków i taśmę wideo z morderstwa w banku. Rzuć tylko okiem na te fotki. Chad rozłożył gazety tak, aby w całości było widać zdjęcia z pierwszych stron, przedstawiające plamę światła o ludzkich kształtach, pracownika ochrony i mężczyznę w trzyczęściowym garniturze. Na jednym z ujęć bankowy menedżer tonął w wiąz- kach światła, a jego przerażona twarz skręcała się z bólu po otrzymaniu silnego uderzenia, podczas gdy człekokształtny ognik celował do niego z dziwacznej różdżki. Kiedy Chad podniósł wzrok, by zobaczyć reakcję Zeke'a, staruszek już wcale nie patrzył na zdjęcie. Natchnioną twarz skierował w stronę różanej altanki, wzrokiem przenikając ja- kąś niewidzialną rzeczywistość. - Myślę, że nadszedł czas, abym dał ci typ na wielką wygra- ną - powiedział głosem niewyraźnym jak mgła. Znowu wszedł w introtrans i dotknął wolą rwącego strumienia mocy, jaki prze- dzierał się przez najgłębsze warstwy jego komórek... Iskry roz- błysły w oczach jego duszy, zapalając w nich pożądany obraz wielkiej nagrody na wyścigach, który trwał aż do czasu, kiedy w umyśle na krótką chwilę zapłonęły kolejno nazwa toru, imię konia i nazwisko dżokeja. - Postaw wszystko na Błękitną Karmę pod dżokejem Hidalgo w drugiej z jutrzejszych gonitw na Aque- duct. Zapamiętałeś? - Jasne, Zeke. - Chad zniżył głos. - Ale dlaczego podajesz mi ten supertyp? W zupełności wystarczą mi małe wygrane, by- le regularne. - Twoje domysły trafiają w sedno, Chad - odparł Zeke, podczas gdy jego wąskie, czarne oczy znów nabierały wyrazu. - Skończyło się regularne obstawianie. Prawdę mówiąc, masz przed sobą ostatnią szansę na pewną wygraną. Wkrótce bo- wiem opuszczam to miejsce. - Dokąd się wybierasz? - spytał Chad zaniepokojony. - Jeszcze nie wiem. Ale nie będzie mnie tutaj, nim ten ty- dzień dobiegnie końca. - Skąd wiesz? - Widzisz tę gazetę? - Zeke wskazał brodą na rozłożone foto- grafie z morderstwa w banku. - Ten Człowiek jest już w drodze, by mnie stąd zabrać. To właśnie jest mój przyjaciel - Alfred Omega. - A, ten z twoich rysunków? - Chad przyglądał się z niedo- wierzaniem. - Chłopie, zadziwiłeś mnie zbyt wiele razy, żebym miał wątpić w twoje słowa. Ale jeśli ty to coś nazywasz przyja- cielem, to nie możesz być człowiekiem. - O, ja jestem człowiekiem, co do tego nie ma najmniej- szych wątpliwości. On też jest człowiekiem - odparł Zeke, pa- trząc na gazetowe fotki kosmicznego zabójcy. - Ale jestem pe- wien, że ci trzej, których wykończył, wcale nie byli ludźmi. Z pewnością były to te drapieżne pajęczaki. W przeciwnym ra- zie nie doszłoby do takiej jatki. - Drapieżne pajęczaki? - Chad złożył gazetę, - To znaczy takie jak w twojej powieści? Pajęczaki z Czasokresu? - Aha. - A więc naprawdę myślisz, że wszystko, co napisałeś, to prawda? - Nie wszystko, Chad. Tylko "Odpryski czasu". W rzeczywi- stości ja wcale nie napisałem tej książki. Ona została napisana za moim pośrednictwem podczas introtransu. W pewien sposób jestem podłączony do innego świata... to połączenie inercyjne, ale nie w fizycznym tego słowa znaczeniu. - Cicho, Zeke... doktor tu idzie. Wątły, gładko wygolony mężczyzna w podeszłym wieku, o zielonych oczach i ponurej twarzy przeszedł przez rosarium. - O, Zeke. Cieszę się, że znów możesz okazać nam swe po- litowanie. - Cieszę się, że się pan cieszy, doktorze. Co dziś sprowadza pana do zoo? - Jak zwykle, społeczne powołanie. - Doktor przekręcił klucz w zaniku i otworzył zakratowane drzwi. - Rutynowy ob- chód... chyba że wypracował pan jakiś nowy pogląd na swoją sytuację. Czy tak jest w istocie? - Zapewne chodzi panu o to, czy zarzuciłem moje dotych- czasowe poglądy. - Pańskie urojenia, Zeke - poprawił go doktor Blau, zaci- skając pas aparatu do mierzenia ciśnienia na jego lewym ra- mieniu. Zeke nieustannie wprawiał doktora w zakłopotanie. Pacjent w żaden sposób nie wykazywał klasycznych symptomów cyklofre- nii, jaką zdiagnozowano po badaniu medycznym, to znaczy w jego rozumowaniu nie można było wykryć niewłaściwych mechani- zmów skojarzeniowych lub zgoła ich braku, trudno też było po- wiedzieć, żeby przeżywał ekstremalne emocje, podobnie jak nie wykazywał objawów trwałych neuroz, jeśli pominąć fakt, że swo- je fikcyjne fabuły traktował jak rzeczywistość. Okresom katatonii uznanej za "symptom kwalifikujący do leczenia szpitalnego", cze- mu zawdzięczał swoją celkę w zakładzie, odpowiadały nietypowe odczyty elektroencefalografu, z odwróconym w dziwacznych prze- działach wykresem fal theta. Fizycznie pacjent był okazem zdro- wia. To także było zjawiskiem dość osobliwym, jako że Zeke jadł ledwie tyle, by utrzymać przy życiu mężczyznę połowę mniejszego niż on. Doktor Blau zgodził się wstrzymać przymusowe karmienia i podawanie dożylne substancji odżywczych, dopóki waga i skład chemiczny krwi pacjenta pozostaną niezmienione. Teraz zaś mijał już ósmy miesiąc, od kiedy pacjent został zamknięty w zakładzie. Na początku stwierdzono co prawda pewne wahania wyników podczas kuracji odwykowej, ale po pierwszych sześciu tygodniach metabolizm ustalił się na zrównoważonymi poziomie i od tamtego czasu wydawało się, że Zeke istotnie czerpie niezbędną do życia energię ze strumienia mocy, który sam nazywał Polem. Chad odszedł, tocząc przed sobą wózek pocztowy. Doktor Blau pozwolił mu odejść, aczkolwiek miał do niego kilka pytań na temat gazety, nad którą tak zawzięcie dyskutowali z cho- rym, ale dobrze wiedział, że Zeke nie udzieli mu odpowiedzi. Były to pytania w rodzaju: "Dlaczego zainteresowały pana dzi- siejsze wiadomości? Zauważyłem, że rzadko kiedy zwraca pan uwagę na bieżące wydarzenia?". Zeke patrzył, jak doktor Blau zdejmuje pas zaciskający z jego ramienia, a następnie przykłada mu stetoskop do lewej piersi. Na twarzy pacjenta malował się wyraz błogości i wyda- wało się, że jego oblicze promienieje blaskiem wszystkich od- cieni diamentu. - Czy spędza pan odpowiednią ilość czasu na słońcu, Zeke? - Teraz, kiedy słoneczne maksimum mamy już za sobą, bę- dę mógł wygrzewać się nieco dłużej. Zresztą, zobaczymy. - Ze- ke uśmiechnął się, a następnie zapiął guziki pidżamy. - Jak tam moje zdrowie? - Ciśnienie krwi i serce ma pan jak u nastolatka - odpo- wiedział doktor Blau i za rękę wyprowadził Zeke'a z celi. Sło- neczne światło odbijało się od białego lekarskiego fartucha, tak więc Zeke musiał mrużyć oczy, patrząc na swego rozmówcę. - Je pan tak niewiele - powiedział doktor Blau. - W jaki sposób udaje się panu przeżyć? - A w jaki sposób hoduje pan włosy? - Zeke schronił się w cieniu krzewu różanego. - Ciało samo się o to troszczy. Ja so- bie tym głowy nie zaprzątam. - Ale ja na przykład potrzebuję czterystu pięćdziesięciu kilo kalorii dziennie, aby zapewnić moim włosom wzrost. Czy wie pan, dlaczego może się bez nich obyć? - Prawdę powiedziawszy, wiem - powiedział Zeke, wącha- jąc kwiat róży. - Ale chyba nie mam ochoty panu tego mówić. - To niech mi pan powie bez ochoty. - A niby dlaczego? - Bo chciałbym pana poznać. - Miał pan osiem miesięcy, żeby mnie dokładnie przeba- dać. Pan przecież wie, co odpowiem. Doktor Blau pokiwał głową, postawił stopę w oblamowa- nym półbucie na skraju kamiennej ławy i wsparł się ramieniem o kolano. Twarz miał zamyśloną. - Tak, przypuszczam, że wiem. - Obdarzył Zeke'a najszczer- szym, przyjacielskim spojrzeniem, na jakie było go stać. - Wciąż wierzy pan, że to... Pole utrzymuje pana przy życiu? - Jeśli zależy panu na ścisłym nazewnictwie, może pan je nazywać biomagnetycznym polem Ziemi. Ale ten termin także nie jest właściwy. Pole przenika całą czasoprzestrzeń. Tutaj, w naszej słonecznej biopauzie, nazywamy je życiem. Ale każdy, kto jest świadom istnienia Pola, widzi wyraźnie, że wszystko żyje - skały, atomy, a nawet próżnia. - Aha... - Doktor Blau wyprostował się i wbił ręce w kiesze- nie fartucha. - Dlaczego jednak pan może wykorzystywać moc tego Pola, a ja nie? - Pan też mógłby, gdyby pan tylko chciał. Doktorze, mówi- łem to już panu wiele razy. Pole po prostu istnieje. Gdyby go nie było, to nie moglibyśmy stać tutaj i rozmawiać o nim. Ale jeśli chce pan być świadom jego istnienia, musi pan opróżnić swoją głowę, aby starczyło w niej miejsca na takie doznanie. To coś ol- brzymiego, doktorze. A bez neuroprzekaźników takich jak LSD, które pomagają wyłączyć inhibitory, mózg pozostaje zamknięty w świecie swoich chemicznych nawyków. Umysł w tak znacznym stopniu jest częścią Pola, że w normalny sposób nie może odczuć jego obecności. - Proszę, niech pan kontynuuje. - To wszystko, co mam panu do powiedzenia na temat Po- la, doktorze. Doktor Blau wzruszył ramionami. Dał znak dwóm potężnie umięśnionym strażnikom w białych strojach, którzy przygląda- li się im bacznie z drugiego końca różanego ogrodu. Mężczyźni podeszli, aby odprowadzić Zeke'a do jego celki. - Jestem przekonany, że za parę dni zapragnie pan towa- rzystwa - powiedział lekarz, zabierając się do odejścia. - Wte- dy porozmawiamy. - Wtedy już mnie tutaj nie będzie. Doktor Blau zatrzymał się w pół kroku. - Czyżby? Zeke wszedł do swojego pokoiku i delikatnie zamknął okratowane drzwi. - Za parę dni, mój drogi doktorze, Alfred Omega zjawi się tutaj po mnie. - We własnej osobie? - zapytał doktor Blau, unosząc brwi. - Bezwarunkowo. Gęste, siwe brwi doktora, które wyglądały jak małe dru- ciane szczoteczki, opadły powoli, podczas gdy lekarz rozważał w myślach to, co usłyszał przed chwilą. - A więc wreszcie będę miał okazję go poznać - powiedział z właściwym sobie sarkazmem, aczkolwiek widać było, że ogar- niają go pewne wątpliwości. Po raz pierwszy pacjent sam wy- raźnie określił termin zakończenia swoich urojeń. Ale nieunik- nione rozczarowanie może stać się wstrząsem, od którego ostatecznie zawali się cały system wzajemnie powiązanych ilu- zji. W duszy psychiatry podekscytowanie walczyło z niepoko- jem. Taki cios mógłby stać się punktem zwrotnym całej terapii. Doktor posłał pacjentowi swój smutny, szeroki uśmiech i postukał dłonią w siatkę drzwi. - Kiedy Alfred Omega tu przyjedzie, odbędziemy razem długą pogawędkę. Mroczne zbocza gór Ozark pod stopami Carla Schirmera wy- glądały jak zgięte plecy schylonych nad ciężką robotą najemni- ków. Słońce stało wysoko, a jego zbroja rozsiewała błękitnozło- te refleksy, sprowadzając go z wyżyn nieba do Barlow w stanie Arkansas. Serce miał ciężkie jak metalowa bryła, a wylądowaw- szy na dachu jakiegoś budynku w centrum miasteczka, usiadł na brzegu świetlika i wybuchnął płaczem. Evoe prawdopodobnie nie żyła - padła ofiarą mściwej stra- tegu jego zbroi. Czy to w ogóle była jego zbroja? Przecież wca- le nie planował wpuszczać fali grawitacyjnej w zótlowski lynk, nie miał też najmniejszego zamiaru zabijać ludzi, nawet jeśli zawładnęły nimi zótle. Zaufał zbroi z lancą świetlną, a ona wy- korzystała go do swych ponurych celów. Strategia Skrajanów, pomyślał, wspominając ze zgrozą czarne, diabelskie płomienie Rataros. To jego zbroja była tu panem, a on jej bronią. Strumienie łez oczyściły go z bólu i pozostawiły w ponurym otępieniu. Przyjrzał się bliżej lancy, którą trzymał w prawej rę- ce. Złocisty metal odpowiedział mu jego własnym odbiciem, po- przecinanym czarnymi rozgałęzionymi liniami obwodów. Jego twarz miała wojowniczy wyraz i była bardziej zacięta, niż sądził. U wylotu otworu na końcu lancy bursztynowa soczewka uśmiechała się do niego barwami tęczy. Po przeciwnej stronie, przy rękojeści, czarny prostokąt oderwał się pod wpływem je- go mocnego uścisku. To był lynk. W niczym nie przypominał potężnego i ciężkiego metalowego łuku skonstruowanego przez zótle w Ridgefield. Był to po prostu czarny kwadracik, swobod- nie mieszczący się w dłoni, jednakże wiedza, która przenikała do jego umysłu ze zbroi, zapewniała go, iż ten niewielki, pozor- nie bezwładny przedmiot jest zdolny do przetransportowania wielu ton ziemskiej masy na kraniec czasu. Kiedy ściskał w dłoni lynk, wzrastała w nim świadomość celu, z jakim przybył na Ziemię. Ponownie umocował lynk na rączce lancy, przez klapę przeciwpożarową przedostał się do wnętrza budynku i zszedł po schodach na ulicę. W pobliskim sklepie odzieżowym wydał nieco gotówki na zakup bielizny, drogiego szarego garnituru, jasnobrązowych butów, jedwabnej koszuli, krawata i szarych okularów słonecznych z lustrzanymi szkłami. Starannie złożył górę skrzydłaszków, foukowskie spodnie i sandały, po czym umieścił je w skórzanej teczce z drewnianą rączką. Zakupił także czarny parasol, a następnie, korzystając z zacisza przebieralni, zamontował w nim lancę, wypuszczając z niej lekkie wyładowania elektryczne, dzięki którym udało mu się przyspawać ją do drutów rozkładanej kopułki. Następnie z automatu zadzwonił do banku, któremu zlecił zajmowanie się jego interesami, a później zamówił limuzynę w miejscowej firmie taksówkarskiej. Oczekując na samochód, zjadł lunch w najlepszej restauracji, jaką udało mu się znaleźć w tym małym miasteczku. Nie miał apetytu, a to ze względu na fakt, że zbroja - urzą- dzenie wielkości dziesięciocentowej monety wstrzelone do jego ciała u podstawy czaszki, które na żądanie otaczało go opalizu- jącym polem siłowym - służyła mu również do podtrzymywa- nia życiowych procesów. Nie musiał więc nic jeść, jeśli tylko regularnie ją włączał. Jednakże smak i dotyk jedzenia zaspoka- jały jego fizjologiczną potrzebę kontaktu z pożywieniem, dlate- go też zafundował sobie suty posiłek, przy którym rozważał swoją sytuację. Pomiędzy kremem z zielonego groszku a pieczonym na wę- glach pstrągiem postanowił, że przeprowadzi do końca całe przedsięwzięcie, lecz postara się dokonać tego przy możliwie najmniejszym wykorzystaniu zbroi. Nagle rozbrzmiewająca do tej pory w lokalu muzyka umilkła i Carl mimochodem wysłu- chał wiadomości, z których dowiedział się o tajemniczym mor- derstwie dokonanym na trojgu ludzi w Ridgefield, w stanie In- diana, przy użyciu broni wysyłającej niezidentyfikowane zabójcze promienie. W połowie posiłku Carl całkowicie stracił zainteresowanie jedzeniem. Zapłacił rachunek i wyszedł przed restaurację, by poczekać na limuzynę. Dziesięć minut później długi, czarny wóz zatrzymał się przed lokalem i Carl polecił kierowcy, by zawiózł go pod adres wskazany mu przez bank. Limuzyna wyjechała za miasto, pokluczyła trochę pośród otaczających je wzniesień i pagórków, by w końcu wjechać z chrzęstem na świeżo wyżwirowaną drogę prowadzącą do dłu- giego magazynu lśniącego nowiutką farbą. Przed ogromnymi rozsuwanymi drzwiami składu stał już zaparkowany czekolado- wy mercedes. Carl odesłał kierowcę, wręczywszy mu dwa stu- dolarowe banknoty, i podszedł do wielkiego budynku. Srebrnowłosy pan Powells, którego Carl zatrudnił, by spra- wował nadzór nad całym przedsięwzięciem, czekał już we wnę- trzu chłodzonego powietrzem, skąpo oświetlonego magazynu w towarzystwie dwóch pomocników, przypatrując się trzem ol- brzymim pryzmom świńskiego gnoju piętrzącym się na betono- wej podłodze. Smród uderzał w nozdrza jak młotem. - Witam pana, panie Omega. - Powells skłonił się Carlo- wi, wyciągając doń rękę i obdarzając go szerokim uśmiechem. - Mówi mi Al, proszę. - Carl potrząsnął wyciągniętą dłonią i ukłonił się pozostałym. Tamci wpatrywali się w niego z sza- cunkiem, najwyraźniej zaskoczeni jego tradycyjnym, eleganc- kim strojem. Zapewne spodziewali się ujrzeć go znowu ubra- nego w foukowskie wdzianko. - Trzy i pół tony? - Z dokładnością do kilku kilogramów. Jeśli jest jakieś od- chylenie, to raczej w stronę nadmiaru niż niedoboru, Al - za- pewnił go Powells. - To surowy, niepoddawany żadnej obróbce świński obornik. Największa ilość na terenie całego hrabstwa. - Wspaniale. - Carl machnął ręką w stronę drzwi. - Może wyjdziemy pooddychać świeżym powietrzem? Gdy znaleźli się na zewnątrz, podszedł do mercedesa i ob- rócił się do Powellsa. - Czy masz wszystkie papiery? Powells wręczył mu umowę sporządzoną przez bank zgod- nie z podanymi przez niego danymi i Carl przejrzał ją uważnie. Dokumenty zobowiązywały Powellsa i pozostałych do zachowa- nia tajemnicy, w zamian za co mieli otrzymywać znaczne sumy pieniędzy każdego miesiąca. Po podpisaniu umowy Carl ode- brał klucze do magazynu. - Czy chcesz, żebym zajął się dystrybucją? - zapytał Po- wells. - Zakładam, że chcesz przerobić to paskudztwo na uzdat- niony nawóz. - Nie... to znaczy - tak, ale sam się tym zajmę - odpowie- dział Carl. - Radzę się panu pośpieszyć - odezwał się jeden z asysten- tów. - Powinien pan to przerobić, zanim towar zacznie gnić. Na- wet przy takich niskich temperaturach niedługo nie będzie się do niczego nadawał. Carl tylko się uśmiechnął. Pomachał im, kiedy odjeżdżali. Gdy zniknęli mu z oczu, włączył zbroję i wszedł do magazynu. Brodząc po kolana w gnoju, wszedł na pryzmę, torując sobie drogę lancą. Kiedy wydawało mu się, że jest na samym środku, wetknął w nawóz mały, prostokątny lynk. Nic się nie wydarzyło, ale dzięki wewnętrznej "inspiracji" ze strony zbroi wiedział, że lynk rozpoczął już konwersję inercji całego ładunku. Zamknął magazyn i wzbił się w niebo. Zbroja kierowała go na południe, ku biegunowym pustkowiom, ale jego wolą zdoła- ła przełamać te wewnętrzne ponaglenia, zakrzywiając tor lotu, i po chwili leciał już na zachód, ku nowej wolności. Zeke siedział, spoglądając na ogród różany przez siatkę drzwi, które więziły go w ciasnym pomieszczeniu. Gładził się po brodzie przypominającej grzywę lwa, a jego oczy były pu- ste jak otwarty grób. Gdzie się podziewa Alfred Omega? Zielone spojrzenie, jakim lustrował go doktor Blau, zada- wało mu to niewypowiedziane pytanie przy każdym spotkaniu, z lekką drwiną, która - na co liczył lekarz - miała pomóc w przełamaniu "obłędu". A Chad, który na torze Aqueduct wygrał tyle, że mógł spo- kojnie zrezygnować z pracy, przychodził do niego co tydzień, aby pod pozorem opowiadania mu codziennych historyjek również indagować go bez słów: Gdzie się podziewa Alfred Omega? Cierniste pnącza niewesołych myśli czepiały się uczuć Ze- ke'a, raniąc je bólem i zwątpieniem. Może rzeczywiście się my- lił - i to we wszystkim. Może żadne z jego introtransowych ob- jawień nie miało nic wspólnego z prawdą. Może lustro, które na zawsze zapamiętało ostatni obraz Carla, było nośnikiem in- nego znaczenia niż to, jakie odkrył za pomocą naukowych in- strumentów swojej wyobraźni. Czuł się uwięziony w nieprzebytym labiryncie wydarzeń obciążonych jarzmem obłędu. Ale te wszystkie wydarzenia by- ły prawdziwe, Carl naprawdę stał się czystym światłem. Fale przypływu wydostające się z odległych zakątków jego samot- ności przyniosły mu różnorakie wskazówki, które wiodły go co- raz dalej i dalej, ale jeszcze nie zdołały wyprowadzić go z labi- ryntu. Osaczony przez wątpliwości, przerażony własnym cierpie- niem, musiał przyznać, że mylił się co do Alfreda Omegi. Dlacze- go przyszło mu do głowy, że Carl powróci? Ten pomysł był zwy- kłym kaprysem wyobraźni, marzeniem, które snuł po napisaniu powieści, a w które potem uwierzył, ponieważ subtelna nić eks- trapolacji taką właśnie drogą wiodła go przez labirynt. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że nić zaprowadziła go w ślepy kory- tarz. Zrobił z siebie głupca. Co gorsza, wszystkich utwierdził w przekonaniu, że rzeczywiście jest obłąkany. Dygotał ze strachu przez kilka minut, aż w końcu otrząsnął się z żalu nad sobą. A więc dobrze, pomylił się co do Alfreda Omegi. Nie jest Chrystusem. Jest zwykłym naukowcem. Nie czyni żadnych cudów. To cuda, których był świadkiem, uczyni- ły go takim, jakim jest teraz. Pole istnieje naprawdę. Siła, jaka płynie z Pola, także jest prawdziwa. Ona utrzymuje go przy ży- ciu. Reszta to zgaduj-zgadula, zwykłe hipotezy. Zeke wsparł ciężką głowę na dłoniach i ból zwątpienia przeciął wątek jego niewesołych rozmyślań, przenosząc go z po- wrotem do miejsca rozszczepienia się jaźni i bytu, gdzie wszyst- ko zostaje dane. Złowieszcze zawodzenie wiatru hulającego nad Górami Skalistym zaćmiło mu umysł i Carl stanął w lśniącej zbroi na półce skalnej pomiędzy ostrymi jak zęby rekina, graniami pa- sma Sawatch. Pędzące nad jego głową chmury darły się w strzę- py na tle nieba koloru krwi, a górskie grzbiety wznosiły się pod nim otoczone złocistą mgiełką promieni zachodzącego słońca. Carl trwał pogrążony bezczasie, ale trapiące go myśli, któ- rym chciał w ten sposób umknąć, wciąż błąkały się po jego umyśle, w lustrzanych przestrzeniach zbroi. Jego powrót na Ziemię kosztował życie trojga ludzi. A to nawet nie była jego Ziemia. Czym była Ziemia-dwa? Te góry wyglądały tak samo tajemniczo jak na Ziemi-jeden. Ta- kie same majestatyczne, postrzępione urwiska, takie same wy- piętrzone pochyłości dawnego morskiego dna i takie same gwiazdy mrugające na zamglonym nieboskłonie. Ile w rzeczywistości istniało Ziemi? Nieskończoność wydawa- ła się nierealna. Chyba że powołałaby do życia nową Evoe. W nie- skończonym kontinuum być może udałoby mu się znaleźć ją raz 9 Innymi światy jeszcze. Ale istniał tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać - musiał doprowadzić do końca swoje zadanie, tu, na Ziemi-dwa, a potem przelynkować się z powrotem do Śfjata i do pranieblana. Jeszcze tylko dwa miesiące. W bezczasie nie wypoczywał już tak dobrze jak przedtem. Obraz trójki, którą zabił, mieszał się w jego półświadomości ze wspomnieniem fali grawitacyjnej, jaką wystrzelił w zotlowski lynk prowadzący do Galgul. Niepokój, jakim napawała go sa- motność, sprawił, że w połyskliwym uścisku zbroi czuł się jak w szczelnie zamkniętej butelce. Przygnębiające wycie obijają- cego się o zbocza gór wiatru pomogło mu wyciszyć umysł i przez jakiś czas to budził się, to znów wpadał w trans targany żałosny- mi emocjami. Spędził tak kilka dni, zanim w końcu uznał, że najwyraźniej utracił dostęp do bezczasu. Być może na zawsze. Zapadła już noc, kiedy zadecydował, że poleci na wschód zobaczyć Manhattan. Zobaczy tych niewielu przyjaciół, jakich tam miał. Musi przekonać się, że są tymi samymi ludźmi, któ- rych znał. A jeśli tak właśnie było, jeśli spotkanie z nimi da mu choć nieznaczne poczucie bycia u siebie, gotów był zrobić dla nich coś dobrego, korzystając z zasobów, jakie zapewniał mu imp. Aczkolwiek pranieblan ostrzegał go, by trzymał się z dala od tych, którzy go znali, gniew, jaki wrzał w nim po przeżytym wstrząsie, dodał mu śmiałości, dlatego też pełen determinacji ruszył z wiatrem, szybując przez mrok. Kiedy przyleciał do Nowego Jorku, świt wkradał się już na portowe nabrzeża. Pod stopami miał słynną panoramę, a ciemne jeszcze niebo pełne było połyskujących plamek odrzutowców przypominających błyszczące owady. Przywołał w myślach ob- raz "Błękitnego Jabłka" i pozwolił, by zbroja przeniosła go nisko nad wodami East River, w górę ulicą Lafayette'a do przecięcia z Broadwayem, a następnie wzdłuż Dwudziestej Drugiej ulicy aż do Siódmej Alei. Widziały go dziesiątki ludzi, ale każdy zaledwie przez ułamek sekundy, jako że śmigał ponad dachami z zawrot- ną szybkością, widoczny jako złocista smuga przecinająca powie- trze pomiędzy cysternami na wodę i kominami. Dźwięk, jaki wy- dawał, lecąc, ginął w hałasie ruchu ulicznego, tak że nikt nie mógł go usłyszeć. Wylądował na zapchanym dziedzińcu usytuowanym za bu- dynkiem, w którym mieściła się restauracja. Z oplecionych bluszczem ścian spadały czerwone liście, a maleńki wodopój dla ptaków, grill, stół i krzesła na patio zasypane były jesiennym śmieciem. Kiedy zbroja się wyłączyła, leżące w pobliżu liście rozpierzchły się na wszystkie strony całymi tabunami. Wzruszenie wywołane powrotem w dobrze znane strony ode- zwało się w nim jak ptasi trel, kiedy niespiesznie rozglądał się dookoła, aby dopasować otoczenie do obrazu, jaki przechowywał w pamięci. W korytka z bazylią wsiano nowe nasiona, a z zeszło- rocznych roślin pozostały jedynie suche badyle z brązowymi liść- mi, których większość kruszyła się w dłoniach. Pochylił się nad jednym z korytek i znalazł odcisk swojego kciuka, który zostawił tam przypadkiem, kiedy dotknął drewnianej ścianki powalanym farbą palcem. Odcisk idealnie pasował do Unii na opuszku duże- go palca. Carl zgarnął z ziemi garść żwiru i cisnął nim w okno nad tylnymi drzwiami. Później rzucił jeszcze kilka większych kamy- ków, zanim okno otworzyło się, a na zewnątrz wyjrzała rozczo- chrana głowa rozespanej Caitlin Sweeney. - Wynocha stąd, gnojku! - ryknęła i machnęła dłonią przy- pominającą brązową skarpetkę. - Ten dom wciąż należy do mnie i nie pozwolę się z niego wyciągnąć, dopóki nie przyjdzie mój czas. - Twój czas jeszcze nie nadszedł, Caitlin Sweeney! - od- krzyknął Carl. - Zejdź na dół i wpuść mnie do środka. Caitlin wychyliła się mocniej i przyjrzała mu się uważnie. - A tyś co za jeden? - spytała, niemal warcząc. - Nie poznajesz mnie, Caity? Czy mój głos także się zmienił? - Rzeczywiście, twój głos brzmi jak... - zaczęła i przyjrzała się jeszcze uważniej - Ty przecież nie możesz być... - Przyjrzyj się dobrze raz jeszcze - powiedział Carl, zdej- mując słoneczne okulary. - Caity, to ja, Carl. Krzyk uwiązł w gardle staruszki, a jej przerażona twarz za- padła się tak, że widać było jedynie wytrzeszczone ze zdziwie- nia oczy. - Carl? - Potarła dłońmi czoło, policzki, powieki i omal nie przewierciła go wzrokiem. - Carl... czy to możliwe. O Jezu... - To naprawdę ja, Caity - potwierdził Carl. - Dalej... wpuść mnie do środka. - Słodki Jezu - wymamrotała staruszka i zniknęła. Po kilku chwilach tylne drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich kobieta przygięta do ziemi brzemieniem lat, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. - Przybyło mi trochę włosów i mięśni - przyznał Carl. - Twarz też mam jak u młodego atlety... tak mi się przynajmniej wydaje. Ale to naprawdę ja. Pamiętasz tamten ranek, kiedy wylałem sobie gorącą kawę na kolana przy liczeniu włosów na głowie, a ty powiedziałeś, że muszę popracować nad swoim ima- ge'em. No co? Pamiętasz? - To naprawdę ty! - wrzasnęła Caitlin i rzuciła mu się w ra- miona. Odchyliła głowę w tył, aby móc swoimi wiecznie łzawiący- mi oczyma dokładnie zlustrować jego rysy. Ta jasna, wojownicza twarz rzeczywiście była twarzą dawnego Carla, aczkolwiek szczu- plejszą i bardziej wyrazistą. Kiedy już nie miała najmniejszych wątpliwości, kogo ma przed sobą, chwyciła go za szerokie bary i z całej siły jeszcze raz rzuciła mu się w objęcia. - Carl! Ja chy- ba śnię. Nie mogę uwierzyć, że to ty. Jesteś bardziej prawdziwy niż kiedykolwiek. - Mam ci wiele do opowiedzenia - oznajmił Carl, z trudem wyzwalając się z jej wężowego uścisku. - Wejdźmy do środka. Muszę się tym z kimś podzielić. Caitlin natychmiast zadzwoniła do Sheelagh, która obecnie mieszkała w uczelnianym akademiku. Czekając na córkę, Caity z uwagą przysłuchiwała się kłamstwom Carla. Opowiedział jej o swoim brawurowym przedsięwzięciu polegającym na włożeniu wszystkich swych oszczędności w karkołomne transakcje speku- lacyjne na giełdzie, a następnie reinwestowaniu zysków w nie- zwykle ryzykowne, lecz przynoszące ogromny dochód papiery kartelu zajmującego się wydobyciem szmaragdów w Boliwii. Staruszka kupiła całą bajeczkę, szczególnie po tym, jak Carl wykonał parę telefonów i wykupił "Błękitne Jabłko" od banku, który właśnie przymierzał się do likwidacji lokalu. Zdumiewające zmiany w swoim fizycznym wyglądzie wy- tłumaczył operacjami plastycznymi i uczciwą pracą na obozach kulturystycznych. Carl z trudem oparł się pokusie, by powiedzieć staruszce ca- łą prawdę, ale energetyczne impulsy płynące do jego ciała z rącz- ki parasola odwiodły go od tego zamiaru. Był jednak jeszcze in- ny powód: kiedy już pierwsza fala podekscytowania opadła, Caitlin stała się nieobecna i zamyślona. Zauważyła, że zmiany zaszły nie tylko w wyglądzie Carla. Mężczyzna miał zupełnie in- ny zapach. Alfa-androstenol po przeróbce dokonanej przez pra- nieblana już tak nie działał na Caitlin. Chociaż sama nie wie- działa dlaczego, czuła się przy Carlu zakłopotana i niepewna. Tylko hojność, z jaką szafował swym niewiarygodnym mająt- kiem, powstrzymała ją przed wypowiedzeniem tego na głos. Widok wnętrza "Błękitnego Jabłka", gdzie tak ciężko swego czasu harował i gdzie żyły jego dawne marzenia, napełnił Carla niesamowitą euforią. To miejsce było kiedyś dla niego centrum wszechświata, a teraz kiedy usunięto stąd wszystkie butelki, krzesła i stoły, stanowił jedynie powłokę jego dawnego życia... Poczuł przypływ pozytywnej energii wywołany radością z powro- tu do tego miejsca i nieodpartym wrażeniem, że bardzo, bardzo oddalił się od wszystkiego, co to miejsce dla niego znaczyło. Otoczenie wydawało mu się teraz jakieś mniejsze, bardziej pospolite, łącznie z Sheelagh. Dziewczyna weszła do "Błękitne- go Jabłka" w puszystym wełnianym swetrze, obcisłych dżin- sach i wysokich butach. Kiedy Caitlin powtarzała córce bajecz- ne kłamstwa, jakich jej wcześniej naopowiadał, Sheelagh przyglądała się Carlowi ze zdumieniem. - To jesteś ty, prawda? - spytała go kilkakrotnie, a w jej oczach zapłonęły iskierki zachwytu. - Myślałyśmy, że zginąłeś podczas pożaru w twoim miesz- kaniu. - Słyszałem o tym pożarze - odparł Carl, patrząc na twarz Sheelagh otoczoną wianuszkiem cudownych blond włosów, szczupłą i pociągającą, która mimo to nie przestawała być irytu- jąco zwyczajną twarzą naiwnej młódki. Zastanawiał się, jak to możliwe, że kiedyś niemal szalał z miłości do tej małej kobietki. Nie miała w sobie nic z ujmującej mocy, której aura otaczała Evoe, nic z tego seksualnego powabu, jaki zachował we wspo- mnieniach o swojej ukochanej oddalonej teraz od niego o sto trzydzieści miliardów lat. - Taaak - ciągnął dalej - doszły mnie nawet słuchy, jako- bym miał zginąć podczas tego pożaru. Jednak interesy, którymi zajmowałem się w La Paz, były tak delikatnej natury, że nie mo- głem ujawnić swojej prawdziwej tożsamości. Musiałem zostawić wszystko tak, jak było. Teraz jednak, kiedy mam to już za sobą, wracani na stare śmieci. Naprawdę chciałbym wam wynagrodzić wszelkie niepokoje, jakie przeżyłyście z mojej winy. Dlatego proponuję, abyśmy zaczęli świętować. - Wykupienie "Błękitnego Jabłka" to znakomity początek - powiedziała Caitlin, obejmując go ponownie, lecz tym razem wstrzymując oddech. - Ale to dopiero rozgrzewka, dziewczyny. - Kiedy widział te dwie zapatrzone w niego, dobrze znane twarze, czuł, jak roz- piera go duma, i wcale się z tym nie krył. - Jutro zakupimy wam kilka apartamentów na przedmieściach. Samochód albo nawet dwa. Ciuszki. Służbę. Co tylko chcecie. Obie kobiety patrzyły na niego, z trudem tłumiąc podekscy- towanie, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Sheelagh odgarnęła z twarzy włosy koloru miodu, jak gdy- by potrzebowała więcej powietrza, żeby nie zemdleć. - To wydaje się takie nierzeczywiste. - Pogładziła dłonią jego twarz. - Naprawdę się zmieniłeś. Nigdy bym nie pomyśla- ła, że to możliwe. Wsunęła ręce pod chłodny jedwab jego szarej marynarki i uścisnęła go z taką czułością, jakiej wcześniej nigdy mu nie okazywała. Otaczająca go chmura lawendowego aromatu robi- ła na niej równie wielkie wrażenie jak jego wyraziste rysy i sportowa figura. - Tak się cieszę, że wróciłeś, Carl. Nikt mi w to nie uwierzy. - Miejmy nadzieję - powiedział Carl, wyzwalając się z jej uścisku. - O ile to będzie możliwe, mam zamiar robić jak naj- mniej szumu wokół swojej osoby. Dorobiłem się ogromnej fortu- ny i chcę się nią z wami dzielić, ale narobiłem sobie także mnó- stwo wrogów i wolałbym przez jakiś czas nie rzucać się w oczy. - Nikt nie jest w stanie zrobić dużych pieniędzy, nie przy- sparzając sobie wrogów - powiedziała sentencjonalnie Caitlin, a jej wilgotne oczy zwęziły się, by uważniej przyjrzeć się męż- czyźnie. - Czy my także musimy się obawiać? Było to bardzo uczciwe pytanie, które wzbudziło alarm w mentalnych przestrzeniach jego zbroi. Teoretycznie zótle lub jakiekolwiek inne stworzenia ze Śfjata mogły się pojawić w bez- pośrednim sąsiedztwie jego zbroi w dowolnym czasie. Jak dotąd przez korytarz lynkowy nieustannie łączący go ze Śfjatem zdoła- ły się przedostać jedynie bakterie występujące w powietrzu. Ko- rzystając ze wskazówek przekazywanych mu przez zbroję, co ja- kiś czas oczyszczał atmosferę wokół siebie za pomocą wiązki pro- mieniowania ultrafioletowego, której intensywność wystarcza- ła, by uśmiercić drobnoustroje. Ale przebywanie w pobliżu ja- kiejkolwiek osoby przez zbyt długi czas nie należało do zbyt rozsądnych posunięć. - Niebezpieczeństwo grozi wyłącznie mnie, nie wam - skła- mał, patrząc w oczy Caitlin, która miała taką minę, jakby zna- komicie zdawała sobie sprawę, że nie mówi jej prawdy. - Mamo, proszę cię - żachnęła się Sheelagh, chwytając Carla pod ramię. - To przecież Carl. Wrócił, żeby nam pomóc. Przez resztę dnia Caitlin powstrzymała się od krytycznych uwag. Ten mężczyzna to naprawdę był Carl Schirmer, była tego pewna po dokładnym obejrzeniu go ze wszystkich stron. I rze- czywiście miał sporo pieniędzy. Całe mnóstwo. Zabrał je na przedmieścia, na przechadzkę po ekskluzywnych butikach East Side i nakupił im ciuchów za grube tysiące. Odwiedzili kilka wy- twornych i stylowych restauracji, gdzie zamawiali oferowane tam specjalności, wprowadzając się przy tym w stan radosnego rauszu. Carl był wniebowzięty i tylko raz zdarzyło mu się wypaść z roli. W jednej z kafejek usłyszał przez radio melodię, od której uśmiech zgasł mu na twarzy, a posmutniałe oczy powędrowały ku mokrym, grudniowym ulicom. Była to bowiem zagrana na syntezatorach popowa wersja pieśni, którą sam skomponował dla Evoe. Kiedy jednak zaniepokojona jego nagłym zamyśle- niem Sheelagh chwyciła go za rękę, natychmiast otrząsnął się z melancholijnej zadumy. Nieco później tego samego dnia wprowadził swoje przyja- ciółki do dwupoziomowego apartamentu w luksusowym wieżow- cu na Sutton Place. Kosztował bajońską sumę, i to płatną z góry, ale Carl ani przez chwilę nie wyglądał na kogoś, kto w znaczący sposób uszczupla swoją fortunę. Niepokój opuścił Caitlin, a jej alkoholowe ciągi przestała odtąd wypełniać ponura melancho- lia. Przyszłość jej córki w jednej chwili zmieniła barwy z czar- nych na różowe. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło jej przede wszystkim ogromną ulgę. Gdyby tylko Carl nie pachniał tak dziwnie. Pewnej nocy, wyczerpani dniem pełnym wrażeń Carl, Shee- lagh i Caitlin siedzieli na przytulnym poddaszu swego dwupię- trowego mieszkania, wpatrując się w migoczące światełka odbi- jające się od wód East River. Sączyli wyborną irlandzką whisky, a oczy Caitlin wypełniał już niczym niezmącony blask. - Jedyne, czego nie mogę sobie wyjaśnić, Carl, to tamto lu- stro. - Jakie lustro? - Wypity alkohol sprawił, że poczuł się od- prężony, a towarzystwo jego dwóch przyjaciółek wyrwało go w ostatnich dniach ze smętnego kręgu myśli o Evoe i zótlach. Musiał odczekać dwa miesiące, zanim będzie mógł opuścić Zie- mię, a tutaj czuł się znacznie przyjemniej niż na antarktycznym wydmuchowie. - Zeke, twój przyjaciel, który pierwszy odkrył wypalone mieszkanie, znalazł w nim twój wizerunek wytrawiony przez ogień na lustrze z łazienki - powiedziała Caitlin. - Wykorzystał komputer, aby wyostrzyć obraz - dodała Sheelagh - i ta plama na tafli wyglądała identycznie z tobą... to znaczy tak jak wcześniej wyglądałeś. - Zeke. - Imię jego starego przyjaciela zabrzmiało obco w jego ustach. Co takiego pranieblan powiedział mu o Zeke'u? Nie potrafił sobie przypomnieć. - A co to za wizerunek? - Przypomina twoje zdjęcie - rzekła Sheelagh. - Wygląda na to, że został wypalony przez płomienie. - Ale ty twierdzisz, że byłeś wtedy w Boliwii - wtrąciła się Caitlin głosem pełnym wątpliwości. - Nie mogę pojąć, w jaki sposób. Przecież tamtego wieczora pracowałeś w "Błękitnym Jabłku". Czekały na jego odpowiedź, ale on zagłębił się w myślach, wspominając tamtą noc, całe życie temu. Właśnie wychodził spod prysznica, gdy nagle zaczął płonąć. Wróciło do niego ostat- nie wspomnienie z Ziemi-jeden - czarna otchłań wpychająca go w rozedrgane orgazmem omdlenie. Kostki lodu zagrzechota- ły w jego szklance. - Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy? - nie mogła po- wstrzymać się Caitlin. - Policji nigdy nie udało się tego ustalić. - Nie byłbym w stanie opowiedzieć wam wszystkiego, co stało się tamtej nocy - odparł cicho. - Ten ogień... - i umilkł. - Łazienka została w całości wypalona od środka - nie da- wała za wygraną staruszka. - Nawet straż pożarna nie mogła dojść, co się zdarzyło. - To coś, czego na razie nie mogę wam wyjaśnić. - Carl spoj- rzał w sufit, starając się zwalczyć w sobie impuls ponaglający go do opowiedzenia im wszystkiego. Jednak wyposażona w moc przesyłania wewnętrznych "inspiracji" zbroja zdołała mu przy- pomnieć o trojgu ludziach, którzy zginęli w Ridgefield i nagłe pragnienie udzielenia szczegółowych wyjaśnień ulotniło się w mgnieniu oka. - Tamta noc była bardzo dziwna. Wtedy zaczę- ło się dla mnie nowe życie. Wy jesteście moją przeszłością. Mo- ją wspaniałą, ukochaną przeszłością. Chciałem podzielić się z wami radością ze zdobytej fortuny, zanim obciążę wasze myśli moim bólem. - To wydaje się zrozumiałe - powiedziała Sheelagh. - A mnie się to wydaje szatańskie! - wybuchnęła Caitlin. - Posłuchaj... rozmawiałam wtedy z policjantami i ze strażaka- mi. Nie wiedzieli, co mają o tym myśleć. Widziałam twój obraz na lustrze. I to na pewno jesteś ty. Albo byłeś. - Pociągnęła ze szklanki. - Na początku Zeke sądził, że się spaliłeś. Potem za- czął wymyślać te teorie o widmodziurach. Tak czy inaczej, twierdzi, że przez ułamek sekundy w twojej łazience panował większy żar niż na powierzchni Słońca. To przecież zjawisko nadprzyrodzone. - Mamciu. - Sheelagh posłała matce gniewne spojrzenie. - Nie patrz tak na mnie! - huknęła Caity na córkę i dalej mówiła do Carla - Niewyjaśniony pożar, lustro z odbitym wize- runkiem, długa nieobecność i nagle wracasz jak gdyby nigdy nic, obdarzony zawrotną fortuną i urodą, jakiej nie powstydził- by się Dorian Gray. Carl, powiedz nam prawdę. Czy zawarłeś jakiś pakt z diabłem? - Mamo! - Sheelagh zsunęła się na skraj skórzanego fotela. - Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego - odpowiedział Carl z wyrazem rozbawienia na twarzy. - To, co mi się przydarzyło, rzeczywiście jest bardzo tajemnicze, ale nie ma nic wspólnego z czarcią magią. Wszystko stanie się dla was zrozumiałe pewne- go dnia, kiedy będę mógł wam wszystko opowiedzieć. Teraz jednak chciałbym się dowiedzieć, co u Zeke'a. Jak się miewa? Odpowiedź Caitlin była jak uderzenie bata. - Zeke zwariował. Carl poruszył się niespokojnie w fotelu, podenerwowany napastliwością staruszki. Pranieblan mówił mu, że Zeke cierpi. Teraz, kiedy te informacje się potwierdziły, Carl poczuł, jak coś w nim płonie. - Gdzie można się z nim zobaczyć? - W Zakładzie Psychiatrycznym Corneliusa. To szpital na Long Island - poinformowała go Sheelagh. Pochyliła się i poło- żyła mu dłoń na przedramieniu. Zdziwiła się, wyczuwając pod palcami twarde mięśnie oplatające kości nadgarstka. - Obec- nie jest w dość fatalnym stanie. Ale przez jakiś czas, przed cho- robą, przeżywał bardzo twórczy okres. Malował, lepił jakieś fi- gurki z modeliny. Napisał nawet powieść. - Masz ją u siebie?- spytał. - Musiałabym poszukać. Pewnie łatwiej będzie ci znaleźć w księgarni. Widuję ją na półkach. Nosi tytuł "Odpryski cza- su". To science fiction. Carl zerwał się z fotela. - Pójdziesz ze mną? - spytał. - Jest jedenasta - zaprotestowała Sheelagh, podnosząc się jednak. - Wszystkie sklepy są już zamknięte. - Włamiemy się. Chodź. - Gestem dłoni zachęcił Caitlin, by poszła razem z nimi, ale kobieta spojrzała tylko na niego znad szklanki wzrokiem chłodnym od podejrzliwości. Carl zdobył książkę jeszcze tej samej nocy, zapłaciwszy po- kaźną sumę nocnemu stróżowi z księgarni "Brentano". Razem z Sheelagh wrócili do mieszkania na Sutton Place. Caitlin za- snęła w miejscu, gdzie ją zostawili. Sheelagh położyła ją do łóż- ka, a kiedy wróciła, Carl był pogrążony w lekturze. Siedział w fotelu z bladą, skamieniałą twarzą. Poczekała chwilę, licząc, że być może okaże jej jakieś zainteresowanie, lecz nie docze- kawszy się, poszła spać. Im bardziej zagłębiał się w książkę, tym gwałtowniej nara- stało w nim niedowierzanie. Strach nieodstępujący go od chwi- li, gdy zabrano mu Evoe, wybuchł nagle w zimnym rozbłysku przerażenia. Historia, którą czytał, była szczegółową relacją z jego życia w Śfjecie! Nazwy były nieco pozmieniane. Pranieblan został w powie- ści nazwany urgiem, nieblany - niebolądami, Foukowie - po prostu Ludem, zótle otrzymały miano pajęczaków, a cały Śfjat Zeke nazwał Czasokresem. Całość napisana została kwiecistym, często nieco napuszonym stylem typowym dla science fiction: "Lotka wylądowała na skraju nieboląda pomiędzy wysokimi włóczniami jodeł. Kopułka zakrywająca kabi- nę znów poczerniała. - Odeślemy tę lotkę z powrotem - usłyszał cichy głos Ewy w ciemnościach. - Ślad, jaki zostawimy za so- bą, przywiedzie wszystkich tych, którzy zechcą nas ści- gać, jedynie do tego miejsca... ale zanim tutaj dotrą, nas dawno już tu nie będzie. Kopułka otwarła się z sykiem i do środka kabinki wdarło się ostre, górskie powietrze. Wytoczyłem się z pojazdu i stanąłem pośród wyblakłej w słońcu trawy porastającej teren nad szumiącym wiatrami urwiskiem. Moje oczy pewnie przypominały wielkie rodzynki, bo na ich widok Ewa zaniosła się melodyjnym śmiechem". Kiedy zaczęło świtać, Carl właśnie czytał całą powieść po raz drugi, porażony identycznością przedstawionej w niej rze- czywistości. Tylko zakończenie było inne, ponieważ przedsta- wiało Ewę i Kena, narratora, jak szczęśliwie odlatują razem w otchłanie Czasokresu. Oczy miał zaczerwienione od łez, a w całym ciele czuł ogromną pustkę, jakby nagle zamienił się w olbrzymią bańkę ciszy. Upuścił książkę i wytoczył się z mieszkania w poszukiwa- niu świeżego powietrza. Zszedł w dół Pięćdziesiątą Siódmą uli- cą aż do Central Parku. Obłęd rodzi się w samotności, pomyślał, stojąc na brzegu sadzawki i patrząc, jak blask świtu rozchodzi się po powierzch- ni wody. Wyglądało to tak, jakby na lśniącej, ciemnej tafli wy- rastało drzewo światła. Maszyneria jego umysłu huczała od poddawanych obróbce implikacji i domysłów. - Skąd Zeke mógł to wszystko wiedzieć? - To pytanie utknęło bez odpowiedzi. - 1 co w końcu jest prawdą? Znajdował się na Ziemi-dwa, miejscu równie mu obcym i nieznanym jak Śfjat. Nic nie było prawdziwe. Wszystko było możliwe. Na tej planecie nawet pieśń ułożona dla Evoe nie na- leżała do niego. Czuł, jak narasta w nim szaleństwo i być może właśnie w tym miejscu i czasie straciłby właściwy ogląd rzeczywistości, lecz dziki wrzask, jaki w nim wzbierał, nagle został stłumiony 140 • Innymi światy przez przenikliwy, wysoki świst. Ten wściekły odgłos dochodził z jego rozpadającego się umysłu. Jednak dopiero po dobrej chwili zorientował się, jakie jest prawdziwe źródło tego dźwięku: gwizd dobiegał z jego lewej kieszeni na piersi. Sięgnął ręką do zamszowej kurtki i w chwili, gdy namacał imp, poczuł, jak dłoń pokrywa mu gęsia skórka, gdyż wreszcie dotarło do niego, co oznacza ten przeszywający dźwięk. Był to ostrzegawczy sygnał, informujący go, że jakiś obiekt lub orga- nizm o sporych rozmiarach przedostał się przez lynk łączący go ze Śfjatem. Rozejrzał się uważnie dookoła, ale oczywiście nie za- uważył wokół siebie nic, co przypominałoby jakieś stworzenie ze Śfjata, ponieważ oszołomiony całonocną lekturą zostawił lan- cę w mieszkaniu. Sprintem przebiegł przez Pięćdziesiątą Dziewiątą, odbija- jąc się od hamujących gwałtownie samochodów jak bilardowa kula i lawirując pomiędzy pieszymi. Cokolwiek to było, znaj- dowało się obecnie w mieszkaniu. Sheelagh spała, ale dźwięki dochodzące z miejsca, gdzie Carl porzucił swoje wyposażenie, obudziły ją. Nie były to żadne znajome odgłosy. Hałas przypominał trochę skwierczenie oleju na patelni, ale był znacznie głośniejszy, jakby gdzieś w głębi mieszkania gwałtowne elektryczne wyładowania wzniecały snopy trzaskających iskier. Sheelagh zostawiła drzwi otwarte, na wypadek gdyby Carl zapragnął jej towarzystwa, i widziała przez nie Caitlin śpiącą w swoim otwartym pokoju. Wstała, słysząc, że rumor przybiera na sile. Nie traciła czasu na okrywanie negliżu szlafrokiem i bez wahania ruszyła do pokoju Carla. Przenikliwy hałas bez wątpienia dobiegał właśnie stamtąd. Zapukała do drzwi, ale dziwaczne odgłosy nie ustawały, jakby nikt nie zwrócił uwagi na jej pukanie. - Carl? - Drzwi nie były zamknięte. Uchyliła je lekko, ale przez wąską szparę nie mogła nic dojrzeć. Otwarła więc drzwi na oścież i dopiero wtedy jej oczom ukazała się przyczyna tego porannego harmidru. Na ścianie, nad pustym łóżkiem Carla, ujrzała olbrzymi bru- natny kształt, który okazał się gigantycznych rozmiarów owadem. Olbrzymi, przypominający trylobita insekt połyskiwał w rytm ru- chów złożonego aparatu szczękowego i licznych czułków. Sheelagh wydała z siebie przenikliwy pisk, a owad w mgnie- niu oka znalazł się na łóżku. Szerokie, płaskie cielsko zakryło ca- łą kapę, a najeżone kolcami odnóża zadygotały upiornie, potęgu- jąc wstrząsające wrażenie, jakie wywoływał jego bulwiasty pysk. Krzyk Sheelagh zbudził Caitlin, która wypadła ze swojego pokoju dokładnie w chwili, kiedy olbrzymia głowa owada wyła- niała się z pokoju Carla. Sheelagh wycofała się do saloniku na drżących nogach i znów chciała krzyknąć, ale zabrakło jej tchu. Monstrum wypełzło z sypialni, jego świdrujący syk nabrał intensywności. Podczas desperackiego odwrotu Sheelagh przewróciła się o otomanę, a maszkara zaczęła niezgrabnie toczyć się ku niej. Caitlin zapanowała nad przerażeniem i cisnęła w potwora cięż- ką kryształową popielnicą. Popielnica odbiła się od wapien- nych płytek pokrywających grzbiet stworzenia, które uniosło się na tylnych odnóżach. Sheelagh odczołgała się od zwierza i spróbowała wstać, kur- czowo czepiając się draperii, podczas gdy makabryczne czułki oczne wyraźnie zaciekawionego owada już ocierały się o jej ple- cy. I wtedy właśnie Carl z hukiem wpadł do mieszkania. Przecisnął się obok Caitlin i popędził do swojej sypialni. W następnej chwili wybiegł stamtąd ze złotym prętem w dłoni. Oślepiająca błyskawica wystrzeliła z tajemniczej różdżki prosto w węźlastą głowę potwora. Śmiertelne konwulsje olbrzymiego owada rozmyły się w plamie blasku, przez długi czas pozostają- cej na siatkówce. W kilka chwil później, kiedy Sheelagh odzyskała wzrok, zo- rientowała się, że leży na plecach tuż obok sztywnego, przewró- conego na plecy ciała maszkary. Miała wrażenie, że w mięśniach wybuchają jej ogniowe race, a rozkołatany umysł to wynurzał się, to znów zatapiał w lodowatej toni przerażenia. Carl dotknął jej lancą i dziewczyna momentalnie odzyska- ła równowagę. - Co tu się dzieje? - spytała, czując, jak ogarnia ją niebo- tyczne zdumienie. Jej obecny spokój wydawał się niewzruszony jak niebo i bez lęku przyglądała się martwemu owadowi. - Szatański synu Lucyfera! - wrzasnęła Caitlin. Sheelagh szybko zerwała się z podłogi, w samą porę, by po- wstrzymać matkę przed rzuceniem się na Carla. Carl obrócił się z lancą nadal wyciągniętą przed siebie i do- tknął nią także staruszki. Ściągnięta gniewem twarz Caitlin rozluźniła się i kobieta zdawała się kurczyć, powoli przychodząc do siebie. - Co ty mi zrobiłeś? - spytała zmieszana. Płomień jej wro- gości był teraz jak blask wieczoru, morelowy półmrok gasnący nad horyzontem. - Poczekajcie na mnie w drugim pokoju - polecił im Carl. -"Muszę pozbyć się tego cielska, a nie chciałbym wystawiać was na działanie promieni. Kiedy obie kobiety wyszły, uruchomił zbroję i za pomocą inercyjnego impulsu udało mu się rozproszyć atomy martwego owada. W ułamku sekundy połowa z nich zniknęła, reszta zaś uniosła się na skutek siły uderzenia. Kolejny impuls dokoń- czył dzieła. Po olbrzymim insekcie nie pozostał najmniejszy ślad. Carl odnalazł Caitlin i Sheelagh w kuchni. Dziewczyna ro- biła herbatę, jej matka siedziała we wnęce za stołem. Kiedy wszedł, obie spojrzały na niego z lękiem w oczach. Lanca wibrowała bezgłośnie w jego dłoni. - A więc wam nakłamałem. - Usiadł na taborecie i położył lancę na ladzie obok. A następnie niemal wszystko im opowie- dział. Słuchały go w ciszy, wolno sącząc herbatę, przyjmując jego słowa bez śladów zdziwienia. Kiedy po dwudziestu minutach skończył opowieść, ich oczy były zamglone i senne. Lanca je uśpiła. Obie udały się z powrotem do łóżek, ani słowem nie sko- mentowawszy całej historii. Carl wziął prysznic, aby odpędzić od siebie strach, ubrał się w trzyczęściowy, granatowy garnitur w cieniutkie prążki, zabrał ze sobą lancę i wyszedł z mieszkania. Do malowniczo położonego Zakładu Psychiatrycznego Cor- neliusa przyjechał limuzyną. Na ciele, pomiędzy nadgarstkiem a łokciem, czuł chłodny, niemal zimny dotyk lancy ukrytej w rękawie. Włożył na nos swoje szare okulary z lustrzanymi szkłami i poprawił krawat, przeglądając się w szybie odgradza- jącej go od szofera. Samochód zaczekał na niego pod oplecio- nym bluszczem dachem, który osłaniał podjazd przed głównym wejściem. Tymczasem Carl wszedł do środka. Recepcjonistka właśnie szykowała się do przejęcia obo- wiązków po swej poprzedniczce z nocnej zmiany i zajęta swoją krzątaniną, nie zwróciła na niego uwagi. - Chciałbym się zobaczyć z Zekiem Zhdarnovem. - Odwiedziny od dziesiątej - odparła potężnie zbudowana kobieta, nie podnosząc ukrytych za okularami oczu znad papie- rów, które właśnie przeglądała. - Jest pan o dwie godziny za wcześnie. - Być może to wszystko wyjaśni - powiedział Carl, pokazu- jąc jej imp. Recepcjonistka spojrzała na imp beznamiętnym wzrokiem. - A cóż miałaby wyjaśnić ta biała karta? Pewny siebie uśmiech natychmiast znikł z twarzy Carla. We- tknął kartę z powrotem do wewnętrznej kieszeni, uniósł brwi i z niefrasobliwym wyrazem twarzy minął biurko recepcjonistki, kierując się w stronę białych, dwuskrzydłowych drzwi z okienka- mi ze zbrojonego szkła. Jeśli nie widziała nic na jego karcie, po- myślał, to pewnie dlatego, że nie było to konieczne. - Nie przejdzie pan tamtędy - zawołała za nim. - Te drzwi są zamknięte na klucz. Lanca w jego rękawie zadrżała lekko. Z zamka - strzeliły iskry i skrzydła drzwi odchyliły się, ledwie ich dotknął. Korytarz prowadził przez puste, lśniące chromowanymi sprzętami gabinety do pokoju diagnostycznego, na którego ścianach widniały błyszczące aparaty do przeglądania zdjęć rentgenowskich, tablice anatomiczne, model mózgu i zielona tablica. Na tablicy ktoś wykonał kredą zamaszysty napis: "Naj- pierw znajdź miejsce, gdzie leży mrok. Naprzeciwko niego zo- baczysz wielkie światło". Obok tablicy widać było troje drzwi. Każde z nich wiodły do jednego z przylegających do siebie pomieszczeń. Carl bez wahania wyczuł, które z nich zaprowadzą go do Zeke'a. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytał niski, siwowło- sy mężczyzna o bystrych zielonych oczach i pomarszczonej twa- rzy przypominającej na wpół uschnięte jabłko, stając za pleca- mi Carla. Towarzyszył mu potężnie zbudowany pielęgniarz. - Jestem doktor Blau, szef personelu. - Oczywiście, właśnie oczekuję pomocy od pana - powie- dział Carl, odwracając się do niego i pokazując mu białą kartę. - A cóż to takiego? - Kąciki pomarszczonych ust opadły w wyrazie zakłopotania. - Biała karta? Najwyraźniej doktor także nie był mu potrzebny, toteż od- wrócił się i ruszył ku drzwiom, które prowadziły do Zeke'a. - Proszę zaczekać - powiedział doktor Blau i dał znak mu- skularnemu pielęgniarzowi, by zatrzymał Carla. Carl szedł dalej, nie zatrzymując się. Pielęgniarz schwycił go za ramię, usiłując powstrzymać. Trzask elektrycznego wyła- dowania zagłuszył ryk pielęgniarza, kiedy niewidzialna siła ota- czająca Carla odrzuciła do tyłu zwalistego mężczyznę. Doktor Blau pochylił się nad powalonym pracownikiem i zobaczył, że pielęgniarz tylko stracił przytomność. Carl zbliżył się do zamkniętych na klucz i zasuwę drzwi, wychodzących na ogród różany, obok którego znajdowały się celki dla szczególnie uciążliwych pacjentów. Zamek otworzył się, sypiąc iskrami, a zasuwa odsunęła się z hukiem. - Proszę, niech pan przestanie. - Głos doktora brzmiał po- jednawczo. - Co pan robi? Carl zareagował na wyraźne zaniepokojenie w głosie lekarza. - Szukam swojego przyjaciela - odpowiedział. - Swojego najlepszego przyjaciela. Nazywa się Zeke Zhdarnov. Jest tutaj. Wiem o tym. - A kim pan jest? - spytał doktor, w widoczny sposób tłu- miąc w sobie jęk. - Ja? - Carl uśmiechnął się zimno. W swoim trzyczęścio- wym garniturze, ze sztywnym kołnierzem białej koszuli ociera- jącym się o wydatną szczękę nadającą jego twarzy wojowniczy wyraz, mógł sprawiać wrażenie mafijnego egzekutora. - Jestem po prostu jego przyjacielem. Doktor Blau pośpiesznie ruszył za nim. Carl przeszedł pod krzewem różanym i od razu skierował się ku bramce prowadzą- cej do celi Zeke*a. - ZeeZee, jesteś tam? - zawołał Carl. - Wyłaź, stary, pora się stąd wynosić. Zeke trwał w introtransie, siedząc na swojej leżance niewi- doczny z zewnątrz. Ocean światła znów wzbierał w nim, niczym fala przyboju uderzająca o pirs. Od świtu był pogrążony w me- dytacjach. Obudził go koszmar, w którym śnił mu się gigantycz- ny trylobit pożerający krzyczącą kobietę. Strach wytrącił go ze snu, by cały drżący, z ulgą mógł oddać się pelagicznym rytmom Pola. Przez trzy godziny ślizgał się po srebrnych falach przypływu niczym surfer. Ciało i zmysły stanowiły zaledwie brzegi jego jaźni, widziany z morza skrawek lądu, gdzie światło uwolnione z wnę- trza napotykało wolę. Ale on był jeszcze bardzo daleko od tej przybrzeżnej plaży, kiedy usłyszał wołanie Carla. Dźwięk przybie- rający kształt imienia, jakim nazywano go w dzieciństwie, wzbu- dził olbrzymią falę, która zaniosła go prosto na upragniony brzeg. Zeke z pluskiem otworzył oczy. Był zupełnie rozbudzony. Potężna dawka energii przeniknęła włókna jego ciała, a kości zdawały się nic nie ważyć. - Zeebo, jeśli natychmiast nie wyjdziesz na zewnątrz - za- wołał głośno Carl - ja wejdę do środka! Zeke wyplątał się z siadu skrzyżnego, wstał i wyszedł zza załomu ściany dokładnie w chwili, kiedy stalowa siatka zabły- snęła diamentowym światłem i z metalicznym brzękiem odpa- dła od wmurowanych w ścianę zawiasów. Kiedy rozbłysk zgasł, ujrzał potężną sylwetkę dobrze ubra- nego mężczyzny, a za nim wątły cień lekarza. Otoczenie znów nabrało kolorów i ujrzał w całej okazałości mężczyznę, którego mocarna postura, przy odrobinie wyobraź- ni, mogła skrywać dawne bezkształtne ciało Carla Schirmera. - To ty! - zawołał Zeke wkładając w ten okrzyk cały zapas powietrza, jakie miał w płucach, czując jednocześnie, że tuż pod radosnym zdumieniem rozpościera się w jego wnętrzu głę- boka pustka. Proroctwo się spełniło. Okrutna rzeczywistość okazała się koszmarnym snem. On odegrał swoją rolę. - Już straciłem nadzieję. - Pewnie dlatego tutaj jestem - odpowiedział Carl. Był po- rażony wyglądem Zeke'a. Mężczyzna stojący przed nim wyglą- dał jak żywa postać z miedziorytów Blake'a: z brodą jak u Hioba, z chorobliwym blaskiem w przenikliwym spojrzeniu świętego męża. - Wynośmy się stąd. Nie podoba mi się to miejsce. - Nie - odezwał się doktor Blau zdławionym głosem, z włosa- mi układającymi się w fantazyjną fryzurę na skutek jonizacji powstałej po wybuchu, z twarzą bladą jak rybi brzuch. - Nie mo- że pan jeszcze odejść. Muszę z panem pomówić? Kim pan właści- wie jest? 10. Innymi światy - Mówiłem panu przecież - odparł Carl - jestem przyjacie- lem Zeke'a. - Ja również jestem jego przyjacielem - odparł doktor. - Musi mi pan powiedzieć, co się tu dzieje? Jak udało się panu dokonać czegoś takiego? - Szerokim gestem dłoni objął wyła- mane, poskręcane zawiasy i rozwaloną bramkę. - Nie poznaje pan? - zapytał Zeke głosem lekkim jak kurz. - To Alfred Omega. Carl rzucił mu zaskoczone spojrzenie. Alfred Omega nie po- jawiał się przecież w "Odpryskach czasu", a Carl bał się ujaw- niania swojej tożsamości. Musiał przecież chronić magazyn w Barlow. - Zbierajmy się, ZeeZee. - Carl wziął Zeke'a pod ramię i wyprowadził go z celi. - Poczekaj chwilkę. - Zeke uwolnił się z uchwytu. - Muszę jeszcze coś zabrać ze sobą. - Wrócił do celi i podczas gdy czegoś tam szukał, doktor Blau zbliżył się do Carla. - Alfred Omega - odezwał się lekarz nieobecnym głosem, w którym słychać było jednocześnie obawę i fascynację. - Tego imienia używał Zeke podczas swoich urojeń po przyjeździe do naszego zakładu. Czy pan był z nim wtedy w kontakcie? Czy to jakiś spisek? Carl obrzucił go znudzonym spojrzeniem. - Jak się panu udało wysadzić tę bramkę? - Szef persone- lu medycznego jeszcze raz przyjrzał się zawiasom, które wyglą- dały raczej na wyrwane niż wysadzone. - Kim pan jest? - Doktorze - powiedział łagodnie Carl - świat jest znacz- nie dziwniejszy, niż pan kiedykolwiek przypuszczał. Zeke pojawił się ponownie, niosąc pod pachą szkolny ze- szyt w czarno-białej okładce. - To dziennik mojego obłędu - oznajmił, uśmiechając się radośnie, jakby właśnie opowiedział jakiś arcyśmieszny dow- cip. - Prawda, że miałem rację? To wszystko istnieje. Czaso- kres? I urg? - Tak, wszystko, o czym pisałeś, wygląda bardziej realnie niż to miejsce, stary. - Carl ponownie ujął go pod ramię. - A te- raz spadamy. Zeke pozwolił się prowadzić. Na dworze, gdzie mgiełka sło- necznego blasku unosiła się nad ogrodem niczym tuman kurzu, zobaczył innych pacjentów stojących przy bramkach swoich ce- lek w niemym podziwie. Pokój diagnostyczny był niemal cały wypełniony persone- lem, ale nikt nawet się nie poruszył, by zatrzymać Carla i Ze- ke'a, dopóki nie doszli do gabinetu badań. Tam najpotężniejszy ze strażników wyskoczył na nich zza ruchomego przepierzenia, zamykając ramiona Carla w niedźwiedzim uścisku. Dwóch in- nych chwyciło Zeke'a. Potężnemu elektrycznemu wyładowaniu towarzyszył dono- śny syk i trzask. Olbrzym przeleciał w tył niczym szmaciana lal- ka. Jego cielsko runęło na biegnącego za uciekinierami szefa personelu, obalając go na podłogę z taką siłą, że lekarz momen- talnie zemdlał. Dwóch mężczyzn przytrzymujących Zeke'a na- tychmiast go puściło. « Limuzyna zawiozła ich z powrotem na Manhattan. W powrot- nej drodze, w zacisznym, dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, Carl i Zeke przez długi czas spoglądali na siebie w uroczystej ciszy. Carl zaczął pierwszy: - Zmieniłeś się, ZeeZee. - To ja się zmieniłem? Przez długi czas nie byli w stanie powstrzymać się od śmiechu. - Skąd wiedziałeś? - spytał Carl, kiedy z powrotem złapał oddech. - "Odpryski czasu" opowiadają moje dzieje lepiej, niż sam potrafiłbym to zrobić. - Wszystko, co opisałem, widziałem na własne oczy. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Myślę, że między nami musi istnieć jakiś inercyjny rezonans. Przez długi czas byłem nieprzytomny. Potem moje ego zostało zgładzone i zacząłem wpadać w stan, który nazy- wam introtransem. Myślę, że każdy człowiek ma możność przeży- wania takich olśniewających stanów, ale zwyczajna świadomość ma filtry, które wytłumiają introtransy, zmieniając je w ulotne nastroje, na które większość ludzi w swoim zabieganym życiu nie zwraca większej uwagi. Jest tyle innych ważniejszych rzeczy - jak na przykład publikowanie artykułów i staranie się o stałą po- sadę na uczelni albo wyprowadzanie na prostą podupadłego ir- landzkiego pubu. Obłęd leczy takie odchylenia, człowieku. Wszy- scy biegniemy jednym torem, ale wiedzą o tym tylko umierający i szaleńcy. Tak, zrozumiałem to, kiedy nie mogłem znaleźć ani jednej osoby, która uwierzyłaby moim słowom. Zeke opowiedział Carlowi o jego wizerunku uwiecznionym na lustrze z łazienki. - Wszyscy byli przekonani, że to jakaś podróbka. Nikt, do- słownie nikt nie wierzył własnym zmysłom. A ci nieliczni, któ- rych udało się przekonać, wzruszali ramionami i pytali: "No i co z tego? Jakiś człowiek zamienił się w wiązkę światła. Co mieli- byśmy robić, myśleć albo czuć w związku z tym faktem. To epi- fenomen. Jednorazowe wydarzenie. Daj sobie z tym spokój". Na to nie mogłem pójść. Znam cię przecież, facet. Wiedziałem, że nie jesteś żadnym bodhisattwą ani Chrystusem... - Wielkie dzięki. - To znaczy... wiedziałem, że to, co ci się przydarzyło, nie by- ło żadnym zjawiskiem nadprzyrodzonym. Musiały istnieć jakieś przyczyny. Dlatego zacząłem ich szukać. Ale nie mogłem natknąć się na nic pewnego, dopóki moje pełne udręki poszukiwania nie pozbawiły mnie wszelkiej nadziei. Nadziei na to, że zostanę zrozu- miany. Wtedy znalazłem się już w Corneliusie, gdzie szprycowa- li mnie prochami. Introtransy zamieniły się w "przypływy", na- prawdę poważne halucynacje. Wciąż jeszcze pływam, człowieku. - Widzę. Gadasz jak jakiś hipol z końca lat sześćdziesią- tych. Ale "Odpryski czasu" napisałeś, zanim wpadłeś w łapy psychiatrów, prawda? - Aha. Moja wyobraźnia była bramą do prawdy. Wiem, że teraz nie sposób tego podważyć, ale wtedy mogło się to wyda- wać tworem fantazji. Od tamtego czasu moja świadomość wiele przeżyła. Ale twoje pojawienie się to największy cud ze wszyst- kich. No dobra, koniec już mojego ględzenia. Przypatrzmy się lepiej tobie, Kręcioł. Trzeba przyznać, że zrobił się z ciebie nie- zły byczek. Chcę usłyszeć twoją historię. Carl opowiedział wszystko, a Zeke słuchał go z twarzą roz- promienioną jak słońce w samo południe. Oczy wyszły mu na wierzch, kiedy Carl pokazał mu lancę świetlną. Chwycił ją w rę- ce z taką czcią, z jaką ksiądz unosi monstrancję. - Nic takiego nie występowało w twojej książce - powiedział Carl. - W tamtej historii Ewa i Ken żyli długo i szczęśliwie w Cza- sokresie. Ale w moim życiu porwały ją zótle. A ja tymczasem wracam tutaj, żeby zajmować się magazynowaniem świńskiego gnoju, zabijani troje ludzi, a być może także moją Evoe. To czy- ste szaleństwo. - Myślę, że to bardziej szalone, niż ci się wydaje - rzekł Ze- ke po długiej chwili ciszy. Na te słowa w Carlu opadły wszelkie emocje, jakie obudzi- ła w nim opowieść o własnych losach. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że urg - ten pranieblan, czy jak go tam chcesz nazywać - nie powiedział ci całej prawdy. - Jakiej prawdy? - Pranieblan powiedział ci, że Śfjat znajduje się wewnątrz kosmicznej czarnej dziury. Ostatecznej czarnej dziury. Coś ta- kiego nie istnieje. - Dlaczego miałby kłamać? - Tak było prościej - odparł Zeke z zamyślonym uśmiesz- kiem filozofa na ustach. - Widzisz, wszechświat nie ma końca. Jest wieczny. - Rozumiem, istnieje w multiwersum. Słyszałem coś o tym. Ale nasz wszechświat jest zaledwie maleńką banieczka, która obecnie co prawda rozszerza się, lecz w końcu zapadnie się w siebie i być może wszystko zacznie się od początku. - To współczesny mit i dlatego pranieblan przekazał ci wszystko tak, a nie inaczej. Wiedział, że wtedy szybciej mu uwie- rzysz. Gdybyś był średniowiecznym Europejczykiem, powiedział- by ci, że znalazłeś się w empireum. Gdybyś był Babilończykiem, urg nazwałby siebie samego Utnapisztim i powitał cię w Aralu. - Dlaczego? - Mówiłem ci już, tak jest prościej. Prawda jest zbyt niepo- jęta. - Mów dalej... nie trzymaj mnie w napięciu. Co jeszcze wiesz i skąd to wiesz? - Ja tego nie wiem, Carl. Ja to czuję, kiedy zalewają mnie fale przypływu. W moich wizjach świat jest wieczny. To nie- skończone kontinuum. Nie ma żadnego ostatecznego kolapsu... Nie było też Wielkiego Wybuchu. - Daj spokój, Zee - spoglądał na swojego przyjaciela ocza- mi jeszcze załzawionymi ze śmiechu - a co z promieniowaniem reliktowym wykrytym przez radioteleskopy? - Kosmiczne tło promieniowania wcale nie jest pozostałością po Wielkim Wybuchu. To ciepło wytwarzane przez Pole - iner- cyjne spoiwo kontinuum. Czarna dziura to wcale nie jest wiecz- ny grób. Czarna dziura rośnie. Energia, którą pochłania, zostaje w niej uwięziona ze względu na jej gargantuiczne przyciąganie, prawda? Ale pod zimną skorupą horyzontu zdarzeń, którego temperatura jest bliska zeru absolutnemu, czarna dziura jest najgorętszym ciałem niebieskim w kosmosie. W końcu jej cie- pło staje się tak niewiarygodnie intensywne, że nawet siła ciąże- nia przestaje działać i wtedy czarna dziura wybucha! Nie jest to wielka eksplozja. W niczym nie przypomina wybuchu superno- wej. Olbrzymie pola grawitacyjne i magnetyczne wytłumiają si- łę wstrząsu i gwiezdna plazma oraz promieniowanie synchrotro- nowe zostają skanalizowane poprzez linie siły ku dwóm biegunom, skąd wystrzeliwują w przestrzeń. Z biegiem czasu uwolniony w ten sposób materiał zostaje wykorzystany przy two- rzeniu się nowych gwiazd i cały proces rozpoczyna się od nowa. - A więc gdzie znajduje się Śfjat, jeśli nie ma żadnej osta- tecznej czarnej dziury? - Prawdopodobnie jest to jakiś grawitacyjny pęcherzyk w ogromnej czarnej dziurze istniejącej sto trzydzieści miliar- dów lat w przyszłości, dla której moment wybuchu zbliża się wielkim krokami. Pozostaje jednak pytanie, gdzie jest teraź- niejszość? Założę się, że ta Ziemia jest zupełnie inna niż ta, któ- rą znałeś, zanim zostałeś schwytany przez urga. - Masz rację. Na Ziemi, z której pochodzę, rozegrała się dru- ga wojna światowa, ludzie lądowali na Księżycu tylko dwa razy, dwadzieścia milionów rocznie umierało z głodu i przez całe dzie- sięciolecia żyliśmy w nieustannym zagrożeniu wojną jądrową. - To musiał być gówniany świat. Pewnie się cieszysz, że się stamtąd wyrwałeś. - Szczęśliwszy byłbym u boku Evoe, bo tam jest moje miej- sce. Zeke chwycił Carla za ramię w uścisku, który mógł wydać się gniewny. - Weź mnie ze sobą, kiedy będziesz wracał! Carl obojętnie wzruszył ramionami. - To bardzo dziwaczne miejsce, ZeeZee. - Muszę je zobaczyć. Posiedzę kilka miesięcy przy świń- skim gównie i przekażę przez lynk wystarczającą ilość inercji. - Kiedy już się tam znajdziesz, może nie być dla ciebie dro- gi odwrotu. - Tutaj nie mam do czego wracać. W tym świecie jestem zwykłym lunatykiem. - Jeszcze nie możemy opuścić tego miejsca. Dopiero za dwa miesiące lynk będzie gotowy, żeby nas przerzucić. Caity i Shee- lagh wiedzą o mnie wszystko. Okazałem im może zbyt wielką hojność, a ostatniej nocy jedno z mniej sprytnych śfjatowych stworzeń - a mianowicie krwiożuk - przedostało się przez kory- tarz lynku do naszego mieszkania. Miałem szczęście, że nie był to zótl albo gumperświn. Musiałem im wszystko wyjaśnić. - Nie żartuj. I uwierzyły we wszystko, co im powiedziałeś? - Tak mi się wydaje. Moja lanca świetlna wprawiła je w trans i kiedy wychodziłem, jeszcze spały. Rozmowa przeszła na wspominki z przeszłości i Carl dowie- dział się, że na Ziemi-dwa również istniał sierociniec imienia świętego Tymoteusza, gdzie muskularny Zeke Zhdarnov bronił wymoczkowatego Kręcioła przed starszymi wyrostkami. Ale ro- dzice Zee wcale nie zginęli w Polsce po tym, jak odesłali syna do ciotki w Newark, która umarła, zanim do niej dotarł. Jego rodzi- ce zginęli podczas pożaru, jaki zdarzył się w ich domu w Hobo- ken. Zamiast na wojnie wietnamskiej ZeeZee służył trzy lata w Straży Światowej, a potem w Korpusie Pracy, tłumiąc zamiesz- ki w Dżakarcie i Singapurze oraz zbierając ryż w Laosie. Można było się dopatrzyć pewnych podobieństw do jego losów na Ziemi- -jeden. Kiedy znaleźli się z powrotem w mieszkaniu na Sutton Pla- ce, zastali tam Caitlin i Sheelagh wyglądające przez szerokie okna, wpatrzone w East River leniwie płynącą ku morzu. Obie miały w dłoniach szklaneczki z drinkami. - Wyciągnąłem Zeke'a z zakładu, dziewczyny - zagadnął Carl, starając się nadać swemu głosowi beztroski, żartobliwy ton. Obie kobiety spojrzały na niego dzikim i posępnym wzro- kiem wiedźm. - A więc teraz mamy na dodatek przemieszkiwać ze zbie- giem - skonstatowała ponuro Caitlin. - Wybacz mi, Zeke. Jej twarz rozpłynęła się w ciepłym, siostrzanym uśmiechu, pełnym nieskrywanego żalu, po czym staruszka podeszła do Ze- ke'a, który wyglądał jak nieokrzesany góral, i pocałowała go w policzek. Jej twarz znowu spochmurniała, kiedy obróciła się do Carla. l - Musisz przystanąć na chwilę i przyjrzeć się swojej duszy, Carl, zanim znowu zniszczysz - lub zakończysz - czyjeś życie. Carl stał znieruchomiały i milczący jak niepotrzebny me- bel. Sheelagh spojrzała na niego i chciała podejść, lecz po- wstrzymała ją obecność niedawnego pensjonariusza szpitala psychiatrycznego. - Moja dusza ma się dobrze, Caity - odezwał się wreszcie Carl. - Zacząłem nowe życie. I mam zamiar do niego powrócić, gdy tylko wypełnię zadanie na tej planecie. Ale będąc tutaj, chciałem was zobaczyć i podzielić się moim szczęściem, nieza- leżnie od tego, jak dziwne może się ono wydawać. - Carl, cieszę się, że do nas wróciłeś - powiedziała Caitlin, chociaż jej drżący głos brzmiał bez przekonania. - I wierzę, że wciąż jest jeszcze dla ciebie jakaś nadzieja, aczkolwiek widać wyraźne ślady działania niewidzialnych. Uczynili cię pięknym dla tego świata. Pożarli twoją dawną twarz. Mimo to wciąż masz swoją duszę. Ale musisz porzucić jakąkolwiek myśl o powrocie. Rysy Carla stwardniały. - Caitlin, co ty opowiadasz? Ja muszę wrócić. - Wcale nie musisz. - Igiełki światła zajaśniały w jej twar- dym spojrzeniu. - Możesz wyrzec się tego wszystkiego, dopóki masz jeszcze w sobie choć trochę życia. Czy ty nic nie widzisz? Rzucono na ciebie urok. Masz do czynienia z niewidzialnymi - potężnymi czarownikami. Nie możesz dostać od nich wszystkie- go, nie tracąc przy tym swojej wolności. - To wcale nie tak - żachnął się Carl, wyraźnie rozdrażnio- ny. - Pranieblan to takie samo stworzenie jak my. Zapytaj Ze- ke'a. To pięciowymiarowy organizm. Żyje, myśli i umiera tak samo jak my, tyle że nie jest człowiekiem. - Nie jest również stworzeniem działającym po bożemu - od- parła kategorycznie staruszka. - Przecież pragnie demonicznej ofiary. Pragnie świńskiego łajna. Czy nie słyszałeś nigdy o Świni? Carl smutno pokręcił głową. - Świnia to pradawne bóstwo pierwszych druidów - ciągnę- ła Caitlin. - Bóg-Świnia. Przy czym nie chodzi tu o samo zwie- rzę, ale o zwierzęcą moc wieprza, jaka drzemie w każdym z nas. Królestwo Boże znajduje się w naszych duszach. Podobnie jest z pożądaniem i demonicznymi pokusami Świni. To zło starych królestw, z czasów kultu bestii na długo przed nastaniem sakra- mentów. Niewidzialni czerpali moc z naszych zwierzęcych je- stestw, najstarszych naszych przodków. Nie możesz im pozwolić, aby weszli w konszachty ze Świnią, która tkwi w tobie. - Caity. - Carl ujął jej dłonie i patrząc na staruszkę oczami przepełnionymi spokojem, wytrzymał jej zmącone, gniewne spojrzenie. - Stworzenia, o których ja mówię, to nie są żadne duchy. To żadni mityczni czarownicy. To istoty z innych planet. - Istoty z innych planet. Duchy. Czarownicy. Jakie znacze- nie ma nazwa, którą ich określamy? - Silny uścisk jej rąk był zimny jak lód. - Mówisz, że pragniesz dzielić się z nami twoim szczęściem, ale budzisz w nas tylko trwogę. A ta bestia, która przybyła tu za tobą z piekielnych czeluści, mogła nas zabić. Czym było to stworzenie, jeśli nie demonem? Lepiej by było, gdybyś zachował swoje pieniądze dla siebie i zostawił nas w spokoju. Jeśli się ich nie wyrzekniesz, będziesz przeklęty - Na wieki. Carl uniósł i opuścił brwi, po czym uwolnił jej dłonie ze swoich. - A więc jestem przeklęty. - Usiadł zupełnie przybity. - Przywlokłem za sobą same nieszczęścia, a wszystko po to, żeby zdobyć trochę świńskiego gnoju. To niewiarygodne. Myślę, że powinienem po prostu wrócić w góry i poczekać, aż nadejdzie czas, żebym zniknął z tej planety. - Nie możesz odejść, Carl - mruknęła Caitlin. - Zgubisz w ten sposób duszę. - Stanie się coś jeszcze gorszego - odezwała się Sheelagh. Jej twarz była rozpalona gwałtownymi emocjami. - Świat cię straci. Potrzebujemy cię tutaj. Masz moc, jakiej nie ma nikt in- ny. Mógłbyś zdziałać tyle dobrego. - Posłuchaj jej, Carl - powiedziała Caitlin. - Tu jest twoje miejsce. - Odwróciła się w stronę Zeke'a. - A co ty o tym są- dzisz, Zeke. Czyżbyśmy się myliły? Zeke spojrzał na nią z sofy, na którą wcześniej zwalił się, wyczerpany natłokiem wrażeń. - Chcecie wysłuchać opinii szaleńca? - Wciąż czuł w sobie światło ostatniego przypływu, jaki przeżył u Corneliusa. Poli- chromowane twarze spoglądające obecnie na niego wydawały mu się znajome, lecz wciąż wyglądały jak sztywne maski. - Nie wierzę, żebyś naprawdę był szaleńcem - odparła Cai- tlin. - Jesteś przeklęty razem z Carlem. Nie wiem, w jaki sposób to się stało, że Pan utracił was obu naraz, chłopcy. Ta książka, którą napisałeś, to diabelskie dzieło. Skąd mógłbyś wiedzieć, co dzieje się z Carlem na końcu czasu, gdybyś nie był we władaniu demonicznych mocy? - Dlaczego myślisz, że moc należy do demonów? - zapytał Zeke, kładąc splecione dłonie za głowę. - A cóż dobrego zdziałała ta moc? - ripostowała Caitlin. - Jak na razie zrobiła z ciebie czubka. Zeke-czubek wybuchnął śmiechem. - Sheelagh i Caitlin mają rację, Kręcioł. Staliśmy się zbyt samolubni. - Samolubni? - Carl podniósł się zdziwiony ze skórzanego fotela. - Nie zapominaj, że jeszcze godzinę temu byłeś w szpita- lu dla obłąkanych. - Ponieważ byłem samolubny - wyjaśnił Zeke, prostując się na sofie. Jego oczy płonęły i wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego: - Zdobyłem tam niewiarygodną wiedzę dzięki przeżywanym przypływom hiperświadomości, ale nigdy nie zrobiłem z niej użytku. Chciałem, aby ta wiedza oddziaływa- ła na mnie - aby mnie ocaliła. Podobnie jak ty podporządkowałeś się swojej zbroi, pozwalając jej myśleć, a nawet działać w twoim imieniu. Staliśmy się niewolnikami samych siebie. Musimy uwol- nić się z ograniczeń, jakie narzucił nam los, i działać kreatywnie. - O czym ty mówisz? - spytała Sheelagh. - Że powinniśmy połączyć nasze siły i wykorzystać je w szlachetnym celu - odpowiedział płomiennym głosem. - To filozofia rodem z komiksów, stary - wtrącił się Carl. - Poza tym ja mam już swój cel. Muszę wrócić do Śfjata i uwolnić Evoe. - A co z nami? - zawołała żałośnie Sheelagh, a w jej oczach pojawiły się drobne łzy, lśniąc jak okruchy miki. - Nie możesz tylko dla jednej kobiety pozbawiać całego świata wszystkich wspaniałości, jakimi zostałeś obdarowany. - Wracam - powiedział Carl zdecydowanie. - Wpadłem na chwilę, żeby dzielić z wami radość z mojej fortuny. Proszę, nie każcie mi tego żałować. - Posłuchaj, stary - przerwał mu Zeke - wszyscy musimy przystać na jakiś kompromis, aby wykorzystać to nasze niespo- dziewane życie w dobrym celu. Sheelagh, Caitlin... nie możemy wymagać od niego, aby pozostał z nami na zawsze. To nawet nie jest jego Ziemia. Ale, Carl, dopóki tu jesteś, powinieneś wyko- rzystać posiadaną moc, żeby choć trochę zmienić świat na lepsze. - Nie jestem krzyżowcem, ZeeZee. - Carl czuł się napraw- dę osaczony. Od swoich przyjaciół oczekiwał wdzięczności, a nie żądań. - Nikt cię nie prosi, abyś za nas stłumił wszelkie zamieszki i oznaki niezadowolenia - wyjaśnił Zeke. - Ale za pomocą impu mógłbyś zlikwidować źródło tych zamieszek. Mógłbyś zlikwido- wać ekonomiczne różnice, które miliony ludzi doprowadzają do frustracji. - Aha, i prawdopodobne zdestabilizowałbym w ten sposób cały rynek - dokończył Carl. - Nie baw się w Boga, Carl - ostrzegła go Caitlin. - Masz ra- cję mówiąc, że nic dobrego z tego nie wyniknie. - Niech naukowcy przyjrzą się twojej lancy i karcie - zasu- gerowała Sheelagh. - Mogliby nauczyć się wielu rzeczy o urzą- dzeniu, którego istnienia nawet nie podejrzewali. - Akurat - przerwał jej Zeke drwiącym głosem. - Gdzie ku- charek sześć, tam nie ma co jeść. Musimy działać w tajemnicy. - Tylko szatan działa w ukryciu - napomniała go Caitlin. Carl wstał i podszedł do okna, żeby popatrzeć na wysokie brzegi rzeki. Za jego plecami przyjaciele kontynuowali debatę. Ich głosy brzmiały niezrozumiale, gdyż rejestrował je w taki sposób, w jaki odbierałby ziemską mowę każdy Fouk: jako gar- dłowe bulgoty pozbawione znaczenia. Na zewnątrz płonące zero słońca wisiało nad olbrzymimi pudełkami, które w tym świecie zamieszkiwali ludzie. Te wąskie pudełka i ostry żar z oślepiają- cej patelni blasku wydały mu się zupełnie obce. Zatęsknił za swoim domem. DZIENNIK DEKOMPOZYCJI W półmroku rozgorzała bitwa. Nad rzędem palm jasnonie- bieskie ślady smugaczy przecięły czerń nieba, oświetla- jąc kadłuby dwóch unoszących się nieruchomo w powietrzu wojskowych helikopterów typu Huey. Rakieta 2. 5 wyprysnęła z jednego ze śmigłowców, ciągnąc za sobą smugę ognia, i po chwili eksplodowała w kępie bambusów. Czerwona łuna zalała krajobraz, ukazując długą wstęgę rzeki. W rozbłyskach ognia można było dostrzec wroga, jak z chlu- potem przedziera się przez zmąconą wodę, pędząc przed sobą stado bawołów. Bydło ryczało z przerażenia, podczas gdy heli- koptery spuszczały na grzbiety zwierząt grad pocisków z dwu- dziestomilimetrowych działek. Granaty fosforyzujące wzniecały oślepiający blask pomiędzy gnającymi przed siebie bawołami i w mgnieniu oka całe pole bitwy zostało zalane diamentową ja- snością. Starszy szeregowiec Zeke Zhdarnov jeszcze mocniej wtło- czył ciało w oślizgłe błoto pod plątaniną korzeni na brzegu rzeki. M-16, który ściskał w dłoniach, drżał poruszany strachem, który wzbudził widok rozmachu całego natarcia. Za pędzącą do przodu czarną masą trzody ukrywał się liczny batalion Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego forsujący koryto rzeki. Żołnierze całymi dziesiątkami wspinali się na wały, skąd pędzili dalej w górę stoków, ściskając w dłoniach karabinki SKS z nasadzonymi bagnetami. Zeke zwrócił oszalałe spojrzenie na radiotelegrafistę siedzącego nad nim w splątanych korzeniach. - Zachodzą nas z boku! Zmywamy się stąd. Ale radiowiec siedział bez ruchu. Zeke obrócił się w błocie i podciągnął się ku zapętlonym pnączom i korzeniom. Radio, które tamten dźwigał na plecach, zostało strzaskane, a w fosforyzującym rozbłysku Zeke do- strzegł twarz mężczyzny zmienioną w śmiertelną maskę. Gdzieś z góry dobiegał znajomy krzyk: - W krowy! Dwa pociski zaświstały obok głowy Zeke'a, a trafione ciało radiotelegrafisty gwałtownie podskoczyło na ziemi. - Lekarza! Lekarza! - dobiegły krzyki z ciemności i Zeke, potykając się, ruszył w ich stronę po splątanych korzeniach. Powietrze pociemniało od kuł. Bawoły ryczały, ludzie wrzesz- czeli. Hurgotanie śmigłowców słychać było coraz bliżej. Zeke wczołgał się do okopu. - Radiotelegrafista nie żyje, a od rzeki nadciąga cały bata- lion - powiedział do siedzącego w rowie dowódcy polowego. - Trzymaj się, żołnierzu - sierżant warknął mu prosto w twarz, chwytając go za dygocące ramiona. - Helikoptery przełamią natarcie. - Obrócił Zeke'a w stronę, skąd przybiegł. - A teraz wstawaj i strzelaj, ile wlezie! Terkotanie maszynowej pięćdziesiątki rozdarło ciszę tuż obok niego, ale Zeke zmusił się do przyjęcia pozycji stojącej i otworzył ogień z M-16, celując w stronę czarnej strugi rzeki. Po drugiej stronie nurtu zachodzące słońce barwiło wodę na kolor krwi. Wcześniej tego samego dnia Zeke pomagał przy wrzucaniu do rzeki całej tony ryżu z zajętego tajnego magazynu Wietkongu. Od tamtego czasu ryż zdążył napęcznieć i zwolnić przepływ wody. W rozbłyskach ognia z moździerzy widział trupy krów i żołnierzy obracające się w leniwie płynącym strumieniu wypełnionym spęczniała mazią. Pięćdziesiąt wysmarowanych na czarno postaci pędziło wzdłuż brzegu, na którym wcześniej znaj- dowało się stanowisko dowodzenia. - Stanowisko dowodzenia zdobyte! - wrzasnął w tył do sto- jącego za nim sierżanta. - Cały teren roi się od żółtków. - Wiem, synu. Zostaliśmy tutaj całkiem sami. - Chryste! - Okrzykowi towarzyszyło staccato karabinu. Wróg wspinał się już na splątany kobierzec korzeni w miejscu, gdzie jeszcze parę chwil temu Zeke stał, wpatrując się w rzekę. Za moment chmara przeciwników przetoczy się po nim jak czołg. Wtedy niebo zatrzęsło się od huku. Oba śmigłowce przele- ciały nad bambusowym zagajnikiem, ostrzeliwując błotniste brzegi rzeki całymi seriami z granatników M-79 wmontowanych w nosy maszyn. - Chodźmy, sierżancie! - ryknął Zeke, starając się prze- krzyczeć grzmoty eksplozji. Sierżant pokręcił głową. - Rozetrą nas na miazgę w tych bambusach! Stój spokojnie i pochyl się nisko. Poczekaj, aż helikoptery skończą swoją robotę. Zeke wypuścił strumień kuł w stronę nocnych cieni, opróż- nił cały magazynek. W pasie przewieszonym przez ramię także nie miał już pocisków, w związku z czym wyszarpnął z kabury trzydziestkę ósemkę. W gorącej i jasnej nocy mężczyźni dostrzegli, że jeden ze śmigłowców został trafiony rakietą. Jego ogon zamienił się w pomarańczową kulę ognia, a kadłub niebezpiecznie pochylił się w stronę ciemnego obszaru porośniętego bambusami. Po chwili wybuchła ściana płomieni, której upiorny blask oświetlił nadchodzącego wroga. Drugi huey podleciał w górę, obrócił się wokół osi i odto- czył w głęboką noc. Sierżant zaklął głośno. - Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, żołnierzu. Pędzimy! - Wygramolił się z okopu, a Zeke podążył w ślad za nim. Kule wizgały w powietrzu. Ubiegli zaledwie kilka metrów, kiedy sal- wa z karabinów dosięgła głowy sierżanta, roztrzaskując ją w drobne kawałeczki. Zeke runął na brzuch i szybko odtoczył się w wysoką trawę. Wokół niego co chwila wystrzeliwały w górę małe fontanny zie- mi i piasku. Kiedy doczołgał się do małej ścieżynki wśród trzcin, otarł twarz z krwi sierżanta. Ze strachu nawet oddychanie spra- wiało mu ból. Znalazł się o krok od śmierci. Pomyślał o Eleanor, kobiecie, którą zostawił w Nowym Jorku. Jej szare oczy wpatry- wały się w niego smutno. Cienie Wietnamczyków przemknęły nad okopem, który przed chwilą opuścił, i zbliżały się ku niemu w zastraszającym tempie. Wstrząsany konwulsjami Zeke wyrwał się z koszmaru. Czuł, jak jego ciało przebiegają zimne dreszcze, kiedy niespokojnie rozglądał się po ciemnym pomieszczeniu w poszukiwaniu jakie- goś znajomego widoku. Ujrzał spryskane światełkami gwiazd niebo nad Manhattanem i przypomniał sobie, że znajduje się w mieszkaniu kupionym przez Carla na Upper West Side. Przez otwarte drzwi sypialni widział bezbarwne kontury mebli i nikłą poświatę bijącą od okien wychodzących na rzekę Hudson. Usiadł i energicznym pocieraniem rozluźnił napięte mięśnie twarzy. Wojenne koszmary zaczęły się po tym, jak Carl wydostał go z psychiatryka. Carl mówił mu, że to wspomnienia ze służby w Azji Południowo-Wschodniej, na trapionej licznymi wojnami Ziemi-jeden. Zeke zgolił brodę i obciął długie, siwe włosy nie- mal na zapałkę, mając nadzieję, że w końcu jego nocne strachy zbliżą się do pokojowej rzeczywistości Ziemi-dwa, znanej mu zjawy. Prawdziwe wspomnienia Zeke'a z Wietnamu były raczej przyjemne. Podobnie jak większość zdrowych na ciele obywa- teli służył w Korpusie Pracy, który został założony siedemdzie- siąt lat temu - jego zadaniem było podwyższenie globalnego standardu życia - i nabrał ogromnego znaczenia po powstaniu Unii Światowej. Korpus stacjonował w Dżakarcie, a następnie został przeniesiony do delty Mekongu, aby pomagać w usuwa- niu skutków powodzi monsunowych. Pamiętał nieustanną wal- kę z moskitami, kamienne latryny i drobnych, przedsiębior- czych ludzi. Ludzie ci cenili jego pomoc, on zaś mógł poznać ich prastare tradycje. Dlaczego więc śniło mu się, że oblewa ich ciekłym ogniem, a następnie liczy zwęglone ciała? Carl starał się wyjaśnić przyjacielowi sytuację, jaka pano- wała na Ziemi-jeden - świecie nieustannych wojen, podzielo- nym liniami frontów, zwanymi granicami, świecie fantastycz- nych maszyn do zadawania śmieci oraz niepowstrzymanego rabunku, gdzie olbrzymie korporacje dorabiały się miliardo- wych zysków, bezwzględnie eksploatując słabo rozwinięte naro- dy i ich zasoby naturalne, podczas gdy w gorzej gospodarujących regionach miliony ludzi nieustannie ginęło śmiercią głodową. Carl próbował przybliżyć mu zasady kapitalizmu oraz motywacji, jaką daje pragnienie osiągnięcia osobistych korzyści, a także po- rażkę tyrańskich reżimów komunistycznych, ale wszystko to wy- dawało się zupełnie bezsensowne w oczach Zeke'a, którego umysł ukształtowała cywilizacja Ziemi-dwa. W jego świecie go- spodarka kierowała się głównie interesem ogólnoludzkim, nie osobistym czy społecznym. Zarówno kapitalizm, jak i komunizm uznawano za systemy wadliwe. Po Wielkiej Wojnie ludzka god- ność stała się jedyną istotną siłą polityczną, a ochrona tej godno- ści byłaby niemożliwa w wypadku, gdyby jakaś wąska grupa, niezależnie od tego, kto wchodził w jej skład, sprawowała władzę nad ogromnymi masami. Rządzenie na Ziemi-dwa oznaczało ży- cie pełne osobistego poświęcenia. Dla przywódców Ziemi-dwa zaangażowanie w pracę znaczyło tyle samo co ofiara. Ci, którzy pragnęli zostać liderami, musieli całkowicie podporządkować swoje życie osobiste służbie dla dobra nie tylko jakiejś wybranej grupy czy rasy, lecz całej ludzkości zamieszkującej planetę. To był dawno wyśniony ideał, urzeczywistniony po tym, jak Ziemia- -dwa omal nie uległa kompletnej zagładzie z rąk jej mieszkań- ców. Ziemia-jeden też w końcu musiałaby pójść tą samą drogą, gdyż w przeciwnym razie nie byłaby niczym więcej, jak pomni- kiem na cześć Śmierci, planetą najgorszych potworności. Pomimo tych racjonalnych wyjaśnień przyjaciela, koszmary nawiedzały go nadal. Tym razem Zeke powstrzymał się przed obudzeniem Carla, by omówić z nim nowy sen. Ten człowiek wy- świadczył mu ogromną przysługę i okazał się dobrym przyjacie- lem, ale nie był to już ten sam przyjaciel, którego Zeke zachował w pamięci. Urg bardzo go odmienił. Jowialny i neurotyczny ide- alista, jakim zawsze był dla niego Kręcioł, stał się obojętnym na wszystko obserwatorem, niecierpliwie oczekującym na szansę powrotu do Śfjata. Minęło już pięć tygodni od czasu, jak Zeke opuścił Zakład Psychiatryczny Corneliusa, ale wciąż nie zdołał się przyzwyczaić do wielkich zmian, jakie zaszły w jego przyja- cielu. Westchnął i zapalił lampę tensorową na nocnym stoliku. Otworzył swój dziennik i przejrzał zapiski z ostatnich kilku ty- godni. Nad każdym wpisem zaznaczał ołówkiem liczbę dni, ja- kie dzieliły go od daty porwania go z zakładu przez Carla. Pięć tygodni przed przybyciem Alfreda Omegi Właśnie rozważałem chemiczne podstawy mojej osobowości. Oto krótkie streszczenie rezultatów tych rozmyślań: Moje szaleństwo jest wynikiem nieodwracalnej in- hibicji monoaminooksydazy (MAO) w moim mózgu. Za- hamowanie to początkowo było skutkiem introtransu, z którego winy znalazłem się w psychiatryku siedem miesięcy temu. Doktor Blau omyłkowo wziął mój intro- trans za depresję. Jaką inną mógł bowiem postawić dia- gnozę? Zabrakło mu wyobraźni, by móc podejrzewać, że wewnątrz zobojętniałej na wszystko skorupy nieobecnej osobowości kipiałem siłą życia, ślizgając się po czole czaso- przestrzennej fali Bytu, gdzie czas staje się Myślą. Tak czy inaczej musiałem wyglądać na mocno przybitego, gdyż poczciwy doktor napompował mnie iproniazidem oraz środkami przeciwdepresyjnymi za- trzymującymi MAO. MAO reguluje syntezę i wykorzy- stanie różnych neuroprzekaźników, takich jak seroto- nina, a także amortyzuje skutki działania metylowanej tryptaminy, które doktor podaje mi na pobudzenie. Przy zablokowanej MAO, neuroprzekaźniki rozprze- strzeniają się po moim mózgu, wzmacniając wewnętrz- ne doznania. Dziwaczne uczucie. Przypływy, jakich doświadczani, to fale wzbudza- ne przez dodatkową metylowaną tryptaminę, które zo- stają przekształcone w substraty dla takich enzymów jak N-metylotransferaza czy hydroksyindolo-O-mety- lotransferaza. Enzymy te nie tylko stymulują produk- cję większej ilości metylowanej tryptaminy, ale mają także właściwości psychomimetyczne - czyli są najzwy- klejszymi halucynogenami! Ogromna przestrzeń ciszy, którą znalazłem w moim introtransie i dzięki której mogłem napisać "Odpryski czasu", nagle zaczyna opętańczo pulsować dziwacznymi obrazami. Podczas takiego przypływu moje serce drży złowrogo jak granat na chwilę przed wybuchem, goto- we, by rozsadzić mnie od środka. Moja krew krzepnie ze 11 Innymi światy strachu, a szalone myśli o ucieczce orzą powierzchnię mózgu niczym ostre szpony. To właśnie jest świat demonów, przed którym ostrzegali mistrzowie Bardo. Dzięki tryptaminom wcho- dzę w kontakt z udręczoną duszą świata, poranionym snem, który nazywamy podświadomością. Ten depre- cjonujący przedrostek "pod-" wydaje się tu całkiem nie na miejscu. Obszar ten winniśmy nazywać metaświado- mością, a podświadomością jest raczej nasza krucha, ograniczona biologią świadomość. Obszar ten bowiem pełen jest życia, jakim napełniają go bogowie i demo- ny. Demony to psychoidy, rozczłonkowane lęki i pra- gnienia wyzwolone z fizycznego świata, istniejące je- dynie w przestrzeni psychicznej. To potężne moce, które wyprzedzają nasze nadzieje i mącą najlepsze in- tencje. W moim życiu najgorszymi spośród tych demo- nów okazały się: gniew podszyty strachem, koncentra- cja podszyta pożądaniem, no i oczywiście tkwiący we mnie głęboko człowiek-balon ze swoimi wielkimi, sa- monadmuchującymi się urojeniami. Jest też oczywiście Bóg - wielki Archont - metafi- zyczna moc organizująca, bezpostaciowy kreator kształ- tów. Jego obecność podrażnia mnie jak prądem, gwał- townym wstrząsem wyzwala mnie z racjonalności, czasu, a nawet poczucia środka. Trzy tygodnie przed przybyciem Alfreda Omegi Jestem wdzięczny za ten przerażający czas. W pań- stwowym zakładzie dla chorych psychicznie, gdzie nie muszę troszczyć się o cielesne potrzeby, mój umysł może swobodnie oddawać się trwodze. W sytuacji gdy Natura już dawno by mnie zgładziła, państwo zachowuje mnie przy życiu, abym mógł poznać strach i mówić o nim. Ja jestem Strachem. Umysłem uwięzionym w czasz- ce. Ciężarem krzyku na końcu języka. Chłodem w płu- cach, kiedy wygasa ogień krwi. Dwa tygodnie przed przybyciem Alfreda Omegi Demoniczne psychoidy i Archont wciąż są przy mnie, podstępni i potężni jak zawsze, ale teraz rozpo- znaję ich, nawet gdy ukrywają się pod postacią najsub- telniejszych cieni. Widzę, jak mnie wymyślają. Zdaję sobie sprawę, że mój osobisty umysł to zwykła iluzja. Jasne okna naszych percepcji to w rzeczywistości odblaski świetlistych wcieleń Archonta na wewnętrz- nej skorupie monady, jaką stanowi każdy z nas. Wydaje mi się, że siedzę dokładnie w środku ma- towej, bezbarwnej bańki, wielkiej jak wszechświat. Rzeczywistość otacza mnie, a ja wyciągam rękę i wy- promieniowuję moją energię w ogrom otchłani, pra- gnąc zostać gwiazdą. Tydzień przed przybyciem Alfreda Omegi Chemiczny "obłęd" sprawił, iż zapadłem się do środ- ka mojej monady. Staję się czarną dziurą, zamykam się w sobie dzięki potężnej grawitacji metaświadomości. Złudzenie tożsamości niemal zniknęło. Moje pióro toczy rzekę Zmian, moja ręka jest tą opowieścią, którą pisze, ja zaś jestem... Tydzień przed przybyciem Alfreda Omegi (dwanaście godzin później) ... osią ciszy przed pikowaniem sokoła. Alfred Omega Kręcioł wrócił. Czarna dziura eksplodowała! Dwadzieścia osiem dni po przybyciu Alfreda Omegi Wyjście okazało się dość bolesne. Pozbawiony ipro- niazidu i innych leków Archont zniknął, a czarna dziu- ra mojej halucynacji eksplodowała bladymi kolorami zwykłej rzeczywistości uwięzionej w czaszce. 164 • Innymi światy Tyle że ta rzeczywistość nie ma już w sobie nic zwy- kłego. Carl powrócił z Czasokresu jako Alfred Omega! Czuję się tak, jakbym nagle znalazł się w innym wszechświecie, gdzie mój obłęd stał się rzeczywistością. Wszystko, co uznawałem za wytwór wyobraźni, okazuje się prawdą! Powyższe słowa zostają z chwilą ich wypo- wiedzenia anulowane samą wagą ich znaczenia, toteż każdy, kto przebiega wzrokiem te linijki, może odnieść wrażenie, że wczytuje się w bełkot wariata. Gdyby tera- pia za pomocą iproniazidu i całej reszty psychotropów nie została przerwana, nierzeczywistość z pewnością wdarłaby się do mojego umysłu. Potrzebujemy naszych mózgów, aby chroniły nas przed rzeczywistością. Minął cały miesiąc, zanim zdołałem przyjść do sie- bie na tyle, by znowu zasiąść do pisania. Wiem, że powi- nienem chociaż pokrótce naszkicować wszystko, co za- szło przez ostatnie dwadzieścia osiem dni, ale wciąż dźwięczą we mnie wszelkie implikacje tamtego zdarze- nia. Muszę zrozumieć, kim właściwie jestem. Jak to możliwe, że napisałem "Odpryski czasu", w których za- warłem dokładny opis tego, co działo się z Carlem? Nie byłem przecież naćpany, jeśli nie liczyć potężnych za- strzyków adrenaliny, jakich nie szczędziły mi moje nad- nercza w tamtych pełnych napięcia dniach wewnętrz- nego wygnania. Moja pisanina była w pewnym sensie przekazem telepatycznym... ale czy to na pewno była telepatia? Bóg jeden wie, że z własnej woli nie jestem w stanie pisać tak jak wtedy. Mam pewną koncepcję dotyczącą tego, w jaki spo- sób - kiedy przebywałem w zakładzie - mogłem dowie- dzieć się rzeczy, których nigdy nie powinienem był się dowiedzieć. Chad miałby niezły ubaw... przynajmniej do chwili, kiedy nie podałbym mu typu na zwycięzcę. Myślę, że moje ciało było czymś w rodzaju skrzyżowa- nia anteny z hologramem. Tryptamina, która wsączała się w mój mózg upodo- bała sobie synaptyczne DNA, dlatego też wymieniła sero- toninę, która zazwyczaj wiążę się z miejscami zajmowa- nymi przez receptory RNA w synapsie. Tryptamina wciskała się więc do RNA jako pi-chmura pomiędzy wią- zania wodorowe łączące dwie podstawy. W rezultacie na- stępowało przekazanie ładunku, to znaczy elektron prze- chodził z RNA do pustego pasma energetycznego tryptaminy. Szybkie wiązanie powodowało skręcenie spi- rali, a ponieważ to wszystko działo się w polu elektrycz- nym moich synaps, powstawał sygnał elektromagnetycz- ny. Wzbudzona fala była natychmiast pochłaniana przez niskoenergetyczne elektrony tryptaminy, powodując na- sycenie ich pasm energetycznych. To znosiło polaryzację par bazowych i następowało ponowne połączenie szcze- belka RNA, co pozwalało na kolejny transfer ładunku. Taka oscylacja umożliwiała nadawanie sygnału w rezo- nansie harmonicznym z wszystką związaną z RNA trypta- miną, we wszystkich synapsach mojego ciała, powodując powstanie trójwymiarowej fali stojącej wewnątrz mojej czaszki, co przekształcało mój mózg w radiowo-cyberne- tyczną macierz. Z hiperwymiarowych obszarów spływały do mnie strumienie informacji. Doświadczyłem telepa- tii, kontaktu ze świadomą projekcją poza moim ciałem, a także nabyłem dziwacznej zdolności przewidywania wydarzeń. Zostałem "włączony". Trzydzieści dwa dni po przybyciu Alfreda Omegi Carl nie ma pojęcia, kim właściwie jest. Wydaje mu się, że jest mężczyzną. Próbowałem mu wyjaśnić: nie ma mężczyzn ani kobiet. Są tylko pola sił. Nasze ciała to statki kosmiczne. Archont udosko- nalał ich budowę przez cztery miliardy lat. Całe wypo- sażenie jest w naszym wnętrzu w postaci układu ner- wowego, ale demony uniemożliwiały naszemu Panu wykorzystanie nas do swoich celów. Demoniczne psy- choidy podświadomości zawładnęły wszystkimi dziesię- cioma miliardami ludzi, jacy kiedykolwiek żyli. Tylko nieliczni z nas mieli okazję odczuć istnienie Archonta. Z nich zaś zaledwie garstka nauczyła się we własnym ciele świadomie uruchamiać pochodzącą od niego moc. Trzydzieści sześć dni po przybyciu Alfreda Omegi Wspaniale wyraził to Ajschylos, wkładając w usta Prometeusza następujące słowa: Sprawiłem, aby ludzie nie mogli już przewidywać swojej śmierci. W ich sercach zasiałem ziarno ślepej beznadziei. Carl ukradł ogień Archontowi. Lanca świetlna czy- ni go bogiem pośród ludzi. Tymczasem on pochłonięty jest wspomnieniami o Evoe. Być może powinienem być wdzięczny, że upomniał się o niego archont miłości, a nie archont władzy. Jestem pewny, że to sprawka urga. On pragnie, aby Carl powrócił. Inercyjna więź po- między nimi musi być potężna i z pewnością każda ko- mórka ciała Carla tęskni za powrotem do Śfjata. Nic dziwnego, że możliwość panowania na tej odległej pla- necie musi wydawać mu się nic nieznaczącą błahostką. Ale ani mojej wyobraźni, ani mojego pragnienia władzy nie tłumi żadna inercyjna tęsknota. Carl wi- dział, z jaką nabożną czcią przyglądam się lancy. Ale to nie władzy samej w sobie pragnę. Władza to tylko cień metaświadomości. Lanca jest jedynie symbolem moich pragnień. "Balsamiczny wiatr wieje od strony Hudson - napisał Ze- ke, patrząc, jak bryza unosi zasłony w oknie jego pokoju i wy- pełnia sypialnię zapachem rzeki. - Znowu miałem koszmarny sen o Wietnamie. Jak wszystko, co na tej tymczasowej Ziemi pragnie być czymś więcej, niż jest, mój umysł wysila się, by zro- zumieć, jak to możliwe, że żyję w dwóch odmiennych światach: świecie pokoju i świecie bólu. Odpowiedź, jaką intuicyjnie wy- czuwam podczas moich introtransów, jest nie do zniesienia: my- ślenie kontrastywne to jedynie złożona halucynacja. Gorzej, to wąż, którego omyłkowo wziąłem za zwój liny ratunkowej". Zeke zgasił światło i w mroku, jaki zapewniały spuszczone żaluzje, przed jego oczami zamajaczyła półsenna wizja. Jak mandala odbita na siatkówce, arabeska rozdartych kończyn i kleistej mazi spalonego napalmem ciała, płonących razem w falach blasku kłębiących się pod jego zamkniętymi powieka- mi. Przed zamknięciem dziennika zanotował jeszcze na ślepo: "Ręka nie różni się niczym od tego, co zapisuje". Galgul zamieniło się w chmurę gruzu. Dwie czarne kule i trzy popękane owalne bryły stanowiły jedyną pozostałość po dawnej świetności miasta w amorficznej ławicy szybujących swobodnie szczątków. Powykręcane siłą wybuchu odłamki meta- lu i spirale czarnego kurzu opadały po wzlotorach. Wszystko, co organiczne, zostało obrócone w popiół przez ognisty wicher, któ- ry przetoczył się przez rozsadzone struktury. Bezwładne, poroz- dzierane formy unosiły się czarną aureolą nad ruinami Galgul. Pięć z dwunastu zespolonych sfer uległo zniszczeniu. Ich gru- be na trzy kilometry skorupy z plastali zostały poszatkowane na drobne kawałeczki przez falę grawitacyjną, jaka wytoczyła się z lynku otwartego w jednej ze sfer. Lynk miał połączenie z czte- rowymiarowa, dodatnio zagiętą strefą gwiezdną oddaloną o sto trzydzieści miliardów lat świetlnych od miasta. Trzy zótlowskie igłoślizgi zbudowały ten lynk po wyśledzeniu źródła foukowskie- go echa grawitacyjnego na terenie Skraju. Wniosek był oczywi- sty. Jakiś Skrajan uzbroił któregoś z Fouków, wysłał go na obfitu- jącą w Fouki planetę, wiedząc, że będzie to dla zótli pokusa nie do odparcia, a następnie użył tej przynęty, aby zaatakować zótle przez ich własny lynk. Plan był chytry i okrutnie skuteczny. Niczym dwaj pajęczy bogowie, ocalałe miastosfery Galgul wisiały na niebie otoczone siecią pogruchotanych odłamków me- talu rozpływającą się na tle wiru Chmurorzeki. Strzępy korpu- sów rozsadzonych sfer zwisały niczym wyrwane z ziemi korzenie pomiędzy bryłami stopionej plastali. igłoloty migotały pośród tu- manów skalnego pyłu i lawin kostropatych kształtów. Z ukrycia, jakie dawało szybujące rumowisko, korzystały także skokowce, czarne bumerangi wyposażone w działa laserowe, oczekując w ukryciu na ewentualny atak ze strony Fouków lub Skrajanów. Zótle i Skrajanie toczyli zażarte boje od czasu przybycia pierwszych zótli do Śfjata, siedemdziesiąt dwa cykle temu. Acz- kolwiek oba gatunki zajmowały dwa przeciwległe bieguny, naj- bardziej oddalone krańce Śfjata, jako czterowymiarowe stwo- rżenia konkurowały ze sobą na terenie hiperkubicznego pasma, w jakim zawierał się Śfjat. Ich bitwy polegały na dystorsjach strumienia czasu w nadprzestrzeni. Walczyli o to, który z gatun- ków zawładnie wąskim czterowektorowym polem łączącym Śfjat z multiwersum. Skrajanie władali tą bramą do nieskończoności przez trzysta cykli, jakie żyli w Śfjecie przed przybyciem zótli. Dysponowali najbardziej zaawansowaną technologią, ale czterowymiarowa świadomość zótli dawała bólożercom większą wrodzoną bystrość i spryt. Po czterdziestu cyklach zótlowskich najazdów na sporne czterowektorowe pole, pajęczakom udało się zająć przyczółek desantowy, a dzięki swojej nieuchwytnej czterowymiarowej świadomości zdołali unikać czasoprzepływowych dystorsji oraz wypracować własną technologię konstrukcji lynków. W ciągu kolejnych dwóch lub trzech cykli zaczęliby tworzyć zręby multi- światowego imperium. Fakt, że Skrajanie zarzucili swoje nadprzestrzenne podjaz- dy, aby zaatakować Galgul trójwymiarową falą grawitacyjną, całkowicie zaskoczył zótle. W ciągu kilku chwil stolica zótli zo- stała obrócona w perzynę. Jedynie dwie miastosfery pozostały nietknięte. Trzy zostały poważnie uszkodzone, a reszta nie osta- ła się zniszczeniu. Obecnie zaś Foukowie - pokarm zótli - wy- puszczali się na zawalone gruzem wzlotory, aby przekradać się przez szeregi zótlowskiej obrony i sabotować roboty porządkowe i remontowe. To były najczarniejsze chwile w dziejach zótli, odkąd za- mieszkały w Śfjecie. Ich żałobne zawodzenie wstrząsało hiper- kubicznym pasmem, docierając aż do Rataros, gdzie Skrajanie byli również wstrząśnięci tym, co zaszło. Skrajanie wyposażyli Carla Schirmera w zbroję, robiąc tym przysługę pranieblanowi, który kiedyś otworzył im kanał do pola czterowektorowego, gdy znajdowali się w wielkiej potrzebie. W odróżnieniu od zótli Skra- janie nie potrzebowali organicznego pożywienia. Substancje od- żywcze czerpali bezpośrednio z hiperfotonów pola czterowekto- rowego, a więc kiedy zótle zaczęły zagarniać ogromne połacie tego pola dla własnych celów, widmo głodu zaświeciło im w oczy. Pranieblany, istoty pięciowymiarowe, miały do pewnego stopnia możliwość przesuwania czterowymiarowego pola wekto- rowego. Jednemu z pranieblanów udało się skanalizować stru- mień hiperfotonów o wystarczającej mocy, by ocalić życie po- nad tysiąca Skrajanów. W zamian za to Skrajanie uzbroili Car- la i wysłali go na Ziemię, by zdobył trójwymiarową substancję, jakiej pranieblan pilnie potrzebował, do przeżycia. Skrajanie ani przez chwilę nie przypuszczali, że zótle zdoła- ją wykryć trwające ułamek sekundy echo w czterowektorowym polu, nie mówiąc już o prześledzeniu jego trasy aż do samego źródła. Fakt, że zbroja wykazała tyle sprytu i inicjatywy, aby poczekać, aż zótle zbudują lynk, by następnie wykorzystać ten lynk do zaatakowania Galgul, nie był aż tak zaskakujący. W końcu zbroja miała własną sztuczną inteligencję, lojalną wo- bec jej twórców, i w niewielkim stopniu reagowała na bodźce hamujące wysyłane przez emocjonalny organ, jaki stworzenie, w którym umieszczono zbroję, nazywało mózgiem Ale teraz Skrajanie stanęli przed nie lada problemem. Gdyby sami zaplanowali podobną ofensywę, użyliby lancy o mocy wystarczającej, by zniszczyć cały Galgul. Zamiast tego zótle zostały zdziesiątkowane, ale nie wyeliminowano ich całko- wicie. Foukowie, zadając im tak poważne straty, nie mogli jed- nak liczyć, że ich zwyciężą. Tak więc należało się spodziewać, iż w przeciągu jednego lub dwóch cykli zótle powrócą na cztero- wektorowe pole bardziej agresywne niż kiedykolwiek. Niektórzy Skrajanie chcieli uzbroić więcej Fouków i prze- prowadzić natarcie na to, co pozostało z Galgul. Jednakże po- mysł ten został natychmiast odrzucony, kiedy zdano sobie spra- wę, że zótle przyciśnięte do muru mogły wykorzystać swoją ledwie pączkującą technologię lynkową do rozsadzenia matrycy grawitacyjnej, która nadawała Śfjatowi kształt, i spowodować zapadnięcie się całego Śfjata w czarną dziurę, która utrzymy- wała ich wszystkich przy życiu. Skrajanie rozumieli, że trójwymiarowa wojna przeciwko zotlom nie wchodzi w rachubę. Musieli skapitulować. W zamian za uzyskaną od zótli zgodę na trzymanie się z da- la od pola czterowektorowego przez okres pięciu cykli, po któ- rym to okresie miało nastąpić zajęcie przez nie regionów, jakie wskażą im Skrajanie, ci ostatni uznali falę grawitacyjną, która rozniosła Galgul, za odosobniony wypadek niestanowiący żad- nego preludium do trójwymiarowej wojny. W ramach odszkodo- wania Skrajanie przekazali zotlom lancę świetlną i zbroję. Jednak takimi krokami nie udało się zbytnio udobruchać zótli. Zbroja i lanca były bowiem tak zaprojektowane, by im- plodować, jeśliby ktoś próbował rozbierać je w celu dokład- niejszego zapoznania się z ich konstrukcją, toteż zótle nie mo- gły dowiedzieć się niczego o zastosowanej przy ich wytwarzaniu technologii. Ponadto lanca i zbroja nie nadawały się do użytku w okolicach Rataros, tak więc nie można ich było wykorzystać przeciwko Skrajanom. Pozostawało tylko użycie ich jako narzę- dzi zemsty. Fouk, który wzbudził falę grawitacyjną skierowaną na Galgul, miał zostać zlikwidowany, natomiast bogata w Fou- ków planeta, która posłużyła za przynętę, zapewne stanie się pierwszą kolonią multiświatowego imperium zótli. Aby uczcić czekające ich podboje, zótle ożywiły najlep- szych spośród unieruchomionych w spiżarniach Fouków i pod- dały ich procedurze udoju. Najsmaczniejsze kąski spośród Fouków zostały ulokowane w jednej ze zgruchotanych sfer. Tam, za przydymionymi szyba- mi z glastiku, tkwiło kilka tysięcy ludzkich ciał uśpionych w bezczasie. Foukowie, całe ich miriady, zostali osobno poza- mykani w kapsułkach i ustawieni pionowo, aby umożliwić gra- witacyjne podtrzymywanie ich czynności życiowych. Pośród przygotowanych do posiłku więźniów znajdowała się szczupła kobieta o spokojnej twarzy i truskawkowych plamkach zdobią- cych źrenice sennych, szarych oczu. - Evoe żyje - powiedział Zeke Carlowi. Oczy miał zmętnia- łe po długim letargu. Jego niedźwiedzia sylwetka wypełniała całe drzwi do sypialni, a workowata jedwabna pidżama miała pełno zagniecionych podczas snu plisek. Carl zdążył się już ogolić i ubrać, aczkolwiek od świtu dzie- liła ich jeszcze cała godzina. Miał na sobie parę beżowych spodni, tenisówki i fioletowy pulower. Siedział w saloniku, ćwi- cząc precyzyjne operowanie lancą. Usiłował za jej pomocą prze- łączać telewizor na wybrane kanały z drugiego końca pokoju. Na słowa Zeke'a ręka mu zadrżała, wskutek czego telewizor uniósł się ze stolika, po czym z impetem roztrzaskał się o ścianę. Buchnęła potężna fontanna iskier i szkła, a Carl zerwał się z miękkiego fotela, na którym do tej pory siedział przygarbiony. - Jesteś pewien? Zeke przestąpił nad resztkami telewizora, po czym rozcią- gnął się na sofie. - Widziałem ją w Galgul - odpowiedział sennym głosem. - Z całego miasta nie zostało więcej niż z tego telewizora. Dałeś im popalić, stary. Ale Evoe ma się dobrze. Widziałem ją - wy- glądała jak obraz zatrzymany w ruchu. Zótle przechowują ją na specjalny bankiet... dla uczczenia podboju Ziemi. - Jesteś pewny, że to prawdziwy lynkosen? - spytał Carl z głową rozpaloną przypływem euforii. Bardzo chciał uwierzyć słowom przyjaciela, chociaż stan umysłu Zeke'a pozostawiał wiele do życzenia od czasu, kiedy wyciągnął go z Corneliusa. Je- go uwaga była chwiejna niczym płomyk świecy i niemal połowę czasu poświęcał na sen. Carl zakupił ogromne mieszkanie na Claremont Avenue niedaleko Uniwersytetu Columbia. Obaj za- szyli się w nim na czas potrzebny Zeke'owi do odtrucia organi- zmu po lekach, jakie doktor Blau aplikował mu przez cały ostat- ni rok. Był to pierwszy dzień, kiedy Zeke obudził się bez grymasu bólu lub wyrazu zagubienia na twarzy. Ostatni miesiąc ciągnął się dla Carla w nieskończoność. Man- hattan był obecnie dużo spokojniejszym miejscem niż tamten, do którego przywykł w dawnym życiu. Z ich apartamentu na ostat- nim piętrze nie było słychać szumu elektrycznych aut, a ta cisza i spokój doprowadzały go do szaleństwa. Kiedy Zeke spał bądź znajdował się pod opieką Caitlin i Sheelagh, Carl za pomocą zbroi odbywał podróże do wszystkich zakątków Ziemi. Spokojne mia- sta, geometryczna siatka pól i harmonia, w jakiej żyli ludzie, wprawiały go w zdumienie. Życie na Ziemi bliskie było utopii, tak więc Carl wciąż trapiony obawami o los Evoe i strachem przed in- wazją zótli czuł się kimś nie na swoim miejscu, a nawet niebez- piecznym dla tego świata. Wcześniej już postanowił, że gdyby po- twierdziło się jego przekonanie o śmierci Evoe, on także nie będzie chciał żyć ani chwili dłużej. Brzmiało to idiotycznie, ale czuł, że to najodpowiedniejsze rozwiązanie. Tak więc, gdy Zeke oznajmił mu, że jego ukochana żyje, serce żywiej mu zabiło. Na twarzy Zeke'a malowało się ogromne zmęczenie, jed- nakże jego trzeźwy wzrok miał w sobie tyle mocy co filiżanka czarnej kawy. - Skończyły się halucynacje - ogłosił. - Znowu mam lynko- sny... ale dopiero teraz wiem, że to są lynkosny. - A co z koszmarami? - Zeszłej nocy ponownie byłem w Wietnamie. Zanim znala- złem się w Galgul. Wciąż nie mam pojęcia, jak to się stało. To coś w rodzaju inercyjnego... ... rezonansu - dokończył Carl razem z nim. - Wiem, o co chodzi. Co widziałeś w Galgul? - Ruiny. Wzlotory są tak zawalone osmalonymi resztkami, że można spokojnie chodzić po nich, jak po chodnikach. W jed- nej z na wpół wypatroszonych kuł zótle mają swoją spiżarnię z zapasami, do której można bez trudu zajrzeć przez ogromny wyłom. Widziałem tam kilka warstw ludzkich ciał poukłada- nych w stosy, przy czym każde ciało znajdowało się w osobnej przezroczystej łupinie. To wszystko żywi, choć uśpieni ludzie, z których zótle wcześniej czy później wydoją ból. Wśród nich jest Evoe. Rozpoznałem ją od razu: włoski jak u fauna, nakra- piane oczy i te zapadnięte policzki jak u kota. Carl spojrzał w sufit i wydał z siebie entuzjastyczne wycie, wyrzucając w górę ramiona. - Nie podniecaj się tak - ostrzegł go Zeke, kiedy Carl ucichł wreszcie i skierował ku przyjacielowi twarz poczerwie- niałą i promieniejącą radością. - Musi minąć jeszcze trochę cza- su, zanim będziemy mogli przelynkować się do Śfjata. - ZeeZee, ty przywróciłeś sens mojemu życiu. Zeke spojrzał na niego smutno. - Lepiej posłuchaj dalszych wieści - po czym opowiedział mu o tym, że Skrajanie przekazali zotlom zbroję z lancą świetlną. - Chyba wiesz, że to właśnie na ciebie pajęczaki szykują się z tą zbroją. Carl poczuł, że jego serce staje się ciężkie jak odważnik. - Może zdołamy stąd uciec, zanim się pojawią. Jego nadzieja zetlała jednak pod surowym spojrzeniem Ze- ke'a. Z obciętymi włosami i bez brody Zeke wyglądał niczym posępny mnich. - Nie zdołasz im uciec - odezwał się głosem, w którym nie było cienia wątpliwości. - Ale nie musisz się ich bać. To nie ty obróciłeś w gruzy ponad połowę Galgul. Dokonała tego twoja zbroja. Niech ona cię teraz ochroni. Carl obrócił się i przeciągnął dłońmi po włosach. Ten gest na ogół dodawał mu otuchy, gdyż przypominał, że został stwo- rzony na nowo, że żył zupełnie nowym życiem. Ale teraz czuł się osaczony. Podszedł do wysokiego, rozsuwanego, zachodnie- go okna, z którego rozciągał się widok na rzekę Hudson, i otwo- rzył je. Zimowe powietrze oczyściło mu zatoki. Ciemne niebo wydawało się puste w miejscu, na które zbro- ja skierowała jego wzrok. Lynk łączący jego lancę ze Śfjatem wi- dać było w otaczającej go przestrzeni, a także w znacznie szer- szej strefie prawdopodobieństwa rozciągającej się prawie na dwa kilometry ponad jego głową. Był nachylony pod kątem dwudzie- stu sześciu stopni w stronę północnego bieguna magnetycznego. Rozmiary otaczającego go korytarza lynkowego umożliwiały przedostanie się na Ziemię jedynie organizmom wielkości czło- wieka, takim jak na przykład krwiożuki, które jego lanca mogła z łatwością unicestwić, gdyby tylko się pojawiły. Skokowce i igło- ślizgi przybyłyby w jakieś miejsce znajdujące się ponad nim, tak aby mogły szybko rozwinąć szyk, unikając ognia z jego lancy, do- póki nie ściągną przez lynk własnej zbroi. Zbroja Carla nie wie- działa, czy mogłaby dorównać zbroi będącej aktualnie w posiada- niu zótli. Wiatr zmienił kierunek i powietrze zapachniało płonącymi liśćmi. Nowe uczucie wśliznęło się pomiędzy strach i entuzjazm, nieuchwytne jak wiersz oczekujący na wyrażenie słowami. Mroczna fascynacja. - Cholera, Zeke - powiedział wolno Carl. - Wszystko jest takie dziwne. - Zawsze było dziwne - potwierdził Zeke - tylko teraz sta- ło się na tyle niezwykłe, że potrafisz to dostrzec. - Usiadł na sofie. Jedną dłonią próbował się pogładzić po nieistniejącej już brodzie, dopóki palce nie namacały gładko wygolonej skóry. Spojrzał na Carla zasępiony jak Mojżesz. - Carl, muszę z tobą pomówić. Carl odwrócił się do niego, przerywając swoje podokienne olśnienie. Zeke nigdy nie wydawał się tak spokojny jak teraz, a jego zrównoważone spojrzenie kazało Carlowi podejść bliżej. - Cóż więcej możesz mi powiedzieć? - zapytał, siadając na pluszowym krześle przy sofie. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o Egilu Skaldagrimsonie? - spytał Zeke. - To któryś z twoich wujków? - To najoryginalniejszy poeta dawnej Islandii - poinformo- wał go Zeke. - Ale w czasach kiedy żył, bardziej znano go jako berserka - krwawego rębajłę. Pewnego dnia u schyłku życia, kiedy już zdobył sobie respekt wśród swoich ludzi jako budzący trwogę wojownik, poeta i autokrata, udał się na przechadzkę. Przechodząc koło jednego ze swych ludzi, który właśnie schylał się, by zawiązać rzemień u sandała, Egil szybko wyciągnął z po- chwy miecz i - ciach! - odrąbał mężczyźnie głowę. Pytany o przyczynę, dla jakiej uśmiercił tamtego człowieka, wypowie- dział te pamiętne słowa: "On przecież tak ładnie ustawił się do ciosu!". Carl uważniej przyjrzał się przyjacielowi, aby przekonać się czy czasami właśnie nie przeżywa jednego ze swoich słyn- nych "przypływów". Ale nieruchoma twarz Zeke'a była skupio- na jak oblicze Buddy. - W porządku. I co z tego? - Ty jesteś jak ten żołnierz Egila - odparł Zeke. - Zajmujesz się bezsensownym wyskrobywaniem brudu spomiędzy palców u nóg. Nosisz ze sobą miecz, ale nie ma w tobie ducha miecza. - Chyba nie kapuję, o co ci chodzi, stary - wyznał Carl ura- żonym głosem. - Jeśli obawiasz się, że dam się zaskoczyć zotlom, to spokojna głowa - mój imp zawsze uruchamia sygnał ostrzegawczy. - Wróg, którego się obawiam, to ty sam. Cały czas znajdu- jesz się w jakimś transie. - Ja? - Carl nie mógł wyjść z podziwu. - Dziś jest pierwszy dzień od mojego powrotu, kiedy mam okazję widzieć twoje oczy niezasnute mgłą. - Jasne, ja zostałem chemicznie starty na miazgę, Ale ty zostałeś zadamizowany. Wynika z tego, że powinieneś być wcie- leniem doskonałości. - Nawet się do takiego stanu nie zbliżyłem. - To pewne. Ale w oczach urga jesteś kimś doskonałym. Doskonałym chłopcem na posyłki. Zostałeś wpisany w jego strategię, kolego. Dał ci moc, ale wykastrował twoją wolę, żeby nie psuła mu szyków. - Zamknij się Zeke, dobrze? - Carl zagłębił się w fotelu. - Caitlin chce ocalić moją duszę, Sheelagh chce zaciągnąć mnie do łóżka, a ty uważasz, że jestem bezwolnym zombi. - Nie, nie zombi. Jesteś zwykłym lunatykiem. - Krzaczaste brwi Zeke'a uniosły się lekko. - A dlaczego nie pójdziesz z Shee- lagh do łóżka? Carl opadł na oparcie fotela, jakby uszło z niego powietrze. - Jestem zakochany, Zeebo. Pamiętasz jeszcze takie uczu- cie? To się co nieco różni od pożądania. - Miłość ci wszystko przesłania. - Niby co takiego? - Moc. - Niesamowicie szybkim ruchem Zeke wyciągnął rę- kę i chwycił w dłoń lancę, którą Carl zostawił na stoliku do ka- wy. - To jest moc! - Pomachał nią Carlowi przed nosem. - Kie- dy masz zamiar jej użyć? - Kiedy będę musiał - odpowiedział Carl cichym głosem. - Jeśli nie używasz danej ci mocy, twoja wola słabnie - po- wiedział Zeke zwracając mu lancę. - Hej, przypomnij sobie lepiej, czyjej słabej woli zawdzię- czasz swoje uwolnienie przed miesiącem. - Nigdy tego nie zapomnę. - Na twarzy Zeke'a na krótką chwilę zagościł uśmiech. - Ale to było w zeszłym miesiącu. Cze- go dokonałeś od tamtego czasu? - A co mam do roboty? Przecież pranieblan nie wysłał mnie tutaj po Złote Runo ani po Graala. Czekamy po prostu, aż lynk zakończy konwersję świńskiego łajna, i potem spadamy. Chyba że zotlom uda się nas zatrzymać. - Chrzanić zótle! - Zeke wbił w niego swoje świdrujące spojrzenie. - Jeśli czekasz tylko na to, aż lynk skończy swoją ro- botę, to po coś przyjeżdżał po mnie? Po coś wygadał wszystko Caitlin i Sheelagh? - O co ci, do cholery, chodzi? - Nie podniecaj się tak. - Zeke ucieszył się, że Carla może jeszcze coś zdenerwować. - Więc co chcesz mi powiedzieć? Że jestem paplą? - Chcę ci powiedzieć, że mówisz przez sen. Że urg wprowa- dził cię w trans i dlatego nie masz jasnego oglądu rzeczy. Fakt, iż się wygadałeś, świadczy o tym, że pozostała w tobie jeszcze jakaś cząstka dawnego Carla, która zastanawia się, o co w tym wszyst- kim chodzi. Dlatego właśnie chciałeś odszukać dawnych przyja- ciół, żeby połączyć się z przeszłością i dawnym sensem swojego życia. Zatraciłeś to i teraz już sam nie wiesz, co jest czym.176 - A ty za to wiesz wszystko. - Wiem na pewno tylko jedno. - Pochylił się w stronę Car- la. - Jesteśmy stworzeni ze światła. A światło to działanie. To ruch. To nieustanne zmiany. -Hę? - Światło to działanie i zmiana. - Zeke wyglądał na zdumio- nego brakiem właściwej reakcji Carla. - Hej, Kręcioł, przypo- mnij sobie teorię kwantową: światło jest przesyłane w porcjach. Te porcje nazywają się kwantami, bo kwant to najmniejsza por- cja, o jaką może zmienić się jakakolwiek wielkość fizyczna. Światło to kwanty fotonów. Ale nie będę się dalej wgłębiał. Cho- dzi mi przede wszystkim o to, że wszelkie stworzenie zmienia się, działa. Nieprzerwanie. Nie ma chwili bezruchu. Nawet próżnia rozciągająca się pomiędzy galaktykami nieustannie wibruje czą- steczkami Pola. Działanie to rzeczywistość. Dla człowieka rze- czywistość to wybór. Musisz działać pozytywnie, a przez działa- nie pozytywne rozumiem dokonywanie kreatywnych, a nie historycznych wyborów. - W porządku, już dobrze, Zeke. Rozumiem, o co ci chodzi. Uważasz, że gnuśnieję. - Kiedy ostatnio byłeś w siłowni? - Nie, to nie do wiary! - Urg dał ci zadamizowane ciało, lecz jak zamierzasz utrzy- mać je w formie, w ogóle go nie używając? Carl zerwał się z fotela. - Jazda wzlotorem to jak półtora ciężkiego treningu w si- łowni, możesz mi wierzyć. - Szybkim krokiem podszedł do okna i zatrzasnął je z hukiem. - U nas masz tylko jeden rodzaj wzlotorów. Pionowo w dół. Carl wzruszył ramionami. - Moje serce nie ma zaczepienia w tym świecie, Zeke. Si- łownia to za dużo bolesnego wysiłku. Wolę poczekać, aż znajdę się z powrotem w domu. - To nazywam wyborem negatywnym. Niedługo staniesz się takim samym mięczakiem, jakim zawsze byłeś. Musisz skoń- czyć z unikaniem wysiłku i dać sobie spokój z szukaniem rozko- szy w jakiejś odległej przyszłości. - A to dlaczego? - Bo robiono to już miliardy razy przed tobą. To są wybory historyczne. Po tym wszystkim, co ci się przytrafiło, nie stać cię na zwykłą reakcję. Musisz być kreatywny. - Ale po co? - Ponieważ zostałeś obdarzony mocą, człowieku. - Zeke tak- że się podniósł. Nie przerywając mówienia, podszedł do Carla, omijając stolik do kawy i wybebeszony telewizor. - Wszystko, co może ci się przydarzyć, dzieje się teraz. Obowiązkiem każdego jest być oryginalnym, niezależnie od tego, ile wysiłku to kosztu- je. Musisz korzystać ze swego ciała aż do bólu. Musisz wykorzysty- wać swój umysł aż do wyczerpania wszelkich jego zasobów. Nie szukaj rozkoszy dla niej samej. W takiej grze prawie każdy prze- grywa. Niech rozkosz sama przyjdzie do ciebie... a kiedy już przyjdzie, weź ją. A kiedy minie, zachowuj wspomnienie, nie na- dzieję. Nie szukaj jej. Skup się na tym, co możesz dać innym z sa- mego środka zbolałej i żywej duszy. - Oszczędź mi swojej filozofii - poprosił Carl, czując, jak opanowuje go zimna wściekłość. Zee spojrzał mu w oczy. - Zrobiłbym to, gdyby istniał jakiś inny sposób na to, by żyć, nie odczuwając żalu. Carl zignorował jego słowa i odwrócił się twarzą w stronę ciemnego okna. Nie mógł brać serio tego, co mówił jego stary druh, ponieważ człowiek ten zachowywał się zupełnie inaczej niż tamten ZeeZee, którego znał przez całe życie. Carl domyślał się, że było to rezultatem ogromnej różnicy pomiędzy historią Zie- mi-jeden a historią Ziemi-dwa: Zeke, którego kochał, mieszkał w okrutniejszym świecie, gdzie sam zabijał i widział, jak zabijano jego towarzyszy na wojnie, w świecie, gdzie śmiercią szafowano z taką obojętnością, jakby chodziło o przeprowadzanie finanso- wych transakcji, w świecie, gdzie takich przekonań, jakich bronił ten Zeke, nikt nigdy nie wziąłby na serio. ZeeZee porzucił wszel- kie mrzonki o dominacji podczas pobytu w Wietnamie, a teraz tu- taj jego sobowtór ględził o mocy. Ta nieprzystawalność dwóch Zie- mi, jakie Carl poznał, napełniła go przykrym uczuciem, że jego wspomnienia, jego życie, materia, z jakiej składało się ciało, nie były prawdziwe. Pranieblan powiedział mu, że ukształtował go ze szlamu. A ten świat? Czy powstał / jakiegoś szlachetniejszego ma- 12 Innymi światy teriału? Nie, z gwiezdnego nawozu. Z odpadów po zużytych galak- tykach. Rzeczywistość to kupa gówna. Najstraszniejsze było dla niego mocne przekonanie Zeke'a, że kosmos jest nieskończony. Zee, którego znał, a wraz z nim cały świat, który znał, sądził, że wszechświat, ze wszystkimi jego brutalnymi paradoksami, czeka taki sam koniec jak całą resztę stworzenia. Że jest skończony, po- dobnie jak wszystko o rozmiarach mniejszych niż on sam. Ostry aromat smażonej cebuli i czosnku, któremu towarzy- szyło swarliwe bulgotanie wrzącego oleju, przeniknął z kuchni, dokąd Zeke udał się, by przygotować jakiś posiłek. Niewesołe myśli Carla się ulotniły. Odszedł od ciemnego okna. Olbrzymi kleks słońca znajdował się za jego plecami oraz za linią hory- zontu, a lekko przyczernione małe chmurki jaśniały na wscho- dzie niczym kłęby dymu wydobywające się z paszczy smoka. Smugi kuchennych zapachów delikatnie trącały struny pa- mięci, przywołując wspomnienie intensywnych korzennych wo- ni i smaku foukowskich posiłków. Po raz trzydziesty siódmy podczas trzydziestu siedmiu dni spędzonych dotąd na Ziemi za- tęsknił za pieczonymi bitkami ze ślamów i sowirzeniami chło- dzonymi w strumieniu. Jego żołądek zaryczał jak kruszarka do skał, ale Carl był zbyt przybity, aby jeść. Musiał oczyścić głowę z nieuporządkowanych myśli. Powiedział Zeke'owi, że idzie na spacer, i zbiegł po schodach całe piętnaście pięter, aż na sam dół. Kiedy znalazł się już na parterze, twarz miał czerwoną z wysiłku, ale promieniał zadowo- leniem. Wcale nie wydał ciała na łup gnuśnego lenistwa, jak są- dził Zeke. Bał się go używać. Gdyby zaciął się czymś lub gdyby krew poleciała mu z nosa, prawdopodobnie nie przeżyłby tego. Zbroja z lancą świetlną zaprogramowana była na dokonanie im- plozji w wypadku, gdyby została przelana jego krew zawierają- ca zarodnik. Carl nikomu o tym nie powiedział, Zeke zaś nie zdołał tego odkryć mimo swych prekognicyjnych zdolności. Poszedł ku stromemu zboczu Sto Szesnastej ulicy i wszedł do parku Riverside. Ciemnogranatowy mrok wisiał jeszcze po- między kępami drzew, a posępny zapach rzeki Wspinał się w gó- rę poprzecinanych tarasami zboczy. Po co naprawdę wrócił do tego miasta? Czy szukał czegoś ze swojej przeszłości? Oczywi- ście. Ale jak mógł powiedzieć Zeke'owi o swoim strachu przed zbroją? Nie o obawie przed krwawieniem i skolapsowaniem do wielkości mniejszej niż atom, ale o grozie, jaką budziło w nim przechowywanie umysłu zbroi we własnym umyśle. O tym wła- śnie chciał z kimś porozmawiać, dlatego też odszukał dawnych przyjaciół. Wszyscy oni zachowywali się jednak dużo dziwniej niż ci, których pamiętał. A może to zbroja tak nim kierowała, że- by wydawali mu się obcy? Księżyc błyszczał nad Palisadami jak wielka pastylka meta- kwalonu. Chmury o brzegach posrebrzanych księżycowym bla- skiem przywoływały w jego pamięci podobne gryfonom obłoki przemierzające otwarte przestrzenie Śródśfjata. Carl usiadł na pustej parkowej ławce i w długim świetle latarni wspominał Evoe. Jakiś chłopak przeszedł obok, taszcząc na ramieniu radio wielkości klimatyzatora. Muzyka płynąca z głośników była pie- śnią jego ukochanej. Sheelagh wciąż spała, kiedy Carl wszedł do jej mieszkania. Kilka tygodni wcześniej, w dziewczęcym porywie zauroczenia i wdzięczności dała mu klucz do swojego apartamentu na Sut- ton Place. Matka była na nią wściekła, ale Sheelagh wcale się tym nie przejęła. Caitlin miała swoje mieszkanie na innym pię- trze. Staruszka nie przepadała za tym innym, dziwnym Carlem, ale nie gardziła jego bogactwem. Uwielbiała sprowadzać do sie- bie swoje przyjaciółki i obsypywać je hojnymi prezentami, ko- rzystając z najwyraźniej niewyczerpanych zasobów na kontach bankowych, jakie założył dla niej Carl. Jeśli chodzi o Sheelagh, to pieniądze nie sprawiały jej tak wielkiej radości. Pragnęła Carla. Przez pierwsze kilka tygodni zupełnie wariowała na jego punkcie. Pojawiała się w jego miesz- kaniu na West Side, udając, że przychodzi tam, aby pomóc mu przy wychodzącym z lękowego uzależnienia Zeke'u, lecz zamiast tego siadywała w sypialni Carla, kiedy tylko ten wyszedł na chwilę, i wąchała jego rzeczy. Według niej Carl rozsiewał zapach zielonej łąki, gęstego lasu i rozpustnego satyra. Straciła zaintere- sowanie dla innych, toteż przyjaciele zaczęli jej unikać. Dotych- czasowy chłopak zniechęcił ją swym absolutnym brakiem podo- bieństwa do Carla i była naprawdę szczęśliwa, kiedy przestał do niej dzwonić, a w jakiś czas potem usłyszała, że znalazł sobie in- ną dziewczynę. Fakt, że nie musiała więcej pracować, a jednocześnie miała możliwość udania się gdziekolwiek, by robić wszystko, na co przyszłaby jej ochota, niewiele dla niej znaczył, jeśli nie mogła mieć przy sobie mężczyzny, którego kochała. Nie wiedziała, że to wszystko sprawka alfa-androstenolu Carla, ukształtowanego przez pranieblana dla celów związania Carla z Evoe. Tenże al- fa-androstenol podrażniał hormonalne receptory odpowiedzial- ne za seksualne pobudzenie, ukryte głęboko w jej układzie lim- bicznym. Ale nawet gdyby to wiedziała, nie mogłaby reagować inaczej. Aromat górskich dolin, jaki Carl roztaczał wokół siebie, uczynił ją zakładniczką serca, odrzucającą wszelkie argumenty rozsądku. Żyła dla niego, codziennie rano ćwicząc zawzięcie w klubie fitness, mieszczącym się w jej budynku, aby zachować piękną sylwetkę i wysoką formę, czytając wszystko, co tylko można było znaleźć w bibliotekach na temat czarnych dziur, i Czekając. Kiedy Carl wszedł o świcie do jej sypialni, nie widywali się już od ponad tygodnia, Mężczyzna odetchnął z ulgą, przekonaw- szy się, że nie ma u niej nikogo. Kiedy ostatnio przyszła do nie- go na Claremont Avenue, niemal nie zwracał na nią uwagi. Nie wiedział jeszcze, że Evoe wciąż żyje, więc był w grobowym na- stroju. Po tamtym spotkaniu był niemal pewny, że nigdy więcej nie zobaczy Sheelagh. Zeke pomrukiwał coś o wyjątkowym kretyństwie polegają- cym na ranieniu uczuć kogoś, kto wiedział tak dużo jak ta dziew- czyna, ale Carl nie przejmował się tym zbytnio. Miał w końcu swoją zbroję z lancą świetlną i lynk. W razie potrzeby mógł bro- nić całej planety przez następne dwadzieścia dwa dni. Ta pew- ność siebie i arogancja były jak twarda skorupa otaczająca jego duszę. Skorupa ta chroniła go przed bólem, jaki sprawiało mu ży- cie bez Evoe. Teraz, kiedy wiedział już, że jego ukochana żyje, znów się bał. Miał dla kogo żyć, więc śmierć ponownie zaczęła budzić w nim trwogę. Carl nie szedł do Sheelagh, żeby się z nią kochać, chociaż trawiący jego ciało niepokój przekładał się na erotyczne pra- gnienie. Zótle zagięły na niego parol, a Evoe liczyła, że jej nie zawiedzie. Napięcie Wywołane jednoczesnym przeżywaniem trwogi i nadziei elektryzowało go w sposób bliski cielesnemu pożądaniu. Ta energia niosła go w dół Riverside, ponad Siedem- dziesiątą Drugą ulicą i Central Parkiem, a następnie na wschód wzdłuż Pięćdziesiątej Siódmej ulicy, aż do Sutton Place. Co jakiś czas pamięć odtwarzała mu słowa Zeke'a, co do- datkowo wzmacniało buzujące w nim napięcie, tak więc w koń- cu zdecydował się przyjąć ulgę, jaką mogła przynieść mu noc spędzona z Sheelagh. Dziewczyna obudziła się łagodnie pod wpływem subtel- nych magnetycznych impulsów z lancy, którą Carl trzymał w rę- kawie swetra. Aromat podsuszonej słońcem trawy ponaglił ją do otworzenia oczu i usiadła na łóżku zaskoczona obecnością Carla u swego boku. - Carl! - Jej rudoblond włosy pozlepiały się w zaspane kos- myki, a kiedy uniosła dłoń, by je rozczesać palcami, prześciera- dło, którym była okryta, zsunęło się na tyle, by Carl mógł zoba- czyć blade, obfite krągłości jej piersi. - Co tu robisz o tej godzinie? - Muszę z kimś porozmawiać. - Carl wysunął lancę z ręka- wa i położył ją na kolanach, przytrzymując rękami. - Przepra- szani cię, że zakradam się tu do ciebie jak złodziej. Powinie- nem był poczekać w saloniku, aż się obudzisz. Ale obłęd, w którym żyję na co dzień, zaczyna przybierać na sile. Wszyst- ko jest takie dziwne. Odczułem potrzebę pobycia z kimś, komu ufam. Zeke właśnie próbuje wyjść z chemicznego zatrucia, a twoja mama widzi we mnie protegowanego Szatana. Jesteś jedyną osobą, do jakiej mogę się zwrócić. - Poczekaj chwilkę. - Dziewczyna wyskoczyła z łóżka i na- ga, w podskokach udała się do łazienki. Carl rozłożył się na łóżku. Czuł, jak rośnie w nim nieskrępo- wana żądza - pierwszy raz od utraty Evoe świadomie odczuwał cielesne pragnienie. Foukowie nie byli monogamiczni i wie- dział, że sama Evoe zachęcałaby go do towarzyskiego uprawia- nia seksu w czasie, gdy byli od siebie oddaleni. Ostatecznie Śfjat nie znał chorób wenerycznych. Wspomnienie ukochanej dodatkowo wzmogło pragnienie rozkoszy. W końcu wiedział, że żyje. Oddzielały ich jedynie zótle i sto trzydzieści miliardów lat świetlnych, przeszkody, które zdawały się niczym w porówna- niu z nieskończoną otchłanią śmierci. Kiedy odkładał lancę na nocny stolik, jego wzrok padł na książkę o falach grawitacyjnych i kosmologii. Dziewczynie zale- żało na nim do tego stopnia, że chciała dowiedzieć się czegoś o wszechświecie, który tak go zmienił. Ta myśl stłumiła narasta- jące w nim żądze. Dlaczego związał tę młodą kobietę ze swoim straszliwym losem? Po co przyszedł tutaj tego ranka, jeśli nie po to, by wykorzystać ją do uśmierzenia własnych lęków? Zawsty- dził się swoim egoizmem i już był w drzwiach sypialni, kiedy Sheelagh wróciła z łazienki. - Proszę cię... nie odchodź. - Jej nagość lśniła w kredowo- białym świetle świtu. Carl zatrzymał się w drzwiach oczarowany jej rozpalonym miłością ciałem. Wstyd ulotnił się jak sen. Mlecznobiałe piersi dziewczyny kołysały się rozkosznie, kiedy kroczyła w jego stro- nę, on zaś powoli opuszczał wzrok w kierunku rudozłotego kłę- buszka pomiędzy jej udami. Zaniknął drzwi i oboje usiedli na łóżku. Sheelagh wyjęła mu lancę z rąk i położyła ją na podłodze. Słowa, które pragnął wypowiedzieć, uwięzły mu w pozbawio- nym tchu gardle, kiedy zdejmował sweter i rozpinał pasek u spodni. Czuł się tak, jakby po lędźwiach krążył mu rój wygłodnia- łych moskitów. Tymczasem, kiedy puszczały ostatnie tamy samo- kontroli, lanca świetlna przesłała alarmującą inspirację do jego umysłu. Jednakże Carl stłumił przeszywające chłodem uczucie obcej obecności w swoim wnętrzu. Zdążył już nabrać praktyki w ignorowaniu zbroi, od czasu kiedy w samym sobie znalazł coś na kształt bezczasu. Strefa, gdyż tak nazywał to miejsce, była czymś w rodzaju wnęki w jego psyche, gdzie gromadziły się wszystkie dźwięki, widoki, zapachy i wrażenia dotykowe z całego dnia. Przy odrobinie koncentracji potrafił skierować tam również wszystkie inspiracje zbroi. Od zbroi potrzebował jedynie ostrze- żenia na wypadek, gdyby zótle przecisnęły się przez lynk w poszu- kiwaniu kolacji. Biały szum panujący w Strefie zagłuszył wszelkie niepożądane wtręty zbroi i Carl mógł porzucić swoje dalekosięż- ne nadzieje i obawy na tę krótką chwilę rozkoszy. Seksualne uniesienie było jak soczewka namiętności ukazu- jąca mu w powiększeniu olśniewające obrazy włosów dziewczy- ny rozrzuconych w rokokowych splotach na białej poduszce, jej oczu lśniących kryształowo od łez radości, gdy jego delikatna dłoń rozchylała liliowe płatki jej łona. Jego pieszczoty były jak dotknięcie światła i oboje spletli się ze sobą harmonijnie jak głosy w kanonie. Carl zestroił ruchy swoich zręcznych palców masujących ciało Sheelagh z pulsowaniem zielonych żyłek wi- docznych pod cieniutką skórą jej szyi i rytmem falujących pier- si. Wydobywająca się z jej gardła pieśń upojenia osiągnęła naj- wyższe rejestry, a następnie rozpłynęła się w roznamiętnionych głosowych glissandach, kiedy gwałtowny przypływ orgazmu roz- lał się po ciele kobiety. Cała zacisnęła się wokół dłoni Carla złą- czonej nierozerwalnie z rozgrzanym do czerwoności centrum jej ciała i zatopiła się w krzyku miłosnego uniesienia. Nagle straszliwy wrzask zakłócił rytm przeżywanej przez nią rozkoszy i została brutalnie odepchnięta na bok przez zry- wającego się na równe nogi Carla. - Jaaaau! - zawył mężczyzna, ściskając rękę. Twarz zbladła mu jak trupia czaszka, kiedy zlustrowawszy swoją dłoń, do- strzegł dwie krwawe rysy ciągnące się od knykci do nadgarstka. - O co chodzi? - spytała Sheelagh zranionym głosem. - To tylko zadrapanie. Spojrzenie, którym ją obrzucił, było jak ostrze noża. - O Boże - z jego ust wydobył się zdławiony szept. Dzikim wzrokiem omiótł pokój i jego spojrzenie padło na serwetkę le- żącą pod lampką na nocnym stoliku. Szarpnął za róg materiału z taką siłą, że stojąca na nim lampka roztłukła się w drobny mak. Podłożył serwetkę pod zadrapaną rękę. Sheelagh skuliła się na łóżku przerażona. - Carl, co się stało? To przecież zwykłe zadrapanie. Mężczyzna podniósł lancę z podłogi i wycelował nią w dziewczynę. - Wyciągnij rękę przed siebie. Szybko! Sheelagh cofnęła się, jeszcze bardziej kurcząc się ze stra- chu, więc mężczyzna szarpnął ją za rękę, przyciągnął jej dłoń do siebie i napromieniował ultrafioletem. Jednakże lanca wyłą- czyła się, zanim natężenie promieniowania osiągnęło poziom, który mógłby okazać się szkodliwy dla dziewczyny. Carl upuścił lancę i popędził do łazienki. Tam miotał się przez chwilę jak oszalały, czyniąc okropny rwetes, a następnie z hukiem wpadł do malutkiej pralni Kiedy ponownie wbiegł do sypialni, miał w dłoniach słoik z Wybielaczem. - Dawaj rękę - rozkazał. Sheelagh wycofała się na przeciwległy róg łóżka. - Co ty wyprawiasz? - Dawaj rękę, do jasnej cholery! - Opryskiwał wybielaczem całe łóżko, a widząc wahanie dziewczyny, schwycił ją za nadgar- stek i oblał gęstym płynem całe ramię. Kiedy wybuchnęła pła- czem, on po kolei nasączał detergentem paznokcie. Jego brwi zaperliły się potem przypominającym kuleczki rtęci, a cała twarz mu drżała. - Przepraszam cię... bardzo cię przepraszam - mamrotał ca- ły czas, kończąc zanurzanie opuszków jej palców w wybielaczu, którego sporą ilość nalał sobie do ułożonej w czarkę dłoni. Na- stępnie w pośpiechu zaczął niezdarnie naciągać na siebie ubra- nie. - Nie płacz.... proszę cię! To nie twoja wina. To nie ma nic wspólnego z tobą. Rozumiesz? - Nie! - zaskomlała. - Muszę stąd wyjść;. - Wycofał się tyłem w stronę drzwi. - Nie odchodź! - Wrócę - skłamał. - Kłamiesz. Odchodzisz na zawsze. Nigdy więcej cię nie zo- baczę, dobrze wiem. - Nie. Nie mów tak - powiedział od drzwi. - Ale teraz mu- szę już iść. Proszę cię... przebacz mi. Sheelagh usiadła skulona na łóżku, przerażona i zupełnie zdezorientowana, a kiedy Carl wypadł z jej mieszkania, zatrza- skując za sobą drzwi, osunęła się na pościel ze szlochem. Carl zadzwonił do Zeke'a z Ames w stanie Iowa i zmusił go, by złapał najbliższy samolot z Nowego Jorku. Ta wyprawa była pierwszym samodzielnym wyjściem Zeke'a od bardzo długiego czasu. Ubrał się tak, by nie zwracać na siebie uwagi: włożył mo- kasyny, szare płócienne spodnie, niebieską koszulę, muszkę i tweedowy blezer. Obawiał się rozpoznania i poczucie, że jest ściganym zbiegiem, towarzyszyło mu nawet w taksówce na lotni- sko. Mimo to umysł miał jasny i odczuwał pewną przyjemność z tego, jak łatwo przychodzi mu ponowne wpasowanie się w nor- malne życie. Na lotnisku Des Moines czekała już na niego limuzyna, któ- ra wiozła go przez ogromne połacie pachnących żywicą tere- nów, by wysadzić w miejscu, gdzie stał samotny magazyn, wiel- ki i pusty niczym kadłub statku. Zobaczył robotników z piłami elektrycznymi, młotkami i spawarkami, budujących małą kwa- terę mieszkalną w rogu olbrzymiego składu. Carla spotkał przy prowizorycznej rampie załadowczej za- walonej tarcicą, różnego rodzaju osprzętem i rurami. Wolnym krokiem udali się do magazynu. Tam, w ogłuszającym hałasie dochodzącym z miejsca, gdzie prowadzono roboty, Carl opowie- dział mu wszystko o pranieblańskim zarodniku. Zeke zbladł jak papier i zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę. Jego brązowe oczy zrobiły się tak wielkie, że przypomina- ły kandyzowane owoce, kiedy ich spojrzenie padło na bandaż opa- sujący dłoń Carla. Carl zrelacjonował mu całe zajście z Sheelagh, na co Zeke aż przysiadł oszołomiony na stercie pustaków. - A więc przez cały czas o tym wiedziałeś? - spytał głosem słabym i ponurym jak cień. - Po co ty właściwie wróciłeś? Odpowiedź, która zaświtała mu w głowie, wstrząsnęła nim jak objawienie: "Carl nigdy nie opuścił Ziemi". Jego ciało i umysł podróżowały pośród innych wszechświatów, lecz jego dusza pozostała z tymi, którzy byli mu bliscy - ich też uczynił obecnie wspólnikami zbrodni przeciwko życiu na Ziemi. Poczuł, jak wstrząsa nim dreszcz. - Musi być z ciebie niezły twardziel, skoro miałeś odwagę golić się każdego ranka. - W takiej chwil nie był w stanie wydu- sić z siebie nic innego Skruszona twarz Carla rozjaśniła się na moment. - Wcale nie. Po prostu używam tego. - Podniósł lewą rękę i czerwona soczewka lancy zajaśniała spod mankietu. Zeke poczuł na policzkach i brodzie dotyk ciepłego stru- mienia i spojrzał na dół na rój malutkich włosków opadających mu na koszulę. - To ty jesteś wariatem - powiedział, gromiąc Carla ostrym wzrokiem. - Dziwi cię to? - odparł Carl. - Po wszystkim, co straciłem, spodziewałeś się, że zachowam zdrowe zmysły? - Straciłeś? - Zeke poczuł gwałtownie pulsowanie w skro- niach. Miał ochotę rozszarpać Carla na strzępy, ale powstrzy- mała go myśl o zarodniku obecnym we krwi przyjaciela. - Masz doskonałe ciało, zbroję o boskiej mocy i lancę, która goli bez zacinania. Cóż takiego straciłeś? Ziemię-jeden: dziką, zaślepio- ną chciwością, przeklętą planetę? Evoe? Czyżby kochała cię z większą namiętnością i oddaniem niż Sheelagh? Czyżby była piękniejsza? - Nie, to nie to. - Właśnie, cholera! Więc co właściwie straciłeś? - Zwyczajność. - Z gardła Carla wydarło się westchnienie. - Teraz wszystko jest strasznie zakręcone. Ledwie pamiętani tamte dni, kiedy życie było tak zwyczajne, że aż nudne. Tęsknię za tamtymi czasami. - A więc wystawiasz na wielkie ryzyko losy całego świata, aby przywrócić sobie tamto błogie uczucie? - Zeke z całej siły plasnął swoim zeszytem o kolano i odwrócił wzrok. - Posłuchaj, ty przecież wierzysz, że wszechświat jest nie- skończony. Więc o co się martwisz? Są przecież inne Ziemie. Poza tym to właśnie ty powiedziałeś mi, żebym korzystał z przy- jemności, kiedy tylko się nadarzą. - To było, zanim się dowiedziałem, że jesteś nosicielem śmiertelnych pasożytów. - Zeke wstał i spojrzał na krzątają- cych się w zawrotnym tempie robotników. - A co tu się, do dia- bła, dzieje? - To miejsce, w którym możesz zamieszkać, podczas gdy lynk będzie cię konwertował w celu przygotowania do skoku. Ruszamy za trzy tygodnie, ale obecnie pozostawanie w Nowym Jorku wydaje się zbyt niebezpieczne. Dlatego też będziemy mu- sieli zakwaterować się przy lynku. - Ale lynk zostawiłeś razem ze świńskim gównem w Barlow. - Przeniosę go. Teraz, kiedy tak uroczo potraktowałem Sheelagh, muszę zatrzeć nasze ślady. Nawóz razem z lynkiem zostaną tu przewiezione jutro po zakończeniu całej serii biuro- kratycznych formalności, które powinny uniemożliwić odkry- cie jakiegokolwiek związku pomiędzy tym miejscem a Alfre- dem Omegą. Proces ten rozpoczął się parę tygodni temu, kiedy powiedziałeś doktorowi, jak się nazywam. - To najsprytniejsze z twoich dotychczasowych przedsię- wzięć na Ziemi - wymruczał Zeke półgłosem, widząc, jak bryga- dzista zbliża się do Carla, by dać mu zamówienie do podpisu. Kiedy znów byli sami, Carl wyznał: - To zbroja podsunęła mi ten pomysł. - Powinienem był się domyślić. - Serce Zeke'a tętniło od nadmiaru wrażeń. Przerażenie, jakie wywołały w nim rewelacje Carla, mieszało się z radosnym oczekiwaniem na czekającą go podróż. Chciało mu się krzyczeć z emocji. - Może Sheelagh niko- mu nic nie doniesie. Może zarodnik nie został uwolniony. To tyl- ko zwykłe zadrapanie, prawda? A zbroja nie dokonała implozji. - Być może Sheelagh jest w porządku - przyznał Carl - ale gdybym to ja był na jej miejscu... - To znaczy, gdyby zbroja była na jej miejscu... - Tak, to właśnie zbroja podejrzewa, że Sheelagh nas wy- da. To jej jedyne wyjście, aby zatrzymać mnie tutaj. - Zbroja ma rację. Spytałem kiedyś Sheelagh, czy nie wy- ruszyłaby z nami. Spojrzenie, jakim mnie obdarzyła, ugotowa- łoby jajko na twardo w przeciągu sekundy. Ona pragnie ciebie i chce mieć cię tutaj. - Ale przecież tak niewiele nam brakuje, Zeebo. Może uda mi się wyperswadować jej wszelkie niepotrzebne interwencje. Zeke pochylił ku niemu zdumioną twarz. - Że co? - Chcę z nią porozmawiać. - Chyba nie zamierzasz wracać? - Chcę się osobiście przekonać, czy ktoś już nas nie poszu- kuje. Zeke klepnął się dłonią w czoło, jakby dopiero teraz wszystko do niego dotarło. - No jasne! A jeśli nas ścigają, to co wtedy? - Dojdzie do konfrontacji. - Carl wyciągnął lewe ramię w kierunku śrubokręta leżącego na stole. Narzędzie uleciało do góry i ze świstem przybiło unoszony przez wiatr strzęp pa- pieru do drewnianej ściany magazynu. - Zawrzemy układ. Wciąż mamy atuty w ręce. - Aha - zgodził się Zeke, wypuszczając oddech, który wstrzymał na chwilę ze zdziwienia. - Na razie. Carl spojrzał w górę na pogrążone w ciszy błękitne niebo. - Na razie. Tę noc Zeke spędził w jednym z barakowozów ustawionych na placu budowy. Carl wyszedł na zewnątrz i użył swej lancy, aby magnetycznie pobudzić kanały snu w mózgu swojego przy- jaciela. Kiedy był pewny, że Zeke pogrążył się w głębokim uśpieniu, wszedł do baraku i natychmiast chwycił dziennik przyjaciela. Otworzył zeszyt na ostatnim wpisie i odczytał go przy wątłym świetle lancy: "Dzisiaj Carl zadzwonił do mnie ze środkowej Iowy. Opuści- łem moją przeszłość, by zetknąć się z przyszłością tutaj, w Ames. Dawny strach minął: mój umysł znów nabrał jasności. Ale nowe zagrożenia wiszą nad nami. Carl jest nosicielem zarodnika urga. Jego obecność wśród nas wystawia na ryzyko całą planetę. Jest ży- jącym koszmarem, a zarazem bramą do wieczności. Czuję się tak, jakbym grał w jakimś podrzędnym horrorze: nie wiem, czy powi- nienem go zabić, czy oddawać mu cześć. Jeśli jego krew kapnie na mnie, zostanę zadamizowany. Czy tego właśnie pragnę? W nie- skończonym kosmosie wszystkie kierunki wydają się obce". Carl odłożył zeszyt na to samo miejsce, w którym go zna- lazł, i cicho wyszedł na zewnątrz. Następnego dnia Zeke się nie obudził. Ani w dzień później. Zbroja, poprzez magnetyczny do- tyk lancy, zdołała wprowadzić go w psychiczny trans. Zeke szy- bował po obszarze graniczącym z czwartym wymiarem. Carl na- zywał ten bezjaźniowy, wielowymiarowy obszar Strefą. Otchłanią próżni, w której gromadził wszelkie niepożądane my- śli. Dla Zeke'a ten nowy, szerokosenny stan stał się osią Chwili, uchem igielnym, przez które mógł przewlec nić swej uwagi, wprowadzając ją na dowolnie wybrane przestrzenie. Zeke zorientował się, że krąży niczym dym po pokoju zala- nym brązowym światłem. Sheelagh siedziała na fotelu z opusz- czanym oparciem, a jej głowa i palce były podłączone przewoda- mi do konsoli, nad którą pochylało się trzech techników. Starsza kobieta o oczach żmii, która zadawała jej pytania, miała przy- piętą na piersi plakietkę informującą wszystkich zainteresowa- nych, że mają do czynienia z panią kapitan Leonard. Najwyraź- niej z trudem przychodziło jej uwierzenie w opowieści, jakie serwowała im Sheelagh, chociaż technicy potwierdzali prawdzi- wość jej zeznań. Ta scena rozmyła się w widok rozgwieżdżonego nieba. Błę- kitna, przesłonięta płaszczem chmur kula ziemska weszła w po- le widzenia i Zeke zorientował się, że leci w towarzystwie Carla. Czuł myśli przyjaciela, rozwijające się powoli jak pąki kwiatów, podczas gdy tamten rozważał swoje życie. Właśnie był w miesz- kaniu Sheelagh, ale jej tam nie zastał. Księżyc przypatrywał im się znad ciemnej strony Ziemi. Nagłe znużenie zniekształciło jego doznania i kiedy Zeke przyszedł do siebie, znajdował się w łóżku wewnątrz barakowo- zu. Czuł się tak, jakby posiadł wielką tajemnicę. Wszystko, co przydarzyło mu się w ciągu ostatnich dwóch lat, w końcu zaczę- ło układać się w sensowną całość. Introtransy, dzięki którym na- pisał "Odpryski czasu", oraz telepatyczne przypływy, które prze- żywał później w psychiatryku, były rezultatem działania zbroi Carla. Zeke został z nią połączony na długo przed powrotem Car- la na Ziemię. Skrajanie to były czterowymiarowe istoty. Dla nich Carl i Zeke, przyjaciele od serca przez całe życie, stanowili jed- ną linię świata. Inspiracje zbroi były tym samym co introtransy Zeke'a. Skrajanie przez całe jego życie utrzymywali z Zekiem łączność w czwartym wymiarze. Wreszcie zrozumiał, że fantas- magorie nawiedzające go nudnymi popołudniami w sierocińcu imienia świętego Tymoteusza były przejawem hiperkubicznej obecności zbroi. A tamten impuls, który kazał mu się podnieść pamiętnej wietnamskiej nocy na Ziemi-jeden, kiedy pierścień wroga zaciskał się wokół niego - tamten wysłany przez szósty zmysł sygnał, który zaprowadził go przez bambusowy zagajnik do szczurzego gniazda na brzegu rzeki, gdzie ukrywał się do chwili, gdy odnalazł go sojuszniczy patrol - był świadectwem trwającego przez całe życie związku ze zbroją. Zeke i zbroja by- li ze sobą nierozerwalnie połączeni więzią głębszą niż czas. Kon- takt ten nie został ustanowiony dla jakiegoś celu, stanowił jedy- nie rezultat znajomości z Carlem, który był głównym ośrodkiem zainteresowania Skrajanów. Gdyby Zeke'owi nie zrobiło się żal tego wymoczkowatego niedorajdy o sarnich oczach, którego po- zostałe dzieciaki uważały za wspaniały obiekt żartów polegają- cych na zanurzaniu głowy w muszli klozetowej i karmieniu upo- lowanymi karaluchami, nigdy nie znalazłby się w miejscu, gdzie świat wydaje się tak jasny i przejrzysty. Silny słoneczny blask wpadający do magazynu przez szkla- ny dach przypominał Carlowi błękitne światło Firmamentu. Usiadł w sznurkowym hamaku i obrzucił bacznym okiem prze- stronne wnętrze. Salon był wyłożony nawoskowanym drewnia- nym parkietem. Wyposażony został w miękkie fotele o okrą- głych siedzeniach. Ścienne obicia i półki zmyślnie maskowały żebrowaną konstrukcję nośną ścian. Był tam także komputero- wo wspomagany telewizor z ekranem przykrywającym całą jed- ną ścianę oraz olbrzymia wideoteka. Kiedy z powrotem ułożył się wygodnie w hamaku zawieszonym pod krzakiem liany po- śród zwisających pnączy i zaczął się łagodnie kołysać, panują- cy w pomieszczeniu spokój przeniknął całe jego ciało. Na kuchni z twardym klonowym blatem stało wbudowane w ladę akwarium morskie. Zeke siedział na stołku barowym z oszronioną butelką piwa Lone Star w ręce i przyglądał się ry- bom. Od chwili kiedy Carl opowiedział przyjacielowi o zarodni- ku, a Zeke podzielił się z Carlem odkryciem o swojej więzi ze zbroją i lancą świetlną, obaj znacznie zbliżyli się do siebie. Połą- czyły ich wspólne sekrety. A czas spędzany razem przywrócił ich związkowi spontaniczność zapamiętaną z wczesnych lat przyjaźni. Zeke spojrzał na Carla przez akwarium i posyłając mu za- łamujący się w wodzie uśmiech, Wzniósł toast za Kontinuum. Carl uniósł swoją butelkę ze stojącej obok donicy, w której rosła potężna hortensja. - O ile istnieje jakieś Kontinuum - odpowiedział i pocią- gnął kilka sporych łyków ciepłego i zwietrzałego piwa. - A na- wet jeśli nie ma - dodał po chwili, ponownie pijąc. - Wciąż jesteś zdania, że wszechświat jest skończony? Po wszystkich twoich omyłkach? - Zeke wyglądał na zdegustowa- nego. - Jakie są twoje kontrargumenty tym razem? Przez ostatnie kilka dni, w ciągu których zajmowali się wy- kańczaniem różnych detali w magazynie, Zeke wyjaśniał przyja- cielowi tajniki kosmologii, jakie udało mu się intuicyjnie po- znać za pośrednictwem zbroi. Rozszerzanie się wszechświata było skutkiem repelencyjnej siły inercji promieniowania, ci- śnienia wywieranego przez światło odsuwające od siebie galak- tyki. Niewielki napór, jaki wywierały promienie, wymagał znacznych ilości czasu dla wywołania odpowiedniej reakcji, dla- tego też Kontinuum nigdy nie osiągało równowagi statycznej. Powolna, dająca się zaobserwować aktywność galaktyki podle- gała nieustannym wahnięciom wraz z inercyjnym rozszerzaniem się i kurczeniem w równowadze dynamicznej. - A co powiesz na paradoks Olbersa? _ spytał Carl. - Czyta- łem kiedyś, że... -... że jeśli wszechświat jest nieskończony i jednorodnie wy- pełniony gwiazdami, to dlaczego nocne niebo nie płonie ich światłem? - Zeke dokończył za przyjaciela - TO powinno być oczywiste - chyba że będziesz upierał się przy myśleniu i po- strzeganiu w sposób skończony. Im bardziej będziemy wzmac- niać słabą rozdzielczość optyczną ludzkich oczu poprzez użycie soczewek i receptorów fotonowych, tym liczniej te między- gwiezdne przestrzenie, które wydają nam się czarne i puste, wy- pełniać się będą lśniącymi ciałami niebieskimi, których nie mo- żemy dostrzec gołym okiem. Wszelkie urządzenia światłoczułe mają swoje ograniczenia, dlatego też nie jesteśmy w stanie doj- rzeć wszystkiego, co znajduje się w kosmosie. To zwykła biolo- giczna niedoskonałość ludzkiego umysłu stoi na przeszkodzie uznaniu nieskończoności Kontinuum. Carl słuchał go jednym uchem. Przyzwyczaił się już do ga- worzenia przyjaciela, toteż jego myśli wymykały się poza kuch- nię, na tyły magazynu. Tam, pod płachtami lśniącego, czarnego, impregnowanego brezentu spoczywało trzy i pół tony świńskiego nawozu. Płachty te stanowiły jedyną osłonę pryzmy, lecz mimo to najlżejsza woń gnoju nie psuła powietrza. Kiedy zaś Carl prze- badał całość, okazało się, że łajno było równie świeże jak w dniu, gdy po raz pierwszy sprowadzono je do Barlow. Pole lynku prze- niknęło całą pryzmę. Wkrótce pole to miało stać się wystarczają- co mocne, by przenieść ich wraz z całą stertą kału na drugi kra- niec wszechświata. - Jeszcze jedno piwko? - spytał Zeke. Carl pokręcił głową. - Mając głowę pełną takich szalonych teorii - powiedział, podnosząc się - nie powinieneś w ogóle pić. - Poszedł do kuchni i wrzucił opróżnioną przez siebie butelkę do kosza na śmieci. - To nadzwyczaj wygodna poczekalnia przed podróżą do innego świata. - Wciąż chciałbym, żebyś się zastanowił nad swoim powro- tem do Nowego Jorku. - Muszę się z nimi spotkać. Wiesz o tym dobrze. Jeśli te obra- zy Sheelagh, które przekazała ci zbroja, są prawdziwe, lepiej bę- dzie, jeśli objawię im się jak najprędzej, zanim sami postanowią odwiedzić nas ze znacznie mniej przyjacielskim nastawieniem. - Oni nie wiedzą, że tutaj jesteśmy. - Mimo wszystkich środków ostrożności, jakie podjąłem, wciąż dręczy mnie przeczucie, że nas znajdą, Zeebo. - A niech znajdują. Niech przyszłość sama zjawi się po cie- bie. Jesteś zbyt niebezpieczny dla tego świata. - Już nieraz prze- rabiali ten temat, więc kiedy Zeke napotkał wzrokiem cierpliwe i nieobecne spojrzenie przyjaciela, zamilkł i pociągnął duży łyk piwa. - Pamiętaj tylko o jednym - dodał - jesteś mistrzem w prowokowaniu nieprzewidzianych sytuacji. Nie jesteś ani my- ślą, ani ciałem. Jesteś wcieloną wolnością. Jesteś światłem. - Jasne. - Carl unikał wzroku kumpla, spoglądając na pro- mienie życia prześlizgujące się wśród popielatych cieni. Przy całych swoich bełkotliwych perorach o świetle i nie- skończoności, Zeke był mocno zakorzeniony w tym świecie, pod- czas gdy Carl czuł się nierealny jak duch. Nic nie wydawało mu się bardziej rzeczywiste od jego wspomnień z utraconego życia w Śfjecie. Zbroja trzymała go całego w swym mocarnym uści- sku. - Czas już na mnie - oznajmił Carl. - W porządku. - Zeke odprowadził go do rozsuwanych drzwi. Stali przez chwilę razem w chłodnym powietrzu przesy- conym zapachem wzruszonej ziemi. Z miejsca, gdzie stał ma- gazyn, skiby czarnej zaoranej gleby rozchodziły się we wszyst- kich kierunkach. - Rozmawiając z Sheelagh, zachowaj spokój - poradził Ze- ke. - I bądź gotów na wszelkie niespodzianki. Obiecujesz? - Czy nie taisz przede mną jakichś proroczych snów? - Nie, ale wyczuwam wyraźne zaniepokojenie zbroi. Czwar- ty wymiar wydaje się jakiś posępny i tajemniczy. Bądź ostrożny. Carl kiwnął głową i klepnął Zeke'a w ramię. - W razie kłopotów, trzymaj się blisko lynku. Lanca już przeskanowała twoje molekuły, więc bez trudu przedostaniesz się przez membranę Pola. Tam nikt cię nie dostanie. Carl wyszedł na otwartą przestrzeń. Zbroja zajaśniała jak błyskawica i mężczyzna zniknął. Wieczorem, zjadłszy lasagnę odgrzaną w mikrofalówce i obejrzawszy mecz Lakersów na gigantycznym telewizorze, Ze- ke ułożył się na łóżku wodnym pod świetlikiem, przez który roz- taczał się widok na gwiaździste niebo. Po kilku chwilach gło- wa opadła mu na bok i uleciał w zawrotną przestrzeń snu. Zobaczył srebrnobłękitny, zakrzywiony kindżał Ziemi prze- cinający noc i berylowe iskry Stalowych Kół I i II, cislunarnych fabryk, połyskujących w pustce rozciągającej się pomiędzy Zie- mią a niesymetrycznym rogalem Księżyca. Senny lot wyniósł go stromo w górę i nagle jego świado- mość niczym lekka mżawka przesączyła się do przestronnego nowoczesnego mieszkania. W salonie zobaczył Sheelagh i Carla stojących przed oknem, za którym połyskiwały konstelacje świateł Manhattanu. Na początku nie słyszał, o czym rozmawia- li, a potem już nie potrzebował. Sheelagh zaczęła się rozbierać, a jej twarz jak z walentynkowej kartki przypominała karnawa- łową maskę. Włosy miała dziwacznie natapirowane, a wydatne wargi drżały z podenerwowania. Jeśli nawet coś ukrywała, Carl nic nie był w stanie zauważyć. Pytał się swojej zbroi, czy nie wy- czuwa wokół śladów wrogich mu psyche. Zbroja nie wykryła ni- czego. Niewidzialne widmo Zeke'a zostało nagle otoczone dźwię- kiem: - Kiedyś byłeś we mnie zakochany. - Głos Sheelagh zda- wał się dobiegać z pustej muszelki. Rozpięła pogniecioną bluz- kę i wysunęła jedno ramię z rękawa. - Owszem, ale wtedy nie znałem Evoe - odparł Carl sucho. Od ciała dziewczyny bił zapach ciepłego deszczu, lecz on nie miał zamiaru ulegać pokusie. - Daj spokój, Sheelagh. Przysze- dłem tu, ponieważ wiem, że mnie sypnęłaś. Na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. - Nic podobnego. - W porządku. Nie mam ci tego za złe. - Ach nie? - Jej uszminkowane wargi znowu wygięły się w gniewnym grymasie. - A dlaczego miałbym się gniewać? - Carl uderzył lancą o otwartą dłoń. Wyglądał jak policjant z pałką. - Opuszczam tę planetkę, gdy tylko lynk będzie gotów, by mnie przenieść, i nikt mnie przed tym nie powstrzyma. Chcę, żebyś im to po- wiedziała, tak aby cię dobrze zrozumieli... żeby nikt nie próbo- wał mnie zatrzymać. - Wciąż mamy jeszcze trochę czasu. - Jej twarz okolona au- reolą naelektryzowanych włosów wyglądała na rozmarzoną. - 13 Innymi światy Zostań ze mną. I sam powiedz im, co chcesz. Niech usłyszą od ciebie, co się da, zanim znikniesz. - Nie, Sheelagh. Wróciłem, aby zobaczyć się z tobą, nie z nimi. Muszę ci wytłumaczyć, dlaczego tamtej nocy zachowa- łem się jak dzikus. - Usiądź i opowiedz mi wszystko; - Położyła mu dłonie na ramionach, aby zaprowadzić go na rozkładany fotel i dwie nie- bieskie iskry strzeliły jej z palców. Oczy Carla zrobiły się okrągłe jak u ryby. Jeszcze raz spoj- rzał na jej włosy i na wygniecioną bluzkę ściśle przylegającą do bladego ciała. - Straciłem jasność umysłu. - Jego ożywiony głos wskazy- wał, że zaczyna wszystko rozumieć. - Ta wieczna obawa przed najazdem zótli doprowadzała mnie do obłędu. Po prostu potrze- bowałem twojego towarzystwa. Potrzebowałem trochę zrozu- mienia. - Mów dalej. - Skierowała go ku obitemu elegancką tapi- cerką fotelowi. Jej zapach był świeży jak woń letniej burzy. - Usiądź tutaj. - Okazałem się wielkim egoistą - kontynuował, starając się opanować zdenerwowanie. - Ale przejdźmy do rzeczy - wy- daje mi się, że naraziłem cię na kontakt z tym samym zarodni- kiem, który zamienił mnie w światło. Zarodnik znajduje się w mojej krwi, i... - Co?! - Romantyczna maska opadła, ukazując twarz skur- czoną w wyrazie przerażenia. - Ta euforia, którą odczuwasz... te iskry... - Carl rozłożył bezradnie ręce. - To wszystko są symptomy... Sheelagh! Ale nie musisz się obawiać... - A więc zaraziłeś mnie? - Wściekłość i strach pulsowały w jej oczach. - Zostanę zabrana do innego świata? Z ogromną siłą pchnęła Carla, który zwalił się do tyłu na miękki fotel. Upadek uruchomił ukryty w poduszce mechanizm spręży- nowy z załadowaną strzykawką, której igła wbiła się głęboko w górną część prawego pośladka Carla i po chwili Zeke zobaczył wstrząs na twarzy swego kumpla. Jego przyjaciel był wściekły, widząc, że dał się wciągnąć w pułapkę. Skierował lancę na Shee- lagh, ona zaś wstrzymała oddech, podczas gdy gniewny rumie- niec na jej twarzy zastąpiła metaliczna szarość. Lecz zaapliko- wany mu podstępnie specyfik okazał się środkiem paraliżują- cym i w ciągu sekundy Carl został całkowicie unieruchomiony. W następnej sekundzie stracił przytomność. Czas rozmył się w serię obrazów przesuwających się w przyśpieszonym tempie i już po chwili Zeke był świadkiem przybycia policji i przetransportowania ciała Carla pędzącym na sygnale ambulansem do sali operacyjnej szpitala Sloan Ket- tering. Obrazy skurczyły się i straciły barwy, marszcząc się jak suszone grzyby, ginąc w ciemnym pyle snu. Carl zbudził się z potwornym bólem głowy. Miał wrażenie, że jego mózg leży na pustyni przepalany promieniami zabójczego słońca. Kiedy otworzył oczy, pęcherze wewnątrz czaszki skurczy- ły się boleśnie pod ciężarem światła. Próbował usiąść, ale mię- śnie miał miękkie jak gotowane mątwy. Agresywny blask zalał mu klatkę piersiową i minęła dobra chwila, nim oczy przywykły do ostrego światła na tyle, by mógł się zorientować, że znajduje się w gabinecie obserwacyjnym wyłożonym białymi kafelkami. Kamera zainstalowana nad jego głową przyglądała mu się w ci- szy. Ręce z drżeniem przesunęły się nad tułowiem i natknęły się na druciki przylepione plastrem do jego nagiego ciała. - Carl Schirmer? - usłyszał kobiecy głos. - Jestem kapitan Leonard. Oddano cię pod moją kontrolę, a ja zastosowałam wo- bec ciebie najwyższe środki ostrożności z powodów, które uzna- łam za oczywiste. Czy jesteś gotów współpracować ze mną? Carl spojrzał spod przymkniętych powiek na siwowłosą ko- bietę o twarzy brązowej i pobrużdżonej jak skorupa orzecha włoskiego. Jej oczy legwana przyglądały mu się beznamiętnie. - Co wyście mi zrobili? - zajęczał boleśnie. Czuł się wydrą- żony i ta wewnętrzna próżnia napawała go przerażeniem. - Twoja broń została ci odebrana, Carl. - W pomieszczeniu rozległ się szczęk otwieranego kluczem zamka i otworzył się właz na drugim końcu komory. W drzwiach pojawił się musku- larny mężczyzna w szkarłatnym kombinezonie. - Możesz usiąść? - spytała pani kapitan. - Raczej nie. - Spróbujmy. - Uniosła mu głowę i włożyła rękę pod jego ramiona. Z niespodziewaną jak na kobietę siłą posadziła go i Carl poczuł, że w głowie wszystko mu chodzi jak w dieslow, - skim silniku. Jego wewnętrzne życie wyparowało. Nie wyczu- wał obecności zbroi. Pozostało jedynie drżenie ciała. - Teraz chciałabym, żebyś wstał - powiedziała pani kapitan. Spojrzał na nią tak, jakby poleciła mu popełnić samobójstwo. Oderwał się od drutów przyklejonych do ciała i oparł twarz o okryte białą marynarką ramię kobiety. Fiołkowy zapach, ja- ki podrażnił mu nozdrza, przypomniał woń poczciwych matron, które w dni świąteczne przychodziły do "Świętego Tymote- usza", aby bawić się z dzieciakami. - Wyciągnęliśmy ci ochronny chip z czaszki - powiedziała, pomagając mu wstać. - Pozostawienie go w środku wydawało się nam zbyt wielkim ryzykiem. Aby je zażegnać, nawet po je- go wyjęciu utrzymywaliśmy cię nieprzytomnego. Minęły już trzy dni od twojego zatrzymania. Ten czas wykorzystaliśmy na dokładne przebadanie twoich artefaktów. Carl zachwiał się i ubrany w szkarłatny kombinezon ochro- niarz, który wszedł do pomieszczenia, musiał go przytrzymać. Kapitan Leonard rozłożyła trzymany w rękach zielony szpitalny szlafrok. Ubierając Carla, mówiła: - Masz chromosomy jak u noworodka - najdrobniejszych ubytków w allelach. A spirale twoich genomów są zwarte, jak to tylko możliwe. Jesteś doskonałym genetycznie osobnikiem. Oznacza to, że w pewnym sensie jesteś tworem sztucznym. Nie jesteś prawdziwym człowiekiem. Ból w jego głowie słabł nieznacznie, a przestrzeń psychicz- na mózgu falowała jak targane wiatrem zasłony. - Środek przeciwbólowy powinien już zacząć działać - po- wiedziała kapitan Leonard. - Myślę, że uda ci się przejść parę kroków. Spróbuj, proszę. Ruszył chwiejnie naprzód, cały czas podtrzymywany przez strażnika. Przy włazie eskortujący go mężczyzna położył mu dłoń na głowie, aby nie uderzył się we framugę, wychodząc z pomiesz- czenia. Na zewnątrz gabinetu było ciemniej i chłodniej. Straż- nik poprowadził go korytarzem o bladoróżowych ścianach. Po obu stronach mijali pozbawione drzwi wnęki, w których mieści- ły się ciasne biura. W miejscu jednego z biur znajdowała się wy- palona nisza. Można było rozróżnić zwęglone szkielety biurka i krzeseł pośród spopielonych resztek. - W tym miejscu Sheelagh zamieniła się w światło - powie- działa kapitan Leonard cierpliwym głosem, jakim zwykle bab- cie przemawiają do wnucząt. - Nikt naprawdę nie wierzył w jej opowieści, dopóki to się nie wydarzyło. Na szczęście przesłu- chujący ją agent zdążył uciec, kiedy zobaczył pochłaniający jej ciało zielony płomień. - Sheelagh... - Jego głos się załamał. - To ja ją zaraziłem. - Tak. Ponadto jeszcze dwie inne osoby w kamienicy, którą jej kupiłeś, zamieniły się w światło w ciągu ostatnich dwóch dni. Carl chciał coś powiedzieć, wyjaśnić, ale żal całkowicie za- ćmił mu umysł. - Nie chciałem, żeby to się stało... - wydusił zbolałym gło- sem. Strażnik pchnął go lekko dalej i kiedy spopielone po- mieszczenie zniknęło za ich plecami, skrucha, jaką odczuwał, stała się tak intensywna, że niemal mógł ją wyczuć zmysłami. - Przykro mi... proszę mi wierzyć. - Teraz wierzymy we wszystko - zapewniła pani kapitan. - Dlatego właśnie cię obudziliśmy. Weszli do otwartej windy. Kiedy drzwi się za nimi zamknę- ły, winda niemal niezauważalnie przeniosła ich na wyższą kon- dygnację. - Twoje działania zagroziły wszystkim żywym istotom na całej Ziemi - powiedziała Leonard. - Jesteś bezmyślnym ego- istą, Carl, i powinieneś zostać ukarany za to, co zrobiłeś. Ale na razie jesteś nam potrzebny. I być może to, czego od ciebie oczekujemy, będzie wystarczającą karą. Poczuł, jak narasta w nim panika. - Zótle. Kapitan przytaknęła spojrzeniem jaszczurczych oczu. - Lanca wzywa cię od jakiegoś czasu. To się zaczęło dziś o północy. Posłuchaj. Carl usłyszał nieregularny łoskot, jak grzmot zwiastujący burzę. Winda zatrzymała się, drzwi rozsunęły się na boki i grzmie- nie przeszło w rytmiczny ryk, który zmusił ich do zatkania uszu dłońmi. Strażnik pchnął Carla w stronę, skąd dochodził z wolna cichnący harmider. Dzika kakofonia natychmiast ustała. Carl rozejrzał się dookoła. Znajdował się w amfiteatrze oto- czonym komputerowymi panelami i monitorami. Przed nim roz- pościerał się istny labirynt różnorakich konsol i stanowisk. Lu- dzie w mundurach i fartuchach laboratoryjnych wychodzili z dźwiękoszczelnych pomieszczeń rozmieszczonych po bokach, gdzie na nich czekali. Pośrodku elektronicznego labiryntu znaj- dował się szary, obciągnięty aksamitem piedestał, na którym le- żała złota lanca i świetlisty chip zbroi. Jakiś technik w zielonym fartuchu wziął oba przedmioty w dłonie chronione chirurgiczny- mi rękawicami i zaczął przedzierać się ku nim przez zawaloną sprzętem halę. Na monitorach pojawił się obraz ukazujący mlecznobiałe niebo o brzasku. Przez ekran co chwila przelatywały szpileczki zimnego światła przypominające refleksy rozsiewane przez klingi rapierów podczas lekcji fechtunku. - Igłoślizgi - wycharczał oniemiały z trwogi Carl. - Jeśli nie zdołasz ich powstrzymać - powiedziała sucho ka- pitan Leonard - zarodnik, jakim nas pozarażałeś, nie będzie miał okazji porwać nas do innego świata. Na jednym z ekranów ukazały się baterie pocisków z na- prędce zainstalowanymi głowicami. Płomienie, jakie ciągnęły za sobą, spowijały niebo w czerwoną łunę, podczas gdy rakiety daremnie przecinały przestrzeń, jaką jeszcze przed chwilą zaj- mowały igłoślizgi. - Radar - gdzie one się podziały? - spytała pani kapitan. - Radar ich nie wykrywa - padła odpowiedź. Technik niosący lancę i chip stanął wreszcie przed nimi. Kapitan Leonard obrzuciła Carla surowym spojrzeniem. - Jesteś przestępcą odpowiedzialnym za całe to zło. Nikt z nas nie chce, abyś otrzymał z powrotem swoją moc. Ale stano- wisz naszą jedyną nadzieję na powstrzymanie tej inwazji. Czy chcesz nam pomóc? - Tak... zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zadośćuczy- nić temu, co się stało! - Jego wybuch był całkiem szczery. - Obróć się, Carl - rozkazała kapitan. - Miejmy nadzieję, że to będzie działać. Carl nie mógł uwierzyć. Zwracali mu zbroję! Ale czy mogli to zrobić? To przecież nie są Skrajanie. To garstka zdespero- wanych ludzi. Carl modlił się każdą żywą cząsteczką swego cia- la i każdą wolną przestrzenią pomiędzy tymi cząsteczkami. Mo- dlił się o sprawne połączenie: Błagam cię, Boże... przywróć mi kontakt ze zbroją. Tym razem nic nie spaprzę. Błagam! Ręce technika zdarły gruby bandaż opasujący potylicę Carla i umieściły chip w znajdującym się pod spodem wycię- ciu wyłożonym plastikiem. Oszałamiające uderzenie bólu pchnęło Carla do przodu, aż podtrzymujący go strażnik zachwiał się na nogach. Czerwo- no-niebieska iskra wystrzeliła z otworu niczym zdradliwa żmi- ja i wszyscy cofnęli się o krok. Ból wyparował z głowy Carla. Barwy otoczenia nabrały ja- śniejszych odcieni. Przestrzeń rozbłysła energią. Coś na kształt stalowej sprężyny ścisnęło się w jego wnętrzu i poczuł przypływ inspiracji. Ognie trawiące jego wnętrze buchnęły podsycane wewnętrzną siłą zbroi i kiedy obrócił się, by spojrzeć na panią kapitan, miał minę wodza szykującego się do bitwy. - Gdzie jesteśmy? - spytała zbroja jego ustami. - Przy wyrzutni pocisków na samym koniuszku Long Island - odpowiedziała kapitan Leonard. Wzięła lancę od technika i podała ją Carlowi. - Znajdujemy się ponad trzysta metrów pod ziemią. Winda wyniesie cię na powierzchnię. Dotknięcie lancy przeniknęło go mocą, przekładając pilność czekającej go misji na bodźce popychające go do działania. Szyb- kim krokiem wszedł do windy i nacisnął najwyższy przycisk. Jadąc do góry, znalazł się w luce pomiędzy swym chwiej- nym ludzkim umysłem a mocą zbroi. Czuł się jak zamglony śro- dek wszechświata. Jak to wszystko mogło przydarzyć się wła- śnie jemu? Carl Schirmer był przecież awatarem marazmu, wiecznym efebem, zawsze bardziej czułym na atmosferę otocze- nia niż na zew przeznaczenia. Nigdy nie spodziewał się, a tym bardziej nie pragnął takiego losu, a już największą niespodzian- kę stanowiło upojenie, jakiego doświadczał z Evoe. To właśnie utrata ukochanej uczyniła zeń szaleńca. Był fałszywym bohate- rem, głupcem na krańcu rzeczywistości. Ale czuł do niej praw- dziwą miłość. Na niej właśnie skupiły się jego myśli, kiedy win- da zatrzymała się i drzwi stanęły otworem. Brzask ostrzem światła rozcinał niebo. Carl wpadł w objęcia swych żeber, wsparł się o kolumnę kręgosłupa i wyszedł z bun- kra na szerokie, porośnięte słonoroślami pole. Zbroja włączyła się i błyszcząc jak słoneczny odblask Carl wzbił się na błękitne niebo. Igłoślizgi przemykały szybko we wszystkich kierunkach, więc zbroja wprawiła go w ruch wirowy, gdy wystrzeliwała z lan- cy całe serie promieni laserowych. Niebo rozkwitało niebieski- mi i zielonymi różami wybuchów za każdym razem, kiedy trafił którąś z zótlowskich jednostek. Odłamki zniszczonych statków rozpryskiwały się koliście na wszystkie strony. Carl krążył po niebie, czekając, aż następne pojazdy przecisną się przez lynk. Nagle atmosfera ponad nim rozbłysła zatrważającą lumi- nescencją i po chwili jakiś kleisty, błękitny ognik w postaci pę- katego, pajęczego kształtu pojawił się nad jego głową. Carl chciał uskoczyć w bok, ale zamiast tego zbroja opuści- ła go na usiany skałami grunt. Piaszczysty teren rozciągał się płasko aż po horyzont zamknięty klifami z piaskowca. Srebrno- niebieski pająk wylądował obok w strumieniach rozpylonego światła. Obrzuciwszy go spojrzeniem, Carl zorientował się, że jego lanca na nic mu się tym razem nie przyda. Stał naprzeciw- ko zbroi Skrajanów dopasowanej do ciała zótla. Z posępną determinacją zbroja Carla ruszyła sztywno na- przód w stronę szczerzącej kły abstrakcji i Carl poczuł, jak mózg przestaje mu pracować ze strachu. Zótl runął do przodu. W chwili zetknięcia się przeciwników obie zaopatrzone w lance świetlne zbroje rozbłysnęły snopem iskier. Po krótkim starciu, poskręcane zbroje rozprzestrzeniły się na długość większą niż życie, zadrżały w jasnych rozbły- skach i Zniknęły. Bosonogi Carl zachwiał się na skalistym terenie i słone po- wietrze wdarło mu się w do płuc. Poryw wiatru towarzyszący wy- łączeniu się zbroi targał jego rdzawe włosy i luźny szpitalny szla- frok. Poczuł kwaśny smród obcego ciała i odtoczył się w tył na widok nieuzbrojonego zótla, który nagle pojawił się tuż przed nim. Samiec i samica nie byli połączeni. Potężne, workowate cielsko samicy znajdowało się na wyciągnięcie ramienia, poma- rańczowe zwieńczenie ciała zaopatrzone w ssawkowatą paszczę wydzielało odór wymiocin, gdy oddychała rozrzedzonym powie- trzem planety. Carl szybko rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu samca. Dojrzał go w powietrzu tuż za swoimi plecami. Widząc, jak męż- czyzna się obraca, stwór z impetem runął do przodu. Zakrzywio- ne ostrze dziobu wbiło się w głowę Carla, a najeżone haczykowa- tymi kolcami odnóża oplotły twarz i szyję człowieka, nakłuwając skórę. Carl uderzył pajęczakowate cielsko lancą i stwór odpadł od ciała, po czym przeskoczył nad mężczyzną. Ten zrobił instynk- towny unik i ostry dziób zótla ze świstem przeciął powietrze tuż nad jego uchem, a rozwarte szczękoczułki zdarły mu kawałek skóry z głowy, wypełniając uszy potwornymi odgłosami przeżu- wania. Odepchnął stwora i ruszył ku baryłkowatej samicy. Samiec zanurkował w szaleńczym natarciu, przecinając skórę na prawej ręce Carla i zmuszając go do upuszczenia lan- cy. Splecionymi odnóżami zręcznie schwycił lancę i odrzucił ją daleko od człowieka. Tymczasem Carl powalił samicę, ciągnąc ją za splątane ku- dły grubej sierści przypominającej owłosienie małpy. Samica pociągnęła go za sobą na ziemię, podczas gdy samiec wbił nogi w jego ramię, rurką-ssawką desperacko starając się dosięgnąć tętnicy szyjnej. Prawe ramię Carla było uwięzione pod samicą, lewe zaś drętwiało z bólu, kiedy unosił je, by schwytać naciera- jące szaleńczo, najeżone kolcami stworzenie. Oślepiła go gorąca krew zalewająca mu twarz, dlatego za- niknął oczy i wykręcił ciało, aby uniknąć ostrych jak brzytwy szczęk samca i spiczasto zakończonej ssawki. Dzięki niepo- wstrzymanej sile, jaką daje strach, zdołał oderwać zótla od cia- ła. Zacisnął rozszalały, wijący się kształt w okrwawionej dłoni, starając się trzymać samca jak najdalej od twarzy i jednocze- śnie obracając bezwładną samicę tak, by uwolnić spod niej pra- we ramię. Wrzaski samicy rozdarły powietrze. Carl schwycił poręczny odłamek skały, najbardziej pier- wotną broń człowieka i z całej siły rąbnął nim pająkowatego stwora. Ochlapały go bryzgi czarnej krwi i w tej samej chwili rozległo się dzikie wycie samicy. Jej bezkształtne ciało wiło się i turlało po ziemi, strzykając zgniłą posoką i prężąc się w potwornych konwulsjach. Carl dwoma rękami podniósł znacznie większy, płaski kamień i roztrzaskał nim skowyczą- cego zótla. To była okropna robota. W twarz uderzył go pieką- cy, chorobliwy smród, a głębokie rany na całym ciele zawrzały bólem. Potężne ciosy płaskiego kamienia miażdżyły strzaskany chitynowy pancerz i wypływające zeń wnętrzności potwora do chwili, gdy zbroja Carla nie włączyła się ponownie z trzaskiem błyskawicy. Podniósł z ziemi lancę i omiótł swoje ciało znieczulającym pulsowaniem. Zbroja naprowadzała lancę na rany, które zosta- ły dźwiękowo oczyszczone i skauteryzowane. Niewiarygodnemu zbiegowi okoliczności należało przypisać fakt, iż żadne ze ścię- gien ani żadna z głównych arterii nie zostały przecięte. Po krót- kich oględzinach zbroja uniosła go i skierowała w stronę hory- zontu, który - zalany krwawym blaskiem słońca - przypominał czerwoną rzekę. Ames w stanie Iowa pozostało nietknięte. Kilkoro miesz- kańców widziało igłoślizgi przelatujące po niebie poprzedniej nocy, ale żaden ze statków nie wylądował i od tamtej pory wię- cej ich nie widziano. Zbroja Carla wykryła brak aktywności zótli na tym terenie. Był zadowolony z danych, jakie otrzymy- wał na temat dziewiczych okolic Ames. Miał już dość morder- czej walki z zotlami i cieszył się, że nie zginął dotąd żaden czło- wiek, łącznie z nim samym. Widok magazynu z lynkiem przyniósł mu ulgę. Carl był nie- mal pewny, że przede wszystkim ten budynek stanie się celem ataku, ale najwyraźniej przez tę krótką chwilę, kiedy był po- zbawiony zbroi, zótle nie zdołały go zlokalizować. Wylądował przed na wpół rozsuniętymi drzwiami. Jego rany z wolna za- sklepiały się już w połyskliwe strupy. - Zeebo! - zawołał, wchodząc. Lampy łukowe pod wyskle- pionym sufitem zalewały ogromne pomieszczenie światłem ko- loru jasnego piwa. Ich kwatera wyglądała na wciąż zamieszka- ną. Olbrzymi telewizor był włączony: pokazywali właśnie najświeższe materiały filmowe dokumentujące liczne pojawie- nia się UFO na całym świecie. Wyłączył ekran. - Zee - gdzie jesteś? Pokręcił się po kuchni i sypialni, ale nic nie znalazłszy, wrócił do magazynu. Pole lynku łaskotało jego ciało, w miarę jak zbliżał się do okrytej brezentem pryzmy świńskiego łajna. Przeszedł na przeciwległy kraniec kopca i zamarł na widok te- go, co tam ujrzał. Nabrzmiałe ludzkie ciało pochylało się nad Zótlowską sami- cą, zanurzając twarz w jej toczącej pianę paszczy. Samiec się- dział wczepiony w tył głowy, na której widniał ogromny, fioleto- wy siniak. Ciało zadrżało lekko, wyprostowało się i okręciło się wokół własnej osi. W napuchniętej, sinej twarzy i obrzmiałych gangreną członkach Carl rozpoznał swojego przyjaciela. To był Zeke. Jego oczy przewiercały Carla zbolałym spojrzeniem, a obrzęknięte ciało runęło do przodu. Zanim uchylił się przed atakującym Zekiem, Carl uchwycił kątem oka sięgającą wysokości biodra parabolę z połyskliwego metalu. Lynk. Ponad krępym ciałem zótlowskiej samicy do- strzegł, że z paraboli wydobywa się srebrnozielony blask. Wy- puścił z lancy inercyjny impuls w stronę stworzenia i jej barył- kowate cielsko rozprysło się na wszystkie strony. Zanim zdążył zarepetować, Zeke schwycił go za nadgarstek. Mocowali się, przepychając się po podłodze w kierunku tylnej ściany magazynu. Zeke unieruchomił głowę Carla w stalowym uścisku, podczas gdy Carl próbował podstawić mu nogę. Lancą walił Zeke'a po bokach, za wszelką cenę powstrzymując się przed oddaniem strzału. Ich zakleszczone ciała runęły na tylne drzwi budynku, które otwarły się z hukiem pod wpływem ude- rzenia. Kiedy wylecieli na zewnątrz, Carl zdołał wyplątać się z potwornego uścisku i zerwał się na równe nogi. Zeke wciąż był jeszcze na czworakach i niezdarnie próbo- wał się podnieść. Carl starannie wycelował i wystrzelił poje- dynczy puls w tył głowy przyjaciela. Zótlowski pająk odpadł, a jego ssawka wysunęła się z otworu w czaszce, śliska od krwi. Carl obrócił Zeke'a twarzą do góry. Sina, potężna twarz skurczyła się w obłędnym grymasie, a oczy były zmącone i mia- ły żółtawy kolor. Lanca magnetycznie wyeliminowała ból od- czuwany przez mózg i spowiła całe ciało strumieniem ożywczej energii. Wkrótce spojrzenie Zeke'a nabrało wyrazu, a jego usta ułożyły się tak, że mógł cokolwiek sensownego powiedzieć. - Zótlowski... lynk - wycharczał Zeke. - Wiem - uspokoił go Carl. - Zauważyłem. Wrócę tam, że- by go zniszczyć. Zeke zacisnął dłoń o poczerniałych paznokciach na jego ra- mieniu, a przecinające upstrzoną siniakami twarz usta otworzy- ły się, gdy usiłował coś powiedzieć. Zanim mu się to udało, lodo- waty błysk rozdarł powietrze. Cały magazyn wypełnił się porażającym światłem. Promieniowanie przenikało przez szcze- liny w drewnianych ścianach i szerokimi snopami przedostawa- ło się na zewnątrz przez okna i tylne drzwi. Zaraz potem zapadła ciemność. Dzięki zbroi Carl w lot pojął, co się stało: zótlowski lynk zupełnie przypadkowo spowodował, że inercja niezbędna w ce- lu przelynkowania świńskiego nawozu do Śfjata osiągnęła wy- magany poziom o dwa tygodnie za wcześnie. Dzięki inspiracji zbroi dowiedział się także, że jeśli nie wejdzie do magazynu w ciągu najbliższych kilku minut, póki echa lynkowe wciąż są silne, najprawdopodobniej nie będzie w stanie przelynkować się w ogóle i zostanie na zawsze na Ziemi-dwa. Spojrzał w dół na Zeke'a, którego napięta twarz powoli się rozluźniała, formując coś na kształt uśmiechu. - Dalej, biegnij - wychrypiał. Tak bardzo chciał powie- dzieć Carlowi o zadziwiających właściwościach bólu odkrytych dzięki zotlom, o nadprzyrodzonej ciszy w pustce ducha, gdzie tylko ból może dotrzeć, ale ledwie potrafił ruszać wargami. - Nie jesteś w stanie... nic zrobić... dla mnie. - Jego usta znów ułożyły się w krzywy uśmiech. - Idź... Korzystając z lancy, Carl drogą radiową wezwał pomoc. Na- stępnie ułożył Zeke'a, jak umiał najwygodniej, w strumieniu znieczulających promieni z lancy. Tak bardzo pragnął zabrać przyjaciela ze sobą - lecz inercja Zeke'a należała od Ziemi-dwa, nie do Śfjata. Carl aż skręcał się z niecierpliwości, by wreszcie ruszyć w drogę, ale niełatwo przyszło mu zmusić się do pozosta- wienia kumpla samego. Przy tylnych drzwiach magazynu obej- rzał się za siebie i pomachał ręką. Zeke uniósł w górę kciuk. Carl wszedł do magazynu. W chwilę później drzwi i okna rozbłysły majestatycznym blaskiem. Ciemność, jaka potem zapadła, jeszcze przez długi czas migotała ulotnymi refleksami. Na kilka sekund Carl pojawił się w Rataros. Czarne pło- mienie były zamrożone, nieruchome jak megality, a w smoli- stych ciemnościach poczuł bliskość zwierzęcia, które nosił w so- bie. Odczuł gwałtowny strach niczym plamę wilgoci w swoim wnętrzu, zimną i naelektryzowaną. Przez jakiś czas przebywał sam na sam z tym strachem w olbrzymiej próżni swego jeste- stwa. Zbroja ponownie została mu zabrana. Nagle ujrzał przed sobą horyzont przesłonięty czerwonymi chmurami. Olbrzymimi zwałami chmur! Koziołkując, runął w przestrzeń wypełnioną niebianami i poprzecinaną chmulwa- rami, wpadając z lynku w lynk podczas trwającej jedną sekun- dę świetlną podróży do pranieblana. Zauważył, że w dłoni wciąż trzyma lancę, i mocno przycisnął broń do ciała. Wtedy zauważył, że ma na sobie skórzane Skrzydłaszki i rzemienne sandały. Czuł się otępiały z żalu po utracie Zeke'a, jednakże zanim niebo rozjaśnił błękitnozłoty blask Firmamentu, a pod nogami ukazały się gigantyczne, porośnięte mchem ściany pranieblana, radosne oszołomienie zdołało przytłumić to uczucie. Czarne wo- dy jeziora pranieblana zalśniły opałowymi błyskami. Ześliznął się po wzlotorze ku klifowi stanowiącemu brzeg jeziora. Wszędzie roiło się od cierniolotów, polatujących nisko nad wodą, spuszczających do niej ciemne bryłki. Kiedy zszedł po zboczu na dół, zauważył na plaży rozciągającej się pod jego stopami stertę świńskiego nawozu. Ciernioloty brały małe por- cje odchodów z pryzmy i rozrzucały je nad wodą. U stóp sterty zauważył sprzęty z magazynu: jakieś krzesło, jakąś roślinę w do- niczce, garnki, patelnie i czarno-biały dziennik Zeke'a. Podniósł zeszyt z ziemi i spojrzał na wody jeziora, czekając, aż pranie- blan przemówi do niego. Nic się nie wydarzyło. Wszedł do jeziora i zanurzył się w gę- stych wodach. Wciąż nie słyszał żadnego głosu. Wyszedłszy na brzeg, czekał dalej, przerzucając kartki w dzienniku Zeke'a. Czytał: "Pustka. Carl odleciał. Zostałem sam. Naprawdę sam. Połą- czenie ze zbroją urwało się po raz pierwszy od ponad dwóch lat. Znów jestem tylko sobą. Nie mam żadnych introtransów, żad- nych przypływów. Lecz, co najdziwniejsze, w ogóle się tym nie przejmuję. Prawdę mówiąc, jestem zadowolony. Chyba wresz- cie nauczyłem się czegoś ważnego: człowiek musi pokochać to, co należy do niego, aby pozostać człowiekiem". Za plecami Carl usłyszał chrzęst żwiru i zerwał się z krzy- kiem. Ujrzał brunatną plątaninę pnączy i łodyg z zieloną bli- zną połyskującą na tyle ptasiej głowy wielkości pięści. Toczący się majestatycznie cierniolot zatrzymał się o krok od niego, a następnie uniósł i rozłożył na boki swoje łykowate - Przyszedłeś po mnie, stary przyjacielu. - Carl rozpoznał ptakorośl. - W porządku, polecimy. Jeszcze raz rzucił okiem na jezioro pranieblana. Pozostałe Ciernioloty wciąż zajęte były wrzucaniem małych porcji nawozu do wody. Gdzieś tam, w głębi, odbywało się trawienie inercji Sheelagh. I innych ludzi. Może kiedyś jeszcze się spotkają. O ile nie zadusił pranieblana zbyt wielką ilością dostarczonych mu organizmów. Znów obudziło się w nim bolesne poczucie winy. - Możesz się o mnie nie martwić - usłyszał głos praniebla- na gdzieś głęboko, bardzo głęboko w swoim wnętrzu. Zatrzy- mał się zdumiony. Kiedy wytężył słuch, aby wychwycić dalsze słowa, pranieblan zamilkł. Potem znów zaczął mówić: - Dość za- rodników, jakie uwolniłeś, była dość ograniczona. Zaledwie ja- kieś osiemnaście tysięcy ludzi zamieni się w światło, zanim ich liczba się wyczerpie. To, co w nich obce, wspaniale mi służy. I sprawia, że więź między nami słabnie. Głos pranieblana z wolna zanikał. Po chwili jego wątłe brzmienie sprawiło, iż kostki słuchowe w uchu Carla delikatnie zadrżały. - Posłuchaj. Chociaż Skrajanie zabrali swoją zbroję, zosta- wili ci lancę. - To wspaniale - mruknął z przekąsem Carl. - Miecz, ale bez tarczy. - To coś więcej niż miecz - zaprotestował wyblakły cień gło- su. - To także bomba. Jeśli wyciągniesz rękojeść, uruchomisz gejzer gwiaździstego ognia, który uniemożliwi innym zbliżenie się do ciebie. Zostaniesz otoczony nieprzeniknioną ścianą ener- gii. Wykorzystaj tę broń do ocalenia twojej Evoe. Cierniolot bę- dzie wiedział, dokąd cię zabrać. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić przy tej ilości ciebie, jaka pozostała we mnie. Żegnaj, Carl. I powodzenia. Głos utonął w głuchym szumie ciszy. Carl uśmiechnął się smutno z lekkim odcieniem dumy. Za- salutował pranieblanowi lancą i wycofał się w mocne objęcia cierniolota. Cierniolot przeniósł go przez kilka naturalnych lynków, to- cząc się w dół po wzlotorze zalanym intensywnym, błękitnozło- tym blaskiem Firmamentu. Śnieżnobiałe, leniwe chmury mija- ły nieblany w niekończącej się spiralnej wspinacze ku smaga- nym ostrymi wiatrami otchłaniom Pra. Ich aksamitne wnętrza mąciły mu myśli, gdy prześlizgiwał się przez ciszę, gnany mocą radości ze swego powrotu. Dziennik Zeke'a wetknięty za tylną część skrzydłaszek i rany odniesione w walce z zotlami stanowi- ły pamiątki jego szalonej wyprawy. Evoe zaś była celem jego podróży. Lanca, którą mocno ściskał, chłodziła dłoń. Jej tajem- niczy mechanizm klikał i pomrukiwał. Na otwartych przestrze- niach Carl ćwiczył się w strzelaniu do skalnych iglic i czubków drzew, przypominając sobie zasady obsługi lancy. Nie było to łatwe bez zbroi zawsze służącej pomocą w wyborze właściwej funkcji, jaką należało uruchomić. Potem na dłuższy czas zagłę- bili się w Chmurorzece, gdzie nic już nie było widać. Otaczają- ca ich pustka wtłoczyła go w otchłań snu. Kiedy chmury rozchyliły się na boki, znaleźli się w polu wi- dzenia mieszkańców Galgul. Posępny widok Miasta Bólu spra- wił, że zawrzała w nim krew. Spopielałe rumowisko zasnuło nie- bo rzucając mroczny, ziarnisty cień na pozostałości zótlowskich sfer. I chociaż wciąż byli na Firmamencie, tutejsze przyćmione światło miało barwę czerwoną. Cierniolot poleciał z Carlem wzdłuż jednego z zakurzonych wzlotorów, który czarnymi jak węgiel łukami wił się wokół zbu- rzonego miasta. Galgul zlokalizowane było na niebieskim roz- drożu, które przecinały liczne wzlotory. Od czasu gdy fala grawi- tacyjna roztrzaskała sfery miasta, drobny pył zdążył osiąść na cięższych, powykręcanych odłamkach, które zaczęły tworzyć ol- brzymie wstęgi na obrzeżach wolnych pasm poruszających się wzlotorów, dzięki czemu cierniolot mógł dotrzeć niezauważony, kryjąc się wśród zwęglonego śmiecia, aż do samego jądra Galgul. Pomiędzy plastalowymi odpadami krążyły igłoślizgi, które jednak nie stanowiły większego zagrożenia. Lanca ostrzegała go dźwiękowo za każdym razem, kiedy zbliżały się zótle, co po- zwoliło cierniolotowi sprawnie lawirować wśród strumieni po- wietrznego detrytusu i zbliżyć się aż do rozpękniętych sfer. Kiedy pogruchotane kule były już bardzo blisko, Carl zdo- łał dostrzec wśród odłamków jedną sferę błyszczącą silnym światłem. Wytężył wzrok, aż serce zaczęło bić z wysiłku, kiedy usilnie próbował zorientować się, co właściwie ma przed sobą, jednakże rój gruzu stał się zbyt gęsty. Cierniolot stopniowo zwalniał, aż w końcu się zatrzymał. Nie był w już w stanie lecieć dalej z Carlem. Carlowi przyszło do głowy, żeby oczyścić mu szlak za po- mocą lancy, ale porzucił tę myśl, kiedy zdał sobie sprawę, że w ten sposób ściągnie tylko na nich uwagę zótli. Musiał dalszą część drogi odbyć na własną rękę. Chwycił osmalony głaz. Cierniolot wypuścił go i Carl został sam na skraju wzlotoru, pośród usypiska odłamków. Spadł na kamień wielkości domu i swoim ciężarem wprawił go w ruch w zmniejszonej grawitacji, wraz z głazem zaczął powoli wiro- wać. Ruchomy kłąb łodyg, jakim był cierniolot, potoczył się w stronę oczyszczonych wzlotorów, wydając pożegnalny skrzek, a następnie zniknął z pola widzenia. Jakiś ruch w kierunku odwrotnym, niż uleciał ptakorośl, przyciągnął wzrok Carla. Wspiął się na kamień, poruszając się w kierunku przeciwnym do jego obrotu. Ze szczytu skalnego odłamka dostrzegł ludzkie figurki maszerujące dziarsko postrzę- pionym skrajem wzlotoru. Otaczał ich tuman czarnego pyłu, z da- leka przypominający rój much. Po sylwetkach wyraźnie odcina- jących się na świetliście błękitnym tle Firmamentu poznał, że to Foukowie ubrani w czarne tuniki samobójczej eskadry. Kiedy się zbliżyli, Carl pochylił się i zaczął iść w ich stronę, dostosowując prędkość przemieszczania się do przeciwnego ru- chu skał, tak by przez cały czas pozostawać w jednym miejscu, gotów do natychmiastowego zniknięcia nadchodzącym z oczu. Spowita kłębami dymu grupa minęła go wystarczająco blisko, aby mógł przyjrzeć się ich twarzom. Byli już mocno zmęczeni lo- tem i najwyraźniej pragnęli za wszelką cenę jak najszybciej przebyć czekającą ich jeszcze drogę. Carl skupił swoje spojrzenie na okolonej czarną brodą, wy- zywającej twarzy dowódcy. To był Allin! Cierniolot zaprowa- dził Carla do Allina z własnej inicjatywy bądź na polecenie pra- nieblana - Carl nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Allin przebiegł obok, mijając go o kilka metrów. Carl ruszył za nim, aby dołączyć do grupy, i w tej samej chwili niebo zatrzęsło się od potężnego wybuchu. Potworny jaz- got poraził mu słuch i Carl przypadł płasko do powierzchni ka- mienia. Maleńkie słońce zapłonęło w miejscu, skąd przybyli Fou- kowie, rażąc otaczającą przestrzeń rozpalonymi strzałami żużlu. Jakiś igłoślizg natrafił na foukowską bombę z plastiku. Skokowiec, którego igłoślizg eskortował, momentalnie zawró- cił, aby uniknąć kolizji z kulą ognia, w jaką zamienił się eksplo- dujący statek. Inne igłoślizgi lecące za skokowcem zauważyły umykających Fouków i nabrały rozpędu, by na nich natrzeć. La- serowe ogniki zabłysły na atakujących jednostkach i w jednej chwili otaczające Fouków skały zamieniły się w roje odprysku- jących na wszystkie strony pocisków. Carl wycelował lancę i wystrzelił. Z lufy wydobył się snop znieczulającej podczerwieni. Carl zaklął i zaczął gwałtownie przekręcać kalibrującą rękojeść, aż w końcu z lekkim kliknię- ciem natrafił na ustawienie, które pozwalało wydobywać z lan- cy laserowe promienie mszczące w grawitacyjnej osłonie. Wyce- lował ponownie, ale dwa pierwsze wystrzały odbiły się wielokrotnym rykoszetem od szybujących w powietrzu odłam- ków. Trzeci zupełnie przypadkowo trafił w nacierający na czele igłoślizg, kiedy ten, klucząc, starał się uciec. Statek buchnął pió- ropuszem zielonych płomieni i czarnego dymu. Pozostałe igłośli- zgi wycofały się na bezpieczną odległość. Carl nastawił cylinder regulujący długość fali na najwyższą wartość - fale grawitacyjne - i wystrzelił z lancy potężny, zwar- ty ładunek. Wycelował w czarną, połyskliwą gondolę skokowca, precyzyjnie namierzonego z dużej odległości, i nacisnął spust. Chybił o jakieś tysiąc metrów, ale nie miało to większego znacze- nia. Potężna fala uderzeniowa zepchnęła statek z prześwitu na usiany stalowymi odpryskami Wzlotor. Odłamki roztrzaskanego statku zapaliły igłoślizgi, które zawróciły, by osłaniać zaatako- waną jednostkę, i szare niebo stanęło w płomieniach. Odrzut cisnął Carla w tył, zwalając go z głazu, i po chwili szybujący mężczyzna znalazł się w polu widzenia Fouków. Każ- dy z członków drużyny krył się, za czym tylko mógł, w obawie, że fala czołowa po tak potężnej eksplozji porwie ich ze sobą. Carl wiedział jednak z doświadczenia, że fale grawitacyjne wystrze- liwane z lancy były tak ukształtowane, by rozchodzić się prosto- padle do linii ognia. Skulił się, aby zmniejszyć oddziaływanie pchającej go siły naporu, dzięki której leciał do przodu, a na- stępnie odpowiednio manewrując skrzydłaszkami, zdołał usa- dowić się na skrawku usianej pęcherzykami plastali, ponad gło- wami Fouków. 14 Innymi światy - Po co włożyłeś na siebie czarną tunikę, Allin, jeśli zamie- rzasz się chować? - zawołał do nich. - To tamten spad! - rozpoznał go jeden z członków drużyny. Allin był zbyt oszołomiony, aby wydobyć z siebie choć sło- wo. Spojrzał w przód, skąd spodziewali się fali uderzeniowej, i skierował wzrok w dal, poza języki ognia pełgające w miej- scu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się skokowiec i igło- ślizgi. Następnie z zaciekawieniem spojrzał na Carla. - Przybyliście tu, aby zginąć - przemówił Carl do drużyny. - A gdybym się tu nie zjawił, wszyscy bylibyście w tej chwili je- dynie garstką przypalonych kuleczek z mięsa. - Uniósł lancę, manipulując rękojeścią tak, by z lufy wydobył się pojedynczy promień, jasny jak światło gwiazd. - Pranieblan i Skrajanie wy- posażyli mnie w tę broń. To lanca świetlna. Pragnę użyć jej w celu uwolnienia uwięzionych Fouków. - Wycelował żarzący się biały punkcik w stronę odległej zótlowskiej sfery. - Czy ofia- rujecie mi swoje życia? Wszyscy Foukowie opuścili już swoje kryjówki i teraz ocza- mi pełnymi niebotycznego zdumienia wpatrywali się w okryte- go skrzydłaszkami Carla, który miał twarz przeoraną bliznami. Allin podleciał wyżej i zatrzymał się u jego boku. Czarne, po- skręcane pukle Fouka były spięte za głową, odsłaniały jego dzi- ką twarz o gniewnych indiańskich rysach. Rzucił okiem na lan- cę, a następnie na wyzywającą minę Carla. - Wyrównałeś rachunek za życia tych, którzy zginęli z two- jej winy - odezwał się chrapliwie. - Zaatakuję Galgul razem z tobą. Ale nie dla ciebie. Pójdę na śmierć dla dobra ludu Fou- ków. Zaczął odpinać olstro, które było atrybutem dowódcy, ale Carl powstrzymał go ruchem dłoni. - Ty będziesz dowodził eskadrą - odezwał się do foukow- skiego wojownika. - Ja będę osłaniał nas przed zotlami. Allin przystał na tę propozycję i położył dłoń na ramieniu Carla. - Zginiemy razem. - A kto tu chce ginąć? Chodzi mi tylko o odbicie więźniów. - Carl spojrzał w dół na dzikie twarze członków eskadry. - Nikt nie zostanie zabity. Prawda? - Odpowiedzieli mu beznamięt- nym spojrzeniem, w którym mógł wyczytać niczym niezmąconą zwierzęcą determinację. Spojrzał z powrotem na Allina. - Z pewnością będziesz wiedział, jak ich wyciągnąć. Ruszyli wzlotorem, trzymając się blisko szybujących hałd popiołu, a potem przelecieli kawałek na głazach wielkich jak tramwaje, za wszelką cenę usiłując nie rzucać się w oczy. Kie- dy głazy ślizgające się po orbicie wokół Galgul znalazły się w miejscu, skąd widać już było pękniętą sferę, ześliznęli się w dół i ruszyli zygzakiem po wzlotorze. Miastosfera przesłoniła sobą cały widok niczym posępna grota. W jej głębiach migotały diamentowe drobinki. Dzięki szpiegoszkłom Allina mogli się zorientować, że iskierki te nie są niczym innym jak ułożonymi w warstwy kapsułkami z glastiku, w których tkwili uwięzieni Foukowie. Gdzieś wśród nich znajdo- wała się Evoe. Lanca już drżała w palcach Carla, wyczuwając jej bliskość, a skierowawszy jej czubek ku czeluściom przypomina- jącej wielkie rozpadlisko sfery, mógł niemal namacalnie wyczuć, na którym poziomie ulokowano jego ukochaną. Allin wskazał ręką na kilka rozproszonych skokowców po- latujących w umbrowej aurze roztaczanej przez sferę. Dzięki potężnej sile rażenia były w stanie uniemożliwić wszelki do- stęp do zawieszonej w powietrzu budowli. Natomiast za tym ochronnym kordonem, po wzlotorach przemykały niezwykle zwrotne igłoślizgi. Carl kiwnął głową, starając się w myślach zaplanować na- tarcie. Dał Foukom znak, aby się ukryli, i spróbował przestawić lancę na szybkie wystrzeliwanie serii impulsów grawitacyjnych. Ale takiego ustawienia nie było. Lanca nie dawała podobnych możliwości. Mógł jedynie wystrzeliwać pojedyncze wiązki, co oznaczało, że jeśli coś zakłóci mu rytm natarcia, jeśli zdarzy mu się źle wycelować i choćby jeden ze skokowców ujdzie jego strzałom, wszyscy zostaną usmażeni w ogniu laserowym. Allin, który trzymał się obok Carla, gdy przelatywali przez chmurę rozklekotanego śmiecia okrążającą Galgul, w mig zro- zumiał, na czym polega problem. W pobliżu wzlotoru nie można było liczyć na żadną osłonę. Plastik i broń ręczna stały się Zu- pełnie bezużyteczne. Jedyne, co im pozostało, to rozproszyć się i przeczekać natarcie Carla. Carl spojrzał do góry, aby zorientować się, czy ma nad sobą spory zapas wolnej przestrzeni, gdzie siła wystrzałów mogłaby go bezpiecznie odrzucić, a następnie wycelował lancę w kłębią- ce się poniżej igłoślizgi i wypalił. Siła wybuchu rzuciła go do ty- łu, on zaś, wykorzystując impet, jaki nadała mu fala uderzenio- wa, obrócił się i wypalił jeszcze trzy razy w pobliże szybujących skokowców. Ogłuszający huk pierwszego wystrzału odbił się głośnym echem we wnętrzu rozbitej sfery i mroczna czeluść zagrzmiała od eksplozji pobliskich igłoślizgów. Trzy pozostałe impulsy nastą- piły jeden po drugim. Pierwszy uderzył w skorupę sfery, wybija- jąc w niej potężny otwór i obrzucając znajdujące się w pobliżu skokowce nadtopionymi fragmentami ściany. Drugi trafił pro- sto w burtę szybującego skokowca, zamieniając ten statek i czte- ry inne przelatujące obok niego w ognisty pył. Trzeci nie dosię- gnął żadnego celu, wyrąbując jedynie długi tunel w szybującym złomie. Dwa najbliższe skokowce pozostały nienaruszone i zawró- ciwszy, ruszyły w stronę, skąd padły strzały, skanując otoczenie w poszukiwaniu celów. Chcąc odwrócić ich uwagę od Carla, Allin dał sygnał swo- jej drużynie, aby ruszyła naprzód, na co Foukowie opuścili do- brze osłonięte kryjówki i ześliznęli się w dół wzlotorów wiodą- cych łukami ku Galgul. Carl unosił się w powietrzu, wymachując nogami i rękami, wciąż wirował pchany siłą odrzutu po kolejnych strzałach. Allin podleciał do niego i mocno chwytając go w ramiona, przywrócił mu stabilność. Jeden ze skokowców dostrzegł uciekającą drużynę i nie- bieski promień z działa laserowego zadrżał wzdłuż szwu na dziobie, który w jaskrawym świetle przypominał szyderczy uśmiech. Gdy Allin przytrzymywał Carla, ten wycelował i wy- strzelił ponownie. Bezpośrednie celne trafienie rozpłomieniło przesłonięte tumanem pyłu niebo. Z piersi Allina wyrwało się radosne pohukiwanie. Pomarańczowy, jonizujący promień lasera przeciął powie- trze w odległości około jednego metra od nich i Fouk ponownie zahuczał, tym razem ostrzegawczo. Owionęła ich fala burzowego zapachu naelektryzowanego powietrza. Allin obrócił Carla w stronę innego skokowca nurkującego w ich stronę. Statek znajdował się zbyt blisko, by wystrzelić w jego kierunku impuls grawitacyjny. Carl natychmiast przestawił lancę na wysyłanie promieni laserowych w wiązkach wystarczająco skupionych, by rozcinać na pół atomy, i wypuścił w stronę nadlatującego pojaz- du nieprzerwany strumień białego ognia. Snop światła uderzył w czarny metalowy kadłub, wzniecając płomień, od którego pla- stal zaczynała parować. Skokowiec z przenikliwym rykiem runął prosto na nich. Carl trwał nieporuszony, a Allin schwycił go moc- niej. Oczy foukowskiego dowódcy powiększyły się do rozmiaru spodków, kiedy patrzył, jak skokowiec zostaje obrany z ze- wnętrznego poszycia, które odpadało od statku płatami niczym płonąca tapeta. Upiorne wycie ciętego laserem metalu zmusiło ich do odto- czenia się w tył na chwilę przed tym, nim zmaltretowany kadłub skokowca przeleciał obok nich z hurgotem pociągu towarowego, niemal na wyciągnięcie ręki. Strumień powietrza za spadającym statkiem pociągnął Allina i Carla w dół. Strzelając iskrami i bu- chając dymem, skokowiec spadał w stronę Galgul i w końcu roz- bryznął się w ognistą smugę na tle metalowego horyzontu. Carl miotał się w powietrzu, usiłując złapać równowagę, i Allin schwycił go za kołnierz, a następnie wytężając wszystkie instynkty, jakie wyrobił w sobie podczas całego życia spędzone- go na wzlotorach, koziołkował, toczył się i ślizgał w dół razem z Carlem przez kłęby gryzącego dymu do jaskini utworzonej przez pogruchotaną sferę. Reszta eskadry obserwowała ich, stojąc na postrzępionym skraju olbrzymiej spiżarni. Długie szeregi zamkniętych w kap- sułkach Fouków przypominały ogromny plaster miodu we wnę- trzu olbrzymiej kuli. Allin rzucił się w bok, nie wypuszczając Carla z uścisku, i obaj potoczyli się po przymocowanej do ścia- ny plastalowej rampie. Carl, chwiejąc się, powstał z pomocą kilku Fouków i omiótł spojrzeniem przeszklone półki z setkami unieruchomionych postaci. Jego broń wyemitowała jękliwy sy- gnał otwierający, wpisany do programu przez Skrajanów i słu- żący do zwalniania wszelkich zaników i blokad. Ostrzegawcze światełka rozjaśniły grotę i wszystkie kapsu- ły otworzyły się, wydając zbiorowe westchnienie - Allin! - Carl potrząsnął dowódcą, aby wyrwać go z zachwy- tu na widok tysięcy ożywionych w jednej chwili Fouków. - Mu- simy jak najszybciej uciekać i zaprowadzić wszystkich do Chmu- rowrót. Cała armia zótli na pewno jest już w drodze. Nie uda nam się zbyt długo ich powstrzymać. Prowadźmy wszystkich tamtędy. - Wskazał na dopalające się resztki zniszczonego kor- donu skokowców. - W ten sposób sfera będzie nas osłaniać od strony Galgul. - Ale tam znajdziemy się na otwartym terenie - zaprote- stował Allin. - Powinniśmy poruszać się skrajem wzlotorów. - To za długo potrwa - powiedział Carl. - Musicie iść pro- sto przez prześwit. To najkrótsza droga do Wrót. Nie martw się zotlami. Zostaw je mnie. Po prostu ruszaj z Foukami. Carl odwrócił się od Allina i pognał na spotkanie z Evoe w kierunku, jaki wskazywała mu drgająca w dłoni lanca. Znajdo- wała się nieco niżej niż on, dlatego też czym prędzej pogalopo- wał po powyginanej rampie ku sinusoidalnym rusztowaniom, których zótle używały jako pomostów łączących poszczególne po- ziomy. Pędząc w dół, spojrzał na drugą stronę hali pełnej otwar- tych spalników i zauważył, że w niektórych miejscach toczą się potyczki pomiędzy Foukami a wyposażonymi w lasery zotlowski- mi strażnikami, którzy próbowali zaprowadzić dyscyplinę i ze- brać w jedno miejsce ogromne rzesze Fouków. Ale ludzi było znacznie więcej niż strażników. Na górnych półkach_ Allin i jego drużyna zapalali pojemniki z benzyną, aby wskazywać tłumom drogę w stronę najbliższych punktów skoku na wzlotory. Drżąca lanca zaprowadziła Carla na piętro zatłoczone prze- pychającymi się ku wyjściu Foukami. Ramieniem torował so- bie drogę w kierunku wskazywanym przez lancę do chwili, kie- dy chybocące się głowy i nieznajome twarze nagle rozmyły się i rozpłynęły w niewyraźne smugi wokół czarnej sukni wyszywa- nej koralowymi nićmi, której kaptur okrywał kocią twarz o sze- rokich, szarozielonych oczach. Carl poczuł, jak przeszywa go prąd. W następnej chwili Evoe dojrzała Carla. Jeszcze kilka chwil temu śniła, że jest bardzo stara. W tym śnie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Myślała, że jest chora, nigdy przedtem nie czuła bo- wiem takiej słabości. Pragnienie odpoczynku ogarnęło całe jej ciało. Wtedy pojawiła się twarz Carla, rumiana jak bochenek chleba. Kochali się w jaśminowym zagajniku. A kiedy już skoń- czyli igraszki, poczuła, że znowu jest sobą i tryska energią. Sen zakończył się gwałtownym przebudzeniem w ponurej rzeczywi- stości Galgul. Z początku pomyślała, że to zótle przyszły po nią. Ale sufit spiżarni został wysadzony, a na niebie widziała pozo- stałe po bitwie kule ognia i spirale dymu. Wyszła ze swojej kap- suły z drżącym sercem i ze zdziwieniem stwierdziła, że wszyscy Foukowie szybko przesuwają się do wyjścia. Ruszyła razem z tłu- mem w stronę rozbitej ściany sfery, gdzie inni Foukowie dawali więźniom znaki płomieniami. Na widok Carla całe jej ciało za- częło gwałtownie pulsować. Oboje biegiem przedarli się przez tłum i rzucili się sobie w ramiona, tonąc w uścisku, który odciął ich od całego Śfjata. - Carl... - Poczuł jej świeży oddech na policzku. - Miałam przepiękny sen o tobie. Wiedziałam, że po mnie wrócisz. Carl wchłaniał łapczywie leśny aromat jej ciała. To była wła- śnie ta najwspanialsza chwila, dla której żył. Ciepły dotyk ciała Evoe wtulającej się w niego był najczystszą rozkoszą, którą jego serce powitało radosnym werblem. Całe napięcie, jakie wcze- śniej nie mogło znaleźć sobie ujścia, opuściło go. Zatrzymał się. Wiedział, że nie musi już dalej żyć. Wiedział, że już nigdy nie będzie trzeba się żegnać. Ten moment był kwintesencją istnie- nia. Z tego punktu sięgał duszą we wszystkie strony i czuł tylko pustkę ducha, równowagę wszechogarniającej próżni. Mógł spo- kojnie umierać. Fala łez wezbrała w nich obojgu. - Evoe... - Carl szukał w sobie jakichkolwiek, choćby naj- bardziej bezradnych słów, w które mógłby ubrać przepełniają- ce go uczucia. Wrzaski i donośne odgłosy bitwy odciągnęły jego uwagę od ukochanej. Nad otaczającym ich tłumem unosił się zótlow- ski strażnik, który jak oszalały strzelał na wszystkie strony la- serem. Carl wypalił do niego z biodra, zmieniając stwora w ognisty kleks. Wziął Evoe pod ramię i oboje ruszyli wraz z napierającym tłumem w stronę benzynowych ognisk. Nad ich głowami igłoślizg głośno przeciął powietrze. Carl poczęstował go grawitacyjnym impulsem, na tyle mocnym, by wyrzucił pojazd wysoko w niebo, a siła implozji oddaliła go od sfery. Przytłaczający grzmot im- pulsu na kilka chwil wypełnił ich uszy głuchą ciszą podobną kłę- bom waty, a nacierający igłoślizg zamieniony został w płonące kule, przypominające olbrzymie jarzeniowe żarówki. Na skutek niepowstrzymanego ruchu tłumu zostali niemal przemocą wepchnięci na chybotliwą rampę prowadzącą do nad- topionego skraju sfery. Punkt skokowy był tuż przed nimi, ale Carl nagle się zatrzymał. Aby osiągnąć pełną radość, musiał po- móc wydostać się wszystkim uwięzionym. Podczas gdy Evoe kie- rowała ruchem tłumów za pomocą pochodni, Carl wpatrywał się w spopielałe niebo. Lotopasma, wiodące z Galgul do Chmurowrót pod osłoną rumowiska, zatłoczone były Foukami. Znad skraju sfery co jakiś czas wychylał się jakiś igłoślizg, próbując gorączko- wym ostrzałem powstrzymać ten exodus, ale Carl wciąż raził bo- jowe statki laserowymi błyskawicami, zestrzeliwując kilka z nich. Po paru chwilach powietrzne ataki ustały. Allin zszedł na dół z poszczerbionej korony spiżarni. Jego ciało lśniło od potu. - Wszyscy są już na zewnątrz - oznajmił. Gdzieś w głębi konstrukcji odezwały się stłumione wybuchy. - To plastikowe pułapki, jakie zastawiliśmy w bramach wejściowych. Zótle najwyraźniej nadciągają tu od tyłu. Z pew- nością będą miały lasery. Carl objął Evoe. - Idź z Allinem - powiedział do niej. - Ja pójdę zaraz za wami. - Nie. - W jej oczach o ufnym i zdecydowanym spojrzeniu anioła widać było niezachwianą wolę. - Już nigdy cię nie zosta- wię. Ujrzeli, jak na drugim końcu komory w powietrzu strzelają iskry i ściana naprzeciwko nich rozpadła się na kawałeczki, upodobniając się do płonącego kawałka sera. W otworze wej- ściowym zaroiło się od pajęczych kształtów zótli, a karmazynowe włócznie laserowego ognia poszybowały przez wielką halę w ich stronę. Jedna z oślepiająco jasnych błyskawic zwęgliła grunt tuż obok nich i przemknęła Allinowi pomiędzy nogami, po drodze topiąc plastalowe podłoże. Fouk stał pewnie, ale całe jego ciało natężyło się w oczekiwaniu na spopielające uderzenie lasera. Carl ścisnął rękojeść lancy i zaczął nią kręcić, wydobywając ze środka broni serię kliknięć, aż wyciągnął całą rączkę. Piana fioletowosrebrnego blasku zaczęła wypływać z lufy lancy i Carl szybko położył broń na ziemi. Schwycił Evoe za rękę i razem z Allinem uciekli przed natarciem zótli oraz przelatującymi po- nad ich głowami kleksami światła dotkliwie rażącego oczy. 2l7 W mgnieniu oka fala atakujących zótli oraz krzyżowy ogień ich laserowej broni zatrzymał się na olbrzymiej ścianie białego płomienia, który unicestwiał wszystko, co napotkał na swojej drodze. Allin pierwszy wskoczył na Wzlotor. Evoe i Carl podążyli tuż za nim, trzymając się za ręce. Przez jakiś czas spadali, falując na wietrze, nim Wzlotor wyniósł ich w górę niczym uroczysty hymn, ponad zwęglone szczątki i kłęby zabójczego dymu. Za nimi lan- ca przerabiała materię na światło i po chwili Zótlowska sfera buchnęła białym ogniem. Przed nimi Foukowie wychodzili z ukrycia pośród gruzu, wspinając się w niebo po świetlistych stokach. Carl i Evoe przytulili się do siebie i polecieli daleko od Gal- gul, pozwalając, by niósł ich wznoszący się stromo prąd wzloto- ru, który prowadził ich w dal ku majestatycznym wąwozom chmur opalizującym strugami deszczu. EPILOG Caitlin zatrzymała się przy oszklonych drzwiach. Posiwiałe włosy opadały jej na chude ramiona, częściowo zasłaniając czerstwą twarz o cerze przypominającej rysunek słojów na drew- nie. Patrzyła na altankę po drugiej stronie patio, gdzie Zeke sie- dział nieruchomo na bujaku, śledząc wzrokiem kolumny desz- czu przesuwające się nad rozległymi trawnikami. Błyskawica przecięła ukośnie niebo widoczne pomiędzy koronami osik, oświetlając wysokie żywopłoty zasnute mgłą. Kilka miesięcy te- mu oboje zostali sprowadzeni przez rząd do tego ośrodka na Long Island. Oprócz nich przywieziono tu jeszcze siedemdziesiąt innych osób, wobec których istniały uzasadnione podejrzenia, że najprawdopodobniej wkrótce przemienia się w światło. Te- raz zostało ich już tylko dwadzieścia sześć. Zaledwie deszcz przestał padać na chwilę, Caitlin otworzyła drzwi i przeszła po lśniących od wilgoci płytkach chodnika oraz po usianej cekinami kropel trawie do altanki, gdzie siedział męż- czyzna. Zeke nie odrywał wzroku od nieba, na którym chmury zderzały się z chłodnym frontem i ulatniały się niczym galaktycz- ne opary. Jego zarost i włosy znów miały postać białych kęp przypominających kozie brody, a z dawnej olbrzymiej głowy po- została jedynie czaszka ciasno obciągnięta skórą. Ślady po pa- zurach zótli na twarzy i karku wyblakły, przyjmując postać nie- regularnych siniaków tworzących na bladej skórze marmurkowy deseń. - Dwoje ludzi w Mary land i jeden w Vermont zmienili się w światło - oznajmiła mu Caitlin, sadowiąc się na wolnym bu- jaku obok. - Nie mogą powstrzymać zarodnika. Od czasu ich internowania, Caitlin często przychodziła do Zeke'a w nadziei, że doda jej otuchy, jeśli chodzi o los córki. Zamiast tego znajdowała spokój, upokarzające zredukowanie życia do wspomnień, w których na żadną otuchę nie ma już miejsca. - Dobroć i miłość przetrwają - odezwał się Zeke. Jego sło- wa utonęły w głuchej ciszy. Nie obchodziły go tarapaty, w ja- kich znalazł się świat. Bezlitosne męczarnie, którym poddały Zeke zótle, oczyściły go z wszelkiego zainteresowania światem zewnętrznym. Ból i rozkosz stanowiły teraz dla niego dwa koń- ce tego samego kija, rachitycznego patyczka, jakim było jego ciało dryfujące w morzu elektronów, targane na wszystkie stro- ny potężnymi prądami czasu. Czuł, że umysł ma jaśniejszy niż jakikolwiek żyjący człowiek. - Co ty o tym wszystkim myślisz? - spytała Caitlin. Ponow- nie rozszalała się burza i poczuła igiełki deszczu nakłuwające jej skórę. - Dlaczego ludzie sądzą, że niebo znajduje się w górze? - odpowiedział pytaniem. - Spójrz tylko. To niebo nad nami drze się na strzępy. Nie miałbym najmniejszej ochoty zostać teraz zabrany do góry. Caitlin skwitowała tę wypowiedź uśmiechem i przeniosła uwagę na rozszalałe żywioły ponad ich głowami. Odkąd ją tu przywieziono, nie miała w ustach ani kropli alkoholu, niemniej jednak moc chwili przenikała jej ciało niczym ciepło, jakie roz- chodzi się po żyłach, kiedy wypijała kieliszeczek whisky. Le- karstwa, które brała przeciw dokuczliwym dreszczom, na ogół wprawiały ją w stan sennego otępienia. Teraz, patrząc, jak bu- rzowe chmury trykają się głowami niczym białe bizony, poczu- ła przypływ wewnętrznej uciechy: zanosiło się na jakieś niesa- mowite wydarzenie. - Niedługo i ja odchodzę - powiedział w końcu Zeke, a kie- dy czarne oczy napotkały jej spojrzenie, ujrzała wyraz szczęścia na jego steranej twarzy. Krótko obcięte włosy mężczyzny stały dęba, a niebieski kombinezon, jaki nosili wszyscy internowani w ośrodku, sprawiał wrażenie wymiętego i niedopasowanego. Pochyliła się, by dotknąć jego usianej plamami dłoni i poczuła, jak iskra przeskakuje pomiędzy ich palcami. Z głośnym sykiem wciągnęła ustami powietrze i wstrzymała oddech. - Ty też chcesz? - spytał. - Tak - odparła kobieta. Zeke odłupał małą drzazgę od oparcia drewnianego bujaka i nakłuł swój kciuk. Podał jej dłoń z widocznym na palcu malut- kim rubinem krwi. Caitlin rozsmarowała krew palcem wskazującym, na który w tej samej chwili z kciuka mężczyzny przeskoczyła kolejna iskra. Następnie wsadziła sobie palec do ust i żelazisty smak na języku sprawił, iż całe jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz. Tego samego wieczora jeden z rezydentów ośrodka poskar- żył się, że Zeke świeci. Strażnicy w jasnopomarańczowych kom- binezonach, kapturach, goglach i maskach gazowych znaleźli Zeke'a w altance. Mięśnie twarzy miał skurczone w ekstatycz- nym grymasie. Zabrali go do komory ochronnej kontrolowanej jedynie przez kamery. Mężczyzna napisał wiadomość dla Cai- tlin, a w piętnaście minut później zamienił się w światło i znikł. Caitlin otrzymała karteluszek następnego ranka przy śnia- daniu. Nawet przez mocny aromat kawy i przypieczonej grzan- ki wciąż mogła wyczuć świeży zapach owiewanego wichrami górskiego szczytu bijący od skrawka papieru. Treść liściku była następująca: Caity - Droga w górę jest daremna, jeśli nie prowadzi na zewnątrz. -Z SPIS TREŚCI Inercyjny posiłek 26 Alfred Omega 98 Dziennik dekompozycji 156 Epilog 218