9703
Szczegóły |
Tytuł |
9703 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9703 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9703 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9703 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Francis Clifford
Zatrz�s�a si� ziemia
Prze�o�y�a
ZOFIA KIERSZYS
Warszawa
Instytut Wydawniczy Pax 1977
Tytu� orygina�u
THE TREMBLING EARTH
(g) Mrs. Josephine Thompson 1955
Obwolut� i ok�adk� projektowa�
Maciej Hibner
Redaktor techniczny
Adam Ma�aszewski
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1977
Wydanie II. Nak�ad 10.000+298 egz. Ark. wyd. 5; ark.
Printed In Poland by
O ile autorowi wiadomo, Alquena i Valandorra
nie istniej�. Jak r�wnie� nie istnieje Anglo-Iberyj-
ska Agencja Turystyczna. Jak r�wnie� nie istniej�
postacie przedstawione w tej opowie�ci. Je�eli jest
inaczej, mo�e to by� tylko przypadek - poniewa�
opowie�� t� wymy�li�em.
Fragment notatki z zesz�orocznej gazety:
Walencja, 5 sierpnia: Gwa�towne trz�sienie ziemi
nawiedzi�o dzi� wczesnym rankiem cz�� wybrze�a
morskiego w okolicach Castellon w Walencji. Epi-
centrum by�o prawdopodobnie w odleg�o�ci kilku
mil od brzegu morskiego w rejonie dw�ch ma�ych
wiosek: Alquena i Valandorra. Trz�sienie ziemi
spowodowa�o sporo drobnych szk�d, ale, jak wy-
nika z pierwszych doniesie�, ofiar w ludziach nie
poci�gn�o...
Z Przewodnika Anglo-Iberyjskiej Agencji
Turystycznej na rok bie��cy:
Alquena i Valandorra: panuj�ca w nich cisza
i spok�j nie zm�cony od wiek�w to typowa cecha
licznych nie zepsutych cywilizacj�, uroczych wiosek
na tym odcinku wybrze�a Morza �r�dziemnego.
Obie te osady s� niedu�e: Alquena, wi�ksza z nich,
liczy oko�o 350 mieszka�c�w. Ko�ci� San Juan,
wzniesiony w tej wiosce przed dwustu laty, jak-
kolwiek pod wzgl�dem architektonicznym dosy�
interesuj�cy (barok), nie ma szczeg�lnie ciekawej
historii. W odleg�o�ci mili na po�udniowy zach�d
od Alquena s� jednak�e dobrze zachowane rzym-
skie mury obronne, z pewno�ci� warte obejrzenia...
Odchodz�c powoli od o�tarza ku na p� otwar-
tym, okutym drzwiom zakrystii ksi�dz Robredo
poczu� dziwn�, niewyt�umaczaln� trwog�. To na-
st�pi�o tak raptownie i tak bardzo by� w owym
momencie oszo�omiony, �e nie mia� kiedy swego
wra�enia zanalizowa�. Czas jak gdyby zatrzyma�
si� i zosta� wessany gdzie� wstecz. Przez sekund�
ksi�dz Robredo my�la�, �e to po prostu zawr�t
g�owy, bo jako� szczeg�lnie zadudni�o mu w uszach.
Ale rozczochrany ma�y ch�opiec, kt�ry mu s�u�y�
do mszy, obejrza� si� przez rami� i pe�en zdu-
mienia przestrach na jego twarzy �wiadczy�, �e on
r�wnie� us�ysza� ten dudni�cy odg�os.
Najwy�ej dziesi�� jard�w by�o od �rodka o�ta-
rza do drzwi zakrystii - mo�e pi�tna�cie normal-
nych spokojnych krok�w. Ale ksi�dz Robredo mia�
uczucie, �e nigdy do zakrystii nie dojdzie; �e nie-
samowite wsteczne wsysanie si� czasu przybiera
na sile: dudnienie przesz�o w g�uchy ryk, w�r�d
kt�rego da� si� s�ysze� chyba krzyk kobiecy z dru-
giego ko�ca ko�cio�a. Ksi�dz, chocia� gestem spr�-
bowa� doda� ch�opcu otuchy, poczu� skurcz prze-
mo�nego l�ku. Chcia� spojrze� na zebranych w ko-
�ciele wiernych, ale zbrak�o mu silnej woli. Ca��
jego uwag� przyci�ga�y drzwi. Byle podej�� do
nich, c�, kiedy ta kr�tka droga wyd�u�a�a si�
fantastycznie w niesko�czono��. A potem z jak��
straszliw� nag�o�ci� - jak gdyby co� trzasn�o -
czas znowu ruszy� naprz�d i czerwone kafle pod�o-
gi prezbiterium zacz�y ucieka� spod n�g.
Ksi�dz nigdy nie mia� wiedzie� na pewno, co
dzia�o si� w nast�pnej chwili. Mgli�cie sobie przy-
pomina�, �e zrobi� ku drzwiom par� szybkich kro-
k�w i si�gn�� do bia�ej kamiennej framugi, kt�ra
dr�a�a najpierw pod jedn� jego r�k�, p�niej pod
obiema, gdy uczepiony usi�owa� si� oprze�, i �e
z oczami zmru�onymi sta� jak pijany, a pod�og�
przebiega�y drgawki i wszystko wok� niego wi-
rowa�o. Wcale nie m�g� zebra� my�li. Jaka� ma-
le�ka cz�steczka jego m�zgu trzepota�a gor�czko-
wo uporczywie w poszukiwaniu s��w modlitwy,
ale reszta hu�ta�a si� sztywno w takt tego pie-
kielnego ha�asu i gwa�townych drga� pod nogami
i pod d�o�mi, formu�uj�c tylko jedno niedorzeczne
obsesyjne uczucie, �e trzeba uwa�a�, �eby ornat
si� nie zabrudzi�. Nie by� te� pewny, jak d�ugo
trwa� tak przy tej framudze drzwi, jak gdyby go
przywi�zano do s�upa przed ch�ost�. Ale wresz-
cie - mo�e po kilku sekundach, a mo�e po kilku
godzinach, wtedy nie wiedzia� - pod�oga i grube
kamienne �ciany nagle znieruchomia�y i, je�li co�
trz�s�o si� nadal, to tylko jego r�ce i nogi.
Z niewiarogodn� ulg� pomy�la� jak przedtem,
�e to musia� po prostu by� zawr�t g�owy, wkr�tce
jednak do jego �wiadomo�ci dotar�y krzyki ludzi
w ko�ciele, tupot i z bliska cichy p�acz ma�ego
ministranta. Dopiero wtedy m�zg mu odtaja� do-
statecznie, �eby wysnu� wniosek z tych wszystkich
oznak, i ledwie za�wita�o wyja�nienie najbardziej
oczywiste, ogarn�y go lekkie md�o�ci.
Gdy otworzy� oczy, w powietrzu g�stnia�a biel
kurzu. Ch�opiec skulony na pod�odze zakrystii trzy-
ma� si� splecionymi pulchnymi r�kami za ciemi�.
- Ernesto! - zawo�a� ksi�dz. - Jeste� ranny?
Ch�opiec spojrza� na niego.
- Nie, prosz� ksi�dza proboszcza - pisn�� nie-
pewnie.
- Na pewno nie?
- Tak, prosz� ksi�dza proboszcza. - Jego ��-
tawe zwykle policzki by�y teraz cynkowoszare,
z�by mu szcz�ka�y. - Co to by�o?
- Trz�sienie ziemi. - I natychmiast min�o
ksi�dzu uczucie, �e wszystko woko�o jest nierze-
czywiste. - Trz�sienie ziemi - powt�rzy� ju� g�o-
�niej, ogromnie zdumiony i niespokojny.
Prawie biegiem ruszy� od �ciany na �rodek prez-
biterium, nie wiedz�c, co spodziewa si� tam za-
sta�.
Poprzez bia�y tuman kurzu zobaczy� dwadzie�-
cioro czy wi�cej ludzi, st�oczonych u drzwi za-
chodnich. Dozna� wra�enia, �e s� daleko, ale ich
krzyki wype�nia�y ca�y ko�ci�, wi�c znowu ogar-
n�� go l�k. Rozejrza� si� panicznie, zobaczy� roz-
hu�tan� lamp� w sanktuarium i podbieg�, �eby j�-
zatrzyma� -� po cz�ci dlatego, �e musia� dla swe-
go l�ku znale�� jakie� uj�cie, a po cz�ci dlatego,
�e pl�sanie lampy tak w k�ko i w k�ko przypra-
wia�o go o jeszcze wi�ksze md�o�ci. O ile m�g� si�
zorientowa�, ko�ci� pozosta� nietkni�ty. Taberna-
kulum �- to sprawdzi� przede wszystkim - sta�o
nie uszkodzone i, co najdziwniejsze, �wiece na o�ta-
rzu pali�y si� nadal, ka�da w swoim miejscu, ma-
�ymi ��tymi p�omykami, zupe�nie r�wnymi. Ale
przera�one g�osy dolatuj�ce od drzwi u�wiadomi�y
ksi�dzu, �e wioska mo�e nie mia�a takiego szcz�-
�cia. Dotychczas o wiosce nie pomy�la�. W samej
chwili trz�sienia ziemi prze�ywa� je tak, jakby
dotyczy�o ono tylko jego i ma�ego ministranta.
P�niej, gdy coraz g�o�niejsze ha�asy z g��bi ko�-
cio�a zacz�y nabiera� sensu, jego m�tne rozezna-
nie, co w�a�ciwie zasz�o, ograniczy�o si� tylko do
gromadki wiernych w ko�ciele. Dopiero teraz poj��,
9
jakie szkody mog� by� na zewn�trz, i zaniepoko-
jony ruszy� w�sk� �rodkow� naw� ku wyj�ciu.
Zanim dobieg� do po�owy drogi, sztywny w swym
bia�ym ornacie, kt�ry cz�ciowo przys�ania� gwa�-
towno�� jego krok�w, ostatni ludzie z tego �cisku
w drzwiach ju� wydostali si� przed ko�ci�. Ale
ich bezosobowe krzyki jeszcze dolatywa�y w�r�d
kurzu, bij�cego w zmru�one oczy i na p� otwarte
usta, i nasuwa�y mu najstraszliwsze przypuszcze-
nia, gdy bieg� t�, zdawa�oby si�, najd�u�sz� naw�
na �wiecie. Wybieg� w jaskraw� promienno�� s�o�-
ca, tak zdenerwowany i napi�ty, jak gdyby po
przebudzeniu z jakiego� okropnego snu nie wie-
rzy�, �e w�a�nie to, co widzi, jest rzeczywisto�ci�.
Ko�ci� sta� nieco ponad wsi�. Jak zwykle
z drzwi zachodnich wida� by�o najbli�sze dachy
stercz�ce ukosem przy zarysie zbocza. Dalsze dachy
sp�ywa�y w obie strony w d� -� wzd�u� linii
g��wnej ulicy - wygl�daj�c w pstrokatej �atani-
nie krajobrazu jak ma�e r�wniutko zaorane terasy
jaskrawoczerwonej ziemi. Tu i �wdzie ja�nia�y pro-
stok�ty bia�ych, niebieskich i ��tych �cian. Czarna
plama czubatych palm zaznacza�a sam �rodek ryn-
ku. A za ostatni� poszarpan� fr�dzl� dom�w i da-
ch�w teren coraz ni�szy, coraz bardziej falisty
zanika� stopniowo we mgle wczesnego poranka,
hen nad morzem.
Ksi�dz Robredo pe�en by� teraz zdumienia i nie-
wiary. W czasie swej na poz�r nie ko�cz�cej si�
przeprawy z prezbiterium do drzwi zd��y� sobie
wyobrazi� widok straszliwych zniszcze�, kt�ry go
czeka za drzwiami. Tymczasem to, co zobaczy�,
by�o widokiem tak normalnym, �e nadal nie wie-
dzia�, czy nie ulega z�udzeniu. Wyprostowany jak
struna patrzy� na wiosk� mrugaj�c nerwowo, usi-
�uj�c wci�gn�� �wie�e powietrze w p�uca. Potem
10
dopiero poderwa� g�ow� i skierowa� uwag� na
swoj� uciekaj�c� trz�dk�.
Najzwinniejsi ju� znikn�li. Kilkoro dobiega�o do
miejsca mi�dzy dwoma domami, sk�d dr�ka w d�
prowadzi�a na wioskow� ulic�. Ale, gdy ksi�dz
tam spojrza�, oni te� - czyja� r�ka wymachuj�ca
w powietrzu, podryguj�ce g�owy i ramiona - wy-
sun�li si� z jego pola widzenia. Jeszcze tylko sze��
czy siedem starych kobiet, w rozsypce, z trudem
schodzi�o po zboczu.
Lito�� wzbudzi�y w ksi�dzu ich swojskie bez-
barwne postacie, rozchybotane �a�osnym swym po-
�piechem jak trupa marionetek niezr�cznie poci�-
ganych za sznurki. Pod wp�ywem nowych silnych
wzrusze� zapomnia� o doznaniach w�asnych i zdj�ty
nagle oburzeniem, �e tamci zostawili te staruszki
zdane wy��cznie na siebie, pospieszy�, �eby im po-
m�c. Ledwie jednak przebieg� kilka krok�w, zo-
baczy� Rafaela Ariasa, ko�cielnego, kt�ry na swych
kab��kowatych nogach bieg� dr�k� pod g�r� ku
niemu.
Ko�cielny, tak jak te kobiety drepcz�ce w prze-
ciwnym kierunku, te� by� stary, ale w razie po-
trzeby m�g� jeszcze p�dzi� z szybko�ci� cz�owieka
znacznie m�odszego. Przed chwil� to udowodni�,
chocia� tym razem nie dlatego, �eby to by�o po-
trzebne bli�nim. Razem z tamtymi wpad� w pa-
nik�; ale, gdy ju� ci�ko przegalopowa� obok wy-
straszonych kobiet, odzyska� rozum na tyle, �e za-
cz�� czyni� sobie wyrzuty.
To zupe�nie do mnie niepodobne - my�la� -
zupe�nie do mnie niepodobne. A� taki dure� ze
mnie, �e wzi��em nogi za pas jak oni wszyscy?
Powinienem zosta� w ko�ciele. - Cmoka� i po-
nuro potrz�sa� g�ow�. - Nawet w snach mi si�
nie roi�o, �e do�yj� dnia, w kt�rym zachowam si�
tak g�upio.
11
Przez ca�� drog� pod g�r� nie przestawa� sobie,
tego wypomina�, w g��bi duszy jednak wiedzia�,
�e ta skrucha by�aby mniejsza, gdyby ksi�dz pro-
boszcz nie czeka� tam pod ko�cio�em na jego po-
wr�t. Bardzo �a�owa�, �e nie zdo�a� zawr�ci� nie-
postrze�enie.
Mo�e - duma� - nie dosz�oby do tego, gdybym
nie sta� akurat w ko�cielnych drzwiach, kiedy
wszyscy rzucili si� do wyj�cia. Mia�em rozda� im
broszurki po nabo�e�stwie, ale na �mier� zapo-
mnia�em przy tym wstrz�sie i pop�ochu. Pami�tam,
jak my�la�em tylko, �e musz� ucieka� do wsi z nimi
wszystkimi. G�upio, bardzo g�upio. - Zn�w po-
trz�sn�� g�ow�. - Gdyby nie oni, prawdopodobnie
zosta�bym w ko�ciele i omin�oby mnie takie upo-
korzenie.
By� prostym starym cz�owiekiem, troch� jeszcze
oszo�omionym, i z wrodzon� dum� usi�owa� bez-
wiednie sw�j post�pek usprawiedliwi�. Jeszcze
przed chwil� na wioskowej uliczce nie wiedzia�,
rozdygotany, ani co robi, ani dok�d ma i��. I rap-
tem ogl�daj�c si� zobaczy�, jak z ko�cio�a wybiega
ksi�dz Robredo. Na widok ksi�dza przysz�o opa-
mi�tanie, wi�c biegiem zawr�ci�, ju� dojmuj�co
�wiadom tego, co uczyni�. Cӯ, kiedy czu�, �e za
p�no jest na cokolwiek poza wstydem i pretensj�
do samego siebie.
Ksi�dz Robredo zacz�� go wypytywa� z odle-
g�o�ci co najmniej dwudziestu jard�w:
- Co we wsi?
- To by�o trz�sienie ziemi - rzek� Rafael na
swoj� obron�.
- Wiem, wiem. S� szkody? Zosta� kto� ranny?
- Ja nie widzia�em.
- Daleko poszed�e�?
- Do ko�ca dr�ki.
- Tylko? Stamt�d niewiele przecie� wida�.
12
Twarz Rafaela l�ni�a od potu, gdy stan�� przed
ksi�dzem. Nagana za to, �e uciek� nie do�� daleko,
by�a ostatni� rzecz�, jakiej by si� spodziewa�.
- Pomy�la�em, �e lepiej wr�ci� tutaj, dlatego
nie poszed�em dalej.
- Je�eli si� nie myl�, ko�cio�a to nie tkn�o. -
Ksi�dz Robredo nerwowo otar� kurz z k�cik�w
oczu. - W ka�dym razie nie widz� nic, co trzeba
by natychmiast naprawi�. Ale wie� to inna sprawa.
Zaraz musimy tam i�� i zobaczy�.
Jeszcze m�wi�c ruszy� przed siebie. Rafael po-
s�usznie szed� u jego boku. Broszurki nadal trzy-
ma� w gar�ci. Po chwili jednak przypomnia� sobie
o tym i pr�dko wepchn�� je do kieszeni marynarki.
Gdzie� daleko na ulicy krzycza� kt�ry� z m�czyzn.
Ostatnie dwie starowiny w czarnych szatach mo-
zolnie dociera�y mi�dzy kwitn�cymi krzakami do
ko�ca dr�ki. Rafael wiedzia�, �e ksi�dz Robredo
gniewa si�, bo przecie� m�g� kto� zosta� i starusz-
kom pom�c. Ca�� dusz� pragn�� ratowa� sw�j ho-
nor, wyt�umaczy� ksi�dzu, dlaczego tak pochopnie
bieg� z tamtymi wszystkimi - uczyni� to, zanim
dogoni� obaj te maruderki, bo sama ich powolna
kulawa w�dr�wka dr�czy�a swym widokiem jego
sumienie. Ale trudno by�o wymy�li� tak na pocze-
kaniu wiarogodny pow�d. Nagle z uczuciem ulgi
zauwa�y� co� i zatrzyma� si� jak wryty.
- Ksi�dza ornat, ksi�e proboszczu! - wy-
krzykn��.
- Co?
- Ksi�dza ornat. Ksi�dz jest jeszcze w ornacie.
Ksi�dz Robredo znieruchomia�. Potem lekko
uni�s� r�ce i popatrzy� na zakurzony ornat z wy-
ra�nym zdziwieniem.
- A jak�e - stwierdzi� - a jak�e.
Nie bardzo wiedzia�, co zrobi�, i Rafael zobaczy�
na jego poci�g�ej twarzy wyraz niezdecydowania.
13
Czu� si� w obecno�ci ksi�dza nieswojo, znacznie
bardziej przej�ty w�asnym poczuciem winy ni�
ewentualnymi skutkami trz�sienia ziemi w wiosce
Alquena, tote� w mig - tym razem wyj�tkowo -
skorzysta� z okazji.
- Mo�e b�dzie lepiej, jak ja p�jd� naprz�d,
a ksi�dz proboszcz przyjdzie p�niej, kiedy ju�
b�dzie m�g� - zaproponowa�.
- Chyba. - Ksi�dz Robredo z pow�tpiewaniem
kiwn�� g�ow�. Przypomnia� sobie w dodatku, �e
nie odm�wi� modlitwy po mszy. - No to id�,
Rafaelu. Ja za par� minut...
Patrzy� jednak z wysoka ponad tym przysadzi-
stym, starym ko�cielnym, to w lewo, to w prawo
na pstrokat� panoram� wioski, jak gdyby po to,
by si� upewni�, �e wielki po�piech nie jest ko-
nieczny; �e naprawd� tam panuje spok�j. Ale
w uszach jeszcze mu brzmia�o echo panicznej wrza-
wy i tego zamieszania przy drzwiach ko�cio�a, wi�c
ostatecznie uzna�, �e post�pi�by niew�a�ciwie, gdyby
zawr�ci�, nie dowiaduj�c si� przedtem, czy go tam
nie potrzebuj�.
- Nie - rzek� gwa�townie. - P�jd� z tob�...
przynajmniej do szosy. Potem zobaczymy.
Rafael niedostrzegalnie wzruszy� ramionami, gdy
szli znowu przed siebie po zgrzytliwym �wirze,
i obrze�ona koronk� alba ksi�dza zacz�a trzepota�
i szele�ci�. Pociesza� si� tylko my�l�, �e gdy skr�c�
w wioskow� ulic�, ksi�dz Robredo szybko zobaczy,
jak wiele innych os�b r�wnie� uciek�o.
- W ka�dym razie - mamrota� Rafael pod no-
sem - miejmy nadziej�, �e zobaczy.
Staruszki ju� znikn�y, i rad by� z tego. P�ki
widzia� ich rozchybotane postacie, wydawa�y mu
si� �ywym dowodem jego winy. Teraz nie tak ju�
zak�opotany przy�piesza� kroku, �eby co rychlej
uciszy� do reszty wyrzuty sumienia, pokaza� ksi�-
14
dzu, �e wszyscy inni stch�rzyli.
Dotarli do miejsca, gdzie dr�ka zw�a�a si� po-
mi�dzy bladoniebieskimi �cianami dom�w. Jaki�
pies niespodziewanie przebieg� przed nimi z pra-
wej strony na lew�: zza w�g��w tych dom�w s�y-
szeli gwar. Jeszcze chwila i przeszli ze �wiru dr�ki
na tward� g�adk� nawierzchni�, g�o�no odstuku-
j�c� ich kroki, zanim stan�li na rogu.
Nieco kr�ta wioskowa ulica rozbrzmiewa�a pe�-
nymi podniecenia rozmowami. Mo�e ze trzydzie�ci
os�b sta�o w ma�ych, odleg�ych od siebie grupkach
i wydawa�o si�, �e wszyscy m�wi� jednocze�nie,
do czego do��cza�y si� jeszcze g�osy ludzi w oknach
i w drzwiach. Dzieci z przej�ciem zbiera�y poma-
ra�cze, kt�re rozsypa�y si� wsz�dzie z wielkiej
sterty przy stacji benzynowej. Niedawny pop�och
min�� ju� ca�kowicie: teraz nast�powa�a pierwsza
reakcja, odpr�enie przejawiaj�ce si� w tych roz-
mowach nienaturalnie g�o�nych i od czasu do czasu
w staccatach nerwowego �miechu.
Ksi�dz Robredo dzi�kuj�c Bogu patrzy� na po-
szczeg�lne gromadki, na wspania�� krzepko�� ozdo-
bionych balkonami, pomalowanych farb� klejow�
domostw, i na dzieci poch�oni�te zbieraniem poma-
ra�czy. Do tej chwili prawie nie �mia� mie� nadziei,
�e tak to b�dzie wygl�da�o. Z rado�ci� w sercu,
powoli uczyni� znak krzy�a �wi�tego.
- Bogu Najwy�szemu dzi�ki - powiedzia� i a�
j�zyk mu si� pl�ta� przy tych s�owach, tak wielkie
wzruszenie zaciska�o mu krta�.
Sta� tam z siwow�osym ko�cielnym mo�e minut�.
Jako� nikt ich nie zauwa�y�. Troch� bia�ego tynku
odpad�o z wy�szej cz�ci �ciany urz�du pocztowego,
zostawiaj�c w tym miejscu podobn� kszta�tem do
kwiatu szram� zaschni�tego muru: latarnia nad
drzwiami najbli�szej kawiarni utraci�a wi�kszo��
swego szk�a, kt�re teraz migota�o rozrzucone na
15
wydeptanym betonowym schodku. Ale nigdzie na
co najmniej pi��dziesi�t metr�w woko�o nie wida�
by�o �adnych innych szk�d. Trzy rozszczebiotane
dziewczyny, trzymaj�c si� za r�ce, odesz�y od jed-
nej z gromadek i przy��czy�y si� do innej. W s�o-
necznym blasku na fasady dom�w po wschodniej
stronie ulicy pada�y cienie dom�w stoj�cych na-
przeciwko - prostok�ty o barwie indygo; na jezdni
i w rynsztokach le�a�y pomara�cze jak z�ociste
kule; w g�rze z furkotem kr��y�y go��bie. Na ca�ej
tej w�skiej ulicy panowa� jaki� nastr�j przed�wi�-
teczny, i ksi�dz uspokajaj�c si� po tym wielkim
nerwowym napi�ciu czu�, jak wszystko w nim
dr�y.
- To ja ju� wr�c� - powiedzia� ko�cielnemu. -
Ty id� tymczasem na rynek i rozejrzyj si�, co tam
s�ycha�. Przyjd� nied�ugo.
Nadal niewiarogodne by�o dla niego to, �e
Alquena nie ucierpia�a, musia� wi�c sprawdzi�, od-
wiedzi� wszystkie jej zak�tki. Ale na podstawie
tego, co zobaczy� do tej pory, uzna�, �e mo�e dalsze
sprawdzanie od�o�y� jeszcze na pi��, dziesi�� minut.
Gdyby powsta�y gdzie� powa�ne zniszczenia, ludzie
z pewno�ci� ju� by o nich wiedzieli: z�e nowiny
rozchodz� si� szybko.
Rafael przytakn�� ksi�dzu. I w tej samej chwili
zobaczy�, �e z rynku nadchodzi ulic� stra�nik
z Guardia Civil.* Przy�o�y� r�ce do ust, i zawo�a�:
- Hej, guardia! Jak tam jest dalej?
Kilka g��w odwr�ci�o si� w ich kierunku. Brzu-
chaty stra�nik podsun�� nieco wy�ej karabin zwi-
saj�cy mu z ramienia i rykn�� w odpowiedzi:
- Mniej wi�cej tak samo jak tutaj, stary! -
Chcia� doda�, �e Rafael niepotrzebnie trz�s� port-
* Guardia Civil - dos�. Stra� Obywatelska, policja
re�imu gen. Franco. (Przyp. red.)
16
kami ze strachu, ale rozmy�li� si� ze wzgl�du na
obecno�� ksi�dza Robredo. - Zadzwoni� do Ca-
stellon i Alcala i powiem, niech tu nam nie przy-
sy�aj� sikawek i �o�nierzy! - Poczu� si� nagle
bardzo wa�ny. Niecz�sto ludzie chcieli s�ucha� tego,
co mia� do powiedzenia, wi�c teraz przem�wi� do
ca�ej ulicy: - My w Alquena umiemy dawa� sobie
rad�, kiedy czasem ziemia si� u nas zatrz�sie. No
nie, przyjaciele?
Ksi�dz Robredo pospiesznie zawr�ci� do ko�cio�a
id�c teraz pod s�o�ce, kt�re �wieci�o mu prosto
w oczy, nieomal k�u�o roziskrzonym odblaskiem
krzemieni tkwi�cych w czerwonobrunatnym �wirze
stromej dr�ki. Alba przy ka�dym kroku przy-
wiera�a mu do kolan, spodnie czepia�y si�, nogi
pracowa�y jak t�oki.
Biedny Rafael -� my�la� - najbardziej jest prze-
j�ty tym, �e ucieka�, kiedy zacz�o si� to trz�sienie
ziemi. A przecie� przejmowa� si� nie powinien.
�atwo jest ulec nastrojowi chwili, kiedy wszyscy
inni woko�o trac� g�owy. Gdybym ja sta� wtedy
przy drzwiach, na pewno bym uciek� tak�e... co
do tego nie mam w�tpliwo�ci. Ale tego przecie�
mu nie powiem. Najlepiej nic nie m�wi�, to on
wkr�tce chyba zapomni. Zacny staruszek, i na-
prawd� by�em z niego dumny, kiedy zobaczy�em,
�e wr�ci�.
Ju� niedaleko drzwi ko�cio�a od�y�y jednak
w ksi�dzu niekt�re z wcze�niejszych obaw, usuwa-
j�c my�l o Rafaelu. Od tej strasznej, na poz�r
wieki trwaj�cej chwili, gdy czepia� si� rozedrganej
�ciany zakrystii, w�a�ciwie nie zrobi� nic, tyle �e
przeszed� niedu�y kawa�ek doznaj�c uczucia ulgi
� na jednym rogu i zaraz zn�w si� l�kaj�c, co m�g�-
by zasta� za rogiem nast�pnym. Teraz, gdy wszed�
17
w ch��d ko�cielnych drzwi, zl�k� si� przelotnie,
�e mo�e wbrew jego mniemaniu s� w ko�ciele
jakie� zniszczenia.
Z pocz�tku nie widzia� wiele. Dla oczu nie mo-
g�cych od razu oswoi� si� z mrokiem po jaskra-
wym blasku s�o�ca to ca�e cieniste wn�trze by�o
jak jedna olbrzymia, m�tnie zielona p�achta. Ale
kilkakrotnym mruganiem strz�sn�� ze �renic tam-
ten blask, i ko�ci� stopniowo nabra� trzeciego wy-
miaru: wszystkie zarysy mia�y zn�w dobrze znane
kszta�ty i koloryt. Py� ju� prawie osiad�, widoczny
teraz tylko w pi�ciu r�wnoleg�ych smugach s�o�ca,
kt�re pada�y uko�nie z okien o zamazanych kon-
turach. Wzrok ksi�dza Robredo b��dzi� po ko�ciele.
Mosi�ny wazon pe�en kwiat�w ��tych i r�owych
na jednym z bocznych o�tarzy przewr�ci� si�.
Ksi�dz szybko przeszed� mi�dzy dwoma rz�dami
s�om� wyplatanych krzese�, ustawi� wazon i prze-
tar� chustk� mokr� plam� na hafcie obrusa.
Czyj� otwarty modlitewnik le�a� przed o�tarzem,
obok czarny koronkowy welonik. Ksi�dz podni�s�
jedno i drugie i wr�ci� do �rodkowej nawy. Bli�ej
prezbiterium zobaczy� porzucony przez kogo� ka-
pelusz i te� go podni�s� i wzi�� pod pach�.
Zostawi� te rzeczy na krze�le przy drzwiach -
pomy�la� - wtedy te osoby b�d� mog�y je zabra�
nie potrzebuj�c zg�asza� si� do mnie. W tych oko-
liczno�ciach mo�e by wola�y mnie nie pyta�, i mu-
sia�bym wiecznie to przechowywa�.
Kolorowe drewniane figury Naj�wi�tszej Pa-
nienki i �wi�tego Jana, patrona, wcale nie ucier-
pia�y... I nie ucierpia� g�adki bia�y strop... Lampa
sanktuarium migota�a czerwieni� ciemn� jak wino,
i ksi�dz, spogl�daj�c na ni�, przypomnia� sobie, �e
unieruchomienie jej by�o pierwszym jego rozs�d-
nym odruchem po wstrz�sie. Owa piekielna chwila
ju� wydawa�a si� majakiem, wi�c dopiero wtedy,
18
gdy spojrza� na kr�g�e ��te p�omienie �wiec na
o�tarzu, pomy�la�, �e przecie� i Ernesto j� prze�y-
wa�. Dotychczas nie pami�ta� o tym ch�opcu, kt�-
rego obowi�zkiem by�o zgasi� �wiece po mszy.
- Ernesto! - zawo�a�, zn�w zaniepokojony i ru-
szy� nerwowo przed siebie.
Chocia� przypuszcza�, �e ch�opiec wymkn�� si�
drugim wyj�ciem, obawa nie usta�a, dop�ki nie
doszed� do drzwi zakrystii i nie zobaczy�, �e tam
nie ma nikogo. Sutanna i kom�a Ernesta le�a�y
czarno-bia�ym k��bem na parapecie okiennym:
tylne drzwi pozosta�y uchylone.
Odetchn�� przeci�gle, z zadowoleniem i zacz��
zdejmowa� szaty liturgiczne. Kurzu w zakrystii
unosi�o si� wi�cej ni� w prezbiterium i nawach;
kaszl�c, otworzy� tylne drzwi na o�cie� i stan��
tam, gdzie powietrze by�o czystsze.
Mieli�my szcz�cie - my�la� - naprawd� wiel-
kie szcz�cie. Wci�� jeszcze trudno mi w to uwie-
rzy�. Mog�y przecie� dzia� si� okropno�ci. A tu
tymczasem Alquena najwyra�niej prawie tego nie
odczu�a i w ko�ciele te� nic nie jest zniszczone.
Oczywi�cie, kurzu wsz�dzie sporo, ale co tam kurz
w por�wnaniu ze skutkami, jakie mog�oby to po-
ci�gn��.
Kiedy�, mniej wi�cej rok przedtem, ogl�da�
w kinie w Walencji kronik� filmow�, kt�ra uka-
zywa�a skutki huraganu w Indiach Zachodnich.
Nieraz od tamtej pory si� zastanawia�, dlaczego
w�a�nie ko�ci� run�� w gruzy, gdy - niemal tu�
obok - co�, co wygl�da�o na lokal nocny, sta�o
w�a�ciwie nienaruszone. A wi�c chyba B�g nie
zawsze oszcz�dza domy swoje. Nie udawa�, �e ro-
zumie te sprawy, ale teraz, gdy przypomnia�y mu
si� owe zdj�cia, poczu� ulg� i wdzi�czno�� nagle tak
bezmiern�, �e upad� na kolana, zanosz�c pokorne
mod�y dzi�kczynne.
19
W pi�� minut p�niej w sutannie wyszed� z za-
krystii, zgasi� �wiece na o�tarzu i ruszy� naw� do
zachodnich drzwi. Dochodzi�o dopiero p� do �smej,
ale na czerwonych dachach wioski ju� drga�a �wie-
tlisto�� upa�u. Wyszed� przed ko�ci�, odwr�ci� si�
i spod ronda swego p�askiego kapelusza przyjrza�
si� pobie�nie kunsztownej ko�cielnej fasadzie o bar-
wie ochry z wyblak�ym pos��kiem �wi�tego Jana
we wn�ce ponad skr�conymi czarnymi kolumnami
portyku. Wszystko dobrze. Spojrza� wy�ej na przy-
sadzist� prze�adowan� ozdobami wie�� i ozdobn�
r�wnie� dzwonnic�. I wtedy mru��c oczy przed
ra��cym blaskiem zobaczy� co�, co sprawi�o, �e ze-
sztywnia� i wykrzykn�� z przera�eniem ze zgroz�.
Ci�ki dzwon oderwa� si� od swego zawieszenia.
Nie spad� z dachu tylko dlatego, �e zatrzyma�a go
drewniana belka wci�ni�ta ukosem w niebiesk�
jak niebo szczelin�.
2
Honorato Montes, gdy trz�sienie ziemi nawiedzi�o
Valandorr�, by� na brukowanym kocimi �bami po-
dw�rku za domem. Pompowa� powietrze w tyln�
opon� roweru. Zamierza� p�niej, po �niadaniu po-
jecha� do Alquena, �eby zobaczy� si� z Mari�.
Mia� wolny dzie� - inaczej popeda�owa�by na
rowerze w przeciwnym kierunku do biur fabryki
konserw dalej na wybrze�u, gdzie pracowa� jako
urz�dnik.
Rozmy�laj�c p�niej o tym trz�sieniu ziemi nie
przypomina� sobie dudnienia, kt�re je poprzedzi�o,
ani dziwnego uczucia, �e czas si� zatrzyma�. Pierw-
sz� rzecz�, jak� sobie u�wiadomi�, by�o to, �e ro-
20
wer grzechota� w�ciekle o �cian� i �e kocie �by
rozt�tni�y si� u jego n�g, jak gdyby ziemia pod
powierzchni� by�a pot�nie na�adowana elektrycz-
no�ci�. Tynk p�ka� i spada� ze �cian domu: da-
ch�wka trzasn�a w bruk podw�rza tu� przy nim.
Z domu nie dolatywa�y odg�osy i nie s�ysz�c ich
,poczu� tym wi�ksze osamotnienie. Ukl�k� sztywno,
jak do modlitwy, zupe�nie mimo woli, wbrew swoim
ostatnio przyj�tym pogl�dom na praktyki religijne,
i kl�cza� tak, dojmuj�co �wiadom tego, co si� dzieje,
a przecie� bardziej zdumiony ni� przera�ony. Zo-
baczy� pryskanie ziemi spomi�dzy kocich �b�w;
s�ysza� d�wi�k dzwonka przy kierownicy roweru
daremnie gniewny w zderzeniu ze �cian�; zauwa�y�
nawet sp�oszonego ptaka, wzlatuj�cego pionowo
znad dachu. A potem tak samo raptownie, jak si�
zacz�o, sko�czy�o si�...
Wsta� z kl�czek - nagle niespokojny o rodzi-
n� - i wbieg� do niedu�ej kuchni. Ojciec, matka
i dwie jego siostry siedzieli wyprostowani przy
stole w ciszy i odr�twieniu.
Nic im si� nie sta�o? Nic, odpowiedzia� ojciec
z tak� godno�ci�, na jak� tylko m�g� si� zdoby�,
nic im si� nie sta�o. Rondel powoli zatacza� si�
po pod�odze. Nie pokaleczeni?
- Nie - odpowiedzia� ojciec.
Na pod�odze le�a� te� tekturowy kalendarz, kt�ry
spad� ze �ciany.
- Na mi�o�� bosk� - piskliwie dopytywa�a si�
matka - co to w�a�ciwie by�o?
- Trz�sienie ziemi - odpowiedzia� Honorato
troch� niepewnie - trz�sienie ziemi.
Ojciec przytakn�� z energi�. Siostrzyczki roz-
p�aka�y si�. Matka prze�egna�a si� dwukrotnie,
ogromnie poruszona.
- Bo�e, przebacz nam - szepn�a.
21
- Dok�d idziesz? - zapyta�a matka niespo-
kojnie.
- Na dw�r - odwr�ci� si� gwa�townie ojciec. -
Zobaczy�, jakich szk�d to narobi�o.
Honorato wyszed� za ojcem.
- Dach�wka zlecia�a z dachu... Upad�a mo�e
o krok ode mnie. - Kopn�� t� dach�wk� czubkiem
buta. - Nic poza tym.
- Je�eli tylko to, naprawd� jeste�my szcz�-
ciarze.
Ojciec odni�s� si� do tego oboj�tnie:
Szli przez podw�rko troch� jak ludzie z g��bi
l�du, kt�rzy pr�buj� zn�w st�pa� po ziemi, wra-
caj�c z niezwyk�ej dla nich godzinnej wycieczki
morskiej. Byli zbudowani prawie jednakowo, obaj
�redniego wzrostu, szczupli w pasie, barczy�ci, cho-
cia� ubranie ich wyra�nie wskazywa�o, �e jeden
jest urz�dnikiem, a drugi pracuje na roli. Obaj
byli przystojni, z tym, �e Honorato cer� mia� nie
tak smag�� i -. jak zwykle zreszt� - okazywa�
wi�ksze opanowanie. Ojciec zacz�� biega� niespo-
kojnie z jednego ko�ca tego ma�ego podw�rka na
drugi, i ogl�da� dom pod ka�dym mo�liwym k�tem.
- Tylko ta jedna dach�wka odpad�a - powie-
dzia� zn�w Honorato.
Ojciec pu�ci� to mimo uszu. Jeszcze s�aby z wra-
�enia da�by jednak wiele, �eby wykry� co�, co syn
przeoczy�. Honorato ma zawsze racj�. Wie za du�o:
potrafi odpowiedzie� na wszystko. Odk�d zacz��
pracowa� w tym biurze fabryki konserw, czyli od
czterech lat, zadaje si� z lud�mi, kt�rzy nabijaj�
mu g�ow� wszelakimi nowoczesnymi wymys�ami.
K�opotliwe to przecie�, kiedy syn m�wi z tak�
pewno�ci� siebie o rzeczach, jakich on, ojciec, pan
tego domu nie rozumie; i smutne, �e z niejednego,
w co on przez ca�e �ycie wierzy, drwi ch�opak o po-
�ow� m�odszy - przy matce i siostrach w dodatku.
22
- Zajrz� do domu - rzek� rozdra�niony i ru-
szy� do kuchennych drzwi.
Gdy drzwi si� otworzy�y, Honorato us�ysza�, jak
matka i siostry dr��cymi, podniesionymi g�osami
klepi� zdrowa�ki; zanim drzwi si� zamkn�y, ju�
wyszed� z podw�rka w boczn� w�sk� w�r�d wy-
sokich �cian uliczk�, kt�ra prowadzi�a na rynek.
Zirytowa�o go to, �e ojciec nawet w takiej chwili
potrafi my�le� wy��cznie o swoim dobytku.
Przecie� - my�la� z gniewem - przecie� on
widzi, �e dom jest rzeczywi�cie nietkni�ty... i wie,
�e matce i dziewczynkom nic si� nie sta�o. A jed-
nak dop�ki nie sprawdzi wszystkiego dziesi�� razy,
Valandorra w og�le nie b�dzie go obchodzi�a. Na
pewno. Jemu by�oby oboj�tne, nawet gdyby ca�a
wie� le�a�a teraz w gruzach...
Fakt, �e Valandorra w gruzach nie le�y, zgo�a
nie zmniejsza� jego irytacji, i dopiero gdy dotar�
prawie biegiem do rynku, wzi�a w nim g�r� cie-
kawo��. Ta boczna uliczka by�a w�a�ciwie zau�kiem
pomi�dzy �uszcz�cymi si�, tylnymi �cianami dom�w,
i nie spotka� na niej nikogo; nie zobaczy� ani jed-
nej str�conej dach�wki. Rynek te� najwyra�niej
nie uleg� zniszczeniu, chocia� panowa�a tam wrza-
wa i pozorne zamieszanie. Z przeciwleg�ej strony
jaki� staruszek goni� cwa�uj�cego samopas os�a
w�r�d mn�stwa rozgdakanych kur. Bli�ej, w kr�gu
palm w donicach wielki br�zowy pies biega� nie-
przytomnie doko�a marmurowej fontanny.
- Honorato! - kto� zawo�a�. - Jak tam u was?
Honorato odwr�ci� si� na pi�cie i zobaczy�, �e
to jego przyjaciel Jose.
- No - odpowiedzia� z wystudiowanym spoko-
jem - troch� zdenerwowania, ale �adnych powa�-
nych szk�d. - I poniewa� zniszczone szare ubranie
Josego by�o pokryte py�em, zaniepokoi� si� prze-
lotnie, zapominaj�c, �e Jose pracuje w piekarni.
23
- Ale ty... dobrze si� czujesz?
-� Dobrze - wyj�ka� Jose w podnieceniu. -
Dobrze. To tylko m�ka. Wraca�em z pracy, kiedy
to si� sta�o. Jesucristo! My�la�em, �e ten ca�y bu-
dynek zwali mi si� na g�ow�! - Si�gn�� do kie-
szeni po papierosy. - Musia�o by� wielkie trz�sie-
nie gdzie� w okolicy. Ciekawe, co w Alquena.
Alquena! Przera�enie ogarn�o Honorata. Tylko
z ogromnym wysi�kiem zdo�a� powstrzyma� si� od
odej�cia bez jednego s�owa, od pognania do domu
po rower. Alquena to znaczy Maria. Honorato ko-
cha� Mari�, wi�c gdy dzi�kowa� Josemu za papie-
rosa, kl�� na siebie w duchu, �e w takiej sytuacji
nie pomy�la� o niej. Ale duma nie pozwala�a mu
przejawi� l�ku o dziewczyn� i odpowiedzia�, jak
m�g�, najniedbalej:
- Tak samo chyba, jak tutaj. Wkr�tce tam jad�.
- Z pewno�ci� odczuli to trz�sienie. Mo�e nawet
gorzej ni� my.
Honorato zacz�� si� wycofywa�:
- Mo�liwe.
Br�zowy pies przesta� biega� wok� fontanny
i teraz w�cha� podejrzliwie wod�, staruszek i osio�
znikn�li w jednej z bocznych uliczek. Kobieta
w jaskrawoczerwonym szaliku trzepocz�cym jej na
ramionach przebieg�a na ukos przez rynek, histe-
rycznie szlochaj�c.
- Te baby! - rzek� lekcewa��co Jose. - Byle
drobiazg, a one lataj� i p�acz�. - Stulaj�c d�onie,
�eby zapali� papierosa, mia� nadziej�, �e Honorato
nie zobaczy�, jak bardzo r�ce mu dr��. Osiemnasto-
letni, o trzy lata m�odszy od Honorata, czu� si�
wa�ny, gdy tak sta� i z nim rozmawia�, chocia�
wszyscy woko�o tylko biegali z miejsca na miej-
sce. - By�em tam... przy przystanku autobusu...
w czasie tego trz�sienia. Jesucristo! Trzeba ci by�o
24
widzie�, jak si� zakot�owa�o. Naprawd�, my�la�by
kto, �e to koniec �wiata.
Honorato nadal wycofywa� si� bokiem, ale Jose
sun�� przy nim ze swoj� opowie�ci�, podkre�laj�c
tonem g�osu i ruchami r�k, jakie to by�o trz�sienie
ziemi. W ferworze nie widzia�, �e Honorato, kt�ry
duchem ju� by� daleko na szosie do Alquena, wca-
le go nie s�ucha, tote� poczu� zdumienie i rozcza-
rowanie, gdy musia� t� opowie�� przerwa�.
- Czas ju� na mnie - powiedzia� Honorato
szorstko, bo w ko�cu ju� nie m�g� si� opanowa�. -
Dach�wki nam pospada�y z dachu, trzeba b�dzie
ojcu pom�c.
Odszed� od Josego niby to niedbale i spokojnie.
Ledwie jednak skr�ci� za r�g uliczki, opu�ci� g�o-
w� i pop�dzi� jak ko� wy�cigowy z tupotem nie-
omal grzmi�cym mi�dzy domami. Doznawa� przy
tym niemi�ego uczucia, �e Jose doszed� za nim do
rogu i teraz patrzy na niego, ale ju� mu to by�o
oboj�tne. Wszystkie jego my�li kr��y�y wok�
Marii i ewentualnych skutk�w trz�sienia ziemi
w Alquena.
Na podw�rku ojciec stawia� drabin� przy bocz-
nej �cianie domu.
- Pom� mi - rzek�, nawet si� na Honorata
nie ogl�daj�c.
Honorato szybko przykucn�� obok roweru i za-
cz�� odkr�ca� pompk�. W�ciek�o�� go ogarn�a wo-
bec faktu, �e ojciec robi w�a�nie to, co mu pos�u-
�y�o za wym�wk�, �eby uciec od Josego.
- Kiedy indziej - odpowiedzia� jeszcze bez tchu
po biegu. - Nie teraz.
- Kiedy indziej pomoc mi niepotrzebna -
warkn�� ojciec. - Chod� no tu i przytrzymaj dra-
bin�.
- Nie. - Honorato gniewnie przymocowa�
pompk� pod poprzeczk�. - Jad� do Alquena.
f
25
- Przedtem przytrzymasz mi drabin�. Rozka-
zuj� ci.
- Nie!
- R�b, co m�wi�! - wrzasn�� ojciec. Twarz
jego nabra�a barwy mahoniu. - Drugi raz si� do
ciebie nie zwr�c�.
- Na pewno nie! - odwrzasn�� Honorato. -
Bo mnie tu ju� nie b�dzie. - Odci�gn�� rower od
�ciany i wskoczy� na siode�ko. - Jad� do Alquena
zobaczy�, czy u Marii wszystko w porz�dku. S�
wa�niejsze rzeczy w tej chwili ni� ojca g�upia
dach�wka. My�li ojciec, �e to trz�sienie ziemi na-
wiedzi�o tylko nasz dom i nic wi�cej?
Ruszy� ostro po kocich �bach podw�rka na ulicz-
k�. Dawno ju� nie by� tak rozw�cieczony jak teraz,
gdy zje�d�a� z rozp�du t� uliczk� opadaj�c� w stro-
n� rynku dosy� stromo, i w�ciek�o�� zag�uszy�a
nawet jego niepok�j o Mari�. Z�apa� si� na tym.
�e pragnie, by Valandorra naprawd� bardzo ucier-
pia�a, bo wtedy ojciec, gdy w ko�cu p�jdzie rozej-
rze� si� we wsi, poczuje wstyd. Doje�d�aj�c do
rynku patrzy� uwa�nie w prawo i lewo, nieomal
z nadziej�, �e zobaczy jakie� straszne szkody, kt�-
rych przedtem nie widzia�. Ale chocia� przez chwil�
doznawa� uczucia, �e jako� zosta� oszukany, skoro
�adnych zniszcze� nie ma, fala jego gniewu troch�
opad�a, jeszcze zanim wiedziony instynktown� lo-
gik� poj��, �e zniszczenia tutaj mog�yby oznacza�
zniszczenia i w Alquena. I ledwie mu przysz�o to
na my�l, zacz�� zn�w martwi� si� o Mari�, przy
czym zawzi�to��, jak� w nim wywo�a�a oboj�tno��
ojca, jeszcze bardziej wzmaga�a l�k o ni�.
Raz po raz musia� dawa� sygna� dzwonkiem, pe-
da�uj�c po rynku pe�nym d�ugich cieni, gdzie teraz
by�o jeszcze t�oczniej. Gromadki ludzi zbiera�y si�
pod drzewami, na progach sklep�w i kawiar� i na
jezdni. Stary niewidomy Maur siedzia� na swym
zwyk�ym miejscu przy drzwiach gospody, wyma-
chiwa� chudymi r�kami i j�kliwym wrzaskiem l�y�
ca�y �wiat. Jose sta� przy dw�ch dziewczynach
i chichota� z nimi nerwowo. Go��bie i kury dzio-
ba�y ziarno rozrzucone z koszyk�w tego hulaj�cego
samopas os�a, kt�ry teraz szed� potulnie ze swym
spoconym i rozgniewanym w�a�cicielem.
Lawiruj�c, Honorato objecha� rynek woko�o
i chocia� patrzy� wsz�dzie, tego, na co patrzy�, nie
widzia�. Jaka� dziewczyna zawo�a�a go po imieniu,
ale nawet nie odwr�ci� g�owy. Szuka� tylko skut-
k�w trz�sienia ziemi zgo�a nie uspokojony tym, �e
poza kawa�kiem szk�a i tynku, �adnych �lad�w
powa�niejszych zniszcze� nie by�o. "Musia�o by�
wielkie trz�sienie gdzie� w okolicy" - powiedzia�
Jose i teraz te s�owa zacz�y Honorata dr�czy�.
Valandorra ju� nie mog�a by� dla niego mierni-
kiem pozwalaj�cym przewidzie�, co on zastanie po
tamtej stronie pasma wzg�rz, kt�re oddziela�o obie
wsie od siebie.
Z rynku �mign�� szybko w�sk� barwn� uliczk�
na szos� mi�dzy zielonobrunatne blaski p�l. Z dzie-
si�� os�b zatarasowa�o drog� obok przedostatniego
domu wioski, ale zagrzechota� dzwonkiem i prze-
mkn�� si� wyrw�, jak� niech�tnie wtedy utworzo-
no. W przeje�dzie zobaczy�, �e frontowa �ciana
tego domu jest roz�upana nier�wno od g�ry do
do�u i �e por�cz balkonu le�y na ziemi.
Jecha� jak nigdy dot�d, zygzakami od skraju
do skraju szosy, stoj�c na peda�ach, pokonuj�c
wyboje. Szosa przed nim wi�a si� po d�ugim zboczu
coraz bardziej stromo pod g�r�. Zapami�tale na-
ciska� peda�y i a� chrz�ka� z wysi�ku, tak uci��liwa
by�a ta jazda.
Kiedy dojad� na szczyt - my�la�, zdenerwowa-
ny - b�d� m�g� zobaczy�. Niewiele, co prawda,
26
27
ale w ka�dym razie dosy�, �eby pozna�, czy tam
to si� sko�czy�o gorzej ni� w Valandorra. Jeszcze
kilometr i b�d� m�g� zobaczy�...
Z prawej strony wida� by�o wzg�rza w porannej
mgle jak brunatne cienie; z lewej s�o�ce na nie-
bie wtoczy�o si� pomi�dzy pr��kowany szaro�ci�
pod�u�ny ob�ok i zamazan� lini� horyzontu. Pot
sp�ywa� z twarzy Honorata, wsi�ka� w rozpi�ty
ko�nierz jego koszuli, zalewa� lepko ca�� pier� i ra-
miona. W po�owie drogi pod g�r� p�uca zacz�y
go pali�, granatowa marynarka przylgn�a mu do
plec�w. Raz po raz, z ka�dym nieomal obrotem k�
s�ysza� to, co powiedzia� Jose, a� st�kn�� w pewnej
chwili i zagryz� usta, gdy niespodziewanie przy-
sz�o mu do g�owy, �e gdyby nie by� tak op�tany
my�l� o tej wyprawie na rowerze do Alquena,
m�g�by przecie� tam zatelefonowa� i dowiedzie�
si�, zanim wyjecha� z rynku. A potem podnosz�c
wzrok stwierdzi� ku swojej uldze, �e za dwie, trzy
minuty b�dzie ju� na samym szczycie wzg�rza.
Wzniesienie sta�o si� na tym odcinku �agodniejsze;
nie potrzebowa� zbytnio wyt�a� mi�ni ud. T�dy
zreszt� je�dzi� tysi�ce razy, i tylko teraz ta droga
wydawa�a mu si� taka trudna i d�uga: bo te� nigdy
dot�d nie chcia� tak rozpaczliwie ujrze� czerwo-
nych dach�w Alquena, nigdy dot�d tak nie wy-
czekiwa� chwili, gdy zacznie zje�d�a� szos� wij�c�
si� w d�.
W odleg�o�ci paruset metr�w od szczytu sta�a
na skraju szosy rozklekotana ci�ar�wka, �ci�t�
mask� przypominaj�ca buldoga. Potargany szofer
w bryczesach i pomara�czowej koszuli ubrudzonej
smarem d�wign�� si� spod przedniej osi, gdy Ho-
norato wrzasn��: �
- Hola! Jak jest w Alquena?
Tamten odgarn�� czarny wieche� w�os�w przy-
s�aniaj�cy mu oczy.
28
- W Alquena?
- Tak. - Honorato zahamowa� i przechylaj�c
rower w bok, stan�� jedn� nog� na ziemi. - Bar-
dzo tam �le?
- �le? - powt�rzy� kierowca t�po.
- No, w Alquena. W Alquena. Przecie� musia�
pan tamt�dy przeje�d�a� po tym trz�sieniu.
- Trz�sieniu? Jakim trz�sieniu?
- Madre de Dios! Po tym trz�sieniu ziemi.
Kierowca wyd�� usta.
- S�uchaj no, czy przypadkiem nie zachcia�o
ci si� ze mnie robi� durnia... - zacz��, ale Hono-
rato przerwa� mu pe�en niedowierzania:
- To znaczy, �e pan w og�le nic nie odczu�?
- Oczywi�cie, co� odczu�em... po c� bym ina-
czej zatrzyma� si� tutaj? Poczu�em szarpni�cie, luz
w kierownicy... Cud, �e nie straci�em panowania
nad wozem. - Jego ow�osione r�ce zatoczy�y dra-
matycznie zygzak: - Rzuci�o mnie wte i wewte...
Cud, powiadam ci.
Honorato ju� wprawi� peda�y w ruch. Niepo-
trzebnie czas straci�.
- Przecie� m�wi�, �e by�o trz�sienie ziemi -
zniecierpliwiony, got�w by� natychmiast jecha�
dalej. - Valandorr� nawiedzi�o.
Kierowcy oczy si� rozszerzy�y.
- Trz�sienie ziemi - wymamrota� z pow�tpie-
waniem i powt�rzy� te s�owa rozpami�tuj�c owo
uczucie, jakiego dozna�, gdy ci�ar�wka zadr�a�a
pot�nie i kierownica odm�wi�a pos�usze�stwa, po-
tem si� zaci�a i zn�w zako�owa�a mu w r�kach. -
Caramba! To mo�liwe...
Honorato ju� nie zwleka�. Sta� na peda�ach unie-
siony nad siode�kiem i rower chybota� mu si�
mi�dzy udami nabieraj�c mozolnie szybko�ci.
- Hej! - zawo�a� tamten g�osem nagle ostrym,
29
�fsSl�fljp
niespokojnym. - A co w Tortosa? Tam te� to
by�o?
- A bo ja wiem! - przez rami� odburkn�� Ho-
norato. - Nie wiem, co si� dzieje za tym wzg�-
rzem nawet!
Idiota! - pomy�la�. - Gdyby nie ten idiota,
by�bym ju� na szczycie.
Szosa, jak gdyby lekcewa��c mo�liwo�� skr�tu,
zakr�ca�a bardzo szerokim �ukiem poni�ej r�wne-
go konturu wzg�rza. Krew dudni�a Honoratowi
w uszach, strugi potu k�u�y go w sk�r�. Us�ysza�
pomruk ci�ar�wki ruszaj�cej na pierwszym biegu,
ale si� nie obejrza�. Ca�� uwag� skierowa� na �w
punkt, gdzie ju� zupe�nie r�wna szosa znika�a za
ostrym zakr�tem w prawo...
Doje�d�aj�c do tego zakr�tu Honorato zahamo-
wa�, mrugaj�c, �eby z k�cik�w oczu usun�� kurz.
Alquena le�a�a przed nim jak rozrzucone w�r�d
faluj�cej zieleni sad�w i warzywnik�w male�kie
kolorowe cegie�ki. Sta� tam, g�o�no wci�ga� po-
wietrze w p�uca, wpatrzony w wiosk�, kt�ra nie-
omal skaka�a mu w oczach z ka�dym walni�ciem
jego serca, i usi�owa� dojrze� dom Marii. Ale nie
m�g� przecie� - tak samo, jak nie m�g� czerpa�
pociechy z tego, co widzia�. Nadal dr�czy�y go
w�tpliwo�ci. Mo�e tam jest i z dziesi�� zburzonych
dom�w - trudno przecie� to pozna� z tak daleka;
i kto wie, czy te przemieszane male�kie cegie�ki
nie roz�upa�y si� od g�ry do do�u nie inaczej ni�
ten dom w Valandorra. Tylko ko�ci� wida� by�o
wyra�nie, z dachem rozmigotanym w s�o�cu jak
lusterko. Nie uszkodzony? Nie, zadecydowa� ostro�-
nie, nie uszkodzony zdaje si�... chocia� to za da-
leko, �eby mie� pewno��.
I wtedy przysz�o mu na my�l, �e Maria w czasie
tego trz�sienia ziemi musia�a by� chyba w ko�ciele
na mszy. Wyt�y� wzrok jeszcze bardziej, gdy ty�ku
0 tym pomy�la�, ale dopiero po chwili wezbra�o
w nim uczucie ulgi. Z oczami wlepionymi w ko�ci�
zacz�� zje�d�a� w d� kr�t� szos� w�r�d topoli.
Powietrze jedwabi�cie ch�odzi�o mu spocon� twarz
1 szyj�. Spod k� roweru wzlatywa� czerwonawy
kurz; szprychy furkota�y. I w swoim niepokoju
o Mari� Honorato wcale si� nie dziwi� temu, �e
z coraz wi�ksz� nadziej� w sercu patrzy w�a�nie
na ko�ci�. Przez t� chwil� wcale nie pami�ta�, �e
od p� roku nauczy� si� na ten ko�ci� patrze� jak
na symbol - symbol czego�, co mog�oby nieodwo-
�alnie roz��czy� go z dziewczyn�, kt�r� kocha�.
3
Ksi�dz Robredo biegn�c dr�k� na poszukiwa-
nie Rafaela min�� Mari�. Powiedzia�a mu, gdy
przebiega�, "dzie� dobry", ale w przera�eniu i po-
�piechu tylko skin�� jej g�ow�. Dok�adniejsze ogl�-
dziny dzwonu potwierdzi�y jego obaw�: byle
wstrz�s, a dzwon zwali si� przez dach do ko�cio�a.
Teraz wi�c bieg� po Rafaela tym szybciej, �e zda-
wa� sobie spraw�, jak� wag� ma jego odkrycie
i jak bardzo jest wobec takiej sytuacji bezradny.
Nie by� praktyczny i przez ca�e �ycie ubolewa� nad
sw� dzieci�c� prawie nieporadno�ci� w krytycznych
chwilach. Teraz ubolewa� nad tym jak nigdy dot�d.
Z g�o�nym tupotem wbieg� w uliczk� i pop�dzi�
dalej na rynek; ludzie go zagadywali, ale reago-
wa� tylko machinalnie, nawet nie zauwa�aj�c, �e
ciekawie mu si� przygl�daj�. Dwadzie�cia minut
ju� up�yn�o od trz�sienia ziemi, tote� wszystkich
intrygowa� ten sp�niony objaw niepokoju.
Najwidoczniej - m�wili mi�dzy sob� - najwi-
30
31
doczniej ksi�dz proboszcz jeszcze nie zd��y� przez
ten ca�y czas poj��, co to by�o. Czy mo�e dowie-
dzia� si� czego�, o czym my jeszcze nie wiemy?...
Nie, na pewno nie - m�wili. - Widzieli�my prze-
cie�, jakie s� szkody... albo, je�eli nie wszystko
widzieli�my na w�asne oczy, to s�yszeli�my od in-
nych... Szk�o i tynk, szyba w oknie kawiarni p�k�a,
stara se�ora Cuesta ma skaleczone czo�o, kilka da-
ch�wek pospada�o z dach�w. Poza tym nic abso-
lutnie, tyle �e w domach pe�no kurzu. Wi�c dla-
czego ksi�dz proboszcz tak biegnie, jakby upiora
zobaczy�?...
Ksi�dz Robredo nic z tego nie s�ysza�. My�la�
nieustannie o belce dzwonu tkwi�cej niepewnie
w dzwonnicy i wiedzia� tylko, �e musi znale��
Rafaela natychmiast. Niewiele doprawdy trzeba by
mie� wyobra�ni, �eby sobie przedstawi� to spu-
stoszenie w razie, gdyby dzwon spad�. A mo�e to
nast�pi� lada moment. Ta mo�liwo�� przera�a�a
ksi�dza, ale poj�cia nie mia�, w jaki spos�b temu
zaradzi� i ju� samo to, �e nie nasuwa� mu si� �aden
pomys�, wzmaga�o jego wzburzenie. Coraz pr�dzej
p�dzi� w zapami�taniu, coraz wi�cej wiary pok�a-
da� w Rafaelu... Rafael b�dzie wiedzia�, co robi�
Rafael na pewno b�dzie wiedzia�...
Zasta� starego na rynku, przykucni�tego przed
dwojgiem rozchichotanych brudnych dzieci. Na
widok ksi�dza Robredo ko�cielny si� wyprostowa�
i u�miech znikn�� z jego pomarszczonej twarzy.
Nie trzeba by�o m�wi� mu, �e co� jest niedobrze:
jedno spojrzenie na zziajanego ksi�dza wystar-
czy�o.
- Co si� sta�o, ksi�e proboszczu?
- Dzwon - wykrztusi� bez tchu ksi�dz Robre-
do - dzwon si� urwa�...
- Urwa� si�...? - Rafael �ci�gn�� brwi zadaj�c
to pytanie.
32
i w
wad _ jest w
^ Urwa�a sI�? _ powt6l,y,
�-
�^r
Potem przez kr�tk, chwile milczeli obaj
w g�owie.
mu
eenTa^tr^riSrwSa
sam z siebie. _ Ale \ZZlny
Po�piechu. _ M�wi� ci Rafael
najpilniejsza. Ee^^b^
^umzesz Musimy g0 zdj�� ]ak
Raczej opiesza�o�� Rafaela
Vywo�a�a te ostatni� uwag� i LU-T
* zdumia�, �e umia� podsun^scS
cydowanie praktycznie. Ko�cielny IdT
msm
SpraWa'
razu
T
3-
Zatrz�s�a si�...
33
doczniej ksi�dz proboszcz jeszcze nie zd��y� przez
ten ca�y czas poj��, co to by�o. Czy mo�e dowie-
dzia� si� czego�, o czym my jeszcze nie wiemy?...
Nie, na pewno nie - m�wili. - Widzieli�my prze-
cie�, jakie s� szkody... albo, je�eli nie wszystko
widzieli�my na w�asne oczy, to s�yszeli�my od in-
nych... Szk�o i tynk, szyba w oknie kawiarni p�k�a,
stara se�ora Cuesta ma skaleczone czo�o, kilka da-
ch�wek pospada�o z dach�w. Poza tym nic abso-
lutnie, tyle �e w domach pe�no kurzu. Wi�c dla-
czego ksi�dz proboszcz tak biegnie, jakby upiora
zobaczy�?...
Ksi�dz Robredo nic z tego nie s�ysza�. My�la�
nieustannie o belce dzwonu tkwi�cej niepewnie
w dzwonnicy i wiedzia� tylko, �e musi znale��
Rafaela natychmiast. Niewiele doprawdy trzeba by
mie� wyobra�ni, �eby sobie przedstawi� to spu-
stoszenie w razie, gdyby dzwon spad�. A mo�e to
nast�pi� lada moment. Ta mo�liwo�� przera�a�a
ksi�dza, ale poj�cia nie mia�, w jaki spos�b temu
zaradzi� i ju� samo to, �e nie nasuwa� mu si� �aden
pomys�, wzmaga�o jego wzburzenie. Coraz pr�dzej
p�dzi� w zapami�taniu, coraz wi�cej wiary pok�a-
da� w Rafaelu... Rafael b�dzie wiedzia�, co robi�,
Rafael na pewno b�dzie wiedzia�...
Zasta� starego na rynku, przykucni�tego przed
dwojgiem rozchichotanych brudnych dzieci. Na
widok ksi�dza Robredo ko�cielny si� wyprostowa�
i u�miech znikn�� z jego pomarszczonej twarzy.
Nie trzeba by�o m�wi� mu, �e co� jest niedobrze;
jedno spojrzenie na zziajanego ksi�dza wystar-
czy�o.
- Co si� sta�o, ksi�e proboszczu?
- Dzwon - wykrztusi� bez tchu ksi�dz Robre-
do - dzwon si� urwa�...
- Urwa� si�...? - Rafael �ci�gn�� brwi zadaj�c
to pytanie.
32
- W�a�nie. - W po�piechu ksi�dz nie potrafi�
znale�� odpowiedniego s�owa. Zacz�� gestykulo-
wa�. - Jest w tym ukosie �uku. To drewno...
jarzmo dzwonu... ta cz�� na czubku. Urwa�a si�.
Wcisn�a.
- Urwa�a si�? - powt�rzy� Rafael. - Wcisn�a
si�?
Ksi�dz przytakn��, g�o�no prze�ykaj�c powietrze.
- W poprzek �uku.
- Ale jak to si� urwa�a, kiedy si� wcisn�a? -
zapyta� ko�cielny, nieco oszo�omiony.
- Tak, jak m�wi�... wcisn�a si�. Lada sekunda
dzwon mo�e rozbi� dach.
Rafael podrapa� si� po kr�tkim szerokim nosie.
Je�eli dzwon jest wci�ni�ty...
- Lada sekunda - obstawa� ksi�dz i g�os mu
si� trz�s� ze zdenerwowania.
Potem przez kr�tk� chwil� milczeli obaj.
- To mo�e najlepiej b�dzie, jak ja p�jd� i zo-
bacz� - zaproponowa� Rafael, wiedz�c z do�wiad-
czenia, �e ksi�dz Robredo im d�u�ej b�dzie usi�o-
wa� mu wyja�ni�, tym bardziej popl�cze mu
w g�owie.
- Tak, i to zaraz. Nie ma ani chwili do stra-
cenia. Wiatr mo�e si� zerwa� albo dzwon spadnie
sam z siebie. - Ale ko�cielny jako� nie okazywa�
po�piechu. - M�wi� ci, Rafaelu, to pal�ca sprawa,
najpilniejsza. Kiedy zobaczysz dzwon, od razu zro-
zumiesz. Musimy go zdj�� jak najszybciej.
Raczej opiesza�o�� Rafaela ni� ocena sytuacji
wywo�a�a t� ostatni� uwag�, i ksi�dz Robredo sam
si� zdumia�, �e umia� podsun�� wyj�cie tak zde-
cydowanie praktycznie. Ko�cielny zdumia� si� te�,
chocia� z innego ni� ksi�dz powodu. Dot�d wyo-
bra�a� sobie, �e proboszcz przesadza i �e chodzi
tylko o jakie� drobne uszkodzenie dzwonnicy. Dla
cz�owieka nie maj�cego zr�czno�ci w r�kach nawet
33
zawieszenie obrazka na �cianie jest wielk� ope-
racj�, i Rafael ju� dawno stwierdzi�, �e ksi�dz nie-
odmiennie wyolbrzymia trudno�ci ka�dej roboty,
jak� mu zleca. Ale ta wzmianka o zdj�ciu dzwo-
nu... to ju� co�, co stawia spraw� na ostrzu no�a,
pomimo �e to m�wi ksi�dz Robredo...
- To a� tak powa�ne?
- Przecie� ci m�wi�. Najmniejszy podmuch wia-
tru mo�e zrzuci� dzwon.
Ko�cielny jeszcze si� waha�:
- Tak zn�w cz�sto w sierpniu wiatru nie ma -
zastosowa� taktyk� wymijaj�c�.
- Ani te� cz�sto nie ma trz�sienia ziemi. -
W g�osie ksi�dza zabrzmia�o rozdra�nienie. - S�u-
chaj, Rafaelu, musisz wr�ci� do ko�cio�a i sam zo-
baczy�. Z tego miejsca, z kt�rego ja widzia�em...
- Dzwon wa�y co najmniej dwie�cie kilo. �eby
go zdj��, trzeba mie� odpowiedni sprz�t. Tylko
jeden cz�owiek w Alquena m�g�by to zrobi�, to
znaczy se�or Oyas, budowniczy. Chocia� i dla niego
to bardzo trudne zadanie.
Ksi�dz Robredo podrzuci� g�ow�:
- Zaraz z nim porozmawiam.
- To ksi�dz nie p�jdzie ze mn�?
- Nie. Poszukam se�ora Oyasa i spotkamy si�
przy zachodnich drzwiach. No, pospiesz si�! I kiedy
tam b�dziesz czeka�, sam pomy�l, jak trzeba to
zrobi�.
Maria kl�cza�a w ch�odnej bieli ko�cio�a i oczy
mia�a przymkni�te, �okcie na oparciu krzes�a przed
sob�. By�a sama, ale nie wiedzia�a o tym. Dla niej
zreszt� r�wnie dobrze wszyscy ze wsi mogliby
tu by� obecni. W chwilach modlitwy zapomina�a