3649

Szczegóły
Tytuł 3649
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3649 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3649 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3649 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GEORGE R. R. MARTIN GRA O TRON (T�UMACZY�: PAWE� KRUK) SCAN-DAL dla Melindy PROLOG - Powinni�my wraca� - nalega� Gared, kiedy las zacz�� pogr��a� si� w mroku. - Dzicy nie �yj�. - Czy�by� ba� si� zmar�ych? - spyta� ser Waymar Royce z cieniem u�miechu na ustach. Gared nie da� si� sprowokowa�. By� m�czyzn� w sile wieku, sko�czy� pi��dziesi�t lat i widzia� ju� niejedno pani�tko; wi�kszo�� z nich przychodzi�a i odchodzi�a. - Zmarli to zmarli - powiedzia�. - Nic nam do nich. - Czy oni rzeczywi�cie nie �yj�? - dopytywa� si� Royce. - Jakie mamy dowody? - Will ich widzia� - powiedzia� Gared. - Je�li on twierdzi, �e oni nie �yj�, to ja mu wierz�. Will domy�la� si� ju� wcze�niej, �e pr�dzej czy p�niej wci�gn� go do swojej k��tni. Pragn�� jednak, by nast�pi�o to p�niej. - Moja matka opowiada�a mi, �e zmarli nie maj� g�osu - wtr�ci�. - Moja nia�ka m�wi�a to samo, Will - odpowiedzia� Royce. - Nie wierz w nic, co ci opowiadaj� przy piersi. Istniej� rzeczy, kt�rych mo�na si� nauczy� nawet od zmar�ych. - Jego g�os odbi� si� echem w pogr��aj�cym si� w mroku lesie. - Przed nami d�uga droga - zauwa�y� Gared. - Osiem dni, mo�e dziewi��, a ju� zapada noc. Ser Waymar zerkn�� na niego oboj�tnie. - Codziennie zapada mniej wi�cej o tej samej porze. Gared, czy�by� ba� si� ciemno�ci? Will widzia� �ci�gni�te usta Gareda i b�yski gniewu w jego oczach schowanych pod czarnym kapturem grubego p�aszcza. Od czterdziestu lat Gared s�u�y� w Nocnej Stra�y i nie przywyk�, by traktowano go lekcewa��co. Ale nie tylko o to chodzi�o. Will wyczuwa� jeszcze co� pod zranion� dum� starca. Mo�na by�o to wyczu� niemal namacalnie; nerwowe napi�cie granicz�ce ze strachem. Will podziela� jego niepok�j. Od czterech lat s�u�y� na Murze. Kiedy po raz pierwszy wys�ano go na zewn�trz, w jednej chwili przypomnia� sobie wszystkie dawne opowie�ci, �e a� go zemdli�o. P�niej wydawa�o mu si� to �mieszne. Teraz mia� ju� za sob� ze sto wypraw i niestraszne mu by�o ciemne odludzie. W ten spos�b po�udniowcy nazywali nawiedzany las. Tak by�o a� do dzisiaj, poniewa� tego wieczoru by�o inaczej. Opadaj�ca na las ciemno�� sprawia�a, �e czu� dreszcz na ca�ym ciele. Przez dziewi�� dni jechali na p�noc, potem na p�nocny zach�d i znowu na p�noc. Oddalali si� coraz bardziej od Muru w pogoni za band� dzikich grabie�c�w. Ka�dy kolejny dzie� stawa� si� bardziej niezno�ny od poprzedniego. Dzisiejszy okaza� si� najgorszy ze wszystkich. Li�cie szele�ci�y niczym �ywe stworzenia, poruszane wiej�cym z p�nocy zimnym wiatrem. Przez ca�y dzie� Will mia� wra�enie, �e co� ich obserwuje, co� zimnego i nieust�pliwego, co z pewno�ci� nie darzy�o go sympati�. Gared podziela� jego odczucia. Will pragn��, by jak najszybciej pop�dzili i schronili si� za bezpiecznym Murem, lecz nie m�g� tego powiedzie� swojemu dow�dcy. A ju� na pewno nie takiemu dow�dcy. Ser Waymar Royce by� najm�odszym synem starego rodu posiadaj�cego zbyt wielu przodk�w. By� przystojnym, osiemnastoletnim m�czyzn� o szarych oczach i niezwykle szczup�ej sylwetce. Rycerz patrzy� z g�ry ze swojego czarnego rumaka na Willa i Gareda, kt�rzy jechali na drobniejszych koniach. Ubrany by� w czarne sk�rzane buty, czarne we�niane spodnie, czarne r�kawice z kreciej sk�ry i wspania�y p�aszcz, kt�ry stanowi�a czarna l�ni�ca kolczuga na�o�ona na warstwy czarnej we�ny i garbowanej sk�ry. Ser Waymar s�u�y� w Nocnej Stra�y od niespe�na p� roku, lecz nie mo�na by�o powiedzie�, �e nie przygotowa� si� do swojego zaj�cia. Przynajmniej je�li chodzi o stroje. Szczeg�lnego blasku dodawa� mu jego p�aszcz: czarny jak noc, gruby i mi�kki niczym grzech. - Za�o�� si�, �e sam ich wszystkich pozabija� - m�wi� wcze�niej Gared do swoich towarzyszy przy winie. - Pewnie poukr�ca� im g�owy nasz dzielny wojownik. - Roze�miali si� razem z nim. Trudno jest przyjmowa� rozkazy od cz�owieka, z kt�rego �miejesz si� za jego plecami, pomy�la� Will, dygoc�c na grzbiecie swojego konia. Gared pewnie czu� to samo. - Mormoni powiedzia�, �e mamy ich wytropi�, i tak zrobili�my - odezwa� si� g�o�no Gared. - Nie �yj�. Nie b�d� nas wi�cej niepokoi�. Przed nami ci�ka droga. Nie podoba mi si� ta pogoda. Je�li spadnie �nieg, powrotna podr� mo�e potrwa� nawet i dwa tygodnie, a �nieg to najmniejsze z�o, jakiego nale�y oczekiwa�. M�j panie, czy widzia�e� kiedy� lodow� burz�? M�ody rycerz wydawa� si� nie zwraca� na niego uwagi. Wpatrywa� si� w zmrok z min� na wp� znudzon�, na wp� roztargnion�, dobrze znan� jego podw�adnym. Will je�dzi� z nim wystarczaj�co d�ugo, by nauczy� si�, �e w takiej chwili lepiej mu nie przerywa�. - Will, opowiedz mi jeszcze raz, co widzia�e�. Dok�adnie, niczego nie opuszczaj. Przed wst�pieniem do Nocnej Stra�y Will by� my�liwym. A dok�adniej m�wi�c, k�usownikiem. Wolni Mallistera przy�apali go na gor�cym uczynku w lesie swojego pana, jak �ci�ga� sk�r� z koz�a, tak wi�c mia� do wyboru: przywdzia� czarny str�j albo straci� r�k�. Nikt nie potrafi� porusza� si� po lesie r�wnie cicho jak Will, o czym szybko przekonali si� jego czarni bracia. - Ob�z znajduje si� dwie mile st�d, tu� za wzg�rzem, nad strumieniem - powiedzia� Will. - Podkrad�em si� najbli�ej, jak tylko mog�em. Jest ich o�mioro, m�czy�ni i kobiety. Dzieci nie widzia�em. Postawili sza�as przy skale. �nieg prawie ca�kiem go przykry�, ale ja zauwa�y�em. Nie palili ognia, lecz wyra�nie widzia�em palenisko. Nikt si� nie poruszy�. D�ugo ich obserwowa�em. �ywi nie wytrzymaliby tak d�ugo, nie poruszaj�c si�. - Widzia�e� krew? - Nie - przyzna� Will. - A jak�� bro�? - Miecze i �uki. Jeden z nich mia� top�r. Wygl�da� na ci�ki, z podw�jnym ostrzem. Okrutna bro�. Le�a� na ziemi, tu� przy jego r�ce. - Zwr�ci�e� uwag� na u�o�enie cia�? Will wzruszy� ramionami. - Dwoje z nich siedzi pod ska��, a pozostali le�� na ziemi. Jak zabici. - Albo pogr��eni we �nie - zauwa�y� Royce. - Zabici - upiera� si� Will. - Na drzewie, w�r�d ga��zi, dostrzeg�em kobiet�. Pewnie sta�a na stra�y. - U�miechn�� si� s�abo. - Pilnowa�em si�, �eby mnie nie zobaczy�a. Ona tak�e si� nie porusza�a. Nie potrafi� opanowa� dr�enia. - Masz dreszcze? - spyta� Royce. - Troch� - mrukn�� Will. - To z zimna, panie. M�ody rycerz zwr�ci� si� w stron� siwego rycerza. �ci�te mrozem li�cie zaszepta�y dooko�a, a rumak Royce�a skoczy� niespokojnie. - Gared, jak my�lisz, co ich mog�o zabi�? - spyta� oboj�tnym g�osem ser Waymar. Otuli� si� szczelniej swoim d�ugim czarnym p�aszczem. - Ch��d - odpowiedzia� Gared zdecydowanym g�osem. - Zesz�ej i poprzedniej zimy, kiedy by�em jeszcze prawie ch�opcem, widzia�em, jak ludzie zamarzali z zimna. Ludzie opowiadaj� o zaspach g��bokich na czterdzie�ci st�p i o wiej�cym z p�nocy lodowatym wietrze, lecz prawdziwym wrogiem jest ch��d. Skrada si� ciszej ni� Will; najpierw trz�siesz si�, dzwonisz z�bami i tupiesz, marz�c o grzanym winie i mi�ym ognisku. Potem ch��d przenika ci�, wype�nia twoje cia�o i nie masz ju� si�y z nim walczy�. �atwiej jest po prostu usi��� albo po�o�y� si� spa�. Podobno na ko�cu nie czujesz b�lu. S�abniesz i ogarnia ci� senno��; wszystko zamazuje si� i czujesz, jakby� ton�� w morzu ciep�ego mleka. Ogarnia ci� b�ogi spok�j. - C� za wymowno�� - zauwa�y� ser Waymar. - Nie podejrzewa�em ci� o co� takiego. - Paniczyku, ja zazna�em podobnego ch�odu. - Gared �ci�gn�� z g�owy kaptur, odkrywaj�c okaleczone miejsca, w kt�rych kiedy� mia� uszy. - Uszy, trzy palce u n�g i ma�y palec lewej d�oni. Mia�em szcz�cie. M�j brat zamarz� na warcie z u�miechem na ustach. Ser Waymar wzruszy� ramionami. - Powiniene� si� cieplej ubiera�, Gared. Gared rzuci� m�odemu rycerzowi gniewne spojrzenie, a blizny wok� otwor�w po uszach, kt�re obci�� mu maester Aemon, zaogni�y si� od gniewu. - Zobaczymy jak ciep�o si� ubierzesz, kiedy przyjdzie zima. - Nasun�� na g�ow� kaptur i wtuli� g�ow� mi�dzy ramiona, pogr��aj�c si� w ponurym milczeniu. - Skoro Gared twierdzi, �e to zimno� - zacz�� Will. - Will, pe�ni�e� warty w zesz�ym tygodniu? - Tak, panie. - Przecie� nie by�o tygodnia, �eby nie wychodzi� na kilkana�cie cholernych wart. Do czego on zmierza�? - Jaki by� wtedy Mur? - Wilgotny, kapa�o - odpowiedzia� Will, marszcz�c czo�o. Teraz zrozumia�, o co chodzi rycerzowi. - Nie mogli zamarzn��, skoro Mur by� wilgotny. Nie by�o jeszcze a� tak zimno. Royce mu przytakn��. - Bystry ch�opak. W zesz�ym tygodniu mieli�my troch� przymrozk�w, troch� te� popada� �nieg, ale z pewno�ci� nie nadesz�y jeszcze mrozy, kt�re by zabi�y o�mioro doros�ych ludzi. Ludzi ubranych w sk�ry i futra, maj�cych schronienie i mo�liwo�� rozpalenia ogniska. - Rycerz u�miecha� si� pewny siebie. - Will, zaprowad� nas tam. Chc� zobaczy� tych nie�ywych na w�asne oczy. Teraz ju� nie by�o rady. Zosta� wydany rozkaz, a honor nakazywa� go wype�ni�. Will jecha� na przedzie; jego kud�aty, drobny wierzchowiec st�pa� ostro�nie przez spl�tane zaro�la. Poprzedniej nocy spad� niewielki �nieg i przykry� kamienie, korzenie i zag��bienia czyhaj�ce na nieostro�nych je�d�c�w. Za nim pod��a� ser Waymar Royce na swoim ogromnym czarnym rumaku, kt�ry prycha� niecierpliwie. Nie by� to najlepszy ko� na po�cig, tylko kto powie o tym pani�tku. Za nim jecha� Gared. Stary rycerz mrucza� do siebie pod nosem w czasie jazdy. Zapada� coraz wi�kszy zmrok. Bezchmurne niebo przybra�o kolor ciemnej purpury, barw� dawnego siniaka, a potem sczernia�o. Ukaza�y si� pierwsze gwiazdy, p�ksi�yc. �r�d�a �wiat�a, kt�re ucieszy�y Willa. - Mo�emy jecha� szybciej - powiedzia� Royce, kiedy ujrzeli ca�� tarcz� ksi�yca. - Nie na tym koniu - odpar� Will. Strach sprawia�, �e stawa� si� zuchwa�y. - Mo�e pojedziesz przodem, m�j panie. Ser Waymar Royce nie raczy� odpowiedzie�. Gdzie� w g��bi lasu rozleg�o si� wycie wilka. Will zatrzyma� konia pod wykrzywionym starym grabem i zsiad� z niego. - Dlaczego si� zatrzymujesz? - spyta� ser Waymar. - Lepiej b�dzie, je�li dalej p�jdziemy pieszo. To ju� za tamtym wzg�rzem. Royce siedzia� przez chwil� nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal. Zimny wiatr zaszepta� w koronach drzew. Jego obszerny czarny p�aszcz poruszy� si�, jakby o�y� na moment. - Co� mi si� tutaj nie podoba - mrukn�� Gared. M�ody rycerz pos�a� mu szyderczy u�miech. - Niby co? - Nie czujesz? - spyta� Gared. - Pos�uchaj ciemno�ci. Will domy�la� si�, o co chodzi Garedowi. W ci�gu czterech lat s�u�by w Nocnej Stra�y nie ba� si� tak bardzo ani razu. Co to by�o? - Wiatr. Szeleszcz�ce li�cie. Wilk. Gared, czego boisz si� najbardziej? - Nie doczekawszy si� odpowiedzi, Royce zsun�� si� zgrabnie z siod�a. Przywi�za� mocno wierzchowca do ga��zi zwieszaj�cego si� konaru z dala od pozosta�ych koni i wyci�gn�� z pochwy sw�j d�ugi miecz. Na jego r�koje�ci zal�ni�y klejnoty, a promienie ksi�ycowego blasku ze�lizn�y si� po jego ostrzu. Wspania�y miecz, wykuty w zamkowej ku�ni, nowy, s�dz�c z wygl�du. Will podejrzewa�, �e jeszcze nigdy nikt nie zamachn�� si� nim w porywie gniewu. - Drzewa rosn� tutaj bardzo g�sto - ostrzeg� go Will. - Tw�j miecz, panie, mo�e si� zapl�ta�. Lepszy b�dzie n�. - Je�li b�d� potrzebowa� rady, zwr�c� si� do ciebie - odpowiedzia� m�ody lord. - Gared, zosta� tutaj i pilnuj koni. Gared zsiadaj�c z konia, rzek�: - Zajm� si� ogniskiem. - Jaki z ciebie stary g�upiec! Je�li w lesie czaj� si� wrogowie, to ogie� jest ostatni� rzecz�, jakiej nam trzeba. - Istniej� wrogowie, kt�rych mo�na odp�dzi� ogniem - powiedzia� Gared. - Nied�wiedzie, wilki i� inne istoty. - �adnego ognia. - Ser Waymar zacisn�� usta. Kaptur skrywa� twarz Gareda, lecz mimo to Will dostrzeg� b�ysk w jego oczach, kiedy spojrza� na starego rycerza. Przez moment obawia� si�, �e starzec si�gnie po bro�. By� to kr�tki, brzydki miecz z r�koje�ci� zniszczon� od potu i ostrzem wyszczerbionym od licznych walk, lecz Will nie mia� w�tpliwo�ci, co by si� sta�o z pani�tkiem, gdyby Gared wyci�gn�� go z pochwy. - �adnego ognia - mrukn�� Gared, wbijaj�c wzrok w ziemi�. Royce przyj�� to za wystarczaj�cy dow�d uleg�o�ci i odwr�ci� si� do Willa. - Prowad�. Ruszyli przez zaro�la, a potem w g�r� zbocza, a� dotarli na jego grzbiet, sk�d wcze�niej Will obserwowa� obcych, ukryty pod drzewem stra�niczym. Ziemia pod cienk� warstw� �niegu by�a wilgotna i �liska, pe�na zdradliwych korzeni i kamieni. Will wspina� si� bezszelestnie. Za to z ty�u dochodzi�o ciche pobrz�kiwanie kolczugi m�odego lorda, szelest li�ci i �ciszone przekle�stwa, kiedy ga��zie czepia�y si� jego miecza i p�aszcza. Bez trudu odnalaz� ogromne drzewo, kt�rego ga��zie zwiesza�y si� prawie do samej ziemi. Will podczo�ga� si� na brzuchu po �niegu i b�ocie i spojrza� na pust� polan�. Serce w jego piersi zamar�o. Przez moment nie mia� odwagi oddycha�. Blask ksi�yca ukazywa� wyra�nie ca�� scen�: popi� w palenisku, przykryty �niegiem sza�as, ogromny g�az i ma�y, na wp� zamarzni�ty strumie�. Nic si� nie zmieni�o. Znikn�y tylko cia�a. Wszystkie. - Bogowie! - Us�ysza� za sob�. Miecz przeci�� ga���, kiedy ser Waymar Royce dotar� na grzbiet wzg�rza. Stan�� obok drzewa; z mieczem w d�oni i p�aszczem powiewaj�cym na wietrze tworzy� niezwykle malownicz� posta�, doskonale widoczn� na tle rozgwie�d�onego nieba. - Na d�! - sykn�� Will. - Co� tu jest nie tak. Royce nawet nie drgn��. Spojrzawszy na pust� polank�, roze�mia� si�. - Will, zdaje si�, �e twoi zmarli zwin�li ob�z. Will chcia� mu odpowiedzie�, ale nie m�g� wydoby� z siebie g�osu, nie potrafi� znale�� odpowiednich s��w. To niemo�liwe. Przesuwa� wzrokiem po opuszczonym obozowisku i zatrzyma� go na toporze. Ogromny berdysz o podw�jnym ostrzu le�a� dok�adnie w tym samym miejscu, w kt�rym go widzia� wcze�niej. Bardzo cenna bro� - Wstawaj, Will - rozkaza� ser Waymar. - Tam nikogo nie ma. - Przesta� si� chowa� po krzakach. Will wykona� rozkaz niech�tnie. Ser Waymar obrzuci� go spojrzeniem pe�nym dezaprobaty. - Nie mam zamiaru wraca� do Czarnego Zamku z mojej pierwszej wyprawy jako pokonany. Znajdziemy tych ludzi. - Rozejrza� si� dooko�a. - Na drzewo. Szybko. Szukaj ognia. Will odwr�ci� si� bez s�owa. Nie by�o sensu si� sprzeciwia�. Wiatr wia� coraz mocniej. Czu� jego przenikliwe zimno. Podszed� do ogromnego, szarozielonego drzewa i zacz�� si� na nie wspina�. Niebawem r�ce mia� lepkie od �ywicy. Znikn�� w�r�d igie�. Strach wype�nia� mu �o��dek, niczym niestrawiony posi�ek. Szeptem odm�wi� modlitw� do bezimiennych bog�w lasu i wysun�� z pochwy sw�j sztylet. Wspina� si�, trzymaj�c go w z�bach. Smak zimnego �elaza w ustach doda� mu troch� otuchy. Nagle z do�u dobieg�o wo�anie m�odego rycerza. - Kto tam? - Jego g�os zabrzmia� niepewnie. Will zamar� w bezruchu, nas�uchuj�c i wyt�aj�c wzrok. Las odpowiedzia� szelestem li�ci, szumem lodowatej wody strumienia, pohukiwaniem sowy. Inni nie wydali najmniejszego d�wi�ku. K�tem oka Will dostrzeg� jaki� ruch. Blade postacie przemykaj�ce przez las. Odwr�ci� g�ow� i zd��y� zauwa�y� w ciemno�ci bia�y cie�. Tylko przez kr�tk� chwil�. Ga��zie drzew poruszy�y si� �agodnie, drapi�c si� nawzajem drewnianymi palcami. Will otworzy� usta, by ostrzec m�odego rycerza, lecz s�owa jakby zamar�y w jego gardle. Mo�e si� myli�. Mo�e to by� tylko ptak, odbicie na �niegu, gra ksi�ycowego �wiat�a? Nie by� pewien, co widzia�. - Will, gdzie jeste�? - zawo�a� ser Waymar. - Widzisz co�? - Obraca� si� powoli, zaniepokojony, z mieczem w d�oni. Pewnie ju� ich wyczu�, podobnie jak Will. Nikogo jednak nie by�o wida�. - Odpowiedz mi! Dlaczego zrobi�o si� tak zimno! Rzeczywi�cie ogarn�� ich straszny ch��d. Will przycisn�� twarz do pnia, dr��c. Czu� na policzku lepk� i s�odk� �ywic�. Z ciemno�ci lasu wy�oni� si� cie�. Stan�� naprzeciwko Royce�a. Wysoki, chudy i twardy jak stare ko�ci, o sk�rze bia�ej jak mleko. Kiedy si� porusza�, wydawa�o si�, �e jego zbroja zmienia kolor; w jednej chwili by�a bia�a jak �nieg, w nast�pnej ciemna jak cie�, upstrzona c�tkami szarozielonej barwy drzew, kt�re migota�y nieustannie niczym �wiat�o ksi�yca na wodzie. Will us�ysza�, jak ser Waymar Royce wypuszcza z sykiem powietrze. - Nie zbli�aj si� - rzuci� ostrzegawczo m�ody rycerz. Jego g�os za�ama� si�, jak g�os ch�opca. Odrzuci� do ty�u sw�j czarny p�aszcz, by uwolni� rami�, i uj�� miecz w obie d�onie. Wiatr zamar�. Panowa�o przenikliwe zimno. Inny zrobi� krok do przodu bezszelestnie. Will dostrzeg� w jego r�ku miecz, jakiego jeszcze nigdy nie widzia�. Z pewno�ci� nie zosta� wykuty ze stali znanej cz�owiekowi. Jego prawie przezroczyste ostrze o�ywa�o w blasku ksi�yca; ogl�dany z boku, krystaliczny miecz pozostawa� prawie niewidoczny. Wok� jego kraw�dzi igra�o niebieskawe migotanie, upiorny blask. Will wyczuwa�, �e miecz jest ostrzejszy od brzytwy. Ser Waymar stan�� dzielnie do walki. - A zatem zata�cz ze mn�. - Uni�s� bro� nad g�ow�. Jego d�onie dr�a�y, mo�e pod ci�arem or�a, a mo�e z zimna. W tej chwili Will pomy�la�, �e m�ody rycerz nie jest ju� ch�opcem, lecz m�czyzn�, jednym z Nocnej Stra�y. Inny zatrzyma� si�. Will zobaczy� jego oczy: niebieskie, lecz niebieskie tak� g��bi�, jakiej nie znajdzie si� w oczach ludzkiej istoty. Ich b��kit p�on�� niczym l�d. Oczy Innego spocz�y na uniesionym w g�r� dr��cym mieczu, obserwowa�y �lizgaj�ce si� po nim zimne �wiat�o ksi�yca. W Will wst�pi�a otucha, lecz tylko na kr�tk� chwil�. Wynurzali si� z ciemno�ci bezszelestnie. Najpierw dw�ch, potem trzech� czterech� pi�ciu� By� mo�e ser Waymar poczu� towarzysz�cy im ch��d, lecz nie widzia� ich, nie s�ysza�. Will powinien ostrzec go.. To by�o jego obowi�zkiem. I jego wyrokiem, gdyby go spe�ni�. Zadr�a� i przywar� mocniej do drzewa. Blady miecz przeci�� powietrze. Stalowe ostrze ser Waymara wysz�o mu naprzeciw. Spotka�y si�, lecz nie rozleg� si� d�wi�k uderzenia metalu o metal; jedynie ledwie s�yszalny, wysoki odg�os podobny do przepe�nionego b�lem krzyku zwierz�cia. Royce odparowa� cios, potem nast�pny i odskoczy� w ty�. Kolejne ci�cia i znowu musia� si� wycofa�. Postacie z ty�u sta�y nieruchomo i przygl�da�y si�, pozbawione twarzy, milcz�ce, a ich migoc�ce zbroje sprawia�y, �e pozostawa�y prawie niewidoczne. Czeka�y. Pojedynek toczy� si� nieprzerwanie i miecze naciera�y na siebie co chwil�, Will za� mia� ochot� zatka� uszy za ka�dym razem, kiedy rozlega� si� dziwny, zawodz�cy zgrzyt. Teraz ser Waymar dysza� ci�ko, wyczerpany, a pot z jego czo�a parowa� w blasku ksi�yca. Ostrze jego miecza pokrywa� szron. Inny ta�czy� ze swoim jasnoniebieskim promieniem. Wreszcie Royce zas�oni� si� o sekund� za p�no. Blade ostrze przedar�o si� przez kolczug� pod jego ramieniem. M�ody lord krzykn�� z b�lu. Spomi�dzy pier�cieni kolczugi wyp�yn�a krew. Parowa�a w zimnym powietrzu, a jej czerwone krople wydawa�y si� czerwone jak ogie�, kiedy dotyka�y �niegu. Ser Waymar potar� d�oni� sw�j bok. R�kawica z kreciej sk�ry ocieka�a krwi�. Inny powiedzia� co� w obcym j�zyku, nie znanym Willowi. Jego g�os zabrzmia� jak trzask lodu na jeziorze; niew�tpliwie powiedzia� co� drwi�cego. Ser Waymar poczu� przyp�yw w�ciek�o�ci. - Za Roberta! - zawo�a� i skoczy� do przodu; uni�s�szy pokryty szronem miecz, zada� cios z boku. Inny zas�oni� si� niedba�ym ruchem. Kiedy oba miecze spotka�y si�, stalowe ostrze p�k�o. Nocn� cisz� rozdar� przera�liwy krzyk spot�gowany echem, a d�ugi miecz rozsypa� si� na setki kawa�k�w, kt�re lecia�y niczym deszcz igie�. Krzycz�c okropnie, Royce opad� na kolana i zakry� oczy. Krew tryska�a spomi�dzy jego palc�w. Przygl�daj�cy si� podeszli bli�ej, jakby na dany znak. W �miertelnej ciszy miecze wznosi�y si� i opada�y. Zimna rze�. Blade ostrza przechodzi�y przez kolczug�, jakby to by� jedwab. Will zamkn�� oczy. Z do�u dochodzi�y g�osy i �miech ostry jak sople lodu. Kiedy po d�ugim czasie odwa�y� si� wreszcie otworzy� oczy, na polanie, nie by�o nikogo. Wci�� siedzia� na drzewie, boj�c si� oddycha�, a ksi�yc przemyka� powoli po czarnym niebie. Wreszcie, zdr�twia�y, zszed� na ziemi�. Cia�o Royce�a le�a�o na �niegu, twarz� do ziemi, z jednym ramieniem odrzuconym w bok. Na jego grubym, czarnym p�aszczu widnia�y liczne przeci�cia. Kiedy tak le�a�, wida� by�o wyra�nie, jaki by� m�ody. Zaledwie ch�opiec. Nieopodal znalaz� to, co zosta�o z miecza: kawa�ek metalu rozerwany i skr�cony niczym drzewo uderzone piorunem. Przykl�kn��, rozgl�daj�c si� ostro�nie, i podni�s� metal. To b�dzie jego dow�d. Gared wszystko zrozumie, a je�li nie on, to ten stary nied�wied�, Mormont, maester Aemon. Czy Gared czeka jeszcze przy koniach? Musi si� spieszy�. Podni�s� si�. Nad nim sta� ser Waymar Royce. Z jego wspania�ej szaty pozosta�y strz�py, tak samo jak z twarzy. Od�amek z miecza przebi� mu lewe oko. Prawe pozosta�o otwarte. Jego �renica p�on�a niebieskim blaskiem. Oko patrzy�o. Will wypu�ci� z d�oni okruch metalu. Zamkn�� oczy i zacz�� si� modli�. D�ugie, zgrabne palce musn�y jego policzek i zacisn�y si� na jego gardle. Schowane by�y w r�kawicach z delikatnej kreciej sk�rki, lepkiej od krwi, lecz przera�liwie zimnej. BRAN Ranek by� pogodny, lecz zimny, co zwiastowa�o koniec lata. Wyruszyli o �wicie, by zobaczy� egzekucj�. Bran, ogromnie podniecony, by� jednym z dwudziestu, kt�rzy jechali. Po raz pierwszy uznano, �e jest ju� na tyle doros�y, by pojecha� z panem ojcem i bra�mi i zobaczy�, jak wymierza si� sprawiedliwo��. By� to si�dmy rok �ycia Brana, a dziewi�ty rok lata. M�czyzn� wyprowadzono ju� wcze�niej przed ogrodzenie niewielkiego grodu w�r�d wzg�rz. Robb s�dzi�, �e jest to dziki, zaprzysi�ony Mance�owi Rayderowi, Kr�lowi-poza-Murem. Na sam� my�l o tym Bran poczu� g�si� sk�rk�. Przypomnia� sobie opowie�ci Starej Niani. Od niej dowiedzia� si�, �e dzicy s� okrutnymi lud�mi, kradn�, morduj� i handluj� lud�mi. Zadawali si� z olbrzymami i wampirami, noc� porywali dziewczynki i pili krew z wypolerowanych rog�w. A ich kobiety w czasie D�ugiej Nocy sypia�y z Innymi i rodzi�y na wp� ludzkie istoty. M�czyzna, kt�rego ujrzeli, przywi�zany mocno do muru w oczekiwaniu na egzekucj�, okaza� si� jednak stary i wychudzony, niewiele wy�szy od Robba. Straci� na mrozie uszy i palec, a ubrany by� na czarno, podobnie jak bracia z Nocnej Stra�y, tyle tylko, �e jego odzienie by�o brudne i postrz�pione. Para z ludzkich i ko�skich oddech�w miesza�a si� w zimnym powietrzu poranka, kiedy pan ojciec rozkaza� odwi�za� m�czyzn� i przywlec przed ich oblicza. Robb i Jon siedzieli nieruchomo na grzbietach swoich koni ustawionych po obu stronach kuca Brana, kt�ry stara� si�, by wygl�da� na wi�cej ni� siedem lat, i udawa�, �e taki widok nie jest mu obcy. Delikatny powiew wiatru poruszy� bram� grodu. Nad ich g�owami zatrzepota� proporzec rodu Stark�w z Winterfell: szary wilkor p�dz�cy przez �nie�nobia�e pole. Ojciec Brana siedzia� nieruchomo na koniu, a jego d�ugie br�zowe w�osy powiewa�y na wietrze. Mia� trzydzie�ci dwa lata, lecz postarza�a go kr�tko przystrzy�ona broda przetykana siwizn�. Tego dnia w jego oczach czai�o si� ponure spojrzenie, a on sam ani troch� nie przypomina� cz�owieka, kt�ry opowiada wieczorem przy ogniu o czasach bohater�w i dzieciach lasu. Jakby zdj�� mask� ojca, pomy�la� Bran, i za�o�y� mask� lorda Starka z Winterfell. W ch�odzie poranka zadawano pytania i pada�y odpowiedzi, lecz p�niej Bran niewiele pami�ta� z tego, co zosta�o powiedziane. Wreszcie pan ojciec wyda� rozkaz i dwaj stra�nicy przyci�gn�li obdartego m�czyzn� do pnia grabu na �rodku placu. Po�o�yli mu g�ow� na twardym, czarnym pie�ku. Lord Eddard Stark zsiad� z konia, a jego podopieczny, Theon Greyjoy, przyni�s� jego miecz, L�d. Ostrze mia� szerokie jak d�o� m�czyzny, a d�ugo�ci� przewy�sza� nawet wzrost Robba. Wykute z valyria�skiej stali za pomoc� magii, by�o ciemne jak dym i bez jakiejkolwiek szczerby. Ojciec zdj�� r�kawiczki i poda� je Jory�emu Casselowi, kapitanowi gwardii przybocznej. Uj�� L�d w obie r�ce i przem�wi�: - W imieniu Roberta z Domu Baratheon�w, Pierwszego z Rodu, Kr�la Andal�w, Rhoynar�w oraz Pierwszych Ludzi, wyrokiem Eddarda z Rodu Stark�w, Lorda Winterfell i Namiestnika P�nocy skazuj� ci� na �mier�. - Po tych s�owach uni�s� miecz wysoko nad g�ow�. Jon Snow, brat b�kart Brana, przysun�� si� do niego. - Trzymaj mocno kuca - szepn��. - I nie odwracaj si�. Ojciec zauwa�y, je�li si� odwr�cisz. Bran trzyma� mocno kuca i nie odwr�ci� si�. Ojciec pozbawi� g�owy skaza�ca jednym pewnym ci�ciem. Krew trysn�a na �nieg, czerwona jak letnie wino. Jeden z koni stan�� d�ba i trzeba by�o go mocno trzyma�, by si� nie sp�oszy�. Bran nie m�g� oderwa� oczu od krwi. Patrzy�, jak �nieg wok� pnia pije j� �apczywie, zmieniaj�c barw�. Odci�ta g�owa odbi�a si� od korzenia i zatrzyma�a dopiero tu� przy nogach Greyjoya. Theon by� chudym, ciemnow�osym m�odzie�cem w wieku dziewi�tnastu lat, kt�rego wszystko �mieszy�o. Teraz tak�e roze�mia� si� i kopn�� g�ow�. - B�azen - mrukn�� Jon na tyle cicho, by nie us�ysza� tego Greyjoy. Po�o�y� d�o� na ramieniu Brana, a ten spojrza� na przyrodniego brata. - Dobrze si� spisa�e� - przem�wi� Jon z powag�. Jon mia� czterna�cie lat i ju� nie raz patrzy�, jak wymierzano sprawiedliwo��. Kiedy wyruszyli w d�ug� powrotne drog� do Winterfell, jakby si� och�odzi�o, chocia� usta� wiatr, a s�o�ce sta�o wy�ej na niebie. Bran i jego bracia jechali daleko z przodu przed ca�� grup�; jego kuc z trudem nad��a� za ko�mi. - Dezerter umar� dzielnie - powiedzia� Robb. By� ros�ym m�odzie�cem, kt�ry z ka�dym dniem stawa� si� wi�kszy. Z karnacji podobny do matki: jasna cera, rudawobr�zowe w�osy i niebieskie oczy Tullych z Riverrun. - Przynajmniej nie okaza� si� tch�rzem. - Nie - powiedzia� cicho Jon Snow. - To nie by�a odwaga. On by� �miertelnie przera�ony. Widzia�em to w jego oczach. - Oczy Jona by�y szare, prawie czarne, lecz by�y to oczy, przed kt�rymi nic si� nie ukry�o. Jon mia� tyle lat, co Robb. Wcale nie byli do siebie podobni. Jon by� smuk�y i ciemnow�osy, Robb muskularny i jasnow�osy; Jon zwinny i pe�en gracji, jego przyrodni brat za� silny i szybki. Robb nie wydawa� si� zdziwiony. - Niech Inni wydrapi� mu oczy - zakl��. - Umar� dzielnie. �cigamy si� do mostu? - Zgoda - powiedzia� Jon i �cisn�� pi�tami boki konia. Robb zakl�� i pop�dzi� za nim galopem, pokrzykiwa� i �mia� si� g�o�no, tymczasem Jon jecha� w milczeniu, skupiony. Ich konie wyrzuca�y w g�r� kopytami tumany �nie�nego py�u. Bran nie pr�bowa� ich goni�. Jego kuc nie mia� szans z ko�mi. Jecha� wolno, nie przestaj�c my�le� o oczach skazanego m�czyzny, kt�re przedtem zobaczy�. Niebawem �miech Robba umilk� i las znowu pogr��y� si� w ciszy. Zamy�lony, nie us�ysza�, kiedy ojciec i jego �wita go dogonili. - Dobrze si� czujesz, Bran? - spyta� ojciec, kt�ry nieoczekiwanie znalaz� si� u jego boku. - Tak, ojcze - odpowiedzia�. Spojrza� w g�r�. Jego pan ojciec, owini�ty w futra i sk�ry, patrzy� na niego ze swojego ogromnego rumaka niczym olbrzym. - Robb twierdzi, �e tamten cz�owiek umar� dzielnie, ale Jon twierdzi, �e si� ba�. - A co ty my�lisz? - spyta� ojciec. Bran zastanowi� si�. - Czy mo�na okaza� dzielno��, boj�c si� jednocze�nie? - Tylko wtedy mo�na by� naprawd� dzielnym - odpowiedzia� ojciec. - Czy rozumiesz, dlaczego to zrobi�em? - To by� dziki - powiedzia� Bran. - A dzicy porywaj� kobiety i sprzedaj� je Innym. Jego pan ojciec u�miechn�� si�. - Znowu s�ucha�e� opowie�ci Starej Niani. W rzeczywisto�ci ten cz�owiek z�ama� przysi�g�, zdezerterowa� z Nocnej Stra�y. Tacy s� najbardziej niebezpieczni. Dezerter dobrze wie, �e zginie, je�li zostanie z�apany, dlatego �eby si� ratowa�, nie cofnie si� przed �adn� zbrodni�, nawet najpodlejsz�. Ale mnie nie o to chodzi�o. Nie pyta�em ci�, dlaczego on zgin��, lecz dlaczego ja musz� robi� to osobi�cie. Bran nie potrafi� odpowiedzie� na to pytanie. - Kr�l Robert ma kata - odpowiedzia� niepewnie. - Tak - przyzna� ojciec. - Podobnie jak jego poprzednicy, Targaryenowie. Lecz my post�pujemy wed�ug starszych zwyczaj�w. W �y�ach Stark�w wci�� p�ynie krew Pierwszych Ludzi. Wierzymy, �e ten, kto wydaje wyrok, sam powinien go wykona�. Je�li chcesz odebra� komu� �ycie, powiniene� spojrze� mu w oczy i wys�ucha� jego ostatnich s��w. Jeste� mu to winien. Kiedy nie masz odwagi tego uczyni�, sk�d mo�esz wiedzie�, �e ten cz�owiek zas�uguje na �mier�? - Kt�rego� dnia ty, Bran, zostaniesz chor��ym Robba, b�dziesz zasiada� we w�asnej twierdzy i sam wymierza� sprawiedliwo��. Gdy nadejdzie ta chwila, musisz pami�ta�, �eby nie sta�a si� ona dla ciebie przyjemn�, lecz te� nie wolno ci odwraca� wzroku. W�adca, kt�ry chowa si� za p�atnym katem, szybko zapomina, czym jest �mier�. W tym momencie na grzbiecie wzg�rza pojawi� si� Jon. Machaj�c r�k�, krzycza�: - Ojcze, Bran, chod�cie szybko, zobaczcie, co znalaz� Robb! - W nast�pnej chwili ju� znikn�� za wzg�rzem. Podjecha� do nich Jory. - Jakie� k�opoty, panie? - Bez w�tpienia - odpar� pan ojciec. - Zobaczmy, co tam znowu nabroili moi synowie. Ruszy� k�usem, a Jory, Bran i pozostali pojechali za nim. Znale�li Robba na p�nocnym brzegu rzeki. Jon siedzia� jeszcze na koniu obok niego. W ko�cu lata spad�y obfite �niegi, dlatego Robb sta� w zaspie po kolana z odrzuconym kapturem, tak �e s�o�ce odbija�o si� od jego jasnych w�os�w. Trzyma� co� na r�kach. Obaj rozmawiali podnieconymi i �ciszonymi g�osami. Je�d�cy zbli�ali si� do nich ostro�nie przez zaspy, staraj�c si� wybiera� r�wn� drog� na niepewnym gruncie. Pierwsi dojechali do nich Jory Cassel i Theon Greyjoy. Greyjoy jecha�, �miej�c si� i �artuj�c. Bran us�ysza�, jak tamten wypuszcza z sykiem powietrze. - Bogowie! - zawo�a�, pr�buj�c utrzyma� r�wnowag� na koniu, kiedy si�gn�� po miecz. Jory trzyma� ju� sw�j w d�oni. - Robb, odsu� si� od tego! - zawo�a�, a jego ko� stan�� d�ba. M�odzieniec u�miechn�� si� tylko i spojrza� sponad tego, co trzyma� na r�kach. - Ona ju� nic ci nie zrobi, Jory - powiedzia�. - Zdech�a. Bran czu� rozpieraj�c� go ciekawo��. Ch�tnie pogna�by do przodu na swoim kucu, lecz ojciec kaza� im zsi��� z koni jeszcze przy mo�cie i dalej p�j�� pieszo. Bran zeskoczy� na ziemi� i pogna� do przodu. Teraz tak�e Jon, Jory i Theon zd��yli ju� zsi��� z koni. - Na siedem piekie�, co to jest? - odezwa� si� Greyjoy. - Wilk - powiedzia� Robb. - Odmieniec - odpowiedzia� Greyjoy. - Popatrz, jaki jest du�y. - Bran czu�, jak mocno bije mu serce, kiedy przebrn�� przez zasp� si�gaj�c� mu do pasa i stan�� u boku brata. Ujrza� ogromn�, ciemn� posta�, martw� i na wp� zagrzeban� w zakrwawionym �niegu. W szarej, kud�atej sier�ci l�ni� l�d, a nad zdech�ym zwierz�ciem unosi� si� s�aby od�r zepsucia. Bran dostrzeg� robaki pe�zaj�ce po oczach i po��k�e z�by w pysku. Najwi�ksze jednak wra�enie zrobi�y na nim rozmiary zwierz�cia. Wilk by� wi�kszy od jego kuca, dwukrotnie wi�kszy od najwi�kszego ogara z psiarni jego ojca. - To nie jest odmieniec - powiedzia� Jon spokojnie. - To jest wilkor. One s� wi�ksze od wilk�w. - Nie widywano ich od dwustu lat na po�udnie od Muru - wtr�ci� Theon Greyjoy. - Teraz jednak widz� - odpar� Jon. Bran oderwa� wzrok od potwora i wtedy dok�adniej przyjrza� si� temu, co Robb trzyma na r�kach. Wyda� okrzyk rado�ci i podszed� bli�ej. Szczeni� przypomina�o kulk� z szaroczarnego futra. Oczy mia�o jeszcze zamkni�te. Popiskuj�c smutno, maca�o pyskiem �lepo po piersi Robba w poszukiwaniu mleka. Bran niepewnie wyci�gn�� r�k�. - �mia�o - zach�ci� go Robb. - Mo�esz go dotkn��. Bran pog�aska� szybko szczeni� i odwr�ci� si� do Jona, kt�ry powiedzia�: - Trzymaj. - Jego przyrodni brat poda� mu drugie szczeni�. - Jest ich pi��. - Bran usiad� na ziemi i przytuli� wilczka do twarzy. Poczu� mi�kko�� i ciep�o jego sier�ci. - Wilkory w kr�lestwie po tylu latach - mrukn�� Hullen, koniuszy. - To mi si� nie podoba. - To znak - powiedzia� Jory. Ich ojciec zachmurzy� si�. - Jory, to tylko zdech�e zwierz� - powiedzia�, cho� sam wydawa� si� zatroskany. Kiedy obchodzi� wilka, �nieg zaskrzypia� pod jego butami. - Czy wiadomo, co j� zabi�o? - Ma co� wbite w gard�o - odezwa� si� Robb, dumny, �e potrafi odpowiedzie�, zanim jeszcze spyta� go ojciec. - Tam, pod sam� szcz�k�. Ojciec przykl�kn�� i wsun�� d�o� pod �eb zwierz�cia. Potem szarpn�� i podni�s� r�k� wysoko, tak by wszyscy zobaczyli. Trzyma� w niej kawa�ek rogu, oderwan� rosoch� umazan� krwi�. Stoj�cy dooko�a zamilkli. Patrzyli na rogi z niepokojem i �aden nie �mia� si� odezwa�. Nawet Bran wyczuwa� ich strach, cho� nie rozumia�, czego si� boj�. Ojciec odrzuci� r�g i wytar� d�onie o �nieg. - Dziwi mnie, �e prze�y�a na tyle d�ugo, �eby si� oszczeni� - powiedzia�. Jego s�owa przerwa�y kr�g milczenia. - Mo�e nie prze�y�a - powiedzia� Jory. - S�ysza�em� mo�e wilczyca zdech�a, zanim urodzi�y si� szczeni�ta. - Zrodzone z martwych - wtr�ci� kto�. - Jeszcze gorzej. - Niewa�ne - powiedzia� Hullen. - One te� nied�ugo zdechn�. Okrzyk rozpaczy zamar� w gardle Brana. - Im szybciej, tym lepiej - wtr�ci� Theon Greyjoy, wyci�gaj�c miecz. - Bran, dawaj tutaj t� besti�. Szczeni� przytuli�o si� do niego, jakby rozumia�o ludzkie s�owa. - Nie! - zawo�a� gwa�townie Bran. - On jest m�j! - Od�� miecz, Greyjoy - powiedzia� Robb. Przez moment wydawa�o si�, �e przemawia jego ojciec, lord, kt�rym kiedy� mia� zosta�. - Zatrzymamy te szczeniaki. - Ch�opcze, nie mo�esz tego zrobi� - powiedzia� Harwin, syn Hullena. - Oka�emy serce, zabijaj�c je - doda� Hullen. Bran spojrza� na ojca pana, spodziewaj�c si� pomocy, lecz napotka� tylko jego nachmurzone oblicze. - Synu, Hullen ma racj�. Lepiej zada� im szybk� �mier�, ni� pozwoli�, by zdycha�y powoli z zimna i g�odu. - Nie! - Odwr�ci� g�ow�, czuj�c nap�ywaj�ce do oczu �zy. Nie chcia� p�aka� w obecno�ci ojca. Robb tak�e nie chcia� ust�pi�. - W zesz�ym tygodniu oszczeni�a si� ruda suka ser Rodrika - powiedzia�. - Prze�y�y tylko dwa szczeniaki, wi�c b�dzie mia�a do�� mleka. - Rozerwie je na strz�py, gdy tylko spr�buj� si� przystawi�. - Lordzie Stark - odezwa� si� Jon. Ten oficjalny ton wywo�a� zdziwienie. Bran wpatrywa� si� w niego pe�en nadziei. - Znale�li�my pi�� szczeniak�w - zwr�ci� si� do ojca. - Trzy samce i dwie samice. - I co z tego, Jonie? - Ty masz pi�cioro dzieci z prawego �o�a. Trzech syn�w i dwie c�rki. Ta wilczyca jest jakby symbolem twojego Rodu. Przeznaczeniem tych szczeni�t jest zosta� z twoimi dzie�mi, panie. Bran zauwa�y� zmian� na twarzy ojca, dostrzeg� te� spojrzenia, jakie wymienili mi�dzy sob� stoj�cy dooko�a m�czy�ni. Poczu� ogromn� mi�o�� do Jona. Pomimo swoich siedmiu lat dobrze zrozumia�, czego dokona� jego brat. Liczba zwierz�t i ludzi zgadza�a si� tylko dlatego, �e Jon nie wymieni� samego siebie. Wspomnia� o dziewczynkach, nawet o niemowl�ciu, Rickonie, lecz nie wymieni� b�karta nosz�cego nazwisko Snow, nazwisko zwyczajowo nadawane ludziom na p�nocy, kt�rzy mieli pecha urodzi� si� bezimiennie. Ojciec szybko zrozumia�. - A zatem, Jonie, nie chcesz szczeni�cia dla siebie? - spyta� �agodnie. - Wilkor widnieje na sztandarze Domu Stark�w - zauwa�y� Jon. - Ja nie nosz� ich nazwiska, ojcze. Ojciec pan przygl�da� mu si� uwa�nie. Robb natychmiast wykorzysta� chwil� milczenia. - Ojcze, sam si� zajm� szczeniakiem - powiedzia�. - Namocz� r�cznik ciep�ym mlekiem i dam mu do ssania. - Ja te�! - krzykn�� Bran. Lord d�ugo mierzy� uwa�nym spojrzeniem swoich syn�w. - �atwo powiedzie�, ale trudniej zrobi�. Nie pozwol�, �eby�cie zawracali g�ow� s�u�bie. Je�li chcecie zatrzyma� szczeniaki, sami musicie je karmi�. Jasne? Bran przytakn�� mu gorliwie. Szczeniak poruszy� si� i poliza� jego policzek ciep�ym j�zykiem. - Sami je te� wytresujecie - doda� ojciec. - Wy i nikt inny. Obiecuj�, �e nikt z psiarni nie dotknie nawet palcem tych potwor�w. Niech was bogowie maj� w opiece, je�li zaniedbacie swoje zwierz�ta, odniesiecie si� do nich brutalnie albo �le je wytresujecie. To nie s� jakie� tam kundle, kt�re b�d� �ebra� o jedzenie i uciekn� przed kopniakiem. Wilkor urwie ci r�k� z tak� sam� �atwo�ci�, z jak� pies rozrywa szczura. Czy wci�� chcecie je zatrzyma�? - Tak, ojcze - powiedzia� Bran. - Tak - powt�rzy� jak echo Robb. - Szczeniaki mog� zdechn�� bez wzgl�du na to, jak bardzo b�dziecie si� starali. - Nie zdechn� - zapewni� go Robb. - Nie pozwolimy im zdechn��. - A zatem zatrzymaj je, Jory. Desmond zabierz pozosta�e. Czas wraca� do Winterfell. Dopiero kiedy wsiedli na konie, Bran pozwoli� sobie zakosztowa� s�odkiego smaku zwyci�stwa. Jecha� ze szczeniakiem wci�ni�tym g��boko i bezpiecznie pod ubranie. Zastanawia� si�, jak go nazwa�. Kiedy wjechali na most, Jon gwa�townie zatrzyma� konia. - O co chodzi, Jon? - spyta� ojciec pan. - Nie s�yszycie? Bran s�ysza� wycie wiatru w konarach drzew, stukot ko�skich kopyt na drewnianym mo�cie i popiskiwania g�odnego szczeniaka, lecz Jon nas�uchiwa� czego� jeszcze. - Tam - powiedzia� Jon i pogalopowa� z powrotem przez most. Patrzyli, jak zsiada z konia w pobli�u zdech�ej wilczycy i przykl�ka. W nast�pnej chwili jecha� ju� do nich u�miechni�ty. - Pewnie od��czy� si� od pozosta�ych - powiedzia� Jon. - Albo zosta� odp�dzony - doda� jego ojciec, spogl�daj�c na sz�stego szczeniaka. Ten by� zupe�nie bia�y, a oczy mia� czerwone jak krew skaza�ca, kt�ry zosta� stracony tego ranka. Bran zauwa�y� zdziwiony, �e tylko ten jeden szczeniak otwiera ju� oczy. - Albinos - zauwa�y� Theon Greyjoy z wymuszonym u�miechem na ustach. - Zdechnie jeszcze przed tamtymi. Jon Snow rzuci� ch�odne spojrzenie stra�nikowi ojca. - Nie s�dz�, Greyjoy - powiedzia�. - On nale�y do mnie. CATELYN Catelyn nigdy nie lubi�a tego gaju bog�w. Sama nale�a�a do rodu Tullych, kt�ry pochodzi� z Riverrun, po�o�onego daleko na po�udniu, nad Czerwonych Wid�ami. Tam gajem bog�w by� ogr�d, jasny i rozleg�y, gdzie strzeliste sekwoje rzuca�y cie� na szemrz�ce strumyki, a w powietrzu przesyconym woni� kwiat�w rozbrzmiewa�y nieustannie ptasie �piewy. Bogowie Winterfell mieli dla siebie inny las. By�o to mroczne, pierwotne miejsce, trzy akry starego lasu, nie tkni�tego od dziesi�ciu tysi�cy lat, kiedy budowano wok� niego ponury zamek. Tutaj ros�y uparte drzewa stra�nicze, uzbrojone w szarozielone ig�y, pot�ne d�by oraz graby r�wnie stare jak ca�a ta ziemia. Ogromne pnie wyrasta�y tutaj tu� obok siebie, a ich spl�tane konary tworzy�y szczelny baldachim, w ziemi za� wi�y si� sk��bione korzenie. By�o to miejsce pogr��one w cieniu i g��bokiej ciszy, a zamieszkuj�cy je bogowie nie posiadali imion. Wiedzia�a, �e tutaj znajdzie m�a tego wieczoru. Zawsze kiedy wymierza� sprawiedliwo��, potem szuka� spokoju w gaju bog�w. Catelyn zosta�a namaszczona i otrzyma�a imi� w blasku t�czy, kt�rej �wiat�o wype�nia�o Wielki Sept w Riverrun. Ona nale�a�a do Wiary, podobnie jak jej ojciec, dziad i pradziad. Jej bogowie posiadali imiona, zna�a ich twarze r�wnie dobrze jak twarze swoich rodzic�w. Wielbili bog�w woni� kadzid�a, kolorami t�cz, kt�re wysy�a� siedmioboczny kryszta�, i �piewami. W domu Tullych, podobnie jak w innych wielkich domach, tak�e mieli gaj bog�w, lecz stanowi� on raczej miejsce spacer�w, gdzie chodzi�o si� poczyta� lub odpocz�� na s�o�cu. Miejscem modlitwy by� sept. Specjalnie dla niej Ned kaza� wybudowa� ma�y sept, gdzie mog�a �piewa� bogu o siedmiu twarzach. W �y�ach Stark�w p�yn�a krew Pierwszych Ludzi, a jego bogami pozostali starzy, bezimienni bogowie o nieznanych twarzach, bogowie zielonych las�w, kt�re zamieszkiwali wraz z zaginionymi dzie�mi lasu. Po�rodku gaju, nad ma�ym stawem wype�nionym zimn� i czarn� wod�, ros�o pradawne czardrzewo. Drzewo serce, jak nazwa� je Ned. Kor� mia�o bia�� jak ko��, a jego ciemnoczerwone li�cie przypomina�y tysi�ce zakrwawionych d�oni. W jego pniu wyrze�biono twarz, twarz poci�g�� i zamy�lon�; g��boko wyci�te oczy, czerwone od wyschni�tych sok�w, sprawia�y wra�enie czujnie obserwuj�cych. Stare to by�y oczy, starsze od samego Winterfell. Podobno widzia�y, jak Brandon Budowniczy po�o�y� pierwszy kamie�, a potem przygl�da�y si�, jak ros�y granitowe mury zamku. Podobno to dzieci lasu rze�bi�y twarze na drzewach w zamierzch�ych czasach, jeszcze przed nadej�ciem Pierwszych Ludzi, kt�rzy przybyli przez w�skie morze. Na po�udniu ostatnie czardrzewa zosta�y wyci�te albo wypalone tysi�c lat temu, z wyj�tkiem Wyspy Twarzy, na kt�rej zieloni ludzie czuwali w milczeniu. Tutaj wszystko by�o inne. Tutaj ka�dy zamek ma sw�j gaj bog�w, ka�dy gaj bog�w ma swoje drzewo serce, a ka�de drzewo serce ma swoj� twarz. Catelyn znalaz�a m�a pod czardrzewem, na kamieniu poro�ni�tym mchem. U�o�y� miecz, L�d, na kolanach i obmywa� jego g�owni� wod� czarn� jak noc. Warstwy pr�chnicy nagromadzone przez tysi�ce lat t�umi�y odg�os jej krok�w, lecz czerwone oczy drzewa wydawa�y si� pilnie j� �ledzi�. - Ned - przem�wi�a cicho. Podni�s� g�ow� i spojrza� na ni�. - Catelyn - powiedzia�. M�wi� g�osem jakby nieobecnym i bardzo oficjalnym. - Gdzie s� dzieci? Zawsze o nie pyta�. - W kuchni. Sprzeczaj� si� o imiona swoich wilczych szczeni�t. Roz�o�y�a p�aszcz na ziemi i usiad�a na brzegu stawu, opieraj�c si� plecami o drzewo. Czu�a na sobie jego oczy, lecz stara�a si� nie zwraca� na to uwagi. - Arya ju� pokocha�a swojego, Sansa te� jest oczarowana, za to Rickon jest niepewny. - Boi si�? - spyta� Ned. - Troch� - przyzna�a. - Ma dopiero trzy lata. Ned zmarszczy� brwi. - Musi nauczy� si� stawi� czo�o obawom. B�dzie coraz starszy. A poza tym nadchodzi zima. - Tak - powiedzia�a Catelyn. Na d�wi�k tych s��w poczu�a dreszcz, jak zawsze kiedy je s�ysza�a. By�o to motto Stark�w. Wszystkie wielkie rody posiada�y rodzinne motto, swojego rodzaju modlitw�, w kt�rej wielbili honor i chwa��, sk�adali przysi�g� lojalno�ci, wiary i odwagi. Wszystkie, tylko nie r�d Stark�w. Nadchodzi zima, tak brzmia�o ich motto. Nie po raz pierwszy pomy�la�a, jak dziwni s� mieszka�cy p�nocy. - Tamten cz�owiek umar� dzielnie, musz� mu to przyzna� - powiedzia� Ned. W d�oni trzyma� kawa�ek sk�ry namoczonej oliw�. Przeci�gn�� nim wolno po ciemnym ostrzu, a� zal�ni�o. - Bran tak�e spisa� si� dzielnie. By�aby� z niego dumna. - Zawsze jestem dumna z Brana - odpar�a Catelyn, patrz�c, jak wyciera ostrze. Widzia�a niemal jego pulsuj�ce wn�trze, kt�re d�ugo nabiera�o kszta�tu w ku�ni. Catelyn nie lubi�a mieczy, lecz musia�a przyzna�, �e L�d stanowi� przyk�ad wyj�tkowo pi�knego or�a. Wykuto go w Valyrii, w czasach kiedy kowale kuli metal za pomoc� m�ot�w i zakl��. Liczy� ju� sobie czterysta lat, a pozosta� tak samo ostry jak pierwszego dnia. Jego imi� by�o jeszcze starsze, pochodzi�o z czas�w heros�w, kiedy Starkowie byli kr�lami p�nocy. - Ju� czwarty tego roku - powiedzia� ponuro Ned. - Biedaczyna by� na wp� szalony. Co� przepe�ni�o go strachem tak bardzo, �e moje s�owa nie dociera�y do niego. - Westchn��. - Ben pisze, �e w Nocnej Stra�y nie ma ju� nawet tysi�ca ludzi. I to nie tylko z powodu dezercji. Trac� te� ludzi w czasie wypad�w. - Przez dzikich? - spyta�a. - Tylko przez nich? - Ned podni�s� miecz i powi�d� wzrokiem wzd�u� jego ch�odnego ostrza. - Przyjdzie wreszcie taki dzie�, kiedy nie b�d� mia� wyboru. B�d� zmuszony wznie�� sztandary i pojecha� na p�noc, by zmierzy� si� z Kr�lem-poza-Murem. - Poza Murem? - Catelyn zadr�a�a na my�l o tym. Ned zauwa�y� niepok�j na jej twarzy. - Ma�ce Raydera raczej nie powinni�my si� obawia�. - Za Murem mieszkaj� mroczne istoty. - Obejrza�a si�, zerkaj�c na drzewo serce, na jego blad� kor� i czerwone oczy; wydawa�o si�, �e drzewo, zadumane, obserwuje ich, s�ucha, i my�li. U�miechn�� si� �agodnie. - S�uchasz za du�o opowie�ci Starej Niani. Inni umarli tak samo jak dzieci lasu, nie ma ich tutaj ju� od o�miu tysi�cy lat. Maester Luwin twierdzi nawet, �e nigdy ich tutaj nie by�o. Nikt z �yj�cych ich nie widzia�. - Tak jak do dzisiejszego ranka nikt nie widzia� wilkora - zauwa�y�a Catelyn. - Powinienem ju� wiedzie�, �e nie nale�y si� sprzecza� z kim� z rodu Tullych - odpowiedzia�, u�miechaj�c si� smutno. Wsun�� L�d do pochwy. - Ale przecie� nie przysz�a� tutaj, �eby opowiada� mi bajeczki. Wiem, �e nie przepadasz za tym miejscem. O co chodzi, pani? Catelyn wzi�a m�a za r�k�. - M�j panie, otrzymali�my smutne wie�ci. Nie chcia�am ci� smuci�, zanim si� nie oczy�cisz. - Nie wiedzia�a, jak zrobi� to delikatniej, wi�c przekaza�a mu wiadomo�� jednym tchem: - Tak mi przykro, kochany. Jon Arryn nie �yje. Poszuka� spojrzeniem jej oczu. Spodziewa�a si� tego, a mimo to bardzo j� uderzy�o, widz�c, jak ci�ko to przyj��. Jako ch�opiec, Ned dosta� si� pod opiek� Rodu z Orlego Gniazda, a bezdzietny lord Arryn sta� si� jego drugim ojcem, jego, a tak�e jego towarzysza, Roberta Baratheona. Kiedy szalony kr�l Aerys II Targaryen za��da� ich g��w, lord Orlego Gniazda wola� wznie�� sztandar z ksi�ycem i soko�em, ni� pozwoli�, �eby skrzywdzono tych, kt�rych obieca� chroni�. Pewnego dnia, przed czternastoma laty, jego drugi ojciec zosta� tak�e bratem, kiedy razem stan�li w s�pcie Riverrun, by po�lubi� dwie siostry, c�rki lorda Hostera Tully�ego. - Jon� - powiedzia�. - Czy to pewna wiadomo��? - Potwierdzona kr�lewsk� piecz�ci�. Robert napisa� list w�asnor�cznie. Zatrzyma�am go dla ciebie. Pisze, �e lord Arryn odszed� szybko. Nawet maester Pycelle nie potrafi� mu pom�c. Poda� mu tylko makowe mleko, �eby Jon nie cierpia� d�ugo. - Niewielka to �aska - odpowiedzia�. Widzia�a g��boki smutek na jego twarzy, a mimo to pomy�la� o niej. - A twoja siostra? - spyta�. - I ch�opak Jona? Co o nich pisze? - Wiem tylko, �e maj� si� dobrze i wr�cili do Orlego Gniazda - powiedzia�a Catelyn. - Szkoda, �e nie pojechali raczej do Riverrun. Orle Gniazdo le�y wysoko i na odludziu, a poza tym to dom jej m�a. Ka�dy kamie� b�dzie jej go przypomina�. Znam moj� siostr�. Jej potrzeba pociechy rodziny i przyjaci�. - Tw�j wuj czeka w Dolinie Arryn, prawda? S�ysza�em, �e Kr�l pasowa� go na Pierwszego Rycerza Bramy. Catelyn przytakn�a mu. - Brynden zrobi wszystko, co w jego mocy, by j� pocieszy�, j� i ch�opca, lecz� - Jed� do niej - odezwa� si� Ned. - Zabierz dzieci. Niech wype�ni� ich dom �miechem i ha�asem. Jej ch�opak potrzebuje towarzystwa innych dzieci. Lysa nie powinna pozostawa� sama w cierpieniu. - Gdybym tylko mog�a to uczyni� - powiedzia�a Catelyn. - List zawiera te� inne wie�ci. Kr�l przyje�d�a do Winterfell, chce si� spotka� z tob�. Dopiero po d�u�szej chwili dotar�o do niego znaczenie jej s��w, lecz wtedy jego oblicze wyra�nie si� rozpromieni�o. - Robert przyje�d�a? - Kiedy skin�a g�ow�, jego twarz rozja�ni� u�miech. Catelyn �a�owa�a, �e nie mo�e podziela� jego rado�ci, ale s�ysza�a, o czym szeptano na dziedzi�cach: martwy wilkor znaleziony w �niegu, z�amany r�g w jego gardle. Pomimo coraz wi�kszego strachu zmusi�a si� do u�miechu, patrz�c na m�czyzn�, kt�rego kocha�a, a kt�ry nie wierzy� w znaki. - Wiedzia�am, �e si� ucieszysz - powiedzia�a. - Powinni�my pos�a� wiadomo�� na Mur, do twojego brata. - Oczywi�cie - odpar�. - Ben z pewno�ci� zechce nam towarzyszy�. Ka�� Maesterowi Luwinowi pos�a� najszybszego ptaka. - Ned podni�s� si� i pom�g� jej wsta�. - A niech mnie, ile to lat min�o? I nic wi�cej w li�cie? Pisze przynajmniej, ilu ludzi z nim przyjedzie? - Przypuszczam, �e ze stu rycerzy, ka�dy ze swoj� �wit�, i co najmniej pi��dziesi�ciu wolnych. B�dzie te� z nimi Cersei wraz z dzie�mi. - Pewnie ze wzgl�du na nich Robert nie b�dzie si� spieszy� - powiedzia�. - I dobrze. Przynajmniej zd��ymy si� przygotowa�. - Przyje�d�aj� te� bracia Kr�lowej - powiedzia�a. Ned skrzywi� si�. Catelyn wiedzia�a, �e jej m�� nie darzy rodziny kr�lewskiej wielk� mi�o�ci�. R�d Lannister�w z Casterly Rock przy��czy� si� do Roberta do�� p�no, w�a�ciwie kiedy jego zwyci�stwo by�o ju� przes�dzone. Kr�l nigdy im tego nie wybaczy�. - No c�, je�li cen� za towarzystwo Roberta ma by� plaga Lannister�w, niech i tak b�dzie. A zatem zanosi si�, �e Robert przywiezie ze sob� po�ow� dworu. - Tam, dok�d Kr�l zd��a, pod��aj� i jego poddani. - Z rado�ci� zobacz� jego dzieci. Najm�odsze by�o jeszcze przy piersi, kiedy widzia�em je po raz ostatni. Teraz ch�opak ma chyba z pi�� lat, prawda? - Ksi��� Tommen ma siedem lat - wyja�ni�a. - Jest w wieku Brana. Prosz� ci�, Ned, trzymaj j�zyk za z�bami. Kobieta Lannister�w jest nasz� Kr�low�, m�wi� te�, �e z ka�dym rokiem staje si� coraz bardziej dumna. Ned u�cisn�� jej d�o�. - Ale nie obejdzie si� bez uczty z muzyk�. Robert z pewno�ci� zechce zapolowa�. Wy�l� Jory�ego na po�udnie z gwardi� honorow�, aby przywitali go na kr�lewskim trakcie i poprowadzili do nas. Bogowie, jak my ich wy�ywimy? Powiadasz, �e ju� s� w drodze? A niech go, z�oi�bym t� jego kr�lewsk� sk�r�. DAENERYS Jej brat uni�s� sukni� wysoko, by mog�a si� jej przyjrze�. - Pi�kna. Dotknij tylko. �mia�o. Zobacz, jaki materia�. - Dany dotkn�a tkaniny. By�a tak mi�kka, �e wydawa�o si