15998

Szczegóły
Tytuł 15998
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15998 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15998 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15998 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DIANE SETTERFIELD Trzynasta opowieść Przekład Barbara Przybyłowska Pamięci Ivy Dory i Freda Harolda Morrisa, Coriny Ethel i Ambrose'a Charksa Settetfieldów Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, żeby ci opowiedział, jak to było, kiedy się urodził. To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść. Vida Winter Opowieści o zmianie i rozpaczy Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage, niebo już pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął okiennice, ale żebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam już przekręcić klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, leżał na piątym stopniu od dołu, tak że nie mogłam go nie zauważyć. Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak też się czuje w roli strażnika kluczy do antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobrażał przeznaczenie arcydzieła, nad którym strawił dwadzieścia lat. List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu. Chociaż styl pisma był staromodny, z ozdobnymi dużymi literami i zamaszystymi wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że napisało to dziecko. Litery wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Każda była wykaligrafowana oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A - jako nowe i żmudne przedsięwzięcie. Ale ja nie znałam żadnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, że to pismo osoby niepełnosprawnej. Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba - ktoś obcy – zadała sobie trud wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któż to był, kto widział mnie oczami duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam? Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, żeby przeczytać list. (Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, że jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie opisy podwodnego życia, że nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie może być niebezpieczne). Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale także inne ślady ich powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami. Musisz się odprężyć. Nie myśleć o niczym. Aż zapadniesz w trans, w którym jest się jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem muskanym przez atrament. Wtedy możesz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli, wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Możesz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro. Ten list nie stawiał zresztą aż tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno Lea", a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w zdania. Oto, co przeczytałam: Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald". Muszę go któregoś dnia odszukać, przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mężczyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i otrzymuje pierwszą posadę, wyobrażając sobie, że jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem. W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś żarliwość. W chwili kiedy spojrzałam na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka? Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym że stanowią nudne towarzystwo. Dopóki - co się czasem zdarza - nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o uczciwości. To oczywiście mnie drażni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem że trzymają się ode mnie z daleka. Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jakąż pomoc, jaką pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w łóżku z przerażenia i z zimna, nie spodziewaj się, że przybiegnie ci na pomoc koścista i bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego bezpieczeństwa kłamstwa. Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wciąż te same wyświechtane pytania", narzekają. No a czegóż oczekują? Dziennikarze to pismaki. To my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, że tamci zadają ciągle takie same pytania, nie znaczy przecież, że musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W końcu zarabiamy na życie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie. Przez całe życie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uważałam, że geniusz - by rozkwitać - musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, żeby się kulić ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy. W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, że wyjawię im więcej. Musiałam być ostrożna. Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, żeby obrali, użyć przynęty, by łagodnie, niepostrzeżenie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści niż ta, której się uczepili. To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku prawdy, aż wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa niż odłamek prawdy. Później, kiedy już stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter - mówili - proszę opowiedzieć coś o sobie". I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia. Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię". Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald". Powiedział: „Panno Winter, niech pani powie mi prawdę". A cóż to za żądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy używali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na milę. Ale żeby tak? To śmieszne. A czegóż on się spodziewał? Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Może brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi prawdę", powiedział. Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby ożywała we mnie przeszłość. Mdlące poruszenie minionego życia w brzuchu wytworzyło przypływ w żyłach i wysłało chłodne drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę. Rozważałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, ważyłam jej możliwe konsekwencje. Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój. - Dobrze - powiedziałam. Po godzinie już go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia", bez oglądania się za siebie. Nie powiedziałam mu prawdy. Jakżebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną historię. Żałosne, anemiczne głupstwo. Żadnej iskry, żadnych cekinów, ot, kilka grubo zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda jak prawdziwe życie. Albo raczej to, co ludzie wyobrażają sobie jako prawdziwe życie, a co jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię. Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z trudem stawiając każdy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, że nie można mi wierzyć. Nigdy więcej go nie widziałam. To uczucie rwącego nurtu w żołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca: „Niech pani powie mi prawdę". „Nie", mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie". To coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, że niemal o nim zapomniałam. Jakże dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Może więcej? Czas płynie szybciej, niż się nam wydaje. Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę. I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc się i mnożąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy swoich prawach. Nie uznaje „nie" za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz? Już czas. Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na stację Harrogate. Vida Winter Jak długo siedziałam na schodach po przeczytaniu tego listu? Nie wiem. Byłam jak urzeczona. Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane, biorą cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy już cię tak spętają, że nie możesz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, paraliżują myśli. W tobie odprawiają swoje czary. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, mogłam się tylko domyślać, co zaszło w mrokach mojej nieświadomości. Co ten list ze mną zrobił? Niewiele wiedziałam o Vidzie Winter. Oczywiście znałam liczne epitety, które zazwyczaj łączono z jej nazwiskiem: ulubiona pisarka Anglii, Dickens naszego wieku, najsławniejsza żyjąca autorka na świecie i tak dalej. Wiedziałam naturalnie, że jest popularna, ale liczby, które później wyszukałam, wprawiały jednak w zdumienie. Pięćdziesiąt sześć książek wydanych w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat; przetłumaczono je na czterdzieści dziewięć języków. Panna Winter była dwadzieścia siedem razy wymieniana jako autor najczęściej wypożyczany z angielskich bibliotek; na podstawie jej powieści nakręcono dziewiętnaście filmów fabularnych. W statystykach najbardziej sporną kwestią jest to, czy liczba sprzedanych egzemplarzy jej książek przewyższa liczbę sprzedanych Biblii, czy nie. Trudność polega nie na ustaleniu, ile jej książek sprzedano (wciąż zmieniająca się liczba milionów), lecz na uzyskaniu rzetelnych liczb dla Biblii; cokolwiek się myśli o Słowie Bożym, dane dotyczące jego sprzedaży są notorycznie niewiarygodne. Liczbą, która mogłaby najbardziej mnie zainteresować, kiedy tak siedziałam u dołu schodów, było dwadzieścia dwa. Tylu było biografów, którzy z braku informacji albo zachęty lub jakoś przekupieni czy odstraszeni przez samą pannę Winter, postanowili zrezygnować z odkrycia prawdy o niej. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. Znałam tylko jedną daną statystyczną i ta wydawała się istotna: ile ja, Margaret Lea, przeczytałam książek Vidy Winter? Żadnej. Zadrżałam z chłodu na schodach, ziewnęłam i się przeciągnęłam. Oprzytomniawszy, stwierdziłam, że podczas mojej nieobecności w moich myślach nastąpiło pewne przetasowanie. Z nieważnych odłamków, które składają się na moją pamięć, wydobyły się na wierzch dwa wspomnienia. Pierwsze to scenka, w której bierze udział mój ojciec i która rozgrywa się w naszym antykwariacie. Rozpakowujemy pudło książek pochodzących z likwidacji prywatnej biblioteki i znajdujemy kilka tomów Vidy Winter. Nie prowadzimy sprzedaży współczesnej beletrystyki. „Zaniosę je do sklepu z używanymi rzeczami w czasie przerwy obiadowej", mówię i zostawiam je na brzegu biurka. Ale nie minęło jeszcze południe, a trzy z czterech książek znikają. Sprzedane. Jedna księdzu, jedna pewnemu kartografowi, jedna historykowi wojskowości. Twarze naszych klientów - z ich zwykłą zewnętrzną bladością i bijącym od wewnątrz żarem właściwym miłośnikom książek - jakby rozjaśniały się na widok żywych kolorów miękkich okładek. Po obiedzie, kiedy skończyliśmy rozpakowywanie, katalogowanie i ustawianie na półkach, i nie mamy już klientów, zasiadamy jak zwykle do czytania. Jest późna jesień, pada deszcz i okna się zamgliły. Na zapleczu syczy piecyk gazowy; słyszymy go, nie słysząc, bo siedząc obok siebie, a zarazem oddaleni o setki mil, jesteśmy głęboko pogrążeni w naszych książkach. - Zrobić herbaty? - pytam, wynurzając się na powierzchnię. Żadnej odpowiedzi. Robię jednak herbatę i stawiam filiżankę na biurku obok ojca. Godzinę później nietknięta herbata jest zimna. Przygotowuję świeżą i stawiam na biurku kolejną parującą filiżankę. Ojciec nawet tego nie zauważa. Delikatnie przechylam książkę w jego ręku, tak żeby zobaczyć okładkę. To ta czwarta Vida Winter. Przywracam książkę do początkowej pozycji i przyglądam się twarzy ojca. Nie słyszy mnie. Nie widzi. Jest w innym świecie, a ja jestem duchem. Takie było moje pierwsze wspomnienie. Drugie to podobizna. Ujęta w trzech czwartych, mocno zarysowana w światłocieniu ogromna twarz nad skarlałymi w porównaniu z nią ludźmi, którzy czekają na pociąg. To tylko fotografia reklamowa umieszczona na billboardzie na dworcu kolejowym, ale w moich oczach ma w sobie niewzruszone dostojeństwo dawno zapomnianych królowych i bogiń wyrzeźbionych w skałach przez starożytne cywilizacje. Przyglądając się misternemu wykrojowi oczu, szerokiemu, gładkiemu zarysowi kości policzkowych, nieskazitelnej linii i proporcjom nosa, można się tylko zdumiewać, że przypadkowe zróżnicowanie cech człowieka mogło wytworzyć coś tak nadnaturalnie doskonałego. Takie kości, odnalezione przez archeologów przyszłości, wydawałyby się dziełem sztuki - nie wytworem wyposażonej w tępe narzędzia natury, lecz szczytem artystycznych osiągnięć. Skóra, która powleka te niezwykłe kości, ma świetlistą przejrzystość alabastru; wydaje się jeszcze bledsza w zestawieniu z kunsztownym splotem pukli miedzianych włosów, ułożonych z taką precyzją przy delikatnych skroniach i spływających po mocnej, wytwornej szyi. Jakby nie dość było tego niezwykłego piękna, są jeszcze oczy. Oczy o zintensyfikowanej przez jakąś sztuczkę fotografika nieludzkiej zieleni, zieleni kościelnych witraży albo szmaragdów, albo landrynek, spoglądają ponad głowami pasażerów z doskonałym brakiem wyrazu. Nie wiem, czy inni podróżujący tego dnia odczuli to samo co ja na widok tego plakatu; oni czytali jej książki, może więc widzieli go inaczej. Ale mnie, gdy patrzyłam w te wielkie zielone oczy, przypomniało się banalne powiedzenie, że oczy są oknami duszy. Pamiętam, że wpatrując się w jej zielone niewidzące oczy, pomyślałam: ta kobieta nie ma duszy. Taki był tego wieczoru, kiedy dostałam list, stan mojej wiedzy o Vidzie Winter. Nie było tego wiele. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to było chyba właśnie tyle, ile w ogóle można było o niej wiedzieć. Bo choć wszyscy znali Vidę Winter - znali jej nazwisko, jej twarz, jej książki - nikt jej nie znał. Słynna tak ze swoich sekretów, jak i ze swoich opowieści, była całkowitą tajemnicą. Teraz, jeżeli wierzyć listowi, Vida Winter chciała powiedzieć o sobie prawdę. Było to ciekawe już samo w sobie, ale jeszcze ciekawsza była moja następna myśl: dlaczego chce ją powiedzieć właśnie mnie? Podniosłam się ze schodów i weszłam w mrok antykwariatu. Nie potrzebowałam zapalać światła, żeby znaleźć drogę. Znam go tak, jak się zna miejsca swojego dzieciństwa. Natychmiast poczułam kojące działanie zapachu skóry i starego papieru. Przebiegłam palcami po grzbietach książek niczym pianista po klawiaturze. Każdy tom to osobna nuta; chropowaty, oprawny w płótno grzbiet Dziejów sporządzania map Danielsa, spękana skóra oprawy sprawozdań Łakunina z posiedzeń Akademii Kartograficznej w Sankt Petersburgu, zniszczona teczka zawierająca ręcznie rysowane i ręcznie kolorowane przez niego mapy. Gdyby założono mi przepaskę na oczy i postawiono gdziekolwiek na jednej z trzech kondygnacji, po dotknięciu palcami książek potrafiłabym określić, gdzie jestem. W naszym antykwariacie widujemy niewielu klientów; średnio około sześciu dziennie. Nagłe ożywienie działalności mamy we wrześniu, kiedy przychodzą studenci, żeby kupić zestaw skryptów na nowy rok akademicki, i drugie w maju, kiedy je odnoszą po zdaniu egzaminów. Te książki ojciec nazywa wędrownymi. W innych porach roku zdarza się, że spędzamy całe dni, nie oglądając żadnego klienta. Każde lato przynosi przypadkowego turystę, który zszedł z utartego szlaku i popychany ciekawością, wkracza tu ze słonecznego blasku. Zatrzymuje się na chwilę, mrugając, zanim oczy przyzwyczają się do mroku. Zależnie od tego, jak bardzo jest już znużony oglądaniem łodzi na rzece i jedzeniem lodów, spędza tu chwilę, ciesząc się cieniem i spokojem, albo nie. Najczęstszymi gośćmi antykwariatu są ludzie, którzy słyszeli coś o nas od znajomych swoich znajomych i znalazłszy się w pobliżu Cambridge, nadkładają kawałek drogi, aby do nas wstąpić. Kiedy wchodzą, na ich twarzach widać radość, nierzadko też przepraszają nas za kłopot. Są to ludzie mili i tak spokojni i przyjaźni jak same książki. Ale przeważnie jesteśmy tu sami: książki, ojciec i ja. Widząc, jak niewielu mamy klientów, moglibyście się zastanawiać: jak też oni wiążą koniec z końcem? Widzicie, jeśli chodzi o stronę finansową, antykwariat to tylko działalność uboczna. Właściwe interesy załatwia się gdzie indziej. Zarabiamy na życie może sześcioma transakcjami rocznie. Działa to tak: ojciec zna wszystkich wielkich kolekcjonerów i wszystkie wielkie księgozbiory świata. Gdybyście go zobaczyli na aukcjach albo targach książek, na których często bywa, zauważylibyście, jak podchodzą do niego jacyś ludzie. Mówią spokojnie, ubrani są spokojnie i odprowadzają go na bok, by spokojnie zamienić słówko na osobności. Z ich oczu też bije spokój. „Czy nie wie pan o?..." albo: „Czy czasem nie słyszał pan..." - pytają. Wymieniają jakąś książkę. Ojciec zwykle odpowiada ogólnikowo, bo nie należy wzbudzać nadmiernych nadziei. Zwykle nic z tego nie wynika. Jeśli jednak rzeczywiście o czymś słyszał. .. I jeśli nie ma już tej książki, zapisuje adres w zielonym notesiku. Potem przez jakiś czas nic się nie dzieje. Ale później - po kilku albo nawet po wielu miesiącach, nigdy nie wiadomo - na innej aukcji czy innych targach książki, spotykając pewną osobę, pyta bardzo ostrożnie, czy... i znowu padają dane. Najczęściej sprawa na tym się kończy. Ale czasami po rozmowach następuje wymiana listów. Ojciec spędza wiele czasu, pisząc listy. Po francusku, po niemiecku, po włosku, a czasem nawet po łacinie. Dziewięć razy na dziesięć odpowiedzią jest uprzejma, zawarta w dwóch linijkach, odmowa. Ale czasami - jakieś sześć razy do roku - odpowiedź jest wstępem do podróży. Podróży, podczas której ojciec odbiera książkę z jednego miejsca i dostarczają w inne. Rzadko wyjeżdża na dłużej niż na czterdzieści osiem godzin. Sześć razy do roku. I z tego się utrzymujemy. Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego banku to zbytek, na który ojciec może sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, że rzeczywistość jest taka sama dla wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla książek, bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których teraz najwyraźniej nikt już nie chce. I miejsce do czytania. A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu. Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłuż półek, pokazywał mi litery i uczył je wymawiać. Tu także nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą niż jakakolwiek inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim życiem. Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk żadnej książki ani żadnej nie zakazywał. Pozwalał mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z uciążliwych podróży przez pełne niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam książki z obrazkami i bez obrazków, książki po angielsku, po francusku, książki w językach, których nie rozumiałam, lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia się domyśliłam. Książki, książki, ciągle książki. W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? - myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecież były od siebie tak odległe. W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi było pakować książki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych książek", przechodziła wzdłuż półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać. Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc. Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością książek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, że ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła się tego zajęcia; potem nic musiała już wchodzić do księgarni. Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych książek. Jako zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione. zwykle jednak roztargnieni szperacze wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od podłogi po sufit książkami, tysiącami książek. - A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec. Było to zajęcie na całą wieczność; zastanawiam się teraz, czy mówił całkiem serio, kiedy mi je powierzał. Prawdę mówiąc, to nie miało znaczenia, bo ja podjęłam się tego zadania na serio. Zajęło mi wszystkie ranki przez całe lato, ale na początku września, kiedy zaczynała się szkoła, każda zgubiona książka była już odnaleziona, każdy niewłaściwie umieszczony tom powrócił na swoje miejsce. Co więcej - a teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to ważne - moje palce nawiązały kontakt, choćby na krótko, z każdą książką w antykwariacie. Jako nastolatka pomagałam ojcu tak sprawnie, że w spokojne popołudnia nie mieliśmy właściwie nic do roboty. Skoro już została wykonana poranna praca, nowa dostawa ustawiona na półkach, listy napisane, skoro zjedliśmy już nad rzeką kanapki i nakarmiliśmy kaczki, można było wrócić do antykwariatu i czytać. Stopniowo moje lektury stały się mniej przypadkowe. Coraz częściej błąkałam się po drugim piętrze. Tam znajdowała się literatura dziewiętnastowieczna, biografie, autobiografie, wspomnienia, pamiętniki i listy. Ojciec zauważył, w jakim kierunku idą moje lektury. Z targów czy wyprzedaży wracał z książkami, które, jak sądził, mogą mnie zainteresować. Wystrzępione tomiki, przeważnie w rękopisie, pożółkłe kartki przewiązane wstążeczką albo sznurkiem, niekiedy ręcznie zszyte. Zwyczajne życiorysy zwyczajnych ludzi. Ja ich nie czytałam, ja je po prostu pochłaniałam. Mój apetyt na jedzenie osłabł, głód książek był ciągle nienasycony. To był początek mojego powołania. Nie jestem prawdziwym biografem. W gruncie rzeczy w ogóle trudno mnie nazwać biografem. Dla własnej przyjemności napisałam kilka krótkich szkiców biograficznych o mało znaczących postaciach z historii literatury. Pociągało mnie zawsze pisanie biografii ludzi, którzy nie zaznali sławy, tylko żyli w cieniu sławy innych, a po śmierci zapadali w otchłań zapomnienia. Lubię odgrzebywać życiorysy, które na sto lub więcej lat zostały pochowane w nieotwieranych pamiętnikach na półkach archiwów. Ponad wszystko inne cieszy mnie, kiedy mogę tchnąć oddech we wspomnienia, których nie wznawia się drukiem już od dziesięcioleci. Od czasu do czasu któryś z moich bohaterów okazuje się na tyle znaczący, by obudzić zainteresowanie miejscowego wydawnictwa akademickiego. Mam więc kilka publikacji na swoim koncie - nie są to książki, nic tak poważnego. To po prostu szkice, kilka cienkich stroniczek zszytych razem w papierowej okładce. Jeden z nich, Braterska muza - o braciach Jules'u i Edmondzie Landierach i dzienniku, który wspólnie pisali - spodobał się pewnemu redaktorowi dzieł historycznych i został włączony do wydanego w twardej oprawie zbioru esejów o pisarstwie i rodzinie w XIX wieku. Zapewne ten właśnie szkic przyciągnął uwagę Vidy Winter, ale jego obecność w tym tomie jest całkiem myląca. Znalazł się tam wśród prac uczonych i zawodowych pisarzy, tak jakbym rzeczywiście była biografem, choć w istocie jestem tylko dyletantką, uzdolnioną amatorką. Życiorysy - ludzi już nieżyjących - są tylko moim hobby. Prawdziwa praca to ta w antykwariacie. Moim zadaniem nie jest sprzedaż książek - robi to ojciec - ale ich doglądanie. Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd doglądaniem książek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na swój wiek, i nie dość ważne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezależnie od tego, jak banalna jest ich zawartość, zawsze jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz już zmarły, sądził, że te słowa są dostatecznie ważkie, by je zapisać. Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w końcu także kości. Wygasa żywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy jednak unikają tego unicestwienia. Bo istnieją nadal w książkach, które piszą. Możemy odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą odmienić. Mogą to wszystko, chociaż są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii. Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o książki. Odkurzam je, dokonuję drobnych napraw, utrzymuję w porządku. I każdego dnia otwieram jedną lub dwie, czytam kilka linijek albo stron, pozwalam głosom zapomnianych zmarłych rozbrzmiewać w mojej głowie. Czy ci zmarli pisarze czują, kiedy się czyta ich książki? Czy w ich ciemnościach zapala się iskierka światła? Czy ich dusze porusza lekkie tchnienie czytającego w nich umysłu? Mam nadzieję, że tak. Bo zmarły musi się czuć bardzo samotnie. Chociaż poruszam tu sprawy bardzo osobiste, czuję, że odkładam pisanie o najważniejszym. Nie mam skłonności do odsłaniania swojego ,ja"; wygląda raczej na to, że próbując przemóc właściwą mi powściągliwość, rozpisałam się o wszystkim i o niczym, by uniknąć pisania o tej jedynej sprawie, która się liczy. A jednak o tym napiszę. „Milczenie nie jest naturalnym środowiskiem dla ludzkich historii", powiedziała mi kiedyś panna Winter. „One potrzebują słów. Bez nich blakną, chorują i umierają. A potem straszą po nocach". Tak właśnie jest. Oto więc moja opowieść. Miałam dziesięć lat, kiedy odkryłam tajemnicę, którą ukrywała moja matka. A ma to znaczenie dlatego, że to nie był jej sekret. Tylko mój. Tego wieczoru moich rodziców nie było w domu. Nieczęsto gdzieś się wybierali, a wtedy wysyłali mnie do sąsiadki, pani Robb, bym sobie posiedziała w jej kuchni. Sąsiedni dom był dokładnie taki sam jak nasz, tylko odwrócony w stosunku do niego jak w lustrzanym odbiciu, i od odwrócenia tego porządku robiło mi się niedobrze, toteż kiedy zbliżała się kolejna wieczorna eskapada rodziców, zaczęłam ich znowu przekonywać, że jestem już dostatecznie duża i dostatecznie rozsądna, by zostać w domu bez opiekunki. Nie miałam zbyt wielkich nadziei, że mi się to uda, ale tym razem ojciec ustąpił. Matka raczyła się zgodzić dopiero po przyrzeczeniu pani Robb, że zajrzy do mnie o wpół do dziewiątej. Wyszli o siódmej, a ja uczciłam to szklanką mleka, którą wypiłam rozparta na sofie, pełna zachwytu nad własną dorosłością. Margaret Lea, już na tyle duża, by zostać w domu bez opieki! Po wypiciu mleka poczułam się niespodziewanie znudzona. Co mam począć z tą swobodą? Wybrałam się na zwiedzanie terenu mojej nowej wolności: jadalnia, hol, ubikacja na dole. Wszystko było takie jak zawsze. Bez żadnego szczególnego powodu przypomniałam sobie jedno z opowiadań budzących we mnie dziecięcy lęk: o wilku i trzech świnkach. „Chuchnę i dmuchnę, i zmiotę twój domek!" Nie musiałby zadawać sobie wiele trudu, by zmieść dom moich rodziców. Jasne, przestronne pokoje były zbyt niematerialne, by stawić opór, i wraz z kruchymi, delikatnymi meblami rozsypałyby się od byle podmuchu jak stos zapałek. Tak, wilk mógłby zmieść ten dom najlżejszym dmuchnięciem i jeszcze zeżreć naszą trójkę na śniadanie. Zaczęłam żałować, że nie jestem w antykwariacie, gdzie nigdy się nie bałam. Wilk mógłby sobie chuchać i dmuchać: wśród książek pogrubiających w dwójnasób mury ojciec i ja bylibyśmy bezpieczni jak w fortecy. Na górze zerkałam w lustro w łazience. Dla podniesienia na duchu, żeby sprawdzić, jak wyglądam jako duża dziewczynka. Przechylałam głowę na lewo, na prawo, badałam swoje odbicie z różnych kątów widzenia, pragnąc dostrzec kogoś innego. Ale to byłam tylko ja patrząca na swoje odbicie. Z moim pokojem nie wiązałam żadnych nadziei. Znałam go w najdrobniejszych szczegółach i on mnie znał, stanowiliśmy teraz dla siebie nudne towarzystwo. Otworzyłam więc drzwi do pokoju gościnnego. Szafa z jasnego drewna i toaletka łudziły możliwością wyszczotkowania tu włosów i przebrania się, ale jakoś dawało się wyczuć, że za drzwiami i w szufladach kryje się tylko pustka. Łóżko, ciasno otulone prześcieradłami i kocami, równiutko wygładzone, nie było zachęcające. Cienkie poduszki wyglądały, jakby się z nich ulotniło życie. Nazywało się ten pokój gościnnym, ale nigdy nie mieliśmy gości. Spała w nim matka. Stropiona wyszłam z pokoju i stanęłam na podeście schodów. Więc tak to jest. To rytuał przejścia. Zostać sama w domu. Dołączałam do szeregów starszych dzieci, jutro będę mogła powiedzieć na placu zabaw: „Wczoraj wieczorem nie poszłam do opiekunki. Zostałam sama w domu". Dziewczynki będą na mnie patrzeć z podziwem. Od tak dawna tego pragnęłam, a kiedy do tego doszło, nie wiedziałam, co zrobić. Spodziewałam się, że jakoś automatycznie wydorośleję, żeby sprostać temu doświadczeniu, uzyskam pierwszy wgląd w osobę, jaką miałam zostać. Oczekiwałam, że świat utraci swój dziecięcy i znajomy wygląd i odsłoni przede mną swoją tajemną, dorosłą stronę. Zamiast tego, spowita w nową niezawisłość, czułam się młodsza niż zwykle. Czy coś ze mną było nie tak? Czy kiedykolwiek się dowiem, jak dorosnąć? Chodziła mi po głowie myśl, żeby pójść do pani Robb. Ale nie. Jest lepsze miejsce. Wczołgałam się pod łóżko ojca. Przestrzeń między podłogą a ramą łóżka skurczyła się od czasu, kiedy tu ostatnio byłam. Jednym ramieniem opierałam się o wakacyjną walizkę, równie szarą w świetle dziennym jak tu, w ciemnościach. Skrywała wszystkie nasze letnie akcesoria: okulary przeciwsłoneczne, zapasowy film do aparatu, kostium kąpielowy, którego matka nigdy nie nosiła, ale też nigdy nie wyrzuciła. Z drugiej strony stało tekturowe pudło. Namacałam otwierające je klapki i wsunęłam rękę do środka. Splątany zwój kabli do światełek na choinkę. Pióra pokrywające szatę anioła zdobiącego czubek drzewka. Kiedy byłam ostatnim razem pod łóżkiem, wierzyłam jeszcze w Świętego Mikołaja. Teraz już nie. Czy to też przejaw dorastania? Wypełzając spod łóżka, potrąciłam stare blaszane pudełko po biszkoptach. Wystawało do połowy spod frędzli kapy. Pamiętałam to pudełko - było tam od zawsze. Na pokrywce, zbyt ciasno przylegającej, by ją otworzyć, miało obrazek szkockich skał porośniętych jodłami. Bezwiednie spróbowałam uchylić wieczko. Pod starszymi, silniejszymi palcami ustąpiło tak łatwo, że aż odskoczyłam. W środku był paszport ojca i rozmaite kartki papieru różnego rozmiaru. Formularze, częściowo zadrukowane, częściowo wypełnione ręcznie. Tu i tam podpis. Dla mnie widzieć to czytać. Zawsze tak było. Poszperałam w dokumentach. Świadectwo ślubu moich rodziców. Ich świadectwa urodzenia. Moje świadectwo urodzenia. Czerwony druk na kremowym papierze. Podpis mojego ojca. Złożyłam je starannie, odłożyłam do innych formularzy, które już przeczytałam, i przeszłam do następnego. Był identyczny. Zdumiało mnie to. Po co mi dwa świadectwa urodzenia? A potem to dostrzegłam. Ten sam ojciec, ta sama matka, te same data i miejsce urodzenia, ale inne imię. Co się ze mną stało w tej chwili? W mojej głowie wszystko nagle rozsypało się na kawałki, a potem znów złożyło razem, ale inaczej, w kalejdoskopowym przemieszczeniu, do którego zdolny jest umysł. Miałam siostrę bliźniaczkę. Nie przejmując się zamętem w głowie, ciekawskie palce rozłożyły drugi kawałek papieru. Świadectwo zgonu. Moja bliźniaczka umarła. Teraz już wiedziałam, co mnie naznaczyło. Byłam oszołomiona swoim odkryciem, ale nie zdziwiona. Bo zawsze było we mnie to przeczucie. Przeświadczenie - zbyt oczywiste, by wymagało słów - że jest przy mnie „coś". Odmienna jakość powietrza po mojej prawej stronie. Jakieś stężenie światła. Coś osobliwego, co wprawia w drgania pustą przestrzeń. Mój blady cień. Przyciskając ręce do prawego boku, pochyliłam głowę tak, że nosem niemal dotykałam ramienia. Zawsze bezwiednie powtarzałam ten gest, w bólu, w zmieszaniu, przy jakichkolwiek kłopotach. Był tak bardzo mój, że nigdy dotąd się nad nim nie zastanawiałam; odkrycie, jakiego właśnie dokonałam, ujawniło jego znaczenie. Szukałam swojej bliźniaczki. Tam, gdzie powinna być. U mojego boku. Gdy zobaczyłam te dwie kartki i gdy świat przyszedł już do siebie na tyle, by znów zacząć się powoli obracać wokół własnej osi, pomyślałam: więc to tak. Poczucie straty. Smutek. Samotność. Przez całe życie czułam coś, co oddzielało mnie od innych - i towarzyszyło mi - a teraz, kiedy odkryłam te dwa świadectwa, wiedziałam już, co to było. Moja siostra. Po dłuższym czasie dotarł do mnie odgłos otwierania drzwi kuchennych na dole. Z mrowieniem w łydkach wyszłam na podest, a u podnóża schodów pojawiła się pani Robb. - Wszystko w porządku, Margaret? - Tak. - Masz wszystko, czego ci potrzeba? - Tak. - Przyjdź, jak będziesz czegoś potrzebowała. - Dobrze. - Twój tatuś i mamusia niedługo wrócą. Wyszła. Włożyłam dokumenty z powrotem do pudełka i wsunęłam je pod łóżko. Wyszłam z sypialni, zamykając drzwi za sobą. Przed lustrem w łazience poczułam wstrząs, kiedy moje oczy spotkały się z oczami tej drugiej. Pod jej spojrzeniem twarz mi zadrgała. Mogłam wyczuć kości pod skórą. Potem kroki rodziców na schodach. Otworzyłam drzwi, ojciec wszedł na podest i przytulił mnie. - Zuch dziewczyna - powiedział. - Dobrze się sprawiłaś. Matka była blada i wyglądała na zmęczoną. Wyjście z domu znów przyprawiło ją o ból głowy. - Tak - powiedziała. - Grzeczna dziewczynka. - No i jak tam było, kochanie? Jak to jest być sama w domu? - Świetnie. - Wiedziałem, że tak będzie - powiedział. A potem, nie mogąc się powstrzymać, znów mnie uściskał, radośnie wziął mnie w ramiona i ucałował w czubek głowy. - No, czas do łóżka. Nie czytaj zbyt długo. - Dobrze. Potem słyszałam, jak rodzice się krzątają, przygotowując się do snu. Słyszałam, jak ojciec otwiera szafkę z lekarstwami, by wyjąć tabletki dla mamy, napełnia szklankę wodą. I jego głos, kiedy mówi jak zwykle: „Dobrze ci zrobi, jak się porządnie wyśpisz". Później zamknęły się drzwi do pokoju gościnnego. Po chwili zaskrzypiało łóżko w drugim pokoju i usłyszałam pstryknięcie, gdy ojciec gasił światło. Wiedziałam co nieco o bliźniętach. Z komórki, z której zwykle powstaje jedna osoba, w niewytłumaczalny sposób rozwijają się dwie. Byłam jedną z bliźniaczek. Moja bliźniaczka umarła. Czym więc teraz byłam? Pod kołdrą przycisnęłam ręką srebrno-różowy półksiężyc na mojej piersi. Cień, jaki pozostawiła moja siostra. Jak archeolog szukający śladów dawnej historii badałam swoje ciało. Byłam zimna jak trup. Z listem w ręku opuściłam antykwariat i poszłam na górę do swojego mieszkania. Schody się zwężały na każdej z trzech kondygnacji zapełnionych książkami. Gasząc po drodze światła, zaczęłam układać zdania uprzejmego listu z odmową. Nie jestem, mogłam napisać pannie Winter, właściwą osobą do zajęcia się jej biografią. Nie interesuję się literaturą współczesną. Nie przeczytałam żadnej książki panny Winter. Czuję się jak w domu w bibliotekach i archiwach i nigdy w życiu nie przeprowadziłam wywiadu z żyjącym autorem. Łatwiej mi obcować ze zmarłymi i - jeśli mam już powiedzieć prawdę - przy żywych czuję się nieswojo. Umieszczanie tego ostatniego stwierdzenia w liście chyba jednak nie jest konieczne. Nie chciałam zawracać sobie głowy przygotowaniem jedzenia. Wystarczy mi filiżanka kakao. Czekając, aż mleko się zagrzeje, spojrzałam w okno. W szybie pojawiła się twarz tak blada, że można było przez nią dojrzeć czerń nocnego nieba. Przycisnęłyśmy policzek do zimnego szklanego policzka. Widząc nas wtedy, wiedzielibyście, że gdyby nie ta szyba, nie można by nas od siebie odróżnić. Niech pani powie mi prawdę. Te słowa z listu utkwiły mi w głowie, jakby uwięzione, niczym ptak, który wpadł przez komin pod pochyłym sufitem pokoju na poddaszu. To naturalne, że prośba chłopca tak mnie poruszyła; mnie, której nigdy nie powiedziano prawdy i która musiała dociec jej sama i to w tajemnicy. Niech pani powie mi prawdę. No właśnie. Ale postanowiłam uwolnić swoje myśli od tych słów i tego listu. Już czas. Krzątałam się pospiesznie. W łazience umyłam mydłem twarz i wyczyściłam zęby. Za trzy minuty ósma byłam już w nocnej koszuli i w kapciach, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku. Szybciej, szybciej. Za minutę ósma. Butelka z gorącą wodą gotowa. Nalałam sobie też szklankę wody z kranu. Byle nie tracić czasu. Bo o ósmej kończył się świat. Nadchodziła pora czytania. Godziny między ósmą wieczorem a pierwszą lub drugą w nocy były dla mnie zawsze czasem magicznym. Białe strony otwartej książki na błękitnej kołdrze, oświetlone lampką, były wrotami do innego świata. Ale tego wieczoru magia zawiodła. Wątki fabuły, pozostawione w zawieszeniu poprzedniej nocy, jakoś w ciągu tego dnia zwiotczały i stwierdziłam, że nie obchodzi mnie, jak w końcu splotą się razem. Usiłowałam je pochwycić, ale ilekroć już mi się to udawało, wtrącał się jakiś głos - Niech pani powie mi prawdę - i przecinał węzeł akcji, której wątki znów zwisały osobno. Sięgałam wobec tego po starych przyjaciół: Kobieta w bieli, Wichrowe Wzgórza, Dziwne losy Jane Eyre... Nic z tego. Niech pani powie mi prawdę. Do tej pory czytanie nigdy mnie nie zawiodło, było jedyną pewną rzeczą. Zgasiłam światło, wtuliłam głowę w poduszkę i próbowałam zasnąć. Echa głosu. Urywki jakiejś opowieści. W ciemności słyszałam je głośniej. Niech pani powie mi prawdę. O drugiej w nocy wstałam z łóżka, włożyłam skarpetki, otworzyłam drzwi i w szlafroku zeszłam po cichu wąskimi schodkami do antykwariatu. Jest tam na zapleczu mały pokoik, niewiele większy od szafy. Używamy go, kiedy mamy zapakować książki do wysyłki. Stoi tam stół, na półce leżą arkusze brunatnego papieru, nożyczki i kłębek sznurka. Stoi tam także zwykła drewniana szafka, w której mieści się kilkanaście książek. Zawartość tej szafki rzadko się zmienia. Gdybyście dzisiaj do niej zajrzeli, zobaczylibyście to samo, co ja widziałam tamtej nocy: krzywo oparta o ściankę książka bez okładki, obok niej tom oprawny w brzydko wytłaczaną skórę. Parę prosto stojących książek po łacinie. Stara Biblia. Trzy dzieła o botanice, dwa o historii i wystrzępiony podręcznik astronomii. Jakaś książka po japońsku, inna po polsku i kilka poematów w języku staroangielskim. Dlaczego trzymamy te książki osobno? Dlaczego nie stoją w swym naturalnym towarzystwie na naszych starannie opisanych półkach? Po prostu w tej szafce przechowujemy to, co niezwykłe, cenne, co stanowi rzadkość. Te tomy są warte tyle, co wszystko inne w naszym antykwariacie razem wzięte, a może nawet więcej. Książka, po którą przyszłam - mała, w twardej oprawie, mniej więcej cztery na sześć cali, najwyżej pięćdziesięcioletnia, nie pasowała do tych antykwarycznych zabytków. Pojawiła się tu kilka miesięcy temu, jak sądziłam, przez nieuwagę ojca; właśnie w tych dniach zamierzałam go o nią zapytać i umieścić gdzieś na półce. Na wszelki wypadek włożyłam jednak białe rękawiczki. Trzymamy je w tej szafce i wkładamy, gdy mamy wziąć do ręki takie białe kruki, ponieważ - paradoksalnie - choć książki ożywają, kiedy się je czyta, tłuszcz palców niszczy je, gdy przewraca się kartki. W każdym razie ta książka, z nienaruszoną tekturową okładką i niewystrzępionymi rogami, była w dobrym stanie. Została opublikowana w popularnej serii na całkiem wysokim poziomie przez wydawnictwo, które już nie istniało. Uroczy tomik i pierwsze wydanie, ale trudno ją zaliczyć do skarbów. Na wyprzedażach i wiejskich odpustach inne tomy tej serii można nabyć za kilka pensów. Okładka była kremowo-zielona: tło stanowił regularny motyw rybich łusek, na nim dwa prostokąty - na jednym widniał rysunek syreny, na drugim tytuł i nazwisko autora. Trzynaście opowieści o zmianie i rozpaczy Vidy Winter. Zamknęłam szafkę, odłożyłam kluczyk i latarkę na swoje miejsce i wspięłam się po schodach z powrotem do sypialni, z książką w okrytej rękawiczką dłoni. Nie zamierzałam jej czytać. Chciałam tylko kilku zdań. Czegoś śmiałego, mocnego, czegoś, co zagłuszyłoby słowa z listu, które nieustannie krążyły mi po głowie. Mówi się: „Klin klinem". Kilka zdań, może stronica, a potem będę mogła zasnąć. Zdjęłam obwolutę i dla bezpieczeństwa włożyłam ją do specjalnej szuflady, która mi służy do tego celu. Nawet w rękawiczkach nigdy dość ostrożności. Otworzyłam książkę, wdychając jej zapach. Stare książki mają zapach tak ostry i cierpki, że niemal czuje się go na podniebieniu. Wstęp. Zaledwie kilka linijek. Ale już pierwsza linijka przyciągnęła moją uwagę. Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, żeby ci powiedział, jak to było, kiedy się urodził. To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść. Jakbym wpadła w wodę. Wieśniacy i książęta, królewscy urzędnicy i piekarczyki, kupcy i syreny, wszystki