15954
Szczegóły |
Tytuł |
15954 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15954 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15954 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15954 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wielka miłość i prawdziwa przyjaźń są dwoma najcenniejszymi darami życia - czuje się po dwakroć błogosławiona, gdyż oba zostały mi dane. Książkę tę dedykuję w imię przyjaźni Kathy i Stanowi Zakom.
Rozdział 1
odgłos kroków Philip Whitworth podniósł wzrok znad biurka.
Oparł się wygodniej w fotelu, i spojrzawszy z uwagą na zbliżającego się pośpiesznie wiceprezesa, rzucił mu niecierpliwe pytanie: - No i ujawnili już, kto przebił naszą ofertę? Wiceprezes zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki oddech. - Sinclair nas przebił! - wysapał ze złością. - O marne trzydzieści tysięcy! Przeklęty drań, wyszedł z ceną niższą o tyle co nic i zgarnął nam sprzed nosa kontrakt na pięćdziesiąt milionów dolarów! Radia do wszystkich aut produkcji National Motors, bagatela... - zakoń czył z nutą rezygnacji. Philip Whitworth był bardziej opanowany, co najwyżej lekkie za ciśnięcie szczęk świadczyło o tym, że wzbiera w nim gniew. - A więc już czwarty raz w ciągu roku Sinclair sprzątnął nam ważny kontrakt - rzekł dobitnym, lecz spokojnym głosem. - Cóż to za niezwykły zbieg okoliczności, prawda? Zdenerwowany wiceprezes nie dopatrzył się w tym ostatnim zda niu ironii. Potraktował je całkowicie serio. Zaczął wykrzykiwać: - Zbieg okoliczności! Do diabła, Philip, to nie żaden zbieg okolicz ności, dobrze wiesz, tak samo jak ja! Ktoś w moim dziale jest u Nicka Sinclaira na garnuszku! Jakiś gnojek dla niego szpieguje! Teraz już tylko sześciu naszych ludzi znało stawkę, z jaką wyszliśmy w ofercie. Jeden z tej szóstki to szpicel! Philip oparł się jeszcze wygodniej, odchylając do tyłu przyprószo ną już z lekka srebrem siwizny głowę. - Przecież sprawdzałeś tych wszystkich sześciu facetów i dowie działeś się tylko tyle, że trzej z nich lubią mydlić oczy żonom i robić skoki w bok - starał się zmitygować swego wzburzonego rozmówcę. - Widocznie nie prześwietliłem ich dość dokładnie! - burknął wi ceprezes, po czym podrapał się z zakłopotaniem po głowie i spojrzał
Na
8 Judth McNaught
Whitworthowi prosto w oczy. - Widzisz, Philip - odezwał się z lekka mentorskim tonem -ja rozumiem, że Sinclair to twój przybrany syn, ale musisz w końcu coś zrobić, żeby mu przytrzeć nosa, bo inaczej to on cię zniszczy. Oczy Philipa stały się zimne jak lód. Wyjaśnił: - Nigdy nie uważałem Nicka Sinclaira za żadnego ,,przybranego syna", nawet rodzona matka, a moja żona, też już się go wyrzekła. A co właściwie według ciebie miałbym zrobić, żeby przyhamować je go niebezpieczne zapędy? - zapytał. - Zainstalować wtyczkę w jego firmie i wyniuchać, kto tu u nas jest szpiegiem. Zresztą zrób, co uważasz, ale na litość boską, zrób coś! Zrób cokolwiek! Nim Philip Whitworth zdążył się jakoś ustosunkować do drama tycznego apelu wiceprezesa, w gabinecie rozległ się ostry brzęczyk interkomu. - Tak, Helen, o co chodzi? - zapytał Philip sekretarkę. - Przepraszam, że panu przerywam, sir, ale przyszła już miss Lauren Danner - usłyszał w odpowiedzi. - Mówi, że jest z panem umówiona na rozmowę w sprawie pracy. - Rzeczywiście... - przyświadczył Philip z lekkim zniecierpliwie niem. - Proszę powiedzieć, że ją przyjmę za parę minut. - Od kiedy to osobiście zajmujesz się kompletowaniem persone lu? - spytał, nie kryjąc zdziwienia, wiceprezes. - To sprawa typowo grzecznościowa - wyjaśnił Philip. - Ojciec tej dziewczyny jest moim dalekim kuzynem, wiesz, taka dziesiąta woda po kisielu. Kiedy moja matka wzięła się przed laty do pisania książki o dziejach naszej rodziny, odnalazła go jakoś i zaprosiła na weekend. Zawsze tak robiła, kiedy się natknęła na domniemanego krewniaka. Zapraszała tych ludzi, żeby ich wypytać o rodzinne koneksje, spraw dzić, czy faktycznie są z nami spokrewnieni, i zdecydować, czy warto o nich wspomnieć w książce. Ten Danner był profesorem na uniwersy tecie w Chicago. Sam nie mógł przyjechać, więc podesłał nam ,,w za stępstwie" żonę - pianistkę i córkę. Wiem, że pani Danner zginęła kil ka lat później w wypadku samochodowym... Z Dannerem nie miałem żadnych kontaktów, dopóki nie zadzwonił do mnie tydzień temu z prośbą, żebym przyjął do pracy jego córkę Lauren, Mówił, że dziew czyna nie może znaleźć nic odpowiedniego w Fenster, w Missouri, gdzie teraz mieszkają. - Trzeba mieć niezły tupet, żeby zadzwonić ni z gruszki, ni z pie truszki w takiej sprawie, nie uważasz?
Podwójną Philip zniechęcony machnął ręką. miarą 9
- Pogadam z tą dziewczyną i odeślę ją do domu. Przecież nie ma my tu zajęcia dla absolwentki konserwatorium. A nawet gdybyśmy mieli, jej akurat i tak bym nie przyjął. Mówię ci, to był najokropniej szy i najbardziej denerwujący dzieciak, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałem. Dziewięć lat czy coś kolo tego, fatalne maniery, pucoło wate policzki, piegi, rude włosy, ciągle potargane, paskudne rogowe okularki... A przy tym wszystkim smarkula jeszcze miała czelność zadzierać nosa! W naszym domu... Sekretarka Philipa Whitwortha zerknęła na siedzącą naprzeciw ko niej młodą osobę w granatowym kostiumiku i eleganckiej białej bluzce. Dziewczyna była po prostu piękna: włosy o barwie miodu upięte w elegancki kok, lekko wypukłe kości policzkowe, nosek nie wielki, podbródek delikatnie zaokrąglony, długie, wywinięte rzęsy, no i te oczy - niezwykłe, świetliste, turkusowe! - Pan Whitworth przyjmie panią za kilka minut - poinformowała uprzejmie i odwróciła wzrok, by dodatkowo nie peszyć oczekującej na ważną rozmowę interesantki. Lauren Danner uśmiechnęła się blado. Powiedziała tylko: - Dziękuję pani. Powróciła do przeglądania magazynu ilustrowanego, który trzy mała przed sobą. Trzymała go i patrzyła na kolorowe stronice, w istocie jednak nic tam nie widziała, skoncentrowana wyłącznie na jednym: na przenikającym ją napięciu, a nawet lęku, przed spotka niem twarzą w twarz z Philipem Whitworthem. Czternaście minionych lat nie zatarło przykrego wspomnienia dwóch dni spędzonych we wspaniałej rezydencji w Grosse Pointe, gdzie nie tylko cała rodzina Whitworthów, ale nawet ich służba od nosiła się do Lauren i jej matki z obraźliwym lekceważeniem. Gdyby ojciec nie zadzwonił do swego zamożnego i wpływowego ,,kuzyna" w tajemnicy i nie umówił Lauren na rozmowę z nim w sprawie pracy, z pewnością nigdy by się tu, w Detroit, nie zjawiła. Ale nie wypadało się wymawiać, skoro wszystko zostało uzgodnione i Philip zgodził się ,,zrobić jej grzeczność". Lauren mogła wprawdzie opowiedzieć ojcu o tym, jak zachowa li się Whitworthowie czternaście lat temu, i wykręcić się od tego spotkania, nie chciała jednak przysparzać mu frasunku. Wystar czająco dręczył się brakiem pieniędzy, odkąd - wraz z wieloma in nymi nauczycielami z Missouri - stracił pracę, gdy udręczeni ręce-
10 Judith McNaught Podwójnq miarą 11
sją podatnicy nie zgodzili się łożyć więcej niż dotąd na stanową oświatę... Kiedy po trzech miesiącach bezoowocnych poszukiwań ojciec po wrócił z kolejnej nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracy, tym ra zem z Kansas City, uśmiechnął się smutno do córki i do swej drugiej żony i powiedział: - Wygląda na to, że bezrobotny nauczyciel nie dostanie w dzisiej szych czasach nawet posady stróża. Chociaż w moim wypadku to może i lepiej, bo chyba nie umiałbym wywijać miotłą... W chwilę później pobladł, przycisnął dłonie do piersi z lewej stro ny i upadł, rażony silnym atakiem serca. Teraz wracał już, co prawda powoli, do zdrowia, ale pod wpły wem tego, co mu się przydarzyło, Lauren postanowiła skorygować, a właściwie radykalnie wręcz zmienić swoje życiowe plany. Po la tach wytrwałej nauki gry na fortepianie i ukończeniu wyższych studiów muzycznych doszła do wniosku, że nie ma w sobie dość si ły woli, ambicji i gotowości do poświęceń, by zostać koncertującą pianistką jak matka; odziedziczyła wprawdzie po niej talent, ale brakowało jej cech charakteru niezbędnych do osiągnięcia sukcesu artystycznego. Ucząc się, ćwicząc i wciąż pracując dodatkowo, by zdobyć środki na opłacenie studiów muzycznych, Lauren zupełnie nie miała w życiu czasu na rozrywkę czy relaks. Owszem, jeździła po całych Stanach na konkursy pianistyczne, lecz nigdzie nie widziała nic poza pokojem hotelowym, pokojem do ćwiczeń i salą koncertową. Spotykała wielu mężczyzn, ale nigdy nie miała czasu na coś więcej niż tylko przelotna znajomość. Zdobywała stypendia i nagrody, zawsze jednak brakowało jej pieniędzy na pokrycie własnych bieżących wydatków, co oznaczało ciągłe dodatkowe obciążenie dorywczą pracą. Lauren miała coraz częściej wrażenie, że zainwestowawszy w mu zykę naprawdę wiele, zbyt mało otrzymuje w zamian. Oczywiście, szkoda jej było bezpowrotnie porzucać to, czemu z wytrwałością i upodobaniem oddawała się przez wiele lat, od dzieciństwa do dwu dziestego trzeciego roku życia. Choroba ojca i rosnący plik rachun ków do zapłacenia, oto co ostatecznie przesądziło, że podjęła decyzję, z którą dotąd zwlekała. Ojciec stracił pracę w kwietniu, wraz z uprawnieniami do bezpłatnej opieki medycznej. W lipcu zachoro wał, a więc stracił również zdrowie, W ciągu ubiegłych lat to właśnie on przede wszystkim pomagał córce w finansowaniu studiów... Lau ren uznała, że teraz przyszła kolej, aby ona pomogła jemu. Pod ciężarem odpowiedzialności czuła się tak, jakby musiała dźwigać na ramionach cały świat. Potrzebowała pracy i pieniędzy, i to od zaraz! W Fenster w stanie Missouri szans na znalezienie po płatnego zajęcia praktycznie nie było. Musiała więc zdecydować się na wyjazd do którejś z wielkich metropolii, do jednego z krajowych centrów biznesu, Los rzucił ją do Detroit; sprawił, że oto oczekiwała, stremowana i zdezorientowana, na wejście do gabinetu magnata przemysłowego, a zarazem dalekiego kuzyna, który podczas pierw szego i jedynego, jak dotąd, spotkania przed czternastu laty zapre zentował jej się od wcale nie najlepszej strony. Zabrzęczał telefon, sekretarka podniosła słuchawkę. Po chwili wstała zza biurka i oznajmiła: - Pan Whitworth prosi panią, miss Danner. Podprowadziła Lauren do ozdobnych mahoniowych drzwi gabine tu szefa. Otworzyła je przed nią. Ostatnią myślą Lauren przed prze kroczeniem progu jaskini lwa było: ,,Żeby tak mnie nie pamiętał..." Weszła. Lata występów przed poblicznością nauczyły ją, jak wal czyć z tremą i maskować zdenerwowanie, mimo wewnętrznego nie pokoju pozornie robiła więc wrażenie osoby pewnej siebie i całkowi cie opanowanej. Philip Whitworth uniósł się na powitanie zza biurka. Na jego twarzy o arystokratycznych rysach odmalowało się zdziwienie, któ rego nie próbował nawet, a może po prostu nie był w stanie, ukryć. Wyciągając ku ,,kuzynowi" z wdziękiem dłoń ponad mahoniowym blatem, Lauren powiedziała: - Pan zapewne mnie już nie pamięta, mister Whitworth, ale Lau ren Danner to właśnie ja. Uścisk dłoni Philipa był zdecydowany i dość silny. Jego głos za brzmiał tłumionym rozbawieniem. - Ależ pamiętam, pamiętam doskonale, Lauren. Byłaś jednym z tych... dzieciaków, których... tak łatwo się nie zapomina. Lauren uśmiechnęła się, mile zaskoczona poczuciem humoru Philipa. Odparła żywo: - Bardzo mi miło, że nie powiedział pan: Jednym z tych okrop nych dzieciaków..." W ten sposób został zawarty tymczasowy rozejm, Philip wskazał Lauren ustawione naprzeciwko biurka krzesło z obiciem ze złociste go aksamitu. Sam usiadł w obrotowym skórzanym fotelu, którego kasztanowa barwa harmonizowała z czerwonobrązowym odcieniem mahoniowego biurka.
12 Judith McNaught Podwójną miarą 13
- Mam tu życiorys - oświadczyła Lauren, wyjmując z przewieszo nej przez ramię torebki kopertę i podając ją Whitworthowi. Philip wyjął napisany na maszynie dokument i niby to zaczął go przeglądać, w istocie jednak wciąż podnosił piwne oczy na twarz Lauren. Po dłuższej chwili odezwał się: - Twoje podobieństwo do matki jest wprost uderzające. Była Włoszką, prawda? - Mama urodziła się już w Stanach - wyjaśniła Lauren - ale dziadkowie byli Włochami. Philip pokiwał w zadumie głową. - Włosy masz dużo jaśniejsze, ale poza tym kropka w kropkę... powiedział. Po czym, znów zerknąwszy przelotnie w życiorys, dodał z zadumą: - To była niezwykle piękna kobieta... Lauren absolutnie nie przewidywała, że jej rozmowa z ewentual nym przyszłym pracodawcą potoczy się w takim kierunku. Pochwała urody Giny Danner, jej zmarłej matki, podejmowanej przed czterna stu laty przez ,,kuzyna" w rodowej rezydencji Whitworthów z takim chłodem i rezerwą, wprawiła ją w zdumienie. Kiedy Philip zaczął dokładnie studiować przedłożony mu życio rys, Lauren usiadła wygodniej na krześle i najpierw rozejrzała się po okazałym, solidnym gabinecie, z którego ,,kuzyn" Whitworth zarzą dzał swym przemysłowym imperium, a potem zaczęła się przyglądać jemu samemu. Prezentował się wyjątkowo dobrze jak na mężczyznę po pięćdziesiątce. Włosy miał wprawdzie przyprószone siwizną, ale twarz całkowicie pozbawioną zmarszczek, a sylwetkę sprężystą i szczupłą. Kiedy tak siedział, wysoki, dystyngowany, ubrany w ciem ny garnitur o doskonałym kroju, za rozłożystym, prawdziwie ,,kró lewskim" czy ,,prezydenckim" biurkiem, wydawał się wręcz emano wać potęgą pieniądza i władzy. Lauren musiała, choć niechętnie, przyznać się sama przed sobą, że robi to na niej wrażenie. Zapamiętała Philipa Whitwortha jako pyszałka i zarozumialca, na dętego snoba... Taki obraz utrwalił się jej z dzieciństwa. Tymczasem teraz, już jako dorosła osoba, ujrzała w nim eleganckiego dżentelme na, który potraktował ją z prawdziwą kurtuazją, a do tego jeszcze ujawnił wcale nie najmniejsze poczucie humoru. Czyżby dotychczaso we uprzedzenia miały być całkowicie bezpodstawne? Lauren nie po trafiła jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale nie mogła też się powstrzymać, żeby go nie postawić. Czyżby przed laty błędnie oceniła Whitwortha? Czy może raczej teraz dała się zwieść jego nienagannym manierom i arystokratycznej pozie, a także owej ,,familiarnej" serdeczności, której skąpił jej jako mało urodziwemu dziewczątku, ale którą tak hojnie jej okazywał jako atrakcyjnej młodej kobiecie? - Ukończyłaś studia z doskonałymi wynikami - odezwał się Phi lip, odkładając na biurko przeczytany życiorys - ale chyba zdajesz sobie sprawę, że dyplom konserwatorium niewiele znaczy w świecie wielkich interesów... - Tak, oczywiście. - Lauren oderwała się od rozmyślań i skoncen trowała na sprawie, którą miała do załatwienia. - Studiowałam mu zykę, bo ją po prostu kochałam i kocham, doszłam jednak do wnio sku, że nie zapewni mi ona przyszłości. I nie pozwoli naszej rodzinie przetrwać obecnej trudnej... właściwie katastrofalnej sytuacji. Lauren opowiedziała pokrótce o problemach ojca z pracą i ze zdrowiem. Philip wysłuchał jej uważnie, i zerknąwszy raz jeszcze w życiorys, zauważył: - Ale, ale, widzę przecież, że na uczelni zaliczyłaś też trochę zajęć z dziedziny biznesu... Wyczekująco zawiesił głos. Lauren, nabierając odrobiny nadziei, że może jednak zaproponuje jej jakąś posadę, wyjaśniła: - Tak. Gdybym to jeszcze trochę uzupełniła, mogłabym nawet ubiegać się o dyplom na drugim fakultecie. - A w czasie studiów pracowałaś dodatkowo jako sekretarka... mówił dalej Philip, a raczej głośno myślał. - Mhm... Nie spodziewałem się... Twój ojciec nie wspominał mi o tym wszystkim przez telefon. Rzeczywiście, tak jak tu napisałaś, dajesz sobie bez problemów radę ze stenografią i maszynopisaniem? - Owszem - potwierdziła Lauren, na wspomnienie o posadzie se kretarki, tracąc jednak dotychczasowy entuzjazm. Philip Whitworth rozsiadł się wygodniej w fotelu i po chwili za stanowienia wystąpił z taką oto propozycją: - Miałbym dla ciebie pracę w sekretariacie, Lauren, całkiem cie kawą, odpowiedzialną... Póki nie zrobisz tego drugiego dyplomu, nie spodziewaj się niczego więcej. - Ale ja nie chcę być sekretarką - oświadczyła dobitnie Lauren. Philip uśmiechnął się leciutko. - Widzisz, może niepotrzebnie z góry się uprzedzasz. Powiedzia łaś, że przede wszystkim potrzebne są ci w tej chwili pieniądze, a wy kwalifikowanych, samodzielnych sekretarek bardzo akurat braku je, więc całkiem nieźle im się płaci. Na przykład moja sekretarka, ta, którą poznałaś, zarabia teraz prawie tyle, ile członkowie kadry kie rowniczej średniego szczebla w naszej firmie.
14 Judith McNaught Podwójną miarą 15
- Ale ja mimo wszystko... - Lauren ponownie usiłowała zaprote stować. Philip uciszył ją gestem dłoni. - Pozwól mi skończyć. Jak widzę z życiorysu, miałaś do tej pory okazję pracować jako sekretarka szefa jakiejś niedużej firmy. W małej firmie wszyscy wszystko o wszystkich i o wszystkim wiedzą. Ale w dużej, takiej jak ta, pełny obraz sytuacji mają tylko najwyżsi zwierzchnicy... i kto jeszcze? Właśnie ich... - ,..sekretarki?-dokończyłaLauren. Philip kiwnął głową twierdząco i mówił dalej: - Weźmy taki przykład. Gdybyś zajmowała się finansami w na szym dziale radiowym i otrzymałabyś polecenie przygotowania ana lizy kosztów produkcji pojedynczego radioodbiornika, nie miałabyś pojęcia, po co ją robisz: czy dlatego, że firma chce zrezygnować z pro dukcji aparatów radiowych, czy właśnie dlatego, że chce ją rozsze rzyć. Nie wiedziałabyś, co się planuje ,,na górze", ani ty, ani twój bez pośredni przełożony. Takie plany są zawsze poufne, znają je tylko szefowie działów, wiceprezesi, prezes... i kto jeszcze? Właśnie ich se kretarki! - zakończył swój wywód Philip, skandując ze śmiechem ostatnie zdanie. Po chwili zaś dodał: - Gdybyś zaczęła u nas jako sekretarka, miałabyś pełny obraz działania firmy, dużej firmy. Byłoby ci łatwiej zdecydować się na kie runek, jaki chciałabyś obrać w swojej dalszej karierze zawodowej w biznesie. - A czy za podobne wynagrodzenie, jak pensja sekretarki, nie mo głabym robić w biznesie czegoś innego? Muszę siedzieć w sekretaria cie? - zapytała Lauren. - Tak - stwierdził Philip z całkowitym przekonaniem. - Jako pia nistka musisz, dopóki nie zrobisz drugiego dyplomu. Lauren westchnęła. Wiedziała, że nie ma wyboru. Że powinna za robić pieniądze, możliwie jak najszybciej i jak najwięcej. - Nie bądź taka posępna, głowa do góry! - zaczął ją pocieszać Phi lip. - To, jak mówisz, ,,siedzenie w sekretariacie", wcale nie jest ta kim nudnym zajęciem. Niektóre sekretarki wiedzą więcej... W tym momencie Philip Whitworth nagle przerwał. Uśmiechnął się szeroko i triumfująco, jak gdyby dokonał nieoczekiwanie jakiegoś wielkiego odkrycia albo wręcz doznał olśnienia. - Sekretarka! - wyszeptał z błyskiem w oku. - Lauren, przecież sekretarki nikt nie będzie podejrzewał, nikt nie będzie sprawdzał! Po czym, poważniejąc i przechodząc od konspiracyjnego szeptu do normalnego tonu głosu, oświadczył: - Lauren, zamierzam ci przedstawić zupełnie niezwykłą ofertę pracy. Proszę cię, nie odrzucaj jej, przynajmniej póki nie wysłuchasz mnie do końca. Słyszałaś coś o szpiegostwie przemysłowym? - Wiem, że można za to trafić do więzienia i że nie chcę mieć z tym absolutnie nic wspólnego, mister Whitworth! - Och, Lauren. mów mi Philip, przecież j e s t e ś m y spokrewnieni Widzisz, nigdy bym cię nie namawiał, żebyś szpiegowała dla kogoś innego, ale tu chodzi o mnie, o nas, o naszą rodzinę, o naszą firmę W ostatnich latach najpoważniejszym jej rywalem na rynku stała się spółka Sinco. Za każdym razem, kiedy składamy ofertę na jakiś kon trakt, Sinco proponuje warunki minimalnie korzystniejsze i w ten sposób nas przebija. Działają tak, jakby dokładnie wiedzieli, co my chcemy zaproponować, chociaż są to sprawy ściśle poufne. Sprzątają nam sprzed nosa najlepsze kontrakty. Dzisiaj też się coś takiego zda rzyło Tylko sześciu naszych ludzi mogło znać treść oferty, któryś z nich musiał przekazać Sinco informacje. Któryś z nich jest szpie giem! Nie chcę pozbywać się z firmy pięciu lojalnych ludzi na kierow niczych stanowiskach tylko po to, żeby przy okazji uwolnić się od sprzedajnego szpicla. Ale jeśli Sinco będzie nam dalej psuć interesy, tak jak dotąd, będę musiał generalnie zmniejszyć produkcję i zatrud nienie... Zatrudniam dwanaście tysięcy osób, Lauren, a będę musiał zacząć tych ludzi zwalniać! Dwanaście tysięcy osób utrzymuje się z pracy dla Whitworth Enterprises. Dwunastu tysiącom rodzin ich praca tutaj zapewnia dach nad głową i posiłki na stole. Mogłabyś po moc tym ludziom utrzymać pracę i wszystko, co się z nią wiąże A proszę cię tylko o to, żebyś jeszcze dzisiaj zgłosiła w Sinco ofertę podjęcia pracy jako sekretarka. Skoro mają ten kontrakt, który nam ukradli, będą musieli zatrudnić więcej personelu. Ciebie, z twoją pre zencją 1 zdolnościami, na pewno przyjęliby na sekretarkę jakiegoś fa ceta na wysokim stanowisku w firmie. Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku, by nie wikłać się w t a k niezwykłą 1 w jakimś sensie też zapewne niebezpieczną histo rię, Lauren zapytała: - A gdybym tę pracę w Sinco dostała, to co wtedy? - Wtedy podałbym ci nazwiska całej tej szóstki, z ukrytym wśród niej szpiegiem. Wszystko, co miałabyś do zrobienia, to dobrze słu chać, czy któregoś z tych nazwisk nie wymienia się w Sinco... Prosta zagrywka, prawda? Chociaż ostra, nie powiem. Ale muszę uciec się do
16 Judith McNaught Podwójną miarą 17
czegoś takiego, nie mam wyjścia. A co do naszych układów: myślę, że mógłbym na przyszłość zaproponować ci posadę sekretarki z pen sją. .. no, powiedzmy... Tu Philip wymienił kwotę, której wysokość przyprawiła Lauren o lekki zawrót głowy. Kwotę znacznie wyższą od nauczycielskiej pen sji ojca. Zarabiając tyle i żyjąc w miarę oszczędnie, mogłaby nie tylko sama dać sobie radę, ale jeszcze wspomóc finansowo rodzinę. - Widzę, że taka pensja nawet by ci odpowiadała - zauważył ze śmiechem Philip, pilnie przyjrzawszy się najpierw zdumionej, a po tem rozradowanej minie Lauren. - Cóż, w życiu potrzeba tylko tro chę odwagi, a można zarobić naprawdę niezłe pieniądze. Gdybyś te raz podjęła pracę w Sinco, uzupełniałbym ci co miesiąc tamtejszą pensję do wysokości kwoty, jaką przed chwilą wymieniłem. Jeśli zdo będziesz nazwisko szpiega lub jakąś inną ważną dla mnie informa cję, dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów premii! Gdybyś przez sześć miesięcy niczego ciekawego się tam nie dowiedziała, bę dziesz mogła odejść z Sinco i przyjść do nas. A kiedy zrobisz dyplom z biznesu, awansujesz z sekretarki na menedżera... To chyba niezła perspektywa, prawda? Chociaż widzę po minie, że coś cię w tym wszystkim niepokoi... - Wszystko mnie w tym niepokoi, mister Whitworth! - Och, mów mi Philip, zrób dla mnie chociaż tyle! Przecież jeste śmy spokrewnieni. Wiem, tamtej wizyty u nas przed czternastu laty nie wspominasz pewnie najlepiej, ale widzisz... Mój syn Carter był akurat wtedy w trudnym wieku, moja matka dostała bzika na punk cie swojej książki o dziejach naszej rodziny, moja żona i ja... Krótko mówiąc, wybacz, że nie byliśmy dla ciebie zbyt serdeczni. I pomóż mi, proszę! Bardzo proszę. W innej sytuacji Lauren na pewno by Whitworthowi odmówiła, mimo przeprosin i próśb, ale teraz, przygnieciona ciężarem odpo wiedzialności za byt całej rodziny, nie zdobyła się na to. - No... dobrze. Zgoda - stwierdziła trochę niepewnym tonem. - Brawo! - ucieszył się Philip. Natychmiast chwycił za telefon, polecił sekretarce połączyć się z Sinco, a konkretnie z szefem działu kadr, i podał Lauren słuchawkę. Dziewczyna miała cichą nadzieję, że w firmie nie będą akurat potrze bowali sekretarek, ale niestety, okazało się, że wręcz przeciwnie, po trzebują, i to od zaraz, w związku z dużym kontraktem, jaki właśnie podpisali. Szef kadr, który i tak miał akurat zamiar popracować dłu żej, zaprosił Lauren na wstępną rozmowę jeszcze tego samego dnia. Kiedy oszołomiona odłożyła słuchawkę, Philip wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział po prostu: - Dziękuję! Potem napisał coś na wyrwanej z notesu karteczce, i podając ją Lauren, dodał: - Kiedy będziesz wypełniać u nich kwestionariusz, podaj swój ad res w Missouri, ale telefon tutejszy, właśnie ten. Uprzedzę służbę, żeby odbierając, mówili tylko ,,halo", a nie ,,rezydencja państwa Whitworthów". Zatrzymasz się tymczasem u nas... - Nie chciałabym się narzucać, zatrzymam się w motelu! - Lau ren zaczęła się gorączkowo wymawiać od ponownej gościny w domu kuzynostwa. Philip roześmiał się. - No, no, nie wykręcaj się tak, chciałbym się zrehabilitować jako gospodarz. Speszonej Lauren nie przyszło do głowy nic innego poza pyta niem: - Ale czy pani Whitworth na pewno nie będzie miała nic przeciw ko temu? - Skądże znowu, Carol będzie zachwycona - stwierdził z całkowi tym przekonaniem Philip. Kiedy Lauren opuściła gabinet, połączył się telefonicznie ze znaj dującym się po drugiej stronie korytarza gabinetem swego syna Car tera. - Zdaje mi się, że znalazłem sposób na Nicka Sinclaira - powie dział. - Pamiętasz Lauren Danner?
2. Podwójną miarą
Podwójną miarą 19
Rozdział 2
Jadąc do Sinco na rozmowę, Lauren doszła do wniosku, że jednak nie powinna była się godzić na propozycję Philipa Whitwortha. Już sama myśl o zostaniu agentka wywiadu przemysłowego, a właściwie kontrwywiadu, przyprawiała ją o bicie serca. Ze zdenerwowania, a może zwyczajnie ze strachu, dłonie pociły jej się na kierownicy. Ponieważ nie miała jakoś śmiałości po prostu zawrócić i wyjaśnić Philipowi, że rezygnuje, wpadła na inny pomysł wybrnięcia z tarapa tów. Postanowiła tak się zachować podczas rozmowy kwalifikacyjnej, by jej do żadnej pracy nie przyjęto. Zrealizowała swój przewrotny plan w całej rozciągłości. Szefowi kadr w Sinco, panu Weatherby'emu, celowo nawet nie wspomniała o tym, że ma wyższe wykształcenie, W testach z ortografii, stenogra fii i maszynopisania z rozmysłem zrobiła mnóstwo błędów. Na dobi tek, wpisując do kwestionariusza stanowisko, jakie chciałaby objąć w firmie, bez żenady wymieniła najpierw posadę prezesa, potem sze fa kadr, a dopiero na trzecim miejscu - sekretarki. Już przeglądając testy, pan Weatherby miał z lekka przerażoną minę. Natomiast zerknąwszy w kwestionariusz i zorientowawszy się w zakusach kandydatki na jego własne między innymi stanowisko, zrobił tak wielkie oczy, że Lauren musiała przygryźć mocno wargi, aby się na głos nie roześmiać. Po chwili, ochłonąwszy nieco z pierw szego, piorunującego wrażenia, pan Weatherby uniósł się zza swego biurka i poinformował Lauren chłodnym tonem o braku możliwości zatrudnienia jej w firmie Sinco na jakimkolwiek stanowisku. Pomy ślała: ,,A może j e d n a k nadawałabym się na wywiadowcę?" I p o g r a t u lowała sobie w duchu zręcznie zastosowanego fortelu. Kiedy przyjechała do Sinco, było już po piątej. Nim opuściła budy nek firmy, zrobił się wieczór, wyjątkowo ponury i wietrzny jak na sierpień. Lauren drżała z zimna. Szczelniej otuliła się żakietem.
Ruch na wielopasmowej Jefferson Avenue był ogromny, samocho dy pędziły w obydwu kierunkach nieprzerwanymi strumieniami. Aby przejść przez ulicę, Lauren musiała zaczekać na zmianę świateł. Na zielonym ruszyła niemal biegiem w stronę przeciwległego chodnika, a i tak dopadła go dosłownie na ułamek sekundy przed ponownym opanowaniem jezdni przez zwolnioną z krótkotrwałej uwięzi sforę rozpędzonych pojazdów. Grubymi kroplami zaczął padać deszcz. Lau ren spojrzała na wznoszący się przed nią wysokościowiec, jeszcze w budowie. Doszła do wniosku, że gdyby przeszła na skróty przez ota czający go, nieuporządkowany jeszcze teren, szybciej znalazłaby się na parkingu, na którym zostawiła swój wóz. Strugi deszczu i podmuchy zimnego wiatru od Detroit River pomogły jej podjąć błyskawiczną de cyzję. Lekceważąc tablicę ,,Wstęp wzbroniony", weszła na teren budo wy, oddzielony od chodnika jedynie ogrodzeniem z grubej liny. Idąc tak szybko, jak na to pozwalało nierówne podłoże, Lauren zerknęła na budynek, ciemny, jeśli nie liczyć kilku pojedynczych świateł. Miał co najmniej osiemdziesiąt pięter i szklane ściany, w których - niczym w ogromnych lustrach - odbijały się światła roz ciągającego się wokół wielkiego miasta. W nielicznych pomieszcze niach oświetlonych od wewnątrz widać było sterty kartonowych pu deł, świadczące o tym, że przyszli użytkownicy biurowca już się szykują do zagospodarowania go. Lauren uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że za sprawą własnej niefrasobliwości znalazła się oto sama jedna w odludnym i ciem nym miejscu, w mieście cieszącym się złą sławą siedliska wielu przestępców, w którym dochodzi codziennie do licznych gwałtów, napadów i rozbojów. Ogarnął ją lęk. Mając wrażenie, że słyszy za sobą jakieś ciężkie kroki, ruszyła szybciej naprzód, wzdłuż budyn ku. Niepokojące kroki również stały się szybsze. Lauren wpadła w panikę, zaczęła biec. Kiedy znalazła się na wprost głównego wej ścia do wysokościowca, zza ogromnych szklanych drzwi wyłonili się dwaj mężczyźni, - Ratunku! - zawołała w ich kierunku. - Ktoś mnie... Nim zdążyła sprecyzować, dlaczego prosi o pomoc, zaczepiła czub kiem buta o jakiś wystający z ziemi kabel, i nie zdoławszy, pomimo gorączkowego wymachiwania rękami, utrzymać równowagi, rymnęła jak długa, twarzą w błoto, tuż pod nogi dwóch nieznajomych. Obaj natychmiast przykucnęli przy niej. Któryś wykrzyknął to nem głębokiej dezaprobaty: - I co też pani najlepszego zrobiła?
20
Judith McNfaught Lauren uniosła się na łokciach i spojrzała najpierw na buty męż
Podwójną miarą 21
czyzn, a potem na ich pochylone nad nią, zaniepokojone twarze. - Chciałam tylko przećwiczyć pewien numer do cyrku - rzekła z przekąsem, - To dla mnie drobiazg, na bis zawsze skaczę z mostu. Mężczyźni najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem pomogli jej wstać. - Kim pani, u licha, jest? - zainteresował się jeden z nich, a kiedy Lau ren się przedstawiła, postawił zasadnicze pytanie: - Da pani radę iść? - Choćby na koniec świata - odparła tym samym tonem co po przednio, czując, że tak naprawdę boli ją wszystko, a zwłaszcza lewa noga w kostce. - Na razie proszę zrobić parę kroków do środka - rzekł z uśmie chem mężczyzna, wskazując na szklane drzwi budynku. - Zobaczy my przy świetle, jakiej pomocy trzeba będzie pani udzielić. Objął Lauren w talu w taki sposób, by idąc mogła się mocno wes przeć. - Nick - odezwał się ten drugi. - A może lepiej zaczekaj tu z miss Danner, a ja pójdę sam i wezwę pogotowie? - Pogotowie nie jest mi potrzebne, proszę nie wzywać karetki, nic mi nie jest, naprawdę, bardzo proszę! - zaczęła go przekonywać bła galnym niemal tonem Lauren. Odetchnęła z ulgą, gdy mężczyzna, który ją podtrzymywał, czyli Nick, zignorował sugestię współtowarzysza i zaczął ją prowadzić w stronę ciemnego hallu. Ulga była chwilowa, gdyż zaraz potem Lauren uświadomiła sobie, że wchodzenie w asyście dwóch nieznajomych do opustoszałego bu dynku również nie jest z jej strony najrozsądniejszym posunięciem. Ponieważ jednak nie miała odwrotu, mogła tylko czekać z niepoko jem, co będzie dalej. Mężczyzna, który proponował wezwanie pogoto wia, zapalił w hallu słabe, przyćmione światło. Lauren spojrzała na niego i uspokoiła się trochę. Starszy, dystyngowany, ubrany w ele gancki garnitur i krawat, z całą pewnością nie wyglądał na zwyrod¬ nialca czy rzezimieszka. Raczej na menedżera wysokiego szczebla w dużej firmie... Ten drugi, Nick, wciąż podtrzymujący ją silnym ra mieniem, ubrany w zwykłe dżinsy i dżinsową kurtkę, nie prezen tował się wprawdzie równie reprezentacyjnie, ale także nie robił wrażenia człowieka o złych zamiarach, O ile Lauren mogła się zo rientować w półmroku, był sporo młodszy od swego współtowarzy sza: wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat. - Mike - odezwał się do eleganta, po raz pierwszy wymieniając jego
imię. - W którymś z pomieszczeń gospodarczych musi być podręczna ap teczka. Przejdź się i poszukaj, dobrze? I potem podrzuć nam ją do biura. - Czemu nie... - mruknął Mike i ruszył posłusznie ku oznakowa nym czerwonym światełkiem schodom, Lauren z zaciekawieniem rozejrzała się po ogromnym, wysokim co najmniej na dwa piętra hallu: miał marmurowe posadzki i ściany, zdobiły go, podtrzymując zarazem strop, strzeliste marmurowe ko lumny. Wzdłuż jednej ze ścian, stłoczone dość bezładnie, stały w po kaźnych donicach tuziny ozdobnych drzewek i bujnych krzewów. Ro śliny najwyraźniej oczekiwały na rozlokowanie w odpowiednich, przewidzianych przez dekoratora wnętrz punktach hallu. Nick i wsparta na jego ramieniu Lauren przeszli w głąb rozległego pomieszczenia, ku szeregowi wind. Nick nacisnął guzik przy jednych z wielu połyskujących metalicznie drzwi. Rozsunęły się bezszelestnie, niczym wrota sezamu, odsłaniając jasno oświetlone wnętrze kabiny. - Zawiozę panią do jednego z niewielu biur, które jest już umeblo wane. Będzie pani mogła chwilę odpocząć w wygodnym fotelu, nim pani na dobre przyjdzie do siebie - wyjaśnił Nick, wprowadzając Lauren do windy. Rzuciła mu pełne wdzięczności za troskę spojrzenie i... doznała czegoś w rodzaju szoku! Stwierdziła bowiem, że Nick jest, ni mniej, ni więcej, tylko najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykol wiek dotąd miała okazję spotkać. Drzwi windy zamknęły się, Lauren speszona spuściła wzrok. Uwolniła się z podtrzymującego uścisku i rzuciła zdławionym pół¬ szeptem: - Dziękuję, mogę postać o własnych siłach. Nick wcisnął guzik osiemdziesiątego piętra. Lauren machinalnie uczyniła taki gest, jakby chciała poprawić nadwerężoną przez deszcz, wiatr i późniejszy upadek fryzurę, natychmiast opuściła jednak ręce. Uświadomiła sobie, że jej typowo kobiecy odruch nie ma najmniejsze go sensu, bo cóż warte uporządkowane włosy przy rozmazanym ma kijażu i ubłoconej twarzy? Zaciekawiona, czy Nick istotnie jest aż tak przystojny, jak jej się na pierwszy rzut oka wydawało, odważyła się spojrzeć na niego jesz cze raz. Uczyniła to bardziej dyskretnie niż przedtem, starając się zrobić wrażenie, że po prostu rozgląda się wokół po kabinie. Nick stał odwrócony do niej bokiem, z lekko odchyloną do tyłu głową. Pa trzył na błyskające szybko ponad drzwiami windy cyferki z numera cją pokonywanych pięter.
22 Judith McNaught Podwójną miarą 23
Lauren musiała przyznać w duchu, że jest nie tylko aż tak przystoj ny, ale nawet jeszcze przystojniejszy, niż początkowo sądziła. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i atletyczną sylwetkę, gęste, czarne i doskonale przystrzyżone włosy, ciemne brwi. Harmonijne rysy jego twarzy wyrażały dumę, podszytą, być może, odrobiną hardości czy buty, męską siłę, zdecydowanie i... zmysłowość. Zmysłowe były w twarzy Nicka przede wszystkim usta. Zapatrzo na w nie Lauren stwierdziła nagle, że układają się w szeroki uśmiech. Zorientowała się natychmiast, ku swemu przerażeniu i najgłębszemu zakłopotaniu, że nie tylko ona przygląda się Nickowi, ale i on patrzy na nią swymi srebrzystoszarymi oczyma, I że została przyłapana na gorącym uczynku kontemplowania szczegółów urody tego nieznajo mego, nieziemsko atrakcyjnego mężczyzny. Nie będąc w stanie uczynić nic sensowniejszego, bąknęła: - Ja... ja się po prostu boję wind. Mam lęk wysokości. Zawsze próbuję się na czymś skupić podczas jazdy w górę, na czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o mijanych piętrach. - Pomysłowo sobie pani radzi - stwierdził Nick z udawanym żar tobliwym podziwem, dając Lauren do zrozumienia, że nie bierze na serio jej zmyślonych na poczekaniu wyjaśnień, Speszona, zaczęła pilnie, w skupionym milczeniu przyglądać się z kolei... drzwiom kabiny. Nie oderwała od nich wzroku, póki nie rozsunęły się automatycznie na osiemdziesiątym piętrze. - Proszę zaczekać, zapalę światło - rzucił Nick, gdy znaleźli się w hallu. Po chwili mroczne wnętrze rozjaśniło się. Nick wrócił, podał Lau ren ramię. Poprowadził ją powoli po miękkiej wykładzinie dywanowej w szmaragdowym kolorze w głąb pomieszczeń biurowych. Minęli ob szerną salę recepcyjną i weszli do przestronnego sekretariatu, z wbu dowanymi w ścianę szafami na dokumenty i szykownym biurkiem, połyskującym politurą blatu i chromowanymi detalami. Przypomina jąc sobie obskurne, ciasne pokoiki, zagracone podniszczonymi mebla mi, w jakich miała okazję dorywczo pracować w czasie studiów, Lau ren nie zdołała opanować zdziwienia i powstrzymać się od uwagi: - Aż taki salon dla zwykłej sekretarki? - ,,Zwykła", jak pani mówi, ale dobra, sprawna sekretarka to w fir mie nie byle kto i musi mieć przyzwoite miejsce do pracy - obruszył się Nick. Po czym dodał: - Zarobki w tym fachu z roku na rok idą w górę... - Tak się składa, że ja właśnie też jestem tylko zwykłą sekretarką - wyjaśniła Lauren, próbując zatrzeć złe wrażenie wywołane użyciem nie najzręczniejszego może sformułowania. - Tu naprzeciwko, w Sinco, starałam się o posadę. Byłam na rozmowie kwalifikacyjnej, zanim... zanim się spotkaliśmy. Rozmawiając, podeszli do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi z pa¬ lisandru. Nick otworzył je na całą szerokość i przepuścił Lauren przo dem. Weszła trochę niepewnym krokiem do kolejnego pomieszczenia, i rozejrzawszy się po nim, wykrzyknęła, nie kryjąc zdumienia: - Dobry Boże! A ten salon dla kogo? - Ten to już dla samego szefa - uświadomił ją Nick z lekka kpiar¬ skim tonem, - Gabinet prezesa, jedno z niewielu pomieszczeń już całkowicie urządzonych. Lauren w milczeniu podziwiała imponujące wnętrze. Jedną ze ścian gabinetu, tę na wprost wejścia, stanowiła ogromna tafla szkła. Odsłaniała rozległy, fantastyczny widok nocnego Detroit, rozbłyskują cego milionami świateł. Trzy pozostałe ściany były od podłogi po sufit wyłożone boazerią z palisandru. Pod nogami rozpościerał się puszysty kremowy dywan. Umeblowanie stanowiło palisandrowe biurko z fote lem dla prezesa i sześcioma krzesłami dla jego interesantów oraz trzy długie, miękkie sofy z ciemnozielonym obiciem, ustawione w podkowę wokół niskiego, ale rozłożystego stolika ze szklanym blatem. - Doprawdy, coś wspaniałego! - stwierdziła z głębokim wes tchnieniem. - Przygotuję dla nas coś do picia, zanim Mike zjawi się z aptecz ką, zgoda? - zaproponował Nick. Lauren nie odpowiedziała, po prostu bowiem zaniemówiła z po dziwu, kiedy podszedł do pustej ściany, dotknął jej lekko koniuszka mi palców i sprawił w ten sposób, że palisandrowa płyta odsunęła się bezgłośnie, odsłaniając wyłożony od wewnątrz lustrami i dyskretnie podświetlony barek, w którym na szklanych półkach stały rzędami kryształowe szklaneczki i karafki. Pomimo wysiłków nie była w stanie ukryć piorunującego wraże nia, jakie zrobiło na niej nagromadzone w gabinecie bogactwo. Nick z kolei ani trochę nie próbował maskować wywołanego jej reakcją rozbawienia. Lauren nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że ten mężczyzna trak tuje ją z gruntu inaczej niż wszyscy inni, których w dotychczasowym dorosłym życiu spotykała. Że bezceremonialnie śmieje się jej prosto w nos, zamiast jak tamci podziwiać jej urodę. Mówi się, że piękno, ni czym w zwierciadle, odbija się w spojrzeniu tego, kto je kontempluje. Srebrzystoszare oczy Nicka błyskały wyłącznie filuterną kpiną.
24 Judith McNaught Podwójną miarą 25
- Gdyby chciała się pani umyć, to tam jest łazienka - odezwał się, wskazując na inną pustą ścianę. - A dokładnie gdzie? - zapytała Lauren, siląc się na maksymalnie obojętny ton. - Proszę iść prosto i dotknąć ściany, kiedy już pani do niej dojdzie - rzekł Nick z figlarnym uśmiechem. Lauren spojrzała na niego spod oka, ale zastosowała się do wskazó wek. Ściana faktycznie rozsunęła się przed nią, odsłaniając obszerną łazienkę, Lauren weszła do środka. Zamykając za sobą drzwi, usłysza ła jeszcze Mike'a, który dotarł akurat do gabinetu i oznajmił głośno: - Jest apteczka. Po chwili, sądząc zapewne, że Lauren go nie słyszy, dodał ściszo nym tonem: - Nick, jako prawnik radzę ci zaraz sprowadzić do tej dziewczyny lekarza, żeby ją zbadał i opisał jej zadrapania i stłuczenia. Jeśli nie będziesz miał w ręku świadectwa lekarskiego, ona zawsze może wy skoczyć z żądaniem wielomilionowego odszkodowania za rzekome ,,poważne obrażenia ciała" odniesione na twoim terenie, a więc po niekąd z twojej winy. - Mike, przestań robić z igły widły - odparł Nick. - Przecież to tylko przerażony dzieciak, który ,,złapał zająca". Lekarz, pogotowie, obdukcja... To by ją niepotrzebnie przestraszyło. - No cóż - westchnął Mike. - Zrobisz, jak zechcesz. W niczym cię nie wyręczę, i tak już jestem mocno spóźniony na to spotkanie w Troy, muszę pędzić. Radź sobie sam, tylko błagam cię, nie częstuj jej żadnym alkoholem, bo jeszcze cię ktoś oskarży o próbę uwiedze nia małolaty! Najlepiej niech się napije lemoniady... Zarazem rozbawiona i poirytowana nazwaniem jej ,,dzieciakiem" i ,,małolatą", Lauren domknęła drzwi. Zerknęła w zawieszone nad umywalką lustro i... parsknęła nerwowym, histerycznym śmiechem. W zwierciadle ujrzała bowiem wprawdzie własne, z natury urodziwe oblicze, zmienione jednak niemal nie do poznania za sprawą pokry wającej je maseczki z gęstego, kleistego błota. Również włosy miała pozlepiane gliną w sztywne, sterczące pasemka. Żałosnej całości do pełniał zmięty i poplamiony błotem żakiet. Poczuła - był to dla niej nieodparty wprost impuls - że musi się kompletnie zmienić, zanim wyjdzie z łazienki, i zaskoczyć, zaszoko wać Nicka. Wcale nie po to (tłumaczyła sama sobie), by wzbudzić u niego podziw czy zainteresowanie. Raczej aby mu pokazać, że ten się naprawdę śmieje, kto się śmieje ostatni. Zaczęła pośpiesznie doprowadzać się do porządku, wychodząc ze słusznego ze wszech miar założenia, że tylko szybka przemiana na prawdę robi wrażenie. Umyła ręce i twarz, zdjęła podarte na kolanach rajstopy, rozpuściła i rozczesała włosy, lekko uszminkowała usta brzo skwiniową pomadką i przypudrowała policzki. Zdjęła ubłocony żakiet. Włożyła zapasowe rajstopy, które szczęśliwym trafem miała w torebce. Z satysfakcją spojrzała w lustro. Odświeżona, w eleganckiej białej bluz ce układającej się miękko na wypukłościach biustu, wyglądała dokład nie tak, jak mogła sobie życzyć. Wzięła torebkę i żakiet do ręki. Cicho zamykając za sobą drzwi, przeszła z łazienki z powrotem do gabinetu. Nick stał przy barku. Nie spoglądając w stronę Lauren, usprawie dliwił się: - Musiałem zadzwonić, więc się spóźniłem z drinkami, ale już za chwilę będą gotowe. Znalazła pani w łazience wszystko co trzeba? - Owszem, dziękuję - odpowiedziała Lauren. Odłożyła na kanapę żakiet i torebkę. Zaczęła przyglądać się Nicko wi, tym razem bez skrępowania, skoro nie mógł jej na tym przyłapać, odwrócony tyłem. Przygotowywał drinki energicznymi, zręcznymi ru chami: szklanki, kostki lodu... Wcześniej zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła, był tylko w dżinsach i trykotowej koszulce, któ ra napinała mu się na karku przy każdym poruszeniu muskularnych ramion. Lauren prześliznęła się wzrokiem po jego imponującej sylwet ce: szerokie ramiona, wąskie biodra, długie nogi... Zawstydziła się i zaczęła patrzeć w inną stronę dopiero wtedy, gdy się odezwał. Powiedział: - Przykro mi, ale nie mam tu lemoniady. Przygotowałem dla pani tonik z lodem. Usłyszawszy słowo ,,lemoniada", Lauren przypomniała sobie Mi¬ ke'a i jego obawy, więc o mało nie wybuchnęła śmiechem. Opanowa ła się jednak i czekała w milczeniu, aż Nick na nią spojrzy i oceni efekt przemiany. Ujął w dłonie napełnione szklanki i odwrócił się. Zrobił krok i sta nął jak wrośnięty w ziemię. Zmarszczył brwi, przymrużył oczy i za czął intensywnie wpatrywać się w fantazyjnie obramowaną połyskli wą, miodowozłocistą masą rozpuszczonych włosów twarz Lauren, jakże inną w tej chwili niż przedtem. Po chwili opuścił wzrok niżej, na jej kształtne piersi, wąską talię i zgrabne nogi, Chciała, by dojrzał w niej kobietę, i dopięła swego. Z błyskiem rozbawienia w turkusowych oczach czekała teraz na jakiś komple ment. Nick jednak nie rzekł nic, tylko odwrócił się ponownie w stro-
26 Judith McNaught Podwójną miarą 27
nę barku, podszedł do niego i sięgnął po jedną z kryształowych ka rafek. - A cóż to zamierza pan zrobić? - spytała Lauren z lekka zaczep nym tonem. Usłyszała w odpowiedzi: - Zamierzam wzmocnić pani tonik odrobiną ginu. Roześmiała się głośno. Nick zerknął przez ramię w jej stronę. - Tak z czystej ciekawości: ile pani ma lat? - zapytał. - Dwadzieścia trzy. - I zanim padła pani dzisiaj przede mną na twarz, wystraszona przez tutejszego dozorcę, odwiedziła pani Sinco jako kandydatka na sekretarkę? - Owszem. - Proszę usiąść. - Nick wskazał Lauren sofę. - Nie powinna pani niepotrzebnie forsować tej nogi... - Nic mnie nie boli - wyjaśniła, ale posłusznie usiadła. Nick podał jej szklankę. - I co, dali pani tę pracę? - zapytał. - Niestety nie. Nick przykucnął przy sofie. - Muszę rzucić okiem na pani kostkę - stwierdził, po czym dość bezceromonialnie zdjął Lauren pantofel i z wprawą przeszkolonego sanitariusza zaczął obmacywać jej nogę. Każde dotknięcie jego dłoni wywoływało w niej dziwny, niepoko jący dreszcz. Spłoniła się ze wstydu. Na szczęście on, skupiony na badaniu, jakoś tego nie zauważył. Spytał: - Jest pani dobrą sekretarką? - Mój poprzedni pracodawca twierdził, że tak. - Dobre sekretarki są zawsze w cenie, ktoś z Sinco na pewno nie długo do pani zadzwoni i zaproponuje posadę. - Och, wątpię - zachichotała Lauren. - Szef kadr w Sinco, pan Wea therby, uznał chyba, że nie jestem wystarczająco bystra - wyjaśniła. Nick z niedowierzaniem spojrzał jej w oczy. - Czyżby? Moim zdaniem, Lauren, jest pani co najmniej tak by stra jak woda w górskim strumieniu. Ten Weatherby musi chyba być ślepy! - Chyba tak, bo inaczej nie włożyłby marynarki w kratkę i kra wata w paski. - Lauren pozwoliła sobie na lekką kpinę z szacownego kadrowca. - Doprawdy tak się wystroił? - spytał z uśmiechem Nick. Lauren skinęła głową. Teraz z kolei ona spojrzała mu w oczy. D o strzegła w nich sporą dozę ciepła i poczucia humoru, a także... odrobinę cynizmu. To odkrycie bynajmniej jej nie przeraziło, przeciwnie, sprawiło, że Nick wydał jej się nawet jeszcze bardziej atrakcyjny, bardziej męski. - Noga nie jest ani trochę opuchnięta - stwierdził, powracając do badania. - Chyba nie bardzo ucierpiała w wyniku tego pani upadku.,, - Też tak sądzę - zgodziła się Lauren. Po czym dodała pół żar tem, pół serio: - Z całą pewnością znacznie mniej niż moja godność osobista. - Do wesela noga na pewno się zagoi. Razem z godnością! - zażar tował Nick. Wziął w rękę pantofel Lauren. Wsuwając go jej na stopę i udając, że tylko głośno myśli, powiedział: - Czy mi się zdaje, czy jest jakaś bajka, w której facet, chyba kró lewicz, rozpoznaje dziewczynę po buciku? - Jest taka bajka, o Kopciuszku - przytaknęła Lauren, nieco spe szona. - A co się stanie, jeśli ten bucik będzie pasował? - Przystojny królewicz zamieni się we wstrętną ropuchę! Oboje wybuchnęli śmiechem, Nick wstał, wychylił szybko swego drinka, odstawił szklankę na szklany blat stołu, Lauren zrozumiała, że czas już zakończyć niezwykłe spotkanie. Nick podszedł do telefo nu, podniósł słuchawkę, wybrał jakiś numer. - George, tu Nick Sinclair - oznajmił swemu rozmówcy - Ta mło da dama, którą uznałeś za intruza i próbowałeś gonić, już prawie przyszła do siebie po upadku. Mógłbyś podjechać służbowym wozem pod główne wejście i podwieźć ją do miejsca, gdzie zostawiła swój sa mochód? Świetnie, będziemy na dole za pięć minut. ,,Tylko pięć minut - pomyślała Lauren ze smutkiem. - I nawet mnie sam nie podrzuci na parking. Nick Sinclair... Właściwie co to za facet, że tak swobodnie się tutaj rządzi?" Desperacja dodała jej odwagi, by zapytać: - Pracuje pan dla firmy, która buduje ten biurowiec? - Tak, właśnie dla tej - odparł, zerkając niecierpliwie na zegarek. - Lubi pan swoją pracę? -