Wielka miłość i prawdziwa przyjaźń są dwoma najcenniejszymi darami życia - czuje się po dwakroć błogosławiona, gdyż oba zostały mi dane. Książkę tę dedykuję w imię przyjaźni Kathy i Stanowi Zakom. Rozdział 1 odgłos kroków Philip Whitworth podniósł wzrok znad biurka. Oparł się wygodniej w fotelu, i spojrzawszy z uwagą na zbliżającego się pośpiesznie wiceprezesa, rzucił mu niecierpliwe pytanie: - No i ujawnili już, kto przebił naszą ofertę? Wiceprezes zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki oddech. - Sinclair nas przebił! - wysapał ze złością. - O marne trzydzieści tysięcy! Przeklęty drań, wyszedł z ceną niższą o tyle co nic i zgarnął nam sprzed nosa kontrakt na pięćdziesiąt milionów dolarów! Radia do wszystkich aut produkcji National Motors, bagatela... - zakoń czył z nutą rezygnacji. Philip Whitworth był bardziej opanowany, co najwyżej lekkie za ciśnięcie szczęk świadczyło o tym, że wzbiera w nim gniew. - A więc już czwarty raz w ciągu roku Sinclair sprzątnął nam ważny kontrakt - rzekł dobitnym, lecz spokojnym głosem. - Cóż to za niezwykły zbieg okoliczności, prawda? Zdenerwowany wiceprezes nie dopatrzył się w tym ostatnim zda niu ironii. Potraktował je całkowicie serio. Zaczął wykrzykiwać: - Zbieg okoliczności! Do diabła, Philip, to nie żaden zbieg okolicz ności, dobrze wiesz, tak samo jak ja! Ktoś w moim dziale jest u Nicka Sinclaira na garnuszku! Jakiś gnojek dla niego szpieguje! Teraz już tylko sześciu naszych ludzi znało stawkę, z jaką wyszliśmy w ofercie. Jeden z tej szóstki to szpicel! Philip oparł się jeszcze wygodniej, odchylając do tyłu przyprószo ną już z lekka srebrem siwizny głowę. - Przecież sprawdzałeś tych wszystkich sześciu facetów i dowie działeś się tylko tyle, że trzej z nich lubią mydlić oczy żonom i robić skoki w bok - starał się zmitygować swego wzburzonego rozmówcę. - Widocznie nie prześwietliłem ich dość dokładnie! - burknął wi ceprezes, po czym podrapał się z zakłopotaniem po głowie i spojrzał Na 8 Judth McNaught Whitworthowi prosto w oczy. - Widzisz, Philip - odezwał się z lekka mentorskim tonem -ja rozumiem, że Sinclair to twój przybrany syn, ale musisz w końcu coś zrobić, żeby mu przytrzeć nosa, bo inaczej to on cię zniszczy. Oczy Philipa stały się zimne jak lód. Wyjaśnił: - Nigdy nie uważałem Nicka Sinclaira za żadnego ,,przybranego syna", nawet rodzona matka, a moja żona, też już się go wyrzekła. A co właściwie według ciebie miałbym zrobić, żeby przyhamować je go niebezpieczne zapędy? - zapytał. - Zainstalować wtyczkę w jego firmie i wyniuchać, kto tu u nas jest szpiegiem. Zresztą zrób, co uważasz, ale na litość boską, zrób coś! Zrób cokolwiek! Nim Philip Whitworth zdążył się jakoś ustosunkować do drama tycznego apelu wiceprezesa, w gabinecie rozległ się ostry brzęczyk interkomu. - Tak, Helen, o co chodzi? - zapytał Philip sekretarkę. - Przepraszam, że panu przerywam, sir, ale przyszła już miss Lauren Danner - usłyszał w odpowiedzi. - Mówi, że jest z panem umówiona na rozmowę w sprawie pracy. - Rzeczywiście... - przyświadczył Philip z lekkim zniecierpliwie niem. - Proszę powiedzieć, że ją przyjmę za parę minut. - Od kiedy to osobiście zajmujesz się kompletowaniem persone lu? - spytał, nie kryjąc zdziwienia, wiceprezes. - To sprawa typowo grzecznościowa - wyjaśnił Philip. - Ojciec tej dziewczyny jest moim dalekim kuzynem, wiesz, taka dziesiąta woda po kisielu. Kiedy moja matka wzięła się przed laty do pisania książki o dziejach naszej rodziny, odnalazła go jakoś i zaprosiła na weekend. Zawsze tak robiła, kiedy się natknęła na domniemanego krewniaka. Zapraszała tych ludzi, żeby ich wypytać o rodzinne koneksje, spraw dzić, czy faktycznie są z nami spokrewnieni, i zdecydować, czy warto o nich wspomnieć w książce. Ten Danner był profesorem na uniwersy tecie w Chicago. Sam nie mógł przyjechać, więc podesłał nam ,,w za stępstwie" żonę - pianistkę i córkę. Wiem, że pani Danner zginęła kil ka lat później w wypadku samochodowym... Z Dannerem nie miałem żadnych kontaktów, dopóki nie zadzwonił do mnie tydzień temu z prośbą, żebym przyjął do pracy jego córkę Lauren, Mówił, że dziew czyna nie może znaleźć nic odpowiedniego w Fenster, w Missouri, gdzie teraz mieszkają. - Trzeba mieć niezły tupet, żeby zadzwonić ni z gruszki, ni z pie truszki w takiej sprawie, nie uważasz? Podwójną Philip zniechęcony machnął ręką. miarą 9 - Pogadam z tą dziewczyną i odeślę ją do domu. Przecież nie ma my tu zajęcia dla absolwentki konserwatorium. A nawet gdybyśmy mieli, jej akurat i tak bym nie przyjął. Mówię ci, to był najokropniej szy i najbardziej denerwujący dzieciak, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałem. Dziewięć lat czy coś kolo tego, fatalne maniery, pucoło wate policzki, piegi, rude włosy, ciągle potargane, paskudne rogowe okularki... A przy tym wszystkim smarkula jeszcze miała czelność zadzierać nosa! W naszym domu... Sekretarka Philipa Whitwortha zerknęła na siedzącą naprzeciw ko niej młodą osobę w granatowym kostiumiku i eleganckiej białej bluzce. Dziewczyna była po prostu piękna: włosy o barwie miodu upięte w elegancki kok, lekko wypukłe kości policzkowe, nosek nie wielki, podbródek delikatnie zaokrąglony, długie, wywinięte rzęsy, no i te oczy - niezwykłe, świetliste, turkusowe! - Pan Whitworth przyjmie panią za kilka minut - poinformowała uprzejmie i odwróciła wzrok, by dodatkowo nie peszyć oczekującej na ważną rozmowę interesantki. Lauren Danner uśmiechnęła się blado. Powiedziała tylko: - Dziękuję pani. Powróciła do przeglądania magazynu ilustrowanego, który trzy mała przed sobą. Trzymała go i patrzyła na kolorowe stronice, w istocie jednak nic tam nie widziała, skoncentrowana wyłącznie na jednym: na przenikającym ją napięciu, a nawet lęku, przed spotka niem twarzą w twarz z Philipem Whitworthem. Czternaście minionych lat nie zatarło przykrego wspomnienia dwóch dni spędzonych we wspaniałej rezydencji w Grosse Pointe, gdzie nie tylko cała rodzina Whitworthów, ale nawet ich służba od nosiła się do Lauren i jej matki z obraźliwym lekceważeniem. Gdyby ojciec nie zadzwonił do swego zamożnego i wpływowego ,,kuzyna" w tajemnicy i nie umówił Lauren na rozmowę z nim w sprawie pracy, z pewnością nigdy by się tu, w Detroit, nie zjawiła. Ale nie wypadało się wymawiać, skoro wszystko zostało uzgodnione i Philip zgodził się ,,zrobić jej grzeczność". Lauren mogła wprawdzie opowiedzieć ojcu o tym, jak zachowa li się Whitworthowie czternaście lat temu, i wykręcić się od tego spotkania, nie chciała jednak przysparzać mu frasunku. Wystar czająco dręczył się brakiem pieniędzy, odkąd - wraz z wieloma in nymi nauczycielami z Missouri - stracił pracę, gdy udręczeni ręce- 10 Judith McNaught Podwójnq miarą 11 sją podatnicy nie zgodzili się łożyć więcej niż dotąd na stanową oświatę... Kiedy po trzech miesiącach bezoowocnych poszukiwań ojciec po wrócił z kolejnej nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracy, tym ra zem z Kansas City, uśmiechnął się smutno do córki i do swej drugiej żony i powiedział: - Wygląda na to, że bezrobotny nauczyciel nie dostanie w dzisiej szych czasach nawet posady stróża. Chociaż w moim wypadku to może i lepiej, bo chyba nie umiałbym wywijać miotłą... W chwilę później pobladł, przycisnął dłonie do piersi z lewej stro ny i upadł, rażony silnym atakiem serca. Teraz wracał już, co prawda powoli, do zdrowia, ale pod wpły wem tego, co mu się przydarzyło, Lauren postanowiła skorygować, a właściwie radykalnie wręcz zmienić swoje życiowe plany. Po la tach wytrwałej nauki gry na fortepianie i ukończeniu wyższych studiów muzycznych doszła do wniosku, że nie ma w sobie dość si ły woli, ambicji i gotowości do poświęceń, by zostać koncertującą pianistką jak matka; odziedziczyła wprawdzie po niej talent, ale brakowało jej cech charakteru niezbędnych do osiągnięcia sukcesu artystycznego. Ucząc się, ćwicząc i wciąż pracując dodatkowo, by zdobyć środki na opłacenie studiów muzycznych, Lauren zupełnie nie miała w życiu czasu na rozrywkę czy relaks. Owszem, jeździła po całych Stanach na konkursy pianistyczne, lecz nigdzie nie widziała nic poza pokojem hotelowym, pokojem do ćwiczeń i salą koncertową. Spotykała wielu mężczyzn, ale nigdy nie miała czasu na coś więcej niż tylko przelotna znajomość. Zdobywała stypendia i nagrody, zawsze jednak brakowało jej pieniędzy na pokrycie własnych bieżących wydatków, co oznaczało ciągłe dodatkowe obciążenie dorywczą pracą. Lauren miała coraz częściej wrażenie, że zainwestowawszy w mu zykę naprawdę wiele, zbyt mało otrzymuje w zamian. Oczywiście, szkoda jej było bezpowrotnie porzucać to, czemu z wytrwałością i upodobaniem oddawała się przez wiele lat, od dzieciństwa do dwu dziestego trzeciego roku życia. Choroba ojca i rosnący plik rachun ków do zapłacenia, oto co ostatecznie przesądziło, że podjęła decyzję, z którą dotąd zwlekała. Ojciec stracił pracę w kwietniu, wraz z uprawnieniami do bezpłatnej opieki medycznej. W lipcu zachoro wał, a więc stracił również zdrowie, W ciągu ubiegłych lat to właśnie on przede wszystkim pomagał córce w finansowaniu studiów... Lau ren uznała, że teraz przyszła kolej, aby ona pomogła jemu. Pod ciężarem odpowiedzialności czuła się tak, jakby musiała dźwigać na ramionach cały świat. Potrzebowała pracy i pieniędzy, i to od zaraz! W Fenster w stanie Missouri szans na znalezienie po płatnego zajęcia praktycznie nie było. Musiała więc zdecydować się na wyjazd do którejś z wielkich metropolii, do jednego z krajowych centrów biznesu, Los rzucił ją do Detroit; sprawił, że oto oczekiwała, stremowana i zdezorientowana, na wejście do gabinetu magnata przemysłowego, a zarazem dalekiego kuzyna, który podczas pierw szego i jedynego, jak dotąd, spotkania przed czternastu laty zapre zentował jej się od wcale nie najlepszej strony. Zabrzęczał telefon, sekretarka podniosła słuchawkę. Po chwili wstała zza biurka i oznajmiła: - Pan Whitworth prosi panią, miss Danner. Podprowadziła Lauren do ozdobnych mahoniowych drzwi gabine tu szefa. Otworzyła je przed nią. Ostatnią myślą Lauren przed prze kroczeniem progu jaskini lwa było: ,,Żeby tak mnie nie pamiętał..." Weszła. Lata występów przed poblicznością nauczyły ją, jak wal czyć z tremą i maskować zdenerwowanie, mimo wewnętrznego nie pokoju pozornie robiła więc wrażenie osoby pewnej siebie i całkowi cie opanowanej. Philip Whitworth uniósł się na powitanie zza biurka. Na jego twarzy o arystokratycznych rysach odmalowało się zdziwienie, któ rego nie próbował nawet, a może po prostu nie był w stanie, ukryć. Wyciągając ku ,,kuzynowi" z wdziękiem dłoń ponad mahoniowym blatem, Lauren powiedziała: - Pan zapewne mnie już nie pamięta, mister Whitworth, ale Lau ren Danner to właśnie ja. Uścisk dłoni Philipa był zdecydowany i dość silny. Jego głos za brzmiał tłumionym rozbawieniem. - Ależ pamiętam, pamiętam doskonale, Lauren. Byłaś jednym z tych... dzieciaków, których... tak łatwo się nie zapomina. Lauren uśmiechnęła się, mile zaskoczona poczuciem humoru Philipa. Odparła żywo: - Bardzo mi miło, że nie powiedział pan: Jednym z tych okrop nych dzieciaków..." W ten sposób został zawarty tymczasowy rozejm, Philip wskazał Lauren ustawione naprzeciwko biurka krzesło z obiciem ze złociste go aksamitu. Sam usiadł w obrotowym skórzanym fotelu, którego kasztanowa barwa harmonizowała z czerwonobrązowym odcieniem mahoniowego biurka. 12 Judith McNaught Podwójną miarą 13 - Mam tu życiorys - oświadczyła Lauren, wyjmując z przewieszo nej przez ramię torebki kopertę i podając ją Whitworthowi. Philip wyjął napisany na maszynie dokument i niby to zaczął go przeglądać, w istocie jednak wciąż podnosił piwne oczy na twarz Lauren. Po dłuższej chwili odezwał się: - Twoje podobieństwo do matki jest wprost uderzające. Była Włoszką, prawda? - Mama urodziła się już w Stanach - wyjaśniła Lauren - ale dziadkowie byli Włochami. Philip pokiwał w zadumie głową. - Włosy masz dużo jaśniejsze, ale poza tym kropka w kropkę... powiedział. Po czym, znów zerknąwszy przelotnie w życiorys, dodał z zadumą: - To była niezwykle piękna kobieta... Lauren absolutnie nie przewidywała, że jej rozmowa z ewentual nym przyszłym pracodawcą potoczy się w takim kierunku. Pochwała urody Giny Danner, jej zmarłej matki, podejmowanej przed czterna stu laty przez ,,kuzyna" w rodowej rezydencji Whitworthów z takim chłodem i rezerwą, wprawiła ją w zdumienie. Kiedy Philip zaczął dokładnie studiować przedłożony mu życio rys, Lauren usiadła wygodniej na krześle i najpierw rozejrzała się po okazałym, solidnym gabinecie, z którego ,,kuzyn" Whitworth zarzą dzał swym przemysłowym imperium, a potem zaczęła się przyglądać jemu samemu. Prezentował się wyjątkowo dobrze jak na mężczyznę po pięćdziesiątce. Włosy miał wprawdzie przyprószone siwizną, ale twarz całkowicie pozbawioną zmarszczek, a sylwetkę sprężystą i szczupłą. Kiedy tak siedział, wysoki, dystyngowany, ubrany w ciem ny garnitur o doskonałym kroju, za rozłożystym, prawdziwie ,,kró lewskim" czy ,,prezydenckim" biurkiem, wydawał się wręcz emano wać potęgą pieniądza i władzy. Lauren musiała, choć niechętnie, przyznać się sama przed sobą, że robi to na niej wrażenie. Zapamiętała Philipa Whitwortha jako pyszałka i zarozumialca, na dętego snoba... Taki obraz utrwalił się jej z dzieciństwa. Tymczasem teraz, już jako dorosła osoba, ujrzała w nim eleganckiego dżentelme na, który potraktował ją z prawdziwą kurtuazją, a do tego jeszcze ujawnił wcale nie najmniejsze poczucie humoru. Czyżby dotychczaso we uprzedzenia miały być całkowicie bezpodstawne? Lauren nie po trafiła jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale nie mogła też się powstrzymać, żeby go nie postawić. Czyżby przed laty błędnie oceniła Whitwortha? Czy może raczej teraz dała się zwieść jego nienagannym manierom i arystokratycznej pozie, a także owej ,,familiarnej" serdeczności, której skąpił jej jako mało urodziwemu dziewczątku, ale którą tak hojnie jej okazywał jako atrakcyjnej młodej kobiecie? - Ukończyłaś studia z doskonałymi wynikami - odezwał się Phi lip, odkładając na biurko przeczytany życiorys - ale chyba zdajesz sobie sprawę, że dyplom konserwatorium niewiele znaczy w świecie wielkich interesów... - Tak, oczywiście. - Lauren oderwała się od rozmyślań i skoncen trowała na sprawie, którą miała do załatwienia. - Studiowałam mu zykę, bo ją po prostu kochałam i kocham, doszłam jednak do wnio sku, że nie zapewni mi ona przyszłości. I nie pozwoli naszej rodzinie przetrwać obecnej trudnej... właściwie katastrofalnej sytuacji. Lauren opowiedziała pokrótce o problemach ojca z pracą i ze zdrowiem. Philip wysłuchał jej uważnie, i zerknąwszy raz jeszcze w życiorys, zauważył: - Ale, ale, widzę przecież, że na uczelni zaliczyłaś też trochę zajęć z dziedziny biznesu... Wyczekująco zawiesił głos. Lauren, nabierając odrobiny nadziei, że może jednak zaproponuje jej jakąś posadę, wyjaśniła: - Tak. Gdybym to jeszcze trochę uzupełniła, mogłabym nawet ubiegać się o dyplom na drugim fakultecie. - A w czasie studiów pracowałaś dodatkowo jako sekretarka... mówił dalej Philip, a raczej głośno myślał. - Mhm... Nie spodziewałem się... Twój ojciec nie wspominał mi o tym wszystkim przez telefon. Rzeczywiście, tak jak tu napisałaś, dajesz sobie bez problemów radę ze stenografią i maszynopisaniem? - Owszem - potwierdziła Lauren, na wspomnienie o posadzie se kretarki, tracąc jednak dotychczasowy entuzjazm. Philip Whitworth rozsiadł się wygodniej w fotelu i po chwili za stanowienia wystąpił z taką oto propozycją: - Miałbym dla ciebie pracę w sekretariacie, Lauren, całkiem cie kawą, odpowiedzialną... Póki nie zrobisz tego drugiego dyplomu, nie spodziewaj się niczego więcej. - Ale ja nie chcę być sekretarką - oświadczyła dobitnie Lauren. Philip uśmiechnął się leciutko. - Widzisz, może niepotrzebnie z góry się uprzedzasz. Powiedzia łaś, że przede wszystkim potrzebne są ci w tej chwili pieniądze, a wy kwalifikowanych, samodzielnych sekretarek bardzo akurat braku je, więc całkiem nieźle im się płaci. Na przykład moja sekretarka, ta, którą poznałaś, zarabia teraz prawie tyle, ile członkowie kadry kie rowniczej średniego szczebla w naszej firmie. 14 Judith McNaught Podwójną miarą 15 - Ale ja mimo wszystko... - Lauren ponownie usiłowała zaprote stować. Philip uciszył ją gestem dłoni. - Pozwól mi skończyć. Jak widzę z życiorysu, miałaś do tej pory okazję pracować jako sekretarka szefa jakiejś niedużej firmy. W małej firmie wszyscy wszystko o wszystkich i o wszystkim wiedzą. Ale w dużej, takiej jak ta, pełny obraz sytuacji mają tylko najwyżsi zwierzchnicy... i kto jeszcze? Właśnie ich... - ,..sekretarki?-dokończyłaLauren. Philip kiwnął głową twierdząco i mówił dalej: - Weźmy taki przykład. Gdybyś zajmowała się finansami w na szym dziale radiowym i otrzymałabyś polecenie przygotowania ana lizy kosztów produkcji pojedynczego radioodbiornika, nie miałabyś pojęcia, po co ją robisz: czy dlatego, że firma chce zrezygnować z pro dukcji aparatów radiowych, czy właśnie dlatego, że chce ją rozsze rzyć. Nie wiedziałabyś, co się planuje ,,na górze", ani ty, ani twój bez pośredni przełożony. Takie plany są zawsze poufne, znają je tylko szefowie działów, wiceprezesi, prezes... i kto jeszcze? Właśnie ich se kretarki! - zakończył swój wywód Philip, skandując ze śmiechem ostatnie zdanie. Po chwili zaś dodał: - Gdybyś zaczęła u nas jako sekretarka, miałabyś pełny obraz działania firmy, dużej firmy. Byłoby ci łatwiej zdecydować się na kie runek, jaki chciałabyś obrać w swojej dalszej karierze zawodowej w biznesie. - A czy za podobne wynagrodzenie, jak pensja sekretarki, nie mo głabym robić w biznesie czegoś innego? Muszę siedzieć w sekretaria cie? - zapytała Lauren. - Tak - stwierdził Philip z całkowitym przekonaniem. - Jako pia nistka musisz, dopóki nie zrobisz drugiego dyplomu. Lauren westchnęła. Wiedziała, że nie ma wyboru. Że powinna za robić pieniądze, możliwie jak najszybciej i jak najwięcej. - Nie bądź taka posępna, głowa do góry! - zaczął ją pocieszać Phi lip. - To, jak mówisz, ,,siedzenie w sekretariacie", wcale nie jest ta kim nudnym zajęciem. Niektóre sekretarki wiedzą więcej... W tym momencie Philip Whitworth nagle przerwał. Uśmiechnął się szeroko i triumfująco, jak gdyby dokonał nieoczekiwanie jakiegoś wielkiego odkrycia albo wręcz doznał olśnienia. - Sekretarka! - wyszeptał z błyskiem w oku. - Lauren, przecież sekretarki nikt nie będzie podejrzewał, nikt nie będzie sprawdzał! Po czym, poważniejąc i przechodząc od konspiracyjnego szeptu do normalnego tonu głosu, oświadczył: - Lauren, zamierzam ci przedstawić zupełnie niezwykłą ofertę pracy. Proszę cię, nie odrzucaj jej, przynajmniej póki nie wysłuchasz mnie do końca. Słyszałaś coś o szpiegostwie przemysłowym? - Wiem, że można za to trafić do więzienia i że nie chcę mieć z tym absolutnie nic wspólnego, mister Whitworth! - Och, Lauren. mów mi Philip, przecież j e s t e ś m y spokrewnieni Widzisz, nigdy bym cię nie namawiał, żebyś szpiegowała dla kogoś innego, ale tu chodzi o mnie, o nas, o naszą rodzinę, o naszą firmę W ostatnich latach najpoważniejszym jej rywalem na rynku stała się spółka Sinco. Za każdym razem, kiedy składamy ofertę na jakiś kon trakt, Sinco proponuje warunki minimalnie korzystniejsze i w ten sposób nas przebija. Działają tak, jakby dokładnie wiedzieli, co my chcemy zaproponować, chociaż są to sprawy ściśle poufne. Sprzątają nam sprzed nosa najlepsze kontrakty. Dzisiaj też się coś takiego zda rzyło Tylko sześciu naszych ludzi mogło znać treść oferty, któryś z nich musiał przekazać Sinco informacje. Któryś z nich jest szpie giem! Nie chcę pozbywać się z firmy pięciu lojalnych ludzi na kierow niczych stanowiskach tylko po to, żeby przy okazji uwolnić się od sprzedajnego szpicla. Ale jeśli Sinco będzie nam dalej psuć interesy, tak jak dotąd, będę musiał generalnie zmniejszyć produkcję i zatrud nienie... Zatrudniam dwanaście tysięcy osób, Lauren, a będę musiał zacząć tych ludzi zwalniać! Dwanaście tysięcy osób utrzymuje się z pracy dla Whitworth Enterprises. Dwunastu tysiącom rodzin ich praca tutaj zapewnia dach nad głową i posiłki na stole. Mogłabyś po moc tym ludziom utrzymać pracę i wszystko, co się z nią wiąże A proszę cię tylko o to, żebyś jeszcze dzisiaj zgłosiła w Sinco ofertę podjęcia pracy jako sekretarka. Skoro mają ten kontrakt, który nam ukradli, będą musieli zatrudnić więcej personelu. Ciebie, z twoją pre zencją 1 zdolnościami, na pewno przyjęliby na sekretarkę jakiegoś fa ceta na wysokim stanowisku w firmie. Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku, by nie wikłać się w t a k niezwykłą 1 w jakimś sensie też zapewne niebezpieczną histo rię, Lauren zapytała: - A gdybym tę pracę w Sinco dostała, to co wtedy? - Wtedy podałbym ci nazwiska całej tej szóstki, z ukrytym wśród niej szpiegiem. Wszystko, co miałabyś do zrobienia, to dobrze słu chać, czy któregoś z tych nazwisk nie wymienia się w Sinco... Prosta zagrywka, prawda? Chociaż ostra, nie powiem. Ale muszę uciec się do 16 Judith McNaught Podwójną miarą 17 czegoś takiego, nie mam wyjścia. A co do naszych układów: myślę, że mógłbym na przyszłość zaproponować ci posadę sekretarki z pen sją. .. no, powiedzmy... Tu Philip wymienił kwotę, której wysokość przyprawiła Lauren o lekki zawrót głowy. Kwotę znacznie wyższą od nauczycielskiej pen sji ojca. Zarabiając tyle i żyjąc w miarę oszczędnie, mogłaby nie tylko sama dać sobie radę, ale jeszcze wspomóc finansowo rodzinę. - Widzę, że taka pensja nawet by ci odpowiadała - zauważył ze śmiechem Philip, pilnie przyjrzawszy się najpierw zdumionej, a po tem rozradowanej minie Lauren. - Cóż, w życiu potrzeba tylko tro chę odwagi, a można zarobić naprawdę niezłe pieniądze. Gdybyś te raz podjęła pracę w Sinco, uzupełniałbym ci co miesiąc tamtejszą pensję do wysokości kwoty, jaką przed chwilą wymieniłem. Jeśli zdo będziesz nazwisko szpiega lub jakąś inną ważną dla mnie informa cję, dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów premii! Gdybyś przez sześć miesięcy niczego ciekawego się tam nie dowiedziała, bę dziesz mogła odejść z Sinco i przyjść do nas. A kiedy zrobisz dyplom z biznesu, awansujesz z sekretarki na menedżera... To chyba niezła perspektywa, prawda? Chociaż widzę po minie, że coś cię w tym wszystkim niepokoi... - Wszystko mnie w tym niepokoi, mister Whitworth! - Och, mów mi Philip, zrób dla mnie chociaż tyle! Przecież jeste śmy spokrewnieni. Wiem, tamtej wizyty u nas przed czternastu laty nie wspominasz pewnie najlepiej, ale widzisz... Mój syn Carter był akurat wtedy w trudnym wieku, moja matka dostała bzika na punk cie swojej książki o dziejach naszej rodziny, moja żona i ja... Krótko mówiąc, wybacz, że nie byliśmy dla ciebie zbyt serdeczni. I pomóż mi, proszę! Bardzo proszę. W innej sytuacji Lauren na pewno by Whitworthowi odmówiła, mimo przeprosin i próśb, ale teraz, przygnieciona ciężarem odpo wiedzialności za byt całej rodziny, nie zdobyła się na to. - No... dobrze. Zgoda - stwierdziła trochę niepewnym tonem. - Brawo! - ucieszył się Philip. Natychmiast chwycił za telefon, polecił sekretarce połączyć się z Sinco, a konkretnie z szefem działu kadr, i podał Lauren słuchawkę. Dziewczyna miała cichą nadzieję, że w firmie nie będą akurat potrze bowali sekretarek, ale niestety, okazało się, że wręcz przeciwnie, po trzebują, i to od zaraz, w związku z dużym kontraktem, jaki właśnie podpisali. Szef kadr, który i tak miał akurat zamiar popracować dłu żej, zaprosił Lauren na wstępną rozmowę jeszcze tego samego dnia. Kiedy oszołomiona odłożyła słuchawkę, Philip wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział po prostu: - Dziękuję! Potem napisał coś na wyrwanej z notesu karteczce, i podając ją Lauren, dodał: - Kiedy będziesz wypełniać u nich kwestionariusz, podaj swój ad res w Missouri, ale telefon tutejszy, właśnie ten. Uprzedzę służbę, żeby odbierając, mówili tylko ,,halo", a nie ,,rezydencja państwa Whitworthów". Zatrzymasz się tymczasem u nas... - Nie chciałabym się narzucać, zatrzymam się w motelu! - Lau ren zaczęła się gorączkowo wymawiać od ponownej gościny w domu kuzynostwa. Philip roześmiał się. - No, no, nie wykręcaj się tak, chciałbym się zrehabilitować jako gospodarz. Speszonej Lauren nie przyszło do głowy nic innego poza pyta niem: - Ale czy pani Whitworth na pewno nie będzie miała nic przeciw ko temu? - Skądże znowu, Carol będzie zachwycona - stwierdził z całkowi tym przekonaniem Philip. Kiedy Lauren opuściła gabinet, połączył się telefonicznie ze znaj dującym się po drugiej stronie korytarza gabinetem swego syna Car tera. - Zdaje mi się, że znalazłem sposób na Nicka Sinclaira - powie dział. - Pamiętasz Lauren Danner? 2. Podwójną miarą Podwójną miarą 19 Rozdział 2 Jadąc do Sinco na rozmowę, Lauren doszła do wniosku, że jednak nie powinna była się godzić na propozycję Philipa Whitwortha. Już sama myśl o zostaniu agentka wywiadu przemysłowego, a właściwie kontrwywiadu, przyprawiała ją o bicie serca. Ze zdenerwowania, a może zwyczajnie ze strachu, dłonie pociły jej się na kierownicy. Ponieważ nie miała jakoś śmiałości po prostu zawrócić i wyjaśnić Philipowi, że rezygnuje, wpadła na inny pomysł wybrnięcia z tarapa tów. Postanowiła tak się zachować podczas rozmowy kwalifikacyjnej, by jej do żadnej pracy nie przyjęto. Zrealizowała swój przewrotny plan w całej rozciągłości. Szefowi kadr w Sinco, panu Weatherby'emu, celowo nawet nie wspomniała o tym, że ma wyższe wykształcenie, W testach z ortografii, stenogra fii i maszynopisania z rozmysłem zrobiła mnóstwo błędów. Na dobi tek, wpisując do kwestionariusza stanowisko, jakie chciałaby objąć w firmie, bez żenady wymieniła najpierw posadę prezesa, potem sze fa kadr, a dopiero na trzecim miejscu - sekretarki. Już przeglądając testy, pan Weatherby miał z lekka przerażoną minę. Natomiast zerknąwszy w kwestionariusz i zorientowawszy się w zakusach kandydatki na jego własne między innymi stanowisko, zrobił tak wielkie oczy, że Lauren musiała przygryźć mocno wargi, aby się na głos nie roześmiać. Po chwili, ochłonąwszy nieco z pierw szego, piorunującego wrażenia, pan Weatherby uniósł się zza swego biurka i poinformował Lauren chłodnym tonem o braku możliwości zatrudnienia jej w firmie Sinco na jakimkolwiek stanowisku. Pomy ślała: ,,A może j e d n a k nadawałabym się na wywiadowcę?" I p o g r a t u lowała sobie w duchu zręcznie zastosowanego fortelu. Kiedy przyjechała do Sinco, było już po piątej. Nim opuściła budy nek firmy, zrobił się wieczór, wyjątkowo ponury i wietrzny jak na sierpień. Lauren drżała z zimna. Szczelniej otuliła się żakietem. Ruch na wielopasmowej Jefferson Avenue był ogromny, samocho dy pędziły w obydwu kierunkach nieprzerwanymi strumieniami. Aby przejść przez ulicę, Lauren musiała zaczekać na zmianę świateł. Na zielonym ruszyła niemal biegiem w stronę przeciwległego chodnika, a i tak dopadła go dosłownie na ułamek sekundy przed ponownym opanowaniem jezdni przez zwolnioną z krótkotrwałej uwięzi sforę rozpędzonych pojazdów. Grubymi kroplami zaczął padać deszcz. Lau ren spojrzała na wznoszący się przed nią wysokościowiec, jeszcze w budowie. Doszła do wniosku, że gdyby przeszła na skróty przez ota czający go, nieuporządkowany jeszcze teren, szybciej znalazłaby się na parkingu, na którym zostawiła swój wóz. Strugi deszczu i podmuchy zimnego wiatru od Detroit River pomogły jej podjąć błyskawiczną de cyzję. Lekceważąc tablicę ,,Wstęp wzbroniony", weszła na teren budo wy, oddzielony od chodnika jedynie ogrodzeniem z grubej liny. Idąc tak szybko, jak na to pozwalało nierówne podłoże, Lauren zerknęła na budynek, ciemny, jeśli nie liczyć kilku pojedynczych świateł. Miał co najmniej osiemdziesiąt pięter i szklane ściany, w których - niczym w ogromnych lustrach - odbijały się światła roz ciągającego się wokół wielkiego miasta. W nielicznych pomieszcze niach oświetlonych od wewnątrz widać było sterty kartonowych pu deł, świadczące o tym, że przyszli użytkownicy biurowca już się szykują do zagospodarowania go. Lauren uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że za sprawą własnej niefrasobliwości znalazła się oto sama jedna w odludnym i ciem nym miejscu, w mieście cieszącym się złą sławą siedliska wielu przestępców, w którym dochodzi codziennie do licznych gwałtów, napadów i rozbojów. Ogarnął ją lęk. Mając wrażenie, że słyszy za sobą jakieś ciężkie kroki, ruszyła szybciej naprzód, wzdłuż budyn ku. Niepokojące kroki również stały się szybsze. Lauren wpadła w panikę, zaczęła biec. Kiedy znalazła się na wprost głównego wej ścia do wysokościowca, zza ogromnych szklanych drzwi wyłonili się dwaj mężczyźni, - Ratunku! - zawołała w ich kierunku. - Ktoś mnie... Nim zdążyła sprecyzować, dlaczego prosi o pomoc, zaczepiła czub kiem buta o jakiś wystający z ziemi kabel, i nie zdoławszy, pomimo gorączkowego wymachiwania rękami, utrzymać równowagi, rymnęła jak długa, twarzą w błoto, tuż pod nogi dwóch nieznajomych. Obaj natychmiast przykucnęli przy niej. Któryś wykrzyknął to nem głębokiej dezaprobaty: - I co też pani najlepszego zrobiła? 20 Judith McNfaught Lauren uniosła się na łokciach i spojrzała najpierw na buty męż Podwójną miarą 21 czyzn, a potem na ich pochylone nad nią, zaniepokojone twarze. - Chciałam tylko przećwiczyć pewien numer do cyrku - rzekła z przekąsem, - To dla mnie drobiazg, na bis zawsze skaczę z mostu. Mężczyźni najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem pomogli jej wstać. - Kim pani, u licha, jest? - zainteresował się jeden z nich, a kiedy Lau ren się przedstawiła, postawił zasadnicze pytanie: - Da pani radę iść? - Choćby na koniec świata - odparła tym samym tonem co po przednio, czując, że tak naprawdę boli ją wszystko, a zwłaszcza lewa noga w kostce. - Na razie proszę zrobić parę kroków do środka - rzekł z uśmie chem mężczyzna, wskazując na szklane drzwi budynku. - Zobaczy my przy świetle, jakiej pomocy trzeba będzie pani udzielić. Objął Lauren w talu w taki sposób, by idąc mogła się mocno wes przeć. - Nick - odezwał się ten drugi. - A może lepiej zaczekaj tu z miss Danner, a ja pójdę sam i wezwę pogotowie? - Pogotowie nie jest mi potrzebne, proszę nie wzywać karetki, nic mi nie jest, naprawdę, bardzo proszę! - zaczęła go przekonywać bła galnym niemal tonem Lauren. Odetchnęła z ulgą, gdy mężczyzna, który ją podtrzymywał, czyli Nick, zignorował sugestię współtowarzysza i zaczął ją prowadzić w stronę ciemnego hallu. Ulga była chwilowa, gdyż zaraz potem Lauren uświadomiła sobie, że wchodzenie w asyście dwóch nieznajomych do opustoszałego bu dynku również nie jest z jej strony najrozsądniejszym posunięciem. Ponieważ jednak nie miała odwrotu, mogła tylko czekać z niepoko jem, co będzie dalej. Mężczyzna, który proponował wezwanie pogoto wia, zapalił w hallu słabe, przyćmione światło. Lauren spojrzała na niego i uspokoiła się trochę. Starszy, dystyngowany, ubrany w ele gancki garnitur i krawat, z całą pewnością nie wyglądał na zwyrod¬ nialca czy rzezimieszka. Raczej na menedżera wysokiego szczebla w dużej firmie... Ten drugi, Nick, wciąż podtrzymujący ją silnym ra mieniem, ubrany w zwykłe dżinsy i dżinsową kurtkę, nie prezen tował się wprawdzie równie reprezentacyjnie, ale także nie robił wrażenia człowieka o złych zamiarach, O ile Lauren mogła się zo rientować w półmroku, był sporo młodszy od swego współtowarzy sza: wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat. - Mike - odezwał się do eleganta, po raz pierwszy wymieniając jego imię. - W którymś z pomieszczeń gospodarczych musi być podręczna ap teczka. Przejdź się i poszukaj, dobrze? I potem podrzuć nam ją do biura. - Czemu nie... - mruknął Mike i ruszył posłusznie ku oznakowa nym czerwonym światełkiem schodom, Lauren z zaciekawieniem rozejrzała się po ogromnym, wysokim co najmniej na dwa piętra hallu: miał marmurowe posadzki i ściany, zdobiły go, podtrzymując zarazem strop, strzeliste marmurowe ko lumny. Wzdłuż jednej ze ścian, stłoczone dość bezładnie, stały w po kaźnych donicach tuziny ozdobnych drzewek i bujnych krzewów. Ro śliny najwyraźniej oczekiwały na rozlokowanie w odpowiednich, przewidzianych przez dekoratora wnętrz punktach hallu. Nick i wsparta na jego ramieniu Lauren przeszli w głąb rozległego pomieszczenia, ku szeregowi wind. Nick nacisnął guzik przy jednych z wielu połyskujących metalicznie drzwi. Rozsunęły się bezszelestnie, niczym wrota sezamu, odsłaniając jasno oświetlone wnętrze kabiny. - Zawiozę panią do jednego z niewielu biur, które jest już umeblo wane. Będzie pani mogła chwilę odpocząć w wygodnym fotelu, nim pani na dobre przyjdzie do siebie - wyjaśnił Nick, wprowadzając Lauren do windy. Rzuciła mu pełne wdzięczności za troskę spojrzenie i... doznała czegoś w rodzaju szoku! Stwierdziła bowiem, że Nick jest, ni mniej, ni więcej, tylko najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykol wiek dotąd miała okazję spotkać. Drzwi windy zamknęły się, Lauren speszona spuściła wzrok. Uwolniła się z podtrzymującego uścisku i rzuciła zdławionym pół¬ szeptem: - Dziękuję, mogę postać o własnych siłach. Nick wcisnął guzik osiemdziesiątego piętra. Lauren machinalnie uczyniła taki gest, jakby chciała poprawić nadwerężoną przez deszcz, wiatr i późniejszy upadek fryzurę, natychmiast opuściła jednak ręce. Uświadomiła sobie, że jej typowo kobiecy odruch nie ma najmniejsze go sensu, bo cóż warte uporządkowane włosy przy rozmazanym ma kijażu i ubłoconej twarzy? Zaciekawiona, czy Nick istotnie jest aż tak przystojny, jak jej się na pierwszy rzut oka wydawało, odważyła się spojrzeć na niego jesz cze raz. Uczyniła to bardziej dyskretnie niż przedtem, starając się zrobić wrażenie, że po prostu rozgląda się wokół po kabinie. Nick stał odwrócony do niej bokiem, z lekko odchyloną do tyłu głową. Pa trzył na błyskające szybko ponad drzwiami windy cyferki z numera cją pokonywanych pięter. 22 Judith McNaught Podwójną miarą 23 Lauren musiała przyznać w duchu, że jest nie tylko aż tak przystoj ny, ale nawet jeszcze przystojniejszy, niż początkowo sądziła. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i atletyczną sylwetkę, gęste, czarne i doskonale przystrzyżone włosy, ciemne brwi. Harmonijne rysy jego twarzy wyrażały dumę, podszytą, być może, odrobiną hardości czy buty, męską siłę, zdecydowanie i... zmysłowość. Zmysłowe były w twarzy Nicka przede wszystkim usta. Zapatrzo na w nie Lauren stwierdziła nagle, że układają się w szeroki uśmiech. Zorientowała się natychmiast, ku swemu przerażeniu i najgłębszemu zakłopotaniu, że nie tylko ona przygląda się Nickowi, ale i on patrzy na nią swymi srebrzystoszarymi oczyma, I że została przyłapana na gorącym uczynku kontemplowania szczegółów urody tego nieznajo mego, nieziemsko atrakcyjnego mężczyzny. Nie będąc w stanie uczynić nic sensowniejszego, bąknęła: - Ja... ja się po prostu boję wind. Mam lęk wysokości. Zawsze próbuję się na czymś skupić podczas jazdy w górę, na czymkolwiek, byle tylko nie myśleć o mijanych piętrach. - Pomysłowo sobie pani radzi - stwierdził Nick z udawanym żar tobliwym podziwem, dając Lauren do zrozumienia, że nie bierze na serio jej zmyślonych na poczekaniu wyjaśnień, Speszona, zaczęła pilnie, w skupionym milczeniu przyglądać się z kolei... drzwiom kabiny. Nie oderwała od nich wzroku, póki nie rozsunęły się automatycznie na osiemdziesiątym piętrze. - Proszę zaczekać, zapalę światło - rzucił Nick, gdy znaleźli się w hallu. Po chwili mroczne wnętrze rozjaśniło się. Nick wrócił, podał Lau ren ramię. Poprowadził ją powoli po miękkiej wykładzinie dywanowej w szmaragdowym kolorze w głąb pomieszczeń biurowych. Minęli ob szerną salę recepcyjną i weszli do przestronnego sekretariatu, z wbu dowanymi w ścianę szafami na dokumenty i szykownym biurkiem, połyskującym politurą blatu i chromowanymi detalami. Przypomina jąc sobie obskurne, ciasne pokoiki, zagracone podniszczonymi mebla mi, w jakich miała okazję dorywczo pracować w czasie studiów, Lau ren nie zdołała opanować zdziwienia i powstrzymać się od uwagi: - Aż taki salon dla zwykłej sekretarki? - ,,Zwykła", jak pani mówi, ale dobra, sprawna sekretarka to w fir mie nie byle kto i musi mieć przyzwoite miejsce do pracy - obruszył się Nick. Po czym dodał: - Zarobki w tym fachu z roku na rok idą w górę... - Tak się składa, że ja właśnie też jestem tylko zwykłą sekretarką - wyjaśniła Lauren, próbując zatrzeć złe wrażenie wywołane użyciem nie najzręczniejszego może sformułowania. - Tu naprzeciwko, w Sinco, starałam się o posadę. Byłam na rozmowie kwalifikacyjnej, zanim... zanim się spotkaliśmy. Rozmawiając, podeszli do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi z pa¬ lisandru. Nick otworzył je na całą szerokość i przepuścił Lauren przo dem. Weszła trochę niepewnym krokiem do kolejnego pomieszczenia, i rozejrzawszy się po nim, wykrzyknęła, nie kryjąc zdumienia: - Dobry Boże! A ten salon dla kogo? - Ten to już dla samego szefa - uświadomił ją Nick z lekka kpiar¬ skim tonem, - Gabinet prezesa, jedno z niewielu pomieszczeń już całkowicie urządzonych. Lauren w milczeniu podziwiała imponujące wnętrze. Jedną ze ścian gabinetu, tę na wprost wejścia, stanowiła ogromna tafla szkła. Odsłaniała rozległy, fantastyczny widok nocnego Detroit, rozbłyskują cego milionami świateł. Trzy pozostałe ściany były od podłogi po sufit wyłożone boazerią z palisandru. Pod nogami rozpościerał się puszysty kremowy dywan. Umeblowanie stanowiło palisandrowe biurko z fote lem dla prezesa i sześcioma krzesłami dla jego interesantów oraz trzy długie, miękkie sofy z ciemnozielonym obiciem, ustawione w podkowę wokół niskiego, ale rozłożystego stolika ze szklanym blatem. - Doprawdy, coś wspaniałego! - stwierdziła z głębokim wes tchnieniem. - Przygotuję dla nas coś do picia, zanim Mike zjawi się z aptecz ką, zgoda? - zaproponował Nick. Lauren nie odpowiedziała, po prostu bowiem zaniemówiła z po dziwu, kiedy podszedł do pustej ściany, dotknął jej lekko koniuszka mi palców i sprawił w ten sposób, że palisandrowa płyta odsunęła się bezgłośnie, odsłaniając wyłożony od wewnątrz lustrami i dyskretnie podświetlony barek, w którym na szklanych półkach stały rzędami kryształowe szklaneczki i karafki. Pomimo wysiłków nie była w stanie ukryć piorunującego wraże nia, jakie zrobiło na niej nagromadzone w gabinecie bogactwo. Nick z kolei ani trochę nie próbował maskować wywołanego jej reakcją rozbawienia. Lauren nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że ten mężczyzna trak tuje ją z gruntu inaczej niż wszyscy inni, których w dotychczasowym dorosłym życiu spotykała. Że bezceremonialnie śmieje się jej prosto w nos, zamiast jak tamci podziwiać jej urodę. Mówi się, że piękno, ni czym w zwierciadle, odbija się w spojrzeniu tego, kto je kontempluje. Srebrzystoszare oczy Nicka błyskały wyłącznie filuterną kpiną. 24 Judith McNaught Podwójną miarą 25 - Gdyby chciała się pani umyć, to tam jest łazienka - odezwał się, wskazując na inną pustą ścianę. - A dokładnie gdzie? - zapytała Lauren, siląc się na maksymalnie obojętny ton. - Proszę iść prosto i dotknąć ściany, kiedy już pani do niej dojdzie - rzekł Nick z figlarnym uśmiechem. Lauren spojrzała na niego spod oka, ale zastosowała się do wskazó wek. Ściana faktycznie rozsunęła się przed nią, odsłaniając obszerną łazienkę, Lauren weszła do środka. Zamykając za sobą drzwi, usłysza ła jeszcze Mike'a, który dotarł akurat do gabinetu i oznajmił głośno: - Jest apteczka. Po chwili, sądząc zapewne, że Lauren go nie słyszy, dodał ściszo nym tonem: - Nick, jako prawnik radzę ci zaraz sprowadzić do tej dziewczyny lekarza, żeby ją zbadał i opisał jej zadrapania i stłuczenia. Jeśli nie będziesz miał w ręku świadectwa lekarskiego, ona zawsze może wy skoczyć z żądaniem wielomilionowego odszkodowania za rzekome ,,poważne obrażenia ciała" odniesione na twoim terenie, a więc po niekąd z twojej winy. - Mike, przestań robić z igły widły - odparł Nick. - Przecież to tylko przerażony dzieciak, który ,,złapał zająca". Lekarz, pogotowie, obdukcja... To by ją niepotrzebnie przestraszyło. - No cóż - westchnął Mike. - Zrobisz, jak zechcesz. W niczym cię nie wyręczę, i tak już jestem mocno spóźniony na to spotkanie w Troy, muszę pędzić. Radź sobie sam, tylko błagam cię, nie częstuj jej żadnym alkoholem, bo jeszcze cię ktoś oskarży o próbę uwiedze nia małolaty! Najlepiej niech się napije lemoniady... Zarazem rozbawiona i poirytowana nazwaniem jej ,,dzieciakiem" i ,,małolatą", Lauren domknęła drzwi. Zerknęła w zawieszone nad umywalką lustro i... parsknęła nerwowym, histerycznym śmiechem. W zwierciadle ujrzała bowiem wprawdzie własne, z natury urodziwe oblicze, zmienione jednak niemal nie do poznania za sprawą pokry wającej je maseczki z gęstego, kleistego błota. Również włosy miała pozlepiane gliną w sztywne, sterczące pasemka. Żałosnej całości do pełniał zmięty i poplamiony błotem żakiet. Poczuła - był to dla niej nieodparty wprost impuls - że musi się kompletnie zmienić, zanim wyjdzie z łazienki, i zaskoczyć, zaszoko wać Nicka. Wcale nie po to (tłumaczyła sama sobie), by wzbudzić u niego podziw czy zainteresowanie. Raczej aby mu pokazać, że ten się naprawdę śmieje, kto się śmieje ostatni. Zaczęła pośpiesznie doprowadzać się do porządku, wychodząc ze słusznego ze wszech miar założenia, że tylko szybka przemiana na prawdę robi wrażenie. Umyła ręce i twarz, zdjęła podarte na kolanach rajstopy, rozpuściła i rozczesała włosy, lekko uszminkowała usta brzo skwiniową pomadką i przypudrowała policzki. Zdjęła ubłocony żakiet. Włożyła zapasowe rajstopy, które szczęśliwym trafem miała w torebce. Z satysfakcją spojrzała w lustro. Odświeżona, w eleganckiej białej bluz ce układającej się miękko na wypukłościach biustu, wyglądała dokład nie tak, jak mogła sobie życzyć. Wzięła torebkę i żakiet do ręki. Cicho zamykając za sobą drzwi, przeszła z łazienki z powrotem do gabinetu. Nick stał przy barku. Nie spoglądając w stronę Lauren, usprawie dliwił się: - Musiałem zadzwonić, więc się spóźniłem z drinkami, ale już za chwilę będą gotowe. Znalazła pani w łazience wszystko co trzeba? - Owszem, dziękuję - odpowiedziała Lauren. Odłożyła na kanapę żakiet i torebkę. Zaczęła przyglądać się Nicko wi, tym razem bez skrępowania, skoro nie mógł jej na tym przyłapać, odwrócony tyłem. Przygotowywał drinki energicznymi, zręcznymi ru chami: szklanki, kostki lodu... Wcześniej zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła, był tylko w dżinsach i trykotowej koszulce, któ ra napinała mu się na karku przy każdym poruszeniu muskularnych ramion. Lauren prześliznęła się wzrokiem po jego imponującej sylwet ce: szerokie ramiona, wąskie biodra, długie nogi... Zawstydziła się i zaczęła patrzeć w inną stronę dopiero wtedy, gdy się odezwał. Powiedział: - Przykro mi, ale nie mam tu lemoniady. Przygotowałem dla pani tonik z lodem. Usłyszawszy słowo ,,lemoniada", Lauren przypomniała sobie Mi¬ ke'a i jego obawy, więc o mało nie wybuchnęła śmiechem. Opanowa ła się jednak i czekała w milczeniu, aż Nick na nią spojrzy i oceni efekt przemiany. Ujął w dłonie napełnione szklanki i odwrócił się. Zrobił krok i sta nął jak wrośnięty w ziemię. Zmarszczył brwi, przymrużył oczy i za czął intensywnie wpatrywać się w fantazyjnie obramowaną połyskli wą, miodowozłocistą masą rozpuszczonych włosów twarz Lauren, jakże inną w tej chwili niż przedtem. Po chwili opuścił wzrok niżej, na jej kształtne piersi, wąską talię i zgrabne nogi, Chciała, by dojrzał w niej kobietę, i dopięła swego. Z błyskiem rozbawienia w turkusowych oczach czekała teraz na jakiś komple ment. Nick jednak nie rzekł nic, tylko odwrócił się ponownie w stro- 26 Judith McNaught Podwójną miarą 27 nę barku, podszedł do niego i sięgnął po jedną z kryształowych ka rafek. - A cóż to zamierza pan zrobić? - spytała Lauren z lekka zaczep nym tonem. Usłyszała w odpowiedzi: - Zamierzam wzmocnić pani tonik odrobiną ginu. Roześmiała się głośno. Nick zerknął przez ramię w jej stronę. - Tak z czystej ciekawości: ile pani ma lat? - zapytał. - Dwadzieścia trzy. - I zanim padła pani dzisiaj przede mną na twarz, wystraszona przez tutejszego dozorcę, odwiedziła pani Sinco jako kandydatka na sekretarkę? - Owszem. - Proszę usiąść. - Nick wskazał Lauren sofę. - Nie powinna pani niepotrzebnie forsować tej nogi... - Nic mnie nie boli - wyjaśniła, ale posłusznie usiadła. Nick podał jej szklankę. - I co, dali pani tę pracę? - zapytał. - Niestety nie. Nick przykucnął przy sofie. - Muszę rzucić okiem na pani kostkę - stwierdził, po czym dość bezceromonialnie zdjął Lauren pantofel i z wprawą przeszkolonego sanitariusza zaczął obmacywać jej nogę. Każde dotknięcie jego dłoni wywoływało w niej dziwny, niepoko jący dreszcz. Spłoniła się ze wstydu. Na szczęście on, skupiony na badaniu, jakoś tego nie zauważył. Spytał: - Jest pani dobrą sekretarką? - Mój poprzedni pracodawca twierdził, że tak. - Dobre sekretarki są zawsze w cenie, ktoś z Sinco na pewno nie długo do pani zadzwoni i zaproponuje posadę. - Och, wątpię - zachichotała Lauren. - Szef kadr w Sinco, pan Wea therby, uznał chyba, że nie jestem wystarczająco bystra - wyjaśniła. Nick z niedowierzaniem spojrzał jej w oczy. - Czyżby? Moim zdaniem, Lauren, jest pani co najmniej tak by stra jak woda w górskim strumieniu. Ten Weatherby musi chyba być ślepy! - Chyba tak, bo inaczej nie włożyłby marynarki w kratkę i kra wata w paski. - Lauren pozwoliła sobie na lekką kpinę z szacownego kadrowca. - Doprawdy tak się wystroił? - spytał z uśmiechem Nick. Lauren skinęła głową. Teraz z kolei ona spojrzała mu w oczy. D o strzegła w nich sporą dozę ciepła i poczucia humoru, a także... odrobinę cynizmu. To odkrycie bynajmniej jej nie przeraziło, przeciwnie, sprawiło, że Nick wydał jej się nawet jeszcze bardziej atrakcyjny, bardziej męski. - Noga nie jest ani trochę opuchnięta - stwierdził, powracając do badania. - Chyba nie bardzo ucierpiała w wyniku tego pani upadku.,, - Też tak sądzę - zgodziła się Lauren. Po czym dodała pół żar tem, pół serio: - Z całą pewnością znacznie mniej niż moja godność osobista. - Do wesela noga na pewno się zagoi. Razem z godnością! - zażar tował Nick. Wziął w rękę pantofel Lauren. Wsuwając go jej na stopę i udając, że tylko głośno myśli, powiedział: - Czy mi się zdaje, czy jest jakaś bajka, w której facet, chyba kró lewicz, rozpoznaje dziewczynę po buciku? - Jest taka bajka, o Kopciuszku - przytaknęła Lauren, nieco spe szona. - A co się stanie, jeśli ten bucik będzie pasował? - Przystojny królewicz zamieni się we wstrętną ropuchę! Oboje wybuchnęli śmiechem, Nick wstał, wychylił szybko swego drinka, odstawił szklankę na szklany blat stołu, Lauren zrozumiała, że czas już zakończyć niezwykłe spotkanie. Nick podszedł do telefo nu, podniósł słuchawkę, wybrał jakiś numer. - George, tu Nick Sinclair - oznajmił swemu rozmówcy - Ta mło da dama, którą uznałeś za intruza i próbowałeś gonić, już prawie przyszła do siebie po upadku. Mógłbyś podjechać służbowym wozem pod główne wejście i podwieźć ją do miejsca, gdzie zostawiła swój sa mochód? Świetnie, będziemy na dole za pięć minut. ,,Tylko pięć minut - pomyślała Lauren ze smutkiem. - I nawet mnie sam nie podrzuci na parking. Nick Sinclair... Właściwie co to za facet, że tak swobodnie się tutaj rządzi?" Desperacja dodała jej odwagi, by zapytać: - Pracuje pan dla firmy, która buduje ten biurowiec? - Tak, właśnie dla tej - odparł, zerkając niecierpliwie na zegarek. - Lubi pan swoją pracę? - Owszem, lubię budować. Jestem inżynierem. - Wyślą pana gdzie indziej, jak ta budowa się skończy? - Nie. Powinienem tu zostać jeszcze przez kilka lat. Lauren wstała, wzięła torebkę i żakiet. Pomyślała, że widocznie obsługę nowoczesnych, skomputeryzowanych urządzeń takiego wyso- 28 Judith McNaught Podwójna miarą 29 kościowca, obsługę ogrzewania, klimatyzacji, wind i tak dalej musi na stale nadzorować inżynier budowlany. Gdyby więc znowu znalazła się kiedyś w tej okolicy... ,,Nie, przecież to nie ma najmniejszego sensu!" - zaczęła przekonywać w duchu sama siebie. A głośno powiedziała: - Cóż, dziękuję panu za wszystko. Mam nadzieję, że prezes nie zauważy śladów włamania do barku w jego gabinecie? - Nie ma obawy. Wszyscy portierzy się tu włamują. Cała ta nowo czesność, ,,Sezamie, otwórz się", sama pani widzi, co to wszystko warte. Przydałaby się solidna kłódka, ot co! - stwierdził z humorem Nick, ucinając dalszą rozmowę. Lauren zorientowała się, że najwyraźniej się śpieszy. ,,Może ma jakieś spotkanie?" - zaczęła się zastanawiać, kiedy jechali na dół windą. ,,Z piękną kobietą? - próbowała zgadywać. - A może jest po prostu żonaty i pilno mu po pracy na kolację do domu?" Samochód czeka! przed wejściem. Nick pomógł Lauren zająć miejsce obok kierowcy w służbowym ochroniarskim uniformie. Za nim zatrzasnął drzwi wozu, rzucił jeszcze: - Znam parę osób w Sinco, spróbuję szepnąć, komu trzeba, żeby nakłonił Weatherby'ego do zmiany decyzji w pani sprawie.... Lauren zrobiło się przyjemnie, że Nick chce się za nią ująć, pa miętając jednak doskonale, co rozmyślnie zrobiła z testami, powie działa: - Proszę sobie nie robić kłopotu, w mojej sprawie na pewno nikt pana Weatherby'ego nie przekona. Ale dziękuję za dobre chęci... W dziesięć minut później Lauren odebrała swój samochód ze strze żonego parkingu, i trzymając się wskazówek, jakich udzieliła jej wcze śniej sekretarka Philipa, ruszyła spryskanymi deszczem ulicami w kie runku rezydencji rodziny Whitworthów. O Nicku Sinclairze chwilowo zapomniała, w jej pamięci odżyły bowiem przykre wspomnienia week endu, jaki spędziła w Grosse Pointę przed czternastu laty. Pierwszy dzień wizyty nie był nawet najgorszy: po prostu nikt się nią specjalnie nie interesował. Za to drugiego dnia, zaraz po lunchu, w pokoju, który jej przydzielono, zjawił się Carter, nastoletni syn go spodarzy. Oświadczył, że na polecenie matki zajmie się nią trochę, ,,żeby jej się nie nudziło". Wyszli do ogrodu. Carter ,,niechcący" tak złośliwie podstawił Lauren nogę, że przewróciła się wprost na klomb mocno kolczastych róż i podarta sobie sukienkę. Po pól godzinie, kie dy już się przebrała w swoim pokoju, przyszedł znowu, z przeprosi nami i propozycją, że pokaże jej domowe psy. Lauren zgodziła się puścić w niepamięć incydent z różami. Po chwaliła się Carterowi, że też ma psa, białą suczkę imieniem Fluf¬ fy, po czym podreptała za nim w odległy kraniec ogrodu, gdzie za zamaskowanym żywopłotem ogrodzeniem z drucianej siatki znaj dował się wybieg dla dwóch strzegących nocą terenu rezydencji do bermanów. - Moja najlepsza przyjaciółka też ma dobermana. On chętnie ba wi się z nami w berka i zna różne sztuczki - zaszczebiotała, gdy sta nęli przed furtką. - Nasze też znają trochę sztuczek, sama zobaczysz - mruknął Carter, po czym otworzył ogromną kłódkę i wpuścił Lauren za ogro dzenie. - Cześć, pieski - powitała wesoło dwa skupione, czujne czworonogi i wyciągnęła ku psom rękę, żeby je po kolei pogłaskać. W tym samym momencie furtka zatrzasnęła się za nią, a Carter, który pozostał za ogrodzeniem, wydał dobermanom komendę: - Pilnuj! Słysząc rozkaz, psy na moment znieruchomiały, a potem, odsła niając kły i powarkując, zaczęły zbliżać się do Lauren. Zmusiły ją, by się cofnęła do samego płotu. Krzyknęła przerażona: - Carter, czemu one się tak zachowują? - Na razie jeszcze nie robią nic złego, ale lepiej się nie ruszaj, bo mogą ci skoczyć do gardła! - pocieszył ją w odpowiedzi kuzynek, krzywiąc usta w złośliwym, urągliwym uśmieszku. I jak gdyby nigdy nic, poszedł sobie, nie zważając na błagalne na woływania Lauren, żeby nie zostawiał jej samej. Dopiero w pół godziny później natknął się na nią ogrodnik. - Co ty tu, dziecko, najlepszego robisz? - wykrzyknął rozgniewa ny. - Dlaczego drażnisz te przeklęte psy? Otworzył furtkę i wyprowadził sparaliżowaną i oniemiałą dosłow nie ze strachu Lauren na zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie się odezwać. - One chciały mi skoczyć do gardła, proszę pana - wyszeptała i zalała się łzami. - Co też ty opowiadasz, dziecko - rzeki ogrodnik nieco łagodniej szym tonem. - Te psy nie zrobiłyby ci żadnej krzywdy, są wyszkolone tylko do pilnowania terenu. Wiesz, płoszą intruzów samym szczeka niem i groźnym wyglądem, nic więcej. Wcale nie gryzą. Wróciwszy do domu, Lauren przez resztę popołudnia próbowała obmyślić plan krwawej zemsty na Carterze, niestety jednak bez kon- 30 Judith McNaught Podwójną miarą 31 kretnych rezultatów. Nim przyszła matka, żeby ją zabrać na kolację, Lauren doszła do wniosku, że po raz kolejny będzie zmuszona zapo mnieć o nagannym postępku kuzyna. Matce nie chciała się skarżyć, gdyż Gina Danner, ze względu na swe włoskie korzenie, miała ogromny sentyment do rodziny, nawet dalekiej, i kierując się tym sentymentem, z pewnością byłaby skłonna uznać wybryk Cartera raczej za niewinną chłopięcą psotę niż za rozmyślną złośliwość. Nim zeszły z góry do znajdującej się na parterze jadalni, pokojów ka poinformowała panią Danner, że jest do niej telefon od męża. Gi¬ na zatrzymała się w hallu, przy aparacie, poleciwszy przedtem córce iść do pokoju jadalnego i zająć miejsce przy stole. Lauren skierowała się ku zwieńczonym lukiem drzwiom prze stronnego pomieszczenia, w którym przy ogromnym, rozłożystym stole zasiadała cala rodzina Whitworthów. Już miała przekroczyć próg, gdy usłyszała wypowiedziane kąśliwym tonem słowa matki Cartera, skierowane do męża: - Przecież mówiłam tej Danner, że kolacja będzie o ósmej. Jest ósma dwie. Skoro ona nie ma na tyle ogłady, żeby się nie spóźniać, zaczniemy bez niej, trudno. Lauren zatrzymała się. Nie ujawniając swej obecności zgroma dzonym przy stole, patrzyła w zamyśleniu, jak lokaj nalewa zupę do porcelanowych miseczek. Pani Whitworth znowu się odezwała do męża: - Philipie, dotąd starałam się być tolerancyjna, ale nie zamie rzam się już więcej godzić na żadne kolejne wizyty w naszym domu tej podejrzanej zbieraniny z całych Stanów, albo i z całego świata. Mam wrażenie - tu zwróciła się do siedzącej również przy stole star szej damy - że mama zgromadziła już wystarczająco dużo materia łów do swojej monografii... - Gdybym zgromadziła dość materiałów - przerwała jej seniorka rodu - ci ludzie nie byliby mi potrzebni. Wiem, że ich grubiańskie to warzystwo cię drażni, Carol, ale jeszcze przez pewien czas będziesz musiała się godzić na odwiedziny naszych dalekich krewnych. Lauren, nie zauważona przez zgromadzonych przy stole, stała w drzwiach. Przysłuchiwała się wymianie zdań oburzona, z poczu ciem bezsilnej wściekłości. Myślała z dziecięcą, bezkompromisową logiką: ,,Dlaczego ci straszni ludzie mogą bezkarnie wygadywać ta kie rzeczy, dlaczego wolno im tak obrażać i poniżać innych? Dlaczego nie wstydzą się tego, skoro każde z nich, nawet pewnie ten bęcwał Carter, uważa się za wzór towarzyskiej ogłady i dobrych manier?" Nadeszła matka, wzięła Lauren za rękę, wprowadziła ją do poko ju. Przeprosiła za chwilowe spóźnienie. Whitworthowie jedli zupę i zdawali się wcale nie zauważać wchodzących. Lauren, usiadłszy przy stole, doznała nagle czegoś w rodzaju olśnienia. Przyszedł jej do głowy znakomity pomysł. Złożyła naboż nie dłonie i piskliwym trochę, ale dźwięcznym i mocnym dziecięcym głosikiem wyrecytowała taką oto modlitwę: - Dobry Boże, prosimy Cię, pobłogosław ten pokarm, który bę dziemy spożywać. I pobłogosław nam wszystkim, nawet tym wstręt nym, nadętym zarozumialcom, którzy myślą, że są lepsi od innych, bo mają więcej pieniędzy. Amen. Nie sprawdzając nawet, jakie wrażenie wywarła jej zuchwała przemowa na obecnych, a już zwłaszcza jak zareagowała na nią tak bardzo układna i życzliwa ludziom w każdej sytuacji matka, Lauren jak gdyby nigdy nic spróbowała zupy. Zupa była całkiem zimna. Dziewczynka odłożyła łyżkę, podejrzewając jakąś kolejną złośliwość ze strony gospodarzy. - Jakiś problem, panienko? - sapnął w jej kierunku lokaj, równie naburmuszony jak jego chlebodawcy. - Moja zupa jest zimna - wyjaśniła Lauren i sięgnęła po szklankę z mlekiem. - Aleś ty głupia! Przecież to vichyssoise! Zawsze się ją podaje na zimno - odezwał się przemądrzałym tonem siedzący obok Carter. W chwilę potem mleko ,,niechcący" wylało się Lauren prosto na spodnie i krzesło kuzyna. - Och, tak mi przykro, Carter, przepraszam! - zaczęła się usprawie dliwiać, tłumiąc złośliwy chichot. - Znowu nam się przytrafił wypadek, prawda? Tyle już mieliśmy dzisiaj tych wypadków - zwróciła się do wszystkich obecnych. - Najpierw Carter niechcący wepchnął mnie w kolczaste róże, potem niechcący zamknął mnie na wybiegu z psami.,. - Dość! Nie zamierzam już dłużej słuchać tych impertynenckich oskarżeń. To dziecko jest doprawdy źle wychowane - sznurując po gardliwie usta, rzuciła w przestrzeń Carol Whitworth. Lauren znalazła w sobie dość odwagi, by spojrzeć wprost na nią i powiedzieć z udawaną skruchą: - Bardzo przepraszam. Nie wiedziałam, że ludzie dobrze wychowani nie opowiadają przy kolacji o tym, co ich spotkało w ciągu dnia. Nie wie działam też - dodała po chwilowym namyśle - że ludzie dobrze wycho wani nie krępują się nazywać swoich gości ,,podejrzaną zbieraniną", Podwójna miarą 33 Rozdział 3 Zatrzymawszy samochód przed rezydencją Whitworthów, Lauren poczuła się ogromnie zmęczona. Nic dziwnego. Miała przecież za so bą dwanaście godzin jazdy do Detroit, dwie rozmowy na temat pracy, niefortunny upadek, wreszcie - niezwykłe spotkanie w nieukończo¬ nym biurowcu z najprzystojniejszym i najbardziej zniewalającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek dotąd w życiu miała okazję poznać. Tyle wrażeń! I złość na siebie samą, że rozmyślnie robiąc błędy w te stach w Sinco, utraciła niepowtarzalną okazję podjęcia pracy w fir mie, której siedziba znajduje się tak blisko miejsca pracy tamtego fantastycznego faceta! Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik, wyjęła z niego swoją walizkę. Uświadomiła sobie, że zbliżający się właśnie ku końcowi ciężki dzień to czwartek, że od razu nazajutrz, w piątek, powinna za jąć się szukaniem mieszkania, a gdy tylko je znajdzie, zaraz wracać do Fenster po resztę rzeczy. Philip wprawdzie nie określił terminu, w jakim mogłaby rozpocząć pracę w jego firmie, ale im szybciej, tym lepiej, choćby za tydzień, a najdalej za dwa tygodnie... Frontowe drzwi rezydencji otworzyły się. Stanął w nich lokaj w liberii, t e n sam, j a k rozpoznała Lauren, który czternaście lat t e m u asystował przy pamiętnej niedzielnej kolacji i nalewał cebulowo¬ -ziemniaczany chłodnik, zwany z francuska vichyssoise. Nim lokaj zdążył ceremonialnie wprowadzić Lauren i zaanonso wać ją państwu, Philip Whitworth wybiegł osobiście na powitanie kuzynki. - Lauren, nareszcie jesteś! - wykrzyknął. - Gdzie się podziewałaś tak długo? Zamartwiałem się tu już o ciebie... J a k ci poszło w Sinco? Lauren wyjaśniła oględnie, że nie najlepiej, opisała w krótkich słowach wszystko, co jej się przytrafiło po rozmowie z panem Wea¬ therbym, i zapytała na koniec, czy jeszcze przed kolacją mogłaby się trochę odświeżyć. Philip polecił lokajowi zaprowadzić ją do gościnne go pokoju z łazienką, który przygotowano dla niej na górze. Lauren szybciutko wzięła prysznic, uporządkowała fryzurę i makijaż. Wy gniecionego i poplamionego granatowego kostiumu oczywiście już nie wkładała. Wybrała na wieczór elegancką, idealnie dopasowaną morelową spódnicę i harmonizującą z nią bluzkę. Philip Whitworth, który czekał w hallu na dole, rzekł z podzi wem: - Jesteś doprawdy niewiarygodnie szybka, Lauren. Weszli do salonu. - Carol, z pewnością pamiętasz Lauren - zwrócił się Philip do zony, - A czyż mogłabym ją zapomnieć? - odparła pani Whitworth, przywołując na swą piękną, lecz zimną, beznamiętną twarz uśmiech również chłodny, choć całkowicie poprawny. - Jak się miewasz, Lau ren? - Widać, że Lauren miewa się świetnie, mamo, a w każdym razie świetnie wygląda - odezwał się na to Carter Whitworth, z ogromną galanterią powstając z krzesła i już z nieco mniejszą mierząc uroczą kuzynkę od stóp do głów badawczym spojrzeniem. Dawny dręczyciel nalał Lauren szklaneczkę sherry. Wzięła ją od niego, przysiadła na sofie. Carter nie wrócił już na poprzednie miej sce, lecz ulokował się obok, - Zmieniłaś się... - zagadnął. - Ty też - ucięła krótko Lauren, - Kiedyś jakoś trudno nam się było dogadać... - Owszem, trudno. - A właściwie dlaczego? - Właściwie nie pamiętam. - A ja pamiętam - roześmiał się Carter. - Bo byłem nieznośnym łobuziakiem i z rozmysłem ci dokuczałem! - Istotnie! - Spięta i nieufna dotąd Lauren, usłyszawszy szczere wyznanie kuzyna, a właściwie jego otwartą samokrytykę, również wybuchnęła śmiechem, W ten sposób zawarty został rozejm. Kiedy w drzwiach salonu po jawił się lokaj, Carter wstał i podał Lauren rękę. - Czy mogę cię prosić? - zapytał. - Podano już do stołu... Pod koniec składającego się z kilku wykwintnych dań posiłku w pokoju jadalnym pojawił się lokaj, by oznajmić: Judith McNaught Podwójną miarą 35 - Proszę wybaczyć, ale miss Danner jest proszona do telefonu. Dzwoni pan Weatherby, z Sinco Electronics Company. - Miss Danner nie będzie się fatygowała podczas kolacji, Higgins, proszę przynieść aparat telefoniczny tutaj, do stołu - polecił Philip Whitworth. Gdy tylko Lauren skończyła krótką rozmowę, a właściwie wysłu chała tego, co Weatherby miał jej do powiedzenia, zniecierpliwiony i zaciekawiony zapytał: - No i co? Czego się dowiedziałaś? Mów śmiało, Carol i Carter znają już sprawę, wiedzą, że będziesz próbowała mi pomóc... Lauren nie była zachwycona faktem, że Whitworth wtajemniczył we wszystkie szczegóły ich poufnej rozmowy żonę i syna. Przeszła nad tym jednak do porządku i wyjaśniła, lekko rozbawiona: - Okazuje się, że ten mężczyzna, który mi pomógł, kiedy się prze wróciłam, ma w Sinco jakiegoś bardzo wpływowego przyjaciela. Skontaktował się z nim, a ten przyjaciel natychmiast skontaktował się z panem Weatherbym. I Weatherby nagle sobie ,,przypomniał", że w firmie jest posada w sam raz dla mnie. Posada sekretarki... Jutro mam się zgłosić na rozmowę. - Mówił konkretnie do kogo? - Wymienił chyba nazwisko Williams... - Jim Williams, a niech to! - mruknął Philip z podziwem, ale nie powiedział nic więcej o ewentualnym przyszłym szefie Lauren. Po kolacji Carol i Carter udali do swoich apartamentów na spo czynek. Philip natomiast poprosił Lauren, by jeszcze przez chwilę została z nim w salonie. - Jim Williams pewnie zechce, żebyś rozpoczęła pracę od zaraz powiedział. - Ile ci trzeba czasu, żeby wyskoczyć do domu, zabrać resztę rzeczy i wrócić? - Nie mogę jechać do domu po rzeczy, dopóki nie znajdę mieszka nia - zastrzegła się Lauren. - Rzeczywiście... Philip zamyślił się na chwilę. Nagle wykrzyknął raźno: - Mam! Wiesz, kilka lat temu kupiłem mieszkanie w Bloomfield Hills dla jednej z moich ciotek. Ona teraz, już od kilku miesięcy, jest w Europie. Zamierza tam zostać dłużej, może nawet jeszcze przez rok. Będzie mi bardzo milo, jeśli zgodzisz się rozgościć w jej aparta mencie. - Nie, nie mogę. Nie powinnam! - zaoponowała Lauren. - Nie chciałabym nadużywać... - Nic z tych rzeczy! - przerwał jej Philip. - Wyświadczysz mi na wet dodatkową przysługę, jeśli zaopiekujesz się tym opuszczonym lo kalem. Teraz co miesiąc muszę opłacać dozorcę, żeby miał tam oko na wszystko, nawet dość słono to kosztuje... A tak zoszczędzimy oboje, ja na napiwkach dla tego faceta, a ty na czynszu. Lauren milczała, niepewna, jak powinna postąpić. Perspektywa dodatkowego zaoszczędzenia pieniędzy, tak bardzo potrzebnych ojcu i całej rodzinie, była dla niej nad wyraz kusząca. Ale z drugiej stro ny... Niezdecydowana spojrzała na Philipa. Ten wydawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości. W y j ą ł z kieszeni marynarki pióro i notes, wyrwał z niego kartkę, coś na niej napisał i podał ją Lauren. - Oto adres i telefon mieszkania mojej ciotki - powiedział. Wpisz go jutro w Sinco do swojego kwestionariusza. W ten sposób już na pewno nikomu nie przyjdzie do głowy nas ze sobą łączyć. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Philipa Whitwortha było dla Lauren przypomnieniem dwuznacznej roli, jaką zgodziła się peł nić w firmie Sinco, roli sekretarki i... szpiega. Poczuła dreszcz lęku. ,,Nie, nie, przecież nie będę tam szpiegowała, mam tylko zdemasko wać szpiega, a to zupełnie co innego, to całkiem chwalebne zadanie! pomyślała, starając się rozproszyć własne wątpliwości. - Popracuję uczciwie, pomogę kuzynowi... A poza tym - uśmiechnęła się w duchu do własnych marzeń - może znów spotkam Nicka Sinclaira? On bę dzie przecież tak blisko, w tym biurowcu po drugiej stronie ulicy..." Głos Philipa wyrwał Lauren z zamyślenia. - Kiedy jutro zaproponują ci tę pracę - mówił Whitworth - przyj mij ją i od razu jedź do Missouri. Jeśli się nie odezwiesz do południa, będę wiedział, że wszystko poszło zgodnie z planem, i przygotuję ci mieszkanie. Za tydzień możesz wracać i brać się do roboty. , Podwójną miarą 37 · Rozdział 4 Następnego dnia rano Lauren, lekko speszona, stawiła się na po nowne spotkanie z panem Weatherbym. - Doprawdy, miss Danner - rzekł, witając ją z cokolwiek cierpkim uśmiechem w swoim gabinecie - zaoszczędziłaby pani sobie, mnie i jeszcze kilku innym osobom sporo cennego czasu, gdyby wspomnia ła mi p a n i od r a z u , że j e s t zaprzyjaźniona z p a n e m Sinclairem... - Zaprzyjaźniona? - zdziwiła się Lauren, - Czy pan Sinc lair tak powiedział, kiedy do pana dzwonił w mojej sprawie? - Ależ miss Danner, pan Sinclair nie dzwonił bezpośrednio do mnie! - zaczął wyjaśniać Weatherby, z trudem tłumiąc irytację. Dzwonił do szefa naszej firmy, pana Sampsona. A pan Sampson do swego zastępcy. A on do szefa wydziału, a szef wydziału do szefa działu, czyli do mojego bezpośredniego zwierzchnika. A mój bezpo średni zwierzchnik do mnie, do domu, późnym wieczorem. Z preten sjami, że źle panią oceniłem, obraziłem i tak dalej. Panią, osobistą przyjaciółkę pana Sinclaira! Lauren była trochę zakłopotana faktem, że wywołała swoją skromną osobą aż tyle zamieszania. - Strasznie mi przykro - zaczęła się sumitować. - Tyle miał pan przeze mnie kłopotu, co gorsza, zupełnie nie ze swojej winy, bo prze cież ja naprawdę nie popisałam się w tych testach. Proszę zrozumieć, byłam taka zdenerwowana... Weatherby pokiwał głową. - Tak też tłumaczyłem całą sprawę szefowi - stwierdził nieco bar dziej przyjaznym tonem. - Że z przejęcia nie wiedziała pani nawet, z której strony ołówka jest grafit, a z zasad ortografii i stenografii nie pamiętała pani chyba nic, że już o maszynopisaniu nie wspomnę, Tymczasem on mi na to: ,,Skoro to jego protegowana, niech pisze na maszynie nawet palcami u nóg, nie będę miał o to do pana żadnych pretensji, Weatherby...". Westchnąwszy ciężko na koniec tej przydługiej tyrady, szef kadr Sinco wstał zza biurka i poinformował Lauren: - Pójdziemy teraz do gabinetu pana Williamsa. To wiceprezes na szej firmy. Jego obecna sekretarka przenosi się do Kalifornii, szuka my kogoś na jej miejsce. - Czy pan Williams - zaciekawiła się Lauren - to ten zastępca szefa firmy, który zadzwonił do szefa wydziału, żeby zadzwonił do szefa działu... - Tak. Właśnie ten! - odpowiedział jej Weatherby, nie czekając nawet, aż do końca sformułuje pytanie. Poczciwy kadrowiec zaprowadził Lauren do gabinetu wiceprezesa Sinco. James Williams, z wyglądu trzydziestokilkuletni i wyjątkowo pewny siebie mężczyzna, na widok wchodzących uniósł wzrok znad papierów. - Proszę usiąść - zwrócił się do Lauren, wskazując jej ruchem głowy obite skórą krzesło, ustawione naprzeciwko jego rozłożystego biurka. - A pan niech, wychodząc, zamknie za sobą drzwi - odprawił dość bezceremonialnie Weatherby'ego. Lauren posłusznie zajęła miejsce. Williams wstał, wyszedł zza biurka, oparł się o nie, skrzyżował ręce na piersiach i przyjrzawszy się badawczo kandydatce na swoją nową sekretarkę, zapytał: - Więc to pani jest tą słynną miss Danner? - Tak, niestety - odparła Lauren, odzyskując po trosze rezon. Wyniosłe rysy wiceprezesa na moment złagodniały w czymś w ro dzaju uśmiechu, który jednak niemal natychmiast znowu ustąpił miejsca masce typowo dyrektorskiej powagi. - Powiedziałem ,,słynna" - wyjaśnił Williams beznamiętnym to nem - mając na myśli to, jak szerokim echem odbiła się w całej na szej firmie pani wczorajsza wizyta. - Bardzo mi przykro z powodu tych wszystkich problemów... zaczęła się tłumaczyć Lauren. - A ,,problemów" to ,,u" czy ,,o" z kreską? - przerwał jej Wil liams. - ,, O " z kreską! - odpowiedziała trafnie mimo zaskoczenia. - Jak szybko pisze pani na maszynie? - spytał Williams. - W nor malnych okolicznościach, nie podczas egzaminu, kiedy jest pani szczególnie zdenerwowana - dodał. Lauren zarumieniła się. Judith McNaught - Osiągam około stu znaków na minutę - wyjaśniła. - Stenografia? - Owszem. - No to proszę notować! - polecił swej dość speszonej rozmówczy ni wiceprezes Sinco, podając jej przybory do pisania. Zaczął szybko dyktować Lauren następujący tekst: ,,Droga miss Danner, jako asystentka do spraw administracyjnych będzie pani zobo wiązana do sprawnego i efektywnego wypełniania wielu obowiązków mojej sekretarki i osobistej łączniczki w kontaktach z resztą personelu. Bez względu na zażyłość z Nickiem Sinclairem, będzie pani musiała sto sować się ściśle do reguł obowiązujących wszystkich pracowników tej firmy, także wówczas kiedy przeniesiemy się do Global Industries Buil¬ ding, nowo zbudowanego biurowca po drugiej stronie ulicy, co nastąpi za kilka tygodni. Jeśli okaże się, że lekceważy pani obowiązki i łamie za sady, nie bacząc na nic, zwolnię panią i osobiście odprowadzę do drzwi. Jeśli z kolei wykaże się pani poświeceniem i inicjatywą, będzie pani mo gła w Sinco naprawdę rozwinąć skrzydła i daleko na nich dolecieć. Gdy by odpowiadały pani takie warunki, proszę się zgłosić do mojego biura za dwa tygodnie od najbliższego poniedziałku o dziewiątej rano". - Czy to znaczy, że dostałam już tę pracę? - spytała Lauren i zer knęła na Williamsa z ukosa. - To znaczy, że będzie ją pani miała, jeśli przepisze pani ten ste nograficzny zapis bezbłędnie i szybko na maszynie - odpowiedział. Kiedy po kilku minutach przeglądał sporządzoną przez Lauren już na czysto notatkę, zauważył ze zdziwieniem: - Całkiem nieźle. Jak ten Weatherby mógł panią uznać za kom pletną niedojdę? - Widocznie takie zrobiłam na nim wrażenie - odparła wymijają co Lauren. - Ale dlaczego? - Sama nie wiem. Może... może miałam wczoraj zły dzień? - No, może, dajmy już temu spokój. Czy coś jeszcze pozostało nam do omówienia? Oczywiście, pani pensja! - Williams sam sobie zadał pytanie i sam na nie odpowiedział, po czym wymienił kwotę o dwa tysiące dolarów niższą w skali roku od tej, którą obiecywał Lauren Philip Whitworth. ,,Cóż, zgodnie z obietnicą kuzyn będzie mi musiał wyrównać tę stratę..." - pomyślała Lauren i uśmiechnęła się. Williams uznał widać jej uśmiech za oznakę akceptacji propono wanych warunków, gdyż powiedział: ^Podwójną miarą - Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. 39 - Doszliśmy do porozumienia... - powtórzyła za nim w zadumie Lauren. - No, chyba tak, ale... Chciałabym podjąć tę pracę, oczywi ście, ale gdyby jedynym powodem tego, że mi ją pan oferuje, miała być moja znajomość... - Z Nickiem Sinclairem? - Właśnie. - Ani ta pani znajomość, ani żadne inne nie mają tu nic do rzeczy, miss Danner. Owszem, przyjaźnię się z Nickiem, i to od dawna, ale w interesach nie ma miejsca na przyjaźń. Biznes to biznes, on ma swój, ja swój, ani on mi nie podpowiada, co mam robić, ani ja jemu... - To dlaczego zgodził się pan dzisiaj ze mną rozmawiać na temat pracy, skoro wczoraj sknociłam wszystkie testy? - Tu panią boli! Cóż - wyjaśnił wiceprezes z leciutkim uśmie chem - moja dotychczasowa sekretarka, z którą mi się naprawdę świetnie pracowało, też w pierwszej chwili nie przypadła do gustu Weatherby'emu. Więc kiedy usłyszałem, że z kandydatką na jej na stępczynię historia się powtórzyła, pomyślałem sobie: ,,A może histo ria powtórzy się do końca i ta nowa okaże się równie dobra jak The¬ resa, ba, może nawet lepsza?" Teraz, po rozmowie z panią, mam nadzieję, właściwie pewność, że tak będzie, Lauren. - Dziękuję panu, mister Williams. - Proszę mówić mi Jim. - W takim razie proszę mówić mi Lauren. - Zdaje mi się, że już tak pani mówiłem. - No właśnie... Williams z podziwem pokręcił głową. - Punkt dla pani, Lauren - przyznał. - Proszę zawsze trzymać ta ką klasę. Do miłego zobaczenia za dwa tygodnie od najbliższego po niedziałku - pożegnał ją przyjaźnie i wrócił do swoich papierów. Kiedy Lauren wyszła z budynku Sinco, natychmiast spojrzała na wznoszący się po drugiej stronie ulicy wysokościowiec, w świetle po godnego sierpniowego dnia jeszcze bardziej chyba imponujący niż po ciemku. Global Industries Building - przypomniała sobie nazwę, wy mienioną w ,,egzaminacyjnej" notatce przez Jima Williamsa. Miejsce, w którym pracuje Nick... Odczekawszy do zmiany świateł, przeszła na drugą stronę Jeffer¬ non Avenue. Skierowała się w stronę parkingu. Prawdę mówiąc, mia łu ogromną ochotę znów spotkać Nicka Sinclaira, podziękować mu za 40 Judith McNaught skuteczną interwencję w Sinco. ,,Ale czy on miałby ochotę na to spo tkanie? - zastanowiła się. - Przecież gdyby miał, to pewnie poprosił by na przykład o mój telefon, żeby się jakoś jeszcze kiedyś umówić. A on nic. Może jest nieśmiały? O, nie! - Lauren uśmiechnęła się sama do siebie i pokręciła z przekonaniem głową. - Nieśmiałość z całą pew nością nie jest cechą mężczyzn takich jak on. Już raczej nonszalancja w kontaktach z kobietami, rodzaj lekceważenia czy zwykłego leni stwa, które każe im biernie czekać, aż druga strona wystąpi z jakąś inicjatywą. Ta druga strona to ja!" - uświadomiła sobie Lauren i... w tej samej chwili spostrzegła, że Nick Sinclair ukazał się właśnie w drzwiach Global Industries. - Nick! - wykrzyknęła bez wahania i pomachała mu ręką. Zauważył ją, zamaszystym krokiem podszedł bliżej. Uśmiechnął się figlarnie i zapytał: - Czyżby dzisiaj starała się pani o posadę modelki? Lauren spłoniła się lekko, słysząc taki komplement, odpowie działa jednak spokojnie i rezolutnie: - Na razie ciągle jeszcze tylko o posadę sekretarki. Właściwie to już ją dostałam, w Sinco Electronics, dzięki panu... Dziękuję! - Nie ma za co - mruknął. - Zadowolona? - I owszem. Pensja niezła, przyszły szef wprawdzie trochę strasz ny, ale praca chyba interesująca, z perspektywami. - A więc zadowolona! - Tak - potwierdziła Lauren. Po czym zebrawszy się na odwagę, zaproponowała: - Nick, jestem dzisiaj w takim nastroju... Udało mi się z tą pracą, miałabym ochotę jakoś to uczcić. Zapraszam pana na lunch! Zgoda? Nick Sinclair, w pierwszej chwili najwyraźniej zaskoczony bez pardonową propozycją, po kilku sekundach wahania szeroko się uśmiechnął i stwierdził: - Zgoda! To najlepsza oferta, jaką mi dzisiaj złożono. Przeszli razem na parking do samochodu Lauren. - Pozwoli pani, że usiądę za kierownicą? - zapytał Nick. - Znam jedno takie miłe miejsce tu niedaleko, będzie mi łatwiej poprowadzić tam wóz niż bawić się w pilotowanie... Lauren uśmiechnęła się i bez słowa podała mu kluczyki. Przejechali nieduży odcinek Jefferson Avenue i zatrzymali się na parkingu na tyłach niezbyt okazałej, ale pełnej uroku i doskonale utrzymanej stylowej kamieniczki. Umieszczony nad wejściem do niej Podwójną miarą szyld głosił złotymi literami na ciemnym tle: ,,U Tony'ego"Wnętrze kryło przytulną, nastrojową, trochę mroczną restauracyjką z ciemną dębową podłogą, dębowymi stolikami, obrusami w biało-czerwoną kratkę, oknami z barwionego szkła, przez które przesączało się świa tło sierpniowego słońca, i z kolekcją miedzianych rondli, porozwie szanych na ścianach z surowej czerwonej cegły. Dyżurujący przy drzwiach kelner powitał Lauren i Nicka uprzej mym ,,dzień dobry" i wskazał im stolik, jedyny wolny w całym loka lu. Zajmując miejsce, Lauren rozejrzała się trochę. Była jedną z nie wielu kobiet, wśród gości przeważali mężczyźni, w większości ubrani w eleganckie garnitury i krawaty. Tylko trzej, wliczając Nicka, mieli na sobie dżinsy i rozpięte pod szyją sportowe koszule. Przy stoliku pojawił się starszawy już jegomość. Powitał Nicka przyjacielskim klepnięciem w ramię i słowami: - Miło cię znów widzieć, przyjacielu. Proszę o zamówienie. - Jesteśmy tu ze specjalnej okazji, więc chyba zamówimy coś spe cjalnego, Tony - rzekł Nick, po czym zwracając się do Lauren zapro ponował: - Tony podaje pyszną zapiekankę z wołowiną, spróbujemy? - No jasne! - odpowiedziała, nie zastanawiając się nawet nad ce ną specjału. - W końcu niecodziennie świętuje się z okazji otrzyma nia posady. Kiedy Tony, najwyraźniej sam właściciel lokalu, oddalił się, by zrealizować zamówienie, Nick zapytał Lauren: - Mieszka pani w Detroit na stałe? - Nie, przyjechałam z Missouri, dokładnie z Fenster, w Detroit zamierzam osiąść dopiero teraz, w związku z pracą. - Ach tak! Dziewczyna z małego miasteczka... Nie czuje się pani trochę zagubiona w wielkiej metropolii? - Ani trochę - odpowiedziała Lauren z uśmiechem. - Wychowa łam się w Chicago, a to już przecież całkiem spore miasto, prawda? Do Fenster przenieśliśmy się z ojcem, dopiero kiedy miałam dwana ście lat, po śmierci mojej matki. To rodzinne strony taty, podjął pracę nauczyciela w tej samej szkole, której był uczniem jako chłopiec. - Ma pani rodzeństwo? - Przyszywane. W rok po przeprowadzce do Fenster mój ojciec ponownie się ożenił. Za jednym zamachem sprawił mi nową mamę i nową siostrę, starszą ode mnie o dwa lata, no i jeszcze, niestety, no wego braciszka, starszego o rok. - Dlaczego niestety? Zawsze mi się wydawało, że każda mała dziewczynka marzy o dużym starszym bracie, czyż nie tak? 42 Judith McNaught -Codo marzeń, zgoda, ale w konfrontacji z rzeczywistością bywa Podwójną miarą 43 różnie. Z Lennym nie znosiliśmy się od samego początku. On mi do kuczali podkradał pieniądze, a ja w rewanżu obmawiałam go na le wo i prawo, że jest gejem. Tak się tym biedak przejął, że wyrósł na słynnego kobieciarza! Nick roześmiał się. - A jak było z siostrą? - zapytał. - Trochę lepiej? - Mało się mną interesowała. Za bardzo była zajęta chłopakami. - Nie konkurowałyście czasem ze sobą w tej dziedzinie? - O nie! Nie miałabym szans być dla niej konkurencją. - Patrząc na panią, trudno w to uwierzyć. - Dziękuję za komplement... ale to jednak prawda. Znowu zjawił się Tony. Przyniósł apetyczne, imponujących roz miarów zapiekanki z francuskiej bułki, obsypane cieniutkimi płatka mi rostbefu. Obok każdego talerza ustawił małą miseczkę z aroma tycznym sosem z pieczeni do maczania ciepłej, chrupiącej bagietki. - Proszę od razu spróbować - zachęcił Lauren -I powiedzieć, czy smaczne. Skosztowała kęs ze swojej porcji. - Smaczne to mało. Pyszne! Okrągła, jowialna, ozdobiona wąsikiem twarz restauratora roz promieniła się szerokim uśmiechem. Tony puścił perskie oko i stwierdził: - Nick wiedział, co wybrać. On zawsze wie, co dobre. Mało - do bre. Najlepsze! Ale jak wybrał, to niech teraz płaci. Stać go na to, moja miła pani. Jego dziadek pożyczył mi w swoim czasie pieniądze na urządzenie tego lokalu... Kiedy Tony odszedł, zaciekawiona Lauren zaczęła wypytywać Nicka o sympatycznego restauratora, a także o dziadka i w ogóle o rodzinę. Odpowiadał lakonicznie, półsłówkami. Że obydwie familie są zaprzyjaźnione od trzech pokoleń, że kiedyś jego ojciec pracował nawet u ojca Tony'ego... Lauren domyśliła się, że sytuacja finanso wa jednej i drugiej rodziny musiała się w którymś momencie rady kalnie zmienić, skoro ojciec pracownika mógł wspomóc pożyczką sy na pracodawcy. Nick nie rozwinął jednak szerzej tego tematu. Gdy tylko zjedli zapiekankę, Tony podszedł do ich stolika po raz trzeci. - Mili państwo, a co z deserem? - zapytał. Po czym dodał, zerka jąc na Lauren: - Pełnej ognia kobiecie powinien zasmakować mój de ser lodowy, prawdziwe włoskie spumoni, oryginalnie komponowane, nie taka podrabiana, paczkowana masówka, jaką sprzedają w super marketach. Masę lodową o kilku smakach i kolorach układam war stwami, a potem dodaję... - ...owoce i orzechy! Moja matka tak samo przyrządzała spumoni - weszła Tony'emu w słowo Lauren. - To pani też jest Włoszką? - wykrzyknął uradowany. - Tylko w połowie. Rodzina ojca wywodzi się z Irlandii. Wścibski, a równocześnie ogromnie wylewny restaurator momen talnie zasypał Lauren mnóstwem pytań. O ojca, o matkę, o jej wło ską rodzinę. Kiedy przy okazji dowiedział się, że Lauren nie ma w Detroit żadnych krewnych (o Philipie przezornie nie wspomniała, obawiając się, że skoro Nick jest zaprzyjaźniony z ludźmi z Sinco, le piej przy nim nie wymieniać nazwiska Whitwortha, głównego anta gonisty tej firmy), zapewnił ją z przekonaniem: - Miła pani, my, Włosi, jesteśmy wszyscy jedną wielką rodziną. W każdej potrzebie proszę walić do Tony'ego jak w dym, bez zasta nowienia, tu, do lokalu albo do domu, bo mieszkamy na piętrze nad restauracją! No to co będzie z tymi lodami? Podajemy? Lauren pytająco spojrzała na Nicka. Osobiście czuła się nieprzy zwoicie wprost najedzona, ale zależało jej na maksymalnym przedłu żeniu wspólnego lunchu, więc napomknęła: - Nawet lubię dobre spumoni... Nick uśmiechnął się i rzeki konfidencjonalnym tonem do oczeku jącego na męską decyzję w kwestii deseru restauratora: - Lauren to takie troszkę większe dziecko, Tony, a dzieci przecież uwielbiają słodycze. Pędź, przyjacielu, po te swoje włoskie pyszności, nie ma rady. Zadowolony restaurator oddalił się w lansadach w stronę bufetu. Lauren milczała przez dłuższą chwilę naburmuszona, po czym zapy tała Nicka z powagą: - Dlaczego traktuje mnie pan jak jakąś naiwną prowincjonalną nastolatkę? Proszę przyjąć do wiadomości, że jestem dorosłą, samo dzielną kobietą! - W takim razie proszę mi to udowodnić, Lauren! - stwierdził Nick z błyskiem w oku i uśmiechnął się figlarnie, a nawet z lekka przewrotnie. - W jaki sposób, jeśli wolno spytać... - Po pierwsze, przechodząc ze mną na ty, a po drugie... - Na to pierwsze zgoda, od zaraz! - Wspaniale. A wracając do drugiego sprawdzianu: co sobie zapla nowałaś na najbliższy weekend? 44 Judith McNaught Podwójną miarą 45 Lauren poczuła, że z przejęcia serce zaczyna jej bić szybciej niż dotąd. Usilnie starając się o możliwie obojętny ton, wyjaśniła: - Wyjazd do Missouri. Muszę zabrać z domu trochę rzeczy, zanim wprowadzę się do nowego mieszkania w Detroit... A gdybym nie miała żadnych planów, co chciałbyś mi zaproponować? - Wspólny wypad. Moi znajomi urządzają małe przyjątko w swo jej weekendowej chacie niedaleko Harbor Springs. Właśnie miałem do nich jechać, kiedyśmy się dzisiaj spotkali. Wybierz się ze mną. To mniej więcej pięć godzin jazdy w jedną stronę. W niedzielę będziemy z powrotem. Lauren zamierzała wprawdzie jechać prosto do Fenster, ale prze prowadziwszy błyskawiczną kalkulację, doszła do wniosku, że skoro na podróż tam i z powrotem potrzebuje dwóch dni, a do rozpoczęcia nowej pracy ma dwa tygodnie, z pewnością zdąży się spakować do przeprowadzki, nawet jeśli wyjedzie z Detroit trochę później. Miała wielką ochotę wybrać się z Nickiem. Skądinąd nie była do końca pewna, czy to wypada, zapytała więc jeszcze: - Czy gospodarze nie będą mieli pretensji, jak się im nagle zwalę bez zaproszenia i zapowiedzi? - Absolutnie nie! Spodziewają się, że kogoś ze sobą przywiozę. - Mhm... W takim razie zgoda po raz drugi, Nick. Jestem gotowa do podróży, nawet walizkę mam już spakowaną, w bagażniku. - Wspaniale. No to w drogę, Lauren! Nick lekkim skinieniem głowy zasygnalizował Tony'emu, żeby przygotował rachunek. Restaurator zjawił się niemal natychmiast i chciał go wręczyć Nickowi, Lauren jednak wyrwała mu rachunek z ręki, stwierdzając: - J a stawiam, taka była umowa. Kiedy zerknęła na wypisaną na arkusiku kwotę, osłupiała - tak słone ceny proponował Tony za swoje włoskie pyszności i słodkości. Zaszokowana, ale konsekwentna, sięgnęła po portmonetkę, nim jed nak zdążyła wyliczyć pieniądze, Nick, nie sprawdzając rachunku, wetknął restauratorowi w dłoń kilka banknotów. W tej sytuacji Tony nie chciał już przyjąć od Lauren zapłaty. - Innym razem, Laurie, innym razem - rzekł dobrodusznie fami liarnym, ojcowskim niemal tonem. - Wpadaj jak najczęściej. Zawsze będę miał dla ciebie coś smacznego. I wolny stolik. - Przy takich cenach wszystkie stoliki w twoim lokalu powinny być stale wolne, Tony - zażartowała Lauren. - A jednak nigdy nie są - stwierdził z powagą restaurator. - Trudno nawet zarezerwować sobie miejsce z wyprzedzeniem, jeśli się nie figuruje na naszej liście. O właśnie! Trzeba cię wpisać na listę. Chłopcy! Trzej młodzi, przystojni, ciemnowłosi kelnerzy zameldowali się natychmiast u boku Tony'ego. - Ta młoda dama - poinformował ich - znajdzie się od dziś w gro nie naszych stałych gości, żebyście o tym pamiętali. To moi synowie, Ricco, Dominie i Joe - przedstawił z dumą trzech młodzieńców. A to Lauren, nasza rodaczka, Włoszka, macie mi się nią opiekować, kiedy przyjdzie - zwrócił się znowu do synów. - No, tylko tak bez przesady - dodał, znowu puszczając oko. - Joe, uważaj zawsze na swoich braci, kiedy Lauren nas odwiedzi! Joe jest już żonaty... -wy jaśnił. Lauren wybuchnęła śmiechem. - A na kogo ja mam uważać? - zapytała. W odpowiedzi wszyscy czterej Włosi jak na komendę spojrzeli na Nicka. - Przyjmijcie do wiadomości, że Lauren jest dorosłą i samodziel ną kobietą, przed chwilą właśnie mi o tym powiedziała - rzeki ten z nutką ironii w głosie i wstał od stolika. Kiedy wyszedł z Lauren do hallu, przeprosił ją na chwilę, mówiąc że musi zadzwonić. Lauren czekała, a on rozmawiał przez telefon. Mówił ściszonym głosem, ale jedno, wielokrotnie powtarzane słowo, a właściwie imię, słyszała wyraźnie: Erieka. Imię kobiece... Lauren zaczęła się gorączkowo zastanawiać: ,,Czyżby właśnie ową Erickę zamierzał zabrać na weekend do przyjaciół z Harbor Springs, a teraz w pośpiechu wszystko odkręca? Takie byłoby z niego ziółko?" O nic jednak Nicka nie zapytała, kiedy skończył rozmowę. Wyszli z restauracji na parking. - Skoro mamy od razu jechać, wygląda na to, że twoim samocho dem. Nie będzie trzeba przekładać walizki - stwierdził Nick. - A twoje rzeczy? - Nic ze sobą nie biorę, mam wszystko w Harbor Springs. W in nej chacie - wyjaśnił, widząc zdziwione spojrzenie Lauren. - Rozumiem. Jedźmy więc. - A mogę dalej prowadzić? - Oczywiście. Zajęli miejsca w samochodzie i ruszyli. - Opowiedz mi coś więcej o swojej rodzinie, o sobie... - zapropo nował Nick. 4 6 Judith M c N a u g h t Podwójną miarą 47 I oto Lauren nieoczekiwanie znalazła się w kłopocie. W ankiecie personalnej w Sinco nie przyznała się do odbytych w college'u stu diów, w rozmowie z Tonym nie przyznała się do swych krewnych z Detroit, czyli Whitworthów. Co miała powiedzieć Nickowi, a co przed nim zataić, żeby się w tym wszystkim ostatecznie nie poplą tać? I nie wyjawić nieopatrznie szpiegowskiej intrygi, w jaką została uwikłana? - Nie wiesz, od czego zacząć? - rzucił Nick żartobliwie, gdy przez dłuższą chwilę nie zdołała wydobyć z siebie słowa. - A może ukry wasz przede mną jakieś rodowe tajemnice? - zażartował. Lauren poczuła się jeszcze bardziej skonfundowana. Próbując ja koś wybrnąć z trudnej sytuacji, zaczęła mówić szybko i trochę ner wowo, jakby recytowała wyuczoną lekcję: - Niewiele jest do opowiadania. Lenny ma teraz dwadzieścia czte ry lata i jest już żonaty. Melissa, moja siostra, ma dwadzieścia pięć, wzięła ślub w kwietniu, jej mąż jest mechanikiem samochodowym, pracuje w warsztacie dealerskim Pontiaca. - A rodzice? - Zostali sami, ale bardzo im ze sobą dobrze. - Mówiłaś, że twój ojciec jest nauczycielem. Nie próbował cię za chęcić do studiów? - Próbował, ale... Lauren znowu w zakłopotaniu zamilkła. Na szczęście znaleźli się akurat na podmiejskim węźle autostrad. Nick skoncentrował się na naprowadzeniu samochodu na właściwe pasmo drogowego labiryntu i po prostu zapomniał o swoim pytaniu. Lauren odetchnęła z ulgą. Dalsza rozmowa, jaką prowadzili podczas kolejnych godzin jazdy, była typową swobodną pogawędką o wszystkim i o niczym. Nick nie wypytywał już więcej Lauren o historię jej życia. O sobie również mówił niewiele. Wspomniał tylko, że w wieku czterech lat stracił oj ca i że wychowywali go dziadkowie, w tej chwili już oboje nieżyjący. W miasteczku Grayling, z którego do celu podróży miało być jeszcze półtorej godziny jazdy, Nick zatrzymał samochód przed niewielkim sklepem spożywczym, wyskoczył na moment i wrócił z dwiema pusz kami coli i paczką papierosów. Niedługo potem, na przydrożnym par kingu, zarządził krótką przerwę w podróży dla rozprostowania kości. Wysiedli, zaczęli sączyć colę, - Powiedziałeś, że wychowywali cię dziadkowie, bo twój ojciec zmarł, kiedy miałeś cztery lata. A co się stało z twoją matką? - zapy tała Lauren. - Z matką? Nic - odpowiedział lakonicznie Nick i zapalił papie rosa. - Nick, ty chyba nie bardzo lubisz mówić o sobie... - Chyba masz rację, Lauren, wolę coś powiedzieć o tobie. Na przykład, że masz niewiarygodnie piękne oczy... - Dzięki za komplement. - I że... Wiesz, Lauren, ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem ostatnio spięty. Dopiero kiedyśmy się dzisiaj spotkali, przed lunchem, zacząłem się trochę rozluźniać. Przy tobie... - Przemęczony, przepracowany? - Mniej więcej siedemdziesiąt godzin harówki tygodniowo przez ostatnie dwa miesiące. Prawie dwa etaty. Lauren pokręciła głową. - Biedaku, współczuję ci. Nie uśnij tylko za kierownicą. - Przy tobie za kierownicą na pewno nie usnę. Chyba że w... - A jak cię zanudzę? - spłoszona Lauren pośpiesznie zadanym py taniem starała się skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. - Nie ma obawy. Zresztą w razie czego znam świetne lekarstwo na nudę we dwoje, naprawdę niezawodne, zaraz się przekonasz, jak działa.. Nick zdusił papierosa, wrzucił do parkingowego kosza na śmieci niedopałek i puszkę po coli. Otoczył Lauren ramieniem, przyciągnął bliżej ku sobie, wyjął jej z drżących lekko palców drugą puszkę i rów nież cisnął do kosza. Pochylił się nad dziewczyną, zbliżył usta do jej ust. ,,A może Nick j e s t j a k i m ś perwersyjnym..." - alarmująca myśl, ja ka nawiedziła w tej chwili Lauren, uleciała gdzieś, nim zdążyła w pełni dotrzeć do jej świadomości. Zbyt silny, zbyt zniewalający oka zał się urok tego mężczyzny. Lauren spazmatycznie westchnęła i ulegle poddała się pieszczocie jego warg i języka. Na parę chwil pozwoli ła całkowicie porwać się zmysłom. Przylgnęła mocno do Nicka całym ciałem, objęła go rękoma za szyję. Odwzajemniła pocałunek z taką samą gwałtowną namiętnością, z jaką on jej go ofiarował. Kiedy po dłuższym, trwającym niemal wieczność zespoleniu ust oderwali się w końcu od siebie, by zaczerpnąć tchu, Nick, wciąż nie wypuszczając Lauren z objęć, powiedział: - Chyba cię powinienem teraz przeprosić. - Za co? - Za to, że pozwoliłem sobie na kpinki z ciebie jako ,,dorosłej, sa modzielnej kobiety". Za to, że pomyślałem sobie w pewnej chwili 48 Judith McNaught o tobie: ,,Taką prowincjonalną nastolatkę mógłbym łatwo usidlić". Za to... Lauren nie pozwoliła mu dokończyć zdania. - A co myślisz o mnie teraz, Nick? - zapytała, - Teraz myślę, że to ty możesz mnie bez trudu usidlić, jeśli ze chcesz. I że... jeśli będziesz dłużej patrzyła na mnie tymi swoimi tur kusowymi oczyma, tak jak w tej chwili, to chyba nigdy nie dotrzemy do Harbor Springs! Spojrzał wymownie na motel usytuowany po przeciwnej stronie autostrady, a potem chwycił Lauren za rękę i pociągnął do samocho du. - Lepiej uciekajmy stąd, póki czas! Póki nie spłonę do szczętu w ogniu twego spojrzenia - rzucił pól żartem, pól serio. Zajęli miejsca, ruszyli. Lauren miała wrażenie, jakby dopiero co wydostała się z oka cyklonu. Nie była w stanie pozbierać się, upo rządkować niespokojnych i chaotycznych myśli. Dopiero po pewnym czasie zdołała sobie uświadomić, że już niebawem będzie zmuszona jakoś się uporać z dwoma zasadniczymi problemami. Problem pierw szy - to nieskrywane zapędy Nicka, żeby pójść z nią do łóżka w cza sie weekendu. Problemem drugim, znacznie poważniejszym była... jej własna nieprzeparta ochota dokładnie na to samo! Problemem poważniejszym, trudniejszym, bo przecież mężczyźnie, nawet naj przystojniejszemu, najbardziej atrakcyjnemu, zawsze można w od powiedniej chwili powiedzieć ,,nie". Ale jak powiedzieć ,,nie" wła snym zmysłom? - Lauren, troszkę nieswojo się czuję w tej ciszy. O czym tak za wzięcie rozmyślasz? - spytał Nick, Spojrzała najpierw na jego silne i zręczne ręce, pewnie operujące kierownicą, potem na wyrazistą, męską twarz o zdecydowanym, tro chę buńczucznym profilu. I stwierdziła z lekkim uśmiechem: - Przestraszyłbyś się, gdybym ci powiedziała... Rozdział 5 - Popatrz, jezioro Michigan, dwadzieścia dwa tysiące mil kwadra towych powierzchni, bagatela, fale zupełnie jak na morzu, nieraz bałwany i prawdziwe sztormy, chociaż teraz wygląda tak spokojnie... Słowa Nicka wyrwały Lauren z głębokiego zamyślenia. Rozciąga jąca się w oddali ogromna polać pulsującego w leniwym rytmie błęki tu wprawiła ją w niemy zachwyt. - Będziemy tam za parę minut - rzucił jeszcze Nick i zjechał z autostrady w boczną, lokalną szosę, która wiła się malowniczo wśród sosnowego lasu. Niedługo potem skręcił w lewo, w wąską drogę oznakowaną jako prywatna. Jechali nią mniej więcej milę, przez zadrzewiony teren z mnóstwem przepięknie obsypanych jaskrawopomarańczowymi ko ralami górskich jarzębin. Lauren pomyślała sobie, że tak rozległa posiadłość kryć musi za pewne coś więcej niż zwykłą weekendową chatę, jaką sobie wyobra ziła, gdy Nick zaprosił ją w tę wspólną podróż. To, co ujrzała, gdy wydostali się z lasu na otwartą przestrzeń, przeszło jednak jej naj śmielsze oczekiwania. W blasku zachodzącego sierpniowego słońca ukazała się jej oczom imponująca rezydencja: przeszklona, nowocześnie zaprojektowana i idealnie wkomponowana w tło urwistego nabrzeża. U stóp budowli rozpościerał się spory obszar soczyście zielonego trawnika, opadają cy łagodnie ku piaszczystej plaży i przystani, w której stało na kotwi cach kilka luksusowych jachtów, odcinających się jaskrawą bielą burt od ciemniejszej o kilka tonów, złociście roziskrzonej powierzch ni wody. Nieopodal rezydencji znajdował się ogromny basen o fan tazyjnym, nieregularnym kształcie. Wokół niego, przy stolikach z barwnymi parasolami lub na ogrodowych szezlongach, rozlokowa ni byli goście weekendowego zgromadzenia, w liczbie co najmniej Podwójną miarą 50 Judith McNaught setki. Krążyli wśród nich z tacami kelnerzy w jasnobłękitnych mary narkach. W pewnym oddaleniu, na obszernym parkingu, stały dłu gim szeregiem samochody: eleganckie rozłożyste limuzyny bądź eks kluzywne sportowe cacka o aerodynamicznych liniach. Nick wjechał na ów parking, zatrzymał wóz i wysiadł pierwszy, aby otworzyć Lauren drzwi. Potem podał jej ramię i poprowadził ją w stronę zgromadzonych w pobliżu basenu gości, Kiedy podeszli bliżej, zorientowała się, że ludzie, z którymi za chwilę mieli się spotkać twarzą w twarz, są jej doskonale znani. Skąd? Oczywiście z pierwszych stron gazet i z okładek najpopular niejszych magazynów ilustrowanych! Dostrzegła kilka sławnych gwiazd filmowych, a także wielu przedstawicieli międzynarodowego klubu bajecznie bogatych i niezwykle wpływowych rekinów biznesu. Zaszokowana zerknęła na Nicka. Lustrował weekendowe towa rzystwo spojrzeniem znudzonym, a nawet, zdawałoby się, zdegusto wanym, W jego oczach nie było ani odrobiny podziwu, ani krzty onie śmielenia! Co najwyżej trochę rozczarowania, zabarwionego nutą irytacji. - Przepraszam cię, Lauren - powiedział. - Gdybym przypuszczał, że ,,kameralne przyjacielskie spotkanie", na które ściągnęła mnie Tracy, to będzie taki pretensjonalny spęd, nigdy bym cię tutaj nie fa tygował. Jeszcze jedna galówka bez wdzięku i bez wyrazu, z tłumem zblazowanych nudziarzy... - Może nie zwrócą na nas uwagi i nie będziemy się musieli z nimi męczyć - rzuciła Lauren, próbując się dostosować do nonszalancko¬ -ironicznego tonu Nicka i maskując w ten sposób własną fascynację tym niezwykłym dla niej tłumem, w który za chwilę mieli się wmie szać. - Nie licz na to! - uciął krótko Nick. Przeszli do baru urządzonego na wolnym powietrzu specjalnie na okoliczność weekendowego party. Nick zaczął przyrządzać drinki. Lauren rozejrzała się wokół. Spostrzegła rudowłosą kobietę o efek townej, zwracającej uwagę urodzie, która oddzieliła się od grupki ga wędzących nieopodal gości i ruszyła energicznym krokiem w ich stronę. - Nick, kochanie! - zawołała już z daleka, wdzięcząc się w pro miennym uśmiechu i otwierając szeroko ramiona na powitanie. Uściskali się i ucałowali z Nickiem serdecznie, jak para starych przyjaciół. Rudowłosa zaszczebiotała: - Wszyscy już myśleli, że nas zawiedziesz i wcale się nie zjawisz, Podwójną miarą Ale ja wiedziałam, że jedziesz, bo nie odbierałeś telefonów w swoim biurze. W domu też cię nie było, zgłaszała się tylko służba... A któż to taki? - spytała, przerywając nagle wywód i spoglądając z zacieka wieniem na Lauren. - Lauren, to Barbara Leonardos... - rozpoczął prezentację Nick. - Mów mi Bebe, jak wszyscy - rzuciła rudowłosa. - Myślałam, że przywieziesz Erickę... - znowu zwróciła się do Nicka. - Naprawdę? A ja myślałem, że jesteście z Alexem w Rzymie spróbował zmienić temat. - Byliśmy, owszem. Ale chcieliśmy cię zobaczyć, więc jesteśmy tu taj - wyjaśniła Bebe, po czym zakręciła się na pięcie i wróciła do po przedniego towarzystwa. - Bebe jest... - zaczął tłumaczyć Nick. Lauren przerwała mu: - N i e musisz mówić, przecież wiem! Barbara Leonardos, córka amerykańskiego potentata naftowego i żona greckiego multimilione¬ ra, stała bohaterka kronik towarzyskich, jedna z najlepiej ubranych kobiet świata. Setki razy widziałam jej zdjęcia w gazetach i magazy nach! - Ho, ho, widzę że jesteś nieźle wprowadzona w tutejsze towarzy stwo - zażartował, podając Lauren drinka. - A tamtych dwoje pozna jesz? - spytał, wskazując ruchem głowy zbliżającą się ku nim pod rę kę parę, urodziwą brunetkę po trzydziestce i dość korpulentnego dżentelmena pod sześćdziesiątkę. - Tamtych? Nie... Ich z całą pewnością nie! - odpowiedziała po chwili zastanowienia. - W takim razie muszę cię z nimi zapoznać, bo tak się składa, ze to nasi mili gospodarze i moi bardzo bliscy przyjaciele. - Nick! - wykrzyknęła już z oddali brunetka. - Nie widzieliśmy cię od wieków, cóżeś ty, u licha, porabiał? - Niektórzy ludzie wciąż jeszcze muszą pracować na życie stwierdził z uśmiechem Nick, po czym ujął Lauren za rękę i powie dział: - Chciałbym, żebyś poznała naszych gospodarzy, Trący i Geor ge'a Middletonów, - Naprawdę bardzo mi milo! - rzuciła Trący i zwróciła się do niej i Nicka z pytaniem: - Czemu, u licha, tak się tu kamuflujecie na ubo czu? Nikt nawet nie wie, żeście przyjechali. - A czy naprawdę cały ten tłum musi wiedzieć? - odpowiedział dość szorstko Nick. Tracy stropiła się nieco. Zaczęła wyjaśniać: 52 Judith McNaught Podwójną miarą Middletonów skrupulatnie zanotowane. Nick schował karteczkę, przyniesioną przez lokaja niemal natychmiast. Z ciepłym uśmiechem odezwał się do Lauren: - Spotkajmy się p r z y basanie za godzinkę, zgoda? Wytrzymasz ty le czasu beze mnie? - Jakoś sobie poradzę... - Jesteś pewna? L a u r e n skinęła g ł o w ą , choć prawdę mówiąc, wcale pewna n i e by ła Nick odszedł. Lauren rozejrzała się zakłopotana, dostrzegła rudo włosą Bebe Leonardos. Starając się o swobodny, nonszalancki ton, zapytała ją: - C z y jest tu gdzieś telefon? Chciałabym zadzwonić do domu... - Chodź, zaprowadzę cię. A gdzie ten dom, daleko? - W Fenster, w Missouri - wyjaśniła Lauren. - Fenster? - Bebe skrzywiła się tak, jakby poczuła nagle jakiś nieprzyjemny zapach. - Telefon jest tam - wskazała Lauren jedne z drzwi i odeszła. Pomieszczenie z telefonem okazało się eleganckim gabinetem. Lau ren przeprowadziła z ojcem rozmowę w telegraficznym skrócie,tak aby koszt połączenia nie okazał się zbyt wysoki. Powiedziała mu o swo jej nowej, nieźle płatnej pracy i zaoferowanym p r z e z P h i l i p a W h i t ¬ tha bezpłatnym mieszkaniu. Nie wspomniała oczywiście o dodatkowej, sekretnej umowie z kuzynem. Nie chciała ojca niepokoić. Kiedy, zamierzając wyjść z gabinetu, uchyliła drzwi, usłyszała do biegającą z głębi hallu rozmowę dwu kobiet: - Bebe, kochanie, wyglądasz cudownie, nie widziałam cię od wie ków! Nie wiesz, czy Nick Sinclair zjawi się tu na weekend? - W i e m , że już tu jest. Nawet z nim rozmawiałam. - Dzięki Bogu, że przyjechał. Carlton ciągnął mnie tu specjalnie aż z Bermudów, żeby porozmawiać z Nickiem o jakichś tam intere¬ sach - Do licha, Carlton będzie się musiał ustawić w kolejce! Alex też - Nie gniewaj się, Nick, daję słowo, planowałam kameralne spo tkanie, nie przypuszczałam, że prawie wszyscy, których grzecznościo wo zaproszę, rzeczywiście się zjawią. Prawdę mówiąc, to nawet nie za bardzo mam teraz gdzie tyle osób pomieścić! Przydałby się większy dom... - stwierdziła z uśmiechem, zerkając w stronę rezydencji. - N o , na szczęście coś do zjedzenia podamy na wolnym powietrzu, w świe tle pochodni, potańczyć w taką pogodę jak dziś też można śmiało pod gołym niebem! Niektórzy goście są na tyle niekłopotliwi, że nawet przebiorą się do kolacji na własnych łajbach, więc nie będę musiała przydzielać im garderób. A wy pojedziecie się przebrać do Cove czy wolelibyście zostać tutaj? - Lauren przebierze się tutaj, a ja pojadę do Cove. - odparł Nick. - I tak będę musiał pewnie oddzwonić na kilka superpilnych telefo nów. Nawet w weekend człowiek nie może liczyć na spokój. Tracy uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Dom pęka w szwach, więc skorzystajmy wspólnie z naszego po koju, zgoda? - zwróciła się do Lauren, - George będzie musiał zna leźć inne miejsce, jako gospodarz na pewno sobie poradzi. Idziemy? Lauren zawahała się. Spojrzała zakłopotana na Nicka. Przede wszystkim nie bardzo wiedziała, w co mogłaby się przebrać na uro czystą kolację w gronie tylu znakomitości. Nie miała w walizce żad nej odpowiedniej kreacji. Nick domyślił się, w czym tkwi problem. - Musimy jeszcze obgadać z Lauren parę drobnych spraw - wyja śnił Tracy. - Na chwilę ją zatrzymam, a potem sama do ciebie dołą czy, Dobrze? - Jasne - zgodziła się gospodyni i wraz z małżonkiem oddaliła się w stronę domu. - Przecież ja nie mam ze sobą żadnego wieczorowego stroju, ty chyba też... - zaczęła Lauren. - Nic się nie martw. Mam odpowiednie ubranie w Cove, a i dla ciebie coś wystrzałowego się znajdzie. Zacznij się spokojnie szyko wać, wieczorową sukienkę będziesz miała na czas. Gwarantuję uspokoił ją Nick. Zaprowadził ją do domu Middletonów, wypełnionego gwarem roz mów, dobiegających z co najmniej dwudziestu rozmieszczonych na trzech kondygnacjach pokoi, w których goście przygotowywali się do kolacji. Służba biegała tam i z powrotem ze świeżo odprasowanymi częściami garderoby dla wszystkich i drinkami dla spragnionych. Nick zatrzymał jednego z lokajów i zapytał go o telefony. Okazało się, że nazwiska wszystkich, którzy go szukali, zostały przez służbę chce rozmawiać z Nickiem, o budowie sieci m i ę d z y n a r o d o w y c Przez dwa tygodnie wydzwaniał do niego z Rzymu, ale ze Nick me odpowiadał, specjalnie wczoraj przylecieliśmy, żeby go tu złapać. - Nick jest z Ericą? - O nie! Nic z tych rzeczy. Nie przywiózł jej. Ściągnął coś zupełnie innego. Nie uwierzysz! Jakąś gąskę prosto z farmy w Missouri... Bebe i jej rozmówczyni oddaliły się, głosy ucichły. Oburzona Lau ren wyszła z gabinetu do hallu i skierowała się do apartamentu Tracy. Podwójną miarą 5 54 Judith McNaught 5 Ledwie zdążyła wziąć kąpiel, przyniesiono jej przysłaną z Cove przez posłańca wieczorową kreację z delikatnego kremowego dżerse¬ ju. Wyrafinowana prostota fasonu w niezwykle sugestywny sposób podkreślała wszelkie naturalne powaby kobiecej sylwetki. Lauren uczesała się, zrobiła makijaż, włożyła suknię i pożyczone od gospody ni przyjęcia złote sandałki. W uszy wpięła złote kolczyka które miała po matce. - Bezbłędnie! - oceniła ją z podziwem Tracy. -A z tyłu? Lauren odwróciła się posłusznie. - Fantastycznie! Przód skromny, chociaż bardzo obiecujący, a na plecach dekolt aż do pasa. Przez kontrast to prawdziwy szok! Niesa mowita jesteś, Lauren. Schodzimy? Lauren skinęła głową. Wyszły na dwór. Tracy natychmiast zosta ła otoczona przez jakąś grupkę przyjaciół. Lauren zaczęła się rozglą dać za Nickiem, Spostrzegła go niemal od razu. Stał w gronie kilku mężczyzn po drugiej stronie basenu. Ruszyła w tamtym kierunku. Kiedy była już bliżej, zorientowała się, że Nick, pozornie słuchając tego, co na zmianę próbowali mu gorączkowo klarować współtowa rzysze, w istocie rozgląda się za nią. Gdy tylko dojrzał ją w tłumie gości, porzucił swych rozmówców i ruszył w jej stronę. Był wprost oszałamiająco przystojny w nienagannie skrojonym czarnym smo kingu, białej koszuli i eleganckiej czarnej muszce. - Nick, czy ty masz pojęcie, jak wspaniale wyglądasz? - zapytała go Lauren, nawet nie starając się kryć swego podziwu. - Myślisz, że powiem, że nie? - Myślę, że mógłbyś być odrobinę skromniejszy i trochę się za wstydzić, słysząc takie pochlebstwa! - Widzisz, wcale nie jest tak łatwo wprawić mnie w zakłopotanie, i to z żadnego powodu. - A mnie tak. I właśnie czekam, aż to zrobisz. Jak wyglądam? spytała Lauren. Nick zlustrował ją w milczeniu swym nieprzeniknionym wzro kiem, zamyślił się, tu i ówdzie zatrzymał spojrzenie jeszcze raz. - Suknia w sam raz dla ciebie, świetnie leży - bąknął w końcu. - Tylko tyle masz do powiedzenia? - roześmiała się Lauren. - To raczej komplement dla krawcowej, - Tak myślisz? - spytał Nick z nagłym błyskiem w oku. - No to posłuchaj, co mam do powiedzenia wyłącznie na twój temat. Wyglą dasz... po prostu... niesamowicie! Wyrafinowana, pełna seksu dama i anielsko niewinna dziewica w jednej osobie! Szokujące połączenie, to wprost poraża, ścina człowieka z nóg. Piekielnie żałuję, że otacza nas cały ten tłumek, bo gdyby nie to, w jednej chwili porwałbym cię w ramiona i... Widząc że Lauren oblewa się rumieńcem i odwraca w zawstydze niu wzrok, Nick przerwał. Ujął ją delikatnie dwoma palcami pod brodę i zapytał z odrobiną ironii: - Skoro wyglądam tak wspaniale, to czemu na mnie nie patrzysz? - Głupio mi, że się tak bez zastanowienia wyrwałam - szepnęła Lauren.- ł ż e . . . że... - ...przesadziłaś? - Nie, nie o to mi chodzi. Tylko że tak obcesowo... - Nie przejmuj się, było mi bardzo miło. A teraz pozwól - podał jej ramię. - Chodźmy się czegoś napić i coś zjeść. Kiedy przepychali się przez tłum, wciąż to z lewej, to z prawej ktoś próbował go o coś nagabywać. - Niemożliwi są ci ludzie - westchnął. - Przecież me będę mógł bez końca udawać, że jestem ślepy i głuchy, a naprawdę wolałbym spędzić ten wieczór tylko z tobą. - Tym wpływowym bogaczom wydaje się pewnie, ze skoro dla nich pracujesz, powinieneś przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i przez siedem dni w tygodniu posłusznie czekać na ich rozkazy - za uważyła Lauren - Skąd ci przyszło do głowy, że dla nich pracuję? - zapytał Nick, marszcząc brwi. - Podsłuchałam niechcący rozmowę Bebe Leonardos z jakąś mną kobietą, zwierzały się sobie, że ich mężowie Alex i Carlton przyjecha li tutaj specjalnie po to, żeby pogadać z tobą o interesach. - I pomyśleć - stwierdził Nick, nie kryjąc irytacji - ze ja przyje chałem tutaj specjalnie po to, żeby po dwóch miesiącach ciężkiej pra cy trochę odpocząć! - Przecież nie musisz z tymi dwoma dżentelmenami rozmawiać, skoro nie chcesz... - Jak nie pogadam z nimi, znajdą się inni nudziarze. Juz kilku mnie zdążyło zaczepić. Zresztą kiedy ktoś pokonał parę tysięcy mil specjalnie po to, żeby ze mną porozmawiać... Jakoś mi n i e wypada... - Wiesz co? Zostaw to mnie. Już ja zadbam, żeby ci nikt me za wracał głowy. -Naprawdę? Ciekaw jestem, jak to zrobisz.' - Po prostu będę cię celowo, mhm... rozpraszać, gdy tylko ktoś zacznie z tobą rozmowę o interesach. - oświadczyła Lauren. - Ale 56 Judith McNaught musisz udawać, że to faktycznie na ciebie działa - dorzuciła z figlar nym uśmiechem. Nick zerknął na nią z ukosa i powiedział: - Z tym nie będzie problemu. Nie muszę niczego udawać. Na prawdę działasz na mnie w taki sposób, że... zupełnie nie mogę się skupić. Przez następne trzy godziny Lauren z żelazną, iście napoleońską konsekwencją wcielała w życie swój plan strategiczny. Ilekroć ktoś próbował wciągnąć Nicka w poważniejszą dyskusję o interesach, ze słodką minką przerywała mu, przypominając swemu współtowarzy szowi a to o obiecanym drinku, a to o zaplanowanym spacerze, to wreszcie o czymkolwiek innym, co akurat przyszło jej do głowy. Każ dy pretekst był dobry, skoro tylko okazywał się skuteczny. Nick obserwował ją ze szczerym podziwem i nie mniej autentycz nym rozbawieniem. Przechadzali się tu i tam, konfidencjonalnie obję ci, od czasu do czasu zmuszeni umykać przed jakimś zbyt natrętnym rozmówcą, usiłującym roztaczać przed Nickiem perspektywy wspólne go kokosowego interesu. Ostatnim był pewien zażywny właściciel jachtu, który miał mnóstwo do opowiedzenia na temat jakiejś kompa nii naftowej z Oklahomy. - Nie bolą cię nogi od tego nieustannego spaceru? Może wolała byś gdzieś przysiąść? - spytał Nick. - Nie, bo jak przysiądziemy, zaraz nas dopadną - odpowiedziała Lauren. - Zresztą - dodała, wysączywszy z trzymanej w ręku szkla neczki ostatni łyczek likieru o smaku i konsystencji czekolady, nato miast o mocy, której trudno by się było po tym niewinnym przysmaku spodziewać - moje nogi są bez zarzutu, naprawdę, tak samo jak nogi tamtej pani na korcie - wskazała Nickowi ruchem głowy gwiazdkę fil mową, która do nocnej gry w tenisa zdjęła... spódnicę, pozostając je dynie w wyszywanej cekinami górze wieczorowej kreacji, czarnych koronkowych majteczkach i pantofelkach na wysokim obcasie. Nick wyjął Lauren z dłoni szklaneczkę, odstawił ją na jeden z ogrodowych stolików, obok umieścił swoją, też pustą. - Skoro twoje nogi są w porządku, to może byśmy się przeszli nad jezioro? - zaproponował. Zgodziła się. Doszli do przystani jachtowej. Jezioro Michigan było tej nocy wyjątkowo spokojne, pulsująca łagodną falą powierzchnia jego rozległych, zdawałoby się, bezkresnych, wód srebrzyła się w świetle księżyca. Z oddali, znad basenu, gdzie na zaimprowizowa- Podwójną miarą nej estradce wygrywał zaangażowany przez gospodarzy dla ubarwie nia wieczoru zespół muzyczny, dobiegały dźwięki jakiejś nastrojowej melodii. - Zatańczmy - szepnął Nick, mocniej obejmując Lauren ramie niem. Pozwoliła mu się poprowadzić w powolnym, swingującym rytmie. Oparła w tańcu policzek o jego pierś. Poddała się niezwykłemu uczu ciu, jakie ją ogarnęło, uczuciu będącemu piorunującą mieszanką podniecenia, rozmarzenia, znużenia, wywołanego pełnym wrażeń dniem, i napięcia wynikającego z bezpośredniej bliskości niezwykle atrakcyjnego mężczyzny. Poranna rozmowa z panem Weatherbym, spotkanie z Jimem Williamsem, lunch z Nickiem, wspólna podróż, tłumne, choć ekskluzywne przyjęcie z udziałem ludzi z pierwszych stron gazet, w pełnej niepowtarzalnego uroku scenerii... Myśl, ze wszystko to pomieściło się w jednym dniu jej życia, przyprawiła Lau ren o zawrót głowy. No, może nie tylko ta myśl, także pewnie alkohol wypity w znacznie większej niż kiedykolwiek dotąd ilości. - Wiesz, Nick, ja do gry w tenisa - odezwała się trochę ni w pięć, ni w dziewięć, przypomniawszy sobie roznegliżowaną francuską ak torkę - raczej zostałabym w spódnicy, za to zdjęłabym szpilki. A wiesz dlaczego? - Żeby ci było wygodniej podbiegać? - próbował się domyślić. - Nie o to chodzi - obruszyła się. - Zresztą nawet nie bardzo umiem trzymać rakietę. Widzisz, nie zdjęłabym spódnicy, bo jestem skromna. A może raczej mam zahamowania? Sama nie wiem... Cóż, jedno z dwojga, albo to, albo to! Nick nie skomentował tego stwierdzenia Lauren. Przytulił ją tyl ko w tańcu mocniej do siebie i zsunął dłoń nieco niżej po jej nagich plecach. - Ale w tej chwili - mówiła dalej trochę sennym głosem - nie je stem ani skromna, ani zahamowana. Jestem... Kim ja właściwie je stem? Produktem purytańskiego wychowania i liberalnej edukacji. Czyli czymś w rodzaju pomieszania z poplątaniem! Uważam, jestem przekonana, że ludzie powinni robić absolutnie wszystko, na co mają ochotę. Wszyscy ludzie, tylko nie ja! Ja jako mały speszony wyjątek! Powiedz mi, Nick, czy to w ogóle ma sens? - To ty mi raczej powiedz, Lauren, czy przypadkiem nie za dużo dziś wypiłaś? - zadał jej własne pytanie, nie siląc się na żadną filozo ficzną odpowiedź. - Nie jestem pewna. 58 Judith McNaught Podwójną miarą 59 - Ja też nie. Nick roześmiał się trochę diabolicznie, a potem pocałował Lauren z taką samą namiętnością i ogniem jak wcześniej, na parkingu. Zwarli się ustami. Lauren czuła przebiegające falami przez cale jej ciało dreszcze rozkoszy. Mocno przywarta do Nicka, poddając się pieszczocie jego warg i języka, i jego rąk wplątanych w jej włosy Miała nieprzepartą ochotę zatracić się w niej bez reszty. Rozchyliła leciutko zaciśnięte w pierwszej chwili usta, objęła Nicka mocno ramionami... Pocałunek przedłużał się bez końca. W którymś momencie Nick szepnął: - Jaka tam z ciebie purytanka, Lauren... I znów na długo przylgnął ustami do jej ust. Wreszcie zapropo nował: - Jedźmy do Cove. Lauren zadrżała z podniecenia pomieszanego z lękiem. Bała się przede wszystkim samej siebie, własnej uległości wobec pożądania, własnej gotowości do kompletnego i natychmiastowego zatracenia się w jego odmętach. Odezwała się niepewnie: - Nick, ja... Nadal trzymając ją w objęciach poprosił: - Spójrz mi w oczy. Uniosła głowę, jego i jej spojrzenia skrzyżowały się. - Pragnę cię, Lauren - powiedział zdecydowanym tonem. - Wiem, Nick - wyszeptała. -I cieszę się z tego. Uśmiechnął się ciepło, pogłaskał ją delikatnie po policzku. - No więc? - zapytał. Nie była w stanie ukryć przed nim prawdy. Cała w ogniach, wypo wiedziała drżącym głosem słowa, na które czekał: - Ja też cię pragnę, Nick! - W takim razie - wyszeptał jej prosto do ucha - dlaczego tu jesz cze stoimy? Nim Lauren zdążyła cokolwiek powiedzieć, w ciemności rozległ się tubalny męski głos: - Cześć, Nick! Czy to na pewno ty? Lauren odruchowo chciała wyrwać się z objęć, ale Nick przytrzy mał ją mocno przy sobie, a nagabującemu go mężczyźnie odpowie dział: - Nie, to nie ja, Sinclair ulotnił się już parę godzin temu. - Ejże? A to dlaczego? - wciąż niewidoczny rozmówca najwyraź niej nie zamierzał łatwo dać za wygraną. _ - Pewnie miał coś ciekawszego do roboty - burknął zniecierpli wiony Nick. - Coś znacznie ciekawszego, jak widać! - zgodził się t a m t e n , pod_ Okazał się jowialnym grubasem w rozpiętej marynarce i rozluź nionym pod szyją krawacie. Nick rad nierad przedstawił go Lauren jako Dave'a Numbersa. - Jak się pan miewa, mister Numbers? - wypowiedziała z uśmie chem grzecznościową formułkę. - Dziękuję, miewam się świetnie, urocza młoda damo - odparł uprzejmie, po czym, zwracając się do Nicka, zaczął opowiadać: - Na jachcie Middletonów hazard idzie już na całego. Blaek-jack kośći... Straszliwe stawki, można się zgrać do koszuli, Bebe Leonar dos juz beknęła na dwadzieścia pięć kawałków Nick przez chwilę udawał, że słucha, Lauren nawet się nie stara¬ ła. Czuła, że zamykają jej się oczy, że ogarnia ja coraz większa sen ność - Widzę, że całkiem zanudzam twoją damę, Nick - zaczął się su¬ mitowac Numer. . Zakłopotana Lauren uśmiechnęła się niepewnie, lecz nawet nie próbowała zaprzeczać. - Wybacz, Dave - odezwał się Nick, najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją - ale moja dama już jest chyba gotowa do łóżka... Grubas łypnął okiem na Lauren, i kręcąc z podziwem głową po wiedział: - Ty to masz szczęście, Nick. Po czym oddalił się w stronę jasno oświetlonego domu Middleto nów Nick mocno przytulił Lauren do siebie. Zapytał ją: - Naprawdę mam szczęście? - Naprawdę masz co? - wymamrotała na wpół śpiąc. - Szczęście! Dzisiejszej nocy. - Chyba nie... - Ja też tak myślę. Ty przecież zasypiasz na stojąco. Chodź za prowadzę cię do twojego pokoju. Pomimo późnej pory dom Middletonów pełen był światła i gwaru - Czy ci ludzie wcale nie sypiają? - spytała półprzytomnie Lauren - Jeśli nie muszą, to nie - odparł ze śmiechem Nick Spytał lokaja, który pokój przewidziano dla Lauren, podprowa dził ją na gorę po schodach. Żegnając się, powiedział: 60 Judith McNaught - Będę w Cove, dobrze się wyśpij i przyjedź do mnie jutro. Klu czyki od twojego samochodu dam na przechowanie starszemu loka jowi. Jak stąd wyjedziesz, po dwu milach skręć w pierwszą drogę w lewo. Zaprowadzi cię prosto do mojej chaty, w Cove nie ma żad nych innych domów, więc się na pewno nie pomylisz. Będę na ciebie czekał o jedenastej. Spędzimy cały dzień tylko we dwoje. - Nie pytasz nawet, czy w ogóle chcę spędzić z tobą tylko we dwo je cały dzień? - próbowała się droczyć Lauren. - Chcesz, chcesz, tylko trochę kaprysisz - zapewnił ją Nick takim tonem, jakby mówił do rozpieszczonego kilkuletniego brzdąca. - Ale jak nie zechcesz - dodał - możesz przecież jechać prosto do Missouri. No to do j u t r a , do jedenastej! - rzucił na pożegnanie, pocałował Lau ren lekko w usta i wyszedł. - Oj, bo przytrę ci nosa, mój panie, i naprawdę pojadę do Mis souri! - mruknęła Lauren niby to rozgniewana i uśmiechnęła się sa ma do siebie. ,,Cóż to za niesamowity facet! - pomyślała. - Nieznośnie aroganc ki, a równocześnie taki... cudowny... Silny, inteligentny, czuły, dow cipny, przystojny, męski!" Przez ostatnie lata była stale zbyt zajęta nauką i muzyką, by móc sobie pozwolić na bliższe kontakty z przed stawicielami płci przeciwnej, niemniej jednak, jako dorosła już prze cież kobieta, doskonale zdawała sobie sprawę, jacy mężczyźni jej się podobają. Wiedziała, czego chce. Wiedziała, że chce Nicka. Ogarnięta gwałtownym, nieodpartym pożądaniem, gotowa w zasadzie na wszystko, oczekiwała wszakże z jego strony czegoś więcej niż tylko zaspokojenia doraźnej namiętności. Oczekiwała troskliwości. Adora cji. Kto wie, może nawet miłości? ,,Niech przynajmniej nie będzie taki pewny swego!" - pomyślała i postanowiła zjawić się nazajutrz w Cove trochę później. Mniej wię cej o wpół do dwunastej. Tak, żeby Nick zdążył pocierpieć, ale żeby przypadkiem nie zdążył opuścić domu. ,,Dam mu małą nauczkę, ale potem znów będę dla niego dobra" - pomyślała. I usnęła, Rozdział 6 Działając zgodnie ze swym planem, Lauren zgłosiła się do starsze go lokaja po kluczyki dopiero o jedenastej dwadzieścia. Ponieważ jed nak okazało się, że jej samochód został na parkingu zablokowany przez kilka innych, zdołała wyruszyć z Harbor Springs dopiero za kwadrans dwunasta. ,,Co będzie, jeśli Nick nie poczeka?" - myślała z niepokojem podczas jazdy, zaciskając dłonie na kierownicy i przy¬ duszając do oporu pedał gazu. Boczną drogę w lewo odnalazła łatwo, zwłaszcza że była nawet oznakowana czymś w rodzaju drogowskazu: niewielką drewnianą ta bliczką z napisem ,,Cove". Droga ta prowadziła dość ostro pod górę, przez gęsty las. Kończyła się u stóp urwistego wzniesienia, osłaniają cego od tyłu efektowny, stylowy dom z cedrowych bali i szkła. Z boku znajdował się żwirowany podjazd dla samochodów. Przed domem rozciągał się niewielki, ale starannie utrzymany trawnik. Lauren zaparkowała wóz, pośpiesznie wysiadła, podbiegła do frontowych drzwi domu i wcisnęła guzik dzwonka. Raz, drugi, trze ci... N i k t n i e otwierał. Najwyraźniej nikogo j u ż n i e było. ,,Nick pewnie uznał, że pojechałam prosto do Missouri - pomyślała Lauren. - Swojego samochodu nie miał, więc pewnie zabrał się z właści cielem tego wspaniałego bungalowu. I teraz... szukaj wiatru w polu..." Zrobiło jej się strasznie szkoda, że sama do czegoś takiego do prowadziła. Prawdę mówiąc, miała ochotę się rozpłakać, Z żalu, ze złości... Dzień zapowiadał się tak emocjonująco, tak ciekawie, a tymczasem... Łykając łzy, wróciła do samochodu. Już miała wsiąść i odjechać, prosto do Missouri, gdy obrzucając ostatnim Spojrzeniem na dom i jego malownicze otoczenie, spostrzegła wykute w skalistym zboczu urwiska schodki. Prowadziły gdzieś w dół, skąd dochodził dziwny, metaliczny stukot. ,,Ktoś tam jest - pomyślała. Może to..." 62 Judith McNaught Podwójną miarą 63 Poczuła przyśpieszone bicie serca, i nie zastanawiając się ani chwili dłużej, zaczęła szybko zbiegać po kamiennych stopniach. Ode tchnęła z ogromną ulgą, ujrzawszy jezioro, stojącą na wodzie żaglów kę i.., Nicka, który ubrany tylko w białe tenisowe szorty, dłubał coś przy silniku łodzi. Zatrzymała się. Przed ujawnieniem swojej obecności chciała uspoko ić się nieco, wrócić do równowagi, a poza tym... po prostu popatrzeć przez chwilę na swego cudownego mężczyznę, przypominającego posąg ze spiżu, podelektować się nieco obrazem jego szerokich barków, mu skularnych ramion i opalonych na przepiękny, połyskujący brąz pleców. Nick przerwał na moment pracę przy silniku, zerknął na zegarek. Pokręcił głową... Wrócił do poprzedniej czynności. Lauren zauważy ła obok łodzi, na złocistym piasku, dwa rozłożone koce i lniany obrus z elegancką śniadaniową zastawą na dwie osoby. Obok stały trzy pik nikowe koszyki. Z jednego z nich przez uchylone wieczko wystawała butelka wina. ,,Ile razy on musiał zejść i wejść po tych schodkach, że by to wszystko przygotować" - pomyślała z czułością. Chciała powiedzieć Nickowi coś miłego na powitanie, ostatecznie jednak zawołała tylko: - Cześć! Nie prostując się i nie odkładając trzymanego w ręku klucza, od wrócił powoli głowę. Zerknął na Lauren przez ramię i stwierdził chłodno, oskarżycielskim tonem: - Spóźniłaś się. - Lepiej późno niż wcale - odcięła się nie bez złośliwości. - Czasem za późno to to samo co wcale - stwierdził filozoficznie. W pierwszej chwili Lauren miała ochotę kontynuować tę szer mierkę słowną, dostrzegłszy jednak w srebrzystoszarych oczach Ni cka niekłamany smutek, a przynajmniej głęboką melancholię, zrezy gnowała z walki i zdecydowała się na kapitulację. - Masz rację, Nick - zgodziła się. I zapytała: - Byłbyś rozczaro wany, gdybym się wcale nie zjawiła? Pokiwał głową i wypowiedział tylko jedno słowo: - Bardzo... Wyprostował się, zrobił kilka kroków w jej stronę. - Lauren... -Tak? - Chciałabyś najpierw coś zjeść? - Najpierw coś zjeść? - powtórzyła stłumionym z emocji głosem. Najpierw, to znaczy, zanim co? - No, zanim pożeglujemy na jezioro! - odparł Nick, najwyraźniej zdziwiony pytaniem. - Na jezioro! - wykrzyknęła z ulgą i roześmiała się na myśl o oba wach, jakimi była ogarnięta przed chwilą. - Tak, chętnie najpierw coś zjem, bardzo chętnie, naprawdę... I dodała po chwili: - Nick, uwielbiam z tobą,.. żeglować! Podwójną miarą 65 Rozdział 7 Pogoda była wspaniała. Wiatr dął w żagiel z taką aku rat silą, by łódź mogła się ślizgać po wodzie bezszelestnie i gładko. Po świetlistym, jasnoblękitnym niebie przepływały od czasu do czasu bielusieńkie puchate obłoczki, i poskrzekując, przelatywały mewy. Nick sterował. Lauren, siedząc naprzeciwko na dziobie, trochę roz glądała się wokół, po jeziorze, trochę się opalała, a tak naprawdę po prostu cieszyła się pięknym dniem i miłym towarzystwem wymarzo nego mężczyzny. Rozmawiali po przyjacielsku, śmiali się razem. Na wet jeśli chwilami milczeli, mocna nić obopólnego, harmonijnego po rozumienia, jaka ich tego dnia połączyła, nie ulegała osłabieniu, a tym bardziej zerwaniu. Po prostu było im ze sobą dobrze. Po mniej więcej dwu godzinach od wypłynięcia z Cove Nick zapro ponował: - Może byśmy stanęli tu na kotwicy? Poopalamy się, powędkujemy... - Cudownie! - zgodziła się Lauren. Nick zarzucił kotwicę i zwinął żagiel. Przygotował dwie wędki. - Złowimy coś na kolację - powiedział. - Może trafi się okoń? Tu jest też mnóstwo łososi, ale łososia trzeba by na błyszczkę... Wędko wałaś kiedyś? - Trochę z ojcem w Missouri. Ale zawsze z brzegu, nigdy z łodzi. Zarzucili wędki. - Mam coś! - wykrzyknął Nick po półgodzinnym mniej więcej wy czekiwaniu. Podniecona Lauren nieświadomie zaczęła udzielać mu wskazó wek, takich samych, jakie wielokrotnie słyszała od ojca: - Ściągaj! Kij sztorcem! Nie luzuj żyłki. Teraz popuść z kołowrot ka, bo się zerwie! - Wielkie nieba, kobieto, ależ ty umiesz komenderować! - roze- Wypłynęli. śmiał się Nick i wprawnie wyciągnął rybę. - No i co o tym myślisz? zapytał, prezentując Lauren z dumą swą zdobycz. - Myślę, że to ładna sztuka! - pochwaliła. W tej samej chwili uświadomiła sobie jasno i wyraźnie, że chcąc wyrazić to, co naprawdę czuje, powinna właściwie powiedzieć coś całkiem innego: ,,Myślę, Nick, że jesteś po prostu wspaniały! Że za władnąłeś moim sercem, I że dzisiejszej nocy zawładniesz również moim ciałem..." Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, kiedy ruszyli z powrotem do Cove. Lauren nie miała już żadnych wątpliwości co do tego, jak powinna się zachować wobec Nicka wieczorem i na co mu pozwolić. Wiedziała, była pewna, że go kocha, wiedziała, że pozwoli mu na wszystko. Porzuciła wszelkie skrupuły i wahania. Jeśli coś ją jeszcze niepokoiło, to tylko fakt, że tak niewiele wie o mężczyźnie, z którym zamierza przeżyć coś, co kobieta przeżywa tylko ten jeden jedyny raz w życiu: swój pierwszy raz... - Lauren, o czym tak rozmyślasz? - spytał Nick. Odpowiedziała szczerze: - O tym, że tak mało o tobie wiem. - A co na przykład chciałabyś wiedzieć? - Na przykład... Jak poznałeś Tracy Middleton i całe to jej bogate towarzystwo? Nick nie odpowiedział od razu. Odczekał chwilę, zapalił papiero sa. Potem dopiero wyjaśnił: - Tracy i ja dorastaliśmy po sąsiedzku. W jednym z tych starych domów w śródmieściu, które już dawno poszły do rozbiórki. W po bliżu miejsca, gdzie Tony ma teraz restaurację. Jego kamieniczka przetrwała jako jedna z nielicznych, prawdziwy z niej zabytek, po odnowieniu nawet ładnie się prezentuje, jak sama widziałaś... Nick zamilkł. Lauren pomyślała, że kiedy on i Tracy byli dziećmi, stare domy w ich śródmiejskiej dzielnicy z pewnością nie prezento wały się tak ładnie. - Kiedyś było tam całkiem inaczej, po prostu biednie i tyle - pod jął znów swoją opowieść Nick, zdając się czytać w myślach Lauren. Tracy zdecydowała się wyjść za faceta dwa razy starszego od siebie, byleby tylko się wyrwać z tej zakazanej dzielnicy. Znów przerwał. Lauren odważyła się postawić ponownie pytanie, które ją wyjątkowo mocno nurtowało, a na które Nick nie udzielił jej wczoraj odpowiedzi: Podwójną miarą 66 Judith McNaught - Powiedziałeś, że twój ojciec zmarł, kiedy miałeś cztery lata, i wychowywali cię dziadkowie. Ale co się stało z twoją matką? - Nic się nie stało - rzekł chłodnym, obojętnym tonem. - W dzień po pogrzebie mojego ojca wróciła do swoich rodziców. Lauren zapytała z wahaniem: - A ciebie... Ciebie ze sobą nie wzięła? Nick zasępił się. Historia matki najwyraźniej nie należała do tych, które chętnie opowiadał i do których w ogóle wracał myślami, Lauren odniosła wrażenie, że teraz też wolałby tego uniknąć. Już za częła żałować postawionego pytania, kiedy Nick, po dłuższej chwili milczenia, przemógł się jednak. - Widzisz - zaczał wyjaśniać - moja matka była bogatą, rozpieszczo ną dziewczyną z Grosse Pointe, dzielnicy ekskluzywnych rezydencji, a mój ojciec - przystojnym, ale ubogim chłopakiem ze śródmieścia, zwy kłym elektrykiem. Poznali się, kiedy naprawiał instalację w domu jej ro dziców. W sześć tygodni później matka dała kosza swemu bogatemu na rzeczonemu i wyszła za mego ojca. I chyba zaraz tego pożałowała.,. - Pamiętasz ojca? - Prawie że nie. Znam go tylko z opowieści. Był strasznie honoro wym facetem, nie chciał niczego od bogatych teściów. Starał się sam zarobić na utrzymanie rodziny, zapracowywał się... - No i co dalej? - spytała Lauren, kiedy Nick znów przerwał. - No i nic. Umarł. A w dzień po jego pogrzebie matka oświadczy ła, że zrywa ,,z tym zafajdanym życiem", które razem z nim prowa dziła, i wraca do Grosse Pointe. Ja też widocznie byłem dla niej za nadto ,,zafajdany", skoro i ze mną zerwała raz na zawsze. Zostawiła mnie dziadkom, a sama wyszła po trzech miesiącach za mąż za swo jego eksnarzeczonego i po roku urodziła drugiego syna - mojego przyrodniego brata. - Ale chyba cię odwiedzała, prawda? - Nie, nigdy. - Chcesz powiedzieć, że w ogóle jej nie widywałeś? Mimo że mieszkała w tym samym mieście, w odległości zaledwie paru mil od miejsca, w którym dorastałeś pod opieką dziadków? - Widywałem ją od czasu do czasu, ale tylko za sprawą przy padku. - Na przykład? - Kiedyś przyjechała na stację benzynową, na której pracowałem. - I co ci wtedy powiedziała? Nick uśmiechnął się cierpko. Podwójną miarą - Powiedziała, żebym sprawdził poziom oleju. - Tylko tyle? - Nie. Dodała jeszcze, żebym sprawdził ciśnienie w kołach. 67 Lauren starała się panować nad sobą, poczuła jednak, że do oczu zaczynają jej napływać łzy. Odwróciła głowę, chcąc je ukryć przed Nickiem. - Co ci jest? - spytał. - Nic... naprawdę nic... - odpowiedziała zdławionym głosem. Nick ujął ją dłonią za podbródek i spojrzał jej prosto w oczy. Zdzi wił się: - Przecież ty płaczesz! - Nie zwracaj na to uwagi - bąknęła. - Na smutnych filmach tez zalewam się łzami. Nick uśmiechnął się i przytulił ją do siebie. - Ten film wcale nie jest taki smutny - powiedział. - Miałem cu downych opiekunów i wspaniałe, radosne dzieciństwo. Dorastałem w skromnych warunkach, prawdę mówiąc w biedzie, musiałem wcześnie nauczyć się radzić sobie w życiu na własną rękę, ale dzięki miłości dziadków nigdy nie czułem się porzucony czy osamotniony. Nie wyrosłem na zakompleksionego ponuraka. Ani, na szczęście, na beznadziejnie samolubnego paniczyka, jak mój przyrodni braciszek! Lauren rozpogodziła się. - Nick, skoro osiągnąłeś w życiu sukces własnymi siłami, bez po mocy bogatych rodziców, to po prostu przerosłeś tamtego! - stwier dziła z entuzjazmem. - Faktycznie, przerosłem. Mój dziadek był wysokim facetem, mój ojciec też... - Nie żartuj sobie! Mówiłam serio. - Przepraszam. - Już dobrze... Powiedz mi, kiedy byłeś chłopakiem, pewnie ma rzyłeś, żeby dorównać pozycją finansową i wpływami drugiemu mę żowi matki i jej drugiemu synowi, prawda? - Co tam dorównać! Zawsze chciałem być bogatszy i potężniejszy od tych dwóch dupków! - przyznał Nick. -I dlatego zostałeś inżynierem? - Właśnie. - I co dalej? - Chciałem wziąć się do biznesu, ale brakowało mi torsy na roz kręcenie interesów... No, dość tych zwierzeń! - uciął nagle Nick. Ahoj! Dopływamy do brzegu. Podwójną miarą 69 Rozdział 8 przyjaznej bliskości, jaki zapanował pomiędzy nimi w cza sie popołudniowego rejsu pojezierze, utrzymywał się również przy kolacji, zjedli ją na powietrzu, na niewielkim tarasie usytuowanym na tyłach domu, od strony zbocza. - Nie zawracaj sobie tym głowy, rano gospodyni wszystko po sprząta i zmyje - powiedział Nick, kiedy Lauren podniosła się, żeby zebrać nakrycia ze stołu. Nalał do dwóch kryształowych kieliszków po odrobinie likieru Grand Marnier. Jeden podał Lauren, drugi uniósł do ust i w milcze niu zaczął sączyć maleńkimi łyczkami przedni trunek Nastrój wieczoru zmienił się zdecydowanie - stał się nastrojem oczekiwania. Powierzchowny spokój w istocie zaczął coraz silniej nabrzmiewać napięciem. W spojrzeniu, w oczach Nicka, w całym wyrazie jego twarzy, ba, nawet w pozornie obojętnych gestach jego rąk czy poruszeniach głowy, gdy palii papierosa, Lauren widziała narastające z każdą minutą pożądanie. Własnych pragnień również była świadoma. I wystarczająco silnych, by wywołać dreszcz. - Zimno ci? - spytał Nick, spostrzegłszy, że lekko drży. Pospiesznie pokręciła głową, chcąc odwlec jeszcze trochę mo ment, kiedy on, ten jej wspaniały, ale i w jakiś sposób groźny mężczy zna, wprowadzi ją do domu. Powiedziała, siląc się na spokój: - Jest może trochę chłodno, ale bardzo przyjemnie... Posiedźmy tu jeszcze trochę. Minęło kilka minut. Nick zdusił papierosa, odsunął się z krze słem od stołu. mu-swój pusty już kieliszek. Chciałabym jeszcze kropelkę - poprosiła Lauren, podsuwając Nastrój Nalał trochę jej i sobie. Oparł się wygodniej. Jakoś dziwnie zna cząco zaczął się Lauren przyglądać. Była zbyt podniecona, zbyt zde nerwowana, żeby znieść hipnotyzujący ciężar jego wzroku. Wstała z krzesła, i popijając likier, zaczęła się kręcić tam i z powrotem po ta rasie, niemal miotać się po nim, niczym wystraszone zwierzę po klat ce. Chciała, pragnęła tego samego co Nick, lecz równocześnie bała się jego drapieżnej męskości i bogatego doświadczenia, i własnej dziewiczej ignorancji, i ewentualnego rozczarowania z jego strony. W końcu Nick podszedł do niej i objął ją ramieniem. - Chyba ci jednak zimno, cała dygoczesz - powiedział. Przytulił Lauren mocno do siebie, oplatając ją obiema rękami. - Teraz ciepło? - zapytał. Na potwierdzenie skinęła tylko głową; zupełnie nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. - W domu jest jeszcze cieplej - stwierdził. - Wejdźmy do środka. Lauren była zbyt przejęta, by zauważyć, że wchodzą do domu in nymi drzwiami niż te, którymi wychodzili na taras. Dlatego ogarnę ło ją zdumienie, kiedy nagle znalazła się wraz z Nickiem nie w salo niku, ale w luksusowo urządzonej, utrzymanej w tonacjach bieli i brązu sypialni, zdominowanej przez ogromne podwójne łoże. Nick zamknął drzwi od tarasu. Lauren pomyślała z przestrachem, że te raz nie ma już odwrotu. Klamka zapadła. Usiłowała jeszcze zagrać na zwłokę. Spojrzawszy na łóżko, stwierdziła dość niedorzecznie: - Nick, przecież ja jeszcze wcale nie jestem śpiąca! Przygarnął ją do siebie ramieniem i delikatnymi, drobniutkimi pocałunkami zaczął obsypywać najpierw jej szyję, a potem koniuszek ucha. Wśród pocałunków wyszeptał: - Dziewczyno, mnóstwo czasu minie, zanim będziemy spali. Nie przestając całować, zaczął pieszczotliwie błądzić dłońmi po jej ciele, z początku w okolicach talii, ale stopniowo coraz wyżej. - Miałam na myśli... - zaczęła mu pośpiesznie tłumaczyć zała mującym się głosem- ...miałam na myśli, że nie jestem jeszcze goto wa... do łóżka, Nick! - Lauren, czekałem na ciebie całą wieczność. Nie każ mi czekać dłużej - rzekł głosem nabrzmiałym pożądaniem. Jego słowa, ich treść i ton, podziałały na Lauren niczym naj przedniejszy afrodyzjak. Przestała się opierać, przestała zaprzątać sobie głowę jakimikolwiek skrupułami czy obiekcjami. Nie próbowa ła powstrzymywać coraz śmielszych rąk Nicka. Tylko zawstydzonym 70 Judith McNaught spojrzeniem wciąż uciekała gdzieś w bok od jego oczu, jego twarzy, jego ciała. - Popatrz mi trochę w oczy - poprosił, a chcąc mieć pewność, że prośba zostanie spełniona, ujął jej głowę delikatnie, lecz stanowczo w obie dłonie i zmusił Lauren do skierowania wzroku prosto na nie go. - Zrobimy to razem - powiedział łagodnym, choć trochę mentor skim tonem. - Najpierw ty rozepniesz mi koszulę... ,,Uznał mnie za jakąś pierwszą naiwną, która nie ma pojęcia, jak się zachować sam na sam z mężczyzną!" - pomyślała speszona Lau ren. Oblała się rumieńcem wstydu i drżącymi palcami zaczęła dość niezgrabnie manipulować przy jego guzikach. Nick znacznie zręcz niej poradził sobie z rozpięciem jej bluzki i stanika. - Dotknij mnie - rzekł władczym tonem, kiedy oboje stali już na przeciwko siebie nadzy do pasa. Lauren spojrzała na jego męski, muskularny, jakby wykuty z brą zu tors i... nie potrzebowała już więcej ani zachęty, ani żadnych wskazówek. Kobiecy instynkt zaczął jej bezbłędnie podpowiadać, co powinna robić. Zaczęła pieścić Nicka najpierw dłońmi, a potem usta mi. Przyciągnął ją blisko do siebie, wstrząsany dreszczem rozkoszy. Pozwolił jej jeszcze przez chwilę pokrywać pocałunkami swą szero ką, bujnie owłosioną pierś, wkrótce jednak, zapragnąwszy ust Lau ren, wpił się w nie własnymi ustami. Z początku pieścił, smakował wargami i językiem tylko jej zaci śnięte wargi. Kiedy je jednak lekko rozchyliła, natychmiast wniknął głębiej. Lauren poczuła obezwładniającą rozkosz, tak silną, że zdobią chyba przyprawić o szaleństwo. Przywarła całym ciałem do Nicka. Przerwał na chwilę pocałunek, podejmując heroiczny wysiłek poha mowania - dla przedłużenia obopólnej przyjemności - zmysłów Lau ren i własnych. Wyszeptał: - Dziewczyno, nie masz pojęcia, jak bardzo cię pragnę! Następny pocałunek sprawił, że płomień namiętności wybuchł w całym ciele Lauren gwałtownym pożarem. Pojękiwała z rozkoszy, gdy Nick coraz bardziej niecierpliwymi dłońmi błądził po jej pier siach i plecach. Kiedy zszedł niżej, na biodra i pośladki, i kiedy zmu sił ją, by przylgnęła podbrzuszem do jego nabrzmiałej męskości, do znała zawrotu głowy. Świat nadal wirował Lauren w oczach, gdy Nick pochwycił ją na ręce i zaniósł na wielkie łoże. Sam natychmiast znalazł się obok, by po chwili okryć jej ciało własnym ciałem. Zaczął pieścić dłońmi i ustami jej piersi, sprawiając, że ich delikatne koniuszki nabrzmie wały rozkoszą aż do bólu. Zaczął pieścić pocałunkami jej wargi, spra wiając, że rozchylała je chciwie, złakniona kolejnych, upajających szturmów na wnętrze swoich ust. Zaczął wprawnie, wręcz po mi strzowsku, penetrować i pobudzać całe jej ciało, pozbawiając je przy tym niepostrzeżenie ostatnich osłon. Sam również był już nagi. Lauren poczuła, że jest całkowicie go towa do tego, by otworzyć przed nim najskrytszą głębię swej kobie cości. Zgięła kolana, rozchyliła uda i... niemal w tej samej chwili gwałtownie je zacisnęła. - Nick! - wyszeptała. - Nick, zaczekaj, ja... - Nie, Lauren - przerwał jej - teraz już nie każ mi czekać. Proszę! Przesycony najwyższym, bolesnym aż pragnieniem ton tej proś by sprawił, że Lauren posłusznie jej uległa. Oplotła ramionami ple cy Nicka, a nogami jego biodra. Pozwoliła mu wejść w siebie aż do końca. Ból, jaki odczuła w pierwszym momencie, szybko ustąpił miejsca słodkiej, obezwładniającej rozkoszy, której kolejne fale, wzbierające, nabrzmiewające w zrazu powolnym, a z każdym ru chem męskości Nicka coraz szybszym rytmie, były wciąż potężniej sze i bardziej gwałtowne. - Dziewczyno, czekałem na ciebie całą wieczność! - Nick zdławio nym szeptem wypowiedział te same co wcześniej magiczne, namięt ne słowa. Przyśpieszył rytm, zaczął przyśpieszać go coraz bardziej i bar dziej... Nie zwolnił, nie spoczął w wysiłkach, póki nie doprowadził Lauren do szczytu miłosnej ekstazy. Potrzebowała dużo czasu, by ocknąć się z oszołomienia, z zauro czenia, by w pełni uświadomić sobie i ocenić to, co zaszło między ni mi. Wtedy dopiero zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Czy zauwa żył, że była dziewicą? Jak ocenił jej przyzwolenie na to, by pozbawił ją dziewictwa? Czy uznał tę decyzję za wynik rozbudzenia zmysłów, czy też za skutek rozbudzenia uczuć, którym owa decyzja była na prawdę? Spojrzała na Nicka. Leżał obok niej, wsparty na łokciu. I przyglą dał się jej, po trosze zaskoczony, zdumiony, a po trosze najwyraź niej ... rozbawiony. A więc zorientował się! Lauren uniosła się gwałtownie, usiadła i szybko naciągnęła na siebie jego leżącą w nogach łóżka pogniecioną koszulę. Z jakąś roz paczliwą determinacją pragnęła osłonić swoją nagość. Chciała natvchmaist uciec od Nicka i od jego ewentualnych pytań. 72 Judith McNaught - Napiłabym się kawy. Zrobię! - rzuciła, znajdując w ten sposób Podwójną miarą 73 pretekst do rejterady z sypialni, Wstała. Spojrzała na Nicka jeszcze raz. Widok jego swobodnej, nonszalanckiej nagości przyprawił ją o rumieniec wstydu. Zapytała nieśmiało: - Nie gniewasz się, że ja... że wzięłam twoją koszulę, Nick? - Nie gniewam się o nic, Lauren - odparł z głębokim przekona niem, choć równocześnie z nie gasnącym błyskiem rozbawienia w oczach. - Jaką najbardziej lubisz? - zapytała, speszona jeszcze bardziej. - Dokładnie taką jak ty! - odpowiedział ze stoickim spokojem. - Miałam na myśli... jaką lubisz kawę? - Czarną. - Masz ochotę? - Zależy na co - pozwolił sobie na dwuznaczność. - No... na kawę! - Tak, poproszę. - Zaraz zrobię. Lauren pośpiesznie przeszła z sypialni do kuchni. Miała ochotę się rozpłakać. Była pewna, że Nick z niej kpi, że całkowicie, żało śnie ośmieszyła się w jego oczach. Trzęsącymi się ze zdenerwowa nia rękoma zaczęła otwierać kolejne szafki, szukając najpierw ka wy, a potem ekspresu do jej zaparzenia, filiżanek, łyżeczek... W którymś momencie kuchenne drzwi skrzypnęły. Stanął w nich Nick, już ubrany. Ponieważ nic sensowniejszego nie przychodziło Lauren do głowy, zagadnęła go: - Dlaczego nie ma prawie żadnych zapasów w tej kuchni? Wyglą da na to, że wszystko, co było, zjedliśmy - Nie ma zapasów, bo dom idzie na sprzedaż - odparł Nick. Podszedł do Lauren, objął ją i przyciągnął do siebie. Zapytał ci cho: - Dlaczego mi nie powiedziałaś? -. Nie powiedziałam ci? O czym? - Próbowała wykrętnie udawać, że nie rozumie, o co mu chodzi. - Dobrze wiesz... - Bo zapomniałam. - Błędna odpowiedź - zachichotał Nick. - Spróbuj jeszcze raz. Wzruszyła ramionami, - Bo jakoś nie było okazji - bąknęła. - Zresztą myślałam, że nie zwrócisz uwagi. Wielka mi sensacja... - No wiesz! Trudno w dzisiejszych czasach nie zwrócić uwagi na dzie wictwo dwudziestotrzyletniej kobiety. Jasne, że sensacja! Zwłaszcza jeśli to kobieta o takiej urodzie jak twoja. Oczywiście, że zwróciłem uwagę! - Ale wcześniej, Nick... Przed... przed tą chwilą, wiesz... Nie do myśliłeś się niczego? - Wcześniej nie. Nie miałem pojęcia. A później... Później było już za późno, żeby się nad tym zastanawiać. Mhm... Chyba powinnaś była mi powiedzieć, zanim znaleźliśmy się w łóżku. - Czy gdybym powiedziała, postąpiłbyś inaczej? - Nie, ale postarałbym się być delikatniejszy. Dlaczego niby miał bym,,, inaczej? -Właściwie nie wiem. Może miałbyś jakieś skrupuły, że... no, że... - Że ograbię z tego cennego daru twego przyszłego męża? Nie bądź śmieszna! Nie będzie oczekiwał od ciebie dziewictwa, dzisiaj fa ceci w ogóle nie przywiązują do tego wagi. Widzisz, my też jesteśmy teraz wyzwoleni, nie wymagamy od kobiet niewinności. Akceptuje my, a nawet wręcz cenimy ich bogate doświadczenie. Masz takie sa me erotyczne potrzeby jak ja, Lauren, i pełne prawo do zaspokojenia ich, z kimkolwiek zechcesz. Przyjmij to do wiadomości! Lauren zamyśliła się, wpatrzona w złoty medalion na długim łań cuszku, który Nick nosił na szyi. W końcu spytała: - Nick, czy zależało ci kiedyś w życiu, ale tak naprawdę, na ja kiejś kobiecie? - Owszem, nawet na kilku. - I nie obchodziło cię nigdy, czy miały przed tobą innych męż czyzn? - Oczywiście, że nie. Nigdy. - Wydaje mi się... - zaczęła Lauren i zawahała się, najwyraźniej mając kłopoty z wyrażeniem nurtujących ją myśli. -Wydaje mi się... mam wrażenie, że to bardzo... Że to całkiem beznamiętne podejście. - Jeśli odniosłaś wrażenie, że nie jestem wystarczająco namiętny w kontaktach z kobietami, to może wrócimy do sypialni? Spróbuję ci udowodnić, że jesteś w błędzie, Lauren. - Nick, ja przecież nie to miałam... Nie dokończyła rozpoczętego zdania, gdyż zamknął jej usta poca łunkiem, Rzeczywiście minęło mnóstwo czasu, nim oboje usnęli. Lauren zbudził dopiero aromat świeżo zaparzonej kawy, którą przyniósł jej Nick, Postawił filiżankę na nocnym stoliku, sam przysiadł na łóżku. 74 Judith McWaugk - Dzień dobry - powiedział. - Dzień dobry - odrzekła i rozejrzała się wokół zdziwiona. Na dworze był już dzień w pełni. Nick, ogolony i odświeżony, miał Todwójną miarą 75 na sobie szare sportowe spodnie i popielatą, rozpiętą pod szyją ko szulę. A ona? Zawstydziwszy się własnej nagości, podciągnęła koc aż pod brodę. Nick najwyraźniej nie zwrócił uwagi ani na jej nagość, ani na jej wstyd. - Bardzo mi przykro, Lauren - powiedział - ale musimy trochę skrócić wspólny weekend. Mój partner w interesach dzwonił wcze śnie rano. Jest jakaś pilna sprawa do omówienia, on... ten właśnie facet... będzie tu za godzinę. Musimy się wcześniej pożegnać. Ktoś mnie potem podwiezie do miasta. - Rozumiem, Nick, zaraz będę gotowa, tylko... W takim razie wyjdź, proszę, żebym mogła się ubrać. Starała się mówić spokojnie, jak najspokojniej, także później, kiedy po mniej więcej trzech kwadransach odprowadził ją do samochodu. Nie była jednak w stanie stłumić ogromnego rozczarowania takim obrotem spraw, a także silnego niepokoju wewnętrznego. Nick, wczoraj namięt ny kochanek, dziś traktował ją uprzejmie, lecz w gruncie rzeczy obojęt nie, niemal bezosobowo. Czyżby niezwykły czar upojnej nocy prysnął w ciągu dnia? ,,A może przesadzam, może jestem przeczulona?... - usi łowała w myślach pocieszyć samą siebie Lauren. - Pewnie wszyscy męż czyźni tak się zachowują, kiedy jest już po..." Mimo wszystko spodziewała się, że na pożegnanie Nick obejmie ją i pocałuje. Tymczasem on, wetknąwszy ręce w kieszenie, rzucił tylko: - Lauren, mam nadzieję, że zabezpieczyłaś się w jakiś sposób przed konsekwencjami tej nocy? Konsekwencje? Czyli ciąża! Cyniczne pytanie Nicka podziałało na nią niczym zimny prysznic. Zupełnie zaniemówiła, nie była w stanie wykrztusić bodaj jednego słowa. Pokręciła tylko przecząco głową. Nick stwierdził: - W takim razie koniecznie daj mi znać, gdybyś miała jakieś kło poty. Nie próbuj czasem brać wszystkiego na siebie! Zapisałem ci tu mój telefon. - Wręczył jej karteczkę. - Na wszelki wypadek zanotuj mi też swój numer w Detroit, w tym nowym mieszkaniu, zgoda? Nadal nie mogła mówić, więc tylko skinęła głową. Wyszukała w torebce notatkę z adresem i telefonem mieszkania w Bloomfield Hills, którą dał jej Philip Whitworth. Przepisała numer na jakimś świstku i podała go Nickowi. Wsiadła do samochodu. Nick zatrza- snął drzwi, które jej przedtem otworzył. Nie czekając nawet, aż Lauren odjedzie z parkingu, skierował się raźnym krokiem w stronę domu. ,,Gdybyś miała kłopoty, daj mi znać..." - powtarzała Lauren w myślach wielokrotnie słowa Nicka, przemierzając w drodze znad jeziora Michigan do Missouri rolniczą Indianę. Czuła się... Czuła się wykorzystana i porzucona. Jak mogła w inny sposób określić swą sy tuację, skoro wczorajszy namiętny kochanek dziś tylko dla przyzwo itości powiedział, że chciałby wiedzieć o ewentualnej ciąży, a poza tym był całkowicie gotów z dnia na dzień o wszystkim, co między ni mi zaszło, zapomnieć? On chciał zapomnieć, a ona... Ona się w nim tak głupio zakocha ła! A może... A może on też coś do niej poczuł i właśnie dlatego tak dziwnie dziś rano wobec niej postąpił? Może, odtrącony w dzieciń stwie przez matkę, obawiał się teraz popaść w emocjonalne uzależ nienie od niej? Od innej kobiety... Może chciał zwalczyć, stłumić ogarniające go uczucie? Do takich optymistycznych w gruncie rzeczy wniosków doszła Lauren, nim przejechawszy most na Missisipi, znalazła się w rodzin nym Missouri. No, może nie do ostatecznych wniosków, lecz w każ dym razie do zabarwionych optymizmem pytań oraz gotowości udzielenia sobie na nie twierdzących odpowiedzi. A także do nadziei, że Nick będzie o niej pamiętał nie tylko ze względu na ewentualne konsekwencje wspólnie spędzonej nocy i że może zadzwoni, skoro już ma, zanotowany ,,na wszelki wypadek", jej telefon. Todwójną miarą ___ 77 Rozdział 9 optymistyczny nastrój nie opuścił Lauren ani podczas kilku pracowitych dni pobytu w Fenster, spędzonych na pakowaniu rzeczy przed przeprowadzką, ani podczas czwartkowej podróży powrotnej do Detroit. Kierując się wskazówkami Philipa Whitwortha, mimo późnej pory odnalazła eleganckie podmiejskie osiedle Bloomfield Hills bez większych problemów. Chociaż nie, jeden problem był: Lauren nie bar dzo mogła uwierzyć, że naprawdę będzie mieszkać w miejscu pełnym tylu imponujących rezydencji i wspaniałych ogrodów! O dziesiątej wieczorem zatrzymała samochód przed bramą efek townej architektonicznie budowli w stylu hiszpańskim, będącej kom pleksem apartamentów mieszkalnych. Właśnie jeden z nich miał być mieszkaniem przeznaczonym przez Whitwortha na jej tymczasowe lokum. Portier w służbowym uniformie i czapce z daszkiem wyszedł na zewnątrz, spojrzał badawczo na Lauren i jej wóz. Opuściła boczną szybę, wychyliła się i podała swoje nazwisko. Usłyszawszy je, portier służbiście zasalutował i oświadczył: - Pan Whitworth już czeka na panią, miss Danner. Życzę miłego pobytu w nowym mieszkaniu i służę w razie potrzeby wszelką pomo cą. Proszę wjeżdżać. Otworzył bramę, wskazał Lauren podjazd do jej apartamentu nu mer 175. Stal tam już rozłożysty cadillac Whitwortha. Philip, zgod nie z obietnicą, przyjechał, aby pokazać Lauren mieszkanie i pomóc jej się w nim zainstalować. - No i cóż o tym wszystkim sądzisz? - zapytał, kiedy ją już opro wadził po całym apartamencie. - Sądzę, że to wszystko jest cudowne, po prostu bajeczne! - od parła, nie kryjąc entuzjazmu. Zajrzała do sypialni. W jedną ze ścian, całkowicie lustrzaną, wbu dowano tu szafy na ubrania, cały ciąg szaf, przewidzianych na Dobry, wprost nieprawdopodobne ilości garderoby. Lauren otworzyła drzwi którejś z nich. Okazała się pełna. W innych również wisiały jedna przy drugiej najrozmaitsze kreacje: suknie i kostiumy pochodzące z pracowni najlepszych nowojorskich i paryskich projektantów, no wiutkie, w większości jeszcze z metkami, a przy tym równie eleganc kie, co modne, absolutnie nie w stylu starszej damy. Lauren stwierdziła ze zdziwieniem: - Philip, twoja ciotka ma wyjątkowo młodzieżowy gust! - Moja ciotka ma przede wszystkim bzika na punkcie zakupów! odparł Whitworth. - Kupuje prawie wszystko, co jej wpadnie w ręce, bez wyboru, jak leci... Muszę zadzwonić do jakiegoś stowarzyszenia charytatywnego, niech przyjadą i zabiorą te ciuchy dla swoich pod opiecznych, Będziesz miała trochę miejsca w szafach. Lauren zerknęła na parę metek. Wypełniające szafy rzeczy były nie tylko w jej guście, ale i rozmiarze. - Philip - spytała - a może mogłabym coś z tej odzieży odkupić dla siebie? Wzruszył ramionami, - Wybierz sobie, co chcesz, w ten sposób tylko wybawisz mnie z kłopotu. Odłóż to, a resztę zostaw. - Ale to są przecież bardzo drogie rzeczy... Philip zniecierpliwił się. - Wiem, ile kosztowały, płaciłem przecież za ciotkę rachunki! Ja kie miałem wyjście? Kompletnie zbzikowana kobieta... Mówię ci, bierz, co chcesz. Reszta trafi do instytucji dobroczynnych. Philip pomógł Lauren wypakować bagaże z samochodu i pożegnał się z nią. Już na odchodnym wyjaśnił: - Ale, ale... Moja żona nie ma pojęcia, że kupiłem dla ciotki to mieszkanie. Wiesz, Lauren, jej zdaniem rodzina nad miarę wykorzy stuje mnie finansowo, więc niektóre sprawy po prostu trzymam przed Carol w tajemnicy. Po co się ma niepotrzebnie denerwować? A według mnie rodzina to rodzina, ma się wobec starszych wiekiem krewnych pewne obowiązki... Nie wspominaj przy Carol o tym mieszkaniu, dobrze? - Oczywiście, jak sobie życzysz. Nie wspomnę nigdy ani słowem obiecała Lauren. Po odejściu kuzyna rozejrzała się po ekskluzywnym apartamen cie, który miał być w najbliższym czasie jej mieszkaniem, trochę swobodniej i dokładniej. Wnętrze jak z prospektu reklamowego: marmurowy kominek, cenne antyczne meble, jedwabna tapicerka... 78 Judith McWaugk No i ten oszałamiający zestaw kreacji w szafach. ,,Moja żona nie wie, że kupiłem... dla ciotki... więc nie wspominaj przy niej..." Lauren nagle uśmiechnęła się znacząco sama do siebie. Pokiwała głową. ,,No tak! To przecież jasne - pomyślała. - Rzekoma starsza pani to w rze czywistości pewnie jakaś ekskochanka kuzyna Whitwortha! »Ma się pewne obowiązki...« Raczej: miało się, sprawa widocznie przestała być aktualna. W spadku po tajemniczej przyjaciółeczce pozostały Philipowi tylko te pełne szafy!" Lauren wzruszyła obojętnie ramionami. Uznała, że to naprawdę nie jej problem. Podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę, usłysza ła sygnał. Westchnęła z ulgą. Działa! Nick ma jej numer, na pewno wkrótce zadzwoni. Może już jutro... Nazajutrz rano, przygotowując sobie w kuchni listę zakupów, które powinna zrobić w supermarkecie, raz po raz spoglądała na aparat telefoniczny. Uparcie milczał. Umieściła na liście whisky i li kier Grand Marnier. ,,Przecież jeśli Nick się zjawi, muszę mieć jakiś alkohol na drinka - stwierdziła w myślach. Schowała gotową już li stę sprawunków do torebki. - A jeśli się nie zjawi? - pomyślała z nie pokojem, zerknąwszy na milczący telefon. - Zjawi się, zjawi... A przynajmniej zadzwoni... - Starała się rozproszyć własne wątpli wości, przywołując wspomnienie upojnej nocy w Cove. - Za bardzo na mnie leci, żeby się już w ogóle nie pokazać ani nie odezwać!" Wybrała się na zakupy. Po mniej więcej dwu godzinach wróciła do domu. Resztę dnia spędziła na rozpakowywaniu własnych rzeczy i przeglądaniu odzieży z zasobów ,,ciotki" Philipa Whitwortha. Przy mierzyła wszystko po kolei, zgodnie z sugestią kuzyna odkładając to, co chciała dla siebie zatrzymać. Telefon milczał aż do piątkowego wieczora. Kładąc się spać, Lauren pomyślała z nadzieją, że może Nick zadzwoni nazajutrz, w sobotę. W sobotę Lauren na wszelki wypadek w ogóle nie oddalała się od aparatu, ale telefonu od Nicka nie było. W niedzielę również nie. W poniedziałek Lauren wybrała się do miasta. Kupiła włóczkę o sre¬ brzystoszarym odcieniu, dokładnie takim jak kolor oczu Nicka. Niby to tłumaczyła sobie samej, że zrobi z niej na drutach sweter dla bra ta, na gwiazdkę,,, W głębi duszy oczywiście wiedziała, że będzie ro biła ten sweter dla kogoś całkiem innego! Minął tydzień, Zasypiając w kolejną niedzielę wieczorem, Lauren była pełna nadziei, że Nick odezwie się do niej - nazajutrz. Że za dzwoni do Sinco, żeby życzyć jej miłej pracy. Nowej pracy! Rozdział 10 nie zadzwonił, lecz Lauren była przez cały dzień zbyt zajęta, żeby o tym rozmyślać. - Myślisz, że masz już dość, czy jeszcze trochę popracujemy? spytał ją o piątej po południu Jim Williams, uśmiechając się figlarnie. Siedzieli naprzeciwko siebie przy biurku w jego gabinecie. Notat nik Lauren był wypełniony mnóstwem zapisanych stenograficznie tekstów do przepisania na czysto i wyekspediowania. - Myślę, że mój nowy szef pracuje z prędkością tajfunu, Jim! - od powiedziała również z uśmiechem.. - Sama narzucasz takie tempo, Lauren. Tak świetnie mi się z to bą pracuje... Po godzinie zupełnie nie pamiętałem, że jesteś nowa! Lauren zarumieniła się leciutko, usłyszawszy komplement. Jim mówił dalej: - Wiesz, przez cały dzień ciągle musiałem odpowiadać na pytania na twój temat. Każdemu facetowi z naszej firmy, który się u mnie zjawił, a dziwnym trafem mnóstwo facetów miało dzisiaj do mnie jakiś interes. -Co oni wszyscy chcieli o mnie wiedzieć? -- spytała Lauren z nutą niepokoju w głosie. - Głównie to, czy jesteś zamężna lub zaręczona, czy wolna. Nie miałem pojęcia, co odpowiadać. Jesteś wolna czy zajęta, Lauren? - W tej chwili jestem zajęta notowaniem - wykpiła się dowcipnie od udzielenia konkretnej odpowiedzi, - Czy te wszystkie materiały muszą być gotowe jeszcze na dzisiaj? - Na dzisiaj nie, wystarczy na jutro rano! - tym razem Jim Wil liams pozwolił sobie na małą złośliwość. Porządkując swoje biurko przed wyjściem z pracy, Lauren zasta nawiała się, z jaką intencją szef próbował ją wypytywać o sprawy osobiste. Czy interesują go jej towarzyskie układy z Nickiem? Czy może wiąże z jej osobą jakieś własne plany tego rodzaju? ,,Nie, to drugie raczej nie" - myślała, przypominając sobie plotki na temat Ji ma Williamsa, jakimi dość obficie ją uraczono podczas lunchu. Po- 80 Judith McNaught dobno Jim poprzenosił do innych działów trzy swoje kolejne sekre tarki, które próbowały go kokietować. Zyskał sobie w ten sposób w Sinco opinię faceta, który absolutnie nie uznaje łączenia pracy z rozrywką. Dla osób pozostających z nim w stosunkach służbowych prywatnie był całkowicie niedostępny. Skądinąd mógł się podobać kobietom: wysoki blondyn, zamożny, na stanowisku... Lauren zerknęła na zegarek i w pośpiechu zatrzasnęła drzwiczki biurka. Uświadomiła sobie, że powinna jak najszybciej znaleźć się w domu. Przecież Nick może zadzwonić, żeby zapytać, jak minął jej pierwszy dzień w nowej pracy! ,,Może, ale czy zechce? - pomyślała z goryczą. - Przecież nie odezwał się dotąd, mimo że od wspólnego weekendu minęły już ponad dwa tygodnie..." Mimo wszystko jednak jechała do domu tak szybko, jak tylko to było możliwe w godzinach szczytu i korków na ulicach. Była na miej scu dokładnie o szóstej piętnaście. Zrobiła sobie kolację, z kanapką w ręku zasiadła przed telewizorem. W pobliżu telefonu, który mil czał jak zaklęty. O dziewiątej trzydzieści, wciąż nasłuchując sygnału przez otwar te drzwi łazienki, zajęła się wieczorną toaletą. O dziesiątej położyła się do łóżka. Przymknęła oczy, zwilgotniałe od łez. W wyobraźni uj rzała twarz Nicka, usłyszała jego niski, dźwięczny głos, którym mó wił jej: ,,Pragnę cię, Lauren!" ,,Pragnął, ale najwyraźniej już przestał. Raz na zawsze" - pomyślała. Nim usnęła, zmoczyła łzami całą poduszkę. Następnego dnia z determinacją rzuciła się w wir pracy. Nie szło jej jednak najlepiej. Prawdę mówiąc, szło jej po prostu fatalnie. Zro biła parę błędów w przepisanych na maszynie listach. Rozłączyła nieopatrznie Jimowi dwie rozmowy telefoniczne. Zapodziała gdzieś pewien ważny dokument. Nie była w stanie się skupić, nie potrafiła uwolnić się od natrętnych myśli o Nicku. Podczas południowej prze rwy na lunch wybrała się na spacer w pobliże wysokościowca Global Industries. Liczyła podświadomie na przypadkowe spotkanie z Ni ckiem. Przeliczyła się, oczywiście. ,,Niestety, nie jestem kobietą wyzwoloną" - powtarzała sobie z goryczą w myślach tego popołudnia, przepisując po raz kolejny na maszynie ten sam materiał dla Jima Williamsa. Istotnie, nie mogła się zdobyć na potraktowanie zbliżenia z Nickiem w kategoriach jed norazowej przygody. Nie potrafiła dokonać rozgraniczenia pomiędzy sferą erotycznych przyjemności a sferą uczuć. Tadwóina miara - Miałaś zły dzień? - spytał Jim, kiedy mu w końcu oddała popra wiany kilkakrotnie dokument. - Niestety, nie najlepszy - rzekła smętnie. - Na szczęście niezbyt często coś takiego mi się zdarza - dodała pośpiesznie, usiłując za trzeć złe wrażenie. - Czasem może się zdarzyć każdemu, nie przejmuj się - uspokoił ją szef, składając podpis u dołu arkusza. Spojrzał na zegarek, - Muszę teraz podrzucić ten raport do nowego budynku - powiedział. ,,Nowym budynkiem" powszechnie nazywano w Sinco biurowiec Global Industries. Jim Williams też tak o nim mówił. Wstał zza biur ka i zapytał Lauren: - Widziałaś już pomieszczenia, które będziemy tam zajmowali? - Ja? Nie, skądże! Nigdy nie byłam w Global Industries - od parła, odwracając wzrok, żeby nie kłamać zwierzchnikowi w żywe oczy. - Słyszałam tylko, że już w poniedziałek się przeprowadzamy - Zgadza się - potwierdził Williams, wkładając marynarkę. - Do tąd, jako Sinco, byliśmy jednym z najmniej ważnych i najmniej ren townych odgałęzień Global Industries, ale teraz to się powinno rady kalnie zmienić, dlatego ,,awansujemy" do nowego biurowca. Zanim wyjdziesz - rzucił na odchodnym, podając Lauren złożony na pół wy cinek z jakiejś gazety - podrzuć to, proszę, Susan Brook z działu re klamy. Zapytaj, czy czytała. Jeśli nie, niech przeczyta teraz i włoży do odpowiedniego segregatora. W drzwiach dodał: - Pewnie już cię nie będzie, kiedy wrócę. Miłego wieczoru, Lauren. Wyszedł. W chwilę później Lauren również opuściła gabinet. Przeszła do działu reklamy, odnalazła Susan Brook, wręczyła jej wycinek. - Jim prosił, żebyś to przeczytała, jeśli nie czytałaś już wcześniej, i żebyś to potem włożyła do odpowiedniego segregatora - wyjaśniła. Susan rzuciła okiem na gazetowy tekst. - Nie widziałam tego - mruknęła. Wyjęła z szafki biurka opasły segregator, pełen wycinków z dzien ników i magazynów. - Nawet lubię pilnować jego spraw w archiwum - rzuciła z uśmiechem. - Spójrz, Lauren, niezły kawał chłopa, prawda? Lauren spojrzała na wpiętą do segregatora barwną okładkę ma gazynu ,,Newsday". Z wrażenia aż pobladła. - Spokojnie, dziewczyno, wolnego - zachichotała Susan. - Weź so- 82 _____ __ _ Judith McNaught Todwójną miarą 83 bie to wszystko na trochę i przejrzyj w wolnej chwili, tylko się tak od razu nie podniecaj! Lauren z kolei spąsowiała. Podziękowała Susan zdławionym gło sem, wzięła segregator pod pachę i czym prędzej wypadła na kory tarz. Pobiegła szybko do swego pokoju, rozłożyła segregator na biur ku, odszukała kolorową okładkę ,,Newsday". Przedstawiała ona ni mniej, ni więcej, tylko... Nicka! Podpis pod fotografią głosił: ,,J. Ni cholas Sinclair, założyciel i prezes Global Industries". Nie mogąc wprost uwierzyć własnym oczom, Lauren szybko przekartkowała cały segregator. Dotarła do ostatniego wycinka. Pu blikacja pochodziła sprzed dwóch tygodni. Jej tytuł brzmiał: ,,Pię ciodniowy zlot orłów biznesu i ich rajskich ptaków w Harbor Springs". W ilustrowanym serią zdjęć artykule pisano o przyjęciu, jakie odbyło się w posiadłości Tracy i George'a Middletonów. Na jed nej z fotografii widniał Nick w towarzystwie atrakcyjnej blondynki, której Lauren nie spotkała podczas swego krótkiego pobytu nad je ziorem Michigan. Siedzieli przytuleni do siebie na tarasie bungalo wu w Cove. Podpis informował: ,,Przemysłowiec z Detroit J. Nicho las Sinclair i zaprzyjaźniona z nim nie od dziś miss Ericka Moran podczas relaksu w weekendowym domu panny Moran nad jeziorem Michigan, w pobliżu Harbor Springs". Zaprzyjaźniona nie od dziś... Dom panny Moran... Więc to tak? Nick zwabił ją do domu swej kochanki i zaciągnął do jej łóżka, a po tem w przyśpieszonym tempie odprawił pod pretekstem poufnej wi zyty ,,partnera w interesach"? I dalej zabawiał się w Harbor Springs, spędzając kolejne dni i noce ze swoją Ericką? Lauren nie mogła wprost uwierzyć w taki bezmiar podłości. Się gnęła do wcześniejszych wycinków, zaczęła czytać artykuł po artyku le. Czego się dowiedziała? Otóż tego, że Nick miał w swoim czasie burzliwy romans z Bebe Leonardos, a także z ową długonogą francu ską aktorką, która grała w Harbor Springs w tenisa w szpilkach i ko ronkowych majteczkach. W końcu Lauren zatrzasnęła segregator i zaczęła się histerycznie śmiać. A więc to tak! Nick uwiódł ją i porzucił! I podczas kiedy ona warowała całe dnie przy telefonie, kiedy robiła dla niego sweter beztrosko zabawiał się z kochanką! Śmiech przeszedł po chwili w płacz. Lauren zaczęła szlochać. Pła kała nad własną naiwnością, nad własnym poniżeniem, nad utratą złudzeń i marzeniami, które rozwiały się niczym mgła. Płakała ze wstydu, że zdecydowała się pójść do łóżka z mężczyzną, którego nie znała nawet z nazwiska. Płakała z obawy przed możliwymi konse kwencjami własnej lekkomyślności, za której sprawą pozwoliła sobie na miłosne szaleństwo bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Z oszołomienia wyrwał ją nagle glos Jima Williamsa: - Lauren, co się stało? Nie była w stanie kłamać, nie była w stanie niczego na poczeka niu zmyślić. Szlochając, wyjaśniła szczerze: - Ja myślałam... myślałam... że on jest zwyczajnym inżynierem... Tak mi powiedział... A przynajmniej nie zaprzeczał... Tak myślałam... Z wyrazu twarzy Jima mogła bez trudu odczytać, że domyśla się, o kogo i o co chodzi. Popatrzył na nią w milczeniu, współczująco. W końcu zaproponował: - Odwiozę cię do domu. Nie powinnaś prowadzić w takim stanie, - Nie, nie! Dziękuję - wymówiła się pośpiesznie. - Wszystko ze mną w porządku, dam sobie radę... za kierownicą... - Jesteś pewna? - Najzupełniej - potwierdziła Lauren, już trochę opanowana. Widzisz, Jim - dodała - przeżyłam szok i wielkie rozczarowanie, ale teraz mi przeszło. Naprawdę dobrze się czuję. Mogę jechać... - Przestudiowałaś wszystko? - spytał ją Jim, wskazując na segre gator z wycinkami. - Jeszcze nie - odpowiedziała. - Wezmę to do domu i dokończę, dobrze? Skinął przyzwalająco głową. Lauren wstała zza biurka, wzięła se gregator i wyszła. Nie płakała więcej - ani podczas jazdy samocho dem, ani w domu przez cały wieczór spędzony na przygnębiającej lekturze. Jakby zabrakło jej łez... Kiedy nazajutrz jechała do pracy, wiedziała już, co oznacza na zwa zatrudniającej ją firmy, Sinco - Sinclair Electronic Compo¬ nents. Wiedziała też z artykułu w ,,The Wall Street Journal", że przedsiębiorstwo zostało założone przed dwunastu laty przez Mat¬ thew Sinclaira i jego wnuka w garażu mieszczącym się na tyłach tej samej kamienicy, w której teraz znajdowała się restauracja To ny'ego. ,,Garażowy interes Nicka - rozmyślała z goryczą - rozwinął się szybko w prawdziwe elektroniczne imperium, pewnie za sprawą szpiegów podsyłanych bez najmniejszych skrupułów konkurencji. Ale czy można się spodziewać skrupułów w biznesie po kimś, kto nie ma ich zupełnie w życiu osobistym?" 84 Judith McWaugk Lauren zaparkowała samochód i weszła do budynku Sinco. Wy Todwójną miarą $5 mieniając w drodze do biura Jima Williamsa pozdrowienia z pracow nikami innych działów, uświadomiła sobie, że celem misji, jaką pod jęła się wypełnić dla Philipa Whitwortha, jest rozbicie firmy dającej zatrudnienie i materialne oparcie wszystkim tym ludziom. ,,Rozbicie? - zastanowiła się, czując coś w rodzaju wyrzutów su mienia. - Nie! - poprawiła się. - Raczej zmuszenie do uczciwej gry, do podporządkowania się regułom, jakich przestrzegają inni. Jeżeli Sinco ma przetrwać, niech przetrwa uczciwie, a jeśli uczciwie prze trwać nie może, to niech sczeźnie. Im prędzej, tym lepiej, bylebym tylko wytropiła tego szpiega!" - Lauren, jak się dziś czujesz? - z nie ukrywaną troską zapytał ją na powitanie Jim Williams. -Dziękuję, już dobrze. Przepraszam za ten wczorajszy... wy głup... - odpowiedziała. Przez myśl przemknęło jej pytanie: czy Jim wie o szpiegu? Jakoś nie mogła w to uwierzyć, nie wyglądał na człowieka, który aprobo wałby takie metody działania w biznesie jak szpiegostwo. - Nie chcę być niedyskretny - zagadnął przyjacielskim tonem Williams - ale powiedz, czym ten Nick tak ci wczoraj dopiekł? Lauren, czując się w obowiązku udzielić zwierzchnikowi jakichś wyjaśnień w związku ze swym wczorajszym wybuchem histerii, a równocześnie nie chcąc wchodzić w bolesne szczegóły całej sprawy, odpowiedziała wykrętnie: - Nick... Cóż, w pewnym sensie wprowadził mnie w błąd, myśla łam o nim... coś całkiem innego, niż teraz myślę... - Rozumiem. - Jim nie chciał zmuszać Lauren do dłuższych wy nurzeń na kłopotliwy, krępujący ją temat. - Powiedz tylko, co teraz masz zamiar zrobić? - Mam zamiar wziąć się solidnie do pracy, to wszystko. - No tak, ale co zrobisz, kiedy znów zobaczysz się z Nickiem? - Nie chcę go więcej widzieć! Nigdy w życiu! Jim uśmiechnął się łagodnie, usłyszawszy tę stanowczą deklarację. - Lauren - zaczął tłumaczyć - w przyszłą sobotę, w restauracji na najwyższym piętrze wysokościowca Global Industries, odbędzie się cocktail party. Wszyscy członkowie kadry kierowniczej firmy muszą być obecni, ich sekretarki również. Nie unikniesz spotkania z Ni ckiem, ponieważ to on będzie gospodarzem przyjęcia. - Jeżeli pozwolisz, Jim, to wcale się tam nie zjawię. - Nie pozwolę! Nie mogę... Lauren poczuła się jak w pułapce. Zdawała sobie sprawę, że nie mo że okazać szefowi nieposłuszeństwa, bo wówczas straci pracę, a więc i możliwość wypełnienia misji na rzecz firmy Philipa Whitwortha. - Prędzej czy później, Lauren - tłumaczył dalej Jim, nie tracąc cierpliwości - natkniesz się gdzieś na Nicka. A niewątpliwie łatwiej sobie poradzisz, jeśli będziesz na to z góry przygotowana. W sobotę, pamiętaj! - zakończył, ucinając dalszą dyskusję na temat przyjęcia. Przyjadę po ciebie o siódmej trzydzieści... Podwójną miarą 87 Rozdział 11 Ręce trzęsły się Lauren ze zdenerwowania, kiedy w ową nieszczę sną sobotę robiła sobie makijaż. Pomadka, odrobina różu na policz ki... Spojrzała na zegarek: Jim Williams powinien być za piętnaście minut. Podeszła do jednej z szaf i wyjęła z niej koktajlową suknię z cieniutkiego, kremowo-brzoskwiniowego szyfonu, na którą zdecy dowała się po licznych przymiarkach już znacznie wcześniej, po po łudniu. Włożyła zwiewną kreację i dopasowane do niej lekkie pantofelki, przejrzała się w lustrze. Chciała wyglądać możliwie jak najlepiej, jak najbardziej atrakcyjnie, kokieteryjnie, seksownie. Żeby Nick nie my ślał, że coś przeżywa, że czuje się dotknięta, zraniona! Nich raczej wyobraża sobie, gdy ją zobaczy, że weekend w Harbor Springs był dla niej tym samym, czym dla niego: miłą przygodą, przelotną chwi lą zapomnienia. Zwierciadło podpowiedziało Lauren, że istotnie wygląda tak, jak sobie tego życzyła. Odkryte ramiona i plecy, biust ledwo, ledwo prze słonięty warstewką cieniutkiej materii, delikatna szyfonowa mgiełka wokół nóg. Jeszcze tylko... tak, jeszcze tylko kolczyki, złote kolczyki po matce. Ale gdzie one są? Lauren zaczęła się gorączkowo zastanawiać. Miała je w uszach na przyjęciu w Harbor Springs, była tego pewna. Następnego dnia w Cove też. Dopiero... Dopiero później, w łóżku, Nick jej je odpiął, bo przeszkadzały mu w całowaniu! I gdzieś tam zostały! Kolczyki po jej matce, tam, w Cove, w domu i w łóżku kochanki Nicka! Odezwał się dzwonek do drzwi, zdruzgotana Lauren wzięła głę boki oddech, żeby się chociaż trochę opanować i pobiegła otworzyć. To był Jim Williams, w eleganckim ciemnym garniturze i krawacie. - Proszę dalej - zachęciła go. W milczeniu wszedł do hallu. - Wezmę tylko torebkę i zaraz będę gotowa. A może miałbyś ochotę na małego drinka przed wyjściem? Jim nadal milczał. - Czy coś nie tak? - spytała zaniepokojona. - Przeciwnie, wszystko jak najbardziej ,,tak", i właśnie dlatego oniemiałem! - odezwał się wreszcie Williams, otrząsnąwszy się z pio runującego wrażenia, jakie zrobiła na nim Lauren w swej nowej, uwodzicielskiej postaci. - To może jednak drinka? - Tylko dla towarzystwa, jeśli ty chcesz się napić jednego na od wagę. Pokręciła przecząco głową. Odpowiedziała z przekonaniem: - Nie boję się. On już nic dla mnie nie znaczy. - W takim razie jedźmy. Wyszli, wsiedli do ciemnozielonego jaguara, którym przyjechał Williams, ruszyli. - Więc chcesz mu udowodnić, że się dla ciebie nie liczy, Lauren? zagadnął podczas jazdy Jim. - Nie chcę... to znaczy tak, w pewnym sensie... - Wiesz co? W takim razie mu pokaż, że świat się na nim nie koń czy, że jest wokół ciebie wielu innych mężczyzn. Choćby ja! Będę pod ręką, Lauren, pamiętaj, możesz mnie wykorzystać do inscenizacji, możesz mnie obsadzić w komedii! - Dziękuję ci, Jim, będę o tym pamiętała - zapewniła z melancho lijnym uśmiechem Lauren, zdziwona przenikliwością szefa również w sprawach nie mających nic wspólnego z biznesem. W wieżowcu Global Industries wjechali windą na osiemdziesiąte pierwsze piętro. Elegancka restauracja, z obrotową podłogą, pozwa lającą gościom bez wstawania od stolika obejrzeć pełną panoramę Detroit, widoczną przez przeszklone ściany, była już pełna uczestni ków przyjęcia. ,,Gdzieś w tym eleganckim tłumie jest Nick" - pomy ślała Lauren i poczuła, że dotychczasowa odwaga zaczyna ją opusz czać. Podeszli do baru, Jim zamówił coś do picia. Lauren odruchowo spojrzała w stronę zgromadzonej nieopodal kilkuosobowej grupki. Był w niej Nick! Ciemny, doskonale skrojony garnitur, szklaneczka z drinkiem w dłoni... Nick śmiał się swobodnie, z nonszalancją od chylając głowę do tyłu. Ona, ta piękna blondynka z fotografii w gaze cie, Ericka Moran, ,,zaprzyjaźniona z nim nie od dziś", również się śmiała. Stała tuż obok Nicka, uczepiona poufale jego ramienia. 88 Judith McNaught Podwójną miarą 89 I miała na sobie... tę samą kremową suknię, którą Lauren nosiła w Harbor Springs! Tę, którą Nick miał czelność jej pożyczyć! Lauren odwróciła wzrok od rozbawionej pary. Zaczęła rozmawiać z Jimem. Szybko się zorientowała, że on również zerka w kierunku, w którym ona starała się już nie spoglądać. Że tak samo tęsknie, jak ona przed chwilą patrzyła na Nicka Sinclaira, popatruje na... Erickę Moran. Czyżby się w niej kochał? - Proszę, Lauren, twój drink - Jim podał jej szklaneczkę, po czym uśmiechnął się cierpko i powiedział: - To co, zaczynamy przedsta wienie? Kurtyna w górę, pora na scenę! Podał Lauren ramię. Chciał ją poprowadzić w stronę Nicka i Eri¬ cki. Powstrzymała go. - Jim, po co się tak śpieszyć? Jeżeli Nick jest gospodarzem przyję cia, pierwszy powinien podejść do każdej z zaproszonych osób, żeby się przywitać. Jim zastanowił się i przyznał Lauren rację. - Zgoda, poczekajmy. Niech oni zrobią pierwszy krok. Przez najbliższe pół godziny krążyli razem wśród gości i odgry wali swoją komedię. Udawali rozbawioną, w najwyższym stopniu usatysfakcjonowaną wzajemnym towarzystwem parę. Z jakim rezul tatem? Lauren miała wrażenie, że zdecydowanie miernym, ze wzglę du na Jima starała się jednak nie wypaść z roli. W którymś momencie, gdy sączyli drugiego drinka, Jim wskazał jej ruchem głowy grupę osób. - Spójrz, tam się zebrały same najgrubsze ryby, prawdziwe reki ny finansów i przemysłu. Ten dżentelmen po lewej to ojciec Ericki, Horace Moran. Moranowie od pokoleń siedzą w nafcie... - I wygodnie im tak? - zażartowała Lauren. Jimowi jakoś nie było do śmiechu, ale dowcip podchwycił ktoś inny. - Zawsze wygodniej siedzieć w nafcie niż stać. Żeby ustać, jest za ślisko - powiedział. Lauren znieruchomiała w najwyższym napięciu. Tak, to był Nick! Stał tuż obok i uśmiechał się niefrasobliwie. Wewnętrznie zdruzgo tana i rozbita, na zewnątrz Lauren zdołała się niemal natychmiast opanować. - Witaj, Nick - rzuciła od niechcenia i wyciągnęła do niego rękę. - Witaj, Lauren - odpowiedział i uścisnął jej dłoń. Jim Williams przedstawił Lauren Erickę Moran. - Przez cały wieczór podziwiam pani kreację, Lauren - powie działa. - Jest fantastyczna! - Dziękuję. Pani suknia też od razu rzuciła mi się w oczy - odpo wiedziała Lauren dwuznacznym komplementem. - Jim - zwróciła się do swego współtowarzysza - obiecałeś mi jeszcze jednego drinka, przejdźmy do baru. Państwo wybaczą? - przeprosiła ugrzecznionym tonem, choć z jadowitym uśmieszkiem, po czym wzięła Jima pod rę kę i pociągnęła za sobą w odległy koniec sali. W którymś momencie imprezy Jim Williams został odwołany przez wiceprezesa firmy. Lauren zaczęła krążyć w tłumie gości sama, starając się nie tylko nie natknąć na Nicka, ale nawet go nie dostrze gać. Świadomość, że on jest gdzieś niedaleko, w tym samym pomiesz czeniu, okazała się jednak dla niej na tyle męcząca i bolesna, że po mniej więcej trzech godzinach uczestniczenia w przyjęciu postanowi ła choćby na krótko, na parę minut, wymknąć się z gwarnej restau racji i odetchnąć chwilę w samotności. Skierowała się dyskretnie ku szklanym drzwiom prowadzącym na restauracyjny taras. Wyszła. Owiało ją chłodne, nocne powietrze. Wzięła kilka głębokich oddechów. Pomyślała: ,,Gram chyba nawet nieźle, przedstawienie przebiega zgodnie ze scenariuszem..." Nie odczuła jednak satysfakcji. Raczej znużenie i gorycz. - Grasz nawet nieźle, Lauren! - Jej własna myśl zmaterializowa ła się nagle w słowach wypowiedzianych niskim, męskim głosem. Już prawie uwierzyłem, że jestem dla ciebie niewidzialny... Nick! Tuż obok, na tarasie! - Cudowne przyjęcie, prawda? - Lauren najwyższym wysiłkiem woli zdobyła się na obojętny, nieco nonszalancki ton. - Naprawdę mnie nie dostrzegasz? - Nick uparcie nie dawał za wygraną. - Tyle osób, prawdziwy tłum, po prostu nie wiadomo, z kim roz mawiać, sami ciekawi ludzie... - ciągnęła, ignorując jego pytanie. - I ani trochę nie tęskniłaś za mną od czasu tamtego spotkania? Cyniczne słowa Nicka podziałały na Lauren niczym smagnięcie biczem. Wypadła z dotychczasowej roli, odruchowo przybierając po zycję obronną i napastliwy ton. - Dlaczego miałabym tęsknić? Byłam zajęta. Zresztą nie jesteś przecież jedynym mężczyzną w tym mieście, zechciej to wziąć łaska wie pod uwagę, istnieje jeszcze wielu innych, często nie mniej atrak cyjnych. - Wielu, powiadasz? Apetyt rośnie w miarę jedzenia? Jakość przechodzi w ilość? - Nick, nie obrażaj mnie! 90 Judith McNaught - Przepraszam. Nie gniewaj się - wyciągnął rękę na zgodę. Podała mu dłoń. Ścisnął ją mocno swymi silnymi palcami i pocią Podwójną miarą 91 gnął Lauren w odległy kraniec tarasu, w stronę jakichś drzwi. Oszo łomiona, przeszła posłusznie kilkanaście kroków, nim spytała: - Nick, dokąd idziemy? - Do mnie albo do ciebie, nieważne... - Po co? Zerknął z ukosa. Ujął wolną ręką klamkę. Rzucił: - Uważasz, że to mądre pytanie? Lauren zatrzymała się, stanęła niczym wrośnięta w ziemię. Nie posiadając się z oburzenia, wykrzyknęła: - Uważam, że jesteś arogantem i egoistą! Nie cierpię takich ludzi, pozwól sobie powiedzieć. Nick nie stracił rezonu. - A jednak kiedyś mnie lubiłaś, pozwól sobie przypomnieć stwierdził beznamiętnym tonem. Policzki Lauren zapłonęły rumieńcem, a jej oczy rozbłysły gnie wem. Wyrzuciła z siebie: - Kiedyś uważałam cię za porządnego, uczciwego faceta! Kiedyś nie miałam pojęcia, że jesteś rozpustnym, obleśnym playboyem, któ ry zmienia kochanki jak rękawiczki. Ale teraz już dobrze wiem, coś ty za jeden. Kiedyś może cię i lubiłam, ale teraz tobą gardzę! - A może nawet się mną brzydzisz? - zapytał zjadliwie Nick. - Może... - Sprawdzimy - rzucił od niechcenia, po czym nieoczekiwanie przyciągnął Lauren do siebie, przytrzymał w żelaznym uścisku mu skularnych ramion i pocałował równie namiętnie i gorąco jak kiedyś. Musiała przyznać w głębi duszy, że bynajmniej nie odczuła wstrę tu. Wręcz przeciwnie, przeniknął ją ten sam co wtedy dreszcz naj wyższej rozkoszy, - Więc jak, idziemy? - bezczelnie zapytał Nick, oderwawszy usta od jej ust, nie uwolniwszy jednak Lauren z objęć. Pokręciła przecząco głową. - Nie, Nick, powiedziałam ci przecież... - Oszczędź mi łaskawie kazań na temat mojej moralności - prze rwał jej i rozluźnił uścisk. - Znajdź sobie faceta równie naiwnego jak ty i wcielajcie sobie w życie te wszystkie nudne, niestrawne zasady. Życzę smacznego! Wracaj na salę, znikam stąd sam... - Otworzył drzwi. Lauren odcięła się: - Wolna droga, mój panie! Nie zatrzymuję cię. Zaczekaj! - zawo łała za nim, gdy już przekroczył próg. - Ta twoja sympatia czy ko chanka, Ericka Moran, ma moje kolczyki. Kolczyki mojej matki. Zo stawiłam te kolczyki w Cove, w jej domu, w jej łóżku. Pragnęłabym je odzyskać. Ciebie odstępuję tej pani bez żalu, pasujecie do siebie. Chcę tylko dostać z powrotem swoje kolczyki... Zasypiając późno w nocy samotnie w swoim łóżku, Lauren prze biegła myślami wydarzenia minionego wieczoru. Była w rozterce. Może jednak należało przyjąć propozycję Nicka? Skoro namawiał do wspólnego zniknięcia właśnie ją, a nie Erickę, to chyba trzeba było z nim pójść. Pójść? Z nim? A kobieca duma? A szacunek dla samej siebie? Nie, o kimś takim jak Nick nie warto nawet myśleć. Trzeba o nim po prostu zapomnieć. Ostatecznie. Raz na zawsze! f Podwójną miarą 93 Rozdział 12 Podjęte nocą z soboty na niedzielę kategoryczne i solenne postano wienie Lauren zaczęła od poniedziałku wcielać w życie, w ten przede wszystkim sposób, że rzuciła się energicznie w wir pracy. Przedpołu dnie minęło jej niepostrzeżenie. Podczas lunchu umówiła się z kilko ma dziewczynami z biura na wieczór, na wspólnego drinka. Kiedy po południowej przerwie znów wróciła do pracy, zadźwięczał stojący na jej biurku telefon. Odebrała. W słuchawce rozległ się głos pana Wea¬ therby'ego: - Miss Danner? Proszę wpaść do mnie, do działu kadr, od razu, jeśli to możliwe. Zdziwiona trochę Lauren zgłosiła się za parę minut na rozmowę z kadrowcem. - Na początku muszę pani wyjaśnić, miss Danner - roz począł swój wywód Weatherby - że informacje o wszystkich osobach zatrudnionych w naszej firmie są automatycznie wprowadzane do komputera w dziale kadr Global Industries. Dzięki temu w razie po trzeby nietrudno jest wychwycić pracowników o szczególnych czy nietypowych umiejętnościach. W tej chwili Global Industries pilnie potrzebuje sekretarki z biegłą znajomością języka włoskiego. Kom puter wybrał panią, to znaczy właściwie wybrał niejaką Lucię Palermo, a panią dopiero na drugim miejscu, ale ponieważ miss Pa lermo jest chora... Krótko mówiąc, przez najbliższe trzy tygodnie bę dzie pani każdego popołudnia oddelegowana do innej pracy Do biura pana Williamsa będę na ten czas przysyłał jakieś zastępstwo. - Ale Jim... to znaczy pan Williams... nie będzie chyba zadowo lony... - W grę wchodzi wyższa konieczność, z tego co wiem, ma to zwią zek z jakimś ważnym, poufnym projektem. Pan Williams będzie mu siał się pogodzić z pani okresową nieobecnością. Poinformuję go o wszystkim, a panią, miss Danner, proszę o niezwłoczne zgłoszenie się do biura pana Sinclaira. - Co takiego? - usłyszawszy ostatnią wieść, Lauren aż poderwała się z krzesła. - A czy pan Sinclair wie, że to właśnie ja... - Panno Danner! - przerwał jej Weatherby, patrząc na nią z poli towaniem. - Pan Sinclair jest w tej chwili zajęty i nikt nie będzie mu zawracał głowy drobiazgami. Na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building Lauren zgłosiła się do recepcjonistki, urodziwej brunetki. - Moje nazwisko Danner, Lauren Danner - przedstawiła się. Przysłano mnie do pana Sinclaira jako dwujęzyczną sekretarkę. - Zawiadomię pana Sinclaira, że pani już tu jest. Nim zdążyła się połączyć z gabinetem, z którego właśnie wycho dziło jakichś sześciu dżentelmenów, brzęknął telefon na jej biurku. Podniosła słuchawkę. Po chwili, przesłaniając dłonią mikrofon, poin formowała Lauren szeptem: - Proszę wejść, pan Sinclair już na panią czeka. ,,Czeka na Lucię Palermo, niestety..." - pomyślała Lauren i na drżą cych ze zdenerwowania nogach podeszła do wysokich palisandrowych drzwi. Były lekko uchylone. Nick stał przy biurku, odwrócony tyłem do wejścia, i rozmawiał przez telefon. Lauren wsunęła się do środka i cicho zamknęła drzwi za sobą. Nick rozmawiał dość długo. Wreszcie skończył. -Recepcjonistka powiedziała, że mogę wejść... - odezwała się Lauren. Nick odwrócił się gwałtownie. Zmierzył ją zdumionym wzrokiem. - Wybrałaś sobie nie najlepszą porę na przeprosiny, Lauren - po wiedział. - Za pięć minut mam umówione spotkanie, a właściwie służbowy lunch. Przypuszczenie Nicka, że przyszła go przeprosić, naprawdę roz bawiło Lauren. A wesołość, jąkają niespodziewanie ogarnęła, pozwo liła jej poczuć się nieco pewniej, swobodniej. - Przepraszam, ale nie przyszłam przepraszać - pozwoliła sobie na żart. - Pan Weatherby, nasz kadrowiec, mnie przysłał. - Co takiego? - Nick dokładnie powtórzył słowa, jakie ona wypo wiedziała kilkanaście minut wcześniej, w gabinecie szefa kadr Sinco. - Mam tu być oddelegowana na okres trzech tygodni jako dodat kowa sekretarka, w związku z jakimś ważnym projektem. - Po pierwsze nie masz odpowiednich kwalifikacji. A po drugie, nie chcę cię tutaj - warknął Nick, 94 Judith McNaught Podwójną miarą 95 Lauren obruszyła się. - Ja też nie chciałam tu przychodzić, ale pan Weatherby zignorował moje zastrzeżenia. Tylko dlatego jestem! Nick chwycił za słuchawkę interkomu. - Z Weatherbym! - rzucił. Czekając na połączenie, zapytał Lauren: - A jakież to zastrzeżenia byłaś łaskawa przedstawić Weather¬ by'emu? - Powiedziałam mu, że nie chcę pracować z takim bezczelnym uwodzicielem jak ty! - Powiedziałaś mu coś takiego? Naprawdę? - wychrypiał roz wścieczony Nick. - Naprawdę - odparła Lauren z równie słodkim, co jadowitym uśmieszkiem. - A cóż on ci na to odpowiedział? - Ach, tylko tyle, że interesy firmy są ważniejsze od moich osobi stych uprzedzeń i że jeśli nawet mnie uwiodłeś, to nie jestem pierw sza ani ostatnia. Tego już Nick nie wytrzymał. Wycedził przez zęby: - Lauren, możesz się czuć zwolniona z pracy. - Z milą chęcią. Ale Weatherby powiedział mi jeszcze, że skoro je stem dwujęzyczna... - Dwujęzyczna? Lauren zatrzymała się przy drzwiach, - Tak, dwujęzyczna - potwierdziła, ujmując klamkę. - Mogłabym ci powiedzieć, co o tobie myślę, po włosku, przecież miałam mamę Włosz kę, nie pamiętasz już, jak o tym opowiadałam Tony'emu? Mogłabym po włosku, ale wolę po angielsku, żebyś lepiej zrozumiał: jesteś draniem! Otworzyła drzwi i wybiegła do hallu. Już miała nacisnąć guzik windy, gdy Nick, który wypadł za nią, chwycił ją mocno za rękę. - Wracaj natychmiast... - sapnął. - Trzymaj ręce przy sobie! - nakazała mu szeptem. - Jeśli nie wrócisz sama do mojego gabinetu, to cię wciągnę siłą zagroził Nick. - No, proszę, spróbuj! Ludzie na nas patrzą. Oskarżę cię o napaść i będę miała świadków - ostrzegła Lauren. Nick nieoczekiwanie zmienił taktykę. - Lauren, ależ ty masz śliczne oczy - powiedział. - Kiedy jesteś zła, robią się takie... - Daruj sobie! - O nie! Nigdy bym sobie nie darował, gdybyś teraz do mnie nie wróciła. - Nick, nie mów do mnie w ten sposób. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. - Kłamczuszka! Wiem, że chciałabyś mieć ze mną wszystko wspólne: stół, łoże... - Przestań! Puść mnie, pozwól mi odejść. - Nie chcę! Nie mogę. - Przecież wyrzuciłeś mnie z pracy! - Już jesteś przyjęta z powrotem. Lauren zaprzestała sporu. Nie chciała dłużej szarpać się z Ni ckiem przy ludziach, pomyślała poza tym, że przecież dalsza praca w Sinco to dla niej wyjątkowo ważna sprawa. Pozwoliła się zaprowa dzić do pokoju sekretarki Nicka, przylegającego do jego gabinetu i połączonego z nim drzwiami. - Mary, to jest Lauren Danner - poinformował Nick urzędującą w sekretariacie starszą damę w okularach. - Będzie z nami współ pracowała przy projekcie Rossiego. Ja wychodzę teraz na lunch. Lauren niech się tu zainstaluje i zacznie tłumaczyć ten list, który przyszedł od Rossiego dziś rano. Jak wrócę - spojrzał znacząco - to sobie trochę dłużej porozmawiamy. Wyszedł, Sekretarka bez entuzjazmu wyciągnęła do Lauren bla dą, kościstą dłoń. - Moje nazwisko Callahan - przedstawiła się. - Tam jest miejsce pracy dla ciebie, Lauren - wskazała na biurko ustawione naprzeciw ko swojego. - Jesteś jeszcze bardzo młoda... - rzuciła na koniec to nem ni to przygany, ni to komplementu. - Na szczęście starzeję się z każdym dniem - zażartowała Lau ren, i ignorując fakt, że Mary Callahan spiorunowała ją wzrokiem, rozsiadła się wygodnie za swym nowym biurkiem. Dokładnie o pierwszej trzydzieści, kiedy Nicka nadal nie było, a i starsza dama z jego sekretariatu akurat gdzieś wyszła, zadzwonił telefon. Lauren podniosła słuchawkę. - Mary? - odezwał się kobiecy głos. - Nie, Lauren, Lauren Danner. Panny Callahan chwilowo nie ma w pokoju. Może mogłabym jej przekazać wiadomość? - Och, Lauren, witaj, mówi Ericka Moran. Wiadomość mam wła ściwie dla Nicka, tylko nie chciałam mu przeszkadzać. Przekaż mu proszę, że przylatuję z Nowego Jorku jutro i jadę prosto z lotniska do klubu Recess. Tam się spotkamy, o siódmej. 96 Judith McNaught - Oczywiście, wszystko mu powtórzę. Jak tylko wróci z lunchu - Podwójną miarą 97 odpowiedziała Lauren i odłożyła słuchawkę. Niemal natychmiast telefon odezwał się znowu. Tym razem jakiś zmysłowy kobiecy głos poprosił ,,Nicky'ego". - Przykro mi, ale prezesa Sinclaira nie ma w tej chwili w gabine cie - poinformowała Lauren, - Czy mogłabym przekazać mu wiado mość? - Powiedz mu, złociutka, że dzwoniła Vicky, Nicky zapomniał mi powiedzieć, czy to sobotnie przyjątko to oficjalna czy prywatna im preza, i ja teraz nie mam zielonego pojęcia, jaką kieckę wybrać. Po wtórz mu, złociutka, że zadzwonię do niego wieczorem do domu. ,,A dzwoń sobie, flądro, dzwoń!" - pomyślała urągliwie Lauren i cisnęła słuchawkę na widełki. Dość długo w sekretariacie panowała cisza. Przerwał ją dopiero brzęczyk interkomu. Zgłosił się Nick. Poprosił Lauren swym dźwięcznym barytonem z najwyższą kurtuazją: - Czy byłabyś tak miła i weszła teraz do mnie na rozmowę? Rada nierada wstała i skierowała się z sekretariatu do gabinetu, - Tak? - odezwała się, stanąwszy w progu. - Proszę bliżej - zachęcił ją Nick zza biurka. Zrobiła parę kroków, ale zatrzymała się w sporej odległości od niego. - To jeszcze nie dość blisko, Lauren - zaczął się z nią droczyć. - Jak dla mnie, dość! - odparła chłodno. - Lauren, chyba musimy sobie to i owo wyjaśnić, zanim na dobre przystąpimy do współpracy. Co byś powiedziała na wspólną kolację dziś wieczorem? - Dziś nie mogę, jestem już umówiona - odpowiedziała zgodnie z prawdą, nie wyjaśniając tylko z kim. - No to może jutro? - Jutro ty masz randkę, zapomniałeś? Z miss Moran, o siódmej, w klubie Recess, właśnie dzwoniła w tej sprawie z Nowego Jorku. Nick westchnął: - Pojutrze lecę do Włoch... - Szczęśliwej podróży! - ...ale wracam w sobotę, więc moglibyśmy... - W sobotę ani ja nie mogę, ani ty. Masz być na przyjęciu z Vicky, nie pamiętasz? Właśnie dzwoniła, nie wie, biedactwo, w co się ubrać. Ona tak słodko o tobie mówi: Nicky. Doprawdy, to nawet ładnie brzmi: Vicky i Nicky! - Odwołam to! - Ale ja nie odwołam tamtego. Czy coś jeszcze? - Tak, do diabła, jeszcze coś! - Nick stracił cierpliwość. - Zrani łem cię, więc przepraszam. - Przyjmuję przeprosiny. W końcu zraniłeś tylko moją duszę, żad nych obrażeń ciała nie było... - Lauren, nie kpij. Próbuję cię przeprosić... - Przyjęłam przeprosiny! - ...próbuję cię przeprosić i przekonać, że gdybyśmy tylko oboje odpowiednio zadbali o dyskrecję, to moglibyśmy bez problemów po zwolić sobie... - Pozwolić sobie na co? Na pokątne amory? Na zabawę w bohate rów tandetnego romansu? - Lauren, nie kpij, bardzo cię proszę. Pragnę cię i doskonale wiem, że ty też mnie pragniesz. Tylko jesteś na mnie zła o tę... ini cjację... - 0, co to, to nie! Po tamtej nocy pozostały mi wyłącznie słodkie wspomnienia. Spisałeś się świetnie, Nick. Myślę, że gdybym miała kiedyś córkę, dałabym jej w odpowiednim czasie twój telefon. Wiem, że nie pozwolisz sobie na fuszerkę. Jeśli tylko, oczywiście, będziesz jeszcze wtedy w stanie coś z siebie w tej dziedzinie wykrzesać. Nick nie wytrzymał po raz wtóry tego dnia. Wyskoczył zza biur ka i zanim Lauren dobiegła do drzwi, chwycił ją za obydwie ręce. Oczy zapłonęły mu wściekłością pomieszaną z pożądaniem. - Ty mała czarownico! - syknął, pochylając się nad nią. - Ty prze śliczna mała jędzo! Usiłował przywrzeć ustami do jej ust. Zacisnęła zęby, odwróciła głowę. - Nick, zostaw mnie! - krzyknęła. - Zostawiłbym, gdybym tylko mógł - odpowiedział. - Ale widzisz, odkąd wyjechałaś z Harbor Springs, stale o tobie myślę. Na niczym nie potrafię się skupić. Sama widzisz, nie mogę cię zostawić! Znów się pochylił do pocałunku. Lauren, oszołomiona wyzna niem, jakie usłyszała przed chwilą, nie była już w stanie się opierać. Uniosła głowę, rozchyliła leciutko wargi... - A więc to tak się przedstawia w szczegółach ten ,,ważny i pouf ny projekt", przez który na trzy tygodnie odebrano mi Lauren? W drzwiach prowadzących z sekretariatu do gabinetu stał Jim Williams. Usłyszawszy jego głos i śmiech, skonfundowana Lauren wy rwała się Nickowi z objęć. Jim mówił dalej, już poważniejszym tonem: 98 Judith McNaught Podwójną miarą 99 - Przepraszam, ale całkiem niechcący stałem się świadkiem tej czułej sceny. Widocznie biuro nie jest najlepszym miejscem... zawsze tak uważałem i chyba miałem rację... Dziwię ci się trochę, Nick, przecież Mary może się zorientować... narobić płotek... Tobie oczy wiście nie śmiałaby przypiąć żadnej łatki, więc wszystko się skrupi na Lauren... A w ogóle, przyjacielu, to tak się składa, że na sobotę Lauren umówiła się ze mną. Tydzień ma aż siedem wieczorów, więc akurat ten, który sobie wcześniej u Lauren zarezerwowałem, bądź łaskaw mi zostawić! Możemy obaj podrywać tę samą dziewczynę, czemu nie, jeszcze się okaże, kto będzie lepszy, ale przestrzegajmy uczciwych reguł gry, zgoda? Nick milczał. Lauren, świadoma, że Jim blefuje, ale mocno zdezo rientowana jego ryzykowną zagrywką, usiłowała się dyplomatycznie wycofać. Oświadczyła: - Panowie, nie chcę tego słuchać. Będzie chyba lepiej, jeśli sobie porozmawiacie w cztery oczy Skierowała się ku drzwiom. Nim zdążyła opuścić gabinet, usły szała jeszcze pierwsze pytanie Nicka: - Skoro już mowa o regułach, to najpierw bądź łaskaw wyjaśnić, jakiż to ważny powód sprowadził cię z tą nie zapowiedzianą wizytą, Jim? Usłyszała również część odpowiedzi Williamsa: - Taki, że Curtis dzwonił, kiedy nie było mnie w biurze. Dlatego nie wiem, o co mu chodzi, ale przypuszczam... Lauren poczuła przyśpieszone bicie serca i nagłe drżenie rąk. Z ogromnej emocji, nie mającej jednak nic wspólnego z dramatyczną sceną, jaka rozegrała się przed paroma minutami pomiędzy nią i Nickiem, a potem pomiędzy nią, Nickiem i Jimem... Curtis! To na zwisko było jednym z sześciu, jakie podał jej Whitworth! Jednym z sześciu nazwisk ludzi, których Philip podejrzewał o szpiegostwo! Usiadła za swoim biurkiem. Dalszej rozmowy Nicka i Jima z se kretariatu nie było już słychać, Mary pisała na dość hałaśliwej maszy nie... Lauren zaczęła się zastanawiać. Curtis... Mogło to być nazwi sko, ale równie dobrze imię... Zerknęła do spisu telefonów Global Industries, znalazła dwu facetów o takim imieniu wśród pracowni ków firmy. Jakoś nie mogła uwierzyć, by Jim Williams pośredniczył w kontaktach Nicka ze szpiegiem. Michael Curtis, kogoś takiego wy mienił jej Whitworth... Czyżby jednak właśnie tego człowieka Jim miał na myśli? - Jeśli się nudzisz, to może byś miała ochotę mnie w czymś wyręczyć? - zapytała ją jadowitym tonem Mary Callahan, sznurując przy więdłe usta. Lauren spłonęła rumieńcem i zabrała się do swych obowiązków. Przez resztę dnia Nick był bez przerwy zajęty. O piątej Lauren z westchnieniem ulgi opuściła jego sekretariat i udała się do swojego stałego miejsca pracy. Jim Williams czekał na nią. - Chcesz porozmawiać? - zapytał. Skinęła głową. Przeszli do jego gabinetu. Jim usiadł za biurkiem, Lauren naprzeciwko, w skórzanym fotelu, - Wal śmiało, Lauren, nie krępuj się, przecież jesteśmy niejako wspólnikami w tej grze - zachęcił. Lauren nerwowym gestem odgarnęła włosy z czoła. Zapytała: - Jim, dlaczego właściwie tam stałeś i... podsłuchiwałeś? I dlacze go naopowiadałeś potem Nickowi tych głupstw... o sobie i o mnie? - Och, Lauren, ja naprawdę znalazłem się tam przypadkiem. Kie dy się zorientowałem, co się święci, zamierzałem się natychmiast wycofać, ale ty tak wspaniale rozgrywałaś tę scenę, że... nie mogłem. Obserwowałem z podziwem, jak go nokautujesz... Chciałem popa trzeć jeszcze chwilę, naprawdę zaraz bym się wycofał, kiedy spo strzegłem, że nagle... ty tracisz nad nim przewagę, zaczynasz nabie rać się na te jego sztuczki! Lauren, musiałem wtedy wkroczyć, bez względu na wszystko, na moje i twoje skrępowanie! Żebyś mogła... żebyś miała czas oprzytomnieć. Chciałem, żebyś zaczęła się bronić... A potem znów atakować! - Dlaczego? Jim wahał się przez dłuższą chwilę, nim zdecydował się ujawnić kierujące nim pobudki. - Dlatego, Lauren, że widzę, co do niego czujesz, i wiem, że on by to bez skrupułów wykorzystał. Widzisz, on cię wykorzysta i zrani, ty stąd odejdziesz, a ja... Ja już nie będę cię miał w pobliżu, młoda damo. Strasznie szkoda by mi było cię stracić. Taka jesteś bystra i śliczna... Uśmiechnął się. Lauren również się uśmiechnęła, słysząc komple ment. Nie uznała jednak sprawy za wyjaśnioną do końca. Zapytała: - Ale dlaczego zasugerowałeś Nickowi, że sam też się mną intere sujesz? Sytuacja współzawodnictwa tym bardziej przecież pobudzi go do działania... Ach, już wiem! - doznała nagłego olśnienia. Chcesz napuścić Nicka na mnie po to, żeby przestał się zajmować Ericką, tak? Jim pochylił głowę. 100 Judith McNaught - Widzisz, Nick, Ericka i ja studiowaliśmy razem. Ja i Eri cka przez całe lata byliśmy ze sobą zaprzyjaźnieni... - Blisko zaprzyjaźnieni? - Lauren nie dawała za wygraną. - Tak, blisko. Nawet przez jakiś czas byliśmy zaręczeni. Ale to było tak dawno temu... Teraz... - Spojrzał na Lauren z figlarnym uśmieszkiem. - Teraz zaczynam się poważnie zastanawiać, czy istot nie nie zrobić tego, o czym mówiłem Nickowi, i nie zacząć cię na se rio podrywać? - Nie bądź cyniczny, Jim! - ucięła krótko Lauren, po chwili jed nak, chcąc złagodzić ostrość riposty, dodała żartobliwym tonem: Swoją drogą, mógłbyś spróbować. Taki atrakcyjny mężczyzna... - Dzięki za komplement! - To nie komplement, to fakt. Ale, ale, Jim, powiedz, byliście z Nickiem bliskimi kumplami? - Nie, tylko kolegami z uczelni. Widzisz, Lauren, on nie miał szans należeć do mojej paczki, był na to za biedny... Biedny, ale prze bojowy! Z nauką szło mu świetnie, z dziewczynami nie gorzej. Kilka sprzątnął mi dosłownie sprzed nosa... Jim westchnął głęboko i umilkł. Lauren zorientowała się, że pora kończyć rozmowę. Wstała z fotela. Już była w drzwiach, kiedy zdecy dowała się zaryzykować jeszcze jedno pytanie; - Jim, powiedz mi, z tym Curtisem to była prawda czy tylko wy mówka? Spojrzał cokolwiek zdziwiony; - Z Curtisem? Prawda. Ale dlaczego o to pytasz? -Bo pomyślałam... Nieważne! Skoro mówisz, że prawda, to ci wierzę. Jim zgarnął z biurka do teczki jakieś papiery. Zaproponował: - Chodźmy już, Lauren, odprowadzę cię do samochodu. Wyszli razem na zewnątrz. Pierwszą osobą, na jaką się natknęli przed budynkiem, był... Nick. Wsiadał właśnie do lśniącej, srebrzy¬ stoszarej limuzyny z szoferem za kierownicą. Zauważył ich. Uśmiechnął się diabolicznie, Zupełnie jakby chciał ostrzec Lauren: ,,Jutro nie pójdzie ci ze mną tak łatwo!" - Dokąd jedziemy, mister Sinclair? - zapytał szofer, gdy Nick ulo kował się już na tylnym siedzeniu. - Muszę odebrać kogoś z lotniska. Ruszyli. Nick spojrzał jeszcze raz na Lauren. Przez dłuższą chwi lę, póki nie zniknęła mu z oczu, z czysto estetyczną przyjemnością Podwójną miarą 101 kontemplował jej efektowną figurę i pełne wdzięku ruchy. Potem za czął rozmyślać... Romans z tą niezwykłą dziewczyną niespodziewa nie skomplikował mu życie. I mógł mu je skomplikować jeszcze bar dziej! Lauren pragnęła go, po tym, co zaszło między nimi dzisiaj w gabinecie, uważał to za pewnik. Ale była kobietą w pełni świadomą kłopotliwej prawdy, że w życiu liczy się .coś więcej niż tylko cielesne zachcianki: poczucie przyzwoitości, godność osobista, wzajemna lojal ność, szacunek dla drugiego człowieka, niezależność... Była kobietą z zasadami, całkiem inną od atrakcyjnych dziewczyn, z jakimi miewał do czynienia dotychczas. Swoją postawą chwilami go śmieszyła, a chwilami doprowadzała do wściekłości, stale jednak ekscytowała, może nawet w takim samym stopniu jak temperamentem i urodą. Pragnął jej... I absolutnie nie mógł się pogodzić z faktem, że mógł by mu ją odebrać jakiś inny mężczyzna. Jim Williams na przykład.., A jeśli nie on, to chociażby... Przecież wszyscy faceci obecni na sobot nim przyjęciu gapili się na nią tak, jakby ją chcieli rozebrać wzrokiem! Swoją drogą, prawie nie byłoby z czego, ta prowokująca suknia... Cóż, w tej dziewczynie można znaleźć wszystko, niewinność i zmysłowość. Łagodność i żar. Niezwykłą harmonię przeciwieństw. Miał okazję się o tym przekonać w Harbor Springs... Może nawet nietrudno ją rozpa lić, ale przecież równie łatwo zmrozić. Łatwo urazić... A tego przecież nie chciał! Nie chciał jej dotknąć, nie chciał skrzywdzić. Może dlatego próbował o niej zapomnieć, ukryć się przed nią? Tak czy inaczej, nie udało się, pragnienie okazało się zbyt wielkie. I teraz było już za późno, żeby się zastanawiać nad możliwy mi konsekwencjami tego, co wydawało się nieuniknione. Co rysowa ło się przed nimi jako ich wspólne przeznaczenie... Nick doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko pod dać się konieczności, zaprzestać walki z samym sobą i na serio za cząć walczyć o Lauren. Kiedy to sobie uświadomił, poczuł wreszcie po przeszło czterech tygodniach szamotaniny psychicznej - pewien spokój wewnętrzny. Otworzył teczkę. Stwierdził z zadowoleniem, że bez większego trudu jest w stanie skupić się nawet na szczegółach umowy, którą miał tego popołudnia podpisać z kontrahentami. Po nich właśnie jechał teraz na lotnisko. Podwójną miarą 103 Rozdział 13 nazajutrz o pierwszej po południu Lauren zjawiła się w se kretariacie Nicka na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building, została z punktu poinformowana przez Mary Callahan, że ,,pan Sinclair chce się z nią natychmiast widzieć". Poprawiła włosy, wzięła głęboki oddech i wkroczyła do gabinetu. Nick siedział za biur kiem i przeglądał jakieś dokumenty. - Podobno jestem ci potrzebna - odezwała się, stanąwszy nieopo dal drzwi. - Ba! Zawsze i wszędzie! - Skoro żartujesz, wychodzę... -Wykręciła się na pięcie. - Stój! Zaczekaj... Nie grajmy ze sobą w ten sposób. - Grać z tobą? Niby w co? - W tę sympatyczną grę, którą rozpoczęliśmy wczoraj. - Nie prowadzę z tobą żadnej gry, Nick. Nie miałabym w niej nic do wygrania. Skłamała. Doskonale zdawała sobie sprawę, że chciałaby z nim grać. I wygrać! On byłby dla niej najlepszą nagrodą, nagrodą całego życia. Nick chyba się zorientował, że nie jest z nim szczera. Uśmiechnął się triumfująco. Wskazał jej krzesło naprzeciwko swego biurka. - Usiądź. Właśnie miałem przejrzeć pewne akta personalne, któ re mi przesłano. Lauren zajęła miejsce, zadowolona, że nie będą już dłużej rozma wiali na osobiste tematy. Ulga, jaką odczuła, okazała się jednak przed wczesna. Kiedy Nick uniósł z blatu otwarty segregator z dokumenta mi, odczytała z przerażeniem na okładce: ,,Poufne. Akta personalne nr 98753, Lauren E. Danner". Przypomniała sobie swoje testy kwalifi kacyjne i wpisane do kwestionariusza dezyderaty w kwestii przyszłe go stanowiska, które wprawiły w takie osłupienie poczciwego pana Kiedy Weatherby'ego. Zarumieniła się, pomyślawszy, że oto Nick może teraz to wszystko zobaczyć. On rozpoczął jednak studiowanie dokumentów od danych osobowych. - Ho, ho! - zaczaj: się delektować. - Lauren Elizabeth Danner. Drugie imię równie piękne jak pierwsze. I obydwa do ciebie pasują. - Obydwa po ciotkach, starych pannach - sprowadziła go z nieba na ziemię. - Ciotka Lauren miała zeza, a ciotka Elizabeth brodawki. Nick zignorował jej zgryźliwy ton. Czytał dalej: - Oczy niebieskie... Zerknął zza segregatora. - Faktycznie - potwierdził - zgadza się, niebieskie. W dopisku po winno jeszcze być: cudowne, niezgłębione, można się w nich zatracić bez reszty! - W prawym miałam po ciotce lekkiego zeza, dlatego przez całe dzieciństwo musiałam nosić okulary. Wymagało korekty operacyjnej. - Okulary! Musiałaś w nich wyglądać na małego kujona - zażar tował Nick. - Raczej na małą intelektualistkę! - odcięła się Lauren. Nick zaczął kartkować dokumenty. Zbliżył się niebezpiecznie do nieszczęsnego kwestionariusza, w końcu zatrzymał się przy nim... - Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Widzę, że obaj z Weatherbym musimy na ciebie uważać. Którego z nas chętniej wygryzłabyś z po sady? - Żadnego. Powypisywałam te głupoty, bo podczas spotkania z Weatherbym doszłam do wniosku, że nie chcę pracować w Sinco! - I dlatego spartaczyłaś testy, tak? - Owszem. - A jednak los... - rozpoczął Nick z uwodzicielskim uśmiechem, który momentalnie nakazał Lauren mieć się na baczności. - ...los sprawił - przerwała mu - że ja też miałam okazję zapo znać się z twoimi ,,aktami personalnymi", Nick. Ze zbiorem wycin ków prasowych na twój temat - dodała gwoli wyjaśnienia, widząc je go zdziwioną minę. - Wiem z nich wszystko o Bebe Leonardos i o tej francuskiej aktoreczce. Dowiedziałam się nawet, że tym ,,partnerem w interesach", przez którego odprawiłeś mnie w przyśpieszonym tempie z Harbor Springs, była Ericka Moran! - Poczułaś się urażona... - Raczej zdegustowana. Poczułam niesmak. Wiesz, czasem zda rza mi się coś takiego... Jestem ci jeszcze potrzebna, czy mogę wra cać do pracy? 104 Judith McNaught Podwójną miarą 105 Nie odpowiedział. Na szczęście kłopotliwą ciszę, jaka zapadła w gabinecie, przerwał po chwili brzęczyk interkomu. Mary Callahan przypomniała Nickowi, że ma umówione spotkanie. Lauren wyszła. Do końca dnia spokojnie pracowała w sekretariacie. Nazajutrz o dziesiątej Jim w pośpiechu wyskoczył ze swego gabi netu, żeby poinformować Lauren: - Sinclair właśnie dzwonił. Jesteś mu potrzebna zaraz, i to do końca dnia. Pędź, Ja już sam skończę ten raport, który miałaś prze pisać. Mary nie było w sekretariacie. Przez otwarte drzwi gabinetu Lau ren od progu zobaczyła Nicka. Siedział za biurkiem i coś sobie notował. Był bez marynarki i krawata, rękawy koszuli miał zawinięte powyżej łokci, a kołnierzyk rozpięty. Gęste, ciemne włosy, skupiony wyraz twa rzy o wyrazistych, męskich, trochę drapieżnych rysach, piękna opale nizna, odsłonięte muskularne przedramiona... Lauren westchnęła w duchu: ,,Toż to najprzystojniejszy i najbardziej zniewalający facet, ja kiego w życiu widziałam, niech się schowają wszyscy gwiazdorzy z Hol lywood!" Głośno jednak stwierdziła tylko chłodnym tonem: - Jim powiedział, że jestem ci potrzebna. Co mogę dla ciebie zro bić? - Ty dla mnie, oto jest pytanie... Lauren zignorowała dwuznaczną uwagę. Mówiła dalej: - Rozumiem, że masz jakąś pilną sprawę... - Owszem, mam. - O co chodzi? · - Skocz do barku i przynieś mi coś do zjedzenia. - I to niby ma być takie pilne? - obruszyła się Lauren. - Owszem, bo jestem strasznie głodny. Lauren zacisnęła dłonie w pięści. Syknęła z irytacją: - To ja przerywam naprawdę ważną pracę, zostawiam Jima sa mego, a ty się wygłupiasz? - Zanim zostawiłaś Jima, ja byłem sam, skarbie. Teraz sytuacja się po prostu odwróciła. Tak bywa... - Nie nazywaj mnie skarbem! - Dlaczego? Jesteś mi bardzo droga... - A co właściwie masz ochotę zjeść? - przerwała uwodzicielskie zapewnienia. - Najchętniej skonsumowałbym pewną apetyczną sekretarkę. Lauren bez słowa zrobiła w tył zwrot. Nick zawołał za nią: - Sama wybierz coś smacznego. I niech zapiszą na mój rachunek! Kiedy Lauren wróciła z barku ze słodkimi bułeczkami, Nick po dziękował jej z wielką galanterią i, choć się mocno wymawiała, uparł się, żeby wypiła z nim kawę. - Lauren - odezwał się, gdy już siedzieli z filiżankami w fotelach przy szklanym stoliku - jeśli cię uraziłem, przepraszam. Uwierz mi, naprawdę nie chciałem. - Nie przepraszaj mnie tak ciągle - odparła. - Raz w zupełności wystarczy. I zapomnijmy o tym wszystkim. - O tym i owym zapomnieć - zgoda, ale o wszystkim - nie... Wiesz, prawdę mówiąc, nie ściągnąłem cię pilnie tylko po to, żebyś mi przyniosła bułki. To miał być żart! Chciałem ci powiedzieć... Dziś wieczorem lecę do Włoch. Jak wrócę, od poniedziałku będę cię tu po trzebował na cały dzień. - Na jeden? -Nie. - Więc na ile? Uśmiechnął się w zamyśleniu. - Na tyle, żebym mógł rozegrać do końca pewną grę. Do zwycię skiego końca, ma się rozumieć. Lauren milczała. Nie odważyła się zapytać, czy chodzi o grę inte resów, czy o grę uczuć. Nick przełknął ostatni kęs drożdżówki i stwierdził: - Bierzmy się do roboty. Przynieś z łaski swojej ten zaczęty list do Rossiego, trzeba go dokończyć. Przy okazji dopijemy kawę. Lauren wybiegła do sekretariatu i wróciła z listem do włoskiego wynalazcy, Nick zaczął jej dyktować dalszy ciąg. Stenografowała. W którymś momencie, nie robiąc żadnej pauzy i nie zmieniając tonu głosu, Nick powiedział: - W promieniach jesiennego słońca twoje włosy lśnią czystym zlo tem... Machinalnie zapisała całe zdanie i dopiero wtedy uświadomiła so bie jego treść. Zmarszczyła gniewnie brwi. Nick zachichotał i jak gdyby nigdy nic dyktował dalej. Gdy skończyli, Lauren zajęła się tłumaczeniem tekstu na włoski, po czym przepisała go na maszynie. O pierwszej, po lunchu, Nick po prosił ją o protokołowanie przebiegu narady, która miała się odbyć w jego gabinecie. Gdy jej uczestnicy się rozeszli, zatrzymał jeszcze Lauren. - Czy materiały dla Rossiego są już gotowe? - zapytał. - Przykro 106 Judith McNaught Podwójną miarą 107 mi tak cię poganiać, ale muszę je zabrać ze sobą do Casano - dodał z przepraszającym uśmiechem. - Są gotowe - odpowiedziała. - Świetnie. Zorientowałaś się z tego, cośmy razem pisali, o co w całej sprawie chodzi? Pokręciła głową. - Prawdę mówiąc, nie. To zbyt specjalistyczne sprawy Wiem tyl ko, że ten Rossi jest chemikiem i wynalazł coś, czym ty się interesu jesz, Jako ewentualny producent tego wyrobu... - Powinnaś wiedzieć trochę więcej, żeby ci się ciekawiej pracowa ło. Widzisz, Rossi wynalazł substancję, która nadaje niektórym włóknom syntetycznym, takim jak na przykład nylon, zupełnie nowe właściwości. Mówiąc najkrócej, potraktowane tym jego specyfikiem stają się odporne na działanie wody, ognia i tak dalej, po prostu - nie do zdarcia. Wiesz, jaka to perspektywa dla producentów odzieży czy materiałów obiciowych? - Ale czy ten środek naprawdę tak działa? I niczego we włóknach nie zmienia ani nie niszczy? - Cóż, byłem świadkiem kilku pokazów. Potrzebna by mi była próbka do przebadania w jakimś niezależnym laboratorium, ale Ros si na razie nie chce niczego udostępnić. Ma bzika na punkcie szpie gostwa w biznesie, piekielnie się boi, żeby mu ktoś nie podkradł wy nalazku! Lauren zmrużyła oczy Zamyśliła się. - Może on w ogóle jest trochę zbzikowany? - zasugerowała. - W każdym razie cholernie ekscentryczny - westchnął Nick. Mieszka w tym swoim Casano, to taka mała wioska rybacka, trzyma przy domu psy dla ochrony. Ale laboratorium ma w zwykłej szopie, o pól mili za wsią, i wcale go nie pilnuje... Wiesz, Lauren - zmienił nagle temat - chciałbym ci przywieźć jakiś upominek z podróży. Jak myślisz, co to takiego mogłoby być? - zaczął się przymilać z uwodzi cielskim uśmiechem. - Kolczyki mojej matki - ucięła krótko i wyszła. Nick zamyślił się. Cóż to za niezwykła dziewczyna! Subtelna, de likatna, krucha, a jednocześnie taka silna! Wystarczająco silna, by nie poddać się presji, jaką uparcie starał się na nią wywierać. Wy starczająco silna, by wyrwać się z każdej matni, z każdej przemyślnie zastawionej pułapki. Silna, odważna, konsekwentna... Dziewczyna z zasadami, można nawet powiedzieć - idealistka... Trochę tajemni cza i zdecydowanie inna niż wszystkie przedstawicielki płci pięknej, z jakimi dotąd obcował. Godność, poczucie własnej wartości... To też zaczynało mu się u Lauren podobać, oczywiście poza uroczą buzią i zgrabną figurą. Na godzinę czwartą pięćdziesiąt pięć Nick wyznaczył telekonfe¬ rencję z przedstawicielami Global Industries w Kalifornii, Oklaho mie i Teksasie. Znów poprosił Lauren o protokołowanie. - Rozmowa będzie nagłośniona na cały gabinet. Ja będę mówił sto jąc, bo tak wolę, a ty usiądź za moim biurkiem i notuj - powiedział. Kiedy narada była już w pełnym toku, skoncentrowana na steno graficznych notatkach Lauren poczuła nagle, że Nick... pochyla się nad nią i zaczyna muskać wargami jej włosy. Nie zdołała utrzymać nerwów na wodzy. - Dość tego! - syknęła. - Słucham? Słucham? Słucham? - Trzej zdezorientowani dżen telmeni, telefonujący z trzech różnych stanów, wypowiedzieli to sa mo pytanie niemalże chórem. - Mojej sekretarce chodzi o to, że za szybko referujecie, nie może nadążyć z notowaniem - wyjaśnił rozbawiony Nick. Zirytowana Lauren postanowiła zdobyć się na służbową niesub ordynację i po prostu wyjść. Zatrzasnęła notatnik i chciała wstać zza biurka. Nic z tego! Nick zablokował jej fotel. A kiedy odwróciła gło wę, żeby mu dyskretnie szepnąć coś do słuchu, zamknął jej usta po całunkiem! - No i co o tym sądzisz, Nick? - rozległo się tymczasem pytanie któregoś z uczestników telekonferencji. - Sądzę, że rzecz jest warta zachodu - odpowiedział Nick, wziąw szy przedtem głęboki oddech. Kiedy konferencja się skończyła, nacisnął jakiś guzik w panelu wmontowanym w blat biurka. Drzwi łączące gabinet z sekretaria tem Mary Callahan zamknęły się automatycznie. Uwalniając Lauren z potrzasku fotela, Nick równocześnie chwycił ją za obie ręce i przy ciągnął ku sobie. Zbliżył usta do jej ust, - Nie, Nick - szepnęła. - Proszę, nie rób mi tego! - Czemu, Lauren? Przecież mnie chcesz, przyznaj się w końcu! Zaskoczyła go ogromnie, stwierdzając: - Rzeczywiście, przyznaję się! - A widzisz! - zatriumfował. Zaskoczyła go jeszcze bardziej: - Jak miałam osiem lat, chciałam mieć małpkę ze sklepu zoolo gicznego... 108 -No i... - Dostałam ją. - I co z tego wynikło? Judith McNaught - Dwanaście szwów na mojej nodze. Ten małpiszon, nazwałam go Fredzio, pogryzł mnie! - Pewnie z zemsty za imię, Fredzio - pedzio... - zażartował Nick. - Ale cóż ta stara historyjka może mieć wspólnego z nami, z tobą i ze mną? -A jednak... Spróbuj zrozumieć, że jeśli ja nawet, jak powiedzia łeś, chcę ciebie, to nie mam już więcej ochoty leczyć ran. - Nie zranię cię więcej, Lauren, uwierz mi! - Nie uwierzę! Zranisz, choćby niechcący... Bo ty, folgując zmy słom, umiesz się wyzbyć emocji, pohamować uczucia. A ja nie! Lauren zamilkła. Nick również się nie odzywał. Po chwili zapyta ła go: - Gdybyśmy nawiązali romans, a potem ten romans by się skoń czył, pewnie byś chciał, żebyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi, prawda? - Oczywiście! - odparł bez wahania. - Uznajmy więc to, co między nami było, za romans, a to, co jest, za przyjaźń, zgoda? Nick nie odpowiedział. Lauren spojrzała mu prosto w oczy, lecz z jego wzroku również nie odczytała niczego. Wieczorem, już w domu, najpierw pogratulowała sobie dojrzałości i opanowania, a potem zalała się łzami. Rozdział 14 Przez resztę tygodnia Lauren pilnie pracowała i nieustannie rozmy ślała o Nicku. No, nie całkiem nieustannie, często myślała również o ojcu, martwiła się jego sytuacją finansową... Leczenie było kosztow ne, a miało jeszcze długo potrwać. Lauren zastanawiała się nad sprze dażą cennego fortepianu po matce, ale jakoś nie mogła się zdobyć na podjęcie decyzji. Brakowałoby jej tej pamiątki. Brakowałoby przyja znego instrumentu, który tyle razy pozwalał jej zapomnieć o własnych frustracjach i rozczarowaniach, który umożliwiał wejście w inny, lep szy świat czarnych i białych klawiszy, w świat muzyki, zdolnej nie tyl ko łagodzić ludzkie obyczaje, ale i koić zbolałe ludzkie serca... Cóż jeszcze mogłaby zrobić poza oddaniem ukochanego fortepianu w obce ręce? Przekazać za obiecane dziesięć tysięcy Philipowi Whitworthowi niesprawdzoną informację o Curtisie? Narazić czyjąś opinię i pozycję zawodową na szwank na podstawie tak niepewnej poszlaki? Uznała, że tego jej nie wolno uczynić, że najpierw musi mieć pewność. Dlatego kiedy Whitworthowie zaprosili ją na piątek wieczór na kolację i Philip zaczął przy stole wypytywać o rezultaty ,,tajnej misji", stwierdziła: - Na razie nie ma żadnych. Rozczarowany Philip westchnął ciężko. Powiedział: - Za kilka tygodni upływa termin składania ofert na pewien kon trakt, który ma dla mnie kardynalne znaczenie. Muszę go zdobyć! A wcześniej muszę mieć nazwisko faceta, który szpieguje u mnie dla Sinco! Lauren poczuła się rozdarta między przekonaniem o słuszności własnego postępowania a współczuciem dla kuzyna, który najwyraź niej znalazł się w poważnych kłopotach. Poza tym irytowało ją scep tyczne i lekceważące zarazem spojrzenie obecnego przy rozmowie Cartera. - Rezultatów na razie nie ma - wyjaśniła - ale w każdej chwili 110 Judith McNaught Podwójną miarą 111 mogą być. Szanse rosną, skoro jestem tymczasowo oddelegowana do sekretariatu samego prezesa. Asystuję Nickowi... to znaczy panu Sinclairowi... przy wdrażaniu pewnego specjalnego projektu. Philip Whitworth aż poderwał się z krzesła. Carter Whitworth spojrzał na Lauren z niekłamanym podziwem i zapytał: - Jak ci się udało do niego dostać? Przecież dzięki temu możesz mieć dostęp... - Jak mi się udało? Prawdę mówiąc, dzięki mamie. I dzięki kom puterowi. Sinclair potrzebował sekretarki biegle mówiącej po wło sku, mama mnie nauczyła języka swoich przodków, a komputer wy brał. Sinclair jest teraz we Włoszech, więc na razie wróciłam do Jima Williamsa, do Sinco, ale... - Co to za projekt, ten, o którym wspomniałaś? - zapytał z kolei Philip. Lauren spojrzała uważnie na niego, potem na Cartera, wreszcie na milczącą przez cały czas, ale też w widoczny sposób zainteresowa ną przebiegiem rozmowy Carol Whitworth, Rzekła dobitnie: - Philipie, zgodziłam się udzielić ci pomocy w zdemaskowaniu szpiega. Nie spodziewaj się jednak, proszę, że sama będę szpiegowała na rzecz twojej czy jakiejkolwiek innej firmy! Whitworth zgodził się z nią wyjątkowo skwapliwie, ale kiedy już się rozstali po kolacji, polecił synowi: - Spróbuj dotrzeć do kogoś z linii lotniczych i wyniuchaj, gdzie dokładnie obraca się we Włoszech Sinclair. - Uważasz, że to istotne? - Chyba tak. Mam przeczucie, że on pracuje nad czymś wyjątko wym. Wysłałoby się jego tropem do słonecznej Italii odpowiednich ludzi na przeszpiegi i... no wiesz... Carter Whitworth ze zrozumieniem pokiwał głową. W niedzielę po południu ktoś zadzwonił do drzwi zajmowanego przez Lauren mieszkania w Bloomfield Hills, Zdziwiła się, bo nie oczekiwała gości. Zdziwiła się jeszcze bardziej, gdy otworzywszy drzwi, zobaczyła w nich... Nicka! - Cześć! Co tu robisz? - zapytała, starając się o możliwie swobod ny ton. - Żebym to ja wiedział.,, Uśmiechnęła się. - Każdy zwykle mówi w takich sytuacjach, że akurat był niedale ko i wpadł przy okazji. - J a widocznie nie jestem każdy... - rzucił Nick, odpowiadając Lauren uśmiechem na uśmiech. - Nie zaprosisz mnie dalej? - Myślisz, że mogę się zdobyć na takie ryzyko? - Ryzyko istotnie jest spore... - stwierdził pół żartem, pól serio, po czym spojrzał na Lauren w taki sposób, że odpaliła z miejsca: - W takim razie nie będę go podejmowała! I zamknęła drzwi. Zaledwie jednak przeszła parę kroków w głąb przedpokoju, pod wpływem jakiegoś nieprzepartego impulsu zmieniła zdanie. Obróciła się na pięcie i podbiegła do wejścia, otworzyła drzwi na oścież. Nick stał w nich nadal. Wyrecytował z figlarnym uśmiechem: - Cześć, Lauren. Akurat byłem tu niedaleko i wpadłem przy oka zji... - Nick, czego ty właściwie chcesz? - spytała najzupełniej poważnie. - Ciebie - odpowiedział jej równie serio. Znów próbowała zamknąć drzwi, lecz tym razem jej na to nie po zwolił. Zapytał: - Naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł? Lauren westchnęła. - Zdawało mi się, że już ci wytłumaczyłam, jak to z nami jest... - Obiecuję, że cię nie pogryzę, jak ten twój Fredzio! Dala za wygraną. Nick wszedł do środka, powiesił na wieszaku zamszową kurtkę, którą miał niedbale przerzuconą przez ramię, po zostając tylko w jasnej, rozpiętej pod szyją koszuli. A potem oparł się plecami o zamknięte już od wewnątrz drzwi i oświadczył: - Odwołuję obietnicę. Mam ochotę nie tylko cię pogryźć, ale na wet schrupać! - Nick, to nie fair. Chcesz kawy? - spytała Lauren, cofając się przezornie o parę kroków, - Na razie może być. - Zaraz zrobię. - Lepiej najpierw mnie pocałuj! Lauren spojrzała na niego spod oka i bez słowa przeszła do kuch ni, Nick ruszył za nią i stanął w kuchennych drzwiach. - Stać cię na taki apartament? - odezwał się, by znów jakoś na wiązać rozmowę. - Oczywiście, że mnie nie stać. Pod nieobecność właścicielki po prostu pilnuję tego mieszkania. Nick podszedł bliżej. Spytał: - Tęskniłaś za mną? 112 Judith McNaught Podwójną miarą 113 - A jak myślisz? - zaczęła się z nim droczyć. - Myślę, że tak, trochę... - A ja myślę, że masz chyba trochę zbyt wygórowane mniemanie o sobie. - O sobie na pewno nie, za to o tobie! Oczy anioła, figura gwiazdy filmowej, profesorskie słownictwo i języczek ostry jak skalpel chirur ga! Tak cię oceniam. - Dzięki za komplementy. Chciała się odwrócić, by wyjąć z kuchennej szafki filiżanki i spodeczki. Nick ujął ją za obie ręce i przyciągnął blisko do siebie. - Kawa później - odezwał się zdławionym głosem, - Najpierw mnie pocałuj, Lauren. Poczuła, że gwałtownie ogarniają chęć... spełnienia jego prośby, opanowała się jednak i stwierdziła zdecydowanym tonem: - Nie! Nick, nie rozluźniając mocnego uścisku, zaczął obsypywać leciut kimi pocałunkami jej włosy, skronie, czoło, uszy, policzki, szyję... Zdecydowanie Lauren zaczęło słabnąć. - Nick, proszę... - wyszeptała. - Proś, o co chcesz, byle nie o to, żebym sobie teraz od ciebie po szedł! - Nick, nie! - Nie iść? - Nic nie rozumiesz! - Ależ rozumiem, rozumiem... Mam zostać, pocałować cię, a po tem cię rozebrać i kochać się z tobą. Przecież tego naprawdę chcesz! Pocałuj... Od tygodni marzę o twoim pocałunku. Skapitulowała. Zwarli się ustami. Na długo, na bardzo długo, - Gdzie jest sypialnia? - spytał cicho Nick, przerwawszy pocału nek dla zaczerpnięcia oddechu. Usłyszawszy to obcesowe pytanie, Lauren gwałtownie ocknęła się z oszołomienia, w którym zdawała się pogrążona już bez reszty. - Nick, wolnego! - stwierdziła. - Myślę, że byłoby lepiej, gdyby śmy sobie najpierw pewne sprawy wyjaśnili. - Po co? Dla mnie wszystko jest między nami jasne. - A dla mnie nie! Ty... - Ja cię po prostu pragnę, Lauren. Co poza tym się dla ciebie li czy? Co poza tym chcesz wiedzieć? Przyciągnął ją znów mocniej, jedną ręką. Drugą zaczął błądzić wokół jej piersi. Odepchnęła go od siebie, wyrwała mu się z objęć. - Co poza tym? - syknęła. - Powinieneś się domyślić, ale mogę cię oświecić, skoro pytasz. Liczą się twoje zamiary! Chcę wiedzieć, jakie masz wobec mnie plany? Wzruszył ramionami. - Zamiary, plany... Zamierzam zaprowadzić cię do sypialni. Mam w planie kochać się z tobą, i to aż do utraty sił... - A później co? - wykrzyknęła ze złością Lauren. - Dzisiaj będzie my się kochać, a jutro możemy się nawet nie znać! Żadnych zobo wiązań z żadnej strony, pełna swoboda, takie są twoje reguły gry, prawda? - Owszem - potwierdził, wypowiadając to słowo przez zaciśnięte zęby. Lauren rzekła chłodno: - W takim razie proszę cię na kawę. Jest już gotowa. - Do licha, Lauren, ja też jestem już gotowy! - A ja nie, przyjmij to do wiadomości. Nie jestem gotowa na to, żeby zostać twoją zabawką na niedzielne popołudnia. Znajdź sobie jakąś inną, jeśli się nudzisz w wolnym czasie! Nick westchnął głęboko. - Czego ty w końcu ode mnie chcesz? - spytał, najwyraźniej znie cierpliwiony przedłużającą się wymianą zdań. ,,Chcę, żebyś mnie kochał, tylko tyle!" - odpowiedziała mu Lau ren w myślach. A na głos powiedziała: - Nie chcę od ciebie niczego poza tym, żebyś już sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju! Nick posłał jej piorunujące spojrzenie. - Zanim pójdę - powiedział lodowatym tonem - udzielę ci jednej rady, Lauren. Dorośnij wreszcie! Potraktowała te słowa jak policzek. Przestała się hamować, wy krzyczała mu prosto w twarz wszystko, co jej leżało na sercu. - Słusznie! Masz rację! Muszę dorosnąć, zacznę dorastać już od jutra. Muszę wreszcie dorosnąć do tego, żeby bez długich ceregieli iść do łóżka z pierwszym lepszym facetem, który mi się spodoba. Tak właśnie będę robiła, zastosuję się do twojej rady, prześpię się z każ dym! Ale nie myśl, że z tobą! Jak na mój gust, jesteś za stary i zanad to cyniczny. Do widzenia! - Do widzenia, Lauren - odpowiedział Nick. Nim wyszedł z kuchni, dodał jeszcze: - Jestem ci winien parę kolczyków... 8. Podwójną miarą 114 Judith McNaught Położył na kuchennym stole maleńkie ozdobne puzderko, które wyjął z kieszeni spodni, i wyszedł do przedpokoju. Po chwili Lauren usłyszała trzask zamykających się drzwi... Westchnęła ciężko. Się gnęła po pudełeczko i otworzyła je. W środku spodziewała się zna leźć skromne, maleńkie kolczyki swojej matki, tymczasem znajdowa ły się tam.,. Dwie duże krople deszczu? Nie, dwie ogromne perły w oprawie tak cudownie delikatnej, że niemal niezauważalnej. Lauren zamknęła puzderko. ,,Ciekawe, czy to obiecany upominek z Włoch, czy pamiątka po jakiejś innej sympatii..." - pomyślała z go ryczą. Poczuła, że niedawna potężna fala gorących emocji, jaką jesz cze przed chwilą była ogarnięta, opadła. Zrobiło jej się zimno. Weszła do sypialni, żeby wziąć jakiś sweter. Wysunęła dolną szufladę komo dy. Leżał w niej gotowy już srebrzystoszary pulower, który zrobiła na drutach dla Nicka. Przypomniało jej się, że Susan Brook z działu re klamy mówiła coś o przypadających w najbliższym tygodniu, w czwartek, urodzinach Jima Williamsa. Pomyślała: ,,Jim jest mniej więcej tego samego wzrostu i ma podobną sylwetkę... Zrobię mu pre zent. Nie będę przecież ubierała tego... drania!" Rozdział 15 Kiedy w poniedziałek rano Lauren zjawiła się w sekretariacie Ji ma Williamsa, ten spytał ją zdziwony: - Nie powinnaś przypadkiem być teraz na osiemdziesiątym pię trze? Odpowiedziała z uśmiechem: - Myślę, że nie! Była w błędzie. Mniej więcej po pięciu minutach zadzwonił tele fon. Jim podniósł słuchawkę i zaraz przekazał ją Lauren, z lakonicz ną informacją: - To Nick. Nick zaczął wykrzykiwać: - Gdzie się podziewasz? Chyba wyraźnie powiedziałem, że masz być teraz u mnie przez cały dzień! Przychodź zaraz! Nie czekając na odpowiedź, rzucił słuchawkę. Lauren osłupiała. Nie spodziewała się po nim takiego tonu. Ani tego, że zechce ją jesz cze widzieć po wczorajszym incydencie. Jim Williams, który nawet na odległość usłyszał wrzaski Nicka, pokręcił z niedowierzaniem głową: - Taki opanowany facet? Oj, chyba ktoś musiał mu nastąpić na odcisk... - Chyba ja... - mruknęła Lauren. - I chyba się jednak przeniosę na to osiemdziesiąte piętro, Jim. W kilka minut później zastukała do drzwi gabinetu Nicka. Żadne go odzewu. Zastukała jeszcze raz, trochę głośniej. Znów cisza. Uchy liła drzwi, zajrzała. Nick siedział za biurkiem i pisał. Weszła do środ ka. Zignorował ten fakt. Po dłuższej chwili oczekiwania tuż za progiem wzruszyła ramionami, podeszła do biurka i położyła na nim otrzymane wczoraj puzderko. - To nie są kolczyki mojej matki - powiedziała. - Nie chcę ich. Te 117 Podwójną miarą 116 Judith McNaught są diabelnie drogie, tamte były bez porównania skromniejsze, ale dla mnie bezcenne. Potrafisz to zrozumieć? - Doskonale. Te są bezcenne dla mnie, to pamiątka po mojej bab ce. Dlatego zdecydowałem się dać ci je w zamian... Lauren pożałowała wypowiedzianych przed chwilą ostrych słów. Powiedziała półgłosem: - Nie mogę ich od ciebie przyjąć, Nick, - Więc je tu zostaw i wyjdź! - rzucił krótko, nie podnosząc oczu znad papierów. Przez kolejne dni Lauren dyżurowała od rana w sekretariacie Nicka. Dowiedziała się od Mary Callahan, że główny powód, dla któ rego jej stała obecność na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building jest niezbędna, to spodziewany telefon od Rossiego. - Pan Sinclair uważa, że trudno z góry przewidzieć, kiedy ten na rwany Włoch zdecyduje się zadzwonić, więc na wszelki wypadek mu sisz być zawsze pod ręką jako tłumaczka - wyjaśniła jej starsza da ma, swoim zwyczajem sznurując usta. Nick niczego Lauren nie wyjaśniał. Przyjął wobec niej typową wyniosłą postawę szefa: ograniczał się do dyktowania rozmaitych materiałów i wydawania służbowych poleceń. Sam pracował dosłow nie bez wytchnienia. Odbywał mnóstwo spotkań i konferencji, prze prowadzał dziesiątki rozmów telefonicznych, długie godziny spędzał samotnie za biurkiem, pogrążony w raportach, analizach i notat kach... Rano zjawiał się w Global Industries pierwszy, wieczorem wychodził ostatni. Robił wrażenie człowieka, który usiłuje zapamię tać się w pracy i zapomnieć o wszystkim, co istnieje poza nią. Przez kolejne dwa dni nie pozwolił sobie bodaj na chwilę relaksu. Dopiero w środę... - Jestem Vicky Stewart - oświadczyła ognista brunetka, wcho dząc do sekretariatu. - Tak się złożyło, że byłam tu niedaleko, więc przyszło mi do głowy, żeby wstąpić i wyciągnąć Nicky'ego, to znaczy pana Sinclaira, na lunch. Nie, nie uprzedzaj go, złociutka! - po wstrzymała Lauren przed zaanonsowaniem jej przybycia. - Zrobię Nicky'emu milą niespodzinkę. Bez zapowiedzi wparadowała do gabinetu. Po kilku minutach ona i Nick wyszli razem, czule objęci, roześmiani, zapatrzeni w siebie... Widząc to, Lauren poczuła, że nienawidzi Vicky Stewart. I uświado miła sobie po raz kolejny, że mimo wszystko kocha Nicka Sinclaira. Miłością bezgraniczną, szaleńczą, niepohamowaną! - Nie przejmuj się aż tak, moja droga - odezwała się z nieoczekiwanie ciepłym uśmiechem Mary Callahan, spostrzegłszy minę Lauren. - Mnóstwo takich obcesowych panienek próbowało zakotwiczyć przy Nicku, ale żadnej się to nie udało... na dłużej. - Cóż mnie to może obchodzić? - mruknęła Lauren, wściekła na Vicky, na Nicka, na Mary i przede wszystkim na siebie samą, że tak łatwo pozwoliła się rozszyfrować starszej damie. - A może jednak? - roześmiała się panna Callahan i wyszła na lunch. Nick wrócił z obiadu do biura bardzo późno. "Pewnie zafundowali sobie deser - myślała z bezsilną złością Lauren. - Ciekawe, u niego w sypialni czy u niej?" Była zazdrosna, czuła pogardę dla samej siebie z tego powodu, ale nie potrafiła owej zazdrości pokonać. Nie umiała sobie poradzić ze sobą. Czuła się kompletnie zagubiona. Miała ochotę rzucić wszystko, natychmiast się spakować i wyjechać z Detroit, wrócić do Missuri, do Fenster, zapomnieć... Przez cały wieczór miotała się po swym luksusowym mieszkaniu, usiłując uporządkować jakoś w myślach własne sprawy, podając sensowne decyzje, dojść do rozsądnych wniosków. Wreszcie postanowiła. Fortepian - sprzeda, żeby zdobyć dla ojca pieniądze na leczenie! Pracę w Sinco - rzuci, żeby nie oglądać więcej Nicka i jego "obcesowych panienek"! Poszuka sobie w Detroit innego zajęcia, wyprowadzi się z apartamentu w Bloomfield Hills i wynajmie jakieś niedrogie mieszkanko... Sekretną umowę z Philipem Whitworthem - zerwie! Niech kuzyn i jego synalek sami pilnują swych brudnych interesów. A jeśli zdąży jeszcze usłyszeć w Sinco któreś z nazwisk z jego "czarnej listy" - Natychmiast o tym zapomni. Bo Nicka Sinclaira mimo wszystko - nie zdradzi! Podwójną miarą 119 Rozdział 16 czwartek Lauren zjawiła się w pracy odprężona jak chyba ni gdy dotąd, nie tylko z urodzinowym upominkiem dla Jima William sa, ale nawet - z urodzinowym ciastem, które sama upiekła! - Lauren, nie powinnaś... Ale tak się cieszę... Jesteś wspaniała! Jim był wyraźnie zaskoczony i wzruszony niespodzianką. -To ty jesteś wspaniały, jubilacie! Wszystkiego najlepszego! I niech ci się ten sweter dobrze nosi - złożyła mu ze śmiechem życze nia i czym prędzej popędziła na dyżur w sekretariacie Nicka. Mniej więcej w tym samym czasie na trzydziestym piętrze, w dziale ochrony Global Industries, jego szef Jack Collins odbywał służbową rozmowę ze swym asystentem Rudym. - Mam tu raport z maleńkiego prześwietlenia, którego nasi lu dzie dokonali na sygnał z działu kadr - zaczął Collins. - O kogo chodzi? - O jedną z sekretarek. - Przecież sekretarek nigdy nie prześwietlamy... - Tym razem trzeba było. Tę dziewczynę szefostwo włączyło do superważnego, poufnego projektu. - Wyniknął jakiś problem? - I owszem. Jej dawny pracodawca z Missouri podał, że była u niego przez pięć lat zatrudniona tylko dorywczo, ponieważ równo cześnie studiowała. Tymczasem ona... - Zbujała w kwestionariuszu, że pracowała na cały etat! - Nawet nie to. W ogóle się nie przyznała, że skończyła studia i ma dyplom! - Dlaczego to zataiła? Nie rozumiem... - Ja też nie. Gdyby nie była po studiach, a próbowała nakłamać Weatherby'emu, że jest, to jeszcze... Ale tak? Coś mi tu śmierdzi! Trzeba się będzie przyjrzeć tej sprawie w przyszłym tygodniu... Kiedy Lauren wróciła po przerwie na lunch do sekretariatu na osiemdziesiątym piętrze, czekał na nią w ustawionym na biurku wazo nie wspaniały bukiet dwudziestu czterech czerwonych róż. Do kwiatów dołączona była wizytówka z lakonicznym tekstem: ,,Dziękuję Ci. J." - Od tajemniczego wielbiciela? - zapytał sarkastycznym tonem Nick, stając w otwartych drzwiach swego gabinetu. - Nie całkiem... - odpowiedziała wymijająco Lauren. - Więc od kogo? - Nie jestem do końca pewna. - Czyżby? - rzucił z niedowierzaniem Nick i bezceremonialnie zerknąwszy na karteczkę, dodał: - To aż dla tylu facetów na ,,J" je steś warta dobre sto dolców w różach? - Sto dolarów za kwiaty? - zdziwiła się Lauren. - Widocznie musiałaś zasłużyć na takie ,,dziękuję"! - stwierdził zgryźliwie Nick i wrócił do siebie. Dokładnie za pięć piąta, kiedy Mary Callahan już nie było, bo wyszła tego dnia trochę wcześniej, do sekretariatu wkroczył Jim Williams, wy strojony w nowy sweter. Uchylił drzwi do gabinetu Nicka, stanął w progu. - Sinclair, spójrz tylko, co dostałem od Lauren - pochwalił się. Sama go zrobiła na drutach! Obrócił się na pięcie, przesłał Lauren dłonią całusa i triumfalnie uśmiechnięty wyszedł. W chwilę później z czeluści swej luksusowej samotni wyłonił się Nick. Warknął: - Twój ,,J" już mi się pochwalił, tylko szkoda, że nie wszystkim, co dostał! - Ten drugi prezent został od razu skonsumowany - wyjaśniła Lauren, mając na myśli ciasto. - Ty bezczelna mała wydro! Więc nawet się nie wypierasz? wrzasnął Nick. Lauren w pierwszej chwili osłupiała, potem spłonęła rumieńcem oburzenia. - Jak śmiesz w ten sposób!... O taki drobiazg? - odcięła się pod niesionym głosem. - Drobiazg? A więc to jest drobiazg! Dziewczyno, lepiej zejdź mi już dzisiaj z oczu... - Z przyjemnością. Do jutra - rzuciła Lauren. Gdy wyszła, Nick podszedł do barku, nalał sobie szklaneczkę whi sky i wychylił ją jednym haustem. - Nie trzeba było mu się tak od razu chwalić - powiedziała z lekkim wyrzutem Lauren, natknąwszy się na Jima nazajutrz rano. -I te kwiaty... 120 - A co, wściekł się? - Owszem. Judith McNaught Podwójną miarą - To też widać i słychać, prawda? - Lauren nie kryła ironii. 121 - Nic dziwnego, jest o ciebie zazdrosny... - Raczej o placek! Ty się wygłupiasz, a a muszę potem znosić je go humory. I nawet nie wiem, jak mam je potraktować! - Z humorem, moja droga, z humorem... - zachichotał Jim. Łatwo było udzielić takiej rady, trudniej się do niej zastosować. Przez cały następny tydzień Nick chodził ponury niczym chmura gra dowa, pieklił się z byle powodu i rozstawiał po kątach wszystkich w Glo bal Industries, od windziarzy po wiceprezesów. Kiedy wreszcie w środę wyjechał w interesach do Chicago, cały personel odetchnął z ulgą. - Zjawi się w firmie dopiero w poniedziałek, mamy trochę czasu na złapanie oddechu i regenerację sil - zauważyła z humorem Mary Callahan. - Wiesz co? - zwróciła się do Lauren. - Zjedzmy jutro ra zem spokojnie porządny lunch, na przykład w restauracji Tony'ego, zgoda? Myślę, że chwila relaksu słusznie nam się należy po tygodniu spędzonym w oku cyklonu. Uradowany Tony podbiegł do nich, ledwie przekroczyły próg jego lokalu. Wyściskał serdecznie i Lauren, i Mary. -Wiesz, Laurie - wyjaśnił - my z Mary znamy się już od tylu lat... Pracowała tuż obok w firmie Sinclairów, to znaczy u ojca Nicka i u jego dziadka... Zaprowadził Lauren i Mary do stolika. - Ricco się wami zajmie - poinformował. - Ten chłopak jest tobą zachwycony, Laurie - dodał, puszczając jak zwykle perskie oko. - Zo baczysz, będzie się rumienił z przejęcia niczym panienka! Ricco faktycznie się zarumienił, przyjmując zamówienie i podając drinka, Lauren również. Rozbawiona Mary upiła łyk wina, a potem spytała bez żadnych zbędnych wstępów: - Porozmawiamy o Nicku? Lauren omal się nie zakrztusiła. Odpowiedziała pośpiesznie: -Mary, nie! Przecież miałyśmy się odprężyć. Zresztą... Ja już chyba wystarczająco dużo o nim wiem, - Co na przykład? - Ze jest egoistą, arogantem i despotą! - Więc kochasz egoistę, aroganta... - Skąd wiesz? - Z tego, co widzę, słyszę i wyczuwam przez skórę - roześmiała się Mary. - Wiem też, że ten egoista, arogant i despota kocha ciebie! - A żebyś wiedziała! On zawsze traktował wszystkie swoje kobiety, te liczne przelotne sympatie w typie Vicky Stewart, z taką... powiedzia łabym... obojętną galanterią. Ich rozmaite zabiegi, żeby go wyprowa dzić z równowagi, żeby rozbudzić w nim zazdrość, co najwyżej bawiły go. Albo nużyły. A o ciebie jest naprawdę zazdrosny, potrafisz doprowa dzić go do pasji. Pomyśl tylko, jak on się zachowuje. Wścieka się o byle co, ale trzyma cię uparcie przy sobie zamiast odesłać do Jima Williamsa czy w ogóle do wszystkich diabłów. To musi o czymś świadczyć, moja droga! Powtarzam z całkowitym przekonaniem: on cię kocha, Lauren! -A Vicky?A Ericka? - O Vicky szkoda mówić, ta mała flądra absolutnie się nie liczy. A Ericka... Ona i Nick są już tylko dobrymi przyjaciółmi. I od czasu do czasu partnerami w interesach. Ericka kupiła na przykład ostat nio od Nicka weekendowy dom nad jeziorem Michigan... Lauren poczuła przyśpieszone bicie serca i natłok gorączkowych myśli: ,,Partnerzy w interesach? Sprzedaż Cove? A więc sypialnia, w której spędzili noc, nie była sypialnią jego kochanki? Łóżko, na którym się kochali, nie było jej łóżkiem? Nie było jeszcze łóżkiem Ericki Moran?" Ricco zjawił się z zamówionymi daniami. Gdy odszedł, Lauren wzięta głęboki oddech i zapytała Mary: - Od jak dawna właściwie znasz Nicka? - Właściwie od zawsze. Kiedy zaczęłam pracować u Sinclairów, miałam dwadzieścia cztery lata, a on był czteroletnim brzdącem. Fir mę, całkiem wtedy maleńką, prowadził jego ojciec, a potem dziadek, bo ojciec Nicka wkrótce przedwcześnie zmarł. - Jaki on był... Nick, w dzieciństwie? Mary uśmiechnęła się do wspomnień. -Mały Nick? Był cudowny! Bystry, rezolutny, trochę uparty... Jak prawdziwy mężczyzna! Każda kobieta byłaby dumna z takiego syna.. .Tylko nie jego matka! - dodała pochmurniejąc. - A jego matka? - zaczęła sondować Lauren. - Jego matka była piękną i bogatą, ale nieczułą i samolubną dziew czyną. Chociaż Nicky ją uwielbiał, zostawiła go po śmierci męża bez żadnych skrupułów z dziadkami i zniknęła. Wróciła do swoich rodzi ców, do Grosse Pointe. Nicky przez całe miesiące na nią czekał, wciąż wyglądał przez okno. Tak minął prawie rok. Ona w tym czasie wyszła ponownie za mąż i urodziła drugie dziecko, ale ja i starsi państwo Sinclairowie jeszcze o tym wtedy nie wiedzieliśmy. Zbliżało się Boże 122 Judith McNaught P o d w ó j n ą miarą _ _ 2 1 3 Narodzenie... Nicky poprosił mnie, żebym mu pomogła kupić jakiś ,,ekstra prezent" dla kobiety. Myślałam, że dla babci... Wziął wszyst kie swoje drobne oszczędności, wybraliśmy się do domu towarowego. Kupił małe blaszane puzderko... Dla matki! Jakoś sobie umyślił, że może przekupi ją tym prezentem, że ona wróci, jeśli dostanie od niego upominek... Pojechaliśmy autobusem do Grosse Pointe, podprowadzi łam go pod luksusową rezydencję. Po drodze kilka razy się upewniał: ,,Mamie się spodoba mój prezent, prawda?" Mary Callahan zamilkła na chwilę, odwróciła głowę w bok, otarła chusteczką łzy, które nabiegły jej do oczu. Odchrząknęła i zaczęła mówić dalej: - Zadzwoniłam do drzwi. Lokaj otworzył i po krótkich pertrakta cjach wprowadził nas do salonu. Stalą tam ogromna, wspaniale ude korowana choinka. Nick zauważył pod choinką rowerek. ,,Zobacz, Ma ry - powiedział - mama też przygotowała dla mnie prezent!" Chciał dotknąć lśniącego cudeńka, ale pokojówka, która wycierała akurat w salonie kurze, nie pozwoliła mu. Powiedziała, że to gwiazdkowy po darunek dla dzidziusia... Mary znowu otarła parę łez. - Nie uwierzysz, Lauren - podjęła przerwaną opowieść - ale ta ko bieta, kiedy w końcu raczyła się zjawić w salonie, powitała synka, któ rego nie widziała blisko rok, słowami: ,,Czego chcesz, Nicholas?" Tylko tyle powiedziała, nic więcej. Nick wręczył jej upominek, powiedział, że sam go dla niej wybrał w sklepie i zapłacił z własnych oszczędności, po prosił, żeby rozpakowała. Ona spojrzała na to taniutkie blaszane pude łeczko, skrzywiła się i powiedziała, że jej się coś takiego nie przyda, ale będzie w sam raz dla pokojówki na szpilki. I natychmiast pozbyła się prezentu! Nick spojrzał na nią z wyrzutem. Powiedział: ,,No, my z Ma ry musimy już iść, mamo, wesołych świąt!" Wyszliśmy... Długo się nie odzywał, dopiero kiedy wysiedliśmy z autobusu i szliśmy już do do mu...Trzymałam go za rękę. On nagle mija wyrwał i powiedział: ,,Już jestem duży, Mary Będę chodził sam. Nie potrzebuję jej! Ani nikogo!" Po dłuższej chwili milczenia Mary Callahan dodała: - Z tego, co wiem, Lauren, on nigdy nie kupuje swoim sympatiom żadnych upominków. Daje im pieniądze, żeby same sobie coś wybra ły. Z kobiet... przez wszystkie późniejsze lata... obdarowywał przy rozmaitych okazjach jedynie babkę i mnie. Lauren przypomniała sobie ofiarowane jej przez Nicka kolczyki po babce, których nie przyjęła. Zrobiło jej się smutno i przykro. Spy tała Mary: - Jak sądzisz, dlaczego matka Nicka tak okrutnie z nim postąpi ła? Dlaczego potraktowała go tak, jakby był w jej życiu tylko zawadą, niczym więcej? - Cóż, swój ślub z ojcem Nicka, kiedy minęło pierwsze zauroczenie, uznała pewnie za mezalians. Syn wiązał ją z rodziną Sinclairów, ze śro dowiskiem, którym, jako osoba z tak zwanego lepszego towarzystwa, gardziła... Zdecydowała się przeciąć te więzy. Wyrzeczenie się dziecka było ceną, jaką zapłaciła za możliwość powrotu na wielkopańskie salo ny Grosse Pointe. Za zawarcie powtórnego małżeństwa, już we wła snym kręgu. Zapłaciła tę cenę chyba bez żalu. Już ci mówiłam, urodzi ła drugie dziecko, też syna, na nim skupiła całą swoją uwagę... Przy stoliku nagle zjawił się Tony. - Mary, dzwonili do ciebie z firmy, prosili, by przekazać, że które muś z wiceprezesów potrzebne są pilnie jakieś dokumenty z twojej kancelarii. Mary zerknęła na zegarek. - W takim razie musimy wracać... - Ale dlaczego tak mało zjadłyście? - Tony wskazał na prawie peł ne talerze. - Nie smakowało wam? - Nie, nie, Tony! - uspokoiła go Mary. - Wszystko było przepysz ne, tylko nieopatrznie opowiedziałam Lauren historię Carol Whit worth i przez to obie straciłyśmy apetyt. Lauren aż pobladła z przejęcia. - Co ty mówisz, Mary? Że o kim mi opowiedziałaś? - O Carol Whitworth, po pierwszym mężu Sinclair. O matce Nicka... Lauren nie zdołała się uspokoić aż do wieczora. Była roztrzęsiona, rozbita, półprzytomna z przejęcia. Dostała dreszczy. Tłumacząc się nie dyspozycją, wyszła z pracy wcześniej. Wróciła do domu. Przez cały wie czór gorączkowo myślała o Nicku i o spisku przeciwko niemu, w który została podstępnie wciągnięta przez rodzinę Whitworthów. Miała im na niego donosić za pieniądze! Za ich brudne, parszywe pieniądze! Przypominała sobie wszystkie szczegóły swojej ostatniej wizyty w Grosse Pointe. Swoją rozmowę z Philipem i Carterem, której Ca rol Whitworth przysłuchiwała się z tak stoickim spokojem i z taką wyniosłą obojętnością, jakby nie pamiętała, że chodzi o jej syna, jak by nie wiedziała, że to jej rodzony syn jest człowiekiem, przeciw któ remu mają się obrócić sekretne knowania! ,,Knowania z moim osobistym udziałem jako szpiega! - wyrzucała sobie Lauren. - Niedoczekanie! - buntowała się w duchu. - Na szczę- 124 Judith McNaught j Podwójną miarą 125 ście nic jeszcze nie zdążyłam im donieść i już nie doniosę... Niech so bie sami szpiegują, pewnie nieraz to już robili i mają wprawę!" Nick.,, Lauren nie była do końca przekonana o jego uczuciach dla niej, zapewnienia Mary Callahan nie zdołały rozproszyć wszystkich jej wątpliwości. ,,Zresztą jeśli nawet Nick mnie kocha - myślała - to kiedy się dowie o moim pokrewieństwie i tajnych konszachtach z Whitworthami, pokona, zabije w sobie tę miłość, tak jak przed laty, jako mały chłopiec, zabił w sobie miłość do matki. Wystarczyło mu sił... I teraz też wystarczy!" Lauren zmieniła podjętą poprzednio decyzję. Postanowiła opuścić nie tylko Sinco, ale i Detroit. Wrócić do domu. Gotowa była zapraco wać się na śmierć, tam, w Fenster, w stanie Missouri, zarabiać na dwóch etatach, udzielać dodatkowo lekcji gry na fortepianie, byleby tylko raz na zawsze oddalić się od miejsca, w którym wszystko przy pominałoby jej Nicka... - Już lepiej się czujesz? - powitał Lauren następnego dnia rano Jim Williams, gdy weszła do jego gabinetu. - Podobno ta historia Carol Whit worth tak strasznie cię wczoraj rozstroiła, że prawie się pochorowałaś? Naprawdę? Mary Callahan mi mówiła, ale aż nie mogłem uwierzyć... Lauren bez słowa wręczyła Jimowi przygotowane już wcześniej pismo. Przeczytał krótki tekst. Znów nie mógł uwierzyć. Zaczął się gorączkować: - Chcesz odejść z pracy? Z powodów osobistych? Co to znaczy, na litość boską? O co ci chodzi? O jakie osobiste powody? Lauren wyjaśniła spokojnie: - Jim, Philip Whitworth to mój daleki krewny. Ale ja aż do wczoraj nie miałam pojęcia, że Carol Whitworth jest matką Nicka - dodała. Jim był tak zbulwersowany wiadomością, że aż zapytał trochę bez sensu: - Właściwie dlaczego mi o tym powiedziałaś? - Bo pytałeś, dlaczego chcę odejść. Zamyślił się, zamilkł. - No dobrze - zaczął znów po chwili -jesteś spokrewniona z dru gim mężem jego matki... I co z tego? Lauren nie była nastawiona na taką przedłużającą się dyskusję. Westchnęła głęboko. Przysiadła na krześle naprzeciwko biurka Jima. - Jim, a gdybyś się dowiedział, że jako krewna szpiegowałam dla Whitwortha, to co? - zapytała. - A szpiegowałaś? -Nie. - Whitworth cię namawiał? -Tak. - Odmówiłaś mu? - Nie... nie całkiem. To znaczy... - Lauren nie chciała zaplątać się w wyjaśnieniach - ...to znaczy najpierw się zgodziłam, a potem postanowiłam się wykręcić, więc celowo spartaczyłam testy, żeby Weatherby mnie nie przyjął... Przypadkiem poznałam Nicka, wiesz, miałam taki mały wypadek przed budynkiem Global Industries, szłam na skróty na parking, potknęłam się, przewróciłam, Nick mi pomógł... A następnego dnia ty przeprowadziłeś ze mną rozmowę i zaproponowałeś mi pracę. Przyjęłam propozycję, bo chciałam być blisko Nicka. Wiedziałam, gdzie pracuje, chociaż myślałam, że jako zwykły inżynier budowlany. Dalszy ciąg znasz... Lauren umilkła. Poczuła się całkowicie wyczerpana, przymknęła oczy. Nie czekała na jakąkolwiek ocenę swego postępowania ze strony Jima. Było jej wszystko jedno. Pragnęła tylko, by dał jej wreszcie spokój i jak najszybciej pozwolił odejść. On jednak powiedział nieoczekiwanie: - Lauren, nie puszczę cię i tyle! - Jak to? Chcesz, żebym została i donosiła Whitworthowi? - Nie będziesz donosiła! - Tak sądzisz? - Owszem. - A na jakiej podstawie? - Po pierwsze na takiej, że gdybyś zamierzała donosić, nie chwali łabyś mi się swoim pokrewieństwem z Whitworthami i nie składała rezygnacji. A po drugie... Po drugie, a właściwie przede wszystkim na takiej, że jesteś zakochana w Nicku. A on w tobie. - Nie sądzę. Zresztą gdyby nawet był, to kiedy się dowie o tej sprawie z Whitworthami, nigdy mi nie uwierzy, że... - Lauren, zakochanemu mężczyźnie kobieta może bez obaw przyznać się do wszystkiego, byleby w odpowiednim momencie. Zo baczysz, uwierzy ci na pewno, od razu, jak wróci z Chicago, musisz... - Nie, Jim, nie muszę i nie chcę! Chcę tylko odejść, i to od zaraz! Williams spróbował innej taktyki, - Lauren - ostrzegł -jeśli się będziesz upierać, nie dostaniesz ode mnie dobrej opinii... - Trudno, skoro na nią nie zasłużyłam. Nie zatrzymasz mnie tu dłużej, Jim, ani prośbą, ani groźbą. Muszę odejść. Bez względu na wszystko! 126 Judith McNaught Podwójną miarą 127 Wstała z krzesła, zostawiła Williamsa samego w gabinecie. Zasta nawiał się przez dobrych parę minut, co powinien zrobić, wreszcie sięgnął po słuchawkę... Do sali konferencyjnej, w której grupa najznakomitszych amery kańskich finansistów i przemysłowców debatowała nad problemami wspólnej strategii prowadzenia interesów w skali międzynarodowej, wśliznęła się dyskretnie sekretarka i pochylając się nad Nickiem, po informowała go szeptem: - Jest do pana pilny telefon, sir, dzwoni pan James Williams. Nick wstał po cichu od stołu obrad, wyszedł z sali. Sekretarka wskazała mu ustronny gabinet, w którym mógł bez skrępowania roz mawiać. Słuchawka była odłożona. Podniósł ją energicznym gestem i rzucił niecierpliwe pytanie: - Co się stało, Jim? W odpowiedzi usłyszał: - Jeszcze nic, ale potrzebuję twojej rady. - Rady? - powtórzył zirytowanym tonem Nick. - W samym środ ku takiego ważnego spotkania mam ci udzielać na odległość jakichś rad? W jakiej sprawie? - Wiesz, ten nowy szef działu sprzedaży, którego mi poleciłeś za trudnić, chciałby rozpocząć pracę jeszcze w grudniu, a umówiliśmy się wstępnie, że zacznie dopiero w nowym roku, od pierwszego stycz nia, więc nie wiem... - A niby kto ma wiedzieć? Skoro uważasz, że może zacząć w grudniu, niech zaczyna. Coś jeszcze? - W zasadzie już wszystko... A jak tam pogoda w Chicago? - Chłopie, nie zawracaj mi głowy! Czy ty myślisz... - Przepraszam, już kończę - wszedł mu w słowo Jim. - Konferuj spokojnie dalej. Ale, ale, przy okazji... Wiesz, Lauren złożyła dziś ra no rezygnację! Nick ścisnął słuchawkę dłonią tak, że o mało jej nie rozkruszył. - Porozmawiam z nią w poniedziałek... - Nic z tego, ona chce odejść od zaraz, już jutro zamierza wyje chać do Missouri. - Jim, co to ma znaczyć? Przecież dziewczyny, które się w tobie podkochiwały, zawsze przenosiłeś tylko do innego działu! Czemu, u diabła, teraz doprowadziłeś do tego, że ona chce odejść na dobre, i to od zaraz? Posyłało się kosztowne bukiety... - Nick, przecież z tymi kwiatami i w ogóle... ze mną i z Lauren... to była tylko taka komedia! Zwyczajny wygłup... mój i jej! Przecież ona nie przeze mnie, tylko przez ciebie odchodzi! Najpierw rozko chałeś ją w sobie, a potem... - Żadne najpierw i żadne potem! Ona dba o mnie tyle, co o zeszło roczny śnieg, a ja nie mam teraz czasu dyskutować z tobą na jej te mat. Ani ochoty! Nick rzucił słuchawkę. Wrócił na salę obrad. Próbował skupić się na ważnych sprawach, o których mówili uczestnicy konferencji, ale nie był w stanie. W oczach miał wciąż obraz Lauren. Rozmyślał o tym, że kiedy wróci do Detroit, już jej nie zobaczy... Obrady zakończyły się o siódmej. Potem była kolacja. Kiedy wieczo rem Nick wracał do swego apartamentu, zatrzymał się przed wystawą hotelowego butiku z luksusową biżuterią. Zwrócił uwagę na przepięk ny naszyjnik z rubinem i brylancikami, zaczął się rozglądać za harmo nizującymi z nim kolczykami. Pomyślał, że może gdyby kupił Lauren coś takiego... I poczuł się nagle tak samo jak wtedy, kiedy trzymając za rękę Mary Callahan kupował dla matki emaliowane puzderko! Odwrócił się od wystawy i ruszył energicznym krokiem przez kory tarz. Postanowił, że nie będzie próbował przekupić Lauren. Nie będzie jej o nic prosił! Że nikogo nie będzie o nic prosił! Była już prawie jedenasta. Nick stanął w oknie swojej hotelowej sy pialni. Popatrzył na rozjarzone milionami świateł Chicago. Pomyślał: ,,Lauren odchodzi. A może... Może dlatego, że jest w ciąży? A jeśli na wet, to czy wiadomo z kim? Sama przecież powiedziała, mało, wykrzy czała... A niech tam! Niech odchodzi, może tak nawet będzie lepiej. Niech wraca do Missouri, niech sobie znajdzie jakiegoś małomiastecz kowego dupka, który się będzie przed nią płaszczył. Jej sprawa". Przez cały ranek Lauren pakowała swoje rzeczy. Przenosiła torby i paczki do samochodu, wracała po nowe, znów wybiegała na dziedziniec, żeby dołożyć jeszcze coś do bagażnika. Przy okazji przemokła i zmarzła, bo jesienny weekend był chłodny i dżdżysty. Wróciła do mieszkania po raz kolejny, nie zamykając za sobą drzwi. Rozejrzała się tu i tam. Stwier dziła, że zabrała już chyba wszystko i może jechać, tylko jeszcze napisze krótki list do Philipa Whitwortha... Przysiadła w salonie. Nagle usłysza ła jakieś kroki w hallu. Zajrzała tam zaniepokojona. Zobaczyła... Nicka! - Co ty tu robisz? - wykrzyknęła. - Dlaczego nie jesteś w Chicago? - Sam sobie zadaję to pytanie. Dlaczego zlekceważyłem tamte ważne obrady i tamtych ważnych ludzi i przygnałem tutaj, do ciebie? Bałem się, że nie zdążę... 128 Judith McNaught - Zdążyłeś, ale czego ode mnie chcesz? - Chcę ciebie! - Już ci mówiłam... - Pamiętam, mówiłaś, że jestem dla ciebie za stary i zanadto cy niczny. Ale ja ci jeszcze czegoś nie powiedziałem... Bo nie wiedzia łem, nie byłem tego pewien, ale teraz już wiem, wiem na pewno! Lauren, przecież ja cię kocham! Popatrzyła na niego półprzytomnym wzrokiem. Zaczęła płakać, Podbiegł do niej, objął ją i przytulił. - Lauren, po co te łzy? Jesteś taka piękna... Zwarli się ustami w pocałunku. Lauren poczuła, że jest gotowa na wszystko, na wszystko, czego tylko Nick zechce. Całowali się długo. W końcu Nick stwierdził: - Chciałbym uzgodnić z tobą kilka spraw. - Mhm?... - Lauren wciąż jeszcze była pogrążona w lekkim oszo łomieniu. - Po pierwsze, zaraz zabiorę z powrotem bagaże z twojego samo chodu, zgoda? -Mhm... - Po drugie, pojadę potem do siebie... Lauren oprzytomniała. - Nick, dlaczego? - ...żeby się trochę ogarnąć i przespać, bo po trzecie, zabiorę cię wieczorem na eleganckie przyjęcie... -Tak? - ...a po czwarte... - ...po czwarte, co? - Po czwarte, po tym przyjęciu będziemy się kochać aż do białego rana, chcesz? Spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechnęła się i kiwnęła głową. - Ty też się trochę zdrzemnij po południu, dobrze ci radzę - powiedział. - A dokąd pójdziemy? - zapytała. - Do hotelu Westin, na doroczny bal dobroczynny fundacji na rzecz szpitala dziecięcego. Jestem jednym ze sponsorów, więc zawsze mnie zapraszają. - Ależ Nick, przecież na takiej imprezie trudno zachować dyskre cję. Ludzie zobaczą nas razem. - Niech nas widzą! Cóż w tym złego? Będzie cała śmietanka to warzyska, telewizja, fotoreporterzy... Niech się napatrzą! Tylko włóż coś wystrzałowego! Rozdział 17 prezentował się oszałamiająco elegancko w czarnym smokin gu, śnieżnobiałej koszuli i czarnej muszce. - Jesteś wspaniały! - powiedziała Lauren, ujrzawszy go wieczorem w drzwiach swego mieszkania w Bloomfield Hills. Sama również była ubrana na czarno, w długą, obcisłą górą, a wą ską dołem i rozciętą po bokach do wysokości kolan suknię z lekko po łyskliwego weluru. - Może być? - zapytała, prezentując się Nickowi. - Jest idealna - odpowiedział, dokonawszy skrupulatnych oglę dzin. - Niby niczego nie odsłania, a prawie wszystko odkrywa! - Dlatego jest jeszcze coś takiego - odparła zawstydzona Lauren, oddając mu na chwilę czarną aksamitną pelerynkę, podbitą białym atłasem. Przed głównym wejściem do ekskluzywnego hotelu Westin w cen trum miasta kłębił się tłum fotoreporterów. Kamery telewizyjne miały swe stanowiska po obu stronach paradnego purpurowego ko bierca, po którym goście mieli wchodzić do środka prosto z podjazdu dla samochodów. Hotelowy szwajcar w galowym uniformie otwierał drzwi podjeżdżających jedna po drugiej limuzyn. Zaproszone znako mitości wysiadały w blasku fleszy i telewizyjnych jupiterów. Pierwszą znajomą osobą, którą Lauren i Nick spotkali w zatło czonej sali balowej, był Jim Williams. - Jak to się stało, że tak wcześnie wróciłeś z Chicago, przyjacielu? - zapytał Nicka z figlarnym uśmiechem. - Czyżbyś odebrał jakiś na glący telefon? Nick spojrzał na niego trochę z ukosa, ale odpowiedział również żartem: - Wszystko przez Lauren! Koniecznie chciałem ją zabrać na ten bal... Nick 130 Judith McNaught Podwójną miarą 131 Roześmiali się obaj. Lauren nie bardzo wiedziała dlaczego, ale nie zastanawiała się nad tym ani trochę. Przez cały wieczór tańczyła z Nickiem, rozmawiała z Nickiem, patrzyła na Nicka i widziała tylko Nicka, chociaż wokół było mnóstwo ludzi. Przez cały wieczór czekała na jego dyskretny znak do opuszczenia towarzystwa, wymknięcia się z balu i... - Lauren? - szepnął jej w tańcu parę minut po północy. - Mhm... - Może byśmy już stąd zniknęli? Skinęła leciutko głową. Zeszli z parkietu i właśnie mieli kierować się ku wyjściu, kiedy natknęli się... na Philipa Whitwortha i jego żo nę, ,,Tylko nie to! - pomyślała Lauren, czując, że nogi się pod nią uginają, a serce próbuje jej wyskoczyć z piersi. - Tylko nie teraz!" Denerwowała się jednak niepotrzebnie. Philip dyplomatycznie udał, że jej nie zna. Siląc się na kordialny uśmiech, powiedział: - Nick, miło cię widzieć! Zapoznaj nas ze swoją uroczą damą, Carol i Nick, matka i syn, stali naprzeciwko siebie niczym dwoje obcych ludzi, Nick przedstawił Lauren Whitworthów z chłodną kur tuazją jako ,,swego znakomitego konkurenta w interesach i jego mał żonkę". W kilka minut później, już w samochodzie, Lauren nie wytrzyma ła. Musiała to powiedzieć: - Nick, przecież Carol Whitworth jest twoją matką! - Skąd wiesz? - zapytał dość obojętnym tonem. - Od Mary. - Mhm... Cóż, jest moją matką, i co z tego? - To, że powinna być z ciebie dumna. Taki jesteś przystojny, ele gancki, męski... Nie mogła dokończyć zdania, bo Nick zamknął jej usta czułym po całunkiem, czułym i długim, bardzo długim, W przerwie, którą zrobił w końcu dla zaczerpnięcia oddechu, szepnęła mu: - Kocham cię, Nick. - Do licha, już się bałem, że nigdy mi tego nie powiesz! - rzucił z błyskiem w oku i ponownie wziął ją w ramiona. Poddała się jego pieszczocie z uczuciem ogromnej ulgi. Po chwili z cudownego błogostanu wytrąciła ją jednak niepokojąca myśl: ,,Przecież udając, że nie znam Philipa i Carol, postąpiłam wobec Nicka nie fair! I potwierdziłam swoim zachowaniem, że podtrzymu ję tajną zmowę z Whitworthami przeciwko niemu!" Postanowiła przyznać się Nickowi do wszystkiego. Rano, po nocy miłosnej... W odpowiednim momencie, jak radził Jim. - Masz ochotę na drinka? - spytała Nicka drżącym lekko z emocji głosem, kiedy już znaleźli się w jej mieszkaniu. - O nie! - odpowiedział z bezwzględnym przekonaniem. - Mam ochotę na coś zupełnie innego. Zdjął marynarkę. Podszedł do onieśmielonej Lauren i wziął ją w ramiona. Zaczął całować jej włosy, szyję, potem usta. Zaczął naj pierw delikatnie, a potem coraz gwałtowniej pieścić dłońmi ramiona, plecy, biodra, piersi dziewczyny... Szybko wywołał prawdziwy pożar namiętności w jej ciele. Zapomniała o wszystkim, co mogło ich dzie lić o wszelkich swoich obawach, zastrzeżeniach, skrupułach Pra gnąc jak najszybszego i jak najpełniejszego zespolenia, ufnie poddała się pieszczotom Nicka i niemal natychmiast zaczęła je odwzajem niać, z ogniem, z temperamentem, z pasją! Instynkt płci bezbłędnie podpowiadał jej, jak ma prowadzić, po budzać Nicka do ekstazy. Naturalna intuicja erotyczna sprawiała ze mimo braku biegłości wynikającej z doświadczenia, czyniła to bez błędnie i pewnie. Aż nazbyt pewnie, niestety! Nicka zaczęła dręczyć obsesyjna myśl- Przecież ona jest teraz zupełnie inna niż kiedyś! Wstydliwa dziewczyna z Harbor Springs zdążyła się już wiele nauczyć od tamte go czasu, nabrała wprawy!" Fala rozgoryczenia, która go nieoczekiwanie ogarnęła, dosłownie w jednej chwili zgasiła płomień namiętności. Nick poczuł nagle, ze przenika go chłód, rodzaj odrętwienia, zniechęcenia. Odsunął Lau ren od siebie. , - Może jednak zrób mi tego drinka, dobrze? - powiedział. Zaskoczona, całkowicie zdezorientowana, bez słowa podeszła do barku i nalała mu whisky z wodą sodową. Wypił do dna, jednym hau stem. A potem, mocno ściskając w dłoni szklankę, zapytał: - Lauren, ilu ich było? - Ilu było? O kogo ci chodzi? - Nie udawaj, że nie wiesz. 0 kochanków. O twoich kochanków! Nieoczekiwany wybuch zazdrości Nicka zaskoczył Lauren i zadzi wił On który jawnie drwił z jej naiwności i otwarcie chełpił się wła snym cynizmem, który wygłaszał jednoznaczne pochwały erotyczne go doświadczenia u kobiet, okazał się koniec końców zazdrosny? I to o wyimaginowanych amantów? Postanowiła dać mu lekką nauczkę. 132 Judith McNaught Podwójną miarą 133 - A czy moi kochankowie mają dla ciebie jakieś znaczenie? - spy tała z niewinną minką, podchodząc znów do barku i sięgając po bu telkę białego wina. - Przecież mówiłeś w Harbor Springs, że nowo cześni, wyzwoleni mężczyźni nie przywiązują wagi do dziewictwa, że cenią u kobiet bogate doświadczenie... - Mówiłem - przyświadczył posępnie. - Mówiłeś też, że kobiety odczuwają takie same potrzeby erotycz ne jak mężczyźni i mają pełne prawo do zaspokajania ich z kimkol wiek. .. - Mówiłem, owszem! - przerwał jej, podnosząc z lekka głos w za cietrzewieniu. - Nie musisz mi tego przypominać! Lepiej odpowiedz wprost na moje proste pytanie. Pytam, bo chcę wiedzieć, po prostu, nie mam zamiaru prawić ci morałów... Pytam z czystej ciekawości! - Nick, taka czysta ciekawość to pierwszy stopień... - Nie próbuj mydlić mi oczu jakimś beznadziejnym porzekadłem! Powiedz: ilu? Lauren, milcząc, spojrzała mu prosto w oczy. Przez dłuższą chwi lę z rozmysłem wytrzymywała jego piorunujące spojrzenie. W końcu odrzekła spokojnie: - Tylko jeden. Odwrócił wzrok. Skulił się w sobie niczym bokser po odebraniu silnego ciosu. - Czy czułaś... czy czułaś coś do niego? - zapytał zdławionym gło sem. - Myślę, że kiedyś nawet go kochałam - odparła, mocując się z korkociągiem. - Pozwól, ja to zrobię! - Nick podszedł bliżej, otworzył wprawnie butelkę i nalał Lauren wina. Wypiła parę łyków. - Tak, kochałam go na pewno... - powtórzyła w zadumie. - Dajmy już temu spokój, dobrze? - zniecierpliwił się Nick, - Sam przecież zacząłeś, więc o co się teraz złościsz? A przedtem mówiłeś, że kobieta może zaspokajać... - Dobrze wiem, co mówiłem! - Więc może nie mówiłeś tego szczerze? - Mówiłem szczerze! Wtedy! To znaczy, wtedy szczerze wierzy łem w to, co mówię. - Dlaczego wtedy wierzyłeś, a teraz nie? - Bo wtedy tak mi było wygodnie! A teraz... A teraz nie, bo teraz cię kocham! Lauren opuściła nisko głowę w znakomicie udanym geście skru chy. - Chcesz, żebym ci o nim opowiedziała? Wyrzekł głucho tylko jedno słowo: -Nie! Zignorowała je z rozmysłem. Zaczęła mówić: - Był wysoki, przystojny, ciemnowłosy, elegancki, doświadczony, pewny siebie. Przełamał wszelkie moje opory w ciągu dwóch dni i.,. - Do licha, przestań! - Miał na imię John. - Lauren, proszę cię! - John Nicholas Sinclair. Dźwięk własnego nazwiska zelektryzował Nicka. Napięcie się gnęło szczytu i nagle w obezwładniający sposób opadło. - Lauren, jak mogłaś? - krzyknął. - A ty jak mogłeś, mój jedyny kochanku? - odpowiedziała pyta niem na pytanie. ,,Do licha! - pomyślał Nick. - Z taką kobietą chciałem przeżyć jed nodniową przygodę! Posądzałem ją o naiwność, tymczasem sam by łem naiwny jak smarkacz. Zarozumiały, zepsuty smarkacz! Ośmie szyłem się i tyle. A ona, mimo braku doświadczenia, pokazała klasę. Prawdziwą klasę, odwagę, zdecydowanie... I mądrość! Mądrą pew ność, że w życiu nie warto zadowalać się namiastkami, rozmieniać uczuć na drobne i brać za nie zapłaty w fałszywej monecie przyjem ności bez zobowiązań. Byłem naiwny, byłem po prostu głupi! Miałem złudzenia, że ona da się wciągnąć w przelotny romans. Traciłem tyl ko czas. Trzeba było ją od razu poprosić o rękę!" Wziął głęboki oddech. - Lauren - zaczął - chciałbym mieć z tobą co najmniej cztery ru de dziewuszki w okularach... Przerwał, spostrzegłszy w jej oczach łzy wzruszenia i radości. - Kochanie, nie płacz, proszę, tylko nie płacz - szepnął czule, tu ląc ją do siebie i całując: w czoło, w policzki, w usta... Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Oboje zaczęli się rozbierać. Po chwili stanęli naprzeciwko siebie nadzy, bez skrępowania, bez wstydu, przeniknięci jedynie pożądaniem i miłością. - Lauren, kocham cię! W odpowiedzi objęła go mocno ramionami i przywarła do niego całym ciałem. Zaczął ją całować, łakomie wpił się ustami w jej usta, jakby chciał w jednej chwili, natychmiast, zaspokoić całe swoje milo- 134 Judith McNaught sne pragnienie i głód. Rozchyliła wargi, pozwoliła mu nasycić się do woli ich słodyczą. A potem opadła wraz z nim na łóżko i pozwoliła mu się do woli całować i pieścić. W pieszczotach Nicka nie było tym razem owej chłodnej i wyrafi nowanej maestrii, jaką Lauren zapamiętała z Harbor Springs. Była za to żarliwa, gorączkowa spontaniczność, nieprzeparta miłosna pa sja. Były niepohamowane porywy czułości i burzliwa, rozszalała na miętność. Nick szeptał: - Pragnę cię, Lauren, pragnę cię tak bardzo! Pieścił jej piersi. Pieścił całe jej ciało. Odpowiadała, poddając się coraz pełniej miłosnej ekstazie: - Ja też cię pragnę, Nick. Bardzo, bardzo... Jęknęła z podniecenia, kiedy rozchylił jej uda. Uniosła lekko bio dra, ułatwiając mu wejście w wilgotne i gorące wnętrze jej ciała. Wnikał w nią delikatnie, ostrożnie, łagodnie. A kiedy wniknął do końca, narzucił obojgu zespolonym ciałom wspólny rytm, ekstatycz ny, niepohamowany, coraz szybszy i coraz gwałtowniejszy, prowadzą cy nieuchronnie do całkowitego zatracenia się w rozkoszy. Rankiem obudził Lauren dźwięk telefonu. Podniosła słuchawkę i po chwili podała ją Nickowi, informując: - To do ciebie. Dzwoni Jim. Po krótkiej rozmowie Nick oznajmił z żalem: - Niedziela, nie niedziela, muszę lecieć do Oklahomy. Kupiłem tam niedawno parę szybów i zakład petrochemiczny. Poprzedni wła ściciel byt mało poważnym facetem, parę razy okpił własny personel, teraz ci ludzie nie chcą rozmawiać o nowych umowach o pracę z ni kim innym, tylko osobiście ze mną. Grożą strajkiem, gdybym się nie zjawił. Wiesz, wolą dmuchać na zimne... Nie wiedzą, że ja cały płonę - zakończył żartem i zaczął się szybko ubierać. Po paru minutach, całując Lauren w drzwiach na pożegnanie, obiecał jej: - Jutro się znów zobaczymy. Będę leciał przez całą noc, żeby tyl ko jak najszybciej wrócić. Do ciebie... Rozdział 18 w poniedziałek rano Lauren znów zjawiła się w Sinco, wszy scy, od portiera począwszy, przyglądali się jej z ogromnym zaintere sowaniem. W sekretariacie Jima Williamsa czekała już przejęta Su san Brook z działu reklamy i pięć innych znajomych dziewczyn. - O co chodzi? - zapytała Lauren zdziwiona. - A o to! - zawołała z błyskiem w oku Susan i rozłożyła na biurku niedzielne wydanie lokalnej gazety. ' Lauren spojrzała i osłupiała. Całą stronę zajmował fotoreportaż z sobotniego balu w hotelu Westin. Jedno z kolorowych zdjęć przed stawiało Nicka i ją w tańcu. Podpis głosił: ,,Przemysłowiec z Detroit J. Nicholas Sinclair z osobą towarzyszącą". - Faktycznie, uderzające podobieństwo! - stwierdziła Lauren, z udanym zdziwieniem kręcąc głową. - Przynajmniej z profilu. Koleżanki dały się nabrać. - Chcesz powiedzieć, że to nie ty? - odezwała się któraś rozczaro wanym tonem. - Dzień dobry, miłe panie! - dobiegł nagle od drzwi niski głos Nicka. Sześć głów jak za pociągnięciem sznurka odwróciło się w jednej chwili w tamtą stronę. Sześć par zaciekawionych oczu uważnie popa trzyło na szefa, który podszedł do Lauren i powiedział jej po prostu: - Cześć! Sześć par zaciekawionych uszu pilnie słuchało, co Nick powie, kiedy zerknie w gazetę. A on stwierdził: - Lauren, wyszłaś prześlicznie, szkoda tylko, że ten paskudny typ, z którym jesteś na zdjęciu, zepsuł cały efekt! Po czym wszedł do gabinetu Jima Williamsa. - No tak, uderzające podobieństwo! - zakpiła Susan Brook. Zawstydzona Lauren nie bardzo wiedziała, jak dalej się tłuma czyć, na szczęście obecność ,,szefa szefów" w sąsiednim pomieszczę- Kiedy 136 Judith McNaught Podwójną miarą 137 niu sprawiła, że wszystkie dziewczyny, nie przedłużając kłopotliwej rozmowy, natychmiast rozbiegły się do swoich zajęć. Po kilku minutach Nick wyszedł od Jima. Poprosił Lauren, żeby udała się z nim do jego gabinetu na osiemdziesiątym piętrze. Ledwie znaleźli się sam na sam, z dala od wścibskich spojrzeń, wziął ją w ob jęcia i zaczął namiętnie całować. - Strasznie za tobą tęskniłem - wyszeptał. Po chwili dodał: - Niestety, znów będę musiał potęsknić. Za godzinę odlatuję do Włoch. Rossi wczoraj nie mógł mnie złapać, więc zadzwonił do Hora ce'a Morana do Nowego Jorku, do ojca Ericki, wiesz, mamy trochę wspólnych interesów, w sprawę Rossiego również jest wprowadzo ny. .. Podobno jacyś Amerykanie pojawili się w Casano, węszą wokół laboratorium! Lecę z Jimem, Moran już wczoraj wysłał do Włoch Erickę. Powinniśmy wrócić w środę, najpóźniej we czwartek... Co do Ericki, Lauren, to muszę ci wyjaśnić... - Już wszystko wiem. Od Mary. Dlaczego bierzesz ze sobą Jima? - Niech się chłopak uczy. Od nowego roku obecny prezes Sinco przechodzi na emeryturę, będzie okazja do awansu... Wiesz, jestem mu wdzięczny za pewną ingerencję w nasze życie... Chciałbym mu się jakoś odwdzięczyć. Ericka już tam jest, zawiozę go do niej, może ta romantyczna włoska atmosfera... Widzę, że rozumiesz, skoro się uśmiechasz, tak, trzeba w końcu skojarzyć tę parę, lepiej późno niż wcale... Lauren faktycznie się uśmiechała, ale w głębi duszy zupełnie nie było jej do śmiechu. Wczoraj rano, po miłosnej nocy, nie zdążyła się wytłumaczyć Nickowi ze swoich kontaktów z Philipem Whitwor them. Teraz znowu musiała odłożyć rozmowę z nim na ten temat co najmniej o trzy następne dni. - Gdyby Rossi zadzwonił, powiedz mu, że do niego jadę i żeby się o nic nie martwił. Wiesz, trzeba tymczasem jakoś udobruchać geniu sza. Próbki tych jego włókien są już w naszych laboratoriach, wkrótce będziemy wiedzieli, czy naprawdę nim jest... - dodał w zamyśleniu. Aha, rozmawiałem dziś rano przez telefon z pewnym dziennikarzem! zmienił nagle temat. - Nie zdziw się, kiedy prasa zacznie się wokół cie bie kręcić. Już wiedzą, że zamierzamy się pobrać, więc będą ciekawi... - Na Boga, skąd wiedzą? - zdziwiła się Lauren. - Powiedziałem im. - Podałeś też miejsce i datę ślubu? - zapytała z figlarnym uśmie chem. - Podam wkrótce, ale najpierw tobie - odciął się Nick. - Wolała byś reprezentacyjny kościół czy skromną, cichą kaplicę? Fetę na parę setek gości czy kameralną uroczystość dla najbliższej rodziny i przy jaciół? Bo wiesz, huczne, oficjalne przyjęcie moglibyśmy wydać póź niej, po powrocie z podróży poślubnej... - Wolę, żeby było cicho, kameralnie i jak najprędzej - zażartowa ła Lauren. - Więc idealnie się ze sobą zgadzamy! Będzie szybko, jak najszyb ciej. Poczekaj tylko tych parę dni. Na pocieszenie kup sobie coś ode mnie, zostawiłem u Mary czek... Kup sobie, co zechcesz, futro, biżu terię. Na pamiątkę naszych zaręczyn. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Lauren i Nick żegnali się czule w gabinecie na osiemdziesiątym piętrze, w dziale ochrony Glo bal Industries toczyła się kolejna służbowa rozmowa pomiędzy Jac kiem Collinsem i jego asystentem Rudym. - Sprawdziłeś tę dziewczynę? - spytał Collins. - Owszem, na ile się dało. Jak się okazuje, ma fantastyczny apar¬ tamencik w Bloomfield Hills, podobno płaci jej za to gniazdko jakiś nadziany facet nazwiskiem Whitworth... Ten Whitworth miał tam wcześniej inną dziewczynę, podobno rudą, ale raz nakrył ją z jakimś amantem, więc się jej pozbył. Dziwna rzecz, bo on teraz podobno wcale u tej Danner nie bywa, tak mi mówił tamtejszy dozorca, zna czy, ten Whitworth nie bywa... - Jak, powiadasz? - Whitworth. Philip Whitworth, tak mi powiedział dozorca, wcale tam teraz nie bywa u tej Danner, dziwne, prawda? Jack Collins zamyślił się głęboko. - Może wcale nie takie dziwne, jak myślisz, chłopie - odezwał się po chwili. - Trzeba zaraz porozumieć się z Sinclairem, nie, on miał lecieć do Włoch, w takim razie z jego głównym prawnikiem, Wal¬ shem... Sam to zrobię, a ty miej stale na oku tę dziewczynę. Spraw dzaj wszystkie jej telefony, chodź za nią, gdzie tylko się ruszy. Pełne pogotowie, chłopie, dobierz sobie jeszcze kogoś do pomocy... We wtorek rano na biurku Lauren zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, usłyszała leciutki trzask, jaki od wczoraj odzywał się w jej aparacie zawsze na początku każdej prowadzonej z niego roz mowy. ,,Trzeba będzie to zgłosić ekipie technicznej..." - pomyślała, już jednak za moment zupełnie zapomniała o niepokojących odgło- 138 Judith McNaught Podwójną miarą 139 sach. Albowiem wiadomość, jaką odebrała, zaniepokoiła ją niepo miernie bardziej. Dzwonił Philip Whitworth. Zaproponował jej wspólny lunch, su gerując tonem głosu, że jest to propozycja nie do odrzucenia. - Niech będzie, skoro ci na tym zależy - zgodziła się, nie wykazu jąc nadmiernego entuzjazmu, świadoma faktu, że póki sama nie roz mówi się z Nickiem, Philip będzie trzymał ją w szachu, więc nie po winna go drażnić. - Muszę być przez cały czas gdzieś w pobliżu firmy, więc może umówmy się w restauracji Tony'ego. Wiesz, gdzie to jest? - Wiem, wiem, ale tam mają stoliki tylko dla stałych gości... - Nie przejmuj się. Zrobię rezerwację, jakiś stolik się znajdzie. Do zobaczenia. - zakończyła rozmowę Lauren i odłożyła słuchawkę. Stolik oczywiście się znalazł, choć Tony sumitował się, że nie naj lepszy, blisko przejścia do kuchni, oddzielonego od sali restauracyjnej tylko ozdobnym, maskującym przepierzeniem. - Lepiej późno niż wcale, ale na przyszłość postaraj się dzwonić trochę wcześniej Laurie, zarezerwuję ci spokojniejszy kącik... Tam, gdzie dzisiaj będziesz siedzieć razem z twoim gościem, ciągle biegają kelnerzy - tłumaczył. - Wszystko w porządku, Tony, u ciebie jest mi dobrze bez wzglę du na miejsce! Restaurator aż pokraśniał z zadowolenia, usłyszawszy tak mile słowa. Polecił, by Dominie zaprowadził Lauren do stolika. Philip Whitworth już czekał. Szarmancko zerwał się z krzesła na powitanie. Kiedy oboje z Lauren usiedli, a Dominie oddalił się po przyjęciu zamówienia, zagadnął, siląc się na przyjacielski ton: - To może byś mi tak powiedziała, moja droga, jak się naprawdę układają sprawy pomiędzy tobą a naszym wspólnym znajomym? - Przecież Nick Sinclair nie jest żadnym twoim znajomym, tylko pasierbem! - obruszyła się Lauren. - Tak, tak, oczywiście! - skwapliwie zgodził się Whitworth. - Ale proszę cię, moja droga, bez nazwisk, po co ktoś ma usłyszeć, mnó stwo tu ludzi naokoło, a czasem to i ściany mają uszy... Lauren, głęboko oburzona na kuzyna i jego żonę za to, jak trakto wali i traktują Nicka, oznajmiła nie bez złośliwej satysfakcji: - Ponieważ za dzień lub dwa i tak o wszystkim przeczytasz w ga zetach, Philipie, powiem ci od razu, że ja i ten nasz ,,wspólny znajo my" zamierzamy się pobrać! - Moje gratulacje! Ale... - Whitworth zawiesił głos i spojrzał znacząco na Lauren lekko przymrużonymi oczyma. - Ale on chyba nic nie wie o twoich powiązaniach ze mną, moja droga, prawda? W każ dym razie podczas balu chyba jeszcze nie wiedział, przynajmniej ta kie odniosłem wrażenie... - Nie wie, ale wkrótce się dowie! Mam zamiar z nim szczerze po rozmawiać na ten temat. - Lauren, moim zdaniem, wcale nie ma takiej potrzeby. Nie chciałbym ci niczego narzucać, broń Boże, ani nawet sugerować, tyl ko widzisz, fakty są takie, że pomiędzy nim a moją żoną i mną istnie ją pewne animozje... - Wyłącznie z waszej winy! - wtrąciła Lauren, nie mogąc ścier¬ pieć obłudy kuzyna. - Nie doszukuj się tak od razu winnych, moja droga, któż z nas jest w życiu bez winy... - Wypowiedziawszy te słowa, Whitworth znów spojrzał na Lauren znacząco, po czym dodał jadowitym tonem: - On nie będzie zachwycony, moja droga, kiedy się dowie, że jesteś moją kochanką! - Nie bądź śmieszny, Philipie! Przecież doskonale wiesz, że nie je stem! - Ja wiem i ty wiesz, Lauren, ale czy on w to uwierzy? Udostępni łem ci apartament w tajemnicy przed własną żoną, kupiłem ci to i owo do ubrania... - Uwierzy! Nie ma obawy! Wszystko mu dokładnie wyjaśnię - za pewniła głęboko o tym przekonana Lauren, z najwyższym trudem się hamując, by nie wykrzyczeć kuzynowi prosto w twarz, na całą re staurację, co naprawdę sądzi o jego przewrotności. - W takim razie, moja droga, pozwól, że coś ci doradzę. - Fałszy wie familiarny dotąd ton Whitwortha zdominowała nuta jawnej po gróżki. - Nie zapomnij pominąć w swoich zwierzeniach informacji na temat Casano, które nam w swoim czasie przekazałaś... Lauren zaniemówiła. - Przecież ja... - odezwała się niepewnie dopiero po dłuższej chwili obopólnego milczenia - przecież ja nic nie powiedziałam o Ca sano, przecież żadnych informacji... żadnych poufnych informacji ode mnie nie uzyskałeś... - Ja to wiem i ty to wiesz, Lauren, ale czy on ci uwierzy? Lauren poczuła, że ze zdenerwowania trzęsą jej się ręce. Starając się to ukryć, splotła mocno palce obydwu dłoni. Zapytała: - Philipie, czy ty mi grozisz? - Skądże znowu, moja droga! - Whitworth, czując przewagę, 140 Judith McNaught znów zdobył się na uśmiech i pozornie przyjacielski ton. - Nie grożę ci ani nie chcę cię straszyć. Chciałbym tylko... - zawiesił głos celowo, żeby potrzymać Lauren w niepokojącej niepewności i zyskać w ten sposób lepszą pozycję wyjściową do dalszych pertaktacji - ...chciał bym tylko zawrzeć z tobą pewną umowę! - Umowę? Jaką umowę, Philipie? - Lauren próbowała dyploma tycznej gry na zwłokę, choć domyślała się już, do czego jej rozmówca zmierza. - Ano taką, moja droga - zagrał Whitworth w otwarte karty - że ja będę stale milczał jak grób, a ty mi od czasu do czasu coś opowiesz na temat Global Industries czy Sinco. - I naprawdę się spodziewasz, że ja na coś takiego pójdę? - syknę ła Lauren z pogardą. - Wiesz, co ci powiem? Prędzej umrę, niż zdra dzę Nicka! Jesteś to w stanie pojąć? - Ależ, Lauren, niepotrzebnie wszystko wyolbrzymiasz. Przecież ja nie nakłaniam cię do żadnej zdrady, tylko do drobnej przysługi, to chyba normalna rzecz w rodzinie, pomiędzy krewniakami... Zresztą, moja droga - dobroduszny kuzynek Philip znów zamienił się na chwilę w bezwzględnego i cynicznego szantażystę - nazywaj to, jak chcesz, bylebyś się wywiązywała z umowy. Nie oszukujmy się, mu sisz zaakceptować moje warunki, nie masz wyboru! A ja nie mam czasu! Najbliższy piątek to ostatni dzień na składanie ofert dotyczą cych czterech bardzo ważnych dla firm z naszej branży kontraktów. Muszę wiedzieć, z czym wychodzi Sinco. Jesteś w stanie to pojąć? Lauren patrzyła na Whitwortha w głębokim zamyśleniu. Teraz ona z kolei trzymała go w napięciu. W końcu spytała: - Jakie to kontrakty, Philipie? Odetchnął z trudną do zamaskowania ulgą. Uśmiechnął się triumfująco i wyjął z zanadrza karteczkę. - Tutaj masz wszystkie namiary - oznajmił. Po chwili dodał: - Byłem pewien, że rozsądna z ciebie dziewczyna... Lauren zignorowała jego przymilne słowa. Sondowała ostrożnie dalej: - Philipie... te kontrakty... rzeczywiście są dla ciebie takie waż ne? - Ba! To sprawa być albo nie być. Dla mnie, dla Carol, dla Carte ra. I dla całej naszej rodziny, Laurie! - rozczulił się Whitworth. Lauren w zadumie pokiwała głową. - Rozumiem... I jeśli ci pomogę, będziesz milczał? Podwójną miarą - Daję ci na to moje słowo honoru - zapewnił Philip. 141 Lauren doskonale wiedziała, że pojęcia takie jak ,,honor" nie mają dla ludzi pokroju Whitwortha żadnego znaczenia. Że jeśli Philip odwo łuje się do honoru, to jedynie dla zamaskowania swych rzeczywistych dążeń i intencji, naznaczonych piętnem zachłanności, bezwzględności i braku jakichkolwiek skrupułów. Zdawała sobie sprawę z prawdzi wych zamiarów Whitwortha, polegających na szantażowaniu jej i wy ciąganiu od niej informacji, póki Sinco i Global Industries nie przejdą w jego ręce, a potem w ręce Cartera, póki dorobek wielu pracowitych lat życia ,,gorszego", traktowanego po macoszemu syna Carol Whi tworth nie stanie się łatwym kąskiem dla jej pupilka. Lauren przejrzała na wylot perfidną grę kuzyna. Wiedziała, że jest zmuszona wziąć w niej udział. Ale twardo postanowiła nie pod dawać się z góry! Ledwie po lunchu znalazła się w biurze, zadzwonił telefon. W słu chawce znów usłyszała denerwujący trzask, a zaraz potem głos Phi lipa: - Nie chciałbym cię ponaglać, moja droga, ale informacje o tych czterech ofertach są mi potrzebne już na dzisiaj... - Zrobię, co będę mogła. - Rozsądna z ciebie dziewczyna! Wiesz, takie dokumenty powin ny być w dziale technicznym... - Rozumiem. - Rozsądna i mądra! Wobec tego będę czekał o czwartej, na par kingu przed budynkiem, w samochodzie. Do miłego zobaczenia! Lauren mruknęła coś niewyraźnie w odpowiedzi i odłożyła słu chawkę. Udała się do działu technicznego, wręczyła urzędującej tam sekretarce kartkę otrzymaną od Whitwortha i powiedziała po prostu: - Pan Williams przysyła mnie po akta tych spraw, są mu na chwilkę potrzebne. Szybko otrzymała cztery teczki, zawierające dokumentację tech niczną, a w osobnych kopertach kopie złożonych przez Sinco ofert. Rzeczywiście przeszła z materiałami do biura Jima Williamsa, opu stoszałego po jego niespodziewanym wyjeździe do Włoch. Skopiowa ła oferty na kserografie. Potem, korzystając z korektora i cienkopisu, starannie pozmieniała wszystkie proponowane przez Sinco kwoty, znacznie je zawyżając. Odręczne poprawki były oczywiście widoczne, ale po kilkakrotnym przekopiowaniu skorygowanego dokumentu w końcu się zatarły. 142 Judith McNaught Lauren pomyślała z nadzieją: ,,Żarłoczny smok Whitworth powi nien połknąć ten niestrawny kąsek!" Wrzuciła zbędne kopie do kosza na śmieci. Zebrała teczki, żeby je odnieść z powrotem do działu technicznego i wyszła. Nie zauważyła niepozornego faceta, który wcześniej szedł dyskretnie jej śladem, a teraz wśliznął się do pustego gabinetu Jima. Dokładnie o czwartej Lauren znalazła się przed budynkiem. Bez słowa podała oczekującemu już w rozłożystym cadillacu z zaciemnio nymi szybami Philipowi Whitworthowi kopertę, obróciła się na pię cie i pobiegła z powrotem do biurowca. W wejściu nieomal zderzyła się z niepozornym facetem, który pośpiesznie chował w zanadrzu miniaturowy aparat fotograficzny. Rozdział 19 - Dzięki Bogu, że jesteś! - zawołała w środę po południu Mary Cal lahan na widok Nicka, wkraczającego do biura na osiemdziesiątym piętrze Global Industries Building w towarzystwie Ericki i Jima. Mike Walsh koniecznie chce z tobą rozmawiać. Mówi, że to pilne. - Daj mu znać, żeby za chwilę przyszedł. Wzniesiemy wszyscy ra zem toast za moje małżeństwo. Jeszcze dziś lecimy z Lauren do Las Vegas i pobieramy się! Nie wytrzymam bez niej już dłużej! - A czy ona już wie o własnym ślubie? - zaciekawiła się Mary. Jest teraz w biurze Jima, zajęta pracą... - Zaraz się dowie. I na pewno da się przekonać do mojego planu. - Nie będzie miała innego wyjścia - roześmiała się Ericka. - Otóż to! Samolot już czeka na lotnisku - rzucił Nick i zniknął w łazience przy swoim gabinecie, żeby się trochę odświeżyć. Kiedy wyszedł po kilku minutach, Mike Walsh już na niego cze kał w towarzystwie szefa działu ochrony i jego niepozornego asy stenta, Rudy'ego. - O co chodzi, Mike? - spytał Nick, sięgając do barku po szampana. - O przeciek w sprawie Rossiego. - O tym to sam wiem. Przecież mówiłem ci jeszcze przed wyjaz dem do Włoch... - Nick, są nowe szczegóły. - No to słucham, słucham... - Nick był zbyt zaabsorbowany wła snymi myślami o tym, że już najbliższa noc będzie jego i Lauren nocą poślubną, by w przekonujący sposób udać zainteresowanie sprawą referowaną przez prawnika. - Wygląda na to, że sprężyną wszystkiego jest Whitworth... - Co ty powiesz? - Nick trochę się zaciekawił, usłyszawszy znie nawidzone nazwisko, ale nadal był myślami bardzo daleko od spraw firmy i walki z konkurencją. 144 Judith McNaught Podwójną miarą 145 - ...ale nie działa sam! Ma tu u nas swoją wtyczkę, szpiega, na mierzyliśmy go, Nick. To kobieta! Założyliśmy podsłuch na jej telefo nie, mamy nagrania rozmów. Nick, ona wczoraj przekazała Whi tworthowi kopie tych czterech ofert Sinco, wiesz, o które mi chodzi... Ośmielił się podjechać tuż pod budynek, żeby je od niej oso biście odebrać, mamy to na zdjęciu! - Stary drań! Tego to już za wiele! - zirytował się Nick, ale na myśl o zaplanowanym jeszcze na dziś ślubie z Lauren w Las Vegas niemal natychmiast odzyskał równowagę. - Jak tylko wrócę z podró ży poślubnej - rzekł niefrasobliwym raczej tonem - zajmę się tym fa cetem. Wykończymy go, prawda, Jim? - zwrócił się do Williamsa. Będziemy przebijać wszystkie jego oferty, nawet gdybyśmy mieli schodzić z proponowanymi cenami poniżej kosztów własnych. Długo czegoś takiego nie wytrzyma, pójdzie z torbami i kwita! Jim potakująco pokiwał głową. Nick zaczął nalewać szampana. Mike mówił dalej: - Rozmawiałem już z sędzią Spathem. Jeśli tylko się nie sprzeci wisz, gotów jest wydać nakaz aresztowania tej kobiety. - A kim, u licha, ona właściwie jest, Mike? - Kochanką Whitwortha, sir - wyrwał się Rudy, mimo że nie do niego było skierowane pytanie. - Prześwietliłem tę damulkę osobiście, sir, nosi się jak modelka, ma fantastyczne mieszkanko w Bloomfield Hills, Whitworth za to wszystko pła... - Nazwisko! - Nick ryknął tak głośno, że przerażony ochroniarz zamilkł w pół słowa i nie był już w stanie wydobyć z siebie głosu. - Danner - odpowiedział za niego Mike Walsh. - Lauren Danner. Jak już mówiłem, nakaz aresztowania... - Zamknij się, Mike! Pozwól mi pozbierać myśli. Wracaj do siebie i czekaj, aż cię wezwę. I zabierz mi stąd tych facetów! - wskazał na Collinsa i Rudy'ego. - Nick... - odezwał się Jim Williams. - Jim, Ericka, przepraszam was, ale też już znikajcie, razem z tym cholernym szampanem! Mary wezwij mi tu zaraz Lauren i idź do domu! Nie ociągaj się, nic tu po tobie! Nick został sam. Wciąż nie mógł do końca uwierzyć w tę straszną prawdę, którą przed chwilą poznał. Lauren, jego Lauren - szpie giem! Lauren, jego Lauren - kochanką Whitwortha! Lauren, jego Lauren - podłą, perfidną zdrajczynią! Miał ochotę udusić ją własny mi rękami. A potem skończyć ze sobą... Lauren zdziwiła się, widząc w sekretariacie Nicka trzech pracow ników ochrony. Uśmiechnęła się niepewnie, przechodząc obok nich. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami gabinetu, poprawiła włosy. Była zdecydowana wyznać Nickowi wszystko na temat swoich kon taktów z Philipem teraz, od razu, pragnęła mieć tę okropną historię już raz na zawsze za sobą, nie chciała czekać ani chwili dłużej! We szła do środka. Zatrzymała się zdziwiona tuż za progiem. W gabine cie było prawie ciemno, Nick zaciągnął zasłony na przeszkloną ścia nę i nie zapalił żadnego światła. Nie patrzył na nią. Stał odwrócony tyłem do wejścia. Zawołała: - Nick, nareszcie jesteś, tak się cieszę! - Zamknij drzwi. Speszona szybko wykonała polecenie. -Nick... - Tęskniłaś za mną, Lauren? - spytał. - O tak! - odpowiedziała swobodniejszym tonem i podeszła blisko do niego. - Jak bardzo? - Odwróć się wreszcie do mnie, to się przekonasz. Odwrócił się, ale nie popatrzył Lauren w oczy. Wziął ją pod ramię, podprowadził do sofy. - Teraz mi pokażesz, jak bardzo tęskniłaś - rzekł dziwnym, lekko schrypniętym głosem. Zaczął Lauren całować, zachłannie, pożądliwie. Rozpiął jej bluzkę i biustonosz, obnażył piersi. Półnagą pchnął na sofę i przygniótł wła snym ciałem. Niecierpliwą ręką podkasał jej spódnicę, zsunął figi... - Chcesz mnie, Lauren? - zapytał zdławionym półszeptem. - Tak, Nick, tak, chcę... Nick!!! Krzyknęła przeraźliwie z bólu, kiedy Nick nagle chwycił ją ręką za włosy i poderwał się z sofy na równe nogi, ją również zmuszając do powstania. - Zanim zaczniemy, dobrze mi się przyjrzyj - warknął. - Bo może myślisz, że masz do czynienia z Whitworthem, może już ci się myli, kto cię... - Nick, wysłuchaj mnie, proszę! Wszystko ci wyjaśnię! Pchnął ją na sofę. - No to wyjaśniaj, słucham. Dlaczego Whitworth kupował ci ciu chy i opłacał mieszkanie? Po co tu dzisiaj do ciebie przyjeżdżał? Co mu podałaś w kopercie? Proszę bardzo, wytłumacz mi, zanim się bę dziesz tłumaczyć przed sądem! 146 Judith McNaught Podwójną miarą 147 - Nick, posłuchaj, ja cię kocham... - Ciekawe, czy dalej będziesz mnie kochała za pięć lat, jak już wyjdziesz z pudła razem ze swoim kochasiem? - Nick, proszę... Posłuchaj... Philip Whitworth nie jest moim ko chankiem. To mój krewny. Rzeczywiście, namówił mnie, żebym się wkręciła do Sinco i zdobyła dla niego pewne informacje, ale przysię gam, nic mu nie powiedziałam... to znaczy... dopiero dzisiaj... On zaczął mnie szantażować. Kiedy zobaczył moje zdjęcie w gazecie, za groził mi, że... - Miłego masz krewniaka, w ogóle miła z was rodzinka - rzucił szyderczo Nick. - Szantażyści i szpiedzy! - Posłuchaj, on mi na początku powiedział, że to ty opłacasz kogoś, żeby szpiegował dla ciebie w jego firmie, że chcesz go w ten sposób zrujnować, nieuczciwie... Miałam tylko zdemaskować... -Nie próbuj mydlić mi oczu! Przecież to właśnie Whitworth płaci za szpiegowanie, a nie ja! Płaci właśnie tobie! - Nick, proszę... Dlaczego nie chcesz mnie spokojnie wysłuchać? Nick, błagam... Nick, przecież ja cię kocham! Lauren zaczęła spazmatycznie łkać. Nick spojrzał na nią zimno, obojętnie. - Wstawaj! - syknął. - Przestań histeryzować! Pozapinaj się! Podszedł do drzwi. Lauren drżącymi rękoma zaczęła zapinać bluzkę, w końcu z wysiłkiem wstała, wspierając się rękoma o szklany blat stojącego obok sofy stolika. Nick otworzył drzwi. - Zabierzcie ją! - polecił ochroniarzom. Trzej mężczyźni podeszli do Lauren, otoczyli ją. Spoglądała na nich, ale naprawdę chyba ich w ogóle nie widziała. Wciąż miała przed oczyma twarz Nicka, kamienną, zimną i przerażająco obojęt ną, w chwili gdy wzywał tych ludzi, żeby zabrali ją do aresztu. Twarz teraz już niewidoczną, gdyż Nick, wsunąwszy ręce w kieszenie, zno wu odwrócił się tyłem. Lauren ocknęła się z oszołomienia, dopiero gdy jeden z ochronia rzy spróbował ją chwycić za ramię. - Ręce przy sobie! - syknęła, i spoglądając na Nicka, wyszła w otoczeniu eskorty z gabinetu. Nick znów został sam. Wziął z biurka zdjęcie Lauren, zrobione jej przez agenta, kiedy przekazywała Whitworthowi kopie ofert. Usiadł na sofie. Zaczął się wpatrywać w fotografię. ,,W chwili zdrady była równie piękna jak zawsze..." - pomyślał z goryczą. Odłożył zdjęcie. Ukrył twarz w dłoniach. Ochroniarze w milczeniu przeprowadzili Lauren korytarzem do windy. Zjechali z nią na dół. ,,Policja pewnie czeka przed budyn kiem" - pomyślała, ale po wszystkim, co już ją spotkało tego dnia, nie była w stanie przejąć się nawet perspektywą aresztu. Eskorta podprowadziła Lauren pod główne wyjście. Jeden ze strażników zapytał: - Nie ma pani czasem jakiegoś płaszcza? - Mam, został w biurze pana Williamsa, płaszcz, torebka... - Proszę zaczekać, przyniosę. Ochroniarz odszedł. Ku zaskoczeniu Lauren, dwaj pozostali ru szyli za nim. Nie mieli zamiaru jej pilnować, zostawili ją samą! Zerk nęła przez oszklone drzwi na podjazd przed budynkiem. Żadnego po licyjnego samochodu nie było! Za to wokół, w obszernym hallu, było mnóstwo ludzi: personel Global Industries i Sinco kończył akurat pracę, wszyscy rozchodzili się do domów... Lauren miała wrażenie, że wszyscy doskonale wiedzą, dlaczego ona tak stoi i czeka, wydawało się jej, że na nią patrzą, pogardliwie, szyderczo, że nieomal wytykają ją palcami! Nie mogła znieść tych pełnych potępienia ludzkich spojrzeń, czuła się jak napiętnowana. Nie mogła tego wszystkiego znieść ani chwili dłużej! Pod wpływem tyleż nagłego, co przemożnego impulsu, wybiegła z budynku i ruszy ła w stronę Jefferson Avenue. ,,Wszystko jedno dokąd, byle dalej od tego przeklętego miejsca!" - myślała. Na parkingu Global Industries Building Jim Williams pomagał Erice Moran wsiąść do samochodu. Lauren podeszła bliżej, spojrzała na niego pytająco. Rzucił tylko: - Nie mam ci nic do powiedzenia! Ruszyła dalej, w cienkiej jedwabnej bluzce i tweedowej spódnicy, w chłód i deszcz późnojesiennego wieczoru. Minął ją samochód, któ rym odjechała Ericka. W chwilę później usłyszała za sobą szybkie kroki. Ktoś podbiegł i chwycił ją za ramię. Stanęła. Odwróciła się. To był Jim. - Przeziębisz się w tę paskudną pogodę tak bez niczego - powie dział. - Weź mój płaszcz. Bo przemarzniesz i przemokniesz na śmierć. - Może tak byłoby najlepiej... - mruknęła Lauren, ni to do niego, ni to sama do siebie. I zapytała głośniej: - Jim, wierzysz w to wszyst ko, o co mnie oskarżają? - Niestety tak. Są dowody, niezbite, przecież wiesz. Muszę wie rzyć. 148 _ Juditd McNaught Podwójną miarą 149 - Ale ja nie muszę brać od ciebie płaszcza! - wybuchnęła. - Na szczęście nic już nie muszę! Odwróciła się od Jima, zrobiła pół kroku naprzód. Zawahała się i jeszcze na chwilę stanęła. Rzuciła przez ramię: - Kiedy prawda wyjdzie na jaw, powiedz ode mnie Nickowi, żeby nie próbował przypadkiem mnie szukać. Nie chcę go znać! Drżąc ze zdenerwowania i z zimna, ruszyła biegiem przed siebie. Nie zastanawiała się nawet, dokąd biegnie. Mijała kolejne budynki... Nagle ujrzała jasno oświetlone okna restauracji Tony'ego. Pomyślała, że tylko tam, u włoskich ziomków, u rodaków zmarłej matki, znajdzie choć parę słów pociechy i chwilę bezinteresownej gościny. Podbiegła do tylnego, kuchennego wejścia. Zaczęła stukać do drzwi. Otworzył jej sam Tony. - Laurie! - wykrzyknął i złapał się za głowę, widząc ją w tak opła kanym stanie. - Laurie, madonna mia, co się stało? Dominie, Joe, chodźcie tu szybko! Obudziła się rano w wygodnym łóżku, w przytulnym, choć obcym pokoju. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, gdzie właściwie jest i skąd się tu wzięła, z czasem, niestety, przypomniała sobie wszystko, kolejne wydarzenia minionego popołudnia. Nie były to miłe wspomnienia, po za tym ostatnim - wspomnieniem serdecznej opieki, jaką otoczyła ją cała rodzina włoskiego restauratora, a zwłaszcza jego młoda synowa, żona Joego. To właśnie ona przygotowała Lauren gorącą kąpiel, a po tem ułożyła ją w łóżku w jednej z sypialni na piętrze, nad restauracją. Po przebudzeniu Lauren dość długo leżała bez ruchu. Bolała ją głowa, ręce, nogi, całe ciało. ,,Cóż - pomyślała z rezygnacją - przy najmniej czuję, że żyję..." Zaczęła się zastanawiać, jakie są szanse, by Nick kiedykolwiek po znał prawdę o tym, co zrobiła. Doszła do wniosku, że niewielkie. No, może gdyby firma Sinco uzyskała chociaż jeden z tych trzech kontrak tów. .. Może Nick by się wówczas zastanowił, dlaczego Philip nie prze bił jego oferty, może porównałby oryginał oferty ze skorygowaną fał szywie kopią, wyjętą widocznie przez kogoś z kosza na śmieci. Ale przecież wszystkie kontrakty mogą równie dobrze dostać się jakiejś innej firmie, ani Sinco, ani przedsiębiorstwu Whitwortha! Jeżeli tak się stanie, Nick na zawsze będzie przekonany, że ona, kobieta, której wyznał miłość i zaproponował małżeństwo, niecnie go zdradziła. Przytłoczona ponurymi myślami Lauren zdecydowała się w koń cu wstać z łóżka. Wyszła z mrocznego o poranku pokoju. Skierowała się korytarzem w stronę jasno oświetlonej kuchni. Usłyszała głos To¬ ny'ego, który rozmawiał przez telefon. Zatrzymała się. - Mary, tu Tony, daj mi Nicka - mówił restaurator. - Nick? Mówi Tony. Przyjedź jak najszybciej. Coś się stało z Laurie. Przybiegła do nas wczoraj wieczorem przemarznięta, przemoczona, bez płaszcza w taką pogodę! Że co? Nick, nie mów do mnie takim tonem, bardzo cię proszę... No, masz ci los, wykrzyczał się i odłożył słuchawkę! Lauren weszła do kuchni. Tony i jego synowie siedzieli przy stole. Restaurator w osłupieniu wpatrywał się w stojący przed nim aparat telefoniczny. Ujrzawszy Lauren wybuchnął: - Laurie, ten Nick chyba oszalał! Plecie, że mu wykradłaś jakieś informacje, a na dodatek jesteś kochanką drugiego męża jego matki! I jeszcze mi grozi, że jeśli się ośmielę wspomnieć mu jeszcze raz o to bie, to mnie załatwi, w banku, wszędzie... Że jak się nie zamknę, to pójdę przez niego z torbami. A w końcu rzuca słuchawkę! Jak tak można, Laurie? - Tony, nie denerwuj się, nie wiesz, co zaszło, nie orientujesz się... - Orientuję się doskonale, jak on mnie potraktował, to wystarczy! Restaurator jeszcze raz połączył się z Global Industries. - Mary? Daj mi Nicka. Że co? Tak, jest tutaj. Nick nie chce ze mną gadać, ale Mary chciałaby porozmawiać z tobą - zwrócił się do Lauren i podał jej słuchawkę. - Tak, słucham cię, Mary - odezwała się Lauren tonem, w któ rym nuta lęku łączyła się z nutą nadziei. - Lauren, jeśli zostały ci jeszcze jakieś resztki poczucia przyzwo itości - rzuciła oschle w słuchawkę starsza dama - to nie wplątuj To ny'ego w swoje sprawki, dobrze? Nick nie ma zwyczaju rzucać słów na wiatr, niech więc Tony lepiej się nie wtrąca. Jasne? - Tak. Całkowicie. - To dobrze. Teraz poczekaj tam u nich jeszcze godzinkę, Mike Walsh przywiezie ci twoje rzeczy i przy okazji wyjaśni ci od strony prawnej sytuację, w jaką się wpakowałaś. Chyba że wolisz, żeby się z tobą komunikować przez Whitwortha... - Mary, nie! - To dobrze. W takim razie zaczekaj, a później daj już spokój To¬ ny'emu i jego rodzinie. Radź sobie sama, jak potrafisz. Mary odłożyła słuchawkę. Lauren również. Usiadła przy stole. Opuściła nisko głowę. - Zaraz sobie pójdę, jak tylko ktoś z Global Industries, to znaczy ich prawnik, przywiezie mi płaszcz i torebkę - powiedziała. 150 ]udith McNaught Podwójną miarą 151 - Laurie, zostań tak długo, jak tylko zechcesz, nie przejmuj się! Spojrzała zdziwiona na Tony'ego, słysząc te słowa. W głosie re stauratora nie wyczuwała ani odrobiny potępienia, lecz tylko współ czucie i sympatię. - Lauren, my wszystko wiemy - odezwał się Dominie. - Wtedy kiedy byłaś u nas na lunchu z tym facetem, z tą świnią, przypadkiem podsłuchałem zza przepierzenia, jak on cię straszył, szantażował. Nie wiedziałem tylko, co to za typ, ale tata natychmiast go rozpoznał. - Próbowałem od razu tego dnia dodzwonić się do Nicka - wtrącił się Tony - ale był we Włoszech. Prosiłem Mary, żeby mi dala znać, jak tylko wróci, chciałem mu zawczasu powiedzieć o twoich kłopo tach. Nie zdążyłem. Za to tamten drań zdążył cię zmusić, żebyś mu wydała te przeklęte informacje... Lauren uśmiechnęła się gorzko. - Tony, ten drań Whitworth wcale nie wyciągnął ze mnie prawdy! Wprowadziłam go w błąd. Gdyby tylko Nick zechciał wysłuchać mo ich wyjaśnień... - Rozumiem, ten popędliwy wariat ciebie potraktował tak samo jak mnie - pokiwał głową Tony. W pół godziny później obaj z synem towarzyszyli Lauren w roz mowie z Walshem, który przybył w asyście Jacka Collinsa. Tony uznał bowiem, że będzie lepiej, jeśli ,,Laurie pogada z tymi dwoma cwaniakami przy świadkach". - Tu jest torebka - zaczął Walsh. - Chce pani sprawdzić zawar tość? - Nie. - W takim razie przejdźmy do sedna sprawy. Miss Danner, Global Industries posiada wystarczające dowody, żeby wnieść przeciwko pa ni sprawę do sądu. Jeśli tego nie uczynimy, to tylko dzięki wspania łomyślnej decyzji pana Sinclaira. Ale ostrzegam! Gdyby kiedykol wiek znów spróbowała pani działać na szkodę naszej firmy, wówczas już pani nie umknie aresztowania. Radzę na wszelki wypadek w ogó le trzymać się od Global Industries z daleka. - Ma pan rację, im dalej, tym lepiej! Już wcześniej sama do tego doszłam. - Doskonale. Czy ma pani może do mnie jakieś pytania? - Owszem. Jedno. Gdzie jest mój samochód? - Został zaparkowany tuż obok tego budynku. Pozwoliliśmy sobie komisyjnie wyjąć kluczyki z pani torebki. Pan Collins, nasz szef ochrony, przyprowadził pani wóz. - Ach, szef ochrony! To pan osobiście zdobył te wszystkie ,,dowo dy" przeciwko mnie, mister Collins? - W ścisłej współpracy z moim asystentem i innymi funkcjonariu szami. A dlaczego pani o to pyta, miss Danner? - Nieważne. Żegnam panów. Tony, Dominie, dziękuję wam za wszystko, z całego serca! Lauren wzięła ze stołu swoją torebkę. Wybiegła przed dom, wsia dla do samochodu i ruszyła, mocno wciskając pedał gazu. ,,Im dalej, tym lepiej - myślała, - Jak najdalej od niego. I jak najdalej od tego przeklętego Detroit". - Zadziwiająco piękna kobieta... - rozmarzył się Jack Collins po odejściu Lauren. - Zadziwiająco piękna i perfidna oszustka! - sprowadził go na zie mię Mike Walsh. - Panowie, to nie tak! - nie wytrzymał Tony. - Wiem, że macie przeciwko niej swoje dowody, ale posłuchajcie jeszcze, co ja mogę w związku z tą sprawą powiedzieć! To znaczy my obaj, ja i mój syn... Podwójną miarą 153 Rozdział 20 był tak zaskoczony, kiedy Mary, Tony, Jim Williams, Jack Col lins i Mike Walsh wparadowali bez uprzedzenia do jego gabinetu, że nawet nie pomyślał o tym, aby ich od razu wyrzucić. Zapytał tylko: - O co wam wszystkim, u licha, chodzi? Spojrzeli trochę niepewnie po sobie. - Może ja zacznę, sir... - odezwał się Collins. - Słucham. - Są pewne nowe dane w sprawie miss Danner. Ta historia z nią okazuje się znacznie bardziej skomplikowana, niż dotąd sądziliśmy. Po pierwsze - Philip Whitworth. Jest kuzynem jej ojca, a więc nie jej kochankiem, tylko raczej... mhm... stryjem. Owszem, Whitworth udostępnił miss Danner mieszkanie, które w swoim czasie zajmowała jego flama, ale jak zapewnia dozorca, wcale u niej nie bywał, pomógł jej tylko się wprowadzić, i to wszystko. Po drugie - szpiegostwo pod pretekstem pracy w Sinco. Panna Danner istotnie najpierw złożyła ofertę, ale potem próbowała się wycofać, celowo nawypisywała głupstw w testach i kwestionariuszach. Czy tak postępuje autentycz ny szpieg? Można przypuszczać, że raczej pewne okoliczności zmusiły ją... uwikłała się w coś, z czego się potem nie umiała wyplątać... Przecież w projekcie Rossiego też nie chciała brać udziału, prawda, mister Williams? Wymawiała się od bezpośredniej współpracy z pa nem Sinclairem, czyż nie tak? Jim Williams skinął głową. Jack Collins postawił retoryczne pyta nie: - A gdzie miałaby lepsze możliwości szpiegowania niż tutaj, w se kretariacie samego szefa? Zapadła cisza. Nick dłuższą chwilę siedział w głębokim zamyśle niu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Robił wrażenie człowieka, który się waha, którym targają sprzeczne uczucia. Nick - Chwileczkę, Collins - odezwał się w końcu. - A czy nie możemy podejrzewać, że ona po prostu zręcznie się w ten sposób maskowała? Że asekurowała się przed wpadką? Zgrywała niewiniątko, tego nie chciała, tamtego nie chciała, a koniec końców wszędzie się wcisnęła, do wszystkiego dotarła, nawet do najbardziej poufnych informacji? Świetna z niej aktorka, to już sam wiem najlepiej. Kiedy ją przedsta wiałem Whitworthom, nigdy bym nie pomyślał, że ich może znać, mało, że jest ich krewną i ma z nimi jakieś tajne konszachty. Nawet nie mrugnęła tymi swoimi pięknymi oczyma! - Nick, ona po prostu... zwyczajnie ogłupiała wtedy z zaskocze nia - wtrącił się Tony. - Zamierzała ci potem jak najszybciej o wszystkim powiedzieć, wiem to z jej rozmowy z Whitworthem, którą przypadkiem słyszałem, którą ja i Dominie słyszeliśmy! Wte dy właśnie ten drań zaczął ją szantażować. Powiedział, że może mil czeć tylko za cenę informacji w sprawie jakichś ważnych kontrak tów. Że jeśli ich nie dostanie, rozpuści plotkę... - No i ona zgodziła się zapłacić tę cenę, ot co! - przerwał mu Nick. - Zgodziła się tym łatwiej, że nie musiała płacić z własnej kie szeni. Chciała sobie załatwić milczenie Whitwortha na koszt Sinco. Na mój koszt! - Nie, Nick. Ona... - Dość tego, Tony! Bądź łaskaw się zamknąć i wyjść! Wszyscy mi się stąd wynoście! Nie mam czasu wysłuchiwać tych waszych bredni. Za parę godzin lecę do Chicago, muszę się przygotować do podróży, trochę odpocząć... Czeka mnie parę dni trudnych pertraktacji z gru pą najpoważniejszych w tym kraju przedstawicieli finansów i prze mysłu. Mamy przyjąć wspólną strategię działania w skali międzyna rodowej. Już raz przez Lauren Danner pokpiłem tę sprawę. No i przez ciebie, Jim... Jim nie odezwał się, choć doskonale pamiętał o swoim telefonie do Chicago. Za to urażony restaurator stwierdził: - Nick, jedź sobie dokąd chcesz i jedz, gdzie chcesz, byle nie u mnie. Skreślam cię z listy stałych gości! Wpiszę cię z powrotem do piero wtedy, kiedy zjawisz się u mnie z Lauren. Podwójną miarą 255 Rozdział 21 Sekretarka pochyliła się nad Nickiem, który zasiadał przy stole ob rad chicagowskiej konferencji najgrubszych ryb amerykańskiego biz nesu i poinformowała go szeptem: - Przepraszam, że przeszkadzam, sir, ale jest do pana pilny tele fon. Dzwoni pan James Williams... Nick skinął głową i wstał. Pozostali uczestnicy zgromadzenia jak jeden mąż spojrzeli na niego z dezaprobatą i wyrzutem. Każdy z nich miał przecież mnóstwo ważnych i pilnych spraw, a jednak na czas wspólnych obrad wszyscy zdołali zapewnić sobie niezbędny spokój. Tylko on wprowadzał zamieszanie. I to już po raz drugi! Nick, z wymuszonym przepraszającym uśmiechem, wyszedł z sa li. Na zewnątrz natychmiast spochmurniał. Był zirytowany, wręcz wściekły. - O co znów chodzi? - warknął w słuchawkę. - Nick, przepraszam, ale to naprawdę ważna sprawa. Uzyskali śmy dwa spośród tych czterech kontraktów. Wiesz, o które mi cho dzi! Co do pozostałych... Ktoś nas przebił, jeszcze nie ogłoszono kto. Tak sobie myślę... - Nie jestem tego ciekaw! - przerwał mu bezceremonialnie Nick. - Bo ja sobie myślę, Jim, że ten dureń Whitworth po prostu nie umiał z sensem do końca rozegrać partii, chociaż położył łapę na wszystkich atutach. I tyle! - Nick, ten facet to drań, ale na pewno nie dureń. Zdaje mi się, że sprawie Whitwortha naprawdę trzeba się jeszcze raz dokładnie przyjrzeć, porównać to i owo... - Jim, zdaje się, że wyraźnie ci powiedziałem, co masz robić w spra wie Whitwortha. Przebijać wszystkie jego oferty, nawet z zejściem z na szą ceną poniżej kosztów. Chcę, żeby nie przetrzymał w biznesie przy szłego roku, rozumiesz? Trzeba go puścić z torbami. To wszystko. Nick odłożył słuchawkę i powrócił na salę. Usiłował przysłuchi wać się obradom, ale w istocie był myślami niezmiernie daleko od spraw międzynarodowego biznesu. Myślał o Lauren, przypominał sobie jej rysy, jej spojrzenie, barwę głosu... Wspaniałe kształty jej cia ła... Upajający smak ust... Prawda, usilnie starał się o niej zapo mnieć, żeby to sobie jakoś ułatwić, umówił się nawet z Vicky Stewart na trzytygodniowy wyjazd na narty do Szwajcarii w okresie nadcho dzących świąt Bożego Narodzenia. Miał nadzieję, że może wtedy... - Mister Sinclair - wyrwał go z zamyślenia głos przewodniczące go obrad - rozumiem, że odnośnie do propozycji, o której w tej chwili dyskutujemy, jest pan za? - Chciałbym poznać jeszcze trochę szczegółów, zanim podejmę ostateczną decyzję, jak głosować - odparł Nick wymijająco. - Jak to? - zdziwił się przewodniczący. - Przecież to była pańska propozycja, sam ją pan zgłosił poprzednio pod dyskusję! - Tak? W takim razie jestem za, oczywiście! - rzekł Nick z prze praszającym śmiechem. Po zakończeniu obrad i po kolacji, którą uczestnicy konferencji spożyli w jednej z najelegantszych chicagowskich restauracji, Nick przeprosił resztę szacownego towarzystwa i zdecydował się wrócić do hotelu. Ruszył pieszo przez Michigan Avenue, z gołą głową i ręko ma w kieszeniach, nie zważając na śnieg, który sypał coraz gęściej i gęściej. Obojętnie mijał efektownie oświetlone i świątecznie udeko rowane wystawy sklepów. Myślał o Lauren. O tym, jak go błagała, żeby ją do końca wysłuchał, żeby wysłuchał wszystkich jej wyja śnień... Myślał o dzisiejszym telefonie Jima Williamsa i o wielu nie jasnościach w całej historii z Whitworthem. Ludzie tego drania, ow szem, trafili do Casano, ale tam węszyli już całkiem na oślep, bo okazało się, że nawet nie znają nazwiska włoskiego chemika, A prze cież Lauren... Zresztą po szczegółowych badaniach laboratoryjnych wyszło na jaw, że Rossi to zwykły fantasta, żeby nie powiedzieć, hochsztapler, i że cała sprawa staje się wobec tego zupełnie bez przedmiotowa. Więc Lauren... Nick zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic, przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone światło. ,,Zielone światło... -pomyślał. - Prawie zawsze chwilę się na nie czeka, ale kiedy już błyśnie, na tychmiast trzeba ruszać naprzód, nie zwlekając, bo znów będzie za późno. Trzeba ruszać od razu, bo inaczej można bez końca stać w miejscu... Stać w miejscu, miotać się w miejscu, męczyć się, nu- 156 Judith McNaught dzić! Na przykład nudzić się z tą słodką idiotką Vicky Stewart za miast jechać na Boże Narodzenie do Szwajcarii z Lauren! Nie, do diabła ze Szwajcarią! Święta najlepiej byłoby spędzić z Lauren w do mu, przy choince, przy kominku... Kochać się z nią na dywanie, pod choinką, to byłby najlepszy gwiazdkowy prezent! Kochać się, płonąć z miłości w świetle i cieple płonącego na kominku ognia... O, nie! Nie będzie żadnych świąt z Lauren Danner, z tą piękną zdrajczynią, z perfidną agentką tych przeklętych Whitworthów!" Nick przeszedł przez jezdnię na czerwonym świetle, nie zważając na pisk opon hamujących gwałtownie samochodów, na dźwięk klak sonów i złorzeczenia rozsierdzonych kierowców. Dotarł w końcu do hotelu. W rzęsiście oświetlonym, eleganckim hallu czekał na niego... Jim Williams! - Nick, gdzie ty się, u licha, włóczysz? - wykrzyknął na powita nie. - Musimy natychmiast porozmawiać o Lauren! I o tych ofertach, które przekazała Whitworthowi! Nick otrzepał się ze śniegu. Spojrzał na Jima podejrzliwie. - Człowieku, zawziąłeś się, żeby mi dzisiaj zawracać głowę, ale skorzystam z resztek cierpliwości, jaka mi jeszcze pozostała, i znów ci powtórzę, że jeśli chodzi o Whitwortha, zależy mi tylko na jednym: chcę raz na zawsze wysadzić drania z siodła! - Nick, nie musisz się wysilać. Lauren już to zrobiła. Spójrz, mam tutaj nasze oryginalne oferty i kopie tego, co ta niesamowita dziew czyna podsunęła Whitworthowi, kiedy szantażem wpędził ją w pu łapkę. Sprytnie zmieniła niektóre cyferki, zobacz! Ten drań to kupił! I właśnie na tym się pośliznął! Nazajutrz rano Nicka Sinclaira znów brakowało przy stole obrad chicagowskiej konferencji rekinów amerykańskiego biznesu... Rozdział 22 Miasteczko Fenster w stanie Missouri prezentowało się zimowo i świątecznie. Świeży śnieg i bożonarodzeniowe dekoracje współtwo rzyły szczególną, niepowtarzalną, bajkową atmosferę, jakiej o tej po rze roku, w grudniu, przed gwiazdką, niewielkim, trochę sennym, prowincjonalnym miejscowościom mogą zazdrościć najwspanialsze, najefektowniejsze, tętniące życiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę metropolie... Nick nie miał trudności z odnalezieniem cichej, wąskiej uliczki, przy której stał skromny domek państwa Danner. Wielogodzinna podróż samochodem zaśnieżonymi drogami, którą odbył, żeby tu dotrzeć, również wydawała mu się czymś śmiesznie łatwym w po równaniu z tym, co miało niebawem nastąpić; w porównaniu ze spotkaniem z Lauren, którą ogromnie kochał, a mimo to tak bardzo poniżył i tak brutalnie od siebie odepchnął. Nick wysiadł z samochodu. Przeszedł przez niewielki frontowy dziedziniec domu, z rosnącym pośrodku ogromnym starym dębem. Zastukał do drzwi wejściowych. Otworzył mu młody mężczyzna. Nick pomyślał z przerażeniem: ,,Czyżby ona... Czyżbym się już całkiem... spóźnił?" Opanował się jednak i postanowił bez względu na wszystko doprowadzić sprawę do końca. - Moje nazwisko Sinclair - przedstawił się. - Chciałbym zobaczyć się z Lauren. - Jestem jej bratem - odparł tamten. - I wiem, że Lauren nie chce pana widzieć na oczy! Dowiedziawszy się, że młody człowiek to tylko brat, a nie amant Lauren, Nick odetchnął z ulgą i natychmiast nabrał większej pewno ści siebie. - Miły panie, przejechałem ładnych parę setek mil nie po to, żeby dać się tak łatwo odprawić z kwitkiem! - odezwał się dość butnie. 158 Judith McNaught Podwójną miarą 159 - Leonardzie, pozwólmy człowiekowi wejść, skoro specjalnie je¬ cbał aż z Detroit. I pozwólmy mu pomówić z Lauren przez pięć mi nut, niech usłyszy parę słów prawdy, skoro ma na to ochotę - ode zwał się z głębi domu, z hallu, starszy mężczyzna. Leonard z wyraźną niechęcią zrobił Nickowi przejście. Robert Danner, dystyngowany pan o oczach równie świetlistych i błękit nych jak oczy jego córki, wskazał mu ręką jedne z wewnętrznych drzwi. - Proszę tutaj, Lauren właśnie zaczęła ubierać choinkę... - Pięć minut, ani chwili więcej! - przypomniał opryskliwym to nem Leonard. - Zgoda, ale bez świadków! - Panie, dyktować warunki to pan może... - Lenny, daj spokój. Niech porozmawiają sam na sam - wtrącił się ojciec. Nick z biciem serca wkroczył do niedużego, przytulnego saloniku. Lauren, w dżinsach i luźnym swetrze, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała... po prostu prześlicznie! Nie widziała, kto wchodzi. Była odwrócona tyłem do drzwi. Stała na krześle i zawieszała bombki na górnych gałęziach bożonarodzeniowego drzewka. - Lenny - rzuciła usłyszawszy kroki - przynieś mi jeszcze ze stry chu gwiazdę i anioła! Nick odezwał się: - Moim zdaniem, gwiazda i anioł już tu są, w jednej osobie... Lauren odwróciła się tak gwałtownie, że straciła równowagę i pewnie spadłaby z krzesła, gdyby Nick nie przyskoczył do niej i lek ko jej nie podtrzymał. Pobladła z przestrachu, ale już w chwilę później oblała się ru mieńcem złości i krzyknęła z pasją: - Ręce przy sobie, Nick! I bądź łaskaw stąd wyjść! Nick cofnął się o pół kroku. - Zanim będę musiał wyjść, pozwól, że ci pomogę zejść - zapropo nował, wyciągając ku Lauren rękę. Zignorowała jego gest. Zgrabnie sama zeskoczyła z krzesła i po wtórzyła: - Bądź łaskaw wyjść, Nick! Precz stąd, powiedziałam! - Lauren, chwileczkę... Proszę cię, pozwól... - O nie! Ja też cię prosiłam, pamiętasz? Błagałam cię, błagałam na kolanach, a ty... Ty... draniu! Krzyczała coraz głośniej, w końcu wybuchnęła płaczem. - Lauren, nie... Lauren, przepraszam! Bardzo cię przepraszam! mówił Nick łamiącym się ze wzruszenia głosem. Stłumiony, zawstydzony głos i pełen skruchy ton, wydal się Lau ren czymś niezwykłym u tego tak zazwyczaj pewnego własnych racji mężczyzny. Wydał jej się głosem... małego chłopca z opowieści Mary Callahan! Małego chłopca, którego przepędzono od świątecznej cho inki, któremu nie pozwolono dotknąć wymarzonego rowerka... - Nick, czego ty właściwie ode mnie chcesz? - zapytała już spo kojniej i ciszej. - Przywiozłem ci prezent pod choinkę... - Prezent? - Tak, prezent gwiazdkowy, zobacz... Podał Lauren zawiniętą w barwny papier i przewiązaną wstą żeczką paczuszkę. Poprosił: - Zobacz, otwórz! Lauren znów przypomniała sobie opowieść Mary Callahan o ma łym chłopcu, który chciał przebłagać gwiazdkowym prezentem swą wyrodną matkę, żeby do niego wróciła. - Rozpakuj, obejrzyj od razu! - powtórzył Nick. Rozwiązała wstążkę, odwinęła papier. Ujrzała przepiękne puz derko, inkrustowaną rubinami i brylantami szkatułkę mistrzow skiej jubilerskiej roboty! Poczuła, że znów zaczynają dławić ją łzy, tym razem czułe łzy wzruszenia... Przecież tamten mały chłopiec też przyniósł matce, przyniósł ukochanej kobiecie szkatułkę! Żeby go nie odtrącała od siebie! - Otwórz, zobacz, co jest w środku... - zachęcił Nick. Lauren odchyliła wieczko. W kosztownym puzderku leżały... skromniutkie złote kolczyki jej matki, te zostawione w Harbor Springs! Zagubione tam jak uczucie, które wówczas pomiędzy nimi zapłonęło. Zagubione i teraz odnalezione... - Nick! - Lauren! Podbiegli do siebie. Spojrzeli sobie prosto w oczy. On ujął ją za ręce. - Najdroższa, tak bardzo mi ciebie przez te koszmarne dni brako wało! Tak bardzo cię przepraszam... Za tamto, za wszystko, co było złe z mojej strony, za całą moją głupotę... - Ja też cię przepraszam, Nick. W tym wszystkim było też sporo mojej własnej winy. Chociaż... Chociaż nie chciałam ci zaszkodzić, chciałam tylko pomóc ojcu, rodzicom, temu przeklętemu ,,kuzyno wi"... W końcu tobie też! Widzisz, to, co zrobiłam, w co się wplata- 160 Judith McNaught łam, trzeba oceniać jakąś... podwójną miarą... Miarą tego, co zepsu łam, do czego zostałam zmuszona, ale też miarą tego, co próbowa łam naprawić! - Naprawiłaś wszystko, Lauren, teraz już o tym wiem, wszyscy wiedzą! Mary, Tony, Ericka, Jim... Tony mnie skreślił z listy swoich gości, zapowiedział, żebym bez ciebie nie pokazywał się więcej w jego restauracji. Mary zagroziła, że jeśli nie wrócisz ze mną do Detroit, je śli cię z powrotem nie przywiozę, odejdzie z Global Industries od stycznia. Ericka znalazła twoje pamiątkowe kolczyki, oddała mi je przez Jima... Lauren, wróć ze mną! Lauren, wróć do mnie! Wyjdź za mnie! Lauren, tak bardzo cię kocham! Wyrwała z jego dłoni swoje dłonie i... zarzuciła mu ręce na szyję. - J a też cię kocham, Nick - wyszeptała przez łzy. -Ja... Nie pozwolił Lauren dalej mówić. Zamknął jej usta pocałunkiem. Nim nadeszła Gwiazdka, byli już małżeństwem od trzech dni... Boże Narodzenie spędzali razem, we wspólnym domu. Tak jak wy marzył sobie Nick... pod choinką, przy kominku... W błogosławiony czas świąt pozwolili zapłonąć burzliwym, jasnym płomieniem na miętnościom i uczuciom, których pierwsze iskierki przebiegły po między nimi już podczas pierwszego przypadkowego spotkania, u schyłku lata... Blisko cztery miesiące przyszło im czekać na ostateczne spełnie nie. Aż cztery! A może tylko cztery? To chyba też można by oceniać podwójną miarą. Inaczej bezduszną miarą zwykłego kalendarza, a inaczej miarą serca, miarą miłosnych pragnień!