15969
Szczegóły |
Tytuł |
15969 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15969 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15969 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15969 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dawid Weber
Zaprzysiężony Bogu Wojny
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY
Tytuł oryginału: THE WAR GOD'S OWN
4 000150861
Tłumaczenie: Karolina Post
Dla Clarence'a A. Webera,
mojego ojca.
Człowieka, który kochał książki
i mnie też nauczył je kochać.
Żałują, że nie możesz przeczytać tej,
tak jak obiecałeś.
PROLOG
Bryzgi ciemnoszarej wody leciały w tył w eksplozjach bieli,
gdy dwumasztowy szkuner przecinał wzburzoną morską toń.
Na wschodzie niebo znaczyły różowe i złociste smugi świtu,
który cieszył oczy swym pięknem, choć nie dawał ciepła zmar-
zniętym palcom i nosom. Na sztagach skrzył się szron. Bande-
ra niskiego, smukłego okrętu - złota mewa na zielonym tle -
oraz czarny kadłub świadczyły o tym, że pochodził z wyspy
Marfang. Nie to, żeby jakakolwiek bandera była potrzebna. Roz-
tropny żeglarz zwolniłby nieco, ale ten okręt szedł w głębokim
przechyle, pod komendą forsującego żagle kapitana, który był,
oględnie rzecz ujmując, pewny siebie. Inni - przyglądając się,
jak spieniona woda niczym bystrze pływu przelewa się kaska-
dą przez reling od zawietrznej - użyliby mniej pochlebnego
epitetu.
Niektórzy dowodzili, że mieszkańcy wyspy Marfang podej-
mują często ryzyko, dla którego uniknięcia ludzie przy zdro-
wych zmysłach stanęliby na głowie. A czynią to z powodu swo-
jego niskiego wzrostu, jako swego rodzaju rekompensatę za to,
że mierzą tylko nieco ponad trzy stopy. Wielu utrzymywało, że
wyspiarze umyślnie kuszą los, usiłując udowodnić, że opinia
14 DavidM. Weber
tchórzy, jaka przylgnęła do innych halflingów, ich nie dotyczy,
podczas gdy jeszcze inni twierdzili, że wszystkiemu winne są
właściwości wód przybrzeżnych Marfang. Prawdziwa mogła być
każda z tych teorii albo wszystkie naraz, ale w ostatecznym roz-
rachunku „dlaczego" miało mniejsze znaczenie niż „co", a każdy
dalekomorski żeglarz widząc, jak forsujący żagle szkuner wpły-
wa do zatoki Belhadan, natychmiast orzekłby, że szyper i zało-
ga okrętu to Marfangczycy.
I miałby rację... w gruncie rzeczy. Ale nie do końca, bo-
wiem dwie z uwijających się po pokładzie postaci, górujące
wzrostem nad towarzyszami, były hradani. Jeden mógł mieć
jakieś sześć stóp i dwa cale, co wystarczało, by niemal dwu-
krotnie przewyższał otaczające go niziołki z różkami koloru
kości słoniowej na głowach, ale drugi musiał mierzyć przy-
najmniej siedem i pół stopy. Z tego względu nawet wśród
Koniokradów, swoich współplemieńców, uchodził za olbrzy-
ma. Ktoś taki jak on nie powinien był się znaleźć na pokładzie
okrętu dostosowanego wielkością do halflingów, a jednak po-
ruszał się między nimi ze zręcznością przeczącą jego postu-
rze, służąc swą ogromną siłą tam, gdzie było to najbardziej
potrzebne.
- Nie stójcie jak ta dziwka na weselu, panie Holderman! Wy-
brać tego foka! Jest bardziej sflaczały niż te nieroby, których
nazywacie żeglarzami!
Ryk ten dobiegł z nadbudówki, przez skórzaną tubę kapita-
na Evarka Pitchallowa. Pierwszy oficer skrzywił się, po czym
machnął ręką ku rufie na znak, że zrozumiał, i sam zaczął wy-
dawać komendy. Załoga szkunera właśnie skończyła wytrząsać
refy, gdyż zimą na tych wodach nawet Evark kazał refować ża-
gle, i oficer był zadowolony, że tak gładko im poszło. Prawdę
mówiąc, wspomniany fok obwisł co najwyżej kilka cali, ale sło-
wo fanfaronada mogło zostać ukute specjalnie dla kapitana Pit-
challowa, a Holderman wiedział, że nie należy się z nim sprze-
czać. Również majtkowie, którzy pospiesznie zabrali się za
wykonywanie jego rozkazów, nie wykazywali najmniejszych
skłonności do próżnowania, jako że Zatoka Belhadańska była
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 15
największym (i najbardziej ruchliwym) portem w Cesarstwie
Topora. Każdy zawodowy żeglarz na świecie musiał tu wcze-
śniej czy później trafić, a załoga Pitchallowa wiedziała, że ka-
pitan nie pozwoli, żeby narobili mu wstydu na oczach innych
dowódców, nawet jeśli w drogę wchodziły im dwa przerośnię-
te, niedouczone szczury lądowe.
Z tuby wydobyło się coś pośredniego pomiędzy słowem
a stęknięciem, co miało prawdopodobnie wyrażać zadowole-
nie. Holderman wziął głęboki oddech i skinął głową otaczają-
cym go ludziom. Kilku z nich, jak i on przywykłych do sposo-
bu bycia kapitana, wyszczerzyło do niego zęby. Z trudem po-
wstrzymał uśmiech. W zeszłym roku sam zdobył dyplom kapi-
tana i miał nadzieję, że uda mu się objąć dowodzenie nad wła-
snym statkiem, gdy Tańczący z Wiatrem wróci do domu. Mia-
sto Azyl mogło się pochwalić jedyną głębokowodną zatoką
wyspy Marfang i niezależnie od niskiego wzrostu jego miesz-
kańców z portu owego pochodzili najlepsi żeglarze w całej Or-
fressie. Evark Pitchallow należał do najświetniejszych człon-
ków tej doborowej kompanii, a jego rekomendacja prawie gwa-
rantowała Holdermanowi patent. Co oznaczało, że należało już
zacząć ćwiczyć kapitański sposób bycia, skinął więc tylko gło-
wą i ruszył w stronę relingu.
Ostrożnie przeszedł przez pokład. Marfangczycy cieszyli się
opinią śmiałych i nieustraszonych, nie byli jednak głupi. A przy-
najmniej nie kompletnie głupi. Holderman trzymał się rozpię-
tych nad zdradliwie śliskimi deskami lin i przeszedł pod nimi
z taką samą ostrożnością, z jaką według niego powinni czynić
to jego marynarze, po czym przylgnął do sztagu i zapatrzył się
przed siebie.
Wiatr na otwartym morzu siekł niczym lodowate miecze, wy-
ciskając mu łzy z oczu i grożąc odmrożeniem skóry. Rozbryzgi
piany nie były ani trochę przyjemniejsze, ale Holderman znał
północne wody niemal tak dobrze, jak cieplejsze i łagodniejsze
morza otaczające jego ojczyznę na południu, a w porównaniu
z warunkami, jakie mogły tu panować o tej porze roku, dzień
można było uznać za niemalże balsamiczny.
16 DavidM. Weber
Nabrał w płuca ostrego, świeżego powietrza, przyglądając
się coraz potężniejszym górom, które wyłoniły się zza hory-
zontu na wschodzie. Na najwyższym ze szczytów śnieg leżał
przez cały rok, ale teraz ich majaczące w oddali wierzchołki
lśniły różowawą bielą nadchodzącego świtu. Marynarze peł-
niący wachtę na oku rozglądali się uważnie. Fakt, że Belhadan
było najdalej wysuniętym na północ portem Cesarstwa, w któ-
rym wody nigdy nie zamarzały, pozwalał wytłumaczyć jego
znaczenie, ale nie było ono położone aż tak daleko na południe,
by nie słyszano w nim o dryfujących krach lub górach lodo-
wych. Holderman pomyślał, że sam najchętniej zwinąłby część
żagli, a przynajmniej nie wytrząsałby tych, które zostały zrefo-
wane na noc, choćby po to, by mieć więcej czasu na ominięcie
jakiegoś kawałka dryfującego lodu, wypatrzonego przez obser-
watorów. Ale decyzja nie należała do niego, a na szczęście wi-
doczność była doskonała.
Bardziej wyczuł, niż zobaczył za sobą jakąś ogromną po-
stać. Odwrócił głowę, by spojrzeć przez ramię na wyższego
z dwóch członków załogi Tańczącego z Wiatrem, którzy nie byli
niziołkami.
- Ile zajmie nam dopłynięcie do tamtych gór? - zagrzmiał
w poszarpanym przez wiatr obłoku pary bas, który wydawał się
dochodzić z dna studni.
- O, powinniśmy zawinąć do portu za jakieś dwie, trzy go-
dziny - odparł Holderman. Wciąż trzymając się sztagu, odwró-
cił się i spojrzał na rozmówcę z niekłamaną ciekawością. - Czy
ty i Brandark macie już jakieś plany?
- Nie, ale nie dlatego, że nie próbowaliśmy czegoś wymy-
ślić. Widzisz, nie mamy ich na czym oprzeć, a obawiam się, że
Toporczycy mogą nie być jakoś szczególnie zachwyceni naszym
widokiem.
- Cóż za brak rozsądku z ich strony - stwierdził sucho Holder-
man. - Nie przychodzi mi do głowy nic, co uszczęśliwiłoby mnie
bardziej niż dwóch hradani schodzących na ląd w moim porcie.
Odpowiedział mu głęboki, dudniący śmiech i na ramię opa-
dła mu dłoń wielości szpadla. Opadła delikatnie, zważywszy
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 17
na jej wielkość i siłę jej właściciela, ale Holderman i tak się
zatoczył. Popatrzył gniewnie na wielkiego hradani, ale nie wło-
żył w to spojrzenie serca, co nie pozwoliło mu osiągnąć spo-
dziewanego efektu.
- Byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie wyrzucił mnie za burtę,
niedołęgo! Pływam po morzu od dziesięciu lat i jak do tej pory
udało mi się nie utonąć, więc nie chciałbym, żeby teraz mi się
to przytrafiło.
- Utonąć, tak? A ja myślałem, że Marfangczycy uczą się od-
dychać wodą, kiedy są jeszcze całkiem mali! - Hradani prze-
rwał na chwilę, po czym dodał: - Ale z drugiej strony wy za-
wsze jesteście malutcy, więc może coś mi się pomyliło z tym,
kiedy dokładnie się tego uczycie, co?
Przekrzywił głowę w bok i postawił lisie uszy pod kątem,
który odzwierciedlał diabelski błysk w jego brązowych oczach.
Holderman parsknął.
- Spędziłbym trochę czasu, obserwując jak „malutkie" reki-
ny dają radę wielorybowi, zanim wbiłbym się w dumę z powo-
du mojego wzrostu, Bahzellu Bahnaksonie! -powiedział, a hra-
dani uniósł rękę, wykonując gest szermierza przyznającego, że
został dotknięty. Jeszcze raz wyszczerzył do oficera białe zęby,
po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojego towarzysza.
Holderman odprowadził go wzrokiem.
Osobnikowi tak potężnej postury niełatwo było poruszać się
po pokładach Tańczącego z Wiatrem, ale Bahzell bez trudu utrzy-
mywał równowagę, co u kogoś jego wzrostu wydawało się wy-
soce nienaturalne, zwłaszcza halflingowi. Każda z nóg Konio-
krada ważyła więcej od Holdermana, a klinga miecza, który nosił
na lądzie, była przynajmniej o stopę dłuższa od najwyższego
niziołka na pokładzie, ale hradani, gdy zaszła taka potrzeba,
potrafił wcisnąć się do zadziwiająco małych pomieszczeń. Jego
towarzysz Brandark mierzył o stopę mniej niż on, jednak Bah-
zell o wiele szybciej poczuł się swobodnie na pokładzie szku-
nera. Może, zastanawiał się Holderman, wynikało to z tego, że
Bahzell przynajmniej umiał pływać. Brandark tego nie potrafił
i pierwszy oficer podejrzewał, że nie dodawało mu to pewności
18 DavidM. Weber
siebie, gdy przyszło mu przyzwyczaić się do chwiejby okrętu.
Jednak w końcu przywykł, a także dowiedział się o Tańczą-
cym z Wiatrem o wiele więcej od Bahzella. Nie to, żeby Bah-
zell nie był zainteresowany albo starał się wymigać od swoich
obowiązków. Ale dla Koniokrada szkuner stanowił przede
wszystkim środek transportu, pozwalający dostać się z jedne-
go portu do drugiego, podczas gdy Brandark widział w nim
coś więcej. Bahzell nauczył się wykonywać rozkazy otaczają-
cych go fachowców; Brandark dowiedział się, dlaczego roz-
kazy te były wydawane.
Holderman przyglądał się dwóm hradani, którzy rozmawia-
li, pochylając się ku sobie. Przelewająca się przez reling woda
omywała im stopy, a szum wiatru i fal, trzeszczenie i stękanie
wręg oraz przenikliwe zawodzenie takielunku zagłuszało ich
głosy, ale oficer przysłuchiwał się ich przekomarzaniom wy-
starczająco często, by mieć pojęcie, o czym mówią. Potrząsnął
głową.
Marfangczycy wiedzieli o hradani więcej niż większość lu-
dzi, ponieważ ojczyzna halflingów i siedziby klanów hradani
Dzikiej Mielizny leżały po przeciwnych stronach kanału no-
szącego tę samą nazwę. Ale pomimo dzikości w walce i skłon-
ności do zabierania ze sobą wszystkiego, co nie było przybite
do ziemi, opinia, jaką cieszyły się klany hradani Dzikiej Mie-
lizny, była niczym w porównaniu z reputacją Koniokradów czy
Zakrwawionych Mieczy, do których należał Brandark. Choć
ich północne ojczyzny były odizolowane od świata, załoga
Tańczącego z Wiatrem słyszała wszystko o barbarzyństwie
i wzajemnej nienawiści obu plemion jeszcze na długo przed
wejściem Bahzella i Brandarka na pokład. Prawdę powie-
dziawszy, każdy mieszkaniec Norfressy (może z wyjątkiem
kilku pustelników wśród pustynnych nomadów Wakuo) sły-
szał o Koniokradach i Zakrwawionych Mieczach i nikt nie miał
najmniejszej ochoty mieć do czynienia ani z jednymi, ani
z drugimi.
1 właśnie to najbardziej zastanawiało Holdermana za każ-
dym razem, gdy spoglądał na pasażerów Tańczącego z Wiatrem.
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY
19
Powinni z miejsca rzucić się sobie do gardeł, czego nie mieli
najmniejszego zamiaru uczynić, co więcej: od razu rzucała się
w oczy ich zażyła przyjaźń. Już to było wystarczająco dezorien-
tujące, ale i pod innymi względami żaden z nich nie przypomi-
nał ani trochę typowego przedstawiciela swojego ludu. Mogło
to świadczyć o tym -jak przyszło do głowy Holdermanowi - że
reputacja hradani była równia myląca, jak co poniektóre wy-
ssane z palce opowieści o jego własnych rodakach. Nadal jed-
nak nie tłumaczyło to faktu, że tych dwóch hradani różniło się
tak... diametralnie od stereotypów.
Wystarczyłby już sam Brandark. Najprzychylniejszy opis
Zakrwawionych Mieczy podkreślał pogardę, jaką żywili dla
degenerującego wpływu czegokolwiek, co trąciło cywilizacją,
a jednak Brandark lubował się w koszulach z koronkowym
gorsem i wyszywanych kaftanach, których nie powstydziłby
się Purpurowy Lord. Co gorsza, był najlepiej wykształconą
osobą na pokładzie Tańczącego z Wiatrem (choć był zupeł-
nym samoukiem) i na domiar wszystkiego uzdolnionym mu-
zykiem, który pomimo straty dwóch palców potrafił zagrać
najbardziej sprośną marynarską przyśpiewkę albo godzinami
wpatrywać się w płomień latarni, wydobywając ze swej bała-
łajki melodie, których delikatnego piękna nie sposób było za-
pomnieć. Niestety, jego głos to całkiem inna historia. Nawet
najbliższy przyjaciel Zakrwawionego Miecza nie nazwałby go
pięknym i Holderman niemal odczuwał z tego powodu ulgę.
Miał już wystarczająco dużo trudności, aby pogodzić się z tym,
że hradani mógł być uczonym i dandysem, wątpił, czy byłby
w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że jest on na dodatek
jeszcze bardem.
Z drugiej strony nawet do tego łatwiej by się było przyzwy-
czaić niż do Koniokrada mieniącego się wybrańcem Tomana-
ka. Podobnie jak reszta załogi Holderman czuł wyłącznie po-
gardę, gdy mierzący siedem i pół stopy, całkiem nagi hradani
przepłynął wpław pół zatoki Bortalik, wdrapał się przez burtę
na pokład i oświadczył spokojnie, że jest jednym z wybrańców
boga wojny. Zważywszy na to, że przez dwanaście wieków od
20
David M.
Weber
upadku Kontovaru żaden hradani nie został wybrańcem żadne-
go z bogów światła, stwierdzenie to było absurdalne i prawdo-
podobnie bluźniercze. Poza tym każde dziecko w Norfressie
wiedziało, że podczas wojny, w wyniku której uległo zniszcze-
niu imperium rządzące niegdyś południowym kontynentem
Orfressy, hradani służyli w oddziałach szturmowych zdrajców
Carnadosczyków. Właśnie dlatego powszechnie im nie ufano
i unikano ich, jeśli nie nienawidzono. A na dodatek ta ich ber-
serkerska, niekontrolowana żądza krwi, którą lud Bahzella na-
zywał Szałem. Bądź co bądź nikt nie miał ochoty wchodzić
w bardziej zażyłe stosunki z gigantycznym barbarzyńcą, które-
mu mogło znienacka przyjść do głowy, by bez żadnego powo-
du porąbać rozmówcę na malutkie, tycie kawałeczki.
Holderman był gotów przyznać, że obiegowe opinie bywa-
ły przesadzone, ale nie mieściło mu się w głowie, że Tomanak
Orfro, Równoważący Szale Orra, Miecz Światła, bóg sprawie-
dliwości i głównodowodzący bogów światła, jak również bóg
wojny, mógł uczynić swym wybrańcem kogoś tak mało obie-
cującego. Ale Tomanak właśnie to zrobił. Dowiodły tego wła-
ściwości miecza noszonego przez Bahzella, a status wybrań-
ca, nawet bardziej niż furia, do jakiej Bahzell doprowadził
Purpurowych Lordów, których kapitan Pitchallow nienawidził
każdym nerwem swego ciała, tłumaczyło ochoczość, z jaką
właściciel Tańczącego z Wiatrem zobowiązał się przewieźć
jego i Brandarka do Belhadan. Wprawdzie kapitan Pitchallow
z radością uratowałby kogokolwiek, kto byłby w stanie roz-
wścieczyć Purpurowych Lordów, ale w większości przypad-
ków kazałby sobie za to zapłacić - koniec końców był nizioł-
kiem z Marfang - a stanowczo odmówił przyjęcia od Bahzel-
la nawet miedzianego kormaka. Co wcale nie przeszkadzało
mu w obstawaniu przy tym, by obaj hradani pomagali załodze
okrętu, była to jednak oznaka głębokiego szacunku, jakim ich
darzył.
On i Bahzell spędzili niejeden wieczór na rozmowach. Nikt
inny - może oprócz Brandarka - nie miał pojęcia, o czym to
kapitan i Bahzell rozprawiają tak zawzięcie, ale oddanie Pit-
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 21
challowa Korthrali, bogu morza, było równie znane, jak wier-
ne. I pomimo że nawet jego wyznawcy przyznawali, że jak na
boskie standardy Korthrala nie grzeszył specjalną mądrością,
to -jako że był on młodszym bratem Tomanaka oraz jego odda-
nym sprzymierzeńcem - nie było wcale aż takie zaskakujące,
że jeden z jego wyznawców miał wiele do powiedzenia świeżo
upieczonemu wybrańcowi boga wojny. A zwłaszcza takiemu,
który potrzebował rad tak bardzo, jak Bahzell Bahnakson.
Teraz więc - przyglądając się dwóm pogrążonym w rozmo-
wie hradani, którzy osłaniając dłońmi oczy, spoglądali na zbli-
żające się góry - Holderman zmówił krótką, szczerą modlitwę
w ich intencji. Może i nie był równie pobożny jak kapitan, ale
pomyślał, że biorąc pod uwagę przeciwności losu, jakim ci dwaj
goście Tańczącego z Wiatrem będą zapewne musieli stawić czoła
po zejściu na ląd w Belhadan, nawet jego modlitwy nie mogły
im zaszkodzić.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- A więc, Vaijonie. Czy jesteś gotów?
Pytanie zostało zadane lekko sardonicznym tonem i złoto-
włosy młodzieniec stojący przed lustrem w wejściowym we-
stybulu domu zakonnego odwrócił się gwałtownie. Zarumienił
się lekko, wyczuwając w głosie nutkę uszczypliwości, ale po-
chylił głowę w lekkim ukłonie.
- Tak, sir Charrowie.
Odpowiedź była stosowna do sytuacji, ale w wyrazie twarzy
młodzieńca znać było poirytowanie. Nie było to nic oczywiste-
go, zmiana - nieco więcej niż odrobinę mocniej napięte mięśnie
szczęk - była subtelniej sza od jakiegokolwiek grymasu, bardziej
wyczuwalna niż zauważalna, pod dwornymi słowami kryła się
zaledwie zapowiedź wyzwania. Sir Charrow Malakhai, kapitan
zakonu Tomanaka i mistrz jego belhadańskiej placówki, stłumił
westchnienie, zastanawiając się, czy młodzieniec w ogóle zda-
wał sobie z tego sprawę. Przez lata spędzone w zakonie sir Char-
row miał już do czynienia z aroganckimi młodzikami i to więcej
razy, niż miał ochotę się nad tym zastanawiać. Na szczęście służ-
ba w zakonie Tomanaka zazwyczaj wybijała braciom z głów tego
typu postawę, niestety, tym razem wszystko poszło na opak.
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 23
- To dobrze, synu. - Kapitan wypowiedział te słowa tonem
łagodnego wyrzutu i z zadowoleniem zauważył, że twarz młod-
szego mężczyzny poczerwieniała jeszcze bardziej. Cokolwiek
można by powiedzieć o Vaijonie, młodzieniec nie był głupi. Wie-
dział, kiedy dostał reprymendę, nawet jeśli nie pojmował dla-
czego. - To bardzo ważny dzień dla naszego konwentu, Vaijo-
nie - podjął Charrow zwykłym już tonem. - Od ciebie zależy,
czy będziesz godnie reprezentował nas i Tomanaka.
- Oczywiście, sir Charrowie. Rozumiem. I jestem zaszczy-
cony, że pokładane we mnie zaufanie pozwoliło wam powie-
rzyć ten obowiązek właśnie mnie.
Vaijon ukląkł na jedno kolano i po raz kolejny pochylił gło-
wę, a Charrow przyglądał mu się przez chwilę. Potem położył
na lśniących złotych włosach poznaczoną bliznami dłoń, której
grube palce były wciąż silne i zrogowaciałe od regularnych
ćwiczeń z mieczem, łukiem i kopią.
- Idź więc z moim i boskim błogosławieństwem - rzekł. -
Oby osłaniała cię jego tarcza.
- Dziękuję, sir Charrowie - wybąkał Vaijon.
Usta Charrowa zadrgały w leciutkim uśmieszku, bo teraz
w głosie młodzieńca pobrzmiewało lekkie zniecierpliwienie,
wciąż zabarwione irytacją. Jasnym było, że jeśli musiał to zro-
bić, chciał to mieć jak najszybciej za sobą.
Mistrz konwentu rozważał zwrócenie mu uwagi na fakt, że
nie jest to właściwe podejście u kogoś, kto miał załatwić spra-
wy boga wojny, ale po namyśle zrezygnował. Postawa Vaijona
była wszak jednym z powodów, dla których wybrał młodego
nowicjusza do tego właśnie zadania, poklepał więc go tylko po
ramieniu i wyszedł.
Gdy odwrócił się w drzwiach, Vaijon zdążył się już podnieść
i z powrotem wpatrywał się w lustro. Kapitan pokręcił głową,
uśmiechając się ponownie. Był to kwaśny uśmiech i gdyby mło-
dzieniec stojący przed lustrem nie był tak pochłonięty własnym
odbiciem, mógłby poczuć ukłucie niepokoju na widok iskierki
rozbawienia w oczach swojego przełożonego.
* * *
24 DavidM. Weber
W wieku 25 lat sir Vaijon z Almerhas, baron Halli, czwar-
ty syn earla Truehelma z Almerhas i kuzyn księcia Saichy,
króiewsko-cesarskiego gubernatora Fradonii, był przystojnym
młodym człowiekiem. Był również bardzo potężnie zbudo-
wanym młodym człowiekiem (barczystym i mierzącym sześć
stóp i sześć cali), a jako syn wielkiego szlachcica oraz pan
na odziedziczonej po matce baronii wcześnie zaczął ćwicze-
nia we władaniu bronią. Poruszał się z gracją wyszkolonego
wojownika, jego mięśnie były równie mocne jak sezonowa-
na dębina, długie godziny spędzone na polu ćwiczeń nadały
jego skórze złocisty odcień, który nie znikał nawet w środku
zimy, a ciemnozielona opończa zakonu Tomanaka wspania-
le podkreślała kolor jego włosów i błyszczące niebieskie
oczy.
Sir Vaijon bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tych fak-
tów. I choć nie wypadało mu się do tego przyznawać, był z tego
dumny. Jak zwykł mawiać jego ojciec, człowiek ma bądź co
bądź obowiązek wobec własnej krwi - i rzecz jasna zakonu -
a odpowiednia prezencja była częścią wywiązywania się z tego
obowiązku. Kiedy ktoś wyglądał jak członek zakonu i przema-
wiał z pewnością siebie szlachetnie urodzonego, jego słowa
nabierały dodatkowej wagi, gdy rozmawiało się z równymi so-
bie, i skłaniały osoby niższego stanu do posłuszeństwa bez po-
trzeby wdawania się z nimi w uciążliwe dyskusje.
W chwilach szczerości sir Vaijon gotów był przyznać, że
duma, jaką odczuwał z powodu swojego urodzenia i wyglą-
du, wypływała nie tylko z samej świadomości tego, że oba te
przymioty pomagały mu w wypełnianiu spoczywających na
nim obowiązków. Wymierzanie sprawiedliwości stanowiło
przecież główny cel działalności zakonu i wydawało się dla
Vaijona rzeczą oczywistą, że imponująca powierzchowność
i rozsądne korzystanie z arystokratycznych tytułów... zachęci
innych do ulegania mu, gdy będzie rozsądzał spory. Poza tym
nie mógł zmienić tego, kim był, więc dlaczego nie miałby być
zadowolony ze swojej tożsamości i korzystać z niej dla dobra
zakonu?
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY
25
Usłyszał, że za jego plecami zamknęły się drzwi i spojrzał
w lustro, by po raz ostatni sprawdzić, jak wygląda. Vaijon wie-
dział, że sir Charrow się z nim nie zgadza. Kapitan uważał jego
silne poczucie własnej tożsamości za wadę, choć Vaijon nigdy
nie był w stanie zrozumieć dlaczego. A przynajmniej pojąć, jak
mogłoby mu to w jakikolwiek sposób przeszkadzać w wyko-
nywanych obowiązkach. Nawet sir Charrow nie mógł mieć nic
do zarzucenia jego oddaniu prawdzie i sprawiedliwości. Mistrz
sugerował raczej w łagodny sposób, że Vaijon mógłby w swo-
im dążeniu do sprawiedliwości okazać odrobinę współczucia.
Nie mógł też zarzucić mu niejako wojownikowi, ponieważ fak-
tem było, iż odkąd ukończył siedemnaście lat, nikt go jeszcze
nie pokonał - ani podczas ćwiczeń, ani w prawdziwej walce.
Czego można się było oczywiście spodziewać po sir Almerha-
sie z Almerhas. I to po takim, który niemal od dnia, w którym
nauczył się chodzić, wiedział, że jego przeznaczeniem jest zo-
stać rycerzem boga wojny.
A jednak mistrz wydawał się mieć zastrzeżenia nawet do tego,
jak gdyby przeświadczenie Vaijona o własnych talentach sta-
nowiło jakiś rodzaj zarozumialstwa i pychy, a nawet arogancji.
Ale jak zwyczajne przyznanie się przed sobą do własnych zdol-
ności mogło być arogancją? A poza tym Vaijon nie twierdził,
że jego waleczność była w całości jego zasługą. Wiedział, ile
zawdzięcza swoim instruktorom za wyśmienite wyszkolenie,
i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jakie miał szczęście, że
Tomanak pobłogosławił go wzrostem i przyrodzoną siłą. Ba, ta
świadomość łaski okazanej mu przez Miecz Światła była jed-
nym z powodów, dla których pragnął wymierzać sprawiedli-
wość maluczkim Orfressy, i właśnie dlatego często zbijał go
z tropu niepokój mistrza, gdy on sam chciał przecież, po pro-
stu, okazać się jedynie godnym zaufania pokładanego w nim
przez Tomanaka.
Gdy sir Charrow mówił, Vaijon rzecz jasna słuchał. Było to
jego, nowicjusza, obowiązkiem, a żaden Almerhas z Almerhas
nigdy nie uchybił swoim obowiązkom. Ale choć słuchał uważ-
nie słów mistrza i zastanawiał się nad nimi głęboko, nie potra-
26 DavidM. Weber
fił przekonać samego siebie, że sir Charrow ma rację. Sprawie-
dliwość była sprawiedliwością, prawda prawdą, a sztuka wła-
dania bronią - sztuką władania bronią. Zaprzeczenie temu lub
pójście na jakikolwiek kompromis oznaczało sprzeniewierze-
nie się temu wszystkiemu, co reprezentował sobą zakon.
Jeśli chodziło o jego pochodzenie, Yaijon nigdy nie wywyż-
szał się nad innych członków zakonu, bez względu na to, jak
nisko byli urodzeni. Prawdę powiedziawszy, odczuwał z tego
powodu pewną dumę. W przeciwieństwie do innych zakonów
rycerskich zakon Tomanaka był otwarty dla wszystkich, a to,
czy dana osoba nadawała się do tego, by doń wstąpić, osądzano
wyłącznie na podstawie jej zasług. Ubolewania godnym fak-
tem było, iż podobna polityka pozwalała, by do zakonu, przy-
nosząc mu ujmę, wstąpił od czasu do czasu ktoś nisko urodzo-
ny, ale oznaczało to również, że przyjmowano także najlepiej
wykwalifikowanych wojowników spośród szlachty. Ajakkol-
wiek nisko urodzeni byliby jego bracia rycerze, Vaijon wiedział,
że mieli serca na właściwym miejscu, bo w przeciwnym wy-
padku nie zostaliby w ogóle przyjęci, co wiele rekompensowa-
ło. Poza tym lepiej urodzeni i wyrobieni członkowie zakonu -
jak na przykład sir Vaijon z Almerhas - zwykle potrafili pokryć
publiczne gafy, jakie od czasu do czasu zdarzało się im popeł-
nić, a Vaijon twierdził, że nikt nie jest w stanie wymienić choć
jednego przypadku, gdy potraktował nieuprzejmie któregokol-
wiek z nich.
A co się tyczyło tych, którzy nie byli jego braćmi - ani ko-
deks Tomanaka, ani żadne prawo czy też reguła zakonna nie
wymagały od niego, by spoufalał się z gorszymi od siebie, o ile
tylko traktował ich sprawiedliwie. Wciąż jednak nie mógł po-
zbyć się wrażenia, że sir Charrow uważał, iż powinien być bar-
dziej... bardziej...
Vaijon nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, którym
mógłby opisać to, czego chciał od niego sir Charrow, wiedział
jednak, że takie słowo istnieje. Kapitan nie pouczał go - nie
leżało to w zwyczaju członków zakonu - ale na tyle często wspo-
minał mimochodem o cechach charakteru prawdziwego ryce-
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 27
rza, by Vaijon nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że sir
Charrow nie jest do końca przekonany, czy on posiada je we
właściwych proporcjach. Co więcej, po prawie trzech pełnych
latach Vaijon wciąż pozostawał tylko nowicjuszem. Wiedział,
że nie miało to nic wspólnego z jego walecznością, co mogło
oznaczać tylko to, że sir Charrow opóźnia jego awans z innych
powodów. Vaijon zauważył też (choć żaden prawdziwy rycerz
by się do tego nie przyznał), że jego mistrz ma tendencję do
nakładania na niego od czasu do czasu wyjątkowo uciążliwych
obowiązków. Nie niebezpiecznych i na pewno nie takich, prze-
ciwko którym rycerz zakonny mógłby zaprotestować, a jednak
cokolwiek... poniżających? Nie, to też nie było właściwe sło-
wo. Wyglądało to tak, jak gdyby... jak gdyby sir Charrow miał
nadzieję, że obciążając go zadaniami, które lepiej pasowałyby
do kogoś niżej urodzonego, zmusi Vaijona do refleksji nad sa-
mym sobą.
Jeśli to było rzeczywiście celem mistrza, Vaijon nie miał naj-
mniejszego zamiaru oponować, ponieważ sir Charrow był jego
przełożonym. Był również jednym z najszlachetniejszych i na
pewno jednym z najświętszych ludzi, jakich Vaijon kiedykol-
wiek spotkał. Młody rycerz nie obwiniał kapitana nawet za to,
że ten go nie awansuje. Mógł się z rym nie zgadzać, ale decyzje
o awansie podejmował mistrz konwentu, a prawdziwy szlach-
cic charakteryzował się tym, że akceptował decyzje osób stoją-
cych w hierarchii wyżej od niego bez względu na to, czy się
z tymi decyzjami zgadzał, czy też nie. Jeśli sir Charrow chciał,
by Vaijon wyciągnął z tego jakąś naukę albo lepiej zrozumiał
samego siebie, co do tej pory mu się nie udawało, młody rycerz
szczerze pragnął się od niego uczyć. To również było jedną
z cech ludzi szlachetnie urodzonych, a zatem, z definicji, ce-
chą Almerhasa z Almerhas.
Na razie nie miał, niestety, bladego pojęcia, co takiego sir
Charrow chce mu przekazać, ale czasami zapatrywania kapi-
tana na jego obowiązki wydawały mu się bardziej niż nie na
miejscu. Tak jak teraz. Nie to, żeby to zadanie w jakikolwiek
sposób mu uwłaczało, ale słońce wstało przed niespełna go-
28 DavidM. Weber
dziną, a przez noc spadło sześć cali świeżego śniegu. Rycerz
powinien być zahartowany na zimno i niewygody, ale było
niewiele miejsc, w których sir Vaijon z Almerhas wolałby prze-
bywać w taki ranek niż we własnym łóżku, zawinięty w przy-
jemne, ciepłe koce. Przystań była zdecydowanie ostatnim,
w którym chciałby się znaleźć, na dodatek w pełnych rega-
liach zakonu.
Po raz ostatni poprawił pedantycznie opończę i skrzywił
się, słysząc zawodzenie zimowej wichury dobiegające tuż zza
solidnych drzwi frontowych. Srebrna kolczuga (podarunek od
ojca z okazji wstąpienia do nowicjatu) lśniła jasno, a klejno-
ty, którymi wysadzany był biały pas od miecza (podarunek od
matki z tej samej okazji) migotały, lecz podejrzewał, że mani-
pulował przy swoim ubiorze przynajmniej częściowo po to,
by odwlec chwilę wyjścia na zewnątrz. Ciemnozielona opoń-
cza, utkana z najdelikatniejszego jedwabiu, podkreślała wspa-
niałość jego ekwipunku... ale nie była zbyt gruba. Ten jeden
raz Vaijon pomyślał tęsknie o prostszych, tańszych opończach,
w które zakon wyposażał tych rycerzy, których rodziny nie
były równie majętne, jak jego własna. Były o wiele bardziej
plebejskie - raczej brązowawe, prawdę powiedziawszy, z mi-
nimalną ilością ozdób, w kolorach, które trudno było nazwać
odpowiednimi - ale nie sposób było zaprzeczyć, że były cie-
plejsze.
Może i tak, powiedział sobie, ale szlachcic musi sprostać wy-
ższym wymaganiom, zwłaszcza przy ważnych okazjach. Aje-
śli jego opończa była cieńsza, niż by chciał, przynajmniej miał
pod kolczugą przeszywanicę, a na kolczugę zarzucony płaszcz
oblamowany futrem wydry, uszyty przez dworki jego matki.
Oczywiście, gdy tylko wiatr jęczący za drzwiami domu zakon-
nego będzie miał okazję zatopić zęby w stalowych kółkach jego
kolczugi, przegryzie się przez przeszywanicę, ale...
Potrząsnął głową i skarcił sam siebie za myślenie o podob-
nych sprawach w takiej chwili. Choć słabości ciała sprawiały,
że pragnął uniknąć wychodzenia na ziąb - i na dodatek tak wcze-
śnie! - zadanie, które mu powierzono, było dla nowicjusza wiel-
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 29
kim zaszczytem, Vaijon wziął więc jeszcze jeden głęboki od-
dech, zarzucił płaszcz na ramiona, podniósł rękawiczki i ruszył
do drzwi.
* * *
Evark Pitchallow po mistrzowsku ustawił swój szkuner
wzdłuż nabrzeża. Tańczący z wiatrem wpłynął do portu pod po-
jedynczym kliwrem, niczym kochanek musnął pale odbojowe
ochraniające kadłub przed zderzeniem z pirsem, a kilkunastu
dokerów schwyciło liny ciśnięte im przez załogę. Zaraz potem
rzucono cumy, które w zaledwie kilka minut owiązano wokół
pachołków, po czym opuszczono z nabrzeża trap. Ponieważ
pokład szkunera znajdował się wiele niżej niż krawędź nabrze-
ża, trap opadał stromo w dół, ale ciężkie poprzeczne listwy za-
pewniały dużą przyczepność tym, którzy musieli z niego sko-
rzystać.
Evark przez parę kolejnych minut upewniał się, czy Tańczą-
cy z Wiatrem został odpowiednio zabezpieczony, po czym za-
tknął kciuki za pas i pomaszerował na śródokręcie, gdzie stali
jego pasażerowie. U ich stóp leżał cały ich skromny dobytek.
Kapitan stanął przed nimi, kołysząc się na piętach, by móc im
się lepiej przyjrzeć. Bahzell uśmiechnął się do niego.
- Rzadko mam okazję widzieć parę większych obdartusów
- pozwolił sobie zauważyć po chwili halfling, a Bahzell
uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Tak, możesz tak sobie stać
i uśmiechać się bezmyślnie, przynęto dla ryb! Ale to wielkie
miasto, a nie jakaś tam zapadła mieścina na końcu świata, a mi-
łość do włóczęgów nie jest dokładnie tym, z czego słynie bel-
hadańska straż. Jeśli chcecie znać moje zdanie, radzę wam przy-
czaić się gdzieś na uboczu i przynajmniej zdobyć jakieś porząd-
ne ubrania.
- A więc teraz jesteśmy włóczęgami? - Bahzell położył dłoń
na potężnej piersi i stulił uszy, udając strapionego. - Nie nale-
żysz do tych, co to próbują się przypochlebić innym, co?
- Ha! Nazywanie was dwóch włóczęgami obraża prawdzi-
wych łazęgów! - prychnął Evark i w jego słowach było sporo
prawdy.
30 DavidM. Weber
Ekwipunek Bahzella był możliwy do przyjęcia, gdy uciekał
z Navahk, miasta Zakrwawionych Mieczy, ale od tamtej pory
zdążył przebyć całą Norfressę z północy na południe, pieszo,
podróżując wyjątkowo deszczową jesienią i na początku zimy.
Fakt, że gildia skrytobójców i wyznawcy przynajmniej dwóch
bogów mroku prześcigali się w próbach uśmiercenia go, dodat-
kowo nadwerężył jego wyposażenie. Rozdarcia, jakie przeróż-
ne miecze, sztylety i szpony demonów pozostawiły na jego
płaszczu, zostały należycie zacerowane, ale dzięki tym napra-
wom nie mógł liczyć na wygraną w konkursie schludności, buty
zaś nie nadawały się do odratowania już kilka tygodni wcze-
śniej. Zbroja Koniokrada również widziała lepsze czasy. W na-
chodzących na siebie stalowych płytkach koszulki kolczej po-
wstały luki i pomimo jego wysiłków te, które pozostały, były
lekko zardzewiałe. Jakkolwiek niechlujnie by jednak wyglądał,
Brandark prezentował się jeszcze gorzej.
Po pierwsze brakowało mu tych kilku cali wzrostu, które po-
wodowały, że Koniokrad miał imponujący wygląd bez wzglę-
du na to, co nosił na sobie. Prawdę powiedziawszy, to że Bah-
zell był jego przyjacielem, sprawiało, że Brandark robił jeszcze
niechlujniej sze wrażenie niż jego towarzysz. Zakrwawiony
Miecz był wyższy od większości ludzi i o wiele szerszy w ra-
mionach, ale nikt tego nie zauważał, gdy stał obok Bahzella,
gdyż głową nie sięgał mu nawet do ramienia.
Ale niższy wzrost tylko częściowo odpowiadał za wizeru-
nek, jaki sobą przedstawiał. Podczas ostatniego, szalonego eta-
pu podróży stracił więcej osobistego ekwipunku niż Bahzell,
a to, co mu zostało, było kiedyś o wiele wspanialsze od jakie-
gokolwiek stroju, jaki jego przyjaciel mógłby na siebie włożyć.
Co oznaczało, rzecz jasna, że uszkodzenia, jakie odniosła jego
garderoba, mocno rzucały się w oczy. A brak koniuszka prawe-
go ucha i dwóch palców lewej ręki, które stracił po drodze, spra-
wiały, że wyglądał na jeszcze bardziej poturbowanego i spo-
niewieranego.
Krótko mówiąc, Evark Pitchallow z trudem mógł sobie wy-
obrazić parę, która by mniej przypominała zamożne albo cho-
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 31
ciąż pracujące zarobkowo osoby. Nie mówiąc już o tym, że byli
hradani - co stanowiło drobny szczegół, który nie mógł ujść
uwadze pierwszego napotkanego na drodze gwardzisty.
- Nie żartuję, chłopcy - powiedział ciszej i znacznie poważ-
niej, kiwając głową w stronę dokerów, którzy już przyglądali
im się ciekawie z bezpiecznego miejsca na przystani. - W Bel-
hadan są tacy, co uważają, że dobry hradani to taki, któremu
wepchnięto w gardło jakąś stopę stali. Nie ma powodu, dla któ-
rego powinniście przypominać ich wyobrażenie bandytów bar-
dziej, niż musicie. Mądrzej będzie, jeśli zaczekacie na pokła-
dzie, a ja zamienię słówko ze znajomym krawcem. - Urwał,
przyglądając się im bacznie, po czym podjął wolniej: - Jeśli nie
macie pieniędzy, mógłbym...
- Posłuchaj go tylko - powiedział Bahzell, potrząsając gło-
wą, uśmiechnął się po raz kolejny i spojrzał na Brandarka. -
Słyszałeś kiedy życzliwszą propozycję? A wyłaził ze skóry, żeby
wszyscy myśleli, że ma kulę smoły tam, gdzie inni mają serce!
Łezka się w oku kręci!
Evark spiorunował go wzrokiem, ale Koniokrad tylko za-
śmiał się cicho, wydychając kłęby pary, i położył rękę na ra-
mieniu niziołka.
- Żarty na bok. Jestem ci wdzięczny za tę propozycję, Evar-
ku - powiedział - i myślę sobie, że masz sporo racji. Ale nie
brakuje nam pieniędzy - potrząsnął wypchaną, brzęczącą kie-
są, należącą kiedyś do Purpurowego Lorda - i nie będziemy
chodzić po Belhadan bez eskorty.
- Nie? - Evark sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Nie? - powtórzył jak echo Brandark i uniósł brwi, spoglą-
dając na ogromnego towarzysza. - Dobrze wiedzieć. A kiedy
zamierzałeś mnie o tym poinformować? I skoro już o tym
mowa, skąd ty, na Fiendarka, o tym wiesz?
- Nic ci wcześniej nie mówiłem, bo Tomanak powiedział mi
o tym dopiero wtedy, gdy wchodziliśmy do zatoki - odpowie-
dział rozsądnie Bahzell, a Brandark i Evark zamknęli usta do-
kładnie w tej samej chwili. Koniokrad, widząc ich reakcję, za-
rechotał gromko. Brandark otrząsnął się.
32 DavidM. Weber
- Nie przypominam sobie żadnych bóstw stojących na po-
kładzie - zauważył łagodnie.
Bahzell wzruszył ramionami. - Gdyby chciał się pokazać,
jestem pewien, że jego pojawieniu się towarzyszyłby chór trąb
i błyskawice - wyjaśnił uprzejmie. - Ponieważ tak się nie stało,
jedyne co przychodzi mi do głowy, to to, że wcale nie chciał
być zauważony.
- Dziękuję pięknie za wyjaśnienie! - odparł Brandark i tym
razem Evark zawtórował rechoczącemu Bahzellowi. Brandark
pozwolił im chichotać przez chwilę, po czym dźgnął przyjacie-
la palcem w pierś.
- W porządku, drągalu - powiedział stanowczo. - Przestań
się śmiać i wytłumacz mi, co miałeś na myśli, mówiąc, że nie
będziemy chodzić po mieście sami.
- To żadna tajemnica, malutki - odparł Bahzell. - Ktoś ma
się z nami spotkać i jeśli się nie mylę - uniósł rękę, by wskazać
kogoś -jest to ten chłopak, który właśnie nas szuka.
Brandark podążył wzrokiem za palcem wskazującym Bah-
zella i uniósł wysoko brwi na widok zjawiska kroczącego w ich
stronę przez port.
Inni też odwracali głowy, by popatrzeć. Gapić się byłoby wła-
ściwie lepszym słowem, bowiem bardzo rzadko podobny splen-
dor spadał na portową dzielnicę składów w Belhadan. Przystojny
złotowłosy przybysz był wyższy od Brandarka, co czyniło go
wyjątkowo wysokim jak na człowieka, ale jeśli nie liczyć sze-
rokich, dobrze umięśnionych ramion (znów jak na człowieka),
był niemal szczupły w porównaniu z potężnie zbudowanym Za-
krwawionym Mieczem. Jego posrebrzana kolczuga lśniła, bia-
ły pas sygnalizujący przynależność do jednego z zakonów ry-
cerskich był wysadzany fasetowanymi klejnotami, od których
blasku łzawiły oczy, a wysokie buty z miękkiej skóry były ufar-
bowane na ten sam kolor leśnej zieleni co jego oblamowany
futrem płaszcz i opończa. Opończa, na której srebrną i złotą nicią
wyszyto skrzyżowane miecz i buzdygan.
- Korthralo! - wymamrotał Evark, targając wspaniałe,
podkręcone wąsy i wpatrując się w migotliwe zjawisko. -
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY
33
Za to, co on ma na grzbiecie, kupiłbym cały komplet no-
wych żagli!
- Ano, j est krzynkę... spektakularny, nieprawdaż? - przyznał
mu rację Bahzell, uśmiechając się paskudnie.
- Wiedziałeś, kto przyjdzie? - zapytał halfling, nie mogąc
oderwać wzroku od przybysza.
- Nie, myślę, że on zdecydował, że ucieszy mnie niespo-
dzianka - odrzekł Bahzell, a Brandark westchnął.
- Cudownie. Szkoda, że nikt mnie ostrzegł przed bogami
i ich poczuciem humoru.
- Jak to? - zapytał Evark.
- Znam wszystkie legendy i ballady - powiedział płaczli-
wym tonem Zakrwawiony Miecz. - Nauczyłem się prawie
wszystkich pieśni, przeczytałem większość kronik i przestudio-
wałem wszystko o Upadku, co tylko wpadło mi w ręce.
-1? - zachęcił go Evark, gdy tamten przerwał.
-1 nic mi to nie dało - poskarżył się Brandark. Niziołek spoj-
rzał na niego, a hradani wzruszył ramionami. - Znalazłem wie-
le ostrzeżeń przed zamiłowaniem Hirahima Lekkostopego do
wrednych żartów, ale takie już ma zadanie. Według uczonych
mędrców Tomanak powinien być poważnym, wspaniałomyśl-
nym bogiem... nie kimś, kto wysyła nam coś takiego - wskazał
zbliżającą się ofiarę mody rycerskiej - na spotkanie.
- Tak? Zgodnie z opowieściami nie powinien też mieć wy-
brańców hradani, prawda? - zapytał Bahzell. Brandark z kwa-
śną miną pokręcił głową, a Bahzell klepnął go w ramię. -
Więc myślę sobie, że albo twoi uczeni mędrcy nie byli wcale
takimi mędrcami, albo zaszły jakieś zmiany. Tak czy siak,
mam przeczucie, że on nie bez powodu wysłał nam toto na
spotkanie.
- O, tego jestem pewny - mruknął Brandark. - Nie jestem
tylko pewny, czy ten powód mi się spodoba.
* * *
W porcie było jeszcze zimniej, niż Vaijon się obawiał. Miał
nieodparte wrażenie, że zaraz odpadnie mu nos, a potem inne
części ciała, w kolejności, w jakiej były wystawione na działa-
34
DavidM.
Weber
nie mrozu, ale pomimo tego rozglądał się wokół siebie z zain-
teresowaniem.
Nigdy nie był dobrym żeglarzem. Na samą myśl o zimowym
rejsie skręcał mu się żołądek, a od przybycia do konwentu w Bel-
hadan udało mu się być w porcie tylko dwa razy. Te dwie wy-
cieczki miały, niestety, miejsce latem, a oprócz tego, że Belha-
dan było ważnym ośrodkiem żeglugi, pochodziła stąd najwięk-
sza flota rybacka w Norfressie, a Vaijon miał coś do załatwie-
nia na Rybackim Nabrzeżu. Smród dolatujący z rybackich bud
sprawił, że twarz Vaijona przybrała ciemniejszy odcień zieleni
niż jego opończa i z tego właśnie powodu zadał sobie wiele tru-
du, by nie powtórzyć już tego doświadczenia. Szczęśliwym tra-
fem dzisiejsze zadanie wymagało udania się do innej części
portu. Poza tym zimowy ziąb, jak się zdawało, zmroził wszel-
kie zapachy, za co młodzieniec był niewymownie wdzięczny
losowi.
Spojrzał na świstek papieru otrzymany od sir Charrowa i kiw-
nął głową, dopasowując wypisane na nim liczby do liczb wy-
malowanych na nabrzeżu. Miał szukać „szkunera" (cokolwiek
to mogło być) na miejscu dziewiątym przy pirsie towarowym.
I gdy miejsce dziewiąte znalazło się w zasięgu jego wzroku,
schował kartkę do sakwy przy pasie. Przycumowanego tam
okrętu nie widział w całości - wydawał się niższy od nabrzeża,
miał tylko dwa maszty i wyglądał na dość mały. Poczuł nagły
przypływ oburzenia wywołanego faktem, iż wybraniec Toma-
naka został zmuszony do podróżowania na pokładzie tak nik-
czemnej jednostki, ale szybko doszedł do siebie. Prawdziwy
rycerz podążał tam, gdzie nakazywał mu się udać honor i obo-
wiązki wobec boga, a obecność wybrańca sprawiała, że nawet
na najmniej ujmujący okręt spływał cień obecności samego
Tomanaka.
Uspokojony tą myślą przyspieszył kroku i ściągnął łopatki,
gdy tłum obszarpanych dokerów odwrócił się, by przyjrzeć mu
się z podziwem. Był przyzwyczajony do tego typu reakcji. Idąc
w stronę trapu, pochylił głowę pod dokładnie tym kątem, co
trzeba - wystarczająco nisko, by podziękować im za ich po-
ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 35
dziw, ale nie za głęboko, by nie pokazać, że liczy się z opinią
tłumu.
* * *
- Bogowie! - wymamrotał Brandark, patrząc na wspaniałe-
go młodzieńca, który się do nich zbliżał. - Myślicie, że Toma-
nak byłby bardzo niezadowolony, gdybyśmy wrzucili go do
wody na kilka minut? Zaraz bym go wyciągnął z powrotem -
obiecuję!
- Tylko sam siebie posłuchaj! - odparł Bahzell. - Mój drogi
Brandarku, myślę, że mógłbyś się od niego nauczyć czegoś o ele-
ganckim ubiorze.
- Od niego? - parsknął Brandark. - Spędziliśmy razem tyle
czasu, a ty wciąż nie doceniasz elegancji oszczędnego stylu
i przemyślanego doboru tkanin w mojej garderobie? - Pełnym
wdzięku gestem wskazał swój podarty strój i pokręcił głową
ze smutkiem. - Każdy może naszyć sobie na ubranie garście
klejnotów, ty nieokrzesany barbarzyńco, ale to nie oznacza,
że potrafi ubierać się modnie! Poza tym nie będę musiał wrzu-
cać go do wody, jeśli nie zachowa ostrożności. Jeśli zadrze
nos jeszcze cal albo dwa wyżej, potknie się o własne stopy,
wypadnie przez krawędź nabrzeża i utopi się z czystego sa-
mouwielbienia.
- A jakże! Wydawało mi się, że usłyszałem nutkę zazdrości
w twoim głosie - zauważył Bahzell i wyszczerzył się na widok
miny przyjaciela. Brandark miał już coś odpowiedzieć, ale wła-
śnie wtedy przybysz doszedł do krawędzi pirsu i ze zdumio-
nym wyrazem twarzy spojrzał w dół na Tańczącego z Wiatrem.
* * *
Zdezorientowany Vaijon rozglądał się po pokładzie okrętu -
nie, poprawił się w myśli, szkunera. Wiedział, że znalazł wła-
ściwe miejsce, ale w zasięgu wzroku nie było żadnego wybrań-
ca czy choćby śladu jego świty. Z bliska szkuner wyglądał mniej
obskurnie, niż przewidywał. Właściwie miał pewien niezaprze-
czalny wdzięk, długą, smukłą linię, która w jakiś sposób wy-
glądała tak jak należy, ale jego załoga wydawała się składać
wyłącznie z halflingów. Halflingów i dwóch...
36 DavidM. Weber
Sir Vaijon z Almerhas zamarł. Jeszcze nigdy w życiu nie spo-
tkał hradani, gdyż takich dzikusów nigdy nie widywano wśród
cywilizowanych ludzi, ale ruchliwych lisich uszu nie sposób
było pomylić z niczym innym. A także wzrostu wyższego z nich.
Przypominający górę hradani był prawie dwa razy tak wielki
jak największy człowiek, jakiego Vaijon kiedykolwiek widział
- musiał ważyć czterysta, pięćset funtów, a przy tym nie miał
ani grama tłuszczu - i niemożliwością było wyobrażenie sobie
paskudniejszego draba. Jego płaszcz wyglądał tak, jak gdyby
został zrabowany jakiemuś martwemu bandycie, topornie wy-
konana kolczuga najpewniej pochodziła z tego samego źródła,
a buty i spodnie prawie niczym nie różniły się od szmat. Ręko-
jeść miecza wystawała mu ponad lewym ramieniem okrytym
obszarpanym płaszczem, zaś rodzaj warkocza noszonego chęt-
nie przez zacofanych mieszkańców pogranicza powiewał na lo-
dowatym wietrze. Niższy hradani był równie obszarpany, ale
obok swego zwalistego towarzysza wydawał się niemal cywili-
zowanym człowiekiem.
Vaijonowi przemknęły przez myśl prastare opowieści o na-
paści hradani na Kontovar oraz historie św