15969

Szczegóły
Tytuł 15969
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15969 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15969 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15969 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dawid Weber Zaprzysiężony Bogu Wojny ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY Tytuł oryginału: THE WAR GOD'S OWN 4 000150861 Tłumaczenie: Karolina Post Dla Clarence'a A. Webera, mojego ojca. Człowieka, który kochał książki i mnie też nauczył je kochać. Żałują, że nie możesz przeczytać tej, tak jak obiecałeś. PROLOG Bryzgi ciemnoszarej wody leciały w tył w eksplozjach bieli, gdy dwumasztowy szkuner przecinał wzburzoną morską toń. Na wschodzie niebo znaczyły różowe i złociste smugi świtu, który cieszył oczy swym pięknem, choć nie dawał ciepła zmar- zniętym palcom i nosom. Na sztagach skrzył się szron. Bande- ra niskiego, smukłego okrętu - złota mewa na zielonym tle - oraz czarny kadłub świadczyły o tym, że pochodził z wyspy Marfang. Nie to, żeby jakakolwiek bandera była potrzebna. Roz- tropny żeglarz zwolniłby nieco, ale ten okręt szedł w głębokim przechyle, pod komendą forsującego żagle kapitana, który był, oględnie rzecz ujmując, pewny siebie. Inni - przyglądając się, jak spieniona woda niczym bystrze pływu przelewa się kaska- dą przez reling od zawietrznej - użyliby mniej pochlebnego epitetu. Niektórzy dowodzili, że mieszkańcy wyspy Marfang podej- mują często ryzyko, dla którego uniknięcia ludzie przy zdro- wych zmysłach stanęliby na głowie. A czynią to z powodu swo- jego niskiego wzrostu, jako swego rodzaju rekompensatę za to, że mierzą tylko nieco ponad trzy stopy. Wielu utrzymywało, że wyspiarze umyślnie kuszą los, usiłując udowodnić, że opinia 14 DavidM. Weber tchórzy, jaka przylgnęła do innych halflingów, ich nie dotyczy, podczas gdy jeszcze inni twierdzili, że wszystkiemu winne są właściwości wód przybrzeżnych Marfang. Prawdziwa mogła być każda z tych teorii albo wszystkie naraz, ale w ostatecznym roz- rachunku „dlaczego" miało mniejsze znaczenie niż „co", a każdy dalekomorski żeglarz widząc, jak forsujący żagle szkuner wpły- wa do zatoki Belhadan, natychmiast orzekłby, że szyper i zało- ga okrętu to Marfangczycy. I miałby rację... w gruncie rzeczy. Ale nie do końca, bo- wiem dwie z uwijających się po pokładzie postaci, górujące wzrostem nad towarzyszami, były hradani. Jeden mógł mieć jakieś sześć stóp i dwa cale, co wystarczało, by niemal dwu- krotnie przewyższał otaczające go niziołki z różkami koloru kości słoniowej na głowach, ale drugi musiał mierzyć przy- najmniej siedem i pół stopy. Z tego względu nawet wśród Koniokradów, swoich współplemieńców, uchodził za olbrzy- ma. Ktoś taki jak on nie powinien był się znaleźć na pokładzie okrętu dostosowanego wielkością do halflingów, a jednak po- ruszał się między nimi ze zręcznością przeczącą jego postu- rze, służąc swą ogromną siłą tam, gdzie było to najbardziej potrzebne. - Nie stójcie jak ta dziwka na weselu, panie Holderman! Wy- brać tego foka! Jest bardziej sflaczały niż te nieroby, których nazywacie żeglarzami! Ryk ten dobiegł z nadbudówki, przez skórzaną tubę kapita- na Evarka Pitchallowa. Pierwszy oficer skrzywił się, po czym machnął ręką ku rufie na znak, że zrozumiał, i sam zaczął wy- dawać komendy. Załoga szkunera właśnie skończyła wytrząsać refy, gdyż zimą na tych wodach nawet Evark kazał refować ża- gle, i oficer był zadowolony, że tak gładko im poszło. Prawdę mówiąc, wspomniany fok obwisł co najwyżej kilka cali, ale sło- wo fanfaronada mogło zostać ukute specjalnie dla kapitana Pit- challowa, a Holderman wiedział, że nie należy się z nim sprze- czać. Również majtkowie, którzy pospiesznie zabrali się za wykonywanie jego rozkazów, nie wykazywali najmniejszych skłonności do próżnowania, jako że Zatoka Belhadańska była ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 15 największym (i najbardziej ruchliwym) portem w Cesarstwie Topora. Każdy zawodowy żeglarz na świecie musiał tu wcze- śniej czy później trafić, a załoga Pitchallowa wiedziała, że ka- pitan nie pozwoli, żeby narobili mu wstydu na oczach innych dowódców, nawet jeśli w drogę wchodziły im dwa przerośnię- te, niedouczone szczury lądowe. Z tuby wydobyło się coś pośredniego pomiędzy słowem a stęknięciem, co miało prawdopodobnie wyrażać zadowole- nie. Holderman wziął głęboki oddech i skinął głową otaczają- cym go ludziom. Kilku z nich, jak i on przywykłych do sposo- bu bycia kapitana, wyszczerzyło do niego zęby. Z trudem po- wstrzymał uśmiech. W zeszłym roku sam zdobył dyplom kapi- tana i miał nadzieję, że uda mu się objąć dowodzenie nad wła- snym statkiem, gdy Tańczący z Wiatrem wróci do domu. Mia- sto Azyl mogło się pochwalić jedyną głębokowodną zatoką wyspy Marfang i niezależnie od niskiego wzrostu jego miesz- kańców z portu owego pochodzili najlepsi żeglarze w całej Or- fressie. Evark Pitchallow należał do najświetniejszych człon- ków tej doborowej kompanii, a jego rekomendacja prawie gwa- rantowała Holdermanowi patent. Co oznaczało, że należało już zacząć ćwiczyć kapitański sposób bycia, skinął więc tylko gło- wą i ruszył w stronę relingu. Ostrożnie przeszedł przez pokład. Marfangczycy cieszyli się opinią śmiałych i nieustraszonych, nie byli jednak głupi. A przy- najmniej nie kompletnie głupi. Holderman trzymał się rozpię- tych nad zdradliwie śliskimi deskami lin i przeszedł pod nimi z taką samą ostrożnością, z jaką według niego powinni czynić to jego marynarze, po czym przylgnął do sztagu i zapatrzył się przed siebie. Wiatr na otwartym morzu siekł niczym lodowate miecze, wy- ciskając mu łzy z oczu i grożąc odmrożeniem skóry. Rozbryzgi piany nie były ani trochę przyjemniejsze, ale Holderman znał północne wody niemal tak dobrze, jak cieplejsze i łagodniejsze morza otaczające jego ojczyznę na południu, a w porównaniu z warunkami, jakie mogły tu panować o tej porze roku, dzień można było uznać za niemalże balsamiczny. 16 DavidM. Weber Nabrał w płuca ostrego, świeżego powietrza, przyglądając się coraz potężniejszym górom, które wyłoniły się zza hory- zontu na wschodzie. Na najwyższym ze szczytów śnieg leżał przez cały rok, ale teraz ich majaczące w oddali wierzchołki lśniły różowawą bielą nadchodzącego świtu. Marynarze peł- niący wachtę na oku rozglądali się uważnie. Fakt, że Belhadan było najdalej wysuniętym na północ portem Cesarstwa, w któ- rym wody nigdy nie zamarzały, pozwalał wytłumaczyć jego znaczenie, ale nie było ono położone aż tak daleko na południe, by nie słyszano w nim o dryfujących krach lub górach lodo- wych. Holderman pomyślał, że sam najchętniej zwinąłby część żagli, a przynajmniej nie wytrząsałby tych, które zostały zrefo- wane na noc, choćby po to, by mieć więcej czasu na ominięcie jakiegoś kawałka dryfującego lodu, wypatrzonego przez obser- watorów. Ale decyzja nie należała do niego, a na szczęście wi- doczność była doskonała. Bardziej wyczuł, niż zobaczył za sobą jakąś ogromną po- stać. Odwrócił głowę, by spojrzeć przez ramię na wyższego z dwóch członków załogi Tańczącego z Wiatrem, którzy nie byli niziołkami. - Ile zajmie nam dopłynięcie do tamtych gór? - zagrzmiał w poszarpanym przez wiatr obłoku pary bas, który wydawał się dochodzić z dna studni. - O, powinniśmy zawinąć do portu za jakieś dwie, trzy go- dziny - odparł Holderman. Wciąż trzymając się sztagu, odwró- cił się i spojrzał na rozmówcę z niekłamaną ciekawością. - Czy ty i Brandark macie już jakieś plany? - Nie, ale nie dlatego, że nie próbowaliśmy czegoś wymy- ślić. Widzisz, nie mamy ich na czym oprzeć, a obawiam się, że Toporczycy mogą nie być jakoś szczególnie zachwyceni naszym widokiem. - Cóż za brak rozsądku z ich strony - stwierdził sucho Holder- man. - Nie przychodzi mi do głowy nic, co uszczęśliwiłoby mnie bardziej niż dwóch hradani schodzących na ląd w moim porcie. Odpowiedział mu głęboki, dudniący śmiech i na ramię opa- dła mu dłoń wielości szpadla. Opadła delikatnie, zważywszy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 17 na jej wielkość i siłę jej właściciela, ale Holderman i tak się zatoczył. Popatrzył gniewnie na wielkiego hradani, ale nie wło- żył w to spojrzenie serca, co nie pozwoliło mu osiągnąć spo- dziewanego efektu. - Byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie wyrzucił mnie za burtę, niedołęgo! Pływam po morzu od dziesięciu lat i jak do tej pory udało mi się nie utonąć, więc nie chciałbym, żeby teraz mi się to przytrafiło. - Utonąć, tak? A ja myślałem, że Marfangczycy uczą się od- dychać wodą, kiedy są jeszcze całkiem mali! - Hradani prze- rwał na chwilę, po czym dodał: - Ale z drugiej strony wy za- wsze jesteście malutcy, więc może coś mi się pomyliło z tym, kiedy dokładnie się tego uczycie, co? Przekrzywił głowę w bok i postawił lisie uszy pod kątem, który odzwierciedlał diabelski błysk w jego brązowych oczach. Holderman parsknął. - Spędziłbym trochę czasu, obserwując jak „malutkie" reki- ny dają radę wielorybowi, zanim wbiłbym się w dumę z powo- du mojego wzrostu, Bahzellu Bahnaksonie! -powiedział, a hra- dani uniósł rękę, wykonując gest szermierza przyznającego, że został dotknięty. Jeszcze raz wyszczerzył do oficera białe zęby, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojego towarzysza. Holderman odprowadził go wzrokiem. Osobnikowi tak potężnej postury niełatwo było poruszać się po pokładach Tańczącego z Wiatrem, ale Bahzell bez trudu utrzy- mywał równowagę, co u kogoś jego wzrostu wydawało się wy- soce nienaturalne, zwłaszcza halflingowi. Każda z nóg Konio- krada ważyła więcej od Holdermana, a klinga miecza, który nosił na lądzie, była przynajmniej o stopę dłuższa od najwyższego niziołka na pokładzie, ale hradani, gdy zaszła taka potrzeba, potrafił wcisnąć się do zadziwiająco małych pomieszczeń. Jego towarzysz Brandark mierzył o stopę mniej niż on, jednak Bah- zell o wiele szybciej poczuł się swobodnie na pokładzie szku- nera. Może, zastanawiał się Holderman, wynikało to z tego, że Bahzell przynajmniej umiał pływać. Brandark tego nie potrafił i pierwszy oficer podejrzewał, że nie dodawało mu to pewności 18 DavidM. Weber siebie, gdy przyszło mu przyzwyczaić się do chwiejby okrętu. Jednak w końcu przywykł, a także dowiedział się o Tańczą- cym z Wiatrem o wiele więcej od Bahzella. Nie to, żeby Bah- zell nie był zainteresowany albo starał się wymigać od swoich obowiązków. Ale dla Koniokrada szkuner stanowił przede wszystkim środek transportu, pozwalający dostać się z jedne- go portu do drugiego, podczas gdy Brandark widział w nim coś więcej. Bahzell nauczył się wykonywać rozkazy otaczają- cych go fachowców; Brandark dowiedział się, dlaczego roz- kazy te były wydawane. Holderman przyglądał się dwóm hradani, którzy rozmawia- li, pochylając się ku sobie. Przelewająca się przez reling woda omywała im stopy, a szum wiatru i fal, trzeszczenie i stękanie wręg oraz przenikliwe zawodzenie takielunku zagłuszało ich głosy, ale oficer przysłuchiwał się ich przekomarzaniom wy- starczająco często, by mieć pojęcie, o czym mówią. Potrząsnął głową. Marfangczycy wiedzieli o hradani więcej niż większość lu- dzi, ponieważ ojczyzna halflingów i siedziby klanów hradani Dzikiej Mielizny leżały po przeciwnych stronach kanału no- szącego tę samą nazwę. Ale pomimo dzikości w walce i skłon- ności do zabierania ze sobą wszystkiego, co nie było przybite do ziemi, opinia, jaką cieszyły się klany hradani Dzikiej Mie- lizny, była niczym w porównaniu z reputacją Koniokradów czy Zakrwawionych Mieczy, do których należał Brandark. Choć ich północne ojczyzny były odizolowane od świata, załoga Tańczącego z Wiatrem słyszała wszystko o barbarzyństwie i wzajemnej nienawiści obu plemion jeszcze na długo przed wejściem Bahzella i Brandarka na pokład. Prawdę powie- dziawszy, każdy mieszkaniec Norfressy (może z wyjątkiem kilku pustelników wśród pustynnych nomadów Wakuo) sły- szał o Koniokradach i Zakrwawionych Mieczach i nikt nie miał najmniejszej ochoty mieć do czynienia ani z jednymi, ani z drugimi. 1 właśnie to najbardziej zastanawiało Holdermana za każ- dym razem, gdy spoglądał na pasażerów Tańczącego z Wiatrem. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 19 Powinni z miejsca rzucić się sobie do gardeł, czego nie mieli najmniejszego zamiaru uczynić, co więcej: od razu rzucała się w oczy ich zażyła przyjaźń. Już to było wystarczająco dezorien- tujące, ale i pod innymi względami żaden z nich nie przypomi- nał ani trochę typowego przedstawiciela swojego ludu. Mogło to świadczyć o tym -jak przyszło do głowy Holdermanowi - że reputacja hradani była równia myląca, jak co poniektóre wy- ssane z palce opowieści o jego własnych rodakach. Nadal jed- nak nie tłumaczyło to faktu, że tych dwóch hradani różniło się tak... diametralnie od stereotypów. Wystarczyłby już sam Brandark. Najprzychylniejszy opis Zakrwawionych Mieczy podkreślał pogardę, jaką żywili dla degenerującego wpływu czegokolwiek, co trąciło cywilizacją, a jednak Brandark lubował się w koszulach z koronkowym gorsem i wyszywanych kaftanach, których nie powstydziłby się Purpurowy Lord. Co gorsza, był najlepiej wykształconą osobą na pokładzie Tańczącego z Wiatrem (choć był zupeł- nym samoukiem) i na domiar wszystkiego uzdolnionym mu- zykiem, który pomimo straty dwóch palców potrafił zagrać najbardziej sprośną marynarską przyśpiewkę albo godzinami wpatrywać się w płomień latarni, wydobywając ze swej bała- łajki melodie, których delikatnego piękna nie sposób było za- pomnieć. Niestety, jego głos to całkiem inna historia. Nawet najbliższy przyjaciel Zakrwawionego Miecza nie nazwałby go pięknym i Holderman niemal odczuwał z tego powodu ulgę. Miał już wystarczająco dużo trudności, aby pogodzić się z tym, że hradani mógł być uczonym i dandysem, wątpił, czy byłby w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że jest on na dodatek jeszcze bardem. Z drugiej strony nawet do tego łatwiej by się było przyzwy- czaić niż do Koniokrada mieniącego się wybrańcem Tomana- ka. Podobnie jak reszta załogi Holderman czuł wyłącznie po- gardę, gdy mierzący siedem i pół stopy, całkiem nagi hradani przepłynął wpław pół zatoki Bortalik, wdrapał się przez burtę na pokład i oświadczył spokojnie, że jest jednym z wybrańców boga wojny. Zważywszy na to, że przez dwanaście wieków od 20 David M. Weber upadku Kontovaru żaden hradani nie został wybrańcem żadne- go z bogów światła, stwierdzenie to było absurdalne i prawdo- podobnie bluźniercze. Poza tym każde dziecko w Norfressie wiedziało, że podczas wojny, w wyniku której uległo zniszcze- niu imperium rządzące niegdyś południowym kontynentem Orfressy, hradani służyli w oddziałach szturmowych zdrajców Carnadosczyków. Właśnie dlatego powszechnie im nie ufano i unikano ich, jeśli nie nienawidzono. A na dodatek ta ich ber- serkerska, niekontrolowana żądza krwi, którą lud Bahzella na- zywał Szałem. Bądź co bądź nikt nie miał ochoty wchodzić w bardziej zażyłe stosunki z gigantycznym barbarzyńcą, które- mu mogło znienacka przyjść do głowy, by bez żadnego powo- du porąbać rozmówcę na malutkie, tycie kawałeczki. Holderman był gotów przyznać, że obiegowe opinie bywa- ły przesadzone, ale nie mieściło mu się w głowie, że Tomanak Orfro, Równoważący Szale Orra, Miecz Światła, bóg sprawie- dliwości i głównodowodzący bogów światła, jak również bóg wojny, mógł uczynić swym wybrańcem kogoś tak mało obie- cującego. Ale Tomanak właśnie to zrobił. Dowiodły tego wła- ściwości miecza noszonego przez Bahzella, a status wybrań- ca, nawet bardziej niż furia, do jakiej Bahzell doprowadził Purpurowych Lordów, których kapitan Pitchallow nienawidził każdym nerwem swego ciała, tłumaczyło ochoczość, z jaką właściciel Tańczącego z Wiatrem zobowiązał się przewieźć jego i Brandarka do Belhadan. Wprawdzie kapitan Pitchallow z radością uratowałby kogokolwiek, kto byłby w stanie roz- wścieczyć Purpurowych Lordów, ale w większości przypad- ków kazałby sobie za to zapłacić - koniec końców był nizioł- kiem z Marfang - a stanowczo odmówił przyjęcia od Bahzel- la nawet miedzianego kormaka. Co wcale nie przeszkadzało mu w obstawaniu przy tym, by obaj hradani pomagali załodze okrętu, była to jednak oznaka głębokiego szacunku, jakim ich darzył. On i Bahzell spędzili niejeden wieczór na rozmowach. Nikt inny - może oprócz Brandarka - nie miał pojęcia, o czym to kapitan i Bahzell rozprawiają tak zawzięcie, ale oddanie Pit- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 21 challowa Korthrali, bogu morza, było równie znane, jak wier- ne. I pomimo że nawet jego wyznawcy przyznawali, że jak na boskie standardy Korthrala nie grzeszył specjalną mądrością, to -jako że był on młodszym bratem Tomanaka oraz jego odda- nym sprzymierzeńcem - nie było wcale aż takie zaskakujące, że jeden z jego wyznawców miał wiele do powiedzenia świeżo upieczonemu wybrańcowi boga wojny. A zwłaszcza takiemu, który potrzebował rad tak bardzo, jak Bahzell Bahnakson. Teraz więc - przyglądając się dwóm pogrążonym w rozmo- wie hradani, którzy osłaniając dłońmi oczy, spoglądali na zbli- żające się góry - Holderman zmówił krótką, szczerą modlitwę w ich intencji. Może i nie był równie pobożny jak kapitan, ale pomyślał, że biorąc pod uwagę przeciwności losu, jakim ci dwaj goście Tańczącego z Wiatrem będą zapewne musieli stawić czoła po zejściu na ląd w Belhadan, nawet jego modlitwy nie mogły im zaszkodzić. ROZDZIAŁ PIERWSZY - A więc, Vaijonie. Czy jesteś gotów? Pytanie zostało zadane lekko sardonicznym tonem i złoto- włosy młodzieniec stojący przed lustrem w wejściowym we- stybulu domu zakonnego odwrócił się gwałtownie. Zarumienił się lekko, wyczuwając w głosie nutkę uszczypliwości, ale po- chylił głowę w lekkim ukłonie. - Tak, sir Charrowie. Odpowiedź była stosowna do sytuacji, ale w wyrazie twarzy młodzieńca znać było poirytowanie. Nie było to nic oczywiste- go, zmiana - nieco więcej niż odrobinę mocniej napięte mięśnie szczęk - była subtelniej sza od jakiegokolwiek grymasu, bardziej wyczuwalna niż zauważalna, pod dwornymi słowami kryła się zaledwie zapowiedź wyzwania. Sir Charrow Malakhai, kapitan zakonu Tomanaka i mistrz jego belhadańskiej placówki, stłumił westchnienie, zastanawiając się, czy młodzieniec w ogóle zda- wał sobie z tego sprawę. Przez lata spędzone w zakonie sir Char- row miał już do czynienia z aroganckimi młodzikami i to więcej razy, niż miał ochotę się nad tym zastanawiać. Na szczęście służ- ba w zakonie Tomanaka zazwyczaj wybijała braciom z głów tego typu postawę, niestety, tym razem wszystko poszło na opak. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 23 - To dobrze, synu. - Kapitan wypowiedział te słowa tonem łagodnego wyrzutu i z zadowoleniem zauważył, że twarz młod- szego mężczyzny poczerwieniała jeszcze bardziej. Cokolwiek można by powiedzieć o Vaijonie, młodzieniec nie był głupi. Wie- dział, kiedy dostał reprymendę, nawet jeśli nie pojmował dla- czego. - To bardzo ważny dzień dla naszego konwentu, Vaijo- nie - podjął Charrow zwykłym już tonem. - Od ciebie zależy, czy będziesz godnie reprezentował nas i Tomanaka. - Oczywiście, sir Charrowie. Rozumiem. I jestem zaszczy- cony, że pokładane we mnie zaufanie pozwoliło wam powie- rzyć ten obowiązek właśnie mnie. Vaijon ukląkł na jedno kolano i po raz kolejny pochylił gło- wę, a Charrow przyglądał mu się przez chwilę. Potem położył na lśniących złotych włosach poznaczoną bliznami dłoń, której grube palce były wciąż silne i zrogowaciałe od regularnych ćwiczeń z mieczem, łukiem i kopią. - Idź więc z moim i boskim błogosławieństwem - rzekł. - Oby osłaniała cię jego tarcza. - Dziękuję, sir Charrowie - wybąkał Vaijon. Usta Charrowa zadrgały w leciutkim uśmieszku, bo teraz w głosie młodzieńca pobrzmiewało lekkie zniecierpliwienie, wciąż zabarwione irytacją. Jasnym było, że jeśli musiał to zro- bić, chciał to mieć jak najszybciej za sobą. Mistrz konwentu rozważał zwrócenie mu uwagi na fakt, że nie jest to właściwe podejście u kogoś, kto miał załatwić spra- wy boga wojny, ale po namyśle zrezygnował. Postawa Vaijona była wszak jednym z powodów, dla których wybrał młodego nowicjusza do tego właśnie zadania, poklepał więc go tylko po ramieniu i wyszedł. Gdy odwrócił się w drzwiach, Vaijon zdążył się już podnieść i z powrotem wpatrywał się w lustro. Kapitan pokręcił głową, uśmiechając się ponownie. Był to kwaśny uśmiech i gdyby mło- dzieniec stojący przed lustrem nie był tak pochłonięty własnym odbiciem, mógłby poczuć ukłucie niepokoju na widok iskierki rozbawienia w oczach swojego przełożonego. * * * 24 DavidM. Weber W wieku 25 lat sir Vaijon z Almerhas, baron Halli, czwar- ty syn earla Truehelma z Almerhas i kuzyn księcia Saichy, króiewsko-cesarskiego gubernatora Fradonii, był przystojnym młodym człowiekiem. Był również bardzo potężnie zbudo- wanym młodym człowiekiem (barczystym i mierzącym sześć stóp i sześć cali), a jako syn wielkiego szlachcica oraz pan na odziedziczonej po matce baronii wcześnie zaczął ćwicze- nia we władaniu bronią. Poruszał się z gracją wyszkolonego wojownika, jego mięśnie były równie mocne jak sezonowa- na dębina, długie godziny spędzone na polu ćwiczeń nadały jego skórze złocisty odcień, który nie znikał nawet w środku zimy, a ciemnozielona opończa zakonu Tomanaka wspania- le podkreślała kolor jego włosów i błyszczące niebieskie oczy. Sir Vaijon bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tych fak- tów. I choć nie wypadało mu się do tego przyznawać, był z tego dumny. Jak zwykł mawiać jego ojciec, człowiek ma bądź co bądź obowiązek wobec własnej krwi - i rzecz jasna zakonu - a odpowiednia prezencja była częścią wywiązywania się z tego obowiązku. Kiedy ktoś wyglądał jak członek zakonu i przema- wiał z pewnością siebie szlachetnie urodzonego, jego słowa nabierały dodatkowej wagi, gdy rozmawiało się z równymi so- bie, i skłaniały osoby niższego stanu do posłuszeństwa bez po- trzeby wdawania się z nimi w uciążliwe dyskusje. W chwilach szczerości sir Vaijon gotów był przyznać, że duma, jaką odczuwał z powodu swojego urodzenia i wyglą- du, wypływała nie tylko z samej świadomości tego, że oba te przymioty pomagały mu w wypełnianiu spoczywających na nim obowiązków. Wymierzanie sprawiedliwości stanowiło przecież główny cel działalności zakonu i wydawało się dla Vaijona rzeczą oczywistą, że imponująca powierzchowność i rozsądne korzystanie z arystokratycznych tytułów... zachęci innych do ulegania mu, gdy będzie rozsądzał spory. Poza tym nie mógł zmienić tego, kim był, więc dlaczego nie miałby być zadowolony ze swojej tożsamości i korzystać z niej dla dobra zakonu? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 25 Usłyszał, że za jego plecami zamknęły się drzwi i spojrzał w lustro, by po raz ostatni sprawdzić, jak wygląda. Vaijon wie- dział, że sir Charrow się z nim nie zgadza. Kapitan uważał jego silne poczucie własnej tożsamości za wadę, choć Vaijon nigdy nie był w stanie zrozumieć dlaczego. A przynajmniej pojąć, jak mogłoby mu to w jakikolwiek sposób przeszkadzać w wyko- nywanych obowiązkach. Nawet sir Charrow nie mógł mieć nic do zarzucenia jego oddaniu prawdzie i sprawiedliwości. Mistrz sugerował raczej w łagodny sposób, że Vaijon mógłby w swo- im dążeniu do sprawiedliwości okazać odrobinę współczucia. Nie mógł też zarzucić mu niejako wojownikowi, ponieważ fak- tem było, iż odkąd ukończył siedemnaście lat, nikt go jeszcze nie pokonał - ani podczas ćwiczeń, ani w prawdziwej walce. Czego można się było oczywiście spodziewać po sir Almerha- sie z Almerhas. I to po takim, który niemal od dnia, w którym nauczył się chodzić, wiedział, że jego przeznaczeniem jest zo- stać rycerzem boga wojny. A jednak mistrz wydawał się mieć zastrzeżenia nawet do tego, jak gdyby przeświadczenie Vaijona o własnych talentach sta- nowiło jakiś rodzaj zarozumialstwa i pychy, a nawet arogancji. Ale jak zwyczajne przyznanie się przed sobą do własnych zdol- ności mogło być arogancją? A poza tym Vaijon nie twierdził, że jego waleczność była w całości jego zasługą. Wiedział, ile zawdzięcza swoim instruktorom za wyśmienite wyszkolenie, i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jakie miał szczęście, że Tomanak pobłogosławił go wzrostem i przyrodzoną siłą. Ba, ta świadomość łaski okazanej mu przez Miecz Światła była jed- nym z powodów, dla których pragnął wymierzać sprawiedli- wość maluczkim Orfressy, i właśnie dlatego często zbijał go z tropu niepokój mistrza, gdy on sam chciał przecież, po pro- stu, okazać się jedynie godnym zaufania pokładanego w nim przez Tomanaka. Gdy sir Charrow mówił, Vaijon rzecz jasna słuchał. Było to jego, nowicjusza, obowiązkiem, a żaden Almerhas z Almerhas nigdy nie uchybił swoim obowiązkom. Ale choć słuchał uważ- nie słów mistrza i zastanawiał się nad nimi głęboko, nie potra- 26 DavidM. Weber fił przekonać samego siebie, że sir Charrow ma rację. Sprawie- dliwość była sprawiedliwością, prawda prawdą, a sztuka wła- dania bronią - sztuką władania bronią. Zaprzeczenie temu lub pójście na jakikolwiek kompromis oznaczało sprzeniewierze- nie się temu wszystkiemu, co reprezentował sobą zakon. Jeśli chodziło o jego pochodzenie, Yaijon nigdy nie wywyż- szał się nad innych członków zakonu, bez względu na to, jak nisko byli urodzeni. Prawdę powiedziawszy, odczuwał z tego powodu pewną dumę. W przeciwieństwie do innych zakonów rycerskich zakon Tomanaka był otwarty dla wszystkich, a to, czy dana osoba nadawała się do tego, by doń wstąpić, osądzano wyłącznie na podstawie jej zasług. Ubolewania godnym fak- tem było, iż podobna polityka pozwalała, by do zakonu, przy- nosząc mu ujmę, wstąpił od czasu do czasu ktoś nisko urodzo- ny, ale oznaczało to również, że przyjmowano także najlepiej wykwalifikowanych wojowników spośród szlachty. Ajakkol- wiek nisko urodzeni byliby jego bracia rycerze, Vaijon wiedział, że mieli serca na właściwym miejscu, bo w przeciwnym wy- padku nie zostaliby w ogóle przyjęci, co wiele rekompensowa- ło. Poza tym lepiej urodzeni i wyrobieni członkowie zakonu - jak na przykład sir Vaijon z Almerhas - zwykle potrafili pokryć publiczne gafy, jakie od czasu do czasu zdarzało się im popeł- nić, a Vaijon twierdził, że nikt nie jest w stanie wymienić choć jednego przypadku, gdy potraktował nieuprzejmie któregokol- wiek z nich. A co się tyczyło tych, którzy nie byli jego braćmi - ani ko- deks Tomanaka, ani żadne prawo czy też reguła zakonna nie wymagały od niego, by spoufalał się z gorszymi od siebie, o ile tylko traktował ich sprawiedliwie. Wciąż jednak nie mógł po- zbyć się wrażenia, że sir Charrow uważał, iż powinien być bar- dziej... bardziej... Vaijon nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, którym mógłby opisać to, czego chciał od niego sir Charrow, wiedział jednak, że takie słowo istnieje. Kapitan nie pouczał go - nie leżało to w zwyczaju członków zakonu - ale na tyle często wspo- minał mimochodem o cechach charakteru prawdziwego ryce- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 27 rza, by Vaijon nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że sir Charrow nie jest do końca przekonany, czy on posiada je we właściwych proporcjach. Co więcej, po prawie trzech pełnych latach Vaijon wciąż pozostawał tylko nowicjuszem. Wiedział, że nie miało to nic wspólnego z jego walecznością, co mogło oznaczać tylko to, że sir Charrow opóźnia jego awans z innych powodów. Vaijon zauważył też (choć żaden prawdziwy rycerz by się do tego nie przyznał), że jego mistrz ma tendencję do nakładania na niego od czasu do czasu wyjątkowo uciążliwych obowiązków. Nie niebezpiecznych i na pewno nie takich, prze- ciwko którym rycerz zakonny mógłby zaprotestować, a jednak cokolwiek... poniżających? Nie, to też nie było właściwe sło- wo. Wyglądało to tak, jak gdyby... jak gdyby sir Charrow miał nadzieję, że obciążając go zadaniami, które lepiej pasowałyby do kogoś niżej urodzonego, zmusi Vaijona do refleksji nad sa- mym sobą. Jeśli to było rzeczywiście celem mistrza, Vaijon nie miał naj- mniejszego zamiaru oponować, ponieważ sir Charrow był jego przełożonym. Był również jednym z najszlachetniejszych i na pewno jednym z najświętszych ludzi, jakich Vaijon kiedykol- wiek spotkał. Młody rycerz nie obwiniał kapitana nawet za to, że ten go nie awansuje. Mógł się z rym nie zgadzać, ale decyzje o awansie podejmował mistrz konwentu, a prawdziwy szlach- cic charakteryzował się tym, że akceptował decyzje osób stoją- cych w hierarchii wyżej od niego bez względu na to, czy się z tymi decyzjami zgadzał, czy też nie. Jeśli sir Charrow chciał, by Vaijon wyciągnął z tego jakąś naukę albo lepiej zrozumiał samego siebie, co do tej pory mu się nie udawało, młody rycerz szczerze pragnął się od niego uczyć. To również było jedną z cech ludzi szlachetnie urodzonych, a zatem, z definicji, ce- chą Almerhasa z Almerhas. Na razie nie miał, niestety, bladego pojęcia, co takiego sir Charrow chce mu przekazać, ale czasami zapatrywania kapi- tana na jego obowiązki wydawały mu się bardziej niż nie na miejscu. Tak jak teraz. Nie to, żeby to zadanie w jakikolwiek sposób mu uwłaczało, ale słońce wstało przed niespełna go- 28 DavidM. Weber dziną, a przez noc spadło sześć cali świeżego śniegu. Rycerz powinien być zahartowany na zimno i niewygody, ale było niewiele miejsc, w których sir Vaijon z Almerhas wolałby prze- bywać w taki ranek niż we własnym łóżku, zawinięty w przy- jemne, ciepłe koce. Przystań była zdecydowanie ostatnim, w którym chciałby się znaleźć, na dodatek w pełnych rega- liach zakonu. Po raz ostatni poprawił pedantycznie opończę i skrzywił się, słysząc zawodzenie zimowej wichury dobiegające tuż zza solidnych drzwi frontowych. Srebrna kolczuga (podarunek od ojca z okazji wstąpienia do nowicjatu) lśniła jasno, a klejno- ty, którymi wysadzany był biały pas od miecza (podarunek od matki z tej samej okazji) migotały, lecz podejrzewał, że mani- pulował przy swoim ubiorze przynajmniej częściowo po to, by odwlec chwilę wyjścia na zewnątrz. Ciemnozielona opoń- cza, utkana z najdelikatniejszego jedwabiu, podkreślała wspa- niałość jego ekwipunku... ale nie była zbyt gruba. Ten jeden raz Vaijon pomyślał tęsknie o prostszych, tańszych opończach, w które zakon wyposażał tych rycerzy, których rodziny nie były równie majętne, jak jego własna. Były o wiele bardziej plebejskie - raczej brązowawe, prawdę powiedziawszy, z mi- nimalną ilością ozdób, w kolorach, które trudno było nazwać odpowiednimi - ale nie sposób było zaprzeczyć, że były cie- plejsze. Może i tak, powiedział sobie, ale szlachcic musi sprostać wy- ższym wymaganiom, zwłaszcza przy ważnych okazjach. Aje- śli jego opończa była cieńsza, niż by chciał, przynajmniej miał pod kolczugą przeszywanicę, a na kolczugę zarzucony płaszcz oblamowany futrem wydry, uszyty przez dworki jego matki. Oczywiście, gdy tylko wiatr jęczący za drzwiami domu zakon- nego będzie miał okazję zatopić zęby w stalowych kółkach jego kolczugi, przegryzie się przez przeszywanicę, ale... Potrząsnął głową i skarcił sam siebie za myślenie o podob- nych sprawach w takiej chwili. Choć słabości ciała sprawiały, że pragnął uniknąć wychodzenia na ziąb - i na dodatek tak wcze- śnie! - zadanie, które mu powierzono, było dla nowicjusza wiel- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 29 kim zaszczytem, Vaijon wziął więc jeszcze jeden głęboki od- dech, zarzucił płaszcz na ramiona, podniósł rękawiczki i ruszył do drzwi. * * * Evark Pitchallow po mistrzowsku ustawił swój szkuner wzdłuż nabrzeża. Tańczący z wiatrem wpłynął do portu pod po- jedynczym kliwrem, niczym kochanek musnął pale odbojowe ochraniające kadłub przed zderzeniem z pirsem, a kilkunastu dokerów schwyciło liny ciśnięte im przez załogę. Zaraz potem rzucono cumy, które w zaledwie kilka minut owiązano wokół pachołków, po czym opuszczono z nabrzeża trap. Ponieważ pokład szkunera znajdował się wiele niżej niż krawędź nabrze- ża, trap opadał stromo w dół, ale ciężkie poprzeczne listwy za- pewniały dużą przyczepność tym, którzy musieli z niego sko- rzystać. Evark przez parę kolejnych minut upewniał się, czy Tańczą- cy z Wiatrem został odpowiednio zabezpieczony, po czym za- tknął kciuki za pas i pomaszerował na śródokręcie, gdzie stali jego pasażerowie. U ich stóp leżał cały ich skromny dobytek. Kapitan stanął przed nimi, kołysząc się na piętach, by móc im się lepiej przyjrzeć. Bahzell uśmiechnął się do niego. - Rzadko mam okazję widzieć parę większych obdartusów - pozwolił sobie zauważyć po chwili halfling, a Bahzell uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Tak, możesz tak sobie stać i uśmiechać się bezmyślnie, przynęto dla ryb! Ale to wielkie miasto, a nie jakaś tam zapadła mieścina na końcu świata, a mi- łość do włóczęgów nie jest dokładnie tym, z czego słynie bel- hadańska straż. Jeśli chcecie znać moje zdanie, radzę wam przy- czaić się gdzieś na uboczu i przynajmniej zdobyć jakieś porząd- ne ubrania. - A więc teraz jesteśmy włóczęgami? - Bahzell położył dłoń na potężnej piersi i stulił uszy, udając strapionego. - Nie nale- żysz do tych, co to próbują się przypochlebić innym, co? - Ha! Nazywanie was dwóch włóczęgami obraża prawdzi- wych łazęgów! - prychnął Evark i w jego słowach było sporo prawdy. 30 DavidM. Weber Ekwipunek Bahzella był możliwy do przyjęcia, gdy uciekał z Navahk, miasta Zakrwawionych Mieczy, ale od tamtej pory zdążył przebyć całą Norfressę z północy na południe, pieszo, podróżując wyjątkowo deszczową jesienią i na początku zimy. Fakt, że gildia skrytobójców i wyznawcy przynajmniej dwóch bogów mroku prześcigali się w próbach uśmiercenia go, dodat- kowo nadwerężył jego wyposażenie. Rozdarcia, jakie przeróż- ne miecze, sztylety i szpony demonów pozostawiły na jego płaszczu, zostały należycie zacerowane, ale dzięki tym napra- wom nie mógł liczyć na wygraną w konkursie schludności, buty zaś nie nadawały się do odratowania już kilka tygodni wcze- śniej. Zbroja Koniokrada również widziała lepsze czasy. W na- chodzących na siebie stalowych płytkach koszulki kolczej po- wstały luki i pomimo jego wysiłków te, które pozostały, były lekko zardzewiałe. Jakkolwiek niechlujnie by jednak wyglądał, Brandark prezentował się jeszcze gorzej. Po pierwsze brakowało mu tych kilku cali wzrostu, które po- wodowały, że Koniokrad miał imponujący wygląd bez wzglę- du na to, co nosił na sobie. Prawdę powiedziawszy, to że Bah- zell był jego przyjacielem, sprawiało, że Brandark robił jeszcze niechlujniej sze wrażenie niż jego towarzysz. Zakrwawiony Miecz był wyższy od większości ludzi i o wiele szerszy w ra- mionach, ale nikt tego nie zauważał, gdy stał obok Bahzella, gdyż głową nie sięgał mu nawet do ramienia. Ale niższy wzrost tylko częściowo odpowiadał za wizeru- nek, jaki sobą przedstawiał. Podczas ostatniego, szalonego eta- pu podróży stracił więcej osobistego ekwipunku niż Bahzell, a to, co mu zostało, było kiedyś o wiele wspanialsze od jakie- gokolwiek stroju, jaki jego przyjaciel mógłby na siebie włożyć. Co oznaczało, rzecz jasna, że uszkodzenia, jakie odniosła jego garderoba, mocno rzucały się w oczy. A brak koniuszka prawe- go ucha i dwóch palców lewej ręki, które stracił po drodze, spra- wiały, że wyglądał na jeszcze bardziej poturbowanego i spo- niewieranego. Krótko mówiąc, Evark Pitchallow z trudem mógł sobie wy- obrazić parę, która by mniej przypominała zamożne albo cho- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 31 ciąż pracujące zarobkowo osoby. Nie mówiąc już o tym, że byli hradani - co stanowiło drobny szczegół, który nie mógł ujść uwadze pierwszego napotkanego na drodze gwardzisty. - Nie żartuję, chłopcy - powiedział ciszej i znacznie poważ- niej, kiwając głową w stronę dokerów, którzy już przyglądali im się ciekawie z bezpiecznego miejsca na przystani. - W Bel- hadan są tacy, co uważają, że dobry hradani to taki, któremu wepchnięto w gardło jakąś stopę stali. Nie ma powodu, dla któ- rego powinniście przypominać ich wyobrażenie bandytów bar- dziej, niż musicie. Mądrzej będzie, jeśli zaczekacie na pokła- dzie, a ja zamienię słówko ze znajomym krawcem. - Urwał, przyglądając się im bacznie, po czym podjął wolniej: - Jeśli nie macie pieniędzy, mógłbym... - Posłuchaj go tylko - powiedział Bahzell, potrząsając gło- wą, uśmiechnął się po raz kolejny i spojrzał na Brandarka. - Słyszałeś kiedy życzliwszą propozycję? A wyłaził ze skóry, żeby wszyscy myśleli, że ma kulę smoły tam, gdzie inni mają serce! Łezka się w oku kręci! Evark spiorunował go wzrokiem, ale Koniokrad tylko za- śmiał się cicho, wydychając kłęby pary, i położył rękę na ra- mieniu niziołka. - Żarty na bok. Jestem ci wdzięczny za tę propozycję, Evar- ku - powiedział - i myślę sobie, że masz sporo racji. Ale nie brakuje nam pieniędzy - potrząsnął wypchaną, brzęczącą kie- są, należącą kiedyś do Purpurowego Lorda - i nie będziemy chodzić po Belhadan bez eskorty. - Nie? - Evark sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Nie? - powtórzył jak echo Brandark i uniósł brwi, spoglą- dając na ogromnego towarzysza. - Dobrze wiedzieć. A kiedy zamierzałeś mnie o tym poinformować? I skoro już o tym mowa, skąd ty, na Fiendarka, o tym wiesz? - Nic ci wcześniej nie mówiłem, bo Tomanak powiedział mi o tym dopiero wtedy, gdy wchodziliśmy do zatoki - odpowie- dział rozsądnie Bahzell, a Brandark i Evark zamknęli usta do- kładnie w tej samej chwili. Koniokrad, widząc ich reakcję, za- rechotał gromko. Brandark otrząsnął się. 32 DavidM. Weber - Nie przypominam sobie żadnych bóstw stojących na po- kładzie - zauważył łagodnie. Bahzell wzruszył ramionami. - Gdyby chciał się pokazać, jestem pewien, że jego pojawieniu się towarzyszyłby chór trąb i błyskawice - wyjaśnił uprzejmie. - Ponieważ tak się nie stało, jedyne co przychodzi mi do głowy, to to, że wcale nie chciał być zauważony. - Dziękuję pięknie za wyjaśnienie! - odparł Brandark i tym razem Evark zawtórował rechoczącemu Bahzellowi. Brandark pozwolił im chichotać przez chwilę, po czym dźgnął przyjacie- la palcem w pierś. - W porządku, drągalu - powiedział stanowczo. - Przestań się śmiać i wytłumacz mi, co miałeś na myśli, mówiąc, że nie będziemy chodzić po mieście sami. - To żadna tajemnica, malutki - odparł Bahzell. - Ktoś ma się z nami spotkać i jeśli się nie mylę - uniósł rękę, by wskazać kogoś -jest to ten chłopak, który właśnie nas szuka. Brandark podążył wzrokiem za palcem wskazującym Bah- zella i uniósł wysoko brwi na widok zjawiska kroczącego w ich stronę przez port. Inni też odwracali głowy, by popatrzeć. Gapić się byłoby wła- ściwie lepszym słowem, bowiem bardzo rzadko podobny splen- dor spadał na portową dzielnicę składów w Belhadan. Przystojny złotowłosy przybysz był wyższy od Brandarka, co czyniło go wyjątkowo wysokim jak na człowieka, ale jeśli nie liczyć sze- rokich, dobrze umięśnionych ramion (znów jak na człowieka), był niemal szczupły w porównaniu z potężnie zbudowanym Za- krwawionym Mieczem. Jego posrebrzana kolczuga lśniła, bia- ły pas sygnalizujący przynależność do jednego z zakonów ry- cerskich był wysadzany fasetowanymi klejnotami, od których blasku łzawiły oczy, a wysokie buty z miękkiej skóry były ufar- bowane na ten sam kolor leśnej zieleni co jego oblamowany futrem płaszcz i opończa. Opończa, na której srebrną i złotą nicią wyszyto skrzyżowane miecz i buzdygan. - Korthralo! - wymamrotał Evark, targając wspaniałe, podkręcone wąsy i wpatrując się w migotliwe zjawisko. - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 33 Za to, co on ma na grzbiecie, kupiłbym cały komplet no- wych żagli! - Ano, j est krzynkę... spektakularny, nieprawdaż? - przyznał mu rację Bahzell, uśmiechając się paskudnie. - Wiedziałeś, kto przyjdzie? - zapytał halfling, nie mogąc oderwać wzroku od przybysza. - Nie, myślę, że on zdecydował, że ucieszy mnie niespo- dzianka - odrzekł Bahzell, a Brandark westchnął. - Cudownie. Szkoda, że nikt mnie ostrzegł przed bogami i ich poczuciem humoru. - Jak to? - zapytał Evark. - Znam wszystkie legendy i ballady - powiedział płaczli- wym tonem Zakrwawiony Miecz. - Nauczyłem się prawie wszystkich pieśni, przeczytałem większość kronik i przestudio- wałem wszystko o Upadku, co tylko wpadło mi w ręce. -1? - zachęcił go Evark, gdy tamten przerwał. -1 nic mi to nie dało - poskarżył się Brandark. Niziołek spoj- rzał na niego, a hradani wzruszył ramionami. - Znalazłem wie- le ostrzeżeń przed zamiłowaniem Hirahima Lekkostopego do wrednych żartów, ale takie już ma zadanie. Według uczonych mędrców Tomanak powinien być poważnym, wspaniałomyśl- nym bogiem... nie kimś, kto wysyła nam coś takiego - wskazał zbliżającą się ofiarę mody rycerskiej - na spotkanie. - Tak? Zgodnie z opowieściami nie powinien też mieć wy- brańców hradani, prawda? - zapytał Bahzell. Brandark z kwa- śną miną pokręcił głową, a Bahzell klepnął go w ramię. - Więc myślę sobie, że albo twoi uczeni mędrcy nie byli wcale takimi mędrcami, albo zaszły jakieś zmiany. Tak czy siak, mam przeczucie, że on nie bez powodu wysłał nam toto na spotkanie. - O, tego jestem pewny - mruknął Brandark. - Nie jestem tylko pewny, czy ten powód mi się spodoba. * * * W porcie było jeszcze zimniej, niż Vaijon się obawiał. Miał nieodparte wrażenie, że zaraz odpadnie mu nos, a potem inne części ciała, w kolejności, w jakiej były wystawione na działa- 34 DavidM. Weber nie mrozu, ale pomimo tego rozglądał się wokół siebie z zain- teresowaniem. Nigdy nie był dobrym żeglarzem. Na samą myśl o zimowym rejsie skręcał mu się żołądek, a od przybycia do konwentu w Bel- hadan udało mu się być w porcie tylko dwa razy. Te dwie wy- cieczki miały, niestety, miejsce latem, a oprócz tego, że Belha- dan było ważnym ośrodkiem żeglugi, pochodziła stąd najwięk- sza flota rybacka w Norfressie, a Vaijon miał coś do załatwie- nia na Rybackim Nabrzeżu. Smród dolatujący z rybackich bud sprawił, że twarz Vaijona przybrała ciemniejszy odcień zieleni niż jego opończa i z tego właśnie powodu zadał sobie wiele tru- du, by nie powtórzyć już tego doświadczenia. Szczęśliwym tra- fem dzisiejsze zadanie wymagało udania się do innej części portu. Poza tym zimowy ziąb, jak się zdawało, zmroził wszel- kie zapachy, za co młodzieniec był niewymownie wdzięczny losowi. Spojrzał na świstek papieru otrzymany od sir Charrowa i kiw- nął głową, dopasowując wypisane na nim liczby do liczb wy- malowanych na nabrzeżu. Miał szukać „szkunera" (cokolwiek to mogło być) na miejscu dziewiątym przy pirsie towarowym. I gdy miejsce dziewiąte znalazło się w zasięgu jego wzroku, schował kartkę do sakwy przy pasie. Przycumowanego tam okrętu nie widział w całości - wydawał się niższy od nabrzeża, miał tylko dwa maszty i wyglądał na dość mały. Poczuł nagły przypływ oburzenia wywołanego faktem, iż wybraniec Toma- naka został zmuszony do podróżowania na pokładzie tak nik- czemnej jednostki, ale szybko doszedł do siebie. Prawdziwy rycerz podążał tam, gdzie nakazywał mu się udać honor i obo- wiązki wobec boga, a obecność wybrańca sprawiała, że nawet na najmniej ujmujący okręt spływał cień obecności samego Tomanaka. Uspokojony tą myślą przyspieszył kroku i ściągnął łopatki, gdy tłum obszarpanych dokerów odwrócił się, by przyjrzeć mu się z podziwem. Był przyzwyczajony do tego typu reakcji. Idąc w stronę trapu, pochylił głowę pod dokładnie tym kątem, co trzeba - wystarczająco nisko, by podziękować im za ich po- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 35 dziw, ale nie za głęboko, by nie pokazać, że liczy się z opinią tłumu. * * * - Bogowie! - wymamrotał Brandark, patrząc na wspaniałe- go młodzieńca, który się do nich zbliżał. - Myślicie, że Toma- nak byłby bardzo niezadowolony, gdybyśmy wrzucili go do wody na kilka minut? Zaraz bym go wyciągnął z powrotem - obiecuję! - Tylko sam siebie posłuchaj! - odparł Bahzell. - Mój drogi Brandarku, myślę, że mógłbyś się od niego nauczyć czegoś o ele- ganckim ubiorze. - Od niego? - parsknął Brandark. - Spędziliśmy razem tyle czasu, a ty wciąż nie doceniasz elegancji oszczędnego stylu i przemyślanego doboru tkanin w mojej garderobie? - Pełnym wdzięku gestem wskazał swój podarty strój i pokręcił głową ze smutkiem. - Każdy może naszyć sobie na ubranie garście klejnotów, ty nieokrzesany barbarzyńco, ale to nie oznacza, że potrafi ubierać się modnie! Poza tym nie będę musiał wrzu- cać go do wody, jeśli nie zachowa ostrożności. Jeśli zadrze nos jeszcze cal albo dwa wyżej, potknie się o własne stopy, wypadnie przez krawędź nabrzeża i utopi się z czystego sa- mouwielbienia. - A jakże! Wydawało mi się, że usłyszałem nutkę zazdrości w twoim głosie - zauważył Bahzell i wyszczerzył się na widok miny przyjaciela. Brandark miał już coś odpowiedzieć, ale wła- śnie wtedy przybysz doszedł do krawędzi pirsu i ze zdumio- nym wyrazem twarzy spojrzał w dół na Tańczącego z Wiatrem. * * * Zdezorientowany Vaijon rozglądał się po pokładzie okrętu - nie, poprawił się w myśli, szkunera. Wiedział, że znalazł wła- ściwe miejsce, ale w zasięgu wzroku nie było żadnego wybrań- ca czy choćby śladu jego świty. Z bliska szkuner wyglądał mniej obskurnie, niż przewidywał. Właściwie miał pewien niezaprze- czalny wdzięk, długą, smukłą linię, która w jakiś sposób wy- glądała tak jak należy, ale jego załoga wydawała się składać wyłącznie z halflingów. Halflingów i dwóch... 36 DavidM. Weber Sir Vaijon z Almerhas zamarł. Jeszcze nigdy w życiu nie spo- tkał hradani, gdyż takich dzikusów nigdy nie widywano wśród cywilizowanych ludzi, ale ruchliwych lisich uszu nie sposób było pomylić z niczym innym. A także wzrostu wyższego z nich. Przypominający górę hradani był prawie dwa razy tak wielki jak największy człowiek, jakiego Vaijon kiedykolwiek widział - musiał ważyć czterysta, pięćset funtów, a przy tym nie miał ani grama tłuszczu - i niemożliwością było wyobrażenie sobie paskudniejszego draba. Jego płaszcz wyglądał tak, jak gdyby został zrabowany jakiemuś martwemu bandycie, topornie wy- konana kolczuga najpewniej pochodziła z tego samego źródła, a buty i spodnie prawie niczym nie różniły się od szmat. Ręko- jeść miecza wystawała mu ponad lewym ramieniem okrytym obszarpanym płaszczem, zaś rodzaj warkocza noszonego chęt- nie przez zacofanych mieszkańców pogranicza powiewał na lo- dowatym wietrze. Niższy hradani był równie obszarpany, ale obok swego zwalistego towarzysza wydawał się niemal cywili- zowanym człowiekiem. Vaijonowi przemknęły przez myśl prastare opowieści o na- paści hradani na Kontovar oraz historie św