Dawid Weber Zaprzysiężony Bogu Wojny ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY Tytuł oryginału: THE WAR GOD'S OWN 4 000150861 Tłumaczenie: Karolina Post Dla Clarence'a A. Webera, mojego ojca. Człowieka, który kochał książki i mnie też nauczył je kochać. Żałują, że nie możesz przeczytać tej, tak jak obiecałeś. PROLOG Bryzgi ciemnoszarej wody leciały w tył w eksplozjach bieli, gdy dwumasztowy szkuner przecinał wzburzoną morską toń. Na wschodzie niebo znaczyły różowe i złociste smugi świtu, który cieszył oczy swym pięknem, choć nie dawał ciepła zmar- zniętym palcom i nosom. Na sztagach skrzył się szron. Bande- ra niskiego, smukłego okrętu - złota mewa na zielonym tle - oraz czarny kadłub świadczyły o tym, że pochodził z wyspy Marfang. Nie to, żeby jakakolwiek bandera była potrzebna. Roz- tropny żeglarz zwolniłby nieco, ale ten okręt szedł w głębokim przechyle, pod komendą forsującego żagle kapitana, który był, oględnie rzecz ujmując, pewny siebie. Inni - przyglądając się, jak spieniona woda niczym bystrze pływu przelewa się kaska- dą przez reling od zawietrznej - użyliby mniej pochlebnego epitetu. Niektórzy dowodzili, że mieszkańcy wyspy Marfang podej- mują często ryzyko, dla którego uniknięcia ludzie przy zdro- wych zmysłach stanęliby na głowie. A czynią to z powodu swo- jego niskiego wzrostu, jako swego rodzaju rekompensatę za to, że mierzą tylko nieco ponad trzy stopy. Wielu utrzymywało, że wyspiarze umyślnie kuszą los, usiłując udowodnić, że opinia 14 DavidM. Weber tchórzy, jaka przylgnęła do innych halflingów, ich nie dotyczy, podczas gdy jeszcze inni twierdzili, że wszystkiemu winne są właściwości wód przybrzeżnych Marfang. Prawdziwa mogła być każda z tych teorii albo wszystkie naraz, ale w ostatecznym roz- rachunku „dlaczego" miało mniejsze znaczenie niż „co", a każdy dalekomorski żeglarz widząc, jak forsujący żagle szkuner wpły- wa do zatoki Belhadan, natychmiast orzekłby, że szyper i zało- ga okrętu to Marfangczycy. I miałby rację... w gruncie rzeczy. Ale nie do końca, bo- wiem dwie z uwijających się po pokładzie postaci, górujące wzrostem nad towarzyszami, były hradani. Jeden mógł mieć jakieś sześć stóp i dwa cale, co wystarczało, by niemal dwu- krotnie przewyższał otaczające go niziołki z różkami koloru kości słoniowej na głowach, ale drugi musiał mierzyć przy- najmniej siedem i pół stopy. Z tego względu nawet wśród Koniokradów, swoich współplemieńców, uchodził za olbrzy- ma. Ktoś taki jak on nie powinien był się znaleźć na pokładzie okrętu dostosowanego wielkością do halflingów, a jednak po- ruszał się między nimi ze zręcznością przeczącą jego postu- rze, służąc swą ogromną siłą tam, gdzie było to najbardziej potrzebne. - Nie stójcie jak ta dziwka na weselu, panie Holderman! Wy- brać tego foka! Jest bardziej sflaczały niż te nieroby, których nazywacie żeglarzami! Ryk ten dobiegł z nadbudówki, przez skórzaną tubę kapita- na Evarka Pitchallowa. Pierwszy oficer skrzywił się, po czym machnął ręką ku rufie na znak, że zrozumiał, i sam zaczął wy- dawać komendy. Załoga szkunera właśnie skończyła wytrząsać refy, gdyż zimą na tych wodach nawet Evark kazał refować ża- gle, i oficer był zadowolony, że tak gładko im poszło. Prawdę mówiąc, wspomniany fok obwisł co najwyżej kilka cali, ale sło- wo fanfaronada mogło zostać ukute specjalnie dla kapitana Pit- challowa, a Holderman wiedział, że nie należy się z nim sprze- czać. Również majtkowie, którzy pospiesznie zabrali się za wykonywanie jego rozkazów, nie wykazywali najmniejszych skłonności do próżnowania, jako że Zatoka Belhadańska była ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 15 największym (i najbardziej ruchliwym) portem w Cesarstwie Topora. Każdy zawodowy żeglarz na świecie musiał tu wcze- śniej czy później trafić, a załoga Pitchallowa wiedziała, że ka- pitan nie pozwoli, żeby narobili mu wstydu na oczach innych dowódców, nawet jeśli w drogę wchodziły im dwa przerośnię- te, niedouczone szczury lądowe. Z tuby wydobyło się coś pośredniego pomiędzy słowem a stęknięciem, co miało prawdopodobnie wyrażać zadowole- nie. Holderman wziął głęboki oddech i skinął głową otaczają- cym go ludziom. Kilku z nich, jak i on przywykłych do sposo- bu bycia kapitana, wyszczerzyło do niego zęby. Z trudem po- wstrzymał uśmiech. W zeszłym roku sam zdobył dyplom kapi- tana i miał nadzieję, że uda mu się objąć dowodzenie nad wła- snym statkiem, gdy Tańczący z Wiatrem wróci do domu. Mia- sto Azyl mogło się pochwalić jedyną głębokowodną zatoką wyspy Marfang i niezależnie od niskiego wzrostu jego miesz- kańców z portu owego pochodzili najlepsi żeglarze w całej Or- fressie. Evark Pitchallow należał do najświetniejszych człon- ków tej doborowej kompanii, a jego rekomendacja prawie gwa- rantowała Holdermanowi patent. Co oznaczało, że należało już zacząć ćwiczyć kapitański sposób bycia, skinął więc tylko gło- wą i ruszył w stronę relingu. Ostrożnie przeszedł przez pokład. Marfangczycy cieszyli się opinią śmiałych i nieustraszonych, nie byli jednak głupi. A przy- najmniej nie kompletnie głupi. Holderman trzymał się rozpię- tych nad zdradliwie śliskimi deskami lin i przeszedł pod nimi z taką samą ostrożnością, z jaką według niego powinni czynić to jego marynarze, po czym przylgnął do sztagu i zapatrzył się przed siebie. Wiatr na otwartym morzu siekł niczym lodowate miecze, wy- ciskając mu łzy z oczu i grożąc odmrożeniem skóry. Rozbryzgi piany nie były ani trochę przyjemniejsze, ale Holderman znał północne wody niemal tak dobrze, jak cieplejsze i łagodniejsze morza otaczające jego ojczyznę na południu, a w porównaniu z warunkami, jakie mogły tu panować o tej porze roku, dzień można było uznać za niemalże balsamiczny. 16 DavidM. Weber Nabrał w płuca ostrego, świeżego powietrza, przyglądając się coraz potężniejszym górom, które wyłoniły się zza hory- zontu na wschodzie. Na najwyższym ze szczytów śnieg leżał przez cały rok, ale teraz ich majaczące w oddali wierzchołki lśniły różowawą bielą nadchodzącego świtu. Marynarze peł- niący wachtę na oku rozglądali się uważnie. Fakt, że Belhadan było najdalej wysuniętym na północ portem Cesarstwa, w któ- rym wody nigdy nie zamarzały, pozwalał wytłumaczyć jego znaczenie, ale nie było ono położone aż tak daleko na południe, by nie słyszano w nim o dryfujących krach lub górach lodo- wych. Holderman pomyślał, że sam najchętniej zwinąłby część żagli, a przynajmniej nie wytrząsałby tych, które zostały zrefo- wane na noc, choćby po to, by mieć więcej czasu na ominięcie jakiegoś kawałka dryfującego lodu, wypatrzonego przez obser- watorów. Ale decyzja nie należała do niego, a na szczęście wi- doczność była doskonała. Bardziej wyczuł, niż zobaczył za sobą jakąś ogromną po- stać. Odwrócił głowę, by spojrzeć przez ramię na wyższego z dwóch członków załogi Tańczącego z Wiatrem, którzy nie byli niziołkami. - Ile zajmie nam dopłynięcie do tamtych gór? - zagrzmiał w poszarpanym przez wiatr obłoku pary bas, który wydawał się dochodzić z dna studni. - O, powinniśmy zawinąć do portu za jakieś dwie, trzy go- dziny - odparł Holderman. Wciąż trzymając się sztagu, odwró- cił się i spojrzał na rozmówcę z niekłamaną ciekawością. - Czy ty i Brandark macie już jakieś plany? - Nie, ale nie dlatego, że nie próbowaliśmy czegoś wymy- ślić. Widzisz, nie mamy ich na czym oprzeć, a obawiam się, że Toporczycy mogą nie być jakoś szczególnie zachwyceni naszym widokiem. - Cóż za brak rozsądku z ich strony - stwierdził sucho Holder- man. - Nie przychodzi mi do głowy nic, co uszczęśliwiłoby mnie bardziej niż dwóch hradani schodzących na ląd w moim porcie. Odpowiedział mu głęboki, dudniący śmiech i na ramię opa- dła mu dłoń wielości szpadla. Opadła delikatnie, zważywszy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 17 na jej wielkość i siłę jej właściciela, ale Holderman i tak się zatoczył. Popatrzył gniewnie na wielkiego hradani, ale nie wło- żył w to spojrzenie serca, co nie pozwoliło mu osiągnąć spo- dziewanego efektu. - Byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie wyrzucił mnie za burtę, niedołęgo! Pływam po morzu od dziesięciu lat i jak do tej pory udało mi się nie utonąć, więc nie chciałbym, żeby teraz mi się to przytrafiło. - Utonąć, tak? A ja myślałem, że Marfangczycy uczą się od- dychać wodą, kiedy są jeszcze całkiem mali! - Hradani prze- rwał na chwilę, po czym dodał: - Ale z drugiej strony wy za- wsze jesteście malutcy, więc może coś mi się pomyliło z tym, kiedy dokładnie się tego uczycie, co? Przekrzywił głowę w bok i postawił lisie uszy pod kątem, który odzwierciedlał diabelski błysk w jego brązowych oczach. Holderman parsknął. - Spędziłbym trochę czasu, obserwując jak „malutkie" reki- ny dają radę wielorybowi, zanim wbiłbym się w dumę z powo- du mojego wzrostu, Bahzellu Bahnaksonie! -powiedział, a hra- dani uniósł rękę, wykonując gest szermierza przyznającego, że został dotknięty. Jeszcze raz wyszczerzył do oficera białe zęby, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojego towarzysza. Holderman odprowadził go wzrokiem. Osobnikowi tak potężnej postury niełatwo było poruszać się po pokładach Tańczącego z Wiatrem, ale Bahzell bez trudu utrzy- mywał równowagę, co u kogoś jego wzrostu wydawało się wy- soce nienaturalne, zwłaszcza halflingowi. Każda z nóg Konio- krada ważyła więcej od Holdermana, a klinga miecza, który nosił na lądzie, była przynajmniej o stopę dłuższa od najwyższego niziołka na pokładzie, ale hradani, gdy zaszła taka potrzeba, potrafił wcisnąć się do zadziwiająco małych pomieszczeń. Jego towarzysz Brandark mierzył o stopę mniej niż on, jednak Bah- zell o wiele szybciej poczuł się swobodnie na pokładzie szku- nera. Może, zastanawiał się Holderman, wynikało to z tego, że Bahzell przynajmniej umiał pływać. Brandark tego nie potrafił i pierwszy oficer podejrzewał, że nie dodawało mu to pewności 18 DavidM. Weber siebie, gdy przyszło mu przyzwyczaić się do chwiejby okrętu. Jednak w końcu przywykł, a także dowiedział się o Tańczą- cym z Wiatrem o wiele więcej od Bahzella. Nie to, żeby Bah- zell nie był zainteresowany albo starał się wymigać od swoich obowiązków. Ale dla Koniokrada szkuner stanowił przede wszystkim środek transportu, pozwalający dostać się z jedne- go portu do drugiego, podczas gdy Brandark widział w nim coś więcej. Bahzell nauczył się wykonywać rozkazy otaczają- cych go fachowców; Brandark dowiedział się, dlaczego roz- kazy te były wydawane. Holderman przyglądał się dwóm hradani, którzy rozmawia- li, pochylając się ku sobie. Przelewająca się przez reling woda omywała im stopy, a szum wiatru i fal, trzeszczenie i stękanie wręg oraz przenikliwe zawodzenie takielunku zagłuszało ich głosy, ale oficer przysłuchiwał się ich przekomarzaniom wy- starczająco często, by mieć pojęcie, o czym mówią. Potrząsnął głową. Marfangczycy wiedzieli o hradani więcej niż większość lu- dzi, ponieważ ojczyzna halflingów i siedziby klanów hradani Dzikiej Mielizny leżały po przeciwnych stronach kanału no- szącego tę samą nazwę. Ale pomimo dzikości w walce i skłon- ności do zabierania ze sobą wszystkiego, co nie było przybite do ziemi, opinia, jaką cieszyły się klany hradani Dzikiej Mie- lizny, była niczym w porównaniu z reputacją Koniokradów czy Zakrwawionych Mieczy, do których należał Brandark. Choć ich północne ojczyzny były odizolowane od świata, załoga Tańczącego z Wiatrem słyszała wszystko o barbarzyństwie i wzajemnej nienawiści obu plemion jeszcze na długo przed wejściem Bahzella i Brandarka na pokład. Prawdę powie- dziawszy, każdy mieszkaniec Norfressy (może z wyjątkiem kilku pustelników wśród pustynnych nomadów Wakuo) sły- szał o Koniokradach i Zakrwawionych Mieczach i nikt nie miał najmniejszej ochoty mieć do czynienia ani z jednymi, ani z drugimi. 1 właśnie to najbardziej zastanawiało Holdermana za każ- dym razem, gdy spoglądał na pasażerów Tańczącego z Wiatrem. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 19 Powinni z miejsca rzucić się sobie do gardeł, czego nie mieli najmniejszego zamiaru uczynić, co więcej: od razu rzucała się w oczy ich zażyła przyjaźń. Już to było wystarczająco dezorien- tujące, ale i pod innymi względami żaden z nich nie przypomi- nał ani trochę typowego przedstawiciela swojego ludu. Mogło to świadczyć o tym -jak przyszło do głowy Holdermanowi - że reputacja hradani była równia myląca, jak co poniektóre wy- ssane z palce opowieści o jego własnych rodakach. Nadal jed- nak nie tłumaczyło to faktu, że tych dwóch hradani różniło się tak... diametralnie od stereotypów. Wystarczyłby już sam Brandark. Najprzychylniejszy opis Zakrwawionych Mieczy podkreślał pogardę, jaką żywili dla degenerującego wpływu czegokolwiek, co trąciło cywilizacją, a jednak Brandark lubował się w koszulach z koronkowym gorsem i wyszywanych kaftanach, których nie powstydziłby się Purpurowy Lord. Co gorsza, był najlepiej wykształconą osobą na pokładzie Tańczącego z Wiatrem (choć był zupeł- nym samoukiem) i na domiar wszystkiego uzdolnionym mu- zykiem, który pomimo straty dwóch palców potrafił zagrać najbardziej sprośną marynarską przyśpiewkę albo godzinami wpatrywać się w płomień latarni, wydobywając ze swej bała- łajki melodie, których delikatnego piękna nie sposób było za- pomnieć. Niestety, jego głos to całkiem inna historia. Nawet najbliższy przyjaciel Zakrwawionego Miecza nie nazwałby go pięknym i Holderman niemal odczuwał z tego powodu ulgę. Miał już wystarczająco dużo trudności, aby pogodzić się z tym, że hradani mógł być uczonym i dandysem, wątpił, czy byłby w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że jest on na dodatek jeszcze bardem. Z drugiej strony nawet do tego łatwiej by się było przyzwy- czaić niż do Koniokrada mieniącego się wybrańcem Tomana- ka. Podobnie jak reszta załogi Holderman czuł wyłącznie po- gardę, gdy mierzący siedem i pół stopy, całkiem nagi hradani przepłynął wpław pół zatoki Bortalik, wdrapał się przez burtę na pokład i oświadczył spokojnie, że jest jednym z wybrańców boga wojny. Zważywszy na to, że przez dwanaście wieków od 20 David M. Weber upadku Kontovaru żaden hradani nie został wybrańcem żadne- go z bogów światła, stwierdzenie to było absurdalne i prawdo- podobnie bluźniercze. Poza tym każde dziecko w Norfressie wiedziało, że podczas wojny, w wyniku której uległo zniszcze- niu imperium rządzące niegdyś południowym kontynentem Orfressy, hradani służyli w oddziałach szturmowych zdrajców Carnadosczyków. Właśnie dlatego powszechnie im nie ufano i unikano ich, jeśli nie nienawidzono. A na dodatek ta ich ber- serkerska, niekontrolowana żądza krwi, którą lud Bahzella na- zywał Szałem. Bądź co bądź nikt nie miał ochoty wchodzić w bardziej zażyłe stosunki z gigantycznym barbarzyńcą, które- mu mogło znienacka przyjść do głowy, by bez żadnego powo- du porąbać rozmówcę na malutkie, tycie kawałeczki. Holderman był gotów przyznać, że obiegowe opinie bywa- ły przesadzone, ale nie mieściło mu się w głowie, że Tomanak Orfro, Równoważący Szale Orra, Miecz Światła, bóg sprawie- dliwości i głównodowodzący bogów światła, jak również bóg wojny, mógł uczynić swym wybrańcem kogoś tak mało obie- cującego. Ale Tomanak właśnie to zrobił. Dowiodły tego wła- ściwości miecza noszonego przez Bahzella, a status wybrań- ca, nawet bardziej niż furia, do jakiej Bahzell doprowadził Purpurowych Lordów, których kapitan Pitchallow nienawidził każdym nerwem swego ciała, tłumaczyło ochoczość, z jaką właściciel Tańczącego z Wiatrem zobowiązał się przewieźć jego i Brandarka do Belhadan. Wprawdzie kapitan Pitchallow z radością uratowałby kogokolwiek, kto byłby w stanie roz- wścieczyć Purpurowych Lordów, ale w większości przypad- ków kazałby sobie za to zapłacić - koniec końców był nizioł- kiem z Marfang - a stanowczo odmówił przyjęcia od Bahzel- la nawet miedzianego kormaka. Co wcale nie przeszkadzało mu w obstawaniu przy tym, by obaj hradani pomagali załodze okrętu, była to jednak oznaka głębokiego szacunku, jakim ich darzył. On i Bahzell spędzili niejeden wieczór na rozmowach. Nikt inny - może oprócz Brandarka - nie miał pojęcia, o czym to kapitan i Bahzell rozprawiają tak zawzięcie, ale oddanie Pit- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 21 challowa Korthrali, bogu morza, było równie znane, jak wier- ne. I pomimo że nawet jego wyznawcy przyznawali, że jak na boskie standardy Korthrala nie grzeszył specjalną mądrością, to -jako że był on młodszym bratem Tomanaka oraz jego odda- nym sprzymierzeńcem - nie było wcale aż takie zaskakujące, że jeden z jego wyznawców miał wiele do powiedzenia świeżo upieczonemu wybrańcowi boga wojny. A zwłaszcza takiemu, który potrzebował rad tak bardzo, jak Bahzell Bahnakson. Teraz więc - przyglądając się dwóm pogrążonym w rozmo- wie hradani, którzy osłaniając dłońmi oczy, spoglądali na zbli- żające się góry - Holderman zmówił krótką, szczerą modlitwę w ich intencji. Może i nie był równie pobożny jak kapitan, ale pomyślał, że biorąc pod uwagę przeciwności losu, jakim ci dwaj goście Tańczącego z Wiatrem będą zapewne musieli stawić czoła po zejściu na ląd w Belhadan, nawet jego modlitwy nie mogły im zaszkodzić. ROZDZIAŁ PIERWSZY - A więc, Vaijonie. Czy jesteś gotów? Pytanie zostało zadane lekko sardonicznym tonem i złoto- włosy młodzieniec stojący przed lustrem w wejściowym we- stybulu domu zakonnego odwrócił się gwałtownie. Zarumienił się lekko, wyczuwając w głosie nutkę uszczypliwości, ale po- chylił głowę w lekkim ukłonie. - Tak, sir Charrowie. Odpowiedź była stosowna do sytuacji, ale w wyrazie twarzy młodzieńca znać było poirytowanie. Nie było to nic oczywiste- go, zmiana - nieco więcej niż odrobinę mocniej napięte mięśnie szczęk - była subtelniej sza od jakiegokolwiek grymasu, bardziej wyczuwalna niż zauważalna, pod dwornymi słowami kryła się zaledwie zapowiedź wyzwania. Sir Charrow Malakhai, kapitan zakonu Tomanaka i mistrz jego belhadańskiej placówki, stłumił westchnienie, zastanawiając się, czy młodzieniec w ogóle zda- wał sobie z tego sprawę. Przez lata spędzone w zakonie sir Char- row miał już do czynienia z aroganckimi młodzikami i to więcej razy, niż miał ochotę się nad tym zastanawiać. Na szczęście służ- ba w zakonie Tomanaka zazwyczaj wybijała braciom z głów tego typu postawę, niestety, tym razem wszystko poszło na opak. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 23 - To dobrze, synu. - Kapitan wypowiedział te słowa tonem łagodnego wyrzutu i z zadowoleniem zauważył, że twarz młod- szego mężczyzny poczerwieniała jeszcze bardziej. Cokolwiek można by powiedzieć o Vaijonie, młodzieniec nie był głupi. Wie- dział, kiedy dostał reprymendę, nawet jeśli nie pojmował dla- czego. - To bardzo ważny dzień dla naszego konwentu, Vaijo- nie - podjął Charrow zwykłym już tonem. - Od ciebie zależy, czy będziesz godnie reprezentował nas i Tomanaka. - Oczywiście, sir Charrowie. Rozumiem. I jestem zaszczy- cony, że pokładane we mnie zaufanie pozwoliło wam powie- rzyć ten obowiązek właśnie mnie. Vaijon ukląkł na jedno kolano i po raz kolejny pochylił gło- wę, a Charrow przyglądał mu się przez chwilę. Potem położył na lśniących złotych włosach poznaczoną bliznami dłoń, której grube palce były wciąż silne i zrogowaciałe od regularnych ćwiczeń z mieczem, łukiem i kopią. - Idź więc z moim i boskim błogosławieństwem - rzekł. - Oby osłaniała cię jego tarcza. - Dziękuję, sir Charrowie - wybąkał Vaijon. Usta Charrowa zadrgały w leciutkim uśmieszku, bo teraz w głosie młodzieńca pobrzmiewało lekkie zniecierpliwienie, wciąż zabarwione irytacją. Jasnym było, że jeśli musiał to zro- bić, chciał to mieć jak najszybciej za sobą. Mistrz konwentu rozważał zwrócenie mu uwagi na fakt, że nie jest to właściwe podejście u kogoś, kto miał załatwić spra- wy boga wojny, ale po namyśle zrezygnował. Postawa Vaijona była wszak jednym z powodów, dla których wybrał młodego nowicjusza do tego właśnie zadania, poklepał więc go tylko po ramieniu i wyszedł. Gdy odwrócił się w drzwiach, Vaijon zdążył się już podnieść i z powrotem wpatrywał się w lustro. Kapitan pokręcił głową, uśmiechając się ponownie. Był to kwaśny uśmiech i gdyby mło- dzieniec stojący przed lustrem nie był tak pochłonięty własnym odbiciem, mógłby poczuć ukłucie niepokoju na widok iskierki rozbawienia w oczach swojego przełożonego. * * * 24 DavidM. Weber W wieku 25 lat sir Vaijon z Almerhas, baron Halli, czwar- ty syn earla Truehelma z Almerhas i kuzyn księcia Saichy, króiewsko-cesarskiego gubernatora Fradonii, był przystojnym młodym człowiekiem. Był również bardzo potężnie zbudo- wanym młodym człowiekiem (barczystym i mierzącym sześć stóp i sześć cali), a jako syn wielkiego szlachcica oraz pan na odziedziczonej po matce baronii wcześnie zaczął ćwicze- nia we władaniu bronią. Poruszał się z gracją wyszkolonego wojownika, jego mięśnie były równie mocne jak sezonowa- na dębina, długie godziny spędzone na polu ćwiczeń nadały jego skórze złocisty odcień, który nie znikał nawet w środku zimy, a ciemnozielona opończa zakonu Tomanaka wspania- le podkreślała kolor jego włosów i błyszczące niebieskie oczy. Sir Vaijon bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tych fak- tów. I choć nie wypadało mu się do tego przyznawać, był z tego dumny. Jak zwykł mawiać jego ojciec, człowiek ma bądź co bądź obowiązek wobec własnej krwi - i rzecz jasna zakonu - a odpowiednia prezencja była częścią wywiązywania się z tego obowiązku. Kiedy ktoś wyglądał jak członek zakonu i przema- wiał z pewnością siebie szlachetnie urodzonego, jego słowa nabierały dodatkowej wagi, gdy rozmawiało się z równymi so- bie, i skłaniały osoby niższego stanu do posłuszeństwa bez po- trzeby wdawania się z nimi w uciążliwe dyskusje. W chwilach szczerości sir Vaijon gotów był przyznać, że duma, jaką odczuwał z powodu swojego urodzenia i wyglą- du, wypływała nie tylko z samej świadomości tego, że oba te przymioty pomagały mu w wypełnianiu spoczywających na nim obowiązków. Wymierzanie sprawiedliwości stanowiło przecież główny cel działalności zakonu i wydawało się dla Vaijona rzeczą oczywistą, że imponująca powierzchowność i rozsądne korzystanie z arystokratycznych tytułów... zachęci innych do ulegania mu, gdy będzie rozsądzał spory. Poza tym nie mógł zmienić tego, kim był, więc dlaczego nie miałby być zadowolony ze swojej tożsamości i korzystać z niej dla dobra zakonu? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 25 Usłyszał, że za jego plecami zamknęły się drzwi i spojrzał w lustro, by po raz ostatni sprawdzić, jak wygląda. Vaijon wie- dział, że sir Charrow się z nim nie zgadza. Kapitan uważał jego silne poczucie własnej tożsamości za wadę, choć Vaijon nigdy nie był w stanie zrozumieć dlaczego. A przynajmniej pojąć, jak mogłoby mu to w jakikolwiek sposób przeszkadzać w wyko- nywanych obowiązkach. Nawet sir Charrow nie mógł mieć nic do zarzucenia jego oddaniu prawdzie i sprawiedliwości. Mistrz sugerował raczej w łagodny sposób, że Vaijon mógłby w swo- im dążeniu do sprawiedliwości okazać odrobinę współczucia. Nie mógł też zarzucić mu niejako wojownikowi, ponieważ fak- tem było, iż odkąd ukończył siedemnaście lat, nikt go jeszcze nie pokonał - ani podczas ćwiczeń, ani w prawdziwej walce. Czego można się było oczywiście spodziewać po sir Almerha- sie z Almerhas. I to po takim, który niemal od dnia, w którym nauczył się chodzić, wiedział, że jego przeznaczeniem jest zo- stać rycerzem boga wojny. A jednak mistrz wydawał się mieć zastrzeżenia nawet do tego, jak gdyby przeświadczenie Vaijona o własnych talentach sta- nowiło jakiś rodzaj zarozumialstwa i pychy, a nawet arogancji. Ale jak zwyczajne przyznanie się przed sobą do własnych zdol- ności mogło być arogancją? A poza tym Vaijon nie twierdził, że jego waleczność była w całości jego zasługą. Wiedział, ile zawdzięcza swoim instruktorom za wyśmienite wyszkolenie, i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jakie miał szczęście, że Tomanak pobłogosławił go wzrostem i przyrodzoną siłą. Ba, ta świadomość łaski okazanej mu przez Miecz Światła była jed- nym z powodów, dla których pragnął wymierzać sprawiedli- wość maluczkim Orfressy, i właśnie dlatego często zbijał go z tropu niepokój mistrza, gdy on sam chciał przecież, po pro- stu, okazać się jedynie godnym zaufania pokładanego w nim przez Tomanaka. Gdy sir Charrow mówił, Vaijon rzecz jasna słuchał. Było to jego, nowicjusza, obowiązkiem, a żaden Almerhas z Almerhas nigdy nie uchybił swoim obowiązkom. Ale choć słuchał uważ- nie słów mistrza i zastanawiał się nad nimi głęboko, nie potra- 26 DavidM. Weber fił przekonać samego siebie, że sir Charrow ma rację. Sprawie- dliwość była sprawiedliwością, prawda prawdą, a sztuka wła- dania bronią - sztuką władania bronią. Zaprzeczenie temu lub pójście na jakikolwiek kompromis oznaczało sprzeniewierze- nie się temu wszystkiemu, co reprezentował sobą zakon. Jeśli chodziło o jego pochodzenie, Yaijon nigdy nie wywyż- szał się nad innych członków zakonu, bez względu na to, jak nisko byli urodzeni. Prawdę powiedziawszy, odczuwał z tego powodu pewną dumę. W przeciwieństwie do innych zakonów rycerskich zakon Tomanaka był otwarty dla wszystkich, a to, czy dana osoba nadawała się do tego, by doń wstąpić, osądzano wyłącznie na podstawie jej zasług. Ubolewania godnym fak- tem było, iż podobna polityka pozwalała, by do zakonu, przy- nosząc mu ujmę, wstąpił od czasu do czasu ktoś nisko urodzo- ny, ale oznaczało to również, że przyjmowano także najlepiej wykwalifikowanych wojowników spośród szlachty. Ajakkol- wiek nisko urodzeni byliby jego bracia rycerze, Vaijon wiedział, że mieli serca na właściwym miejscu, bo w przeciwnym wy- padku nie zostaliby w ogóle przyjęci, co wiele rekompensowa- ło. Poza tym lepiej urodzeni i wyrobieni członkowie zakonu - jak na przykład sir Vaijon z Almerhas - zwykle potrafili pokryć publiczne gafy, jakie od czasu do czasu zdarzało się im popeł- nić, a Vaijon twierdził, że nikt nie jest w stanie wymienić choć jednego przypadku, gdy potraktował nieuprzejmie któregokol- wiek z nich. A co się tyczyło tych, którzy nie byli jego braćmi - ani ko- deks Tomanaka, ani żadne prawo czy też reguła zakonna nie wymagały od niego, by spoufalał się z gorszymi od siebie, o ile tylko traktował ich sprawiedliwie. Wciąż jednak nie mógł po- zbyć się wrażenia, że sir Charrow uważał, iż powinien być bar- dziej... bardziej... Vaijon nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, którym mógłby opisać to, czego chciał od niego sir Charrow, wiedział jednak, że takie słowo istnieje. Kapitan nie pouczał go - nie leżało to w zwyczaju członków zakonu - ale na tyle często wspo- minał mimochodem o cechach charakteru prawdziwego ryce- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 27 rza, by Vaijon nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że sir Charrow nie jest do końca przekonany, czy on posiada je we właściwych proporcjach. Co więcej, po prawie trzech pełnych latach Vaijon wciąż pozostawał tylko nowicjuszem. Wiedział, że nie miało to nic wspólnego z jego walecznością, co mogło oznaczać tylko to, że sir Charrow opóźnia jego awans z innych powodów. Vaijon zauważył też (choć żaden prawdziwy rycerz by się do tego nie przyznał), że jego mistrz ma tendencję do nakładania na niego od czasu do czasu wyjątkowo uciążliwych obowiązków. Nie niebezpiecznych i na pewno nie takich, prze- ciwko którym rycerz zakonny mógłby zaprotestować, a jednak cokolwiek... poniżających? Nie, to też nie było właściwe sło- wo. Wyglądało to tak, jak gdyby... jak gdyby sir Charrow miał nadzieję, że obciążając go zadaniami, które lepiej pasowałyby do kogoś niżej urodzonego, zmusi Vaijona do refleksji nad sa- mym sobą. Jeśli to było rzeczywiście celem mistrza, Vaijon nie miał naj- mniejszego zamiaru oponować, ponieważ sir Charrow był jego przełożonym. Był również jednym z najszlachetniejszych i na pewno jednym z najświętszych ludzi, jakich Vaijon kiedykol- wiek spotkał. Młody rycerz nie obwiniał kapitana nawet za to, że ten go nie awansuje. Mógł się z rym nie zgadzać, ale decyzje o awansie podejmował mistrz konwentu, a prawdziwy szlach- cic charakteryzował się tym, że akceptował decyzje osób stoją- cych w hierarchii wyżej od niego bez względu na to, czy się z tymi decyzjami zgadzał, czy też nie. Jeśli sir Charrow chciał, by Vaijon wyciągnął z tego jakąś naukę albo lepiej zrozumiał samego siebie, co do tej pory mu się nie udawało, młody rycerz szczerze pragnął się od niego uczyć. To również było jedną z cech ludzi szlachetnie urodzonych, a zatem, z definicji, ce- chą Almerhasa z Almerhas. Na razie nie miał, niestety, bladego pojęcia, co takiego sir Charrow chce mu przekazać, ale czasami zapatrywania kapi- tana na jego obowiązki wydawały mu się bardziej niż nie na miejscu. Tak jak teraz. Nie to, żeby to zadanie w jakikolwiek sposób mu uwłaczało, ale słońce wstało przed niespełna go- 28 DavidM. Weber dziną, a przez noc spadło sześć cali świeżego śniegu. Rycerz powinien być zahartowany na zimno i niewygody, ale było niewiele miejsc, w których sir Vaijon z Almerhas wolałby prze- bywać w taki ranek niż we własnym łóżku, zawinięty w przy- jemne, ciepłe koce. Przystań była zdecydowanie ostatnim, w którym chciałby się znaleźć, na dodatek w pełnych rega- liach zakonu. Po raz ostatni poprawił pedantycznie opończę i skrzywił się, słysząc zawodzenie zimowej wichury dobiegające tuż zza solidnych drzwi frontowych. Srebrna kolczuga (podarunek od ojca z okazji wstąpienia do nowicjatu) lśniła jasno, a klejno- ty, którymi wysadzany był biały pas od miecza (podarunek od matki z tej samej okazji) migotały, lecz podejrzewał, że mani- pulował przy swoim ubiorze przynajmniej częściowo po to, by odwlec chwilę wyjścia na zewnątrz. Ciemnozielona opoń- cza, utkana z najdelikatniejszego jedwabiu, podkreślała wspa- niałość jego ekwipunku... ale nie była zbyt gruba. Ten jeden raz Vaijon pomyślał tęsknie o prostszych, tańszych opończach, w które zakon wyposażał tych rycerzy, których rodziny nie były równie majętne, jak jego własna. Były o wiele bardziej plebejskie - raczej brązowawe, prawdę powiedziawszy, z mi- nimalną ilością ozdób, w kolorach, które trudno było nazwać odpowiednimi - ale nie sposób było zaprzeczyć, że były cie- plejsze. Może i tak, powiedział sobie, ale szlachcic musi sprostać wy- ższym wymaganiom, zwłaszcza przy ważnych okazjach. Aje- śli jego opończa była cieńsza, niż by chciał, przynajmniej miał pod kolczugą przeszywanicę, a na kolczugę zarzucony płaszcz oblamowany futrem wydry, uszyty przez dworki jego matki. Oczywiście, gdy tylko wiatr jęczący za drzwiami domu zakon- nego będzie miał okazję zatopić zęby w stalowych kółkach jego kolczugi, przegryzie się przez przeszywanicę, ale... Potrząsnął głową i skarcił sam siebie za myślenie o podob- nych sprawach w takiej chwili. Choć słabości ciała sprawiały, że pragnął uniknąć wychodzenia na ziąb - i na dodatek tak wcze- śnie! - zadanie, które mu powierzono, było dla nowicjusza wiel- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 29 kim zaszczytem, Vaijon wziął więc jeszcze jeden głęboki od- dech, zarzucił płaszcz na ramiona, podniósł rękawiczki i ruszył do drzwi. * * * Evark Pitchallow po mistrzowsku ustawił swój szkuner wzdłuż nabrzeża. Tańczący z wiatrem wpłynął do portu pod po- jedynczym kliwrem, niczym kochanek musnął pale odbojowe ochraniające kadłub przed zderzeniem z pirsem, a kilkunastu dokerów schwyciło liny ciśnięte im przez załogę. Zaraz potem rzucono cumy, które w zaledwie kilka minut owiązano wokół pachołków, po czym opuszczono z nabrzeża trap. Ponieważ pokład szkunera znajdował się wiele niżej niż krawędź nabrze- ża, trap opadał stromo w dół, ale ciężkie poprzeczne listwy za- pewniały dużą przyczepność tym, którzy musieli z niego sko- rzystać. Evark przez parę kolejnych minut upewniał się, czy Tańczą- cy z Wiatrem został odpowiednio zabezpieczony, po czym za- tknął kciuki za pas i pomaszerował na śródokręcie, gdzie stali jego pasażerowie. U ich stóp leżał cały ich skromny dobytek. Kapitan stanął przed nimi, kołysząc się na piętach, by móc im się lepiej przyjrzeć. Bahzell uśmiechnął się do niego. - Rzadko mam okazję widzieć parę większych obdartusów - pozwolił sobie zauważyć po chwili halfling, a Bahzell uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Tak, możesz tak sobie stać i uśmiechać się bezmyślnie, przynęto dla ryb! Ale to wielkie miasto, a nie jakaś tam zapadła mieścina na końcu świata, a mi- łość do włóczęgów nie jest dokładnie tym, z czego słynie bel- hadańska straż. Jeśli chcecie znać moje zdanie, radzę wam przy- czaić się gdzieś na uboczu i przynajmniej zdobyć jakieś porząd- ne ubrania. - A więc teraz jesteśmy włóczęgami? - Bahzell położył dłoń na potężnej piersi i stulił uszy, udając strapionego. - Nie nale- żysz do tych, co to próbują się przypochlebić innym, co? - Ha! Nazywanie was dwóch włóczęgami obraża prawdzi- wych łazęgów! - prychnął Evark i w jego słowach było sporo prawdy. 30 DavidM. Weber Ekwipunek Bahzella był możliwy do przyjęcia, gdy uciekał z Navahk, miasta Zakrwawionych Mieczy, ale od tamtej pory zdążył przebyć całą Norfressę z północy na południe, pieszo, podróżując wyjątkowo deszczową jesienią i na początku zimy. Fakt, że gildia skrytobójców i wyznawcy przynajmniej dwóch bogów mroku prześcigali się w próbach uśmiercenia go, dodat- kowo nadwerężył jego wyposażenie. Rozdarcia, jakie przeróż- ne miecze, sztylety i szpony demonów pozostawiły na jego płaszczu, zostały należycie zacerowane, ale dzięki tym napra- wom nie mógł liczyć na wygraną w konkursie schludności, buty zaś nie nadawały się do odratowania już kilka tygodni wcze- śniej. Zbroja Koniokrada również widziała lepsze czasy. W na- chodzących na siebie stalowych płytkach koszulki kolczej po- wstały luki i pomimo jego wysiłków te, które pozostały, były lekko zardzewiałe. Jakkolwiek niechlujnie by jednak wyglądał, Brandark prezentował się jeszcze gorzej. Po pierwsze brakowało mu tych kilku cali wzrostu, które po- wodowały, że Koniokrad miał imponujący wygląd bez wzglę- du na to, co nosił na sobie. Prawdę powiedziawszy, to że Bah- zell był jego przyjacielem, sprawiało, że Brandark robił jeszcze niechlujniej sze wrażenie niż jego towarzysz. Zakrwawiony Miecz był wyższy od większości ludzi i o wiele szerszy w ra- mionach, ale nikt tego nie zauważał, gdy stał obok Bahzella, gdyż głową nie sięgał mu nawet do ramienia. Ale niższy wzrost tylko częściowo odpowiadał za wizeru- nek, jaki sobą przedstawiał. Podczas ostatniego, szalonego eta- pu podróży stracił więcej osobistego ekwipunku niż Bahzell, a to, co mu zostało, było kiedyś o wiele wspanialsze od jakie- gokolwiek stroju, jaki jego przyjaciel mógłby na siebie włożyć. Co oznaczało, rzecz jasna, że uszkodzenia, jakie odniosła jego garderoba, mocno rzucały się w oczy. A brak koniuszka prawe- go ucha i dwóch palców lewej ręki, które stracił po drodze, spra- wiały, że wyglądał na jeszcze bardziej poturbowanego i spo- niewieranego. Krótko mówiąc, Evark Pitchallow z trudem mógł sobie wy- obrazić parę, która by mniej przypominała zamożne albo cho- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 31 ciąż pracujące zarobkowo osoby. Nie mówiąc już o tym, że byli hradani - co stanowiło drobny szczegół, który nie mógł ujść uwadze pierwszego napotkanego na drodze gwardzisty. - Nie żartuję, chłopcy - powiedział ciszej i znacznie poważ- niej, kiwając głową w stronę dokerów, którzy już przyglądali im się ciekawie z bezpiecznego miejsca na przystani. - W Bel- hadan są tacy, co uważają, że dobry hradani to taki, któremu wepchnięto w gardło jakąś stopę stali. Nie ma powodu, dla któ- rego powinniście przypominać ich wyobrażenie bandytów bar- dziej, niż musicie. Mądrzej będzie, jeśli zaczekacie na pokła- dzie, a ja zamienię słówko ze znajomym krawcem. - Urwał, przyglądając się im bacznie, po czym podjął wolniej: - Jeśli nie macie pieniędzy, mógłbym... - Posłuchaj go tylko - powiedział Bahzell, potrząsając gło- wą, uśmiechnął się po raz kolejny i spojrzał na Brandarka. - Słyszałeś kiedy życzliwszą propozycję? A wyłaził ze skóry, żeby wszyscy myśleli, że ma kulę smoły tam, gdzie inni mają serce! Łezka się w oku kręci! Evark spiorunował go wzrokiem, ale Koniokrad tylko za- śmiał się cicho, wydychając kłęby pary, i położył rękę na ra- mieniu niziołka. - Żarty na bok. Jestem ci wdzięczny za tę propozycję, Evar- ku - powiedział - i myślę sobie, że masz sporo racji. Ale nie brakuje nam pieniędzy - potrząsnął wypchaną, brzęczącą kie- są, należącą kiedyś do Purpurowego Lorda - i nie będziemy chodzić po Belhadan bez eskorty. - Nie? - Evark sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Nie? - powtórzył jak echo Brandark i uniósł brwi, spoglą- dając na ogromnego towarzysza. - Dobrze wiedzieć. A kiedy zamierzałeś mnie o tym poinformować? I skoro już o tym mowa, skąd ty, na Fiendarka, o tym wiesz? - Nic ci wcześniej nie mówiłem, bo Tomanak powiedział mi o tym dopiero wtedy, gdy wchodziliśmy do zatoki - odpowie- dział rozsądnie Bahzell, a Brandark i Evark zamknęli usta do- kładnie w tej samej chwili. Koniokrad, widząc ich reakcję, za- rechotał gromko. Brandark otrząsnął się. 32 DavidM. Weber - Nie przypominam sobie żadnych bóstw stojących na po- kładzie - zauważył łagodnie. Bahzell wzruszył ramionami. - Gdyby chciał się pokazać, jestem pewien, że jego pojawieniu się towarzyszyłby chór trąb i błyskawice - wyjaśnił uprzejmie. - Ponieważ tak się nie stało, jedyne co przychodzi mi do głowy, to to, że wcale nie chciał być zauważony. - Dziękuję pięknie za wyjaśnienie! - odparł Brandark i tym razem Evark zawtórował rechoczącemu Bahzellowi. Brandark pozwolił im chichotać przez chwilę, po czym dźgnął przyjacie- la palcem w pierś. - W porządku, drągalu - powiedział stanowczo. - Przestań się śmiać i wytłumacz mi, co miałeś na myśli, mówiąc, że nie będziemy chodzić po mieście sami. - To żadna tajemnica, malutki - odparł Bahzell. - Ktoś ma się z nami spotkać i jeśli się nie mylę - uniósł rękę, by wskazać kogoś -jest to ten chłopak, który właśnie nas szuka. Brandark podążył wzrokiem za palcem wskazującym Bah- zella i uniósł wysoko brwi na widok zjawiska kroczącego w ich stronę przez port. Inni też odwracali głowy, by popatrzeć. Gapić się byłoby wła- ściwie lepszym słowem, bowiem bardzo rzadko podobny splen- dor spadał na portową dzielnicę składów w Belhadan. Przystojny złotowłosy przybysz był wyższy od Brandarka, co czyniło go wyjątkowo wysokim jak na człowieka, ale jeśli nie liczyć sze- rokich, dobrze umięśnionych ramion (znów jak na człowieka), był niemal szczupły w porównaniu z potężnie zbudowanym Za- krwawionym Mieczem. Jego posrebrzana kolczuga lśniła, bia- ły pas sygnalizujący przynależność do jednego z zakonów ry- cerskich był wysadzany fasetowanymi klejnotami, od których blasku łzawiły oczy, a wysokie buty z miękkiej skóry były ufar- bowane na ten sam kolor leśnej zieleni co jego oblamowany futrem płaszcz i opończa. Opończa, na której srebrną i złotą nicią wyszyto skrzyżowane miecz i buzdygan. - Korthralo! - wymamrotał Evark, targając wspaniałe, podkręcone wąsy i wpatrując się w migotliwe zjawisko. - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 33 Za to, co on ma na grzbiecie, kupiłbym cały komplet no- wych żagli! - Ano, j est krzynkę... spektakularny, nieprawdaż? - przyznał mu rację Bahzell, uśmiechając się paskudnie. - Wiedziałeś, kto przyjdzie? - zapytał halfling, nie mogąc oderwać wzroku od przybysza. - Nie, myślę, że on zdecydował, że ucieszy mnie niespo- dzianka - odrzekł Bahzell, a Brandark westchnął. - Cudownie. Szkoda, że nikt mnie ostrzegł przed bogami i ich poczuciem humoru. - Jak to? - zapytał Evark. - Znam wszystkie legendy i ballady - powiedział płaczli- wym tonem Zakrwawiony Miecz. - Nauczyłem się prawie wszystkich pieśni, przeczytałem większość kronik i przestudio- wałem wszystko o Upadku, co tylko wpadło mi w ręce. -1? - zachęcił go Evark, gdy tamten przerwał. -1 nic mi to nie dało - poskarżył się Brandark. Niziołek spoj- rzał na niego, a hradani wzruszył ramionami. - Znalazłem wie- le ostrzeżeń przed zamiłowaniem Hirahima Lekkostopego do wrednych żartów, ale takie już ma zadanie. Według uczonych mędrców Tomanak powinien być poważnym, wspaniałomyśl- nym bogiem... nie kimś, kto wysyła nam coś takiego - wskazał zbliżającą się ofiarę mody rycerskiej - na spotkanie. - Tak? Zgodnie z opowieściami nie powinien też mieć wy- brańców hradani, prawda? - zapytał Bahzell. Brandark z kwa- śną miną pokręcił głową, a Bahzell klepnął go w ramię. - Więc myślę sobie, że albo twoi uczeni mędrcy nie byli wcale takimi mędrcami, albo zaszły jakieś zmiany. Tak czy siak, mam przeczucie, że on nie bez powodu wysłał nam toto na spotkanie. - O, tego jestem pewny - mruknął Brandark. - Nie jestem tylko pewny, czy ten powód mi się spodoba. * * * W porcie było jeszcze zimniej, niż Vaijon się obawiał. Miał nieodparte wrażenie, że zaraz odpadnie mu nos, a potem inne części ciała, w kolejności, w jakiej były wystawione na działa- 34 DavidM. Weber nie mrozu, ale pomimo tego rozglądał się wokół siebie z zain- teresowaniem. Nigdy nie był dobrym żeglarzem. Na samą myśl o zimowym rejsie skręcał mu się żołądek, a od przybycia do konwentu w Bel- hadan udało mu się być w porcie tylko dwa razy. Te dwie wy- cieczki miały, niestety, miejsce latem, a oprócz tego, że Belha- dan było ważnym ośrodkiem żeglugi, pochodziła stąd najwięk- sza flota rybacka w Norfressie, a Vaijon miał coś do załatwie- nia na Rybackim Nabrzeżu. Smród dolatujący z rybackich bud sprawił, że twarz Vaijona przybrała ciemniejszy odcień zieleni niż jego opończa i z tego właśnie powodu zadał sobie wiele tru- du, by nie powtórzyć już tego doświadczenia. Szczęśliwym tra- fem dzisiejsze zadanie wymagało udania się do innej części portu. Poza tym zimowy ziąb, jak się zdawało, zmroził wszel- kie zapachy, za co młodzieniec był niewymownie wdzięczny losowi. Spojrzał na świstek papieru otrzymany od sir Charrowa i kiw- nął głową, dopasowując wypisane na nim liczby do liczb wy- malowanych na nabrzeżu. Miał szukać „szkunera" (cokolwiek to mogło być) na miejscu dziewiątym przy pirsie towarowym. I gdy miejsce dziewiąte znalazło się w zasięgu jego wzroku, schował kartkę do sakwy przy pasie. Przycumowanego tam okrętu nie widział w całości - wydawał się niższy od nabrzeża, miał tylko dwa maszty i wyglądał na dość mały. Poczuł nagły przypływ oburzenia wywołanego faktem, iż wybraniec Toma- naka został zmuszony do podróżowania na pokładzie tak nik- czemnej jednostki, ale szybko doszedł do siebie. Prawdziwy rycerz podążał tam, gdzie nakazywał mu się udać honor i obo- wiązki wobec boga, a obecność wybrańca sprawiała, że nawet na najmniej ujmujący okręt spływał cień obecności samego Tomanaka. Uspokojony tą myślą przyspieszył kroku i ściągnął łopatki, gdy tłum obszarpanych dokerów odwrócił się, by przyjrzeć mu się z podziwem. Był przyzwyczajony do tego typu reakcji. Idąc w stronę trapu, pochylił głowę pod dokładnie tym kątem, co trzeba - wystarczająco nisko, by podziękować im za ich po- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 35 dziw, ale nie za głęboko, by nie pokazać, że liczy się z opinią tłumu. * * * - Bogowie! - wymamrotał Brandark, patrząc na wspaniałe- go młodzieńca, który się do nich zbliżał. - Myślicie, że Toma- nak byłby bardzo niezadowolony, gdybyśmy wrzucili go do wody na kilka minut? Zaraz bym go wyciągnął z powrotem - obiecuję! - Tylko sam siebie posłuchaj! - odparł Bahzell. - Mój drogi Brandarku, myślę, że mógłbyś się od niego nauczyć czegoś o ele- ganckim ubiorze. - Od niego? - parsknął Brandark. - Spędziliśmy razem tyle czasu, a ty wciąż nie doceniasz elegancji oszczędnego stylu i przemyślanego doboru tkanin w mojej garderobie? - Pełnym wdzięku gestem wskazał swój podarty strój i pokręcił głową ze smutkiem. - Każdy może naszyć sobie na ubranie garście klejnotów, ty nieokrzesany barbarzyńco, ale to nie oznacza, że potrafi ubierać się modnie! Poza tym nie będę musiał wrzu- cać go do wody, jeśli nie zachowa ostrożności. Jeśli zadrze nos jeszcze cal albo dwa wyżej, potknie się o własne stopy, wypadnie przez krawędź nabrzeża i utopi się z czystego sa- mouwielbienia. - A jakże! Wydawało mi się, że usłyszałem nutkę zazdrości w twoim głosie - zauważył Bahzell i wyszczerzył się na widok miny przyjaciela. Brandark miał już coś odpowiedzieć, ale wła- śnie wtedy przybysz doszedł do krawędzi pirsu i ze zdumio- nym wyrazem twarzy spojrzał w dół na Tańczącego z Wiatrem. * * * Zdezorientowany Vaijon rozglądał się po pokładzie okrętu - nie, poprawił się w myśli, szkunera. Wiedział, że znalazł wła- ściwe miejsce, ale w zasięgu wzroku nie było żadnego wybrań- ca czy choćby śladu jego świty. Z bliska szkuner wyglądał mniej obskurnie, niż przewidywał. Właściwie miał pewien niezaprze- czalny wdzięk, długą, smukłą linię, która w jakiś sposób wy- glądała tak jak należy, ale jego załoga wydawała się składać wyłącznie z halflingów. Halflingów i dwóch... 36 DavidM. Weber Sir Vaijon z Almerhas zamarł. Jeszcze nigdy w życiu nie spo- tkał hradani, gdyż takich dzikusów nigdy nie widywano wśród cywilizowanych ludzi, ale ruchliwych lisich uszu nie sposób było pomylić z niczym innym. A także wzrostu wyższego z nich. Przypominający górę hradani był prawie dwa razy tak wielki jak największy człowiek, jakiego Vaijon kiedykolwiek widział - musiał ważyć czterysta, pięćset funtów, a przy tym nie miał ani grama tłuszczu - i niemożliwością było wyobrażenie sobie paskudniejszego draba. Jego płaszcz wyglądał tak, jak gdyby został zrabowany jakiemuś martwemu bandycie, topornie wy- konana kolczuga najpewniej pochodziła z tego samego źródła, a buty i spodnie prawie niczym nie różniły się od szmat. Ręko- jeść miecza wystawała mu ponad lewym ramieniem okrytym obszarpanym płaszczem, zaś rodzaj warkocza noszonego chęt- nie przez zacofanych mieszkańców pogranicza powiewał na lo- dowatym wietrze. Niższy hradani był równie obszarpany, ale obok swego zwalistego towarzysza wydawał się niemal cywili- zowanym człowiekiem. Vaijonowi przemknęły przez myśl prastare opowieści o na- paści hradani na Kontovar oraz historie świeższej daty o pogra- nicznych wojnach i rozlewie krwi tu, w Norfressie. Młodzie- niec wpatrywał się w hradani tak, jak gdyby otworzył własną szafę i znalazł tam gniazdo żmij. Nie istniał żaden rozsądny powód, dla którego dwóch członków najgroźniejszej i najbar- dziej znienawidzonej spośród wszystkich ras miałoby się nagle pojawić w samym środku Belhadan, a jednak stali tam, spoglą- dając na niego. Jego dłoń instynktownie powędrowała do ręko- jeści miecza. Zaczął dobywać ostrza, ale zaraz powstrzymał się, walcząc z konsternacją. Wprawdzie był tylko nowicjuszem, ale obo- wiązkiem każdego rycerza Tomanaka było chronić bezbron- nych przed hradani i im podobną hołotą. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Problem stanowił fakt, że wszyscy lu- dzie na nabrzeżu wydawali się być nieświadomi zagrożenia. Prawdę mówiąc, gapili się na niego, a nie na hradani, i gdy tak stał, z sześcioma calami klingi wystającymi z pochwy, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 37 większość z nich zaczęła szczerzyć zęby, a kilku nawet roze- śmiało się w głos. Wprawdzie uszy prawie mu już zamarzły, ale było mu w nie na tyle ciepło, by poczuł, jak robią się czerwone pod wpływem wzroku nieokrzesanych gapiów, którzy bawili sięjego kosztem. Ze szczękiem wsunął miecz z powrotem do pochwy, wymie- rzając sobie w myślach kopniaka za zareagowanie bez namy- słu. Hradani po prostu stali na pokładzie szkunera, u ich stóp leżały utytłane plecaki noszące ślady przebytej podróży. Mu- sieli być pasażerami, nie najeźdźcami, którzy wpłynęli do Bel- hadan na pokładzie korsarza Shith-Kiri i - jak przerażającymi wojownikami wydawaliby się przedstawiciele ich rasy - dwóch hradani nie mogło zagrozić jednemu z największych miast kró- la-imperatora. Nic dziwnego, że nikt inny nie przejmował się ich obecnością. Straż bez wątpienia będzie ich miała na oku - Vaijon miał zamiar powiadomić władze o przybyszach po od- prowadzeniu wybrańca do domu zakonnego - ale na myśl o wy- brańcu przypomniał sobie, że ma tego ranka ważniejsze rzeczy na głowie, i otrząsnął się ze zniecierpliwieniem. Zabolały go płuca, protestujące przeciwko zimnemu powietrzu, gdy wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Potem poprawił opończę na ramionach i z lodowatą godnością ruszył w dół trapu. A raczej z tak lodowatą godnością, na jaką był się w stanie zdobyć. Trap okazał się o wiele bardziej sprężysty, niż sobie wyobrażał, więc gdy ugiął się pod nim, odkrył, że wykonuje niezgrabną serię podskoków i potyka się o poprzeczne listwy. Gapie na nabrzeżu ponownie zarechotali, a Vaijon, czując, że znów czerwienieją mu uszy, wymamrotał kilka słów, których sir Charrow na pewno by nie pochwalił. Chciał opłazować mie- czem błaznów, którzy ośmielali się z niego śmiać, ale zabrania- ła tego przysięga, jaką złożył przy wstąpieniu do zakonu, nie mówiąc już o kodeksie Tomanaka. W sposób zdroworozsądko- wy Vaijon mógł zgodzić się z takim zakazem - w końcu nikt nie użył wobec niego przemocy fizycznej - ale i tak burzyła się w nim krew, gdy zgrzytając zębami, zmusił się do przełknięcia zniewagi, jaką była dla niego ich chamska wesołość. 38 DavidM. Weber Dotarłszy na pokład szkunera w jednym kawałku, zdołał ukryć ulgę, jaką poczuł, mając znów pod stopami stosunkowo nieruchomą powierzchnię. Odczekał jeszcze chwilę, żeby się uspokoić i mieć pewność, że panuje nad sobą, po czym odwró- cił się w stronę niziołka, którego uznał za kapitana. Nieszczę- śliwy traf chciał, że ów halfling stał tuż obok dwóch hradani. Ich bliskość utrudniała Vaijonowi ignorowanie ich, ale jakoś mu się to udało. - Wybacz mi, panie, to najście - zwrócił się do domniema- nego kapitana - ale polecono mi spotkać się na twoim okręcie z pewnym pasażerem. - Naprawdę? - zapytał burkliwie niziołek. Mówił z obcym akcentem, który brzmiał szorstko i nieokrzesanie w porówna- niu z wytworną, arystokratyczną wymową Vaijona. Jego różki zalśniły na tle kasztanowych włosów, gdy skrzyżował ręce na piersi i odrzucił głowę do tyłu, by spojrzeć na młodego rycerza. -A kim ty jesteś? Vaijon, nieprzyzwyczajony do tak bezpośredniego i wyzy- wającego sposobu zadawania pytań, zamrugał. Miał już opo- wiedzieć z wyższością, na jaką zasługiwała podobna imperty- nencja, ale zdołał się w porę powstrzymać. Zakon Tomanaka uczył, że należy się odnosić z szacunkiem nawet do malucz- kich, zaś ci, w których żyłach płynęła błękitne krew, ponosili szczególną odpowiedzialność za unikanie ubliżania tym, któ- rzy nie zdawali sobie sprawy, że zachowują się bezczelnie. - Jestem sir Vaijon z Almerhas, syn Truehelma z Almerhas, nowicjusz zakonu Tomanaka i baron Halli - odrzekł, starając się tchnąć w swój tenor całą godność płynącą z własnego rodo- wodu. - A kim ty jesteś, panie? - Nikim równie ważnym - odparł halfling i prychnął. - Evark z Marfang, kapitan tego statku - powiedział szorstko. - To dla mnie zaszczyt, kapitanie - odrzekł Vaijon, kłaniając się z gracją. - Ja również jestem oczarowany - powiedział oschle Evark, gdy Vaijon się prostował. - Co takiego sprowadza cię na po- kład Tańczącego z Wiatrem? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 39 Rycerz ponownie wyprostował się na całą swoją wysokość i wielkopańskim gestem położył dłoń na rękojeści miecza. - Przybyłem tu z poruczenia zakonu Tomanaka - odrzekł. - Mam spotkać się z jednym z pasażerów waszego statku. - A któż to taki? - Nie podano mi jego imienia, kapitanie. Powiedziano mi tylko, że na pokładzie znajdować się będzie wybraniec zakonu i polecono mi przyprowadzić go do naszego domu zakonnego. - Och! A więc szukasz wybrańca Tomanaka, czy tak? - Va- ijon skinął głową, zachęcająco unosząc brwi, gdyż do halflinga wreszcie dotarł powód jego obecności. - Trzeba było tak mó- wić od razu - ciągnął Evark. - To on - wyjaśnił, wskazując ręką większego z dwóch barbarzyńców, którzy stali obok. - Ten wysoki - dodał, chcąc ułatwić mu zadanie. Vaijon poczuł, że opada mu szczęka, a na zmarznięte policz- ki występują mu z wściekłości czerwone plamy. Błękitne oczy błysnęły niebezpiecznie z powodu drwin halflinga, a wybuchy śmiechu gapiów tylko pogarszały sytuację. Obleczona w ręka- wicę dłoń zacisnęła się na rękojeści miecza, młodzieniec zrobił pół kroku naprzód, otwierając usta, by napaść gniewnie na ni- ziołka. Ale nim wypowiedział pierwsze słowo, odezwał się ja- kiś inny głos. - Grzeczniej, chłopcze — huknął. Vaijon zamarł. Nigdy do- tąd nie słyszał równie głębokiego i potężnego głosu, w któ- rym czaiłoby się rozbawienie. Rozbawienie, którego powo- dem był on sam, uświadomił sobie młodzieniec, czując, że znów ogarnia go furia, i odwrócił się w stronę właściciela głosu. Vaijon z Almerhas był przyzwyczajony do patrzenia w oczy nawet najwyższym ludziom, ale poczuł napięcie w tyle szyi, gdy podniósł głowę, by zmierzyć hradani wściekłym spojrze- niem. Spodziewał się zobaczyć kpiący wyraz twarzy, ale brą- zowe oczy, w które spojrzał, były prawie łagodne. Migotały w nich iskierki rozbawienia, owszem, ale, rzecz dziwna, wy- zierało z nich również współczucie. Co oczywiście tylko po- garszało sytuację. Wystarczy, że niziołek zakpił sobie z nie- 40 DavidM. Weber go, nie miał zamiaru znosić tego, że jakiś niedomyty barba- rzyńca współczuje mu, bo stał się przedmiotem niewybred- nych żartów! - Przepraszam? - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Czy zwra- całeś się do mnie? - Tak mi się wydaje - zgodził się hradani basem, który wy- dawał się dochodzić z podziemi. Mówił z prowincjonalnym ak- centem. - Gdy będę potrzebował twej rady, panie, poinformuję cię o tym! - powiedział Vaijon z lodowatą wyższością. - Z pewnością - odparł lekko hradani. - Problem jednak w tym, że często zanim człowiek uświadomi sobie, że potrze- buje rady, już dawno minął czas, kiedy mogła mu się ona na coś przydać. - Vaijon słyszalnie zgrzytnął zębami, ale hradani spo- kojnie ciągnął dalej. - Na przykład w tej właśnie chwili - pod- sunął - stoisz sobie, myśląc, że Evark nabija się z ciebie, pod- czas gdy on nie zrobił nic, ale to nic oprócz tego, że odpowie- dział na twoje pytania. Najlepiej przemyśl te odpowiedzi, za- nim zrobisz coś, czego możesz potem żałować. Nozdrza Vaijona rozdęły się, w jego żyłach pulsowała roz- palona do białości furia. Ale choć nie chciał tego przyznać, co do jednego hradani miał rację. Z pewnością uważał kpiny z ry- cerza zakonnego za zabawne, ale jego drwiny przypomniały Va- ijonowi, kim i czym był. Do jego obowiązków należała obrona honoru zakonu przed publicznymi zniewagami i szyderstwa- mi, ale choć pragnął ukarać Evarka za jego niewybredne żarty, obicie kogoś o tyle mniejszego od niego jak niziołek - jak bar- dzo by sobie na to zasłużył - trudno było nazwać czynem god- nym prawdziwego rycerza. - Wezmę pod uwagę twoją radę - zwrócił się do hradani po kilku sekundach, ale patrzył już na halflinga. - A tymczasem radzę ci, byś skierował mnie do osoby, z którą mam się tutaj spotkać - powiedział chłodno. Niziołek tylko potrząsnął głową z dziwną mieszaniną rozba- wienia, szyderstwa i współczucia na twarzy, po czym spojrzał na hradani. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 41 - Muszę się zająć moim statkiem - powiedział - a ten tutaj należy do Równoważącego Szale, bogowie dopomóżcie nam wszystkim. Ty się nim zajmij. - Potem odwrócił się plecami do osłupiałego Vaijona i odmaszerował. - Ja... Jak śmiesz... Wracaj tu! - wyrzucił z siebie i już miał się rzucić w pogoń za niziołkiem, ale ogromna dłoń zacisnęła się na jego okrytym kolczugą ramieniu, osadziła go w miejscu i młodzieniec poczuł, że ktoś odwraca go z taką łatwością, jak gdyby był dzieckiem. Odkrył, że znów wpatruje się w hradani, i wyciągnął rękę, chcąc złapać ściskające go ramię. W nadgarstku było ono tak grube jak jego własny biceps, przeszedł go dziwny dreszczyk niedowierzania, gdy zdał sobie sprawę z jego prawdziwej siły, ale oczy mu płonęły. - Grzeczniej! - powiedział hradani, tym razem ostrzej, tak że zabrzmiało to prawie jak rozkaz. - Powiedziałem ci, żebyś przemyślał odpowiedzi Evarka, sir Vaijonie z Almerhas, i po- winieneś był to zrobić. - Co ty...? - zaczął Vaijon, a hradani potrząsnął głową. - Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego Tomanak nie ostrzegł cię, mój chłopcze - rzekł. - Masz zwyczaj podchodzenia do wszystkiego zupełnie, ale to zupełnie bez namysłu, co? - Va- ijon znów otworzył usta, ale hradani potrząsnął nim lekko. - Przestań i uspokój się - poradził. - Nie wątpię, że to dla ciebie szok, ale widzisz, staruszek Evark mówił prawdę. - Mówił...? - Vaijon zamarł, a hradani kiwnął głową. - Tak - potwierdził niemal z litością. - Przykro mi, że mu- szę ci to mówić, Vaijonie z Almerhas, ale jestem Bahzell, syn Bahnaka, wodza Koniokradów z klanu Żelaznych Toporów oraz księcia Hurgrum i to ze mną miałeś się spotkać. - Jest... eś w... wyb... ? - z trudem wydusił z siebie Vaijon. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, gdy wpatrywał się z przera- żonym niedowierzaniem w ogromnego hradani, który skinął lekko głową. ROZDZIAŁ DRUGI To nie mogło być prawdą. Vaijon był tego pewien, ale coś w oczach hradani, coś w tonie jego głosu, szeptało mu, że jest inaczej. Wyobraźnia musiała płatać mu figle. Tomanak nie miał wybrańców pośród hradani. Sam pomysł był... był... Był bluź- nierstwem, ot co! Miał już zamiar to powiedzieć, ale powstrzymał się i zmusił do rozważenia tej niemożliwości. Honor rycerza zakonnego na- kazywał mu wyzwać na pojedynek każdego, kto podawał się za członka zakonu, a myśl o zmierzeniu się z hradani nie martwiła go szczególnie, pomimo rozmiarów barbarzyńcy. Codziennie ćwiczył pod kierunkiem najlepszych trenerów belhadańskiej pla- cówki, nawet w samym środku zimy, i do tej pory nikt go jeszcze nie pokonał, a hradani, choć ogromny, musiał być powolny, zwłaszcza że posługiwał się tak ciężką bronią jak dwuręczny miecz, który nosił przewieszony przez plecy. Ale Vaijon nie mógł wyzwać go na pojedynek bez dowodu na to, że skłamał, a tak długo, dopóki go nie zdobył, honor nakazywał mu traktować hra- dani z uprzejmością, jaką okazywałby uczciwemu człowiekowi. — Wybacz mi, panie - odezwał się w końcu - ale ponieważ mistrz mojego domu zakonnego nie był w stanie podać mi imię- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 43 nia ani opisu osoby, z którą miałem się spotkać, muszę popro- sić cię o jakiś dowód tożsamości. Był nawet całkiem zadowolony z siebie, bo wypadło to pra- wie naturalnie, ale zdziwił się, gdy hradani z niewzruszonym spokojem kiwnął głową. W geście tym nie było nic z defen- sywności. Potem wyciągnął przed siebie pustą prawą rękę. Va- ijon poczuł, że unosi z zakłopotaniem brwi, gdy oszust poru- szył palcami, po czym głosem przywodzącym na myśl trzęsie- nie ziemi wymówił jedno słowo: - Przybądź - powiedział cicho, niemal przymilnie, a Yaijon z Almerhas ze zdumienia odskoczył do tyłu, gdy znikąd poja- wiło się pięć stóp wypolerowanej stali. W jednej chwili dłoń hradani była pusta, a w następnej znalazł się w niej miecz no- szony przez niego na plecach, połyskując w świetle poranka ostrą jak brzytwa grozą. Sus w tył skończył się tym, że Vaijon, z wytrzeszczonymi oczyma, na wpół przypadł do pokładu, czując przypływ pani- ki, jakiej nie wzbudził w nim jeszcze żaden przeciwnik. Ale hradani tylko spojrzał na niego tym samym współczującym wzrokiem i opuścił klingę, tak że jej sztych dotknął pokładu przed nim, po czym odwrócił ją, by Vaijon mógł się jej lepiej przyjrzeć. Rycerz zadrżał, wciąż balansując na krawędzi zu- pełnie nieoczekiwanej paniki, ale zaraz wciągnął powietrze przez zęby i zmusił się, żeby wziąć się w garść. Należał do rycerzy zakonu Tomanaka i kimkolwiek by był, na pewno nie był tchórzem. Odzyskał panowanie nad sobą i spojrzał na miecz, po czym gwałtownie pochylił się do przodu, wpatrując się w skrzyżowany buzdygan i miecz wyryte głęboko w klin- dze poniżej jelca. Zapadła głęboka cisza. Vaij on jeszcze nigdy nie widział mie- cza Tomanaka. Taką klingę mogli nosić tylko najpotężniejsi wy- brańcy, stanowiła ona najwyższy emblemat zakonu i symbol posłuszeństwa, jakie każdy członek zakonu winny był noszącej go osobie. Podobne ostrza nawet wśród wybrańców zdarzały się coraz rzadziej, ponieważ pochodziły z rąk samego Tomana- ka, a on wręczał je tylko tym, którzy okazali się godni, by wal- 44 DavidM. Weber czyć u jego boku. Ale choć były rzadkie, każdy sługa zakonu, nawet najzwyklejszy giermek, wiedział, że posiadały specjalne właściwości, a to, czego dokonał przed chwilą hradani, w połą- czeniu z nieskazitelną doskonałością ostrza miecza i doskona- le oddanych symboli Tomanaka wystarczyło, by Vaijon wie- dział, na co patrzy. Przez chwilę, pomimo ogorzałej cery, wydawał się bielszy od śniegu za swoimi plecami, ale wnet zalał się palącym szkar- łatem. To wciąż było niemożliwe. Jego emocje obstawały przy tym, że hradani nie mógł być wybrańcem Tomanaka. Jednak jego intelekt wiedział, że jest inaczej... i że na dodatek zrobił z siebie strasznego głupca. Z wysiłkiem wyprostował się i odkaszlnął, wciąż zaciskając dłoń w rękawiczce na rękojeści miecza. Istniała niewielka moż- liwość, że pokazane mu ostrze było jakąś czarodziejską pod- róbką, ale najlepiej osądzić to mógł sir Charrow. Teraz było aż nadto jasne, co powinien zrobić, zmusił się więc, by spojrzeć Koniokradowi prosto w oczy. - Wybacz, proszę, że poddałem w wątpliwość twoją tożsa- mość... sir Bahzellu - wydusił z siebie. -No, jeśli o to chodzi, na twoim miejscu sam byłbym krzynkę zdziwiony - odparł Bahzell. - I właśnie dlatego Tomanak dał mi ten miecz. Powiedział, że będę potrzebował dowodów. - W nagłym uśmiechu obnażył kwadratowe, białe zęby, którymi mógłby przegryźć na pół cumy Tańczącego z Wiatrem. - I nie tytułuj mnie sir, mój chłopcze. Przy zwracaniu się do kogoś takiego jak ja wystarczy po prostu Bahzell. - Kiedy... - zaczął Vaijon, ale zaraz urwał i skinął głową. - Jak sobie życzysz, s... - Bahzellu. Jak już mówiłem, sir Char- row Małakhai, kapitan i mistrz belhadańskiego konwentu za- konu Tomanaka, konstabl Fradonii w imieniu króla-imperato- ra, przesyła swoje pozdrowienia i prosi cię, byś towarzyszył mi do domu zakonnego, aby on i twoi bracia w mieczu mogli przy- jąć cię z należnymi honorami i powitać wśród siebie. Wiedział, że mówi nieco kwaśnym tonem, choć starał się tego uniknąć. Bahzell przekrzywił głowę i przyglądając mu się, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 45 w zamyśleniu poruszył uszami w przód i w tył. Po kilka sekun- dach Koniokrad schował miecz do pochwy na plecach i skinął głową na znak zgody. - To najbardziej przyjazne powitanie, jakie spotkało mnie w ciągu tej całej podróży - zauważył, a ironia tego zdania wy- starczyła, by Vaijon znów zrobił się czerwony - i przyjmuję z radością twoje zaproszenie. Zakładając, oczywiście, że obej- muje też mojego przyjaciela - dodał, strzygąc uszami w stronę Brandarka. Vaijon, znów zakłopotany, zawahał się. Nie dość, że zapra- szał do domu zakonnego hradani, który mógł, ale nie musiał się okazać wybrańcem Tomanaka, to na domiar złego oczekiwano od niego, że zaprosi tam drugiego, który z całą pewnością wy- brańcem nie był. Ale zakładając, że ten Bahzell był tym, za kogo się podawał, miał prawo do tego, by rozszerzyć zaprosze- nie na kogo tylko chciał... i jeszcze ten jego miecz... - Oczywiście - powiedział Vaijon z westchnieniem, którego nie był w stanie ukryć. - Czy rozkażecie przenieść wasze baga- że do domu zakonnego? - Aż taki wątły to nie jestem - powiedział wesoło Bahzell. Przewiesił przez ramię skórzany plecak, podniósł z pokładu le- żącą obok niego arbaletę o stalowym łęczysku i uśmiechnął się promiennie do swego przewodnika, a tymczasem i Brandark zbierał już swoje rzeczy. - Od razu zabierzemy je ze sobą - oznajmił. - Nowicjusz chciał znów coś powiedzieć, ale zawa- hał się i najwyraźniej zmienił zdanie. - A więc, proszę, chodź... chodźcie za mną - powiedział za- miast tego i ruszył przodem po sprężystym trapie. Bahzell i Brandark zatrzymali się tylko po to, by pożegnać się ze szcze- rzącą się radośnie załogą Tańczącego z Wiatrem, po czym po- tulnie podążyli za nim. * * * Żaden z hradani nie odzywał się, gdy Vaijon prowadził ich ulicami Belhadan, i nowicjusz cieszył się z tego powodu. Mógł spokojnie pomyśleć, co było jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem, ale przynajmniej miał szansę rozważyć wnio- 46 DavidM. Weber ski, przy czym uparł się jego umysł, choć on sam wolałby, żeby było inaczej. Z całą pewnością istniała możliwość, że sir Charrow wie- dział o tożsamości tego „wybrańca" nie więcej od Vaijona, ale Vaijon w to nie wierzył. Zwłaszcza w świetle częstych, łagod- nych ostrzeżeń mistrza przed niebezpieczeństwami pychy wy- bór przewodnika do domu zakonnego nie mógł być przypadko- wy. Vaijon zacisnął mocno zęby, niechętnie zastanawiając się nad tym przykrym faktem. Chciał wierzyć, że „po prostu Bahzell" był tak naprawdę oszustem, ale wiedział, że jest inaczej i że osobie szlachetnie urodzonej nie przystoi oszukiwać samej siebie. Ale przyzna- nie się przed sobą do tej wiedzy wcale nie poprawiało sytu- acji. Wybrańców wybierał bezpośrednio sam Tomanak. Nie- liczni szczęśliwcy wyniesieni do tej godności byli jego praw- dziwymi mieczami, na nich spoczywał cały ciężar walki z bo- gami mroku w imię światła. W całej Norfressie było ich nie więcej niż dwudziestu. Jak Tomanak mógł zmarnować taki zaszczyt, obdarzając nim ciemnego, krwiożerczego, barbarzyń- skiego hradani? Na samą myśl o tym jego dusza wyła w proteście, ale mimo to jakaś część jego osobowości wiła się z pogardy dla samego siebie. Nie miał prawa poddawać w wątpliwość wyborów boga, któremu służył. Co gorsza, ta część, do której sir Charrow z ta- kim trudem usiłował dotrzeć - ta maleńka, pogrzebana głęboko cząstka, która słyszała wezwanie boga sprawiedliwości nawet poprzez dumę rodu Almerhas - wiedziała, że sprzeciw był głu- potą. Że sam zakon nauczał, że ani urodzenie, ani krew, ani ród nie czyniły prawdziwym rycerzem. Że jedyną sprawą, która się naprawdę liczyła, była sprawa sprawiedliwości, jedynym praw- dziwym skarbem - skarb prawdy, a siła prawdziwego rycerza pochodziła z jego wnętrza. A jeśli wszystko to dotyczyło ryce- rzy zakonnych, musiało w o wiele większym stopniu dotyczyć wybrańca samego boga? Cichy, wewnętrzny głos nie dawał Vajionowi spokoju, stro- fując go za własną ślepotę. Ale był to tylko szept, który zagłu- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 47 szała młodzieńcza duma. Rycerz naprawdę starał się pokonać dezorientację i pojąć to, co się działo, ale własna siła i uparta wola zwróciły się przeciwko niemu, a uraza, niechęć i zakło- potanie gotowały się tuż pod powierzchnią fałszywej uprzej- mości, którą wyniesione z dzieciństwa nauki wciąż prezento- wały światu. * * * Brandark zerknął na proste jak tyczka plecy ich przewodni- ka, a potem popatrzył na Bahzella i przewrócił oczami, dla więk- szego efektu kładąc po sobie uszy. Złośliwy wyraz jego twarzy powiedział Koniokradowi, że bardowi właśnie przyszedł do głowy jakiś sposób pognębienia Vaijona i jakaś część Bahzella chciała usiąść i przyjrzeć się temu. Ale tylko część. Brandark wzruszył tylko ramionami, gdy jego towarzysz pokręcił prze- cząco głową. Zakrwawiony Miecz wykonał lewą dłonią lekki gest, odżegnując się od jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co się stanie, i szeroko otwartymi oczyma zaczął przyglądać się otaczającemu ich miastu. Warto było, bo jeśli Bortalik Purpurowych Lordów nazywa- no królową południowego wybrzeża, Belhadan sprawowało rzą- dy na dalekiej północy... i sprawiało o wiele bardziej imponu- jące wrażenie, zasługiwało na miano prawdziwego monarchy. Co gorsza, z punktu widzenia Lordów było tylko drugim co do wielkości miastem Cesarstwa, ustępując królewsko-cesarskiej stolicy w Toporzysku, tak samo jak Bortalik ustępowało jemu. Głęboka niechęć, jaką Purpurowi Lordowie żywili do Ce- sarstwa i wszystkich jego dokonań, była chyba nieunikniona. Zarówno jego bogactwo, jak zmyślność jego rzemieślników wy- stawiały na pośmiewisko ich wysiłki, mające na celu naślado- wanie osiągnięć Imperium, za co... szczerze go nienawidzili. Aby żywić takie uczucia, wystarczyłoby, aby czuli się przez kogoś przyćmieni, a już świadomość, że przewyższyli ich - i to bez widocznego wysiłku - „skundleni" Toporczycy, stała im prawdziwie kością w gardle. Podstawowym aktem wiary dla każdego Purpurowego Lorda było przekonanie o własnej wy- ższości nad wszystkimi innymi rasami z racji elfiej krwi płyną- 48 DavidM. Weber cej w jego żyłach. Bądź co bądź elfie pochodzenie ich ludu ozna- czało, że żyli aż czterysta lat, podczas gdy pragmatyzm części ludzkiej krwi pozwalał im skoncentrować się na realnym, co- dziennym świecie, co nie było możliwe w przypadku rozma- rzonych elfów. Nie byli równie płodni, jak ludzie czy krasnolu- dy, ale ilość nie zawsze przechodzi w jakość. Nawet krasnolu- dy miały szczęście dożywać dwustu pięćdziesięciu lat, a jeśli Purpurowi Lordowie nie mieli wielu dzieci, ich miasta-państwa mogły się pochwalić wystarczającą liczbą ludzkich chłopów i niewolników, którzy zaspakajali potrzeby Lordów. Z ich punk- tu widzenia ich własna kulturalna i rasowa wyższość była oczy- wista i zrobiliby wszystko, by utrzymać czystość jednej i dru- giej. Wszystko to sprawiało, że nieustanne próby dorównania osiągnięciom Cesarstwa doprowadzały Purpurowych Lordów do szewskiej pasji, gdyż Toporczycy mieli dokładnie odwrotne nastawienie. Poza tym, co gorsza, uznawali nieustające wysiłki Lordów mające na celu odebranie Cesarstwu niezasłużonej pal- my pierwszeństwa za źródło rozrywki, a nie groźbę. Nie to, żeby można się było po nich spodziewać czegoś lepszego, gdyż Cesarstwo Topora powstało z jeszcze starsze- go Królestwa Topora, a to było z kolei krajem, do którego przy- była jedna trzecia uchodźców po Upadku Kontovaru. Trady- cyjny izolacjonizm, cecha charakterystyczna większości ras w Kontovarze - która ujawniła się ponownie w wielu młod- szych królestwach Norfressy - stracił rację bytu w Królestwie Topora. Trudno się zresztą spodziewać, by mogło stać się ina- czej, zważywszy na rozpaczliwe położenie, w jakim znaleźli się ci, którzy ocaleli z Upadku, ale na przestrzeni następnych stuleci dom Kormaka starał się pielęgnować to, co było rezul- tatem konieczności. Jako rasa krasnoludy były prawdopodobnie najlepszymi in- żynierami, jacy się kiedykolwiek urodzili - ich lud z całą pew- nością czerpał największą przyjemność z zajmowania się zie- mią skałą i żelazem, jednak zawsze byli najbardziej odizolo- waną z ras, trzymali się z dala od innych i nie zdradzali nikomu swoich sekretów. Tylko nieliczni spośród nich prawdziwie ce- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 49 nili - czy choćby rozumieli - głęboką miłość, jaką elfy żywiły do piękna poezji, sztuki i muzyki czy nieustanną energię ludzi i ich głód eksperymentów oraz zmian. Ale ta mieszanina lu- dów, która stworzyła Cesarstwo Topora, uczyniła krasnoludy, elfy i ludzi partnerami, co jeszcze nigdy dotąd nie miało miej- sca, wiążąc ze sobą wszystkie te cechy w „skundleniu", które budziło w Purpurowych Lordach taką odrazę i... któremu nigdy nie byli w stanie dorównać. Za jak godne pogardy Purpurowi Lordowie uważaliby mie- szane pochodzenie mieszkańców Cesarstwa, owoce pracy To- porczyków były oczywiste dla Bahzella i Brandarka, którzy przyglądali się im tego mroźnego zimowego dnia. Głęboka za- toka, która służyła miastu za port, była mniejsza niż zatoka Bortalik, ale wystarczająco duża. Na jej zalanych słońcem, po- marszczonych od fal kobaltowych wodach było aż nadto miej- sca dla dwóch setek statków. Nad zatoką, na szczycie urwiska, niczym jakiś ogromny kwiat o płatkach ze stromych dachów krytych dachówką, rozciągało się miasto. Widać było, że kra- snoludzcy inżynierowie odcisnęli na nim piętno, którego nie sposób było pomylić z niczym innym i nie chodziło tu tylko o masywne falochrony łączące wyspy leżące u ujścia zatoki, a mające na celu chronienie zacumowanych okrętów nawet podczas najgorszych sztormów. Ale obok ręki krasnoluda wpływ ludzi i elfów był równie oczywisty. Żadna inna rasa nie rozumiała kamienia tak jak krasnoludy, a Belhadan było bez wątpienia dziełem ich rąk. Ale krasnoludy zawsze wolały linie proste i niebotyczne wysokości w połącze- niu z funkcjonalnością, a ich miłość do kamienia nigdy nie osła- biła żądzy ujarzmienia go i zmuszenia, by podporządkował się ich pragnieniom. Pod wieloma względami były przynajmniej równie nieustępliwe jak ich ukochana skała i żelazo, a piętrzą- cym się przed nimi problemom śmiało stawiały czoła. Jeśli wytyczoną drogę blokowało zbocze wzgórza lub góra, krasno- ludzki inżynier przebijał się prosto przez przeszkodę. Był w sta- nie ją obejść - po prostu taki pomysł nigdy nie przyszedłby mu do głowy, chyba że ktoś by mu go podsunął. 50 DavidM. Weber Najwyraźniej ktoś podsunął taką myśl architektom Belha- dan, ponieważ miasto splatało się w czułym uścisku z góra- mi, w których zostało zbudowane. Zamiast podporządkować sobie góry, obejmowało je, obrysowując ich kontury uliczka- mi, małymi, przytulnymi placykami, brukowanymi cegłą pla- cami i dziedzińcami. Ale także kształtowało owe kontury, wy- korzystując je z subtelną skutecznością, która pozwalała im pozostać sobą, jednocześnie naginając je do służby mieszkań- com Belhadan, jak gdyby „normalne" miasto zostało podzie- lone na części i umieszczone troskliwie w górach nietkniętych rękami śmiertelników. Naturalne urwiska i strome zbocza po- rośnięte wiecznie zieloną roślinnością piętrzyły się nad szero- kimi placami i alejami, gdzie kwitł handel i mieściły się bu- dynki rządowe. Satelity domów i sklepów sunęły w górę owych stoków niczym przeciskające się przez rozpadliny i szczeliny fale przyboju, a ulice, przy których stały domy mieszkalne, spływały w dół, by spotkać się z szerokimi drogami służący- mi wozom towarowym i karawanom kupieckim. Stojące w równych odległościach od siebie lampy - nie pochodnie, którymi oświetlano większość miast widzianych przez Bah- zella (o ile w ogóle ich używano), ale wielkie, kwadratowe latarnie o pomalowanych na zielono słupach - przypominają- ce strażników, połączonych na wysokości pasa łańcuchami - oddzielały ulice od szerokich, wykładanych kamiennymi pły- tami chodników. Myśl o tym, jak musiały wyglądać w nocy z pewnej odległości, wykreślając w ciemnościach arterie mia- sta niczym gwiazdy samego Silendrosa, napełniała Bahzella trwożnym zachwytem. A pod powierzchnią te same stoki były poprzecinane tunelami i galeriami, ryjącymi głęboko u ich fundamentów, by umożliwić powstanie ulic, tawern, składów, warsztatów powroźniczych, magazynów zaopatrujących okręty i stu różnych rodzajów zakładów — wszystkich wydrążonych głęboko w żywej skale - nie zakłócając przy tym surowego piękna gór. Budowniczowie Belhadan nie zaniedbali też jego obronno- ści. Mury równie potężne jak te, które Purpurowi Lordowie ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 51 wznieśli, by chronić Bortalik, zbudowano na tyłach tętniących życiem nabrzeży, doków, ogromnej królewsko-cesarskiej bazy morskiej, otoczonej własnymi murami, oraz opustoszałych zimą stoczni. Wroga flota mogła spustoszyć przystań, jeśli była wy- starczająco liczna, ale żadne siły morskie nie dałyby rady prze- drzeć się przez te mury tak długo, jak obrońcy byli w stanie obsadzić je ludźmi. Fortyfikacje zaś ciągnące się w głąb lądu wyglądały jeszcze bardziej imponujące. Piętno wyciśnięte przez krasnoludzkich inżynierów było tu najbardziej widoczne, gdyż mieli oni na względzie przede wszystkim właśnie kwestie mili- tarne. Ale w jakiś dziwny sposób surowe, bezkompromisowe linie murów i wież tylko podkreślały miłość, z jaką Belhadan zostało wkomponowane w otoczenie. Całe zbocza zostały zmie- nione w urwiska będące dziełem ludzkich rąk, wiele przeszyto otworami podziemnych galeryjek łuczniczych. Nagi kamień wznosił się ku wieńczącym go murom i wieżom, niezdobytym, a jednak mniej przypominającym umocnienia przeciwko ze- wnętrznym wrogom, a bardziej barierę, która nie pozwalała wydostać się na zewnątrz zieleni i życiu miasta. Od ucieczki z Navahk Bahzell i Brandark widzieli cuda, o ja- kich nie śniło się ich rodakom. Byli w Esgfalas, Derm, nawet osławionym Saramfel, którym rządzili elfi władcy pamiętający sam Upadek, a jednak Belhadan wywarło na nich większe wra- żenie niż jakiekolwiek inne miasto. Było większe niż którekol- wiek z nich, starsze niż Derm, choć o wiele młodsze od Saram- fel i miało siłę - świadomość samego siebie i radosną, pewną siebie żywotność - jedyną w swoim rodzaju. Czuli jej śpiew w lodowato zimnym powietrzu, idąc za Vaijonem przez gwar- ne ulice, budzące się rankiem do życia, wśród pokrzykiwań prze- kupniów i śmiechu czeladników zamiatających i odgarniających z ulic i chodników śnieg, który spadł przez noc. Potrzebowali całej swojej samodyscypliny, żeby nie gapić się na wszystko jak jacyś kmiotkowie, za których Vaijon najwyraźniej ich uwa- żał, ale trochę współczuli otaczającym ich ludziom, gdyż miesz- kańcy Belhadan znajdowali się zbyt blisko cudu oglądanego przez hradani, by zdawać sobie sprawę z tego, jak niesamowite 52 DavidM. Weber było naprawdę ich miasto. To był ich dom. Ponieważ uważali je - i siebie samych - za coś oczywistego, być może tylko bar- barzyńcy, którzy z własnego, ciężkiego doświadczenia wiedzieli, jak cienka jest linia oddzielająca spokojny dobrobyt od ruiny, potrafili docenić cud, jakiego tu dokonano. Bahzell pokręcił głową, gdy przez myśl przemknęło mu ży- czenie, że chciałby, aby jego ojciec mógł to wszystko zobaczyć. Książę Bahnak byłby w stanie pojąć dziw, jakim byli ludzie czu- jący się tak pewnie w swoim bezpiecznym mieście, że nawet nie przychodziło im do głowy, by się nad tym zastanawiać. Może nie zrozumiałby do końca czegoś tak nieprzystającego do jego własnych doświadczeń, ale był to cel, do którego dążył, powód, dla którego narzucił swoją wolą innym klanom Koniokradów. Och, Bahzell znał swojego ojca zbyt dobrze, by uważać go za świętego, wiedział też, jak bardzo książę Bahnak cieszył się tą grą, jaką przyjemność znajdował w budowaniu imperium tam, gdzie kiedyś panowała wyłącznie anarchia. Wiedział jednak również, że Bahnak nie był człowiekiem płytkim, że w jego ojcu drzemały nadzieje, których on sam nie był w stanie w pełni określić, i zdawał sobie sprawę z tego, że od tysiąca lat jego poddani całym sercem pragnęli mieć szansę na to, by być tacy sami jak ci ludzie śpieszący ulicami Belhadan, zacierający ręce z zimna, opatulający się płaszczami i opończami, biegnący gdzieś w swoich sprawach i usuwający się na bok, by ominąć szerokim łukiem hradani, których niespodziewanie zauważali wśród siebie. Szansę na to, uświadomił sobie Bahzell, żeby po prostu żyć, i pozwolić żyć innym, bez przywódców wojennych, nie mu- sząc mieć się bezustannie na baczności. Właśnie to jego ojciec chciał ofiarować północnym hradani, nawet jeśli nigdy nie ubrał tego w tyle słów. Bahzell poczuł nagle pokorę i wstyd, że przez te wszystkie lata tego nie rozumiał. Ale zrozumiał teraz, a tym samym pojął, dlaczego bogowie mroku przeciwstawiali się Bah- nakowi. Karmili się cierpieniem i rozpaczą, bowiem tylko ci, którzy nie widzieli żadnej nadziei dla siebie i tych, których ko- chali, odwracali się od Światła. Tylko ludzie świadomi własnej ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 53 bezradności szli na jakiekolwiek układy z każdym, kto propo- nował im siłę. I kto mógł ich za to winić? Dlatego bogowie mroku nienawidzili Bahnaka: gdyby jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem, mógłby położyć kres temu poczuciu bezradności i rozpaczy swoich poddanych. Jakie to dziwne, pomyślał Bahzell, zobaczyć to wszystko tak jasno trzysta lig od domu, pośród mieszkańców miasta, którzy uważają hradani za krwiożerczych barbarzyńców, ale może mu- siał tu przybyć, by pojąć rzecz oczywistą. Może właśnie połą- czenie tego, co widział i czego doświadczył od wyjazdu z Na- vahk, pozwoliło mu ujrzeć to tak wyraźnie. Ale dociekania, jak do tego doszło, nie miały teraz żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że to zobaczył, a widząc, zrozumiał jeszcze jeden po- wód, dla którego Tomanak Orfro w końcu uczynił swym wy- brańcem hradani. * * * - A! Tu jesteś, książę Bahzellu! Niedobrana trójka towarzyszy właśnie zaczęła się wspinać na stromy stok zwany wciąż Wzgórzem Garbarzy (choć już dzie- siątki lat temu ojcowie miasta wypędzili garbarzy i towarzy- szący im smród z Belhadan, każąc im dzielić kwatery z rybaka- mi zajmującymi się oprawianiem ryb), gdy ktoś ich zawołał. Vaijon dopiero po chwili uświadomił sobie, że to ich wołano, gdyż byli już w połowie drogi do domu zakonnego, a on zacho- dził w głowę, jak wytłumaczy odźwiernym obecność dwóch hradani. Odwrócił się, by spojrzeć na właściciela głosu... i znów zamrugał ze zdziwienia. 0 Mężczyzna idący w ich stronę żwawym krokiem miał na sobie płaszcz do kolan. W Belhadan, gdzie zimą większość ludzi nosiła takie okrycia, nie było to niczym niezwykłym. Wprawdzie nie były one tak modne jak płaszcze do ziemi i pra- wie zawsze przywodziły Vaijonowi na myśl bankierów, kup- ców i lichwiarzy, były jednak cieplejsze i bardziej praktycz- ne. Ale tym razem młodzieniec nie uśmiechnął się pogardli- wie w duchu, gdyż płaszcz nieznajomego był ciemnogranato- wy i obszyty bielą. Były to barwy magów, a złote berło Semi- 54 DavidM. Weber kirka lśniące na prawej piersi mężczyzny świadczyło o tym, że noszący je człowiek piastował wysokie stanowisko w aka- demii magów. Mógł być najwyżej w średnim wieku, ale jego gęste brązowe włosy i gładko przystrzyżona broda poprzety- kane były pasmami śnieżnobiałej siwizny lśniącymi niczym polerowane srebro. W ręku trzymał tradycyjną białą laskę maga. Uśmiechał się szeroko, a Vaijon, rozpoznając go, wcią- gnął gwałtownie powietrze w płuca. Bahzell również przystanął, nadstawiając uszu w niemym py- taniu, gdy nieznajomy podszedł do nich. - Dzień dobry - powiedział grzecznie Koniokrad, po czym przekrzywił głowę w bok. - Mam nadzieję, że wybaczysz mi to pytanie, ale czy my się znamy? - Jeszcze nie - odparł mag, nie przestając się uśmiechać. - Nazywam się Kresko. Jestem starszym mistrzem Belhadańskiej Akademii Magów. - Hmmm? - wymruczał Bahzell, jego oczy zwęziły się. Kie- dyś słowa „mag" i „czarodziej" oznaczały to samo, ale te czasy dawno już minęły. Obecnie wystarczyło być podejrzanym o cza- ry, by w niektórych miejscach zostać zlinczowanym - co było zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę to, czego dopuścili się mroczni czarodzieje w Kontovarze - ale magom ufano tak samo, jak bano się czarodziejów. Inaczej niż w przypadku czarodzie- jów, źródłem umiejętności i zdolności maga był jego umysł, mógł on czerpać wyłącznie z własnej siły lub siły innych, wspie- rających go magów. Ale prawdziwym powodem, dla którego obdarzano ich zaufaniem, była Przysięga Magów, kodeks, któ- ry nakazywał im używać swych talentów tylko po to, by poma- gać, nigdy szkodzić... co czyniło ich śmiertelnymi wrogami każdego czarnego czarodzieja. - Owszem - odrzekł Kresko, odpowiadając na nie zadane pytanie hradani. - Pani Zarantha powiadomiła nas, że ty i lord Brandark przybędziecie dziś do Belhadan i poprosiła, by wyjść wam na spotkanie, ale obawiam się, że jej zdolności prekogni- cyjne nie były w stanie podać nam dokładnego czasu waszego przybycia i rozminąłem się z wami w porcie. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 55 Vaijon stał bez słowa z boku, przysłuchując się wymianie zdań. Znów poczuł przypływ konsternacji. Mistrz Kresko był jednym z najważniejszych ludzi w Belhadan - a właściwie w ca- łej prowincji - ale wydawał się nie zdawać sobie z tego sprawy, gdy uśmiechnął się do obydwu hradani i wyciągnął prawą rękę, by wymienić uścisk dłoni z Bahzellem. - My, członkowie akademii, wiele wam zawdzięczamy - po- wiedział poważniejszym tonem. - Zarantha jeszcze nie panuje nad swoimi talentami. Gdy rozwinie je w pełni, zostanie jedną z najpotężniejszych magiń od wielu pokoleń, a już teraz ona i książę Jashan rozpoczęli budowę własnej akademii. Ale gdy- by wasza dwójka nie ocaliła jej życia... Bahzell z zakłopotaniem machnął ręką, a Kresko przerwał w połowie zdania. Przez chwilę przyglądał się hradani ze zdzi- wieniem, po czym wzruszył ramionami. - Ostrzegała nas przed wami - powiedział i uśmiechnął się nieco szerzej, gdy Bahzell i Brandark wymienili spojrzenia. - Mówiła, że nie pozwolicie podziękować sobie jak należy, i wi- dzę, że miała rację - ciągnął dalej. - Ale to tylko jeden z powo- dów, dla których uganiam się za wami dzisiejszego ranka. Tak naprawdę mam wam dostarczyć trzy wiadomości. - A cóż to za wiadomości? - zapytał Bahzell z nutką niepo- koju w głosie i Kresko zachichotał. - Nic strasznego - zapewnił Koniokrada. - Po pierwsze ksią- żę Jashan prosił mnie, żebym przypomniał tobie i Brandarko- wi, że należycie teraz do ich rodziny. Wie również, że stracili- ście większość ekwipunku na ziemiach Purpurowych Lordów. W związku z tym skorzystał z usług sztafet magów, by w swo- im imieniu otworzyć wam kredyt u miejscowych przedstawi- cieli handlowych domu Harkanath i oczekuje, że będziecie z niego korzystać. Zarantha kazała wam przekazać, że nie chce nawet słyszeć żadnych bzdur o odrzuceniu tej propozycji. Twierdzi, że uprzedzała was, iż jej ojciec wynagrodzi was za to, że pomogliście jej dotrzeć do domu, a wszyscy wasi nowi krewni poczują się bardzo urażeni, jeśli przez was wyjdzie na kłamczuchę. 56 DavidM. Weber Urwał wyczekująco, a obaj hradani znów spojrzeli po sobie. Brandark wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Uprzedzała nas, Bahzellu - powiedział. - Żaden z nas jej nie wierzył, ale uprzedzała nas. - Ano, i nie chcę wiedzieć, do czego jest zdolna, gdyby po- czuła się „bardzo urażona" - zgodził się z kwaśną miną Bah- zell i zastrzygł uszami w stronę Kresko. - A więc dobrze, mi- strzu Kresko. Będę wdzięczny, jeśli przekażesz pani Zarancie, że z przyjemnością przystajemy na uprzejmość wyświadczoną nam przez księcia. - Świetnie. A teraz druga wiadomość. Również Wencit pro- sił nas, żebyśmy podziękowali wam obu za waszą pomoc. Po- wiedział, hm, że może nie jesteście parąnajbystrzejszych osób, jakie spotkał, ale wynagradzają to wasze inne zalety. - Obaj hradani prychnęli, a Kresko uśmiechnął się. Ale uśmiech zaraz zniknął mu z twarzy, a głos zabrzmiał o wiele poważniej. - Prosił też, abym przekazał wam, że wkrótce ponownie się z wami zo- baczy i będzie zaszczycony, jeśli poprosicie go o pomoc, gdy nadejdzie czas. - Nadejdzie czas? - huknął Bahzell. Podrapał koniuszek ucha i zmarszczył brwi. - A czy może przypadkiem wyjaśnił, jaki to „czas" miał na myśli? - Obawiam się, że nie - Kresko wzruszył ramionami z kwa- śną miną. - Znacie Wencita. Zmuszenie go, by cokolwiek wy- jaśnił, przypomina wyrywanie zębów. To chyba część jego wi- zerunku „tajemniczego, wszechwiedzącego czarodzieja". - Chyba tak -wymamrotał Bahzell. Marszcząc brwi, wpa- trywał się w kocie łby, najwyraźniej głęboko się nad czymś zastanawiając. Vaijon z trudem przełknął ślinę. Nie dość, że mistrz Kresko co chwilę wspominał o jakimś księciu - cóż z tego, że cudzoziemskim - który uznał hradani za człon- ków własnej rodziny, to jeszcze to. Kresko mógł mieć na myśli tylko jedną osobą - Wencita z Rum. Ale to jakaś nie- dorzeczność! Co, w imię Tomanaka, mogła mieć wspólnego para barbarzyńców z ostatnim i największym z białych cza- rodziejów? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 57 - No cóż - odezwał się w końcu Bahzell - same utrapienia z tymi jego gierkami, ale ma też dar pojawiania się, gdy wydaje się, że już gorzej być nie może. Jeśli znów skontaktuje się z to- bą, będę wdzięczny, jeśli powiesz mu, że wciąż uważam, że jak dla mnie wie za dużo, żebym mógł mieć spokojną głowę, ale nie odprawię go z kwitkiem, jeśli będzie chciał pomóc. - Jestem pewien, że będzie zachwycony - powiedział sucho Kresko. - Co przypomina mi o trzeciej wiadomości. Gdy ksią- żę Jashan poprosił nas o skontaktowanie się z domem Harkanth, by otworzyć kredyt dla ciebie i Bahzella, ich faktor zawiado- mił o tym Krasnoludzkie Siedliszcze, a Kilthandahknarthas przesłał przez nas własną wiadomość. - Tak? - Brandark uśmiechnął się. - I co takiego miał do powiedzenia ten stary oszust? - zapytał. Następujące po sobie wstrząsy sprawiły, że Vaijon uświado- mił sobie, iż przestał się dziwić. Kilthandahknarthas dihna'Har- kanath był głową klanu Harkanath, krasnoludów ze Srebrnej Jaskini, oraz ogromnego przedsiębiorstwa handlowego o tej samej nazwie. W całym Cesarstwie Topora mogły się znaleźć trzy bogatsze od niego osoby, ale już na pewno nie cztery, sły- sząc więc, jak jakiś obdartus hradani nazywa kupca „starym oszustem", powinno było odjąć rycerzowi mowę. Teraz nie wydawało mu się to niczym szczególnym, czekał na odpowiedź mistrza Kresko. - Kazał wam powiedzieć, że głupio zrobiliście, opuszczając go w Brzegu, ale jego oferta jest wciąż aktualna. A jeśli które- muś z was potrzebna będzie rekomendacja dla kupców w Bel- hadan - albo, znając was, straży - powołajcie się tylko na nie- go, a jego faktor wyśle poręczenie za was - albo kaucję. Oczy- wiście na mały procent. - Tak, to do niego podobne - zachichotał Bahzell. - O tak - przyznał mu rację Brandark. - Myślę, że podczas gdy ty będziesz robił to, czym zajmują się wybrańcy Tomanaka zimą, ja przyjmę jego ofertę. - Doprawdy? - Bahzell nadstawił uszu, a Brandark wzru- szył ramionami. 58 DavidM. Weber - Czegoś się nauczyłem na pokładzie Tańczącego z Wiatrem. Chciałbym nauczyć się więcej, a wydaje mi się, że staruszek Kilthan był w dość dobrych stosunkach z belhadańskimi kup- cami. Może poręczą za mnie i dadzą mi list polecający do jed- nej ze stoczni. - Nie zauważyłem tam jakiegoś szczególnego ożywienia - zauważył Bahzell. Brandark ponownie wzruszył ramionami. - Nie, ale musi się tam coś dziać, a nawet jeśli akurat nicze- go tam nie budują ani nie przygotowują do rejsu, zawsze mogę dowiedzieć się czegoś nowego. -1 to ty jesteś tym gościem, który nigdy nie nauczył się pły- wać — dziwował się Bahzell, szczerząc zęby. - Owszem - odparł z godnością Brandark. - I jeśli nie robi ci to różnicy, poczekam, aż nie będę musiał topić lodu, żeby mieć jak ćwiczyć. Ale to chyba nie powód, żebym rezygnował z kontynuowania mojej edukacji, prawda? - W żadnym wypadku - zgodził się radośnie Bahzell i uśmiechnął do maga. - Dziękujemy za wiadomości, mistrzu Kresko. Bardzo nam przyjemnie, że jesteśmy tu tak serdecznie witani. - Nie serdeczniej, niż na to zasługujecie - rzekł Kresko. - Może i tak, ale nie jest nam z tego powodu ani trochę mniej przyjemnie. A prawdę mówiąc, miałbym ochotę dowiedzieć się odrobinę więcej o magach, skoro już tu jesteśmy. Czy nie będę się narzucał, jeśli odwiedzę waszą akademię? - Oczywiście, że nie! Obaj będziecie mile widziani. Zawia- domcie nas tylko nieco wcześniej. Zawsze mamy klasę nowych magów, których osłona i kontrola podczas ćwiczeń pozostawiają wiele do życzenia, musimy więc ostrzec ich mentorów, jeśli w miasteczku uniwersyteckim pojawić się mają niemagowie, ale będziemy zachwyceni, mogąc was u nas gościć. - Dziękuję - wymamrotał Bahzell, a Brandark skinął głową. - W takim razie pójdę już sobie - oznajmił radośnie Kresko. - Dzisiejszego ranka mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Cieszę się, że w końcu poznałem was obu i z przyjemnością znów zobaczę się z wami w piątek, gdy wpadnę na partyjkę sza- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 59 chów do sir Charrowa. - Raz jeszcze uścisnął dłonie obu hrada- ni, skinął głową Vaijonowi i ruszył w swoją drogę. Vaijon odprowadzał go wzrokiem przez kilka sekund, a po- tem znów spojrzał na hradani. Brandark uśmiechnął się do nie- go bezczelnie, poruszając uszami w przód i w tył, ale Bahzell spojrzał mu w oczy z tym samym kwaśnym, dziwacznie współ- czującym wyrazem twarzy. Vaijon zamknął oczy, usiłując po- godzić się ze spustoszeniem, jakiego w przeciągu kilku minut dokonał w jego światopoglądzie mistrz Kresko. Mistrzowie magii, książęta i bajecznie bogaci krasnoludzcy kupcy nie mie- li prawa mieć niczego wspólnego z hradani. Ale mieli. I to cał- kiem sporo, wnosząc z tonu wiadomości przekazanych przez mistrza Kresko. A to oznaczało... Wzdrygnął się. Na razie nie będzie się zastanawiał, co to wszystko mogło znaczyć. Później będzie miał na to wystarcza- jąco dużo czasu... zakładając, że uda mu się doprowadzić tych dwoje do domu zakonnego, unikając zatrzymania przez lorda burmistrza i połowę członków rady miejskiej, twierdzących, że oni też są starymi przyjaciółmi hradani. ROZDZIAŁ TRZECI - A, tu jesteś, Vaijonie! Vaijon zastygł w połowie ceremonialnego ukłonu powital- nego, uświadamiając sobie, co oznacza ton głosu sir Charrowa. Potwierdzał on jego przypuszczenie, że kapitan posłał go do portu specjalnie po to, by go poniżyć, i znów zagotowało się w nim z wściekłości. Powściągnął jednak gniew i wyprostował się, a lekki rumieniec na jego policzkach można było z łatwo- ścią złożyć na karb zimnego wiatru wiejącego na dworze. Wąt- pił, by sir Charrow dał się zwieść, ale oboje mogli udawać. - Tak, kapitanie - odpowiedział oficjalnie. - Pozwól, że przedstawię ci sir Bahzella, syna Bahnaka... - wymawiając obce imiona zająknął się, ale dopiero dwa następne słowa z trudem przeszły mu przez gardło - ...wybrańca Tomanaka. - Rozumiem - sir Charrow podniósł się zza biurka i przyj- rzał uważnie dwóm hradani stojącym tuż za progiem jego gabi- netu. Wyższy z nich musiał pochylać głowę, by nie uderzyć nią w sufit pokoju, który zazwyczaj wydawał się dość przestronny. Na poły przesłonięte śnieżnobiałą brodą usta Charrowa zadrga- ły w lekkim uśmieszku. - Vaijonie - powiedział delikatnie - który z nich to sir Bahzell? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 61 Vaijon ze świstem wciągnął powietrze w płuca, lecz po raz kolejny kapitan zadał wyłącznie uprzejme pytanie, na które po- winien był odpowiedzieć nie pytany. Pomimo wściekłości wzbierającej w nim z powodu reprymendy, wiedział, że sam sobie na nią zasłużył... a fakt, że uchybił nawet tym zasadom dobrego wychowania, które rodzice wpoili mu na długo przed tym, nim wstąpił do zakonu, o wiele bardziej niż tym, których przyswojenia sobie oczekiwano od nowicjusza, tylko to potwier- dzał. Cokolwiek Vaijon mógł sądzić o wybrańcu będącym hra- dani, człowiek szlachetnie urodzony sam był sobie winien to, by traktować grzecznie nawet naj nikczemniej urodzonych. - Wybacz mi - powiedział, siląc się na spokojny ton. - To - wskazał wielkiego Koniokrada - jest sir Bahzell, sir Charro- wie. A to... - zaczął wskazywać drugiego hradani, ale oblał się purpurą, uzmysławiając sobie, że nawet nie zapytał go, jak się nazywa. Ale przecież mistrz Kresko zwracał się do niego po imieniu? Z ręką zastygłą w powietrzu, przez chwilę, która zda- wała się nie mieć końca, Vaijon szukał gorączkowo w pamięci imienia hradani, po czym - wreszcie - dokończył gest. - To jego towarzysz, lord... Brandark - powiedział, zwraca- jąc się twarzą do niższego hradani. - Proszę o wybaczenie, mi- lordzie, ale nie zapytałem cię o twoje pełne imię, aby móc przed- stawić cię z należnymi honorami. Wina leży po mojej stronie. Czy byłbyś tak uprzejmy, by przedstawić się sir Charrowowi? Brandark uniósł brwi na dźwięk subtelnej, arystokratycznej maniery, z jaką Vaijon wyrecytował te słowa. Nigdy nie wie- rzył w to, że naprawdę istnieją ludzie, którzy wysławiają się w sposób, w jaki źli bardowie piszą dialogi, tkwiący w nim dia- bełek kusił go, by zakpić z młodzika. Ale słyszał też, że mło- dzieniec mówiąc, zgrzytał zębami, i współczucie zwyciężyło. Nie był pewien, czy można umrzeć z upokorzenia, ale „sir Va- ijonowi" niewiele już brakowało, a Brandark nie chciał mieć go na sumieniu. - Oczywiście, sir Vaijonie - odrzekł zamiast tego, starając się, by zabrzmiało to jak najuprzejmiej, i skłonił się przed sir Charrowem. - Jestem Brandark, sir Charrowie, syn Brandarka, 62 David M. Weber hradani Zakrwawionego Miecza z klanu Kruczego Szpona, do niedawna z Navahk. - O tak - skinął głową sir Charrow. - Poeta. Brandark zamrugał, po czym uśmiechnął się z przekąsem. - Raczej niedoszły poeta, milordzie - zasugerował. - Przy- znaję się do tytułu „uczonego", ale coś więcej... - Wzruszył ramionami, a Charrow jeszcze raz skinął głową, na znak, że zro- zumiał. - Jak sobie życzysz, lordzie Brandarku, ale wiedz, że jesteś tu tak samo mile widziany, jak twój towarzysz i brat w mieczu, sir Bahzell. Skorzystaj z prawa do paleniska i schroń się pod osłoną naszej tarczy. Brandark skłonił się po raz drugi, o wiele głębiej, słysząc słowa prastarego powitania, z którym do tej pory spotkał się wyłącznie w książkach, ale stojący obok niego Bahzell pokrę- cił głową. - Jestem wdzięczny za to powitanie, sir Charrowie. A także za powitanie tego niewydarzonego Zakrwawionego Miecza. Ale jak już mówiłem temu młodemu człowiekowi - skinieniem gło- wy wskazał Vaijona -jestem po prostu Bahzell. - Słucham? - Z przodu nie ma żadnego sir - wyjaśnił Bahzell z nutką irytacji w głosie. - Ale... - urwał sir Charrow, przez chwilę sprawiając wraże- nie równie zdezorientowanego (choć nie tak wytrąconego z rów- nowagi) jak Vaijon. Potem odchrząknął. - Wybacz mi - rzekł - ale bóg wojny powiedział przecież, że jesteś księciem Bahzel- lem, nieprawdaż? - zapytał ostrożnie. - Tak, nie mam co do tego żadnych wątpliwości - odparł Bahzell, i tym razem irytację zastąpiła rezygnacja. - Takie już ma poczucie humoru. - Ale... Twierdzisz więc, że nie jesteś księciem? - No, jeśli o to chodzi, to chyba jestem - powiedział Bah- zell, czując się nieco niezręcznie. - To znaczy mój ojciec jest księciem Hurgrum, a ja jestem jego synem, więc... Wzruszył ramionami. - Tak czy owak, mój lud więcej wagi przykłada do ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 63 zwierzchnictwa nad klanem, a pomiędzy mną a jakąkolwiek koroną stoi jeszcze trzech braci, więc przybieranie jakichś póz nie ma sensu. - Może tak to wygląda z twojego punktu widzenia, milor- dzie - powiedział Charrow nieco oschle. - Jednak tym z nas, których ojcowie nie są książętami, fakt ten wydaje się god- nym zauważenia. Ale chciałem przez to powiedzieć, że nawet jeśli nie zostałeś formalnie zaprzysiężony do zakonu Toma- naka, istnieją wszak świeckie zakony rycerskie. Jako książę musiałeś chyba zostać pasowanym przez ojca na rycerza, więc... Mistrz belhadańskiego konwentu urwał ze zdumieniem, gdy Bahzell zaczął chichotać. Sir Vaijon miał się już nasrożyć, ale po wyrazie twarzy Koniokrada z łatwością można było poznać, że bardzo się stara zapanować nad sobą. Niestety, przegrywał. Brandarkowi udało się przynajmniej zatuszować własny śmiech poprzez udanie nagłego napadu kaszlu, który wydał się prawie naturalny, ale Bahzell nie był już w stanie powstrzymywać się dłużej: przycisnął jedną dłoń do żeber i ryknął gromkim śmie- chem, od którego zatrzęsła się całą komnata. Pohamowanie wesołości zajęło mu tylko kilka sekund. Otarł łzy z oczu, potrząsając głową ze skruchą, na jaką pozwalał ni- ski sufit. - Proszę o wybaczenie, sir Charrowie, i mam nadzieję, że je otrzymam, bo mój ojciec stłukłby mnie na kwaśne jabłko, za ten niekontrolowany wybuch śmiechu. Ale nie śmiałem się z cie- bie, tylko z pomysłu, że on mógłby pasować kogoś na rycerza. Widzisz, to nie jest zajęcie, któremu hradani poświęcaliby zbyt wiele czasu. - To znaczy...? - wyrwało się osłupiałemu Vaijonowi. Usiło- wał się powstrzymać, ale jakaś siła zawładnęła jego językiem. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, a on usłyszał swój wła- sny głos, który zapytał: - Nie jesteś nawet rycerzem? Zabrzmiało to jak jęk, jak protest dziecka, nie chcącego się pogodzić z tym, że coś, co powiedział przed chwilą ktoś doro- sły, jest prawdą. Twarz oblała mu się płomiennym szkarłatem, 64 DavidM. Weber piekło go gardło. Nie mógł jednak oderwać oczu od Koniokra- da, tak samo jak nie był w stanie pogodzić się z myślą, że wy- braniec Tomanaka mógł nie być pasowanym rycerzem. Nie był nawet nowicjuszem, jak on sam! - O ile mój język nie zaczął mówić czegoś innego, niż mu każę, dokładnie to właśnie powiedziałem - rzekł po chwili Bah- zell i po raz pierwszy Vaijon usłyszał w jego głosie zapowiedź pomruku. -Ale... ale... - Spokój, Vaijon! - rzucił ostro sir Charrow. Vaijon rzadko słyszał mistrza przemawiającego takim tonem, a błysk gniewu w brązowych oczach starszego rycerza, bardziej niż cokolwiek innego, kazał zamilknąć zszokowanemu młodzieńcowi. - Wybacz mi, s... - książę Bahzellu - powiedział i pochylił złotą głowę ze skruchą. - Nie ma sprawy - powiedział Bahzell po upływie dwunastu bolesnych uderzeń serca i sir Charrow wziął głęboki oddech. - Dziękuję ci za okazaną nam cierpliwość, milordzie - po- wiedział z powagą. - Zdajesz sobie chyba sprawę, że członko- wie zakonu nie mają żadnego doświadczenia w zwracaniu się do wybrańca hradani. I obawiam się, że bóg... nie był zbyt roz- mowny, gdy powiadamiał mnie o waszym przybyciu. - O tak! Ma skłonność do tych swoich żarcików - przyznał Bahzell, prychając; zły humor już mu minął. - A skoro o tym mowa, jest też pewnie cała masa rzeczy, o których nie powie- dział mnie. Na przykład o tym, że w ogóle istnieje jakiś zakon Tomanaka! Nie mam większego pojęcia o tym, czym się zaj- mujecie niż Purpurowy Lord o miłości bliźniego. - Nie powiedział ci o zakonie? - Nawet Charrow wydawał się tym zaskoczony. Bahzell wzruszył ramionami. Starszy ry- cerz przyglądał mu się przez kilka minut, najwyraźniej rozwa- żając to, co właśnie usłyszał, po czym otrząsnął się z zamyśle- nia. - Widzę, że mamy masę spraw do omówienia, milordzie. Myślę jednak, że najpierw Vaijon powinien zaprowadzić ciebie i lorda Brandarka do waszych kwater i dopilnować, żeby na ni- czym wam nie zbywało. Potem, jeśli będziesz tak uprzejmy, by ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 65 spotkać się ze mną w bibliotece, spróbuję wypełnić luki, który- mi ON nie raczył się zająć. Godzinę później Vaijon, uwolniwszy się od kolczugi i prze- brawszy w prostą tunikę i trykoty, noszone zwykle przez braci w domu zakonnym (choć jego były wykonane z czystego je- dwabiu), zaprowadził Bahzella i Brandarka do biblioteki. Po pokazaniu przydzielonych im kwater, wykorzystał wolny czas na uporządkowanie myśli, więc gdy wiódł ich korytarzami o ka- miennych ścianach, udało mu się już znacznie opanować wy- raz twarzy. Jednak w głębi duszy nie był do końca pogodzony z całą tą ideą wybrańca hradani. A zwłaszcza - bolało go przy- znanie się do tego, ale było to prawdą- ciemnego, nieuczonego hradani, którego toporski brzmiał jak mowa niepiśmiennych leśników służących w posiadłościach rodu Almerhas w zaco- fanym Vonderlandzie. Wiedział, że nie powinno to mieć dla niego żadnego znaczenia, skoro nie miało znaczenia dla Toma- naka, a jednak miało. Naprawdę miało i choć bardzo się starał, nie mógł zapanować nad oburzeniem wywołanym faktem, że tak wysoki zaszczyt tak się marnował... ani nad odrazą do tego, przez którego został zmarnotrawiony. I jeszcze ten towarzysz Bahzella. Brandark był bezsprzecz- nie lepiej wykształcony od Bahzella. Prawdę powiedziawszy, mówił po toporsku jak każdy dobrze wykształcony obywatel Cesarstwa. Brakowało mu arystokratycznego poloru, z którym mówił sam Vaijon, ale wysławiał się z większą swadą od, daj- my na to, sir Chanowa. Jednak mimo to Vaijon nie był wcale pewny, czy powinien prowadzić Brandarka razem z Bahzellem. Sir Charrow powiedział, że musi wyjaśnić wiele spraw Bahzel- lowi, co nie oznaczało automatycznie, że zamierzał wyjaśniać sprawy dotyczące zakonu komuś z zewnątrz. Niestety, Bahzell najwyraźniej chciał, żeby Brandark mu to- warzyszył, a niższy hradani również nie widział powodu, dla którego nie powinien iść razem z nimi. I tak, po raz kolejny, Vaijon stwierdził, że na nie wypowiedziane żądanie całkowicie nieodpowiedniej istoty, którą Tomanak uznał za stosowne uczy- 66 David M. Weber nić swym wybrańcem, robi coś, czego - był o tym święcie prze- konany - robić nie powinien. Z tą myślą wszedł do biblioteki, gdzie sir Charrow siedział przy ogniu trzaskającym na palenisku. Pomimo że pomieszcze- nie było ogromnych rozmiarów, dzięki gorącemu powietrzu - wydostającemu się z ulokowanych w piwnicy pieców przez ukryte pod kamienną podłogą i umieszczone w ścianach otwo- ry hypokaustum - panowało w nim miłe ciepło. Ale ogień pło- nący na palenisku był wciąż mile widziany, szczególnie przez sir Charrowa. Mistrz belhadańskiej placówki zachował spraw- ność na tyle, by w razie potrzeby stanąć do walki w polu, ale nie ulegało wątpliwości, że wraz z wiekiem jego ruchy straciły swą dawną zwinność, a ziąb dawał mu się we znaki o wiele do- tkliwiej niż w przeszłości. Teraz oderwał wzrok od szczypców trzymanych w pokrytej bliznami żylastej dłoni. Świeży węgiel, którego dołożył do ognia, zaczął gwałtownie trzaskać, gdy uśmiechnął się do gości. - Dziękuje wam za przybycie, panowie - rzekł. - Proszę, usiądźcie. Wzdłuż ścian biblioteki ustawiono wysokie regały, a na wy- sokości pierwszego piętra pokój obiegał balkon, który dawał dostęp do kolejnych półek. W rezultacie sufit znajdował się dużo wyżej niż w gabinecie sir Charrowa i było rzecząjasną, że przez ostatnią godzinę mistrz również przygotowywał się do spotka- nia. Krzesło, które wskazał Brandarkowi, nie różniło się niczym od tego, na którym sam siedział, choć Zakrwawiony Miecz cał- kowicie wypełniał swoją osobą siedzisko, które przytłoczyłoby wielkością większość ludzi. Nikt jednak w Belhadan nie zbu- dował jeszcze krzesła odpowiadającego rozmiarami posturze Bahzella Bahnaksona, sir Charrow kazał więc przynieść wy- ściełaną ławę z wysokim oparciem, którą zastąpiono krzesła stojące po drugiej stronie wypolerowanego stołu, pod biblio- tecznymi witrażami. Była nieco za niska dla długich nóg Ko- niokrada, ale zazwyczaj siedziało na niej obok siebie kilku pa- ziów, czekających na wezwanie, więc przynajmniej nie uciska- ła go z boków. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 67 - Bardzo nam miło z powodu zaproszenia - odparł Bahzelł, siadając - ale jeśli nie robi ci to różnicy, myślę że Brandark, podobnie jak ja, chciałby, żebyś przestał tytułować nas panami i lordami. - Ale... - zaczął Charrow i urwał. - Bardzo dobrze, przyja- ciele. Jeśli naprawdę życzycie sobie, by tak się do was zwracać, z całą pewnością nie powinienem się z wami spierać. Poza tym - zachichotał sucho - zazwyczaj wybrańcy Tomanaka słyną ze swego... hm... zdecydowania. - Masz na myśli twardogłowy, zawzięty, barani upór, sir Char- rowie? - zapytał grzecznie Brandark i siwowłosy kapitan roze- śmiał się. - Oczywiście, że nie, mi... Brandarku. Mówienie podob- nych rzeczy o wybrańcu byłoby z mojej strony wysoce nie- właściwe! - Rozumiem. - Oczy Brandarka śmiały się do Bahzella, Zakrwawiony Miecz zuchwale przekrzywił uszy. - Całe szczę- ście nie ma nic niewłaściwego w tym, że ja opiszę go zgodnie z prawdą. - Może i tak, malutki - zagrzmiał Bahzell - ale pomyśl o tych wszystkich paskudnych wypadkach, które mogą się przytrafić komuś, kto zamiast patrzeć pod nogi, jest zbyt zajęty papla- niem, co mu ślina na język przyniesie. - Pomyślę, pomyślę - obiecał Brandark ze śmiechem, po czym zwrócił się znów do Charrowa. - Ale wydaje mi się, że zaprosiłeś nas tutaj, żeby opowiedzieć o zakonie Tomanaka temu waszemu nieokrzesanemu pomazańcowi? Stojący obok Charrowa Vaijon zacisnął w pięści trzymane za plecami dłonie. Nie obchodził go wcale brak szacunku, z ja- kim ci dwaj zwracali się do sir Charrowa, nawet jeśli sir Char- rowowi zupełnie to nie przeszkadzało. Pomimo wątpliwości, jakie budzili w nim wybrańcy hradani - a może właśnie z ich powodu - nazwanie Bahzella przez Brandarka „nieokrzesanym pomazańcem" rozwścieczyło go. Ale nikt oprócz niego najwy- raźniej się tym nie przejął, zmusił się więc, by stać spokojnie obok krzesła mistrza. 68 David M. Weber - W rzeczy samej. - Sir Charrow pochylił się do przodu, by nalać wina do kielichów z kutego srebra, podał jeden każdemu hradani, napełnił trzeci kielich i odchylił się na oparcie krzesła. - Jeśli zechcesz, Bahzellu - wydawał się czuć zupełnie swo- bodnie, zwracając się do Koniokrada po imieniu i opuszcza- jąc tym razem wszystkie tytuły - pomyślałem sobie, że było- by mądrze opisać ci pokrótce zakon. Pewien jestem, że bę- dziesz miał pytania dotyczące szczegółów, ale najpierw chciał- bym przekazać ci najbardziej podstawowe wiadomości. Czy zgadzasz się? - Tak - odparł Bahzell. Wypowiedział to pojedyncze słowo nieco za szybko, jak gdyby krępowały go względy okazywane mu nieustannie przez starszego mężczyznę. - A więc dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, zakon został założo- ny po Upadku - początkowo w starym Królestwie Topora, w Ludzkim Siole, choć obecnie mamy placówki w wielu kra- jach -jako świeckie ramię Kościoła. W naszych najstarszych kronikach można znaleźć przesłanki wskazujące na to, że za- kon istniał w Kontovarze już tysiące lat przed Upadkiem, ale podobnie jak wiele innych instytucji Kościół utracił większość źródeł pisanych podczas ucieczki do Norfressy. Nie możemy mieć pewności, że „Bracia Mieczowi", którzy według histo- ryków do samego końca przechowywali w Kontovarze Ko- wadło Tomanaka, byli rzeczywiście członkami zakonu, które- mu wciąż służymy. Chcielibyśmy w to wierzyć, ale nie mamy na to dowodów. Przerwał na chwilę, by upić łyczek wina i spojrzeć w pło- mienie paleniska, po czym wzruszył ramionami. - Tak czy owak, zorganizowanie - czy też zreorganizowanie - zakonu w Norfressie zajęło wiele lat. W tych pierwszych dniach panował rzecz jasna ogromny zamęt, z Kontovaru przy- bywali masowo uciekinierzy, a książę Kormak rozpaczliwie usiłował znaleźć jakieś miejsce dla nich wszystkich. - Tak, słyszałem o tym - zahuczał Bahzell, a jego głęboki głos był mroczny, niemal chłodny. Charrow podniósł szybko głowę i hradani wzruszył niecierpliwie ramionami. - Nie przej- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 69 muj się tym - powiedział. - Po prostu hradani nie mieli wiele pożytku z waszego księcia Kormaka. Nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że był dobrym człowiekiem i starał się najlepiej, jak mógł, ale nigdy nie zrobił niczego dla naszego ludu. Oprócz tego, że kazał podrzynać nam gardła, gdybyśmy wylądowali na jego brzegu. - Bahzellu, ja... - zaczął Charrow zafrasowanym głosem, ale hradani machnął ręką. - Nie przejmuj się tym, co powiedziałem - zapewnił spokoj- niejszym już tonem. - To, co wydarzyło się dwieście albo i wię- cej lat temu, nie ma dziś większego znaczenia. I prawdę powie- dziawszy, nie było mnie tam tak samo jak ciebie czy spadko- bierców Kormaka. Co było minęło i nie ma do czego wracać. - Ja... Dobrze. - Charrow milczał przez chwilę, po czym znów podjął. - W każdym razie zorganizowanie się zajęło nam sporo czasu i, jak już mówiłem, placówka w Ludzkim Siole, jako że została założona jako pierwsza, do dziś pozostaje placówką ma- cierzystą, choć centrum administracyjne zostało przeniesione do Toporzyska, gdy przeniosła się tam królewsko-imperialna stolica. Nie jesteśmy największym zakonem rycerskim w Ce- sarstwie, ale jesteśmy zakonem najstarszym i w przeciwieństwie do większości pozostałych wstąpić do nas może każdy, kto usły- szy głos boży i okaże się godnym, by mu służyć. Co z reguły - rzucił Koniokradowi bystre, orle spojrzenie - dotyczy również jego wybrańców. - Tak? - zapytał łagodnie Bahzell. - W rzeczy samej - odparł Charrow głosem suchym jak pył. - Na przestrzeni wieków było kilka wyjątków, ale w większo- ści wypadków bóg wybiera swoich pomazańców spośród człon- ków zakonu. Oczywiście nic nie ogranicza jego wyboru. Jest bogiem, a my mu służymy. Nie mówimy mu, co ma robić! Nie- mniej, zawsze jesteśmy nieco zaskoczeni, gdy zdarzy mu się wybrać kogoś spoza zakonu. Kogoś takiego jak ty. - Dlaczego mam wrażenie, że tym razem posunął się krzyn- kę dalej niż zwykle, gdy postanowił naprzykrzać mi się propo- zycjami zostania wybrańcem? - mruknął Bahzell. 70 DavidM. Weber „Naprzykrzać się?" Pomyślał z oburzeniem Vaijon. „Czy on właśnie powiedział, że bóg naprzykrzał mu się, żeby zgodził się na największy zaszczyt, jaki może przypaść człowiekowi w udziale?" - Tak, chyba można to tak ująć - zgodził się Charrow, wydy- mając usta. - Co, obawiam się, stwarza pewien problem. Nie- którzy członkowie zakonu - wydawało się, że mistrz zakonu zerknął w bok na Vaijona, ale Bahzell nie mógł przysiąc, że tak właśnie było - mogą mieć pewne trudności z oswojeniem się z ideą wybrańca hradani. - Nie chcę nikogo denerwować - rzekł poważnie Bahzell. - Nie będę też, uważaj, przepraszał za to kim i czym jestem, ale nie mam najmniejszego zamiaru nikomu się narzucać ani wty- kać nosa w cudze sprawy. Jeśli są tacy, którzy najchętniej wi- dzieliby mnie gdzieś indziej, cóż, nie pierwszy to raz i z pew- nością nie ostatni. - Nie - powiedział Charrow tak kategorycznie, że hradani aż zamrugali. - To nie działa w ten sposób - ciągnął kapitan sta- nowczym tonem. - Wybrańcy są rzadkością, Bahzellu. Możesz nie zdawać sobie sprawy z tego, jak wielką, ale według zwojów zakonu obecnie - nie licząc ciebie -jest w Norfressie siedem- nastu wybrańców. Tylko siedemnastu - osiemnastu razem z to- bą- a całym celem działalności zakonu jest wspieranie waszej działalności na świecie. - Mojej działalności? - Bahzell wpatrywał się w niego z uszami położonymi po sobie ze zdziwienia. Stary rycerz skinął głową. - Otóż to. Och, nie mam pojęcia, co jest twoim zadaniem. To sprawa pomiędzy tobą a Tomanakiem, a przymioty, które sprawiają, że to sprawa pomiędzy tobą a Nim, są tymi samymi przymiotami, które uczyniły cię wybrańcem. Ty i tobie podob- ni jesteście mieczami Tomanaka. Twoim zadaniem jest prze- wodzić, a naszym być posłusznym. Nie ślepo, ale tak, jak gdy- byśmy słuchali każdego dowódcy, któremu dowodzenie nad nami przekazał nasz senior. - W jego głosie słychać było dumę - nie arogancję, ale dziką determinację wojownika, którym był. 71 Z A P R Z Y S I Ę Ż O N Y B O G U W O J N Y - Nie jesteśmy wykuci z tej samej stali, co jego wybrańc y, ale to my, członko wie zakonu, stoimy na straży granic, które oni zdobyw ają, Bahzellu Bahnaks onie. Tak jak on rozkazuj e tobie, tak ty możesz rozkazy wać nam - każdem u z nas - bowiem zo- staliśmy stworze ni jako ramię dźwigaj ące twoją tarczę i bez względu na to, jak wysoko zajdzies z w jego służbie, gdziekol - wiek pójdzies z z jego rozkazu, my też tam będziem y. - Zar az zaraz! - Bahzell chciał szybko i stanowc zo zaprote- stować, ale uciszyła go powaga w głosie starego człowie ka. - On nigdy mi o tym nie wspomi nał! Nie będę nikomu kazał iść za sobą- ani staczać za mnie moich bitew! - Ocz ywiście, że nie. Gdyby tak było, nie byłbyś wybrań- cem. Co nie oznacza, że uda ci się przed tym uciec. O, możesz próbowa ć od nas uciec. Inni czasem próbowa li, ale zakon prę- dzej czy później odnajduj e jego wybrańc ów. Ale nie wydaje mi się, żebyś należał do tych, którzy uciekają- dodał Charrow z na- mysłem. - Jeszcze tego nie przemyś lałeś. Nie jesteś ani tak aro- gancki, ani dumny - ani tchórzli wy - by odrzucić pomoc, która może ci się okazać potrzebn a, by zrobić to, do czego on cię powołał. Bahz ell wzdr ygnął się, ale pokrę cił też głow ą. - Mo że i tak, sir Charrow ie, ale i nie będę o nią zabiegał! Powiedz iałem mu, że zrobię to, co zrobię, poniewa ż będę tego chciał - poniewa ż ja sam uważam, że tak należy postąpić. Nie będę nikomu rozkazy wał iść za mną gdzieś, gdzie zaprowa dzi- ła mnie wyłączn ie moja duma i upór! - I prawdop odobnie właśnie dlatego zostałeś przez Niego wybrany - odrzekł ze stoickim spokoje m Charrow. Przez kilka sekund patrzył Bahzello wi prosto w oczy, a potem uśmiech nął się i dolał wszystki m wina. - To podstaw owe wiadom ości o zakonie - i jego stosunku do ciebie - powiedz iał już swobod niejszy m tonem. - Co się tyczy szczegół ów: naszym dowódc ą jest sir Terrian, generał zakonu, a w chwili obecnej istnieje dziewięć dziesiąt sześć do- mów zakonny ch. W skład każdego konwent u wchodzi przynaj- mniej pięciu kompan ów i ich giermko wie oraz od trzech do pię- 72 David M. Weber ciu nowicjuszy, co jest minimalnym stanem, na jaki zezwala nasz statut. Większość konwentów jest oczywiście liczniejsza, tak jak nasza placówka w Belhadan. Mamy tu jednego kapita- na, czyli mnie, czterech komandorów i trzydziestu jeden kom- panów, wszystkich z giermkami, plus dwunastu nowicjuszy i dwustu braci świeckich służących jako ciężkozbrojni. Dodat- kowo dziesięciu kompanów i pięćdziesięciu braci świeckich ma u nas swoją główną kwaterę, ale wypełnia swoje obowiązki, wędrując po Vonderlandzie, gdzie nie jest równie, hm, spokoj- nie jak tu, we Fradonii. Nasza placówka jest nieco większa niż inne ze względu na znaczenie, jakie ma dla króla-imperatora i... Bahzell Bahnakson rozsiadł się wygodnie na ławie z kieli- chem w ręku, słuchając, jak sir Charrow opisuje rozmiary i or- ganizację zakonu i kiełkował w nim bunt, tłumiony przez uczu- cie bezsilności. Sposób, w jaki traktował go Charrow, nie pozo- stawiał żadnych wątpliwości co do tego, że możliwość dokona- nia wyboru, by nie mieć nic wspólnego z zakonem, została mu odebrana w chwili, w której zgodził się służyć Tomanakowi jako jego wybraniec. Było zbyt późno na to, by uciec przed władzą, którą Charrow był zdecydowany mu powierzyć, ale słuchając głosu mistrza konwentu czuł na sobie wzrok Vaijona z Almer- has i wiedział, że nie wszyscy bracia zakonni zaakceptują jego obecność z takim spokojem, z jakim zrobił to mistrz belhadań- skiej placówki. ROZDZIAŁ CZWARTY - Wygląda na to, że całkiem dobrze się tu czujesz - zauwa- żył Brandark, odchylając się do tyłu na tylnych nogach krzesła. Obcasy jego nowiuteńkich butów opierały się na stole, który Bahzell postawił przed kominkiem w przydzielonej mu kwate- rze, a dłonie z czułością natłuszczały drewno trzymanej na ko- lanach bałałajki. Sir Charrow - a raczej, gwoli ścisłości, pani Quarelle, ochmistrzyni domu zakonnego - chciała umieścić gościa w znacznie większym apartamencie, ale tym razem Bah- zell postawił się. Po tym jak ostatnich kilka miesięcy spędzili przeważnie pod gołym niebem, te znacznie mniejsze komnaty wydawały mu się wystarczająco wygodne i przestronne, a poza tym wciąż czuł się niezręcznie z powodu swojego statusu w za- konie. - Jeśli chodzi ci o dach, dzięki któremu śnieg nie pada nam na głowy, to tak, czuję się całkiem dobrze - zagrzmiał, podnosząc wzrok znad osełki, którą ostrożnie wecował szty- let. Leżący na stole miecz nie wymagał już, niestety, ostrze- nia. Nie mógł przestać uważać tego za coś nienaturalnego i choć wciąż sprawdzał z nabożeństwem efekty swojej pra- cy - skrzywił się, zniesmaczony własnym doborem słów - 74 DavidM. Weber L fakt, że może poświęc ić uwagę zwykłej klindze, był niemal- że pokrzep iający. - Ale nie w towarzys twie nowych braci, co? - Brandar k mógł zadać to pytanie ze zwykłą sobie uszczypl iwością, ale zrobił to niemal łagodnie. Bahzell spochmu rniał i położył po sobie uszy, przyznaj ąc mu rację. - An o. Choć prawdę mówiąc, nie tyle czuję się nieswoj o w ich towarzys twie - choć coś w tym jest - co oni wciąż próbu- ją zdecydo wać, co się naprawd ę kryje za pomysłe m Tomana ka. Ta pompaty czna gnida Vaijon niczego mi nie ułatwia, ale nie tylko on się nad tym zastana wia. Myślę, że Yorhus i Adiskael są co najmniej równie niezado woleni jak on, a mają do tego mniej powodó w. Co gorsza, są od niego starsi, a na dodatek wyżsi rangą. Jeśli zechcą swoimi podszept ami nastawić braci przeciw ko mnie - a myślę, że tego właśnie chcą - z całą pew- nością wyrządz ą więcej szkód od niego. A jak na razie Vaijon zrobił z siebie takiego głupca, że nawet sir Charrow nie zauwa- żył, co knuje ta para. - Hm. - Kołyszą c się w przód i w tył na krześle, co w każdej chwili groziło mu przewró ceniem się, Brandar k rozprost ował nogi, z chmurną miną wbił wzrok w płomieni e palenisk a i z rę- kami znieruch omiałym i na bałałajce pogrążył się w zadumie. Bahzell miał bez wątpieni a rację, Vaijon otwarcie okazywa ł mu swą gniewną niechęć, ale Zakrwa wiony Miecz nie zwrócił więk- szej uwagi na sir Yorhusa i sir Adiskael a. Teraz sam wyrzuca ł sobie brak czujnośc i. Yorhus i Adiskael byli obaj komand ora- mi, odpowie dnio czwarty m i piątym w hierarchi i belhadań skie- go konwent u, a ich podszept y mogły wyrządz ić więcej szkody niż nawet najbardz iej namiętn a tyrada aroganc kiego, zapalczy - wego gołowąs a. Podczas gdy on sam, zajęty czym innym, nie zwrócił na to uwagi, znał Bahzella zbyt dobrze, by uwierzyć, że Koniokr ad nie wymyśl a sobie wrogów. Nigdy się tak nie za- chowyw ał, nawet w Navahk. Zakr wawion y Miecz przekrz ywił uszy w zamyśle niu. Może nie było nic dziwneg o w tym, że nie zauważ ył Yorhusa i Adi- skaela. Zawsze trzymał się na uboczu, nawet bardziej niż Bah- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 75 zell, a choć zaczynał znajdywać sobie swego rodzaju miejsce wśród bardów i minstreli śpiewających w belhadańskich tawer- nach - a także pośród uczonych z Królewsko-Cesarskiego Uni- wersytetu, którym przedstawił go mistrz Kresko - było rzeczą mało prawdopodobną, by bracia zakonni zaczęli mu się zwie- rzać, skoro nie wiedzieli jeszcze nawet, co myśleć o Bahzellu. Aby oddać zakonowi sprawiedliwość, Brandark musiał przy- znać, że mogliby mieć spore trudności z zaakceptowaniem Bah- zella, nawet gdyby jego rasa nie była znienawidzona i lżona. Istniała niezliczona ilość kwestii dotyczących związku Bahzel- la z Tomanakiem, które musiał jeszcze rozpracować - co, skon- statował kwaśno, odnosiło się również do Bahzella - ale z pew- nością rozumiał, dlaczego Koniokrad mógł niepokoić bardziej ortodoksyjnych braci rycerzy. Najważniejszy był, jak przypuszczał, sposób, w jaki Bahzell wypowiadał się o Tomanaku. Ani tonem głosu, ani swoim za- chowaniem nie okazywał mu nigdy braku szacunku - w każ- dym razie według standardów hradani - ale Brandark wątpił, by reszta zakonu też tak to widziała. Widział to na pewno sir Charrow, ale trudno było innym rasom zrozumieć zwyczaje hradani, a zwłaszcza Koniokradów. Podobnie jak Zakrwawio- ne Miecze, Koniokradowie potrafili zachowywać się z uprze- dzającą grzecznością, ale (nawet bardziej niż w przypadku Za- krwawionych Mieczy) gdy jeden z nich zwracał się do kogoś w uprzejmy sposób, oznaczało to zazwyczaj poważne kłopoty. Z reguły oficjalność z ich strony świadczyła o braku zaufania, a najbardziej kurtuazyjni byli w stosunku do ludzi, których nie znosili. Osobiście Brandark uważał, że owa uprzejmość była jeszcze jednym ze sposobów obrony przed Szałem, sposobem wykorzystania kurtuazji w celu rozładowania napięcia i utrzy- mania mieczy w pochwach. Z drugiej strony Koniokradowie mieli w normalnych oko- licznościach tendencję do bycia nieco mniej... oficjalnymi niż inni hradani. Brandark nigdy nie był w Hurgrum, ale słyszał raporty z „dworu" księcia Bahnaka i drżał na samą myśl o tym, jak zareagowałby na nie ktoś pokroju Yaijona. Nie z powodu 76 DavidM. Weber „barbarzyńskiego nieokrzesania" czy braku ogłady, ale ponie- waż każdy z ludzi Bahnaka miał prawo, zwyczajowe i ustawo- we, stanąć przed nim, by osobiście przedstawić mu swą prośbę, i - jak powiedział sir Charrowowi Bahzell - pozycja Bahnaka jako wodza klanu Żelaznych Toporów znaczyła dla jego ludu o wiele więcej niż jakikolwiek tytuł książęcy. Zgodnie z trady- cją sięgającą dni, gdy wyłącznie miecze klanu broniły jego pod- danych przed wyginięciem, przywódca klanu był źródłem jego spójności, ucieleśnieniem przeżycia całej wspólnoty. Nikt i nic nie mogło być ważniejsze dla ludu Bahnaka, który okazał się jednym z największych wodzów w historii Żelaznych Toporów, co oznaczało, rzecz jasna, że jego poddani zwracali się do nie- go tak jak do wodza klanu, z przyziemną zwięzłością, która sta- ła w całkowitej sprzeczności z pojęciem Vaijona o uprzejmym zachowaniu. I właśnie tak Bahzell wypowiadał się o Tomanaku - z odda- niem, lojalnością i poufałością, z jaką Koniokrad zwracał się do wodza swojego klanu. Był to na swój sposób największy komplement, najwyższy honor, jaki Bahzell mógł mu uczynić, a jednak zbyt wielu tych przerafinowanych mieszczuchów mie- niących się rycerzami nie było w stanie tego pojąć. - Łatwo ci siedzieć tam i mówić „hm", przypiekając sobie tyłek przy moim ogniu - powiedział ponuro Bahzell, wyrywa- jąc Brandarka z zadumy. - Ty nie musisz się z nimi osobiście zadawać! - Nie osobiście, to prawda - zgodził się Brandark - ale twoje stosunki z nimi odbijają się na naszych, drągalu. Dostaję złe z dobrym - z drugiej ręki, że tak powiem. - Wzruszył ramiona- mi, gdy Bahzell posłał mu groźne spojrzenie. - O, nie martw się! Są, na swoje szczęście, zbyt dobrze wychowani, nigdy nie przyszłoby im do głowy ubliżyć mi w jakikolwiek sposób. Ale patrzą na nas tak jakoś spode łba, nie uważasz? - Trochę i to tylko niektórzy z nich - warknął Bahzell, spo- glądając w dół na swój sztylet i badając ostrze zrogowaciałym kciukiem. - Co nie znaczy, że nie zaspokoili naszych potrzeb z niezwykłym pośpiechem - przyznał. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 77 - To prawda - zgodził się Brandark, gdyż tak właśnie było. Dwaj hradani byli w Belhadan od zaledwie dwunastu dni, ale ktoś, kto by im się teraz przyjrzał, miałby trudności z wy- obrażeniem sobie opłakanego stanu, w jakim przybyli do mia- sta. W przypadku Brandarka było to w dużym stopniu zasługą kredytu, który otworzył im książę Jashan. Zakrwawiony Miecz ograniczył swoje zakupy do wydania funduszy, jakie on i Bah- zell przywieźli ze sobą, ale dzięki kredytowi mógł sobie pofol- gować, nie troszcząc się o to, co będzie, gdy skończy im się gotówka. Nie tylko wymienił stracony i zniszczony ekwipunek, ale zamówił nowe stroje u jednego z pierwszych krawców Bel- hadan. Jego elegancka koszula uszyta była z najdelikatniejsze- go jedwabiu, a noszonego na niej haftowanego dubletu nie po- wstydziliby się nawet krewni sir Vaijona. Jednak, prawdę mó- wiąc, jedynym miejscem, w którym wydał naprawdę dużo pie- niędzy, były belhadańskie księgarnie. Nie miał pojęcia, jak do- starczy te góry książek do domu, ale było to akurat najmniejsze z jego zmartwień. Prasy drukarskie i ruchome czcionki stano- wiły dwie kolejne rzeczy, które mieli Toporczycy, a nie mieli hradani. Oczywiście książek hradani - czy to drukowanych, czy to przepisywanych ręcznie - istniało bardzo niewiele. Więk- szość cudzoziemskich woluminów, które udało mu się zdobyć, była drukowana, a zbiory jego biblioteki w Navahk były nie- kompletne, a niemal wszystkie książki zostały uszkodzone - wiele z nich nawet bardzo -jeszcze zanim dostały się w jego ręce. Tutaj więc, w Belhadan, czuł się jak kutwa puszczony samopas w cudzej kopalni złota i miał zamiar wyłuskać każ- dą bryłkę tego cennnego kruszcu, która znajdzie się w jego zasięgu. Bahzell natomiast nigdy nie należał do moli książkowych i nadal wykazywał całkowitą obojętność wobec spraw mody. Pozwolił zakonowi wymienić swoje zniszczone odzienie, ale odmówił założenia czegokolwiek, co w najmniejszym stopniu przypominałoby szaty Brandarka. Noszone przez niego spodnie były ciepłe i praktyczne, ale uszyto je dla wygody, nie po to, by zadawać szyku. Koszula z długimi rękawami utkana została 78 DavidM. Weber z pierwszorzędnego lnu, ale nie było na niej choćby śladu ha- ftu, a ciepłą tunikę, którą nosił na wierzchu, zrobiono z tej sa- mej zielonej wełny co polowe opończe zakonu, podobnie jak wzorowane na okryciach Sothoii pikowane poncho, które uparł się nosić zamiast płaszcza. Większość braci świeckich służą- cych zakonowi w charakterze zbrojnych, jeśli chodzi o ubra- nie, prezentowała się lepiej od niego. Był chyba najbardziej bezbarwnym „rycerzem", jaki kiedykolwiek zaszczycił swą obecnością te sale. Z tym że nie był, rzecz jasna, rycerzem. - Wiesz - powiedział powoli Brandark, zajęty bardzo ostroż- nym strojeniem bałałajki, nie patrząc na przyjaciela - może po- czuliby się lepiej, gdybyś pozwolił im pasować się na rycerza. Przynajmniej sir Charrow aż się do tego pali, a nie widzę po- wodu, żeby Tomanak mógł mieć coś przeciwko temu. Koniec końców to jego zakon. - Ha! - prychnął Bahzell i jak gdyby dla podkreślenia swo- ich słów z ostrym kliknięciem schował sztylet do pochwy. - Jak by to teraz w ogóle wyglądało? Wystrojony jak jakiś prze- klęty rycerz z jednej z tych twoich głupich opowieści! Co to, to nie, mój drogi! - Uszczęśliwiłbyś ich tym... - Powiedziałem: nie i już - uciął stanowczo Bahzell. - On powiedział mi, że potrzebuje wybrańca. Nie wspominał nic o ry- cerzach, lordach i tytułach i ja też nie zamierzam żadnych przy- bierać. A -jego brązowe spojrzenie stwardniało złowieszczo - jeśli ci ludzie nie potrafią zaakceptować tego, co jest wystar- czająco dobre dla niego, nie mam najmniejszego zamiaru przej- mować się ich uprzedzeniami! - Nie myślałem o tym w ten sposób - przyznał Brandark. Odął wargi i odchylił uszy do tyłu, po czym trącił jedną ze strun, przysłuchując się krytycznie dźwiękowi instrumentu. - Więc jeśli nie pozwolisz im pasować się na rycerza, co zamierzasz zrobić? - No, właśnie - westchnął Bahzell. Wstał, przypiął pochwę sztyletu do pasa, ziewając i przeciągając się szerokim gestem ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 79 pomimo niskiego sufitu komnaty ograniczającego swobodę ru- chów, po czym podszedł do stojaka, na którym wisiała zbroja, którą, jak twierdził sir Charrow, zakon miał obowiązek mu do- starczyć. Tarcza w kształcie latawca - ciemnozielona, ze zło- tym symbolem Tomanaka - wisiała za nią na ścianie obok arba- lety. Bahzell uśmiechnął się leciutko, wyciągając rękę, by z nie- mal nabożną czcią przesunąć palcami po kolczudze. Był to bez wątpienia najwspanialszy pancerz, jaki kiedykolwiek posiadał - krasnoludzka kolczuga ze stalowym napierśnikiem i naplecz- nikiem, choć miał absolutną pewność, że sir Vaijon kręciłby na nią nosem. Kolczugę wykonano z przyzwoitych stalowych pier- ścieni, nie posrebrzanych ani nie zdobionych. Również wypo- lerowany napierśnik pozbawiony był jakichkolwiek ozdób, nie został nawet pokryty zieloną emalią, którą szmelcowano pan- cerze większość braci zakonnych. Ale Bahzell potrafił się po- znać na jakości wykonania zbroi, a Bahzell Bahnakson nie przy- kładał większej wagi do przepychu i zbytku. Ale choć odczuwał zadowolenie, znów mając na nogach buty, które nie tylko pasowały na niego, ale również chroniły przed śniegiem i wilgocią, cena wydawała się wysoka. Było rzeczą oczywistą, że nawet teraz Vaijon z trudem zmuszał się do traktowania go w kulturalny sposób. Prawdę mówiąc, niezadowolenie młodzieńca wydawało się coraz bardziej na- rastać, jak gdyby od wewnątrz trawiła go jakaś trucizna. A jed- nak Bahzell niemal wolał zachowanie Vaijona od rezerwy i nie- chęci kryjącej się za fasadą uprzedzającej grzeczności okazy- wanej mu przez aż nazbyt wielu nowych „braci". Zidentyfi- kował Yorhusa i Adiskaela, ale podejrzewał, że nie brakowało i innych. Innych, trudniejszych do rozpoznania, jako że byli starsi i bardziej powściągliwi. Bardziej... ostrożni, niż pozwa- lał na to złotowłosemu nowicjuszowi jego gorący, młodzień- czy temperament. Ale istnieli. Często zastanawiał się, czy Vaijon zdaje sobie z tego sprawę, ale jakoś w to wątpił. Mło- dy Vaijon był zbyt pochłonięty własnym nieszczęściem i roz- czarowaniem, by uświadomić sobie, że stał się - a może na- wet został do tego popchnięty - osobą, która ogniskowała całą 80 DavidM. Weber niewypowiedzianą niechęć tak wielu wyższych od niego ran- gą braci. - Myślałem o tym, przez cały ostatni tydzień i dłużej - pod- jął po kilku sekundach zadumy, pieszcząc palcami hełm o wy- sokim grzebieniu, zaopatrzony w specjalne otwory na uszy hra- dani. - Prawdę mówiąc, byłem już bardziej niż w połowie zde- cydowany, żeby stąd odejść. Faktor staruszka Kilthana mógłby znaleźć nam obu jakieś zajęcie, mistrz Kresko w razie potrzeby zaoferuje nam dach nad głową, a ja mam już wyżej uszu tych krzywych spojrzeń. Nie mam nic przeciwko sir Charrowowi, pamiętaj, a większość pozostałych przynajmniej się starała, ale nie ma co owijać w bawełnę, Brandarku, z wyjątkiem sir Char- rowa i dwóch czy trzech rycerzy, większość z nich chętnie by się mnie stąd pozbyła. Urwał, po raz kolejny spoglądając chmurnie w ogień, i wes- tchnął ciężko. - A tak między nami, sam chętnie bym się stąd wyniósł - przyznał - a możliwe, że im prędzej, tym lepiej. - Brandark podniósł gwałtownie głowę, słysząc rozgoryczenie pobrzmie- wające w tych słowach. Bahzell spojrzał na niego z wyrazem twarzy, którego nawet przy najlepszych chęciach nie dało się nazwać uśmiechem. Ręką gładził rękojeść sztyletu, a jego na ogół łagodne oczy błyszczały niebezpiecznie niczym ostre odłamki lodu. Być może tylko inny hradani mógł pojąć, co to oznacza, ale Brandark był hradani. Zakrwawiony Miecz wziął głęboki oddech, zanim odezwał się, ważąc słowa. - Czy doszedłeś do tego wniosku za sprawą jakiejś konkret- nej osoby? — zapytał. - Ano - odparł posępnie Bahzell i zacisnął dłoń na sztylecie, aż mu knykcie pobielały. Lód w jego oczach zapłonął nagle wspomnieniem namięt- ności, nozdrza rozdęły się, gdy ostre jak brzytwa echo klątwy ciążącej na jego ludzie zadrżało w jego wnętrzu. On i Brandark dowiedzieli się o Szale więcej, niż jakikolwiek hradani uznał- by za możliwe. Opanowali sztukę przywoływania go w razie potrzeby - wykorzystywania go, gdy groziły im najstraszliw- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 81 sze niebezpieczeństwa - ale nie uśpiło to ich czujności, gdyż wciąż pamiętali o wiążących się z nim zagrożeniach, bowiem akceptacja faktu, że Szał można wykorzystywać, czyniła poku- sę czynienia tego jeszcze większą. Nie było to coś, o czym dys- kutowali, ale obaj obawiali się, że ta nowa wiedza może osłabić łańcuchy, którymi spętany był ich demon. Spoglądając na przy- jaciela, Brandark zadał sobie nagle pytanie, do jakiego stopnia pozorny spokój Bahzella był wyłącznie maską. W duszy każ- dego hradani, nawet wybrańca Tomanaka, istniały mroczne i nie- bezpieczne zakamarki i było rzeczą zatrważająco oczywistą, że ktoś znalazł się niepokojąco blisko jednego z nich. Ale potem Bahzell zamknął oczy, otrząsnął się i głośno wy- puścił powietrze z płuc. Gdy ponownie spojrzał na Brandarka, w jego spojrzeniu nie było już chorobliwej, wygłodniałej furii Szału. Rękę zdjął ze sztyletu. Brandark nie odzywał się, ale Koniokrad nie potrzebował słów, by po wyrazie oczu przyja- ciela poznać, o czym myślał. Zarechotał ochryple. - Była to bardzo „konkretna" osoba - potwierdził - a ten głupiec nawet się nie domyślał, jak niewiele brakowało, żeby oglądał własne flaki rozwłóczone przed nim po podłodze! - Obnażył mocne, białe zęby. - Brakowało naprawdę niewiele, Brandarku - o tyle... - uniósł rękę, trzymając palec wskazujący i kciuk w odległości mniejszej niż jedna czwarta cala - i gdyby nie Tomanak, myślę, że... Urwał i potrząsnął głową. - Nie, bądźmy szczerzy wobec samych siebie. Gdyby nie on, nie powstrzymałbym się. Zabiłbym tego świętoszkowate- go, uśmiechniętego drania i śmiał się z tego... i czy nie byłby to dowód na to, że oni wszyscy mieli rację, uważając nas za dzikusów? - Nie wyrzucaj sobie tego tak bardzo - powiedział cicho Bran- dark tonem, w którym choć raz nie słychać było rozbawienia. - Szał może ogarnąć nawet najlepszych z nas, Bahzellu. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - Tak, tak. - Bahzell zwrócił wzrok ku palenisku i wzruszył ramionami, ale mówił niegłośno. - Ale kiedy on opowiedział 82 DavidM. Weber nam o tym, jak Szał się zmienia, miałem nadzieję, że nie będę już musiał się z nim zmierzyć, nie po staremu. A jednak był tam, niczym czerwony mord w mojej duszy, i pragnąłem go wezwać. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, złapać tego czło- wieka za szyję i... Znów się wzdrygnął, a potem przez prawie minutę stał zu- pełnie nieruchomo. Wreszcie odrzucił głowę do tyłu i raz jesz- cze zwrócił się twarzą do przyjaciela, ale tym razem jego uśmiech był prawie naturalny. - Tak czy siak, on nigdy nie obiecywał nam, że będzie łatwo, prawda? Tak sobie myślę, że on ostrzegał nas przecież, że stary Szał wciąż w nas tkwi, więc to najpewniej z powodu głupiej dumy uznałem, że teraz już mnie to nie czeka. I choć wolałbym nie brnąć w to dalej, coś mi się wydaje, że Tomanak ma tu dla mnie jakieś zadanie, co oznacza, że nie mogę stąd odjechać, zanim go nie wykonam... cokolwiek to może być. Z drugiej stro- ny, niech będę przeklęty, jeśli wiem, co to takiego. A on nieczę- sto składa mi te swoje „wizyty" - dodał kwaśno, po czym za- chichotał. - A to ci dopiero! Nie myślałem, że jest to coś, czego będzie mi brakowało! - Jestem pewny, że wkrótce znów zacznie ci się zwierzać - rzekł sucho Brandark, który również odczuł ulgę, gdy rozmowa zeszła na inny temat. - Całkiem możliwe - zgodził się Bahzell, odwracając się plecami do stołu i siadając z powrotem. - Rzecz w tym, że czu- ję się nieswojo, czekając na zapadnięcie decyzji. Mam wraże- nie, że kiedy już do tego dojdzie, komuś się to nie spodoba, a doświadczenie swoim paskudnym zwyczajem podpowiada mi, że tym kimś będę ja. - Świetnie! - zawołał Brandark i wyszczerzył zęby do przyja- ciela, który gwałtownie podniósł na niego oczy. - Pracuję nad na- stępną strofą Poematu o krwaworękim Bahzellu - wyjaśnił Zakrwa- wiony Miecz - a zajmujące przygody, które ci się przytrafiają, za- wsze stanowią dla mnie niewyczerpane źródło inspiracji. -1 na tym poprzestań! Myślałem, że dałeś już sobie spokój z tą przeklętą piosenką! ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 83 - O, miałem taki zamiar, Bahzellu. Naprawdę miałem taki zamiar. Ale potem zjawiliśmy się tutaj i dostrzegłem, że twoi bracia nie doceniają twojej wielkiej szlachetności. Z pew- nością rozumiesz, że moim obowiązkiem jest naprawienie tej okropnej niesprawiedliwości. - Brandark trącił struny ba- łałajki z szatańskim uśmiechem. Bahzell spojrzał na niego groźnie. - Rozumiem - powiedział ponuro Koniokrad - że za długo zwlekałem ze skręceniem ci tego twojego chuderlawego karku. Nie to - dodał - żeby nie można było tego nadrobić którejś ciemnej nocy. - Ależ Bahzellu! Co by sobie pomyślał sir Charrow, gdyby mógł cię teraz usłyszeć? - zapytał Brandark, krztusząc się ze śmiechu. - Jak nic jeszcze by mnie do tego zachęcał, jeśli zacząłeś rozpowszechniać tę swoją piosenkę - odciął się Bahzell, po czym wbił w Zakrwawionego Miecza podejrzliwe spojrzenie. - Zacząłeś ją rozpowszechniać, prawda? - zapytał. - Cóż, cieszy się dość dużą popularnością w Wytchnieniu Marynarza - przyznał Brandark. - A także w Kotwicy i Trójzę- bie. Kiedy o tym pomyślę, wydaje mi się, że przedwczoraj wie- czorem proszono o bis w Latającej Damie, a Estervald - harfi- sta z Drogocennego Konia - chce wiedzieć, kiedy skończę nową strofkę. - Zwlekałem zbyt długo -jęknął Bahzell i Brandark znów się roześmiał. Bez względu na to, jak okropny miał głos i jak nieudolne były jego próby literackie, nawet jego najgorsi wro- gowie - a może zwłaszcza oni - musieli przyznać, że miał dar do satyry. Poemat o krwaworękim Bahzellu był jego osobi- stym podarunkiem dla zwalistego przyjaciela. Niestety - z punktu widzenia Bahzella - bard dopasował ją do melodii lubianej i wyjątkowo łatwo wpadającej w ucho pijackiej przy- śpiewki. - Doprawdy nie rozumiem, w czym problem, Bahzellu - po- wiedział nieznośnie afektowanym tonem. - Przecież piosenka ta nie ubliża ci w żaden sposób! 84 DavidM. Weber - Nie, ale gdyby choć jedna dziesiąta tego, o czym opo- wiada, była prawdą, byłbym największym fujarą w całej Nor- fressie! - Ależ Bahzellu! Jak możesz tak mówić? Trzeba ci wiedzieć, że po wysłuchaniu mojej pieśni nikt nie może mieć najmniej- szych wątpliwości co do tego, że jesteś idealnym paladynem! Szlachetność twego charakteru, bezinteresowna determinacja, z jaką ratujesz dziewice, nieustraszona stanowczość, z jaką sta- wiasz czoła demon i diabłom, twój... - Jeszcze jedno słowo -jedno słowo! - a zgruchoczę ci czasz- kę! - zagroził Bahzell i Brandark, szczerząc się, zamknął usta. * * * Sir Vaijon z Almerhas wkroczył do domu zakonnego ogar- nięty furią tak wielką, że odźwierny aż się od niego odsunął. Na obronę Vaijona trzeba powiedzieć, że nie miał pojęcia, iż widać po nim, jak jest wściekły, co było rzecz jasna jeszcze jedną ozna- ką potęgi wrzącego w nim gniewu. Ale w jakiś sposób zdawał sobie sprawę z jego obecności i rozsądek podpowiadał mu, że powinien pójść z tym do sir Charrowa albo sir Ferrika, starsze- go kapłana konwentu. Tyle że nie mógł. Robił to już zbyt często w przeciągu ostat- nich dwóch tygodni i za każdym razem jeden i drugi spoglą- dał na niego z tą samą wymówką w oczach. Żaden z nich go nie skarcił, ale było oczywiste, że zdaniem obydwu to on miał jakiś problem. Że to za sprawąjakiejś wady charakteru za każ- dym razem, gdy musiał zmierzyć się z nieznośną myślą o wy- brańcu hradani, jego serce i umysł ogarniało tak gwałtowne wzburzenie. Vaijon starał się. Naprawdę się starał. Przez dłużące się w nie- skończoność godziny zamiast spać, czuwał obok swojej zbroi i miecza, błagając boga, by pomógł mu poradzić sobie z tą ob- razą zakonu. Pomógł mu pogodzić się z przyjęciem hradani po- między jego najjaśniejsze klingi. Wiedział, że inni członkowie zakonu byli nisko urodzeni. Ojciec sir Charrowa był kamienia- rzem, na miłość Tomanaka! Ale hradani? Nieokrzesany barba- rzyńca, który wysławiał się jak barbarzyńca? Który odmówił ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 85 zakonowi, gdy ten chciał go pasować na rycerza, aby odzyskać choć część szacunku, jaki musiał stracić, kiedy wyszło na jaw, że hradani jest jednym z wybrańców Tomanaka? Barbarzyńca, który wydawał się nawet nie być świadomym wielkiego zaszczy- tu, jaki uczynił mu sir Charrow, i wypowiadał się o bogu nie okazując mu żadnego szacunku? A teraz jeszcze to! Vaijon znów oblał się szkarłatem i sły- szalnie zazgrzytał zębami, odtwarzając w myślach zasłyszaną piosenkę. Nie miał zamiaru wstępować do karczmy. Tego ro- dzaju miejsca były dobre dla ludzi nisko urodzonych - maryna- rzy, handlarzy i im podobnych - ale on i sir Yorhus wracali wła- śnie od kapitana Hardiana, który dowodził krążownikami utrzy- mywanymi przez zakon w Belhadan, gdy w urywku piosenki wypływającej przez jakieś otwarte drzwi usłyszał imię „krwa- woręki Bahzell" i zrozumiał, że nie ma wyboru. Owinąwszy się ciasno płaszczami w nadziei, że nikt nie zauważy herbu za- konu na noszonych przez nich opończach, razem z sir Yorhu- sem wstąpili do oberży i stanęli z tyłu, by posłuchać - najpierw ze zdumieniem, potem z niedowierzaniem, a w końcu z prze- rażeniem i zgorszeniem. Piosenka naigrywała się z zakonu! Naigrywała się z wszyst- kiego, co zakon sobą reprezentował, a wszystko to w imieniu tego nieokrzesanego tępaka! Ratowanie dziewek służebnych przed „ordynarnymi zalotami szpetnych suzerenów", też coś! A całe to przychodzenie z pomocą szlachciankom przebranym za wieśniaczki -jak gdyby takie rzeczy w ogóle się zdarzały! A walka z demonami i złymi książętami używającymi prze- klętych mieczy, na miłość Tomanaka! Przecież w Cesarstwie od ponad czterdziestu lat nie widziano żadnego demona! A niech to Phrobus weźmie! Byłoby źle nawet wtedy, gdyby piosenka traktowała o tym wszystkim z należytą powagą, ale to...! Jeden z bardów przy głównym stole jego ojca mógłby opiewać takie mityczne czyny z należnym im szacunkiem, aby uczyć i inspirować, choć wszyscy słuchacze i tak wiedzieliby, że to wyłącznie mit. Ale ta... ta... przyśpiewka miała czelność sugerować, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, przypisy- 86 DavidM. Weber wała te czyny Bahzellowi, i to wymieniając go z imienia, a na domiar wszystkiego tak, jak gdyby to była jakaś zabawa! Jak gdyby ktoś, kto mienił się wybrańcem Tomanaka, był wyłącz- nie celem żartów! Ta obraza przepełniła miarę i wysiłki sir Yorhusa, mające na celu uspokojenie młodzieńca, spełzły na niczym. Vaijon wie- dział, że komandor nie był zachwycony obecnością Bahzella, ale starszy rycerz mężnie usiłował zwrócić jego uwagę na fakt, że to, co nieuczeni, nisko urodzeni robotnicy i marynarze my- ślą o zakonie i jego członkach, nie ma większego znaczenia. Oczywiście bracia mieli powód czuć rozczarowanie, a nawet gniew z powodu tego afrontu, ale mieli też obowiązek być po- nad to i zignorować cały incydent, w przeciwnym wypadku ich reakcja mogła przyczynić się do jeszcze większego ośmiesze- nia zakonu. Nie był to najszczęśliwszy dobór argumentów - nawet gdy- by się starał, sir Yorhus nie mógłby powiedzieć niczego le- piej obliczonego na to, by rozjuszyć Vaijona jeszcze bardziej. Młody rycerz wypadł z karczmy jak burza. Nawet długi, lodowaty powrót do domu zakonnego nie był w stanie ostu- dzić jego płomiennego gniewu. Prawdę mówiąc, spacer wy- łącznie go podsycił. Gdyby Vaijon był choć trochę mniej wściekły, mógłby zro- zumieć, dlaczego piosenka spowodowała wykrystalizowanie się całej niechęci i niezadowolenia, które odczuwał od momentu przybycia Bahzella. No tak, gdyby... ale nie był ani trochę mniej wściekły i do tego czuł się głęboko rozczarowany. Żeby zrozu- mieć, musiałby ubrać w słowa swoje emocje. A na to nie mógł i nie chciał sobie pozwolić. W głębi duszy, bez względu na to, do czego był, a do czego nie był w stanie przyznać się sam przed sobą, uważał, że został zdradzony. Wybierając kogoś takiego jak Bahzell, bóg wojny złamał wiarę pokładaną w Vaijonie z Al- merhas. Zmuszając go do uznania najwyższego autorytetu ko- goś, kto nie nadawał się nawet do tego, by pasać świnie earla Truehelma, Tomanak zadrwił sobie z trzydziestu pokoleń domu Almerhas. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 87 Ale ponieważ Vaijon nie mógł pozwolić sobie na obarczenie winą boga, Bahzell był jedyną osobą, którą mógł obwinie. Za- cisnąwszy zęby jeszcze mocniej, szedł korytarzem w stronę swojej małej, urządzonej po spartańsku komnaty. Walczył z wściekłością tak, jak mógłby walczyć ze sługą mroku, bo na- wet pomimo zaślepiającej go furii wiedział, że rycerz zakonu nie powinien żywić takich uczuć. Jednak był tylko człowiekiem, na dodatek bardzo młodym. Wściekłość, którą usiłował poko- nać, tylko się wzmagała, a świadomość niemożności jej opano- wania odczuwał jako upokorzenie. A potem wyszedł zza rogu korytarza i z okrzykiem zasko- czenia zatoczył się do tyłu, prawie się przewracając - wpadł na oślep na kogoś nadchodzącego z przeciwnej strony. - Proszę o wybaczenie - zaczął sztywno, gdy jakimś cudem udało mu się odzyskać równowagę i nie upaść. Ale zaraz zobaczył, do kogo się zwraca, i słowa zamarły mu na ustach. - Nie ma sprawy, chłopcze - powiedział Bahzell, który miał akurat dobry humor. - Ten korytarz nie jest specjalnie szeroki, a ja zajmuję sporą część każdego przejścia, więc... - Nie traktuj mnie protekcjonalnie! - warknął Vaijon. Gdy tylko słowa te wyrwały mu się z ust, wiedział już, że popełnił błąd. Podobny afront był najgorszym z możliwych, bo- wiem stanowił pogwałcenie przysięgi składanej zakonowi. Był nowicjuszem, nawet nie pełnym kompanem, a ten hradani był wybrańcem. Ale to nie miało znaczenia. A raczej miało zna- czenie... a on nie mógł na to nic poradzić. Gniew, podsycony poczuciem zdrady i dopiero co przeżytego wstrząsu, zapłonął w jego błękitnych oczach, gdy zobaczył, jak zwykle łagodne spojrzenie hradani twardnieje, uszy odchylają się do tyłu, a pra- wa ręka wędruje do rękojeści noszonego przy pasie sztyletu, ale było mu już wszystko jedno. - Nie potraktowałem nikogo protekcjonalnie, sir Vaijonie. - Głęboki, grzmiący bas zabrzmiał surowo, gniew huczał w jego głębi jak głazy toczące się w dół urwiska. Wygłodniały błysk w oczach Bahzella ostrzegłby innego hradani, w jak poważnym 88 David M. Weber niebezpieczeństwie się znalazł, ale Vaijon był człowiekiem i ni- gdy dotąd nie widział hradani ogarniętego Szałem. Nie miał pojęcia, z czym ma w tym momencie do czynienia, lecz pomi- mo wściekłości zdawał sobie sprawę - choć nie do końca - że Bahzell usiłuje zapanować nad sobą. To, niestety, tylko pogarszało sytuację, bo Bahzell mówił tak, jak powinien mówić dorosły człowiek, a Vaijon słyszał wyłącz- nie dorosłego karcącego rozgniewane, rozpieszczone dziecko. - A właśnie, że tak! - wyrzucił z siebie, nie mogąc zapano- wać nad huraganem targających nim emocji. - Nie potrzebuję twojego „zrozumienia", hradani! Niczego od ciebie nie potrze- buję, od ciebie ani twojego śmierdzącego klanu, ani... - Vaijon! Stanowczość, z jaką wypowiedziane zostało to pojedyncze słowo, przecięła rozpaloną do białości tyradę Vaijona jak nóż. Młodzieniec zastygł. Przez jedną koszmarną chwilę zdawało się, że cały wszechświat wstrzymał oddech w oczekiwaniu, nie- ruchomy, sparaliżowany pomiędzy jedną chwilą a następną. Lecz potem ta iluzoryczna wieczność skończyła się... a rzeczy- wistość okazała się gorsza od iluzji. Znacznie gorsza. - Zachowujesz się w sposób niezwykle nieuprzejmy, sir Va- ijonie - ciągnął dobiegający zza pleców nowicjusza głos, zim- niejszy od zimy w Vonderlandzie i ostrzejszy od krasnoludz- kiego ostrza. - Zapominasz się i zapominasz o szacunku, jaki jesteś winien wybrańcowi naszego boga, a tym samym, obra- żasz tego, któremu służymy ostrzem, krwią i duszą. - Myślę, że było to tylko... - zaczął Bahzell. - Proszę o spokój, milordzie. - Głos Charrowa był pełen sza- cunku, ale twardszy od żelaza. Po raz pierwszy nie było w nim nawet śladu uniżoności - mistrz belhadańskiego konwentu do- magał się, by uznali jego autorytet. Bahzell zamknął usta, a po- tem wziął głęboki oddech i skinął głową z nieszczęśliwą miną. - No więc, sir Vaijonie? - zwrócił się znów do nowicjusza sir Charrow. - Czy masz coś do powiedzenia na swoją obronę? - Ja... - Vaijon przełknął ślinę i zmusił się, by spojrzeć w twarz starszemu mężczyźnie. Swemu mentorowi, którego - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 89 zdał sobie z tego sprawę w tej chwili - szanował najbardziej ze wszystkich ludzi na całym świecie... i którego właśnie zawiódł. Ale nawet ta konstatacja nie była w stanie zdławić wrzącego w nim oburzenia. Stał tak i wpatrywał się w sir Charrowa, mio- tając się jak w pułapce pomiędzy posłuszeństwem, wstydem i furią, nad którą nie potrafił zapanować. - Zadałem ci pytanie, rycerzu - powiedział Charrow bardzo, bardzo spokojnie i Vaijon znów wybuchnął. - Po co? - zapytał gorzko. - Cokolwiek powiem, będzie źle, prawda? On jest wybrańcem zakonu, tak? Cokolwiek zrobi, jest dobre, a cokolwiek zrobię ja, jest złe! Charrow zamrugał, widząc srogą mękę, której wściekłość Vaijona nie była już w stanie ukryć, i jakaś część jego osoby wyszła naprzeciw młodzieńcowi. Ale tylko część, bowiem to, co usłyszał, było bólem i gniewem dziecka, a żaden nowicjusz Tomanaka nie był dzieckiem. Przez chwilę przyglądał się Va- ijonowi ze współczuciem, ale zaraz potem rysy jego twarzy stwardniały. - Musisz... - zaczął, ale Vaijon odwrócił się od niego, stając twarzą do Bahzella. -Ty! - warknął. - To ty obrażasz boga! Sama twoja obec- ność jest dla niego obelgą. - Spojrzał nienawistnie na hrada- ni, zakrzywiając palce na wpół wyciągniętych ku niemu rąk niczym szpony i sapiąc jak ktoś znajdujący się na granicy wytrzymałości. - Co ty możesz wiedzieć o tym, czego bóg żąda od swoich wojowników, hradani? Żaden z twoich prze- klętych pobratymców nigdy nie służył światłu - to wy spro- wadziliście mrok na Kontovar! Czy to Phrobus zesłał cię, byś małpował wybrańca? Czy Norfressę też masz zamiar oddać mrokowi? Sir Charrow zamarł, dom zakonny, jak się zdawało, wypeł- niła śmiertelna cisza, a Vaijon zrobił się biały jak kreda, uprzy- tomniwszy sobie, co właśnie powiedział. Stał tak, czując, jak wali się całe jego życie. Nie był w stanie poruszyć się nawet wtedy, gdy Charrow wyciągnął rękę i odpiął pas, przy którym wisiał jego miecz i sztylet. 90 DavidM. Weber - Zhańbiłeś siebie i zakon - wycedził starszy mężczyzna gło- sem przypominającym kruszący się granit - odbieramy ci za- tem oręż, który nosiłeś w imieniu boga. Ręce Vaijona zatoczyły małe, bezradne łuki, jak gdyby pra- gnęły - potrzebowały - odebrać ostrza zabrane przez sir Char- rowa. Ale nie mogły i w oczach młodzieńca odmalowało się przerażenie. - Kapituła zbierze się, by zdecydować o twym losie - cią- gnął Charrow. - Będziesz sądzony przed braćmi, których okry- łeś hańbą i... - Chwileczkę, sir Charrowie - przerwał mu głos zimniejszy od dotyku sztyletu. Kapitan podniósł wzrok, a sir Vaijon od- wrócił się bardzo wolno, jak nieudolnie poruszana marionetka. Bahzell obnażył zęby w lodowatym uśmiechu, który należał do istoty z głębi zimy na Bagnie Ghuli. - Tak, milordzie? - zapytał Charrow tak samo oficjalnie, ale pomiędzy jego brwiami pojawiła się zmarszczka - usiło- wał zinterpretować wyraz twarzy Bahzella, bo i on, podobnie jak Vaijon, nigdy nie widział Szału w oczach hradani. Wyzie- rał z nich gniew, tyle mistrz konwentu wiedział, ale było w nich coś jeszcze. Głębokie, straszliwe coś - połączenie okrucień- stwa zimniejszego od vonderlandzkiego lodu i mrocznej pasji trzaskającej niczym żar buchający przez otwarte drzwi pieca - sięgające ku wszystkiemu, co otaczało Bahzella, szponami mroźnych płomieni. - Wydaje mi się, że to ja zostałem obrażony, nie zakon - huknął. - Ty, panie, a więc i sam bóg - zgodził się sir Charrow - ale przez członka zakonu, więc to my zostaliśmy zhańbieni. - On potrafi się sam o siebie zatroszczyć, a mnie nie obcho- dzi wasza hańba - powiedział hradani głosem chłodnym jak ostrze miecza i sir Charrow, choć był zaprawionym w boju wo- jownikiem, wzdrygnął się, gdy wygłodniały uśmiech, którym Koniokrad niemal z czułością obdarzył Vaijona, przyprawił go o ukłucie przerażenia. - Masz rację, mój chłopcze - zwrócił się do sparaliżowanego rycerza Koniokrad - bo jestem tylko tym, Z A P R Z Y S I Ę Ż O N Y B O G U W O J N Y 9 1 co widzisz przed sobą. Starusze k Tomana k jak nic zrywałb y boki ze śmiechu, gdybym zaczął tytułowa ć się „sir Takim" albo „wybrań cem Owakim ", i idę o zakład, że moje drzewo gene- alogiczn e nie prezentu je się równie okazale jak co poniekt ó- rych. Ale to do mnie odezwał eś się w tak swobod ny sposób - nie do sir Charro wa, nie do zakonu, tylko do mnie, Bałizell a Bahnaks ona. Myślę więc sobie, że to przede mną powinie neś odpowie dzieć za swoje słowa, a nie przed swoimi braćmi. - Mil ordzie, nie możesz... - zaczął Charrow z naciskie m, ale uniesion a ręka przerwał a mu, a morderc ze spojrzen ie, jakie po- słał mu Bahzell, kazało mu zamilkn ąć. - Naz ywacie mnie wybrańc em Tomana ka już od wielu dni - powiedz iał stanowc zo. - Czy jestem nim? - Charrow bezrad- nie skinął głową, a Bahzell znów wyszcze rzył zęby. - Czy wy- braniec nie ma przypad kiem prawa wymierz ać sprawie dliwo- ści Równow ażącego Szale zgodnie z własnym jej rozumie niem? - Charr ow ponown ie kiwnął głową. - Czy ta sprawie dliwość ma pierwsz eństwo przed tą wymier zaną przez waszą kapitułę ? - Charr ow nie miał wyboru - po raz kolejny kiwnął głową, a Bahzell odpowie dział skinieni em, po czym wskazał brodą Vaijona. - W takim razie lepiej będzie, jeśli oddasz temu paniątku jego broń, sir Charrow ie, bo będzie jej potrzebo wał jutro rano. Uśmi echnął się swym mrożący m krew w żyłach uśmiech em bezpośre dnio do Vaijona, a jego głodny głos był miękki jak sze- lest łusek węża sunąceg o po kamieni ach. - Mas z wiele do powiedz enia o barbarzy ńcach, hradani i słu- gach mroku, Vaijonie z Almerha s. Gdy wstanie ranek, pewien barbarzy ńca pokaże ci, czym naprawd ę są hradani. ROZDZIAŁ PIĄTY Sir Vaijon nie wyspał się tej nocy. Należy oddać mu tę sprawiedliwość, że bezsenność ta nie była wywołana strachem. Ponieważ przez ostatnich osiem lat męczących, nierzadko brutalnych treningów nigdy nie przegrał, po prostu nie mieściło mu się w głowie, że teraz ktokolwiek mógłby go pokonać. A jednak kryło się za tym coś więcej, niż można by wytłumaczyć zwykłą pewnością siebie. Pomimo nie- wybaczalnych czynów, do których - o czym wiedział - przy- wiodła go wściekłość, był rycerzem Tomanaka, który przysiągł posłuszeństwo swojemu zakonowi i tym, pod których rozkaza- mi służył. A teraz był tym, który tę przysięgę złamał, skreślo- nym zarówno w oczach własnych, jak oczach innych rycerzy zakonnych, wykluczonym z ich szeregów, o czym też wiedział. Ale bez względu na wady, jakie mógł mieć Bahzell Bahnakson jako wybraniec Tomanaka, i na to, czy zdawał sobie z tego spra- wę, czy też nie, hradani dał sir Vaijonowi możliwość unieważ- nienia tego wyroku, czyniąc ich konfrontację ordalium, które rozsądzić miał sam Tomanak. Był to proces, którego Vaijon nie miał zamiaru przegrać, a jed- nak odkrył, że nie mógł podchodzić do niego jak do każdego ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 93 innego pojedynku. Nie to, żeby wątpił we własne męstwo, ale gdzieś w głębi duszy coś szeptało mu, że powinien przegrać. Jak bardzo by się starał, nie potrafił znaleźć wytłumaczenia dla swo- jego zachowania. Sir Charrow miał rację - zhańbił siebie i za- kon. Niepokorna część jego serca mogła wciąż wołać z rozgory- czeniem, że Tomanak nie miał prawa zmarnować takiego zaszczy- tu, nagradzając nim barbarzyńcę, ale nawet gdyby rzeczywiście tak było, nic nie usprawiedliwiało podobnego zachowania u praw- dziwego rycerza. Więc chociaż myśl o pokonaniu hradani i udo- wodnieniu, że Bahzell nie miał prawa do pozycji, którą sobie uzurpował, napełniała go płomienną determinacją, nie mógł po- zbyć się podejrzenia - dość niejasnego, ale piekielnie natrętnego - że być może tym razem nie zasługiwał na to, by wygrać. Z początku odpychał od siebie myśl o przegranej za każdym razem, gdy się pojawiała. Zamiast tego przywołał wspomnie- nia wykroczeń Bahzella i wściekłość, jaką sama obecność hra- dani go napełniała, i obiecywał sobie, że nazajutrz cały jego gniew i poczucie zdrady zostaną uśmierzone. Ale w miarę jak noc powoli mijała, zmusił się do tego, żeby spojrzeć w oczy możliwości przegranej, i był niemal zaskoczony tym, co tam zobaczył, bowiem Bahzell uczynił ich pojedynek sądem bo- żym. Gdyby Vaijon przegrał, prawdopodobnie oznaczałoby to jego śmierć. Choć w pewien racjonalny sposób przyjmował taką możliwość do wiadomości, był zbyt młody, by naprawdę wie- rzyć w to, że może umrzeć, a myśl, że w razie przegranej zosta- nie przynajmniej ukarany za swoje czyny, przynosiła mu słabą pociechę. Miał niezłomny zamiar odnieść zwycięstwo i tym samym zmyć hańbę, jaką się okrył, jednak przegrana wymaza- łaby to piętno w inny sposób, a głębokie i wierne oddanie To- manakowi, które przywiodło go do zakonu, odczuwało z tego powodu zadowolenie. - Nie masz chyba zamiaru, no wiesz...? - Brandark urwał delikatnie i przekrzywił ścięte ucho w stronę Bahzella, który zapinał sprzączki pasów łączących napierśnik z naplecznikiem i dopasowywał ich długość. 94 David M. Weber - Co masz na myśli? - zapytał ogromny hradani, nie odry- wając wzroku od wykonywanego zajęcia. - Zdaję sobie sprawę, że Vaijon zalazł nam za skórę - odpo- wiedział wymijająco Brandark - i nie raz sam miałem ochotę skrócić moje cierpienia. Ale zastanawiałem się tylko, co wła- ściwie zamierzasz mu zrobić dzisiejszego ranka. - „Zrobić mu", tak? - Bahzell skończył manipulować przy pasach i w końcu podniósł wzrok. Jego głęboki głos brzmiał szyderczo. - Z całą pewnością słyszałeś to, co i ja, mój drogi Brandarku. Ów Vaijon z mieczem czy lancą w garści to dar sa- mego Tomanaka dla śmiertelników. Jest w zasadzie niepoko- nany, a moje serce trzepoce w piersi zdjęte zgrozą. - Uśmiech Koniokrada był wystarczająco zimny, by potwierdzić przypusz- czenia, które obudziły w Brandarku niejasne pytania sir Char- rowa. Bard zaczynał się niepokoić nie na żarty. - Nie rób niczego pochopnie, Bahzellu. Nikt nie przeczy, że masz wszelkie powody do gniewu, ale to tylko młodzik, a na dodatek okropnie zepsuty. To jasne jak słońce, że nikt mu nigdy nie powiedział... - Za późno, żeby mówić mi takie rzeczy, Brandarku - od- rzekł Bahzell, zdejmując miecz ze ściany i przekładając pen- dent przez ramię. Głos miał tak ponury, że Brandark zmarsz- czył brwi. - A Vaijon nie jest żadnym „młodzikiem" - dodał Koniokrad jeszcze bardziej ponuro. - Jak na człowieka jest tak samo dorosły jak my na hradani, a na dodatek to pasowany ry- cerz. Bez przerwy papla o rycerskim tym i rycerskim owym, a przez cały czas dąsa się jak rozpieszczony bachor. Tak sobie myślę, że już najwyższy czas, żeby dowiedział się, co to wszyst- ko tak naprawdę znaczy. On i wszyscy inni zarozumialcy, któ- rzy myślą podobnie do niego. - Ale... - zaczął znowu Brandark, ale zamilkł pod wście- kłym spojrzeniem Bahzella. * * * Sir Charrow Malakhai, stojący na środku ogromnej, roz- brzmiewającej echem komnaty, otulił się płaszczem, usiłując ukryć trapiące go zmartwienia. Posadzka sali ćwiczebnej zo- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 95 stała posypana świeżymi trocinami, których zapach wypełniał jego nozdrza żywiczną, soczystą wonią, przyprawioną ostrzej- szą nutą węglowego dymu, który unosił się znad ognia palące- go się na wielkich paleniskach umieszczonych w przeciwległych końcach pomieszczenia. Podobnymi salami mogła się pochwalić większość północ- nych placówek zakonów rycerskich, a żywioły szalejące za gru- bymi murami przypomniały mu, co było tego powodem. Po- dmuchy wiatru grzechotały świetlikami, wpuszczającymi do środka szare, zimne światło śnieżnego poranka, a choć na pale- niskach palił się ogień, jego oddech tworzył przed nim leciutką mgiełkę. Trening na dworze nie wchodził w rachubę, choć przy- puszczał, że zawsze można było prowadzić kursy przetrwania podczas śnieżycy. Ale tego ranka sala ćwiczeń miała posłużyć innemu, bardziej ponuremu celowi. Westchnął, po raz kolejny sprawdzając oświetlenie. Wielkie latarnie płonęły przed wypolerowanymi powierzch- niami, odbijającymi ich blask i wypełniając ogromne pomiesz- czenie światłem tak, aby nie faworyzowało ono żadnego z prze- ciwników. Z wyjątkiem braci, którzy stali na straży przy drzwiach domu zakonnego, wszyscy członkowie konwentu prze- bywający obecnie w Belhadan zebrali się, by być świadkami pojedynku. Rycerze, giermkowie i bracia świeccy siedzieli na ławach ustawionych wzdłuż dłuższych ścian sali, tworząc mo- rze zielonych tunik i opończy, morze, którego powierzchnia falowała niespokojnie, wzburzona szmerem prowadzonych szeptem rozmów. Sir Charrow popatrzył na nich i spojrzenie jego brązowych oczu nabrało surowego wyrazu, gdy spoczęło na grupce osób siedzących pod zachodnią ścianą, na samym środku dwóch przednich ław. Skupiała się ona wokół sir Yor- husa oraz sir Adiskaela i prawdę powiedziawszy, sir Charrow był bardziej wściekły na nich niż na Vaijona. Vaijon był aroganckim, samowolnym dzieciakiem, któremu ojciec powinien był częściej garbować skórę na grzbiecie, za- miast rozpieszczać go podarkami... albo napełniać mu głowę bzdurami o niezrównanym pochodzeniu jego rodziny. Nie po- 96 DavidM. Weber winien nim być - nie na tym etapie swojego życia - ale nim był i dzisiaj miał za to zapłacić. Yorhus i Adiskael, starsi rangą człon- kowie zakonu, obaj skończyli już trzydzieści lat i dobrze służy- li Tomanakowi w polu. Dlatego mieli obowiązek świecić przy- kładem, a jednak obaj byli równie zniesmaczeni jak Vaijon po- mysłem, że hradani może być wybrańcem... choć żaden z nich nie obnosił się z tym tak jak nierozsądny młodzieniec. Para ta stanowiła dla Bahzella o wiele większe niebezpie- czeństwo, niż kiedykolwiek mógłby nim być Vaijon, ale sir Charrow uświadomił to sobie zbyt późno i zastanawiał się, czy hradani w ogóle zdaje sobie z tego sprawę. W zakonie Tomanaka było mniej tarć pomiędzy różnymi frak- cjami niż w innych zakonach rycerskich, ale ludzie pokroju ry- cerzy siedzących z Yorhusem i Adiskaelem uczulili Charrowa na problem, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy. Pro- blem, który mógł wgryźć się głęboko w tkankę belhadańskiego konwentu. Komandorzy nie byli aroganccy. Nie uważali, że wy- niesienia Bahzella do godności wybrańca uwłacza ich czci. Ale czuli się tak samo zdradzeni jak Vaijon, byli bowiem fanatyka- mi, którzy nienawidzili i pogardzali hradani, a sir Charrow aż do tej pory nawet się tego nie domyślał. Ale teraz, gdy łuski spadły mu z oczu, kapitan zastanawiał się, jak mógł nie zauważyć tego wcześniej. Być może uczucia te narastały w nich stopniowo, niedostrzegalnie, a może on sam wzbraniał się przed ich dostrzeżeniem. Ale teraz nie miało to większego znaczenia. Liczyło się to, że do tego doszło... i że zakon Tomanaka nie mógł tolerować bigoterii, na którą go- dziły się niektóre zakony kościelne. Bezstronne oddanie praw- dzie i niezawisły wymiar sprawiedliwości zakonu nigdy nie mogły zostać poddane w wątpliwość. Właśnie to czyniło Yor- husa i Adiskaela tak niebezpiecznymi. Nie afiszowali się ze swoim obrzydzeniem jak Vaijon. Zamiast tego sączyli w uszy słuchaczy słodkie słówka - słówka, których zdaniem Charro- wa nie mogli używać przypadkowo - wzbudzając w nich po- dejrzenia co do osoby Bahzella z gładką, nieomalże uwodzi- cielską racjonalnością. Z A P R Z Y S I Ę Ż O N Y B O G U W O J N Y 9 7 Ognis ta wściekło ść miotając a Vaijone m sprawiał a, że słowa te brzmiał y w jego uszach jeszcze bardziej rozsądni e. Ba, sir Charrow nabrał ponureg o przekon ania, że starsi rycerze umyśl- nie podsyca li gniew młodzie ńca, a owa chęć manipul owania i korump owania w imię własnyc h uprzedz eń czyniła ich i pół tuzina siedzący ch z nimi braci rakiem toczący m serce zakonu. Atakow ała samą istotę ich powołan ia do bezstron nego, uczci- wego badania faktów w każdym sporze, nawet pomiędz y nimi samymi, i Charrow, zastana wiając się, jak poradzić sobie z pro- blemem, który sobą reprezen towali, znów poczuł ukłucie nie- pokoju. To, że musiał się z nim jakoś uporać, było pewne - za- kon Tomana ka nie wybierał mistrzó w, którzy uchylali się przed swoimi obowiąz kami - ale był na tyle szczery, by przyzna ć się przed samym sobą, że się tego obawia. „Ocz ywiście, że się obawia m" - powiedz iał sam do siebie ze zniecier pliwieni em. „Kto przy zdrowyc h zmysłac h by się tego nie obawiał, zwłaszc za że mają tak duże poparcie? Ale przynaj mniej dotarło do mnie, że muszę coś z tym zrobić, i dzię- kuję za to Tomana kowi... i Bahzell owi." Warg i kapitana drgnęły. Według kronik zakonny ch wybrań- cy mieli tendencj ę do uświada miania ludziom różnych rzeczy i pojawial i się w tym celu wtedy, gdy najmniej się ich spodzie- wano, ale raczej wątpił, by Bahzell Bahnaks on uważał się za kogoś takiego. Ale zaraz potem jego półuśmi ech zgasł, a on sam wzdrygn ął się, przypo minając sobie żądzę mordu, która po- brzmiew ała w lodowat ej obietnic y złożonej przez Koniokr ada Vaijono wi. „Pokażę ci, czym naprawd ę są hradani. " Pomi mo wszystki ch wad młodzie ńca, a Tomana k wiedział, że imię ich było legion, Charrow kochał go. Czasami zastana- wiał się, czy to nie z tego właśnie powodu Vaijon nie potrafił ich przezwy ciężyć. Czyżby jako jego mentor miał do niego złe podejści e? Może powinie n był pogodzi ć się z tym, że czas już najwyżs zy wbić trochę rozumu do tej pięknej, złotowło sej gło- wy, zamiast nadal starać się wskazy wać Vaijono wi właściw ą drogę? Ale w młodzie ńcu tkwiło coś jeszcze, coś, co sir Char- row dostrzeg ł już przy ich pierwsz ym spotkani em. Miał w so- 98 David M. Weber bie siłę i moc, ukryte pod zepsuciem i zdławione kolczastym krzewem arogancji. Charrow pragnął ocalić tę moc, rozbudzić drzemiący w Vaijonie potencjał i nauczyć go posługiwać się nim. Być może w ten sposób pozwolił, by sprawy zaszły za daleko, spędził zbyt wiele czasu, usiłując naprawić słabe miejsca nie- doskonałego naczynia, zamiast waląc w owo naczynie cepem dyscypliny, przekonać się, czy jest wystarczająco mocne, by wytrzymać ciosy konieczne do usunięcia szpecących je skaz. Gdyby... Z zamyślenia wyrwało go wejście Bahzella i Brandarka, któ- rzy wkroczyli do sali przez drzwi na środku północnej ściany. Zakrwawiony Miecz wyglądał na podenerwowanego, jak gdy- by bardziej niż tego, jak skończy się sąd boży, obawiał się jego konsekwencji, ale twarz Bahzella mogła być wykuta z żelaza - była całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, gdy za- trzymał się, z hełmem w zgięciu prawego łokcia i tarczą w kształcie latawca w lewej ręce. Znad ramienia wystawała mu rękojeść miecza i nawet Yorhus, Adiskael i ich poplecznicy prze- rwali prowadzone szeptem rozmowy, kiedy padło na niego świa- tło latarni. Mierzył siedem i pół stopy, wyglądał tak potężnie i suro- wo jak góry, w których tkwiły korzenie Belhadan, spojrze- nie jego brązowych oczu było zimne, a groza spowijała go niczym zimowa mgła. Sir Charrow wbrew sobie przełknął ślinę. Nigdy nie musiał stawić hradani czoła w walce - te- raz, patrząc na Bahzella Bahnaksona, uzmysłowił sobie, ja- kie miał szczęście. Otworzyły się inne drzwi, te w południowej ścianie sali, i do środka wkroczył Vaijon. Podobnie jak Bahzell miał odkrytą gło- wę i niósł hełm w zgięciu łokcia, ale tu podobieństwa się koń- czyły. Bahzell, ponury i nieruchomy, przypominał wysokie urwi- sko gładkiej, wypolerowanej stali, Vaijon zaś skrzył się niczym sam bóg wojny. Posrebrzana kolczuga połyskiwała w świetle latarni, jedwab, klejnoty i oślepiająco biała skóra dodawały mu prezencji swą wspaniałością, złote włosy lśniły niczym książę- ca korona. Był o głowę niższy od swego przeciwnika, ale poru- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 99 szał się z kocią gracją, a jeśli spojrzenie Bahzella było zimne, jego oczy płonęły determinacją. Znów rozległy się szepty i Charrow poczuł ściskanie w doł- ku. Pochodziły od zwolenników Yorhusa i Adiskaela i niosły łatwe do rozpoznania echo aprobaty dla sprawy Vaijona. Ale nie miał czasu, by o tym myśleć, gdyż Vaijon podszedł do Bahzella. Kapitan wyprostował się, gdy obaj ruszyli w jego stronę. Na ogół nad przebiegiem pojedynku czuwało przynaj- mniej dwóch sędziów, ale dziś nie było ani jednego, bo nie były to żadne ćwiczenia. Przeciwnicy nie byli uzbrojeni w stępioną broń ćwiczebną, a wynik miał być liczony w ranach, jakie za- dali sobie nawzajem. Bahzell i Vaijon zatrzymali się dokładnie w tej samej chwili, co nie mogło być zamierzone, dokładnie krok przed Charro- wem, który powiódł wzrokiem od jednego do drugiego. W każ- dych innych okolicznościach do jego obowiązków należałaby próba wyperswadowania im tej walki, choćby i teraz, ale Bah- zell uczynił to niemożliwym. Ogromny hradani, który tak nie- chętnie korzystał ze swoich przywilejów, tym razem ani na moment się nie zawahał i prawo było po jego stronie. Prero- gatywy wybrańca miały pierwszeństwo także przed uprawnie- niami kapituły. On i tylko on mógł zapobiec tej konfrontacji, lecz chłodny wyraz jego twarzy aż nadto jasno dawał do zro- zumienia, że nie miał wcale takiego zamiaru. Dlatego właśnie sir Charrow nawet nie starał się przypominać im o łączącym ich braterstwie i prosić o pogodzenie się. Ze smutkiem od- chrząknął i odezwał się tak wyraźnie i spokojnie, jak tylko potrafił. - Bracia zakonni, jesteście tu, aby spotkać się z bronią w rę- ku - powiedział po prostu. - Niech Tomanak rozsądzi wasz spór. Postąpił krok do tyłu, odwrócił się i ruszył w stronę czekają- cego nań krzesła z wysokim oparciem. Usiadłszy na nim, wbił wzrok w Bahzella i Vaijona, którzy skinęli sobie chłodno gło- wami i przywdziali hełmy. Ze świstem żelaza dobyli mieczy, a on odczekał jeszcze chwilę, jak gdyby chciał, żeby ten obraz wrył mu się w pamięć. 100 DavidM. Weber W ręku Vaijona lśnił długi miecz. Nawet klejnoty, którymi inkrustowana była rękojeść, nie były w stanie ukryć tego, że jest śmiercionośny. Była to piękna błyskotka, ale również dzie- ło miecznika nad miecznikami -jard stali równie zabójczy, jak wspaniały i wystarczający ostry, by przeciąć sam wiatr. Miecz Bahzella nie mógł się pochwalić podobnymi ozdoba- mi. Brzeszczot był o dwie stopy dłuższy, ale była to zwykła, użytkowa broń, której piękno leżało wyłącznie w doskonałości jej funkcji. Choć hradani trzymał go w jednej ręce, nawet drże- nie nadgarstka nie zdradzało ogromnego ciężaru klingi, ale ję- zyk ciała Vaijona świadczył o pewności siebie. Jego oręż mógł być krótszy, ale był też dużo lżejszy. Łatwiej było się nim po- sługiwać, a młodzieniec był pewny własnej waleczności i szyb- kości odruchów. Sir Charrow przyglądał im się jeszcze przez chwilę, po czym wypowiedział jedno słowo: - Zaczynajcie. * * * Bahzell stał nieruchomo. Oczy lśniły mu po obu stronach nosala otwartego hełmu, a prawy kącik ust podniósł się w groź- nym uśmiechu. Rozpoznawał Szał wzbierający w zakamarkach jego duszy, usiłujący przejąć nad nim kontrolę, i w myślach zdusił go pod obcasem. Czuł go, kiedy Vaijon go obraził, wie- dział, że wisi nad krawędzią nagłego i zabójczego wybuchu, i nawet teraz czuł żądzę krwi. Jakże słodko byłoby mu ulec. Wezwać go, by rozedrzeć na strzępy uosobienie wszystkich zniewag, jakie go spotkały, i całej nienawiści, jaką dali mu odczuć ci, którzy powinni być jego braćmi. Nigdy nie prosił, by nimi zostali. To ich własny kodeks, ich własny wspaniały zakon ich do tego skłonił, przez co odraza, jaką w nich budził, bolała go jeszcze bardziej. Teraz miał nie tylko okazję, ale i wymówkę, by odpłacić za to im wszystkim, Szał zaś doma- gał się wielkim głosem, by uwolnił go właśnie w tym celu. Ale choć Bahzell Bahnakson bardzo tego pragnął, tego dnia nie pozwolił mu sobą zawładnąć. Trudno mu było walczyć z tą przemożną potrzebą, tym pragnieniem, trudniej, niż jaki- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 101 kolwiek człowiek byłby sobie w stanie wyobrazić. Wymagało to każdej uncji wewnętrznej dyscypliny, jaką posiadał, ale nie miał innego wyboru. Wynik tej walki był sprawą zbyt wiel- kiej wagi. Vaijon odwinął się w błyskawicznym ataku. Cios padł bez ostrzeżenia, zarys srebrzystego ostrza rozmazał się w oczach. Nawet najlżejsza zmiana wyrazu twarzy czy stężenie mięśni nie ostrzegło przed nim ofiary i Bahzell poczuł coś graniczące- go z uznaniem dla nauczycieli Vaijona. Trzeba było lat cięż- kich, nieustannych ćwiczeń, by nauczyć się atakować ze śmier- telną powagą, nie zdradzając swoich zamiarów. Ale Bahzell trenował w równie bezlitosnej szkole. Brązowe oczy nawet nie błysnęły, kiedy poruszył prawą ręką. Każdy czło- wiek musiałby posługiwać się jego pięciostopową klingą jak dwuręcznym mieczem, ale Koniokrad dzierżył ją z taką łatwo- ścią, jak gdyby była to szabla Sothoii. Stal zawyła wściekle, gdy uderzył klingą o klingę, nawet nie usiłując zasłonić się tar- czą, wyczuł, że Vaijona zaszokowała szybkość jego parady. Człowiek odsunął się o krok do tyłu, mrużąc oczy za wizurą, ale Bahzell stał nieruchomo w miejscu, wciąż uśmiechając się swoim chłodnym uśmieszkiem i strzygąc szyderczo uszami. Nie ruszył za Vaijonem, dowodząc własnej pewność siebie, drwiąc, kpiąc w żywe oczy z młodego rycerza. A potem skinął lekko tarczą. Ruch był nieznaczny, bardziej wyczuwalny niż dostrze- galny, ale podziałał na Vaijona jak smagnięcie batem. Rozju- szony tym, że hradani lekceważy go i prowokuje, młodzieniec warknął, przyjmując wyzwanie. Nie był jednak aż tak wściekły, by zawiodło go jego wyszko- lenie. Zamiast tego zaczerpnął z mocy swojego gniewu, zmu- szając go, by mu służył, a nie nim rządził. Był całkowicie zrów- noważony, gdy zaatakował Bahzella z taką szybkością i błysko- tliwością, że niejeden obserwujący go weteran syknął z uzna- niem. Zrobił trzy kroki, wdzięcznie niczym tancerz, długi miecz wyskoczył do przodu z szybkością atakującej żmii. Tarczą, którą posługiwał się jak orężem, nie elementem uzbrojenia ochron- nego, grzmotnął w tarczę Bahzella jak taranem, wkładając w cios 102 DavidM. Weber całą siłę swojego wy trenowanego, potężnego ciała. Rozległ się ostry, przykry dla uszu trzask. Wielu z widzów widziało już, jak Vaijon stosuje ten sam atak podczas ćwiczeń. Nie zdarzyło się, żeby go zawiódł, jeśli został wykonany prawidłowo... a Vaijon jeszcze nigdy nie wy- konał go w żaden inny sposób. Uderzył przeciwnika pod od- powiednim kątem i powinien był przesunąć jego tarczę, od- wrócić go bokiem i otworzyć ostrzu młodzieńca drogę do jego ciała w chwili, w której zachwieje się i przeniesie ciężar ciała na pięty. Tylko że Bahzell się nie zachwiał. Nawet nie przeniósł cię- żaru ciała. Przyjął na siebie cały ciężar Vaijona, cały impet jego ataku i wchłonął go. To Vaijon, z oczyma rozwartymi szeroko w niedowierzaniu, odbił się, gdy Bahzell wygiął ramię i odrzu- cił ich złączone tarcze - oraz Vaijona - w bok, tak że młodzie- niec chybił... odsłaniając się przed ripostą hradani. Ktoś na widowni stłumił przerażony okrzyk, gdy Bahzell nie- mal od niechcenia wyrzucił przed siebie ostrze. Cios wydał się prawie delikatny, jak gdyby nie wymagał od niego żadnego wy- siłku, ale zabrzmiał tak, jak gdyby hradani wyrżnął toporem w krzepki dąb. Vaijon chwiejnie cofnął się jeszcze o krok, gdy Bahzell odrąbał wielki kawał z boku jego tarczy. Młodzieniec usiłował się pozbierać, odzyskać równowagę, ale Bahzell nie pozwolił mu na to. Hradani nie stał już nieru- chomo i Vaijon poczuł przypływ paniki, uczucia zupełnie mu dotąd nie znanego. Nie był to właściwie strach, bo nie było na to czasu. Było to zaskoczenie - niedowierzanie, a nawet szok - wywołane tym, że ktoś rozmiarów Koniokrada może być tak zwinny, przy czym on sam miał wrażenie, że ugrzązł w rucho- mych piaskach. Pomimo swej ogromnej postury Bahzell poru- szał się niczym straszliwy kot, z zabójczą precyzją, z jaką Va- ijon jeszcze się nigdy nie spotkał. Jego ogromny miecz śpiewał i uderzał z nieprawdopodobną wręcz szybkością, jak gdyby ważył nie więcej niż laska, zadając ciosy, które wydawały się nie wymagać żadnego wysiłku, choć każdy z nich odrąbywał kolejny kawałek tarczy Vaijona. L ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 103 Rycerze zakonni powstawali z miejsc, gdy Vaijon zatoczył się do tyłu, bezlitośnie zmuszony do cofnięcia się przez nie- ubłaganego wroga. Sir Charrow przyglądał się temu z niedo- wierzaniem równie wielkim jak pozostali bracia. Bahzell nie atakował Vaijona bezpośrednio. Atakował jego tarczę, ignoru- jąc fakt, że tamten się odsłonił, używając ogromnego miecza, aby spychać mniejszego, drobniejszego mężczyznę coraz bar- dziej do tyłu. Zupełnie nie zwracał uwagi na miecz Vaijona, z niemal wzgardliwą łatwością odbijając własną tarczą nielicz- ne, rozpaczliwe ciosy, do których udało się złożyć jego prze- ciwnikowi. Jeśli reszcie domu zakonnego trudno było w to uwierzyć, Va- ijonowi przychodziło to jeszcze trudniej. Nigdy nie przydarzy- ło mu się nic podobnego, nigdy nie wyobrażał też sobie, że taki atak jest w ogóle możliwy. Nikt nie był w stanie utrzymać tak wściekłego, zawrotnie szybkiego rytmu - nie czymś tak wiel- kim i nieporęcznym jak dwuręczny miecz! Bahzell musiał się zmęczyć, musiał zwolnić, musiał wypaść z rytmu i dać mu choć chwilę na odzyskanie równowagi! Ale to przypominający pień drzewa ramię nie męczyło się... i nie zwalniało. Vaijon usiłował się wywinąć, usiłował zaprzeć się i odrzucić Bahzella do tyłu, ale nie udało mu się. Potem starał się cofnąć szybciej, niż Bahzell był w stanie za nim nadą- żyć, chciał wydostać się z jego zasięgu, zwiększyć dystans po- między nimi przynajmniej na tyle, by pozbawić ciosy hradani ich siły, ale i ta próba spełzła na niczym. Bahzell miał o wiele większy zasięg i wydawał się wyczuwać posunięcia Vaijona, jeszcze zanim człowiek spróbował wprowadzić je w czyn. Nie odstępował go, rąbiąc, rąbiąc i rąbiąc tarczę Vaijona, aż drzazgi leciały w powietrze pod uderzeniami bezlitosnego ostrza, które robiło z niej sieczkę. Vaijon z trudem łapał oddech, zbyt zdumiony niewyczerpa- ną siłą natarcia Bahzella, by nawet teraz odczuwać strach, ale dla każdego widza było jasne, że znajdował się całkowicie na łasce Koniokrada. Bahzell bawił się z nim, zmuszając go do cofania się w chwiejnej, słaniającej się parodii jego zwykłej, k. 104 DavidM. Weber tygrysiej gracji. Hradani napierał na młodzie ńca tak długo, aż ten zaczepił piętą o palenisk o w południo wym końcu sali. Zło- towłosy rycerz zakołysa ł się i prawie upadł, usiłując złapać rów- nowagę. Z ust widzów wyrwało się głębokie, świszcz ące wes- tchnieni e, gdy odsłonił się przed ciosem Bahzella . Ale Bahzell go nie zadał. Zamiast tego odstąpił do tyłu z głę- bokim, gromki m śmieche m. Drwina, którą było w nim sły- chać, podziała ła na Vaijona jak smagnię cie batem. Z na wpół zdławio nym przez szloch wściekło ści i wstydu sapnięci em rzucił się raz jeszcze do przodu, celując morderc zym sztyche m w odsłonięt ą twarz Bahzella, ale tarcza hradani odrzucił a miecz - i trzymają cego go rycerza - na bok. Vaijon poleciał do tyłu, ugiął jedno kolano i tym razem Bahzell dopadł go w mgnie- niu oka. Hrada ni nie tracił czasu na uganiani e się za przeciw ni- kiem po całej sali. Miał teraz tylko jeden cel i sir Charrow zastygł bez ruchu na swoim krześle, gdy Bahzell Bahnak- son, hradani z klanu Koniokr adów, dawał belhada ńskiemu konwent owi zakonu Tomana ka bezlitos ną lekcję tego, kim i czym jest. Pojedyn czy, dziki cios strzaskał to, co zostało z tarczy Vaijona, jej szczątki, zwisając e z lewego ramienia młodzie ńca teraz tylko przeszka dzały i krępowa ły mu ruchy, nie zapewni ając żadnej ochrony. Vaijon usiłował zastawić się miecze m, ale ostrze Bahzella spadło nań z góry, stal za- dźwięcz ała jak młot uderzają cy o kowadło i młodzie niec ukląkł już zupełnie na prawe kolano. Bahzell uderzył ponow- nie, z boku, zawijają c miecze m z brutalną siłą. Znów zawy- ło i zabrzęcz ało żelazo, niczym jakaś ostra, raniąca uszy, prze- pełniona nienawiś cią muzyka. Miecz Vaijona, koziołku jąc, wyleciał w powietrz e i upadł w trociny piętnaści e stóp da- lej, a sir Charrow zerwał się wreszcie na równe nogi, gdy ostrze Bahzella ponowni e opadło w dół. Lecz okrzyk protestu kapitana zamarł mu na wargach. Va- ijon był bezbron ny i hradani miał prawo z nim skończy ć. Ale zamiast tego wielki miecz uderzył z boku, płaz klingi grzmot- nął w lewą rękę Yaijona z siłą młota kowalsk iego. Nowicju sz ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 105 wrzasnął. Rękaw kolczugi był w stanie osłabić cios, ale nie mógł go zatrzymać i przedramię młodzieńca trzasnęło jak sucha ga- łązka. A wtedy Bahzell uderzył jeszcze raz, łamiąc mu prawe ramię. Vaijon znów krzyknął, osunął się na kolana, kuląc się u stóp Bahzella ze złamanymi obiema rękami. Hradani raz jesz- cze wyciągnął miecz - tym razem delikatnie, z chirurgiczną precyzją- i jego lancetowaty sztych spoczął dokładnie na na- szyjniku zbroi rycerza. - No, sir Vaijonie z Almerhas - zagrzmiał głęboki ani trochę nie zdyszany głos, w którym słychać było lodowatą drwinę. - Wydaje mi się, że obiecałem ci pokazać, czym naprawdę są hradani, ale mam wrażenie, że nie w smak ci ta lekcja. Tak czy owak, nie ma chyba takiej potrzeby, bo przecież ty i tak już to wiesz, prawda? Rzadko spotyka się taką żądną krwi zgraję jak mój lud i myślę sobie, że nie ma żadnego, ale to żadnego powo- du, dla którego nie powinienem wbić tego - metal zazgrzytał tak piskliwie, że aż zabolały zęby, gdy skrętem nadgarstka przy- cisnął sztych miecza do naszyjnika Vaijona - prosto w twoje aroganckie gardło. Vaijon stłumił jęk - bólu, nie prośby o litość - i powiódł wzro- kiem w górę, wzdłuż błyszczącego ostrza pięciostopowej klin- gi opartej o jego gardło. W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał, a w błękitnych oczach młodzieńca w końcu błysnął strach. Jeszcze bardziej dojmującym czynił go fakt, że Vaijon nigdy nie spodziewał się go poczuć, nie zniżył się jednak do błagania o litość. Bahzell uśmiechnął się. Był to posępny uśmiech, ale był w nim cień aprobaty. Hradani zmniejszył na- cisk na miecz. - Tak czy owak - powiedział spokojnie - może być, że po- winieneś się jeszcze dowiedzieć tego i owego, Vaijonie z Al- merhas, i to nie tylko o hradani. Myślę sobie, że on nie jest z cie- bie zbyt zadowolony, bo nie spotkałem jeszcze bardziej zaro- zumiałego, nędzniejszego z jego rycerzy. Vaijon poczuł, że mimo szoku i bólu wywołanego złama- niem obu rąk oblewa się pod osłoną hełmu szkarłatem - czuł ukłucie wstydu przy każdym słowie wypowiedzianym przez ten 106 DavidM. Weber głęboki, dudniący głos. Bolało bardziej niż strzaskane kości, bo w pełni sobie na to zasłużył i dobrze o tym wiedział. - Gdyby zależało mi na twoim życiu, chłopcze, już dawno należałoby ono do mnie - powiedział Bahzell niemal ze współ- czuciem - ale mimo tego, że znalazłeś się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, tak wobec mnie, jak i Tomanaka, masz tro- chę żelaza w kręgosłupie. Ano i bardzo wątpię, czy kiedykol- wiek przeszła ci przez głowę jakaś występna myśl - w przeci- wieństwie do co poniektórych. - Wzrok hradani spoczął na krót- ko na napiętej twarzy sir Yorhusa, po czym znów zatrzymał się na Vaijonie. - Szkoda, że masz taki zakuty łeb, aleja również jestem znany z tego, że od czasu do czasu bywam krzynkę uparty. Wydaje mi się, że on uznałby za zbyt surową karę skrócenie kogoś o głowę tylko dlatego, że ten ktoś zachowywał się jak głupiec, bez względu na to, jak dobrze mu to wychodziło. Po- wiedz mi więc, Vaijonie z Almerhas, czy nie masz przypadkiem zamiaru pozbyć się swoich uprzedzeń względem tych, których on może wyznaczać na swoich wybrańców? - Ja... - Vaijon zagryzł wargę aż do krwi, po czym nabrał powietrza w płuca i zmusił się do kiwnięcia głową. - Tak, mi- lordzie - powiedział tak głośno i wyraźnie, że jego głos słychać było w najdalszym zakątku sali, pomimo wstydu i fal bólu roz- lewającego się po jego rękach. - Wprawa, z jaką władasz mieczem, pokonała mnie, lecz two- ja litość oszczędziła mi życie - młody rycerz zmusił się, by ciągnąć dalej - dowodząc tym samym twego męstwa i prawa do zaszczytu, do którego powołał cię bóg. - Tu przerwał, ale potem ciągnął już bez zająknienia. - Co więcej, przypomniałeś mi również o tym, o czym w swojej arogancji zapomniałem lub nie chciałem pamiętać, milordzie. Tylko Tomanak ma prawo decydować, kto spośród jego sług jest godny tego, by zostać jego wybrańcem, nie my, którzy mu służymy. Sir Charrow pró- bował mnie tego nauczyć. Ze wstydem przyznaję, że nie chcia- łem go słuchać, gdy starał się zrobić to po dobroci, ale nawet najbardziej próżny i głupi rycerz potrafi się uczyć, gdy lekcja skrojona jest na jego miarę, milordzie. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 107 Napięte z bólu usta wykrzywił pod hełmem kwaśny uśmiech. Bahzell zupełnie odsunął miecz. - Jeśli o to chodzi, chłopcze - powiedział z lekką nutką roz- bawienia w głosie - nie uwierzyłbyś, do czego zmuszony był mój ojciec, żeby wybić mi z głowy coś, co raz sobie ubzdura- łem. Nie chcę przez to powiedzieć, że byłem uparty, sam rozu- miesz, ale... - Ale ja chcę - przerwał mu inny głos. Oczy Vaijona z Al- merhas zrobiły się wielkie jak spodki, gdy obok Bahzella poja- wiła się nagle jakaś uzbrojona i opancerzona postać. Przybysz mierzył przynajmniej dziesięć stóp, miał brązowe włosy i oczy, nosił miecz przewieszony przez plecy i buzdygan u pasa, a przy jego głębokim, grzmiącym basie nawet potężny głos Bahzella brzmiał jak dziecinny głosik. Sir Charrow natychmiast przyklęknął na jedno kolano, a wszyscy obecni w sali równie szybko poszli w jego ślady. Wszyscy oprócz jednej osoby, bo choć pozostali padli na kola- na przed potęgą i majestatem Tomanaka Orfro, Miecza Światła i Sędziego Książąt, Bahzell odwrócił się do niego z zacieka- wieniem i nadstawił uszu. - Doprawdy? - zapytał i więcej niż jeden świadek skulił się z przerażenia na widok Koniokrada, który stanął twarzą w twarz ze swoim bóstwem. - Owszem - odparł Tomanak z uśmiechem - i jestem zupeł- nie pewny, że twój ojciec zgodziłby się ze mną. Zapytamy go? - Wolałbym raczej nie zawracać mu głowy, jeśli nie masz nic przeciwko temu - odparł Bahzell z godnością i Tomanak wybuchnął śmiechem, od którego zatrzęsła się cała sala, a słu- chacze poczuli się tak, jak gdyby przeszła nad nimi burza. Bóg pokręcił głową. - Widzę, że nabrałeś trochę rozumu - rzekł, po czym spoj- rzał na Vaijona. - Pytanie, mój rycerzu, brzmi - powiedział nieco łagodniej - czy i ty zmądrzałeś. - Mam... mam taką nadzieję, Panie. - Vaijon nie miał poję- cia, skąd wziął siłę, by wyszeptać te słowa, bowiem palące spoj- rzenie brązowych oczu boga dopełniło dzieła zniszczenia aro- 108 DavidM. Weber gancji, którą w końcu upokorzył Bahzell. Czuł się nagi pod ich wzrokiem, jego dusza została obnażona przed straszliwą mocą ich wiedzy, bowiem należały do boga sprawiedliwości i praw- dy, a ich moc zdemaskowała całą jego próżność i zarozumiałą pyszałkowatość, które kiedyś wydawały mu się tak ważne. A jednak w tej bolesnej chwili objawienia była jakaś dziwna łaska. Nie czuł nawet wstydu, ponieważ istniała zbyt wielka przepaść pomiędzy nim a potęgą istoty kryjącej się za tymi oczy- ma. I nawet jeśli w jego duszy nie było takiego sekretnego za- kamarka, który znajdowałby się poza ich zasięgiem, one rów- nież nie mogły przed nim ukryć swej istoty. Był świadomy swego upokorzenia, niezliczonych sposobów, na jakie nie sprostał wy- maganiom stawianym przez Tomanaka swoim zaprzysiężonym wyznawcom, ale czuł również, że Tomanak chce pozwolić mu zacząć od nowa. Nie wybaczyć mu, ale pozwolić mu wybaczyć sobie samemu i udowodnić, że potrafi się uczyć, że może stać się godnym boga, któremu zawsze pragnął służyć. I gdy ta świadomość dotarła do niego, Vaijon z Almerhas zro- zumiał wreszcie, co łączy Tomanaka i Bahzella Bahnaksona. Byli do siebie podobni, wybraniec i jego bóg, zjednoczeni na jakimś głębokim poziomie, który Vaijon nawet teraz dostrzegał bardzo niewyraźnie. Jak gdyby przebłysk Tomanaka był niero- zerwalnie związany z duszą Bahzella, jak gdyby jego niepodziel- na cząstka, stłumiona i przefiltrowana przez hradani, tworzyła istotę, której zwyczajni śmiertelnicy mogli zaufać i której mo- gli słuchać. Kogoś, w kim widzieli wzór, do którego powinni dążyć, zwierciadło i inspirację, które dzieliły ich śmiertelność. A właśnie to, uzmysłowił sobie nagle Vaijon, czyniło kogoś wybrańcem. Niezłomna wola i uparta determinacja, która nie miała nic wspólnego z jego własną płytką arogancją, oraz siła pozwalająca znieść bliskość boskiej potęgi, którą tylko nielicz- ni śmiertelnicy byli sobie w stanie wyobrazić. To nie było coś, co Bahzell robił, ale to kim i czym był. W tej chwili Vaijon zdał sobie sprawę, że widzi tysiące powiązań pomiędzy wybrańcem i bóstwem o wiele wyraźniej, niż sam Bahzell będzie je w sta- nie kiedykolwiek zobaczyć, a widząc je, zrozumiał, dlaczego ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 109 Bahzell powitał Tomanaka na stojąco, a nie na klęczkach, i głę- boki szacunek, jaki krył się za pozorną obojętnością hradani. - Tak, myślę, że już się nauczyłeś, Vaijonie - odezwał się po chwili Tomanak. - To była trudna lekcja, ale te, które wyciska- ją najtrwalsze piętno, są zawsze najtrudniejsze, a w twoim ser- cu nie ma już nienawiści. - Vaijon zamrugał, z zaskoczeniem uświadamiając sobie, że to prawda. Tomanak uśmiechnął się do niego. - A więc masz już za sobą całą lekcję, nie tylko ła- twiejsząjej część, mój rycerzu. Znakomicie! -Kolejny wybuch śmiechu, tym razem łagodniejszy, już nie tak żywiołowy, ale nie mniej potężny, zagrzmiał w całej sali. - Cieszy mnie to, Vaijonie. Może teraz zaczniesz wykorzystywać potencjał, któ- ry Charrow zawsze w tobie widział. - Postaram się, Panie - powiedział Vaijon z niezwykłą u niego uniżonością. - Jestem tego pewien... podobnie jak tego, że czasem zej- dziesz na manowce - rzekł Tomanak. - Ale przecież nawet moim wybrańcom się to zdarza, prawda, Bahzellu? - Może krzynkę. Od czasu do czasu - przyznał Bahzell. - Hm. - Tomanak przez chwilę spoglądał na swojego wy- brańca, a potem kiwnął głową. - Wydaje mi się, że Vaijon bę- dzie potrzebował kogoś, kto będzie dla niego wzorem, żeby nauka nie poszła w las - zauważył - a posiadanie kogoś, dla kogo jest się wzorem, pozwoli tobie nie dać się ponieść rozpie- rającemu cię entuzjazmowi, Bahzellu. Może więc powinienem powierzyć Vaijona twojej opiece -jako twojego ucznia... że tak powiem. Hradani zesztywniał, ale Tomanak ciągnął dalej, zanim zdo- łał mu przerwać. - Tak, myślę, że to doskonały pomysł. Potrzebne mu prak- tyczne doświadczenie, a tobie w nadchodzących miesiącach przyda się każda pomoc. Poza tym - bóg wojny wyszczerzył zęby na widok zbolałej miny swojego wybrańca - pomyśl, jak dobrze będą się układały stosunki między nim a twoim ojcem! - Zaraz zaraz, nie tak szybko! - zaczął w końcu Bahzell. - Myślę sobie, że to wykracza... 110 DavidM. Weber - Cicho, Bahzellu! A może chcesz powiedzieć, że ten mło- dzieniec ma niewystarczający potencjał? - Jeśli o to chodzi - powiedział Bahzell, zerkając na Vaijo- na, co młodzieniec nie w pełni zrozumiał - nie powiem tak i nie powiem nie. To prawdopodobne, ale... - Zaufaj mi, Bahzellu - uspokajał Tomanak. - To doskonały pomysł, nawet jeśli ja to mówię. A skoro już to ustaliliśmy, będę znikał. - Ale... - zaczął Bahzell, a potem zamknął głośno usta, bo- wiem Tomanak zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił. Ko- niokrad spoglądał wściekle na miejsce, gdzie jeszcze przed kil- koma sekundami stał bóg, po czym warknął coś pod nosem, zdjął tarczę i schował miecz do pochwy. Stał przez chwilę na środku sali, z ramionami założonymi na piersi, a potem pod- niósł wzrok, gdyż dotarło do niego, że w sali panuje całkowita i niczym niezmącona cisza. Wpatrywały się w niego dziesiątki oczu, z których wyziera- ła trwożna cześć. Rycerze i bracia świeccy, nawet Yorhus i Adi- skael, wciąż klęczeli, spoglądając na niego z napięciem. Poru- szył ze skrępowaniem ramionami. „To do niego podobne, pojawiać się i znikać jak płomień ta- niej świeczki", pomyślał chmurnie. - Nie taniej, Bahzellu - skarcił go głos dobywający się zni- kąd. - Skoro już tak stoisz i czujesz się wykorzystany, nie są- dzisz, że byłoby dobrym pomysłem uzdrowić ręce Vaijona? Bądź co bądź to tyje złamałeś. ROZDZIAŁ SZÓSTY - Nie czujesz się tym wszystkim trochę znużony? - zapytał Brandark tak cicho, by nikt oprócz rozmówcy nie mógł go usły- szeć, i wyszczerzył zęby w uśmiechu, gdy Bahzell rzucił mu mordercze spojrzenie. Dwaj bracia świeccy, którzy - kłaniając się z wielką rewerencją - odsunęli się na bok, by zrobić obu hradani przejście, zostali w tyle, więc Koniokrad przysunął się z powrotem do przyjaciela. - Ano, krzynkę mi to już zbrzydło - odparł równie cicho - i zastanawiam się, kiedy zacznę wyładowywać na kimś własną frustrację. - O? Miałeś kogoś konkretnego na myśli? - Nie, nie miałem... aż do tej chwili. Brandark zachichotał, ale nie skomentował zaczepki. Miał pewność, że Bahzell tylko żartował, ale Koniokrad był rozdraż- niony nie na żarty, a w takich chwilach rozsądniej było z nim nie dyskutować. Szacunek, jaki bracia świeccy właśnie im okazali, w ciągu ostatnich dwóch dni stał się normą i Bahzell miał jeszcze więk- sze trudności z przyzwyczajeniem się do niego niż do wrogo- ści, która go poprzedzała. Wrogość była czymś, z czym każdy 112 David M. Weber hradani musiał nauczyć się sobie radzić, jeśli chciał podróżo- wać wśród innych ras. Podziw, trwożny zachwyt, niemal deifi- kacja, były czymś zgoła odmiennym i jak dotąd tylko nielicz- nym hradani trafiała się okazja stawić im czoła. Ale nie było przed nimi ucieczki. Rycerze Tomanaka wie- dzieli, że wszyscy pomazańcy byli wybierani bezpośrednio i osobiście przez ich boga. Jednak w przypadku Bahzella nie była to jedynie świadomość wypływająca z racjonalnych prze- słanek. Sam Tomanak objawił się we własnej osobie, aby nie było żadnych wątpliwości co do jego wyboru. Co gorsza-z per- spektywy Bahzella - znów zniknął i Koniokrad musiał wziąć na siebie cały ciężar nabożnej czci jego wyznawców. Nawet Yorhus i Adiskael - a może zwłaszcza Yorhus i Adiskael - wręcz wyłazili ze skóry, by ich oddanie Tomanakowi i Bahzellowi - w tej kolejności - było dla wszystkich jasne. - Właściwie - podjął Brandark, gdy zbliżali się już do więk- szej kwatery, do której sir Charrow i pani Quarelle uparli się przenieść Bahzella po „Nawiedzeniu", jak bard ochrzcił poja- wienie się Tomanaka - uważam to za zmianę na lepsze. Rozu- miem, że sytuacja, gdy wszyscy potykają się o własne nogi, gdy chcą ci się ukłonić, może się stać, hm, kłopotliwa, ale lepsze to od zamartwiania się, że ktoś może chcieć zostawić ci którejś pięknej nocy sztylet w plecach. - Ph! - prychnął Bahzell. Pchnął drzwi i skinął głową Bran- darkowi, by wszedł do środka jako pierwszy. Zakrwawiony Miecz stanął jak wryty na widok sir Vaijona, który podniósł wzrok znad polerowanego właśnie napierśnika. - Witam, lordzie Brandarku - powiedział radośnie złotowłosy rycerz, po czym spojrzał na Bahzella. - Dzień dobry, milordzie - rzekł, pochylając głowę w lekkim ukłonie. - Myślę, że sam mógłbym go wypolerować, gdyby to było potrzebne. A nie jest - huknął Bahzell z nutką przygany w gło- sie. Vaijon wzruszył ramionami. - Z pewnością, milordzie. Ale nie miałem akurat żadnych pilnych obowiązków, a uczono mnie, że obowiązkiem każdego giermka jest troszczyć się o ekwipunek swojego pana. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 113 - Giermka? - Bahzell nadstawił uszu i uniósł brwi. - Nie przypominam sobie, żebym mówił coś o przyjmowaniu giermków. - Nie było takiej potrzeby - odparł Vaijon ze spokojem, któ- ry Bahzellowi, pomimo boskiej interwencji, nijak nie pasował do upierdliwego aroganta, którego pamiętał. - Sam Tomanak mnie nim uczynił. - Młodzieniec pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Nawet sir Charrow zgodził się ze mną w tej kwestii, milordzie, kiedy pozwolił mi przenieść swoje rzeczy do twoich komnat. - Kiedy co zrobił? - wybuchnął Bahzell, ale Vaijon po raz kolejny skinął głową z anielskim spokojem i wrócił do polero- wania napierśnika. Koniokrad przez chwilę wpatrywał się w nie- go z niedowierzaniem, a potem pokręcił głową. - Posłuchaj, chłopcze - zaczął bardzo spokojnie. - Jestem gotów przyznać, że on chciał, żebym, no... - Zerknął na Bran- darka i poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie, gdy przyja- ciel przybrał boleśnie obojętny wyraz twarzy, podszedł do paleniska i zajął się rozgarnianiem ognia pogrzebaczem. Bahzell przez chwilę wpatrywał się nieżyczliwie w jego ple- cy, po czym z powrotem przeniósł spojrzenie na Vaijona i zmusił się do skończenia zdania. - ...żebym wziął cię pod moje skrzydła, jak mógłbyś to ująć, dopóki nie wywietrzeje ci z głowy całe to pompatyczne zadęcie. Ale nigdy nie wspo- mniał nawet słowem o jakichś „giermkach", a nawet gdyby wspomniał, nie mam zielonego pojęcia, jak się z takimi ob- chodzić! - To nic trudnego, milordzie - zapewnił Vaijon, po raz ostat- ni przesuwając kawałkiem materiału po napierśniku. Potem pod- niósł go, poruszając nim, by przyjrzeć się lśniącej stali pod świa- tło, zaniósł do stojaka i powiesił ostrożnie wraz z resztą zbroi Bahzella. - Giermek zajmuje się osobistym ekwipunkiem i koń- mi swojego pana. Jeśli wyruszają w pole, zajmuje się również jego namiotem i posiłkami. W zimowej kwaterze utrzymuje pokój swego pana w czystości, troszczy się o jego rynsztunek i wykonuje wszystkie pomniejsze prace. 114 DavidM. Weber Odwrócił się, by uśmiechnąć się do Bahzella. Hradani zało- żył ręce na piersi. - A co takiego otrzymuje w zamian za całe to niewolnicze oddanie? - spytał. - Jak to? Jego pan szkoli go, milordzie. - Jak? - Uśmiech Vaijona przeszedł w lekki grymas niezro- zumienia. Bahzell wzruszył ramionami. - Jestem wybrańcem od nie- dawna, Vaijonie, a mam jeszcze mniejsze doświadczenie we wszystkim, co dotyczy rycerzy i rycerskości. Lepiej pamiętaj o tym, gdy mi coś wyjaśniasz. - Oczywiście, milordzie. - Młodzieniec - który, co nagle zauważył Bahzell, miał na sobie prostą, zwyczajną opończę, całkowicie pozbawioną takich ozdób jak klejnoty czy złoty haft - przez chwilę pocierał dłonią podbródek, jak gdyby szukał właściwych słów. - Najważniejsze, czego uczy się giermek od swojego pana, milordzie, to umiejętność władania bronią i za- chowania się w sposób godny rycerza. Ponieważ pokonałeś mnie bez trudu, jest rzeczą boleśnie oczywistą, że jeśli chodzi o to pierwsze, możesz mnie wiele nauczyć, a... - zarumienił się lek- ko - sam Tomanak dał mi wystarczająco wyraźnie do zrozu- mienia, że jeszcze więcej muszę się nauczyć o dobrych manie- rach. Dlatego czuję, że on chciał, żebym został twoim gierm- kiem, a nie tylko „uczniem". Choć nie zasłużyłem sobie na to, będę zaszczycony, mogąc uczyć się od ciebie, a wykonywanie obowiązków, które zwykle przypadają giermkowi, wydaje mi się zbyt skromnym wynagrodzeniem za moją naukę. Cicha szczerość Vaijona zaskoczyła Bahzella. Pomimo tego wszystkiego, co się wydarzyło, włączając w to interwencję To- manaka, większa część jego umysłu wciąż myślała o Vaijonie jak o zarozumiałym, egoistycznym pawiu, który wyszedł do przystani na spotkanie Tańczącego z Wiatrem, i poczuł ukłucie wstydu, gdy zdał sobie z tego sprawę. Bogowie wiedzieli, że dawny sir Vaijon zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało, ale książę Bahnak nauczył swoich synów, że ludzie potrafią uczyć się na własnych błędach. Hradani byli zwolennikami su- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 115 rowych kar, co nie było niczym dziwnym wśród ludu dotknię- tego Szałem, ale byli też sprawiedliwi. Kara musiała być współ- mierna do przewinienia, a gdy została już wymierzona, rachun- ki były wyrównane i żaden mądry przywódca klanu ani dowódca wojenny nie chował urazy do swoich poddanych. Była to bądź co bądź jedna z funkcji kary - dać lekcję komuś, kto potrafi się uczyć, czy to na własnych błędach, czy na przykładzie innych. Patrząc na młodzieńca, uświadomił sobie, że Vaijon nie tylko się nauczył, ale i był szczerze wdzięczny za tę lekcję. Była to otrzeźwiająca myśl, gdyż Bahzell aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak rzadko on sam był wdzięcz- ny za lekcje, które otrzymał w przeszłości. Zwłaszcza te, przy których nie obyło się bez siniaków. Które, gdy teraz o tym pomyślał, stanowiły znakomitą większość tych, które zapa- dły mu w pamięć. - Sam ująłbym to nieco inaczej, chłopcze - powiedział po chwili i gestem poprosił Vaijona, by z powrotem usiadł przy stole, samemu sadowiąc się na ogromnym krześle obok paleni- ska. Brandark, wykazując się niezwykłym taktem, skorzystał z okazji, by zniknąć we własnych pokojach. Bahzell oparł je- den obcas na obramowaniu paleniska i wbił wzrok w płonące węgle. - Chętnie nauczę cię tego wszystkiego, co sam potrafię - podjął po kolejnej przerwie. - Ale pamiętaj, uważam, że zosta- łeś już dość dobrze wyszkolony. To nadmierna pewność siebie i gniew sprawiły, że napytałeś sobie biedy - to i fakt, że nie doceniłeś tego, co mogę zrobić, bo byłeś zbyt zajęty tym, co sam zamierzasz zrobić... i taki pewny tego, że żaden hradani nie jest w stanie sprostać wymaganiom Tomanaka. Podniósł wzrok i uśmiechnął się, gdy zawstydzony młodzie- niec poczerwieniał ze wstydu. Rumieniec stał się na krótką chwi- lę jeszcze bardziej intensywny, ale w wyrazie twarzy Konio- krada było zbyt wiele sympatii, by Vaijon mógł czuć do niego niechęć i człowiek z wahaniem odwzajemnił uśmiech. - Chciałbym móc nie zgodzić się twoją analizą, milordzie - powiedział i Bahzell zachichotał. 116 DavidM. Weber - Nie przejmuj się tym tak bardzo, chłopcze. Młode koziołki mają to do siebie, że popełniają błędy. Tomanak wie, że i ja je popełniałem - o tak, i miałem szczęście, że nie kosztowały mnie 0 wiele więcej, niż twoje kosztowały ciebie! To żaden wstyd przyznać się do błędów popełnionych w przeszłości, wstyd, gdy znowu sieje popełnia. - Rozumiem, milordzie - powiedział Vaijon, i po raz pierw- szy naprawdę rozumiał. - No, skoro rozumiesz już tak wiele, zrozum też to - ciągnął poważnie Bahzell. - Żaden ze mnie rycerz, Vaijonie, i nie mam najmniejszej ochoty nim zostać. Prawdę mówiąc, mdli mnie na samą myśl o tym. Wiem, że niełatwo ci to pojąć, ale to prawda. 1 nie wezmę sobie ciebie ani nikogo innego na „giermka". - Wytrzymał spojrzenie młodzieńca. - Ale zrobię tak. Będę cię miał na oku, tak jak prosił Tomanak, i nauczę cię wszystkiego, co sam umiem, o co ty sam prosiłeś. A ponieważ nie chcę, że- byś był moim sługą, chcę, abyś został moim przyjacielem i to- warzyszem. W błękitnych oczach zapalił się ogień i hradani ostrzegaw- czo podniósł rękę. - Lepiej przemyśl to sobie chwilkę, zanim rzucisz się na moją propozycję jak diabeł na dobrą duszę, mój chłopcze, bo sam zastanawiałem się nad tym, co on mówił. Myślę, że już najwyższy czas, żebyśmy z Brandarkiem wyruszyli do Hur- grum, a bogowie jedni wiedzą, co tam zastaniemy! Nie wspo- minając już o tym, że mamy środek zimy, a śnieg sięga ko- niom po brzuch. Ani o tym, że aby się tam dostać, będziemy musieli przejechać przez terytorium Zakrwawionych Mieczy, jeśli chcemy trzymać się dróg, a zimą jazda po bezdrożach może się z powodzeniem skończyć śmiercią. Poza tym w Na- vahk wyznaczono cenę za moją głowę. Tak, na Brandarka też, skoro już o tym mowa. A kiedy to już nam się uda - o ile się uda - będziesz jedynym człowiekiem wśród zgrai Koniokra- dów, z których niektórzy prędzej poderżną ci gardło, niż na ciebie spojrzą: Oczywiście wstawię się za tobą, ale niektórzy moi pobratymcy... Powiedzmy po prostu, że mają o ludziach ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 117 takie samo zdanie, jak ty o hradani. Są tacy, co zastanowiliby się ze dwa albo trzy razy, zanim zdecydowaliby, że chcą być moimi przyjaciółmi! - Z całą pewnością, milordzie - przyznał mu rację Vaijon i uśmiechnął się. - Kiedy wyruszamy? - Co takiego zamierzasz zrobić? - Charrow patrzył na Bah- zella z wyrazem twarzy człowieka, którzy ma ogromną nadzie- ję, że się przesłyszał. - Zbyt długo już mitrężyłem - oznajmił kapitanowi Bahzell z niezwykłą u siebie powagą. Stał w bibliotece, tyłem do pale- niska, Vaijon zaś czekał spokojnie w jednym z rogów pomiesz- czenia. Mistrz belhadańskiego konwentu starał się nie zauwa- żać ewolucji, jaką przeszedł ozdobny strój młodego nowicju- sza, stając się echem praktycznego ubioru Bahzella. Unikał też pochwał, które mogłyby ściągnąć uwagę na skromny od nie- dawna sposób bycia Vaijona, ale uśmiech, jakim obdarzył swo- jego krnąbrnego niegdyś protegowanego, zdradzał sporą dozę aprobaty. Ale niespodziewane oświadczenie Bahzella, który oznajmił, że wkrótce ich opuszcza, w ułamku sekundy oderwa- ło uwagę Charrowa od Vaijona. - Ale... ale mamy sam środek zimy! - zaprotestował. - Je- steś u nas dopiero od niespełna trzech tygodni! Jeszcze tyle mamy ci do powiedzenia - a ty nam! I... - Cii! - Huknął Bahzell, uśmiechając się krzywo. - Uwa- żam, że on osiągnął już to, co chciał osiągnąć przez mój pobyt u was. Ten młody panicz - odwrócił głowę do Vaijona i mru- gnął - wymknął się krzynkę spod kontroli, więc zamiast ciebie ja musiałem dać mu klapsa. Z kąta, w którym stał Vaijon, dobiegło coś podejrzanie przy- pominającego chichot. W innych okolicznościach Charrow był- by nim zdumiony, teraz prawie umknął on jego uwadze. - Co do reszty waszego konwentu - ciągnął Bahzell z namy- słem - moim zdaniem on chciał, żeby ktoś zajął się Yorhusem, Adiskaelem i ich bandą. - Sir Charrow spojrzał na niego chmur- nie i krzywy uśmieszek na twarzy Koniokrada zaczął przypo- 118 DavidM. Weber minąć grymas. - Nikt jeszcze nie nazwał hradani bystrym, sir Charrowie, ale byłbym skończonym durniem, gdybym nie za- uważył, co się z nimi dzieje. Ale chociaż mają zadatki na fana- tyków religijnych, mam wrażenie, że wizyta Tomanaka, hm, wywarła na nich duży wpływ, co? - Tak - przyznał Charrow. Prawdę powiedziawszy, uważał pokorną pobożność dwóch komandorów za niemal bardziej niepokojącą niż ich wcześniejszą niechęć. Charrow widział zbyt wielu ludzi, którzy balansowali pomiędzy pokorą a eks- tremizmem. Ale tym razem przynajmniej zdawał sobie spra- wę z potencjalnego zagrożenia, mógł więc mieć ich na oku. Bahzell miał słuszność. To obecność hradani - i rzecz jasna objawienie się Tomanaka - sprawiła, że nie tylko w gwałtow- ny sposób uległy zmianie ich zapatrywania, ale on sam został zmuszony do zauważenia problemu, którego w swoim zaśle- pieniu nie dostrzegał. - A więc - powiedział Bahzell, wyciągając prawą dłoń we- wnętrzną stroną do góry. - Myślę, że właśnie to należało zro- bić, a teraz powinienem się zająć czym innym. - Ale co, na Tomanaka, jest tak ważne, żeby nie mogło za- czekać do wiosny? - Ściśle rzecz biorąc, Charrow nie miał pra- wa o to pytać, ponieważ to do wybrańców należała decyzja, gdzie bóg potrzebuje ich najbardziej. Wiedział o tym, ale nie- obce były mu też trudy zimowych podróży. - Jeśli o to chodzi - powiedział powoli Bahzell, odwracając się, by spojrzeć w ogień - nie byłbym tego taki pewien. Nie do końca. Ale muszę nauczyć czegoś mój lud... On prawie stawał na głowie, żeby mieć pewność, że o tym wiem i... - Urwał i pod- niósł oczy na Charrowa, a potem zerknął na Vaijona, aby spraw- dzić, jaki efekt wywarły na nich jego słowa, zanim znów zaczął mówić. - Mroczni bogowie mieszają się w sprawy mojego ludu, sir Charrowie - powiedział spokojnie - i nie mam pojęcia, jak głęboko sięga ta zgnilizna. - Jesteś tego pewny, milordzie? - Pytanie Charrowa za- brzmiało jak trzaśniecie bata. Vaijon zesztywniał, równie za- niepokojony. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 119 - Tak, jestem tego pewny - odparł Bahzell. Znów się uśmiech- nął, tym razem kwaśno. - Z pewnością mieliście pecha słyszeć tę przeklętą piosenkę Brandarka? Tę o krwaworękim Bahzel- lu? - Charrow powoli kiwnął głową i Bahzell wzruszył ramio- nami. - Ten kawałek o księciu z przeklętym mieczem jest praw- dziwy. Pamiętajcie, że żartowniś, który ją napisał, uznał, że należy wszystko trochę ubarwić, dlatego utwór jest... jaki jest, sami wiecie. Ale autor nie wspomniał przy tym o drobnym szczególe, że w tym samym czasie on sam musiał w pojedynkę stawić czoła czterem gwardzistom księcia, wszystkim ogarnię- tym Szałem. I to wszystko działo się naprawdę. - Jak to „przeklęty", milordzie? - zapytał ostro Charrow, przywołując autorytet swojego stanowiska. Bahzell ponownie wzruszył ramionami. - Nie miałem żadnego doświadczenia w tych sprawach, do- póki on się nie uparł, żeby mnie zwerbować, ale on też był tam przez cały czas i kiedy spytałem, co to było, odpowiedział, że miecz został wykuty, aby służyć jako „brama" do krainy Shar- ny. - Charrow i Vaijon syknęli, słysząc to imię. - Powiedział, że Demonie Tchnienie chciał posłużyć się Hamakiem, żeby ude- rzyć nim we mnie. I że w żaden sposób nie dostałby się w ręce Hamaka, gdyby mroczni bogowie nie maczali w tym palców. - Ten Hamak był następcą tronu Navahk? - Było to stwier- dzenie, nie pytanie. Bahzell kiwnął głową. - Maczać palce to zbyt słabo powiedziane, milordzie - rzekł ponuro stary kapi- tan. - To klasyczny schemat. Dziedzic jakiegoś władcy wikła się w szpony mrocznego boga, który pozbywa się tego władcy, a tron wpada mu w ręce jak dojrzała śliwka. Z nich wszystkich to Sharna najlepiej opanował ten manewr. Zbyt wielu ludzi roz- kochanych we władzy zatrudnia gildię skrytobójców, nie zda- jąc sobie nawet sprawy, że psi bracia są takim samym narzę- dziem Shamy jak osoby, które im płacą. - Charrow prychnął gorzko. - Skoro już o tym mowa, podejrzewam, że nawet wielu psich braci sobie tego nie uświadamia. Nie należą do specjalnie gorliwych wyznawców jakiegokolwiek boga i bez wątpienia widzą swój związek z kościołem Shamy głównie jako okazję 120 DavidM. Weber do interesów. Ale jego kapłani zawsze koordynowali działal- ność gildii, gildia zaś zawsze była zdania, że wygodnie jest mieć oparcie w kościele. Co oznacza, że jeśli ktoś ma do czynienia z jednym, musi mieć do czynienia z drugim, czy o tym wie, czy nie. A kiedy drzwi zostaną już otwarte... - Charrow urwał, ra- miona drgnęły mu nerwowo. Bahzell ciężko skinął głową. - Ano o tym samym myślałem - przyznał. - Mam nadzieję, że postawili na Hamaka i nie pra- cowali jednocześnie nad którymś z jego braci. Jeśli taki mieli plan, jak mówisz, zabicie go musiało pokrzyżować im szyki, a z tego co wiem o jego ojcu, nie chcieli zarzucać swych sieci zbyt daleko w obawie, że zauważy, co się święci. Dusza Chur- nazha jest czarniejsza od butów do konnej jazdy Krashnarka i żaden z niego wielki myśliciel, ale nie jest też skończonym idiotą. Nie utrzymałby się przy władzy tak długo, gdyby był pozbawiony swoistego sprytu. Syn synem, myślę, że własno- ręcznie wyrwałby Hamakowi serce z piersi, gdyby odgadł, ja- kie tamten ma zamiary, bo wie, jak zareagowaliby na podobną wiadomość jego sojusznicy. - A jak by zareagowali? - zapytał niegłośno Charrow. Bah- zell odwrócił się do niego przodem, wyprostował. Jego brązo- we oczy nabrały surowego wyrazu. - A jak zareagowaliby twoi ludzie? - zapytał wyzywająco szorstkim tonem. Spojrzenia Koniokrada i kapitana skrzyżowały się na chwilę, ale Charrow wnet uniósł rękę przepraszającym gestem. Bahzell mierzył go przez kilka sekund niechętnym wzro- kiem, po czym wziął głęboki oddech, rozdymając nozdrza. - Właśnie dlatego nie miałem ochoty paplać o tym każde- mu, kogo spotkam - przyznał, odwracając się, by z powrotem utkwić chmurne spojrzenie w ogniu. - Nawet teraz zbyt wielu ludzi jest gotowych uwierzyć w to, że hradani z własnej woli służyli mrokowi w Kontovarze, a prawda jest taka, że służyli- śmy. Nie dlatego, że tego chcieliśmy, ale ponieważ ich przeklę- ci czarodzieje nie dali nam żadnego wyboru. Niewielu hradani potrzebuje jakichś bogów, czy to światła, czy mroku, sir Char- rowie, ale nikt na całym świecie nie ma lepszych powodów, by ^ Z A P R Z Y S I Ę Ż O N Y B O G U W O J N Y 1 2 1 nienawid zić mroczny ch bogów niż mój lud. Ale wystarcz y, żeby rozeszły się pogłoski, że choć jeden hradani się z nimi zadaje, a odżywa cała nienawiś ć do nas wszystki ch, a ja nie chcę mieć w tym swojego udziału. - Ocz ywiście - powiedz iał cicho Charrow. - Oczywiś cie, rozumie m i proszę o wybacze nie. Wygląd a na to, że mam wię- cej uprzedz eń, niż przypus zczałem . - Też coś! - Bahzell machnął lekcewa żąco ręką i wzruszy ł ramiona mi. - Ilu hradani spotkałe ś, zanim Brandar k i ja zastu- kaliśmy do waszych drzwi? - No więc... ani jedne go - wyzn ał Charr ow. - Wię c nie miałe ś do czego odnie ść tych histor ii, prawd a? - To powód mojej ślepoty, milordzi e - nie usprawi edliwie- nie. Ale chyba masz słusznoś ć. I to prawda, że większo ść ludzi właśnie tak zareago wałaby na twoje wiadom ości. Ajednak do obowiąz ków zakonu należy zapobie ganie takim zagroże niem, gdy się pojawiaj ą. -1 zakon im zapobie gnie - zapewni ł go Bahzell. - To ty prze- konywał eś mnie, że wszyscy wybrańc y należą do zakonu, czy się nam to podoba, czy nie, prawda? - Charrow skinął głową. - W takim razie to ja i młody Vaijon musimy im zapobie c. - Tyl ko wy dwaj? - Charrow nie był w stanie ukryć swojego sceptycy zmu i Bahzell roześmi ał się. - My dwaj, Brandar k... i czterdzi estu czy pięćdzie sięciu Ko- niokrad ów. - My ślałem, że pomiędz y wami i Zakrwa wionymi Miecza- mi trwa rozejm. - Bo tak jest... albo było, zanim doszło do drobneg o niepo- rozumie nia pomiędz y mną a Hamakie m. Od mojego i Brandar ka wyjazdu nie miałem żadnych listów od ojca i może być, że za- wieszeni e broni obowiąz uje nadal, ale mam przeczuc ie, że nie był specjalni e zachwyc ony, gdy Hamak zgwałcił dziewcz ynę znajdują cą się pod opieką jego ojca i winą za to obarczył mnie. A nawet jeśli zdecydo wał, że puści mu to płazem, wśród jego kapitanó w są tacy, którzy nie pozwolil iby, by uszło mu to na sucho. Nie powiem, że to wyłączni e przeze mnie, ale tylko głu- 122 DavidM. Weber piec mógł myśleć, że rozejm będzie trwał wiecznie, a o ojcu można powiedzieć wszystko tylko nie to, że jest głupi. Myślę, że był już przygotowany, tak na wszelki wypadek... jeszcze za- nim ja i Harnak skrzyżowaliśmy miecze. A nawet jeśli się mylę, zadziała wystarczająco szybko, gdy usłyszy, z kim Harnak się zadawał. - A więc jeszcze nie wie - zastanawiał się na głos Charrow. - Nie. Chciałem do niego napisać, bo nie mamy magów, któ- rym mógłbym przekazać wieści przez sztafety, ale prawdopo- dobnie dotrę do Hurgrum równie szybko jak list. I choć będę zadowolony, mając poparcie ojca, masz rację: to właśnie tego rodzaju zadania przewidział Tomanak dla takich jak ty czy ja, a ja nie pozwolę, by mój klan staczał za mnie moje bitwy. - Tak, tak, rozumiem - zgodził się Charrow. Usiadł na krze- śle, odchylił się na jego oparcie, wyprostował nogi i skubiąc w zamyśleniu dolną wargę, rozważał słowa Bahzella. Słychać było tylko wolne, miarowe tykanie zegara stojącego na gzym- sie kominka i ciche trzaskanie ognia na palenisku. Po pewnym czasie kiwnął krótko głową i wziął głęboki oddech. - Doskonale, milordzie. Nie potrzebujesz mojego pozwole- nia, ale otrzymasz moje błogosławieństwo. I pomoc. - Pomoc? - Bahzell zmarszczył brwi. - Jeśli zechcesz wy- słać ze mną jeszcze kogoś oprócz Vaijona i Brandarka, będę ci wdzięczny, ale nie jestem do końca przekonany, czy to aby rozsądne. Gdy już znajdziemy się bliżej domu, będziemy mieć dwie możliwości: żeby dostać się do ojca, możemy przeciąć ziemie Zakrwawionych Mieczy albo ruszyć przez bezdroża z Daranfel do Durghazh. Wolałbym to drugie wyjście, tyle że tylko szaleniec wybierałby się tamtędy zimą, gdyby miał jaki- kolwiek wybór. Tak czy siak, może się zdarzyć, że nie będzie- my mieli innego wyboru, jak tylko spróbować się tamtędy prze- dostać, a bez względu na trasę, którą wybierzemy, trzem oso- bom łatwiej się będzie przemieszczać - nie ściągając na sie- bie uwagi - niż dwunastu. - Bez wątpienia masz rację, ale nie to miałem na myśli. W każdym razie nie do końca. Chciałbym wysłać z wami eskor- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 123 tę... być może dowodzoną przez sir Yorhusa i Adiskaela. - Mistrz belhadańskiej placówki uśmiechnął się paskudnie. - Wierzę, że dobra, rześka przejażdżka w lodowaty mróz i śnieżycę zain- spiruje ich do przemyślenia konsekwencji ich niedawnych, nie- rozważnych poczynań, nie sądzisz? - Jesteś okrutnym i nikczemnym człowiekiem, sir Charro- wie - powiedział Bahzell z niemal niewidocznym uśmieszkiem. Charrow wybuchnął śmiechem, ale zaraz potem spoważniał i po- chylił się do przodu, celując palcem w hradani. - Może i tak, milordzie, ale eskorta mogłaby się wam przy- dać. Po pierwsze, podczas podróży przez Cesarstwo pomogła- by uniknąć jakichś... nieporozumień, których ofiarami mogli- byście paść ty i Brandark. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że w waszej ojczyźnie jest przynajmniej równie zimno jak w Bel- hadan, i jestem pewien, że ty i lord Brandark podróżowaliście już zimą, ale mogę dać wam doświadczonych przewodników, którzy zapewnią wam bezpieczeństwo w drodze do domu. Jak dokładnie zamierzaliście dostać się do Hurgrum? - Jak najszybciej - powiedział kwaśno Bahzell. Przez chwi- lę uśmiechał się do Charrowa, a potem podszedł do ogromnej mapy wiszącej na ścianie. - Myślę, że najlepsza trasa prowadzi z Belhadan do Toporzyska - powiedział, jednocześnie przesu- wając palcem po mapie - potem do Lordenfel, stamtąd na po- łudnie, gościńcem do Estonmar, potem w górę do Silmacha i przez Przełęcz Bohaterów do Barandir. Następnie możemy przejechać skrajem Wietrznej Równiny do Daranfel, a potem albo przekraść się przez tylne podwórko Zakrwawionych Mie- czy, albo ruszyć prosto do Durghazh i dalej głównym traktem na południe do Hurgrum. - Hm. - Charrow wstał i podszedł do Koniokrada, by wraz z nim uważnie przyjrzeć się mapie. - Ta trasa wydaje się roz- sądna... komuś, kto wytyczył ją, patrząc na mapę. Ale sam pod- różowałem trochę po Landrii i Landfressie i wiem, że nie prze- dostaniecie się przez Przełęcz Bohaterów aż do wiosny. Wa- runki są tam prawie tak samo złe jak na Przełęczy Południowej Ściany w Południowej Prowincji. Nie, milordzie. Jeśli napraw- 124 David M. Weber dę zamierzasz odbyć tę podróż o tej porze roku albo będziesz musiał pojechać prosto na południe do Przełęczy pod Turnia- mi, albo z Lordenfel odbijesz na północ do Esfresii, a potem przez Serce Gór do Krasnoludzkiego Siedliszcza. - O? - Bahzell potarł podbródek, poruszając w zadumie uszami. - Właśnie tak - powiedział Charrow, stukając palcem wska- zującym w mapę. - Odcinek pomiędzy Esfresią a górami bę- dzie najtrudniejszym etapem całej podróży, ale kiedy już do- trzecie do Tunelu Krasnoludzkiego Siedliszcza, przeprowadzi was on na drugą stronę gór, a stamtąd możecie przedostać się Przełęczą Złotej Żyły do Ordanfressy i skręcić na południe, do Barandir. W ten sposób wylądujecie dalej na północ, niż plano- waliście, ale Przełęcz Złotej Żyły znajduje się o wiele niżej niż Przełęcz Bohaterów, więc podróż - zwłaszcza przez góry - bę- dzie o wiele mniej uciążliwa. Poza tym - odwrócił się, by spoj- rzeć Bahzellowi prosto w oczy - przypadkiem znam przewod- nika, który zna całą trasę aż do samego Serca Gór. Nie mówiąc już o tym, że sir Yorhus wychował się w Landfressie i nieobce są mu trudy zimowych podróży. - Rozumiem. - Bahzell z zamyśleniem wpatrywał się przez kilka chwil w kapitana, po czym zachichotał. - Nie zabiorę ich dalej niż do Daranfel, sir Charrowie, ale trudno się z tobą targo- wać. Jak długo będą gotowi przyjmować rozkazy od wybrańca hradani, aż do Daranfel będą mile widziani. - Wiedziałem, że też tak na to spojrzysz, milordzie - wy- mruczał sir Charrow i uśmiechnął się. ROZDZIAŁ SIÓDMY Pierwszy etap podróży okazał się mniej uciążliwy, niż prze- widywał sir Charrow czy oczekiwał Bahzell. Niebo rozchmu- rzyło się i największym problemem było rażące słońce, odbija- jące się od pokrytych śniegiem pól. Na szczęście wszyscy zda- wali sobie sprawę, że grozi im ślepota śnieżna, a Toporczycy znali lepsze sposoby radzenia sobie ze słońcem niż lud Bran- darka i Bahzella. Zamiast warstw materiału, którymi hradani z północy owijali oczy, pasterze reniferów z Vonderlandu, Wind- fel i Landfressy, by zminimalizować działanie oślepiających promieni, używali barwionych szklanych soczewek. Bahzell całym sercem pochwalał ten wynalazek. Soczewki śnieżne nie były tanie - nawet krasnoludy uważały produkcję nieskazitelnych, jednolicie zabarwionych soczewek za drogie przedsięwzięcie - zaś dopasowanie okularów, w które były wprawione tak, by dokładnie przylegały do głowy, bywało trud- ne. Ale ich jedyną prawdziwą wadą była tendencja do zaparo- wywania w pewnych okolicznościach, a z tym potrafił się po- godzić. Tym bardziej że problem ten nasilał się, gdy robiło się zimniej, a przez większą część pierwszego tygodnia tempera- tura (w ciągu dnia) utrzymywała się powyżej zera. Było to praw- 126 DavidM. Weber dziwę błogosławieństwo, którego Bahzell się nie spodziewał. Drugim był stan imperialnych dróg. Nawet Koniokrad barbarzyńca słyszał o toporskich inżynie- rach i ich zakrojonych na szeroką skalę przedsięwzięciach, ale opowieści te brzmiały tak nieprawdopodobnie, że lud Bahzella miał je za bajeczki rozsiewane przez mieszczuchów wśród ła- twowiernych krewniaków ze wsi. Bahzell może i nie odnosił się do nich aż tak pogardliwie jak co poniektórzy, ale ani on, ani Brandark nie byli w najmniejszym stopniu przygotowani na wi- dok królewsko-cesarskich gościńców. A powinni byli, zważyw- szy na soczyste uwagi wozaków Kilthandahknarthasa, narze- kających na trakty na południe od Gór Wschodniej Ściany. Nie- które z nich jawiły się jemu i Brandarkowi cudami sztuki inży- nieryjnej, ale teraz wiedział, skąd brało się krytyczne nastawie- nie woźniców. Chociaż miał je pod stopami, wciąż było mu trudno uwierzyć w ich realność. Nawet Belhadan nie przygoto- wało go na ich widok, ponieważ Belhadan było bądź co bądź miastem. Znajdowało się w jednym miejscu, w którym skupił się cały wysiłek jego budowniczych. Drogi były czymś zgoła odmiennym, gdyż rozbiegały się we wszystkich kierunkach i sa- ma ich długość czyniła zbudowanie skromnego gościńca przed- sięwzięciem o wiele poważniejszym niż wzniesienie najpotęż- niejszych murów miejskich. Tyle że nikt nie użyłby słowa „skromny" do opisu którego- kolwiek z królewsko-cesarskich gościńców. Na przykład ten łą- czący Belhadan z Toporzyskiem miał sześćdziesiąt stóp szero- kości i był wybrukowany wygładzonymi kamiennymi płytami. Największe wozy towarowe mogły się na nim z łatwością mi- jać, a arogancko proste koryto drogi okrążało tylko najtrudniej- sze w obróbce przeszkody. Jego budowniczowie najwyraźniej dokładnie wiedzieli, dokąd chcą się dostać, i przeprowadzili drogę przez samo serce wzgórz, nie omijając ich ani nie wspi- nając się na strome zbocza, bowiem podejście pod nie mogłoby zbytnio wyczerpać zwierzęta pociągowe. Ale choć Bahzell podziwiał sposób, w jaki imperialne drogi wychodziły naprzeciw potrzebom dostawców, wiedział, że ko- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 127 rzyści, jakie czerpała z nich ludność cywilna, miały drugorzęd- ne znaczenie wobec prawdziwego powodu, dla którego zostały zbudowane. Transport towarowy był w Cesarstwie ważny, ale te drogi zostały zbudowane dla piechurów, a nie wozów czy jeźdźców korzystających z gościńców Cesarstwa Włóczni. Z obu stron ograniczone były szerokimi pasami ubitej darni, które najwyraźniej miały za zadanie oszczędzić kopytom poru- szających się szybko wierzchowców biegu po kamiennej na- wierzchni, ale twardy środek przeznaczony był dla butów ma- szerujących ludzi, bowiem prawdziwą siłę królewsko-cesarskiej armii stanowiła jej znakomita piechota. Żadna infanteria w ca- łej Norfressie nie mogła się z nią równać, a drogi takie jak ta zapewniały jej niedoścignioną mobilność. Członkowie królew- sko-cesarskiej piechoty nazywali siebie „mułami króla-impe- ratora" z dumą tyleż niekłamaną, co gorzką. Ich szkolenie w cza- sie pokoju obejmowało codzienne czterdziestomilowe marsze w pełnym rynsztunku i wielokrotnie udało im się udowodnić, że potrafią przemieszczać się szybciej niż jakakolwiek konnica na świecie. Zwłaszcza po takich drogach. Gościniec łączący Belhadan z Toporzyskiem liczył sobie prawie tysiąc lat. Stare kamienie mostów spinających brzegi licznych strumieni i pomniejszych rzek, które przecinał, pokrywała gruba warstwa mchu, a zasa- dzone na poboczu jodły, tworzące naturalny wiatrochron, wy- rosły na prawdziwe olbrzymy o pniach średnicy czterech i pię- ciu stóp. Ale pomimo swego wieku, nawet teraz, w środku zimy, gościniec nie miał żadnych wybojów ani błotnistych odcinków, z którymi Brandark i Bahzell zetknęli się na innych traktach. Cesarstwo było zamożną krainą, a wioski i osady - te ostatnie wystarczająco duże, by w większości krajów uważano je za miasteczka - nanizane były na gościniec jak paciorki na sznu- rek. Gospodarstwa rolne, które utrzymywały społeczności tych rozmiarów, musiały być bogate, lecz gdy Bahzell policzył domy, przyjrzał się dymom uchodzącym z kominów i zdrowym, do- brze odżywionym obywatelom przypatrującym się ich druży- nie, uświadomił sobie, że toporscy rolnicy muszą wiedzieć coś, 128 DavidM. Weber czego nie wiedząjego rodacy. Nawet zakładając, że system trans- portowy Cesarstwa pozwalał na przywożenie jedzenia drogą morską, żadni rolnicy hradani nie byliby w stanie wyżywić tylu gąb z tak niewielkiej ilości ziemi. Ale tym ludziom się to udawało. Bahzell zanotował w pa- mięci, by zasugerować ojcu sprowadzenie kilku toporskich eks- pertów od uprawy roli. Warto było o tym pamiętać, podobnie jak o sposobie, w jaki lokalne społeczności oczyszczały gości- niec ze śniegu w swoim najbliższym sąsiedztwie. Bahzell mu- siał jednak przyznać, że czyste niebo, słońce i jakość dróg tylko częściowo tłumaczyły niewielką uciążliwość początkowego etapu podróży. Sir Charrow dał im większe wsparcie, niż ży- czyłby sobie tego Koniokrad, ale nie zamierzał narzekać, gdy zobaczył swoją eskortę w akcji. Przewodził jej sir Yorhus, który najwyraźniej zamierzał zmyć z siebie piętno, jakie wycisnęła na nim wcześniejsza niechęć do wybrańca hradani. Był niemalże natrętnie grzeczny, a jego ciągłe, nachalne szukanie okazji do dogodzenia Bahzellowi i Brandarkowi, przez pierwszych parę dni groziło doprowadze- niem reszty eskorty do szału. Potem się jednak uspokoił. Nie tyle dlatego - Bahzell był tego pewien - że czuł, iż już wystar- czająco odpokutował swój poprzedni stosunek do hradani, ale ponieważ pomimo zadatków na fanatyka był wystarczająco mądrym dowódcą, by pozostawić innym sprawy, na których znali się przynajmniej równie dobrze jak on sam. A oni znali się na rzeczy. Sir Charrow wyposażył ich w dwa pakowne wozy ciągnięte przez zaprzęgi vonderlandzkich reni- ferów, które wśród śniegów i lodu czuły się w swoim żywiole. Wozy - podobnie jak te w kupieckiej karawanie Kilthana - miały koła o obręczach wykonanych nie z żelaza, a jakiejś grubej, sprę- żystej substancji. Jeden z woźniców Kilthana powiedział Bah- zellowi, że pochodzi ona z dalekich dżungli południowo- wschodniej Norfressy, choć dość niejasno tłumaczył, z kim kra- snoludy robią interesy, by ją otrzymać. Skądkolwiek pochodzi- ła, umożliwiała o wiele wygodniejszą jazdę niż obite żelazem koła, podobnie jak grube metalowe cylindry - „amortyzatory", ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 129 jak nazwał je jeden z kołodziejów Kilthana - i stalowe spręży- ny płytkowe, zastępujące skórzane i sznurowe pasy, którymi mógłby się pochwalić furgon należący do hradani. Ale te wozy, w przeciwieństwie do furgonów Kilthana, prze- znaczone były do używania w zimie: każdy wyposażony był w zestaw płóz, zawieszonych wzdłuż jego boków. Wprawni wozacy, których wysłał z nimi sir Charrow, potrafili przymo- cować płozy i zdjąć koła w niespełna godzinę, a choć na razie nie było takiej potrzeby, Bahzell potrafił docenić zalety, jakie miały w mniej sprzyjających warunkach. Krótkie zimowe dni nie pozwalały im pokonywać więcej niż trzydzieści mil dzien- nie, nawet takimi wozami, ale i tak przed wyruszeniem z Bel- hadan Bahzell nie śmiał przewidywać aż tak szybkiego tempa. Zakon nie poskąpił im też innych zapasów. Choć nie byli w stanie znaleźć konia, który uniósłby Bahzella - czego zresztą nikt, co Koniokrad przyznał z humorem, nie był w stanie doko- nać - kwatermistrzowie zakonu dostarczyli wszystkiego, o co mógłby poprosić, a nawet więcej. Oprócz ziarna oraz obroku dla reniferów i koni, otrzymali puchowe vonderlandzkie śpi- wory (wspaniały wynalazek, który, jak oświadczył głośno Bah- zell, był cenniejszy od jakichkolwiek „amortyzatorów"), śnie- gowce, ciężkie zimowe namioty, piecyki na olej węglowy i opał do nich, racje żywnościowe, a nawet narty biegówki, których zażyczyli sobie Brandark i Bahzell. Co lepsza, przynajmniej z perspektywy Brandarka, w wozach było wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić całą kolekcję książek zebranych przez niego w Belhadan. Namioty były przyjemne, ale jeszcze milsza była możliwość zawiezienia zdobyczy do domu. Niemniej spę- dzanie nocy w takich wygodach wydawało się czymś nienatu- ralnym, a pięciu rycerzy i dwudziestu braci świeckich, których oddał im do dyspozycji sir Charrow (ani chybi po to, pomyślał Bahzell, żeby żaden napotkany bigot, niechętnie nastawionym do hradani, nie miał żadnych wątpliwości co do tego, jak znaczną jest osobistością) dawało im poczucie bezpieczeństwa, jakiego dwaj hradani nie doświadczyli, od kiedy opuścili karawanę Kil- thana ubiegłej jesieni. 130 DavidM. Weber Tak czy owak, Bahzell zdecydował, że jest w stanie przy- zwyczaić się do bycia aż tak rozpieszczanym. Nie było to coś, o czym zamierzał wspominać Brandarkowi, który już i tak bez- wstydnie pławił się w luksusie, ale wiedział, że to prawda, i stało się to jednym z powodów, dla których regularnie ćwiczył fech- tunek. Dzień był zbyt krótki, by go marnować, ale nawet naj- lepszy wóz posuwał się wolniej od jeźdźca - lub pieszego Ko- niokrada - co oznaczało, że mógł codziennie rano trenować przez jakąś godzinę i wciąż bez trudu dogonić resztę drużyny przed południem. Pierwszego dnia on i Brandark trenowali razem, podczas gdy sir Yorhus, Vaijon i dwaj inni rycerze stali na straży, ale nie trwało to długo. Następnego ranka Vaijon z szacunkiem przy- pomniał Bałizellowi, że obiecał zająć się jego szkoleniem, a sir Harkon, starszy kompan, niższy szarżą tylko od sir Yorhusa, zapytał, czy i on mógłby się zmierzyć z Brandarkiem. Nie mi- nęły trzy dni, a wszyscy rycerze i dwaj z wyższych rangą braci świeckich umówili się, że będą na zmianę „strzec" lorda Bah- zella podczas treningu, tak żeby każdy z nich mógł również wziąć w nim udział. Nie poczuł się tym zaskoczony, zważyw- szy na fakt, że byli członkami zakonu rycerskiego. Tego rodza- ju ćwiczenia stanowiły od lat część ich życia codziennego, mieli więc świadomość tego, jak ważną sprawą jest zachowanie for- my. Był to również sposób na przerwanie monotonii podróży - a bez względu na to, jak dobrze zostali wyposażeni, podróże zimą zawsze są dość jednostajne. Pozostawała jeszcze jedna kwestia, którą Bahzell powoli zaczynał przyjmować do wiadomości. Nie był przyzwycza- jony do myślenia o sobie jako o kimś wyjątkowym, ale dla tych ludzi był właśnie kimś takim. Był boskim pomazańcem, wybrańcem światła, ich bóg osobiście objawił się im, aby uznać go za swojego przedstawiciela. Czegokolwiek mógł chcieć, jak bardzo by się starał to zmienić, nigdy nie mógł być dla nich kimś innym, pragnęli więc zmierzyć się z nim i w ten sposób dotknąć skrawka boskości, choćby nie bez- pośrednio. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 131 A kiedy wreszcie uświadomił sobie, co się dzieje, oczywi- ście próbował to zmienić. Nie chciał być bożym pomazańcem, a upór, z jakim wzbraniał się przed padnięciem na kolana, by czcić kogokolwiek, sprawiał, że czuł się wyjątkowo niezręcz- nie, gdy ktoś inny usiłował zachowywać się w ten sposób w sto- sunku do niego. Fakt, że Yorhus był najgorszy ze wszystkich, bynajmniej nie wpływał na poprawę sytuacji. Jak Bahzell nie- uprzejmie zauważył w obecności Charrowa, komandor miał zadatki na prawdziwego fanatyka. Nie dlatego, że był z gruntu zły lub arogancki, ale dlatego, że wierzył tak mocno... i miał skłonność do zastępowania rozumu wiarą w sposób, który przy- prawiał Bahzella o gęsią skórkę. Koniokrad pamiętał tę noc, kiedy Tomanak powiedział mu, że to jego upór - odmowa uczy- nienia czegokolwiek, czego sam nie uznał za słuszne - uczynił go wybrańcem. Wtedy tego nie rozumiał, teraz, patrząc na Yor- husa, owszem. Z początku myślał, że ma za zadanie zmienić Yorhusa, sprawić, by komandorowi udzieliła się choć odrobina jego własnego upartego indywidualizmu. Z tym zamiarem popro- sił Yorhusa, żeby się nim zmierzył - miał nadzieję, że cięgi podobne do tych, jakie dostał od niego Vaijon (może nie aż tak drastyczne) przebiją się przez mentalną zbroję starszego rycerza. Wkrótce jednak odkrył, że wysiłki te są z góry ska- zane na niepowodzenie, bowiem Yorhusowi brakowało cze- goś, co miał Vaijon. Bahzell nie był dokładnie pewien, co to takiego. Żywił pewne podejrzenia, ale pozostawały one zbyt nieuchwytne, by mógł dojść do jakichś konkretnych wnio- sków. Cokolwiek to było, Yorhus najwyraźniej był tego po- zbawiony. Brakowało mu również egotyzmu Vaijona, gdyż nie miał w sobie ani krzty arogancji. Kłopot z nim nie pole- gał na tym, że cenił swoje własne zdanie wyżej od poglądów innych osób czy że pogardzał tymi, którzy nie dorównywali mu osiągnięciami, urodzeniem czy umiejętnościami szer- mierczymi. Tak naprawdę brał się z poczucia pokory. Yor- hus był całkowicie gotowy pod każdym względem podpo- rządkować się woli Tomanaka. Prawdę mówiąc, odczuwał 132 David M. Weber potrzebę podporządkowania się jej i to właśnie stanowiło , istotę problemu. Gdy Tomanak nie dawał mu bezpośrednich rozkazów, mu- siał sam decydować, jak powinny one brzmieć, a kiedy podjął już taką decyzję, miała ona dla niego imprimatur rozkazu sa- mego boga, trzymał się więc jej z niezłomną, żelazną determi- nacją... i oczekiwał, że wszyscy wokół niego postąpią tak samo. Z rzadka przychodziło mu do głowy, że mógł się pomylić w od- czytaniu intencji Tomanaka, bo gdyby rzeczywiście był w błę- dzie, Tomanak z całą pewnością by mu o tym powiedział. To- manak istotnie powiadomił go o tym w przypadku Bahzella i ry- cerz rozpaczliwie pragnął odpokutować za swoje grzechy. Jed- nak Bahzell miał smutną pewność, że gdy sir Yorhus okaże skru- chę i - we własnych oczach - wyrówna rachunki za popełnione błędy, powróci do dawnej, zaciekłej nietolerancji. Och, nigdy nie miał już popełnić tych samych błędów, ale pokuta za nie wydawała się wzmacniać nawyki myślowe, które do nich do- prowadziły. Stąd, niestety, skłonność do ślepej wiary nie była czymś, co Bahzell mógł wybić mu z głowy w ćwiczebnym starciu. Była to raczej kwestia wymyślenia sposobu, w jaki mógłby wbić mu do niej pewną dozę sceptycyzmu, a to było zadanie, do którego Bahzell się nie nadawał. Nigdy nie grzeszył cierpliwością i o wiele lepiej radził sobie z problemami, które dało się roz- wiązać poprzez rozłożenie czegoś na części - zazwyczaj przy użyciu siły - zanim pomyślał, jak z powrotem złożyć kawałki tak, by pasowały do siebie. Yorhus stanowił wyzwanie innego rodzaju, a Bahzell nie miał pojęcia, jak zabrać się za wykształ- cenie w nim cech, których mu brakowało, a które najwyraźniej uważał za zbędne. Jeśli Bahzell nie wiedział, jak radzić sobie z Yorhusem, Bran- dark uważał to za niemal niemożliwe. Zakrwawiony Miecz nie potrafił nie drwić z otaczających go osób w taki sam sposób, w jaki nie mógł obejść się bez powietrza, ale poważny, pozba- wiony polotu komandor nie rozumiał ani w ząb, co bawi Bran- darka w żartobliwym powiedzeniu, piosence czy żarcie. Starał ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 133 się - prawdę mówiąc, same jego wysiłki wystarczały, by Za- krwawiony Miecz miał ochotę się upić - ale po prostu nie był w stanie, a Bahzell uważał się za szczęściarza, ponieważ Bran- dark postanowił wykazać się taktem i unikał rozmów z Yorhu- sem, gdy tylko było to możliwe. Ale to ani trochę nie przybliżyło Bahzella do rozwiązania własnego problemu. Sir Adiskael został w Belhadan, gdzie sir Charrow miał bez wątpienia własne sposoby radzenia sobie z re- ligijnym fanatyzmem, ale uporanie się z Yorhusem było naj- wyraźniej zadaniem Bahzella, który nie miał zielonego poję- cia, jak się do tego zabrać. * * * - Przepraszam, milordzie, ale zauważyłem, że coś cię trapi. Czy mogę jakoś pomóc? Bahzell podniósł wzrok znad kubka gorącej, parującej her- baty, którą zwykł pijać w południe. Z Belhadan wyruszyli przed sześcioma dniami, od Toporzyska dzielił ich jeszcze dzień dro- gi, co najwyżej dwa, a w miarę jak zbliżali się do królewsko- cesarskiej stolicy, na gościńcu robił się coraz większy ruch, rzecz zaskakująca o tej porze roku. Niektóre ze spotykanych osób przyglądały się ciekawie Bahzellowi i Brandarkowi, rozpozna- jąc w nich hradani, a kilka nawet cofnęło się z przestrachem. W porównaniu z przyjęciem (a raczej jego brakiem), jakie spo- tykało ich w innych krajach, ich zachowanie było równoznacz- ne z ciepłym i serdecznym powitaniem, co prawdopodobnie było w dużym stopniu zasługą faktu, że towarzyszyły im dwa tuziny uzbrojonych członków zakonu Tomanaka, a Bahzell sam nosił barwy zakonu. Niestety, sir Yorhus miał na ten temat inne zdanie i przez większą część poranka rzucał piorunujące spoj- rzenia tym, których podejrzewał o brak szacunku dla Bahzella. - Skąd przypuszczenie, że coś mnie trapi? - zapytał hrada- ni tonem osoby chcącej zyskać na czasie. Vaijon wzruszył ra- mionami. - Może i mój ojciec wychował mnie na aroganta, milordzie, ale nie na głupca, niezależnie od tego, jak zachowywałem się w przeszłości. Poznałem cię już wystarczająco dobrze, by za- ^ 134 DavidM. Weber uważyć, że coś cię dręczy. A nawet gdybym tego nie zauważył, zrobił to sir Brandark, który od samego rana stara się schodzić ci z drogi. - Czyżby? - uśmiechnął się kwaśno Bahzell. - Cóż, może i jest za co być mu wdzięcznym. Vaijon odwzajemnił uśmiech, ale pokręcił też głową. Jeszcze godzina albo dwie, a będzie ci go tak brakowało, że sam wykonasz pierwszy ruch, milordzie, i on dobrze o tym wie. - Bahzell przyjrzał się uważnie młodemu rycerzowi, za- skoczony przenikliwością jego spostrzeżenia. - Unika cię nie dlatego, że boi się, iż odgryziesz mu głowę. Obchodzi cię z da- leka, by dać ci czas na przemyślenie tego, co dręczy cię od sa- mego rana. - O? - Bahzell z zaciekawieniem nadstawił uszu, a Vaijon ponownie wzruszył ramionami. - Na wypadek gdybyś tego nie zauważył, milordzie - po- wiedział z zaledwie nutą szorstkości w głosie - wszyscy starają się obchodzić cię z daleka. Właśnie dlatego zdecydowałem się poruszyć całą tę sprawę. Chciałem się upewnić, czy to, że prze- stałeś używać języka, nie sprawiło, iż zapomniałeś, jak się mówi. - Wydaje mi się, że spędzasz zbyt wiele czasu z Brandar- kiem, mój chłopcze - rzekł Bahzell, powoli rozchylając usta w uśmiechu. Vaijon zachichotał. Jego błękitne oczy skrzyły się z zadowolenia i hradani potrząsnął głową, usiłując wyobrazić sobie kogoś mniej podobnego do tego Vaijona, którego poznał przy ich pierwszym spotkaniu niż ten bystry młodzieniec. Ale uśmiech zniknął mu zaraz z twarzy, gdyż zmiany, jakie zaszły w Vaijonie, uwypukliły jego własną niemożność zainicjowania podobnych zmian w Yorhusie. Westchnął. - Coś cię jednak trapi, prawda, milordzie? - zapytał Vaijon ciszej i poważniejszym tonem. Bahzell kiwnął głową. - Tak, chłopcze. - Hradani urwał na chwilę, próbując zdecy- dować, jak najlepiej wytłumaczyć, o co mu chodzi, po czym zastrzygł uszami. - Yorhus - westchnął. — Nie mogę powie- dzieć złego słowa na temat jego uczciwości czy odwagi. Ba, myślę, że to właśnie na tym polega cały problem. Należy do ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 135 tych, co to nie cofną się przed niczym, gdy uważają, że mają rację... i chętnie przyznają się do błędów, gdy ktoś im je wy- tknie. Ale właśnie na tym polega problem, rozumiesz? Ma ra- cję czyjej nie ma, zawsze jest pewny swego, nigdy nie ma na- wet najmniejszych wątpliwości, dopóki ktoś nie pokaże mu jego błędu jak na patelni. Nigdy, ale to nigdy nie nasuwają mu się żadne pytania. Bahzell urwał, unosząc brew i przekrzywiając uszy w stronę Vaijona. Młodszy mężczyzna powoli skinął głową. - Rozumiem - powiedział, spuszczając na chwilę wzrok. - Nigdy mnie to nie martwiło, dopóki nie byłeś na tyle uprzejmy, żeby połamać mi ręce zamiast rozbić głowę, ale on nie jest zbyt... elastyczny, czy tak? - Przyganiał kocioł garnkowi - zauważył Bahzell z uśmie- chem, a Vaijon zachichotał, niechętnie przyznając mu rację. Ale zaraz spoważniał. - Tylko że powody były inne, milordzie. Byłem zbyt przeję- ty samym sobą, żeby słuchać, ale z Yorhusem inaczej się spra- wy mają. Pod wieloma względami jest jednym z najpokorniej- szych rycerzy, jakich znam. Po prostu... po prostu... - Po prostu zbyt wiele pokory jest najgorszym rodzajem aro- gancji - dokończył cicho Bahzell i dostrzegł błysk zrozumie- nia w błękitnych oczach, gdy ich spojrzenia znów się spotkały. - Masz rację. Myślę, że w głębi duszy jest dobrym człowie- kiem, ale żałuję, że nie może poznać Tothasa. - Vaijon spojrzał na niego pytająco i hradani wzruszył ramionami. - Włócznik, którego znam, osobisty zbrojny pani Zaranthy. Służy Tomana- kowi i nie spotkałem jeszcze lepszego i bardziej wyrozumiałe- go człowieka. Pewnej nocy udzielił mi rady, która okazała się nawet lepsza, niż przypuszczał. Myślę sobie, że jeśli istnieje ktoś, kto miałby na tyle cierpliwości i oleju w głowie, żeby wyprowadzić Yorhusa na ludzi, to jest to właśnie on. - Więc poślij Yorhusa do niego - podsunął Vaijon. Bahzell spojrzał na niego bacznie, ponieważ głos młodzieńca brzmiał śmiertelnie poważnie, jak gdyby właśnie przedstawił najroz- sądniejszą propozycję z możliwych. 136 DavidM. Weber - Chyba się przesłyszałem - powiedział po chwili hradani. - Czy byłbyś tak uprzejmy powtórzyć to, co powiedziałeś? - Zaproponowałem tylko, żebyś wysłał Yorhusa do Tothasa. - Vaijon sprawiał wrażenie zakłopotanego, jak gdyby zdziwiła go wyraźna konsternacja Bahzella. - Skoro uważasz, że twój znajomy byłby w stanie dotrzeć do Yorhusa, czego ty nie potra- fisz, dlaczego by go do niego nie wysłać, milordzie? - Dlaczego? - Bahzell odchylił się do tyłu, obejmując zmar- zniętymi dłońmi ciepły kubek, i sardonicznie przekrzywił uszy. - Oprócz takiej drobnostki jak to, że od Tothasa dzieli nas do- bre tysiąc lig przysypanej śniegiem ziemi, że jest on Włóczni- kem w samym sercu cesarstwa Włóczników, którzy, jak zauwa- żyłem, nie przepadają za Toporczykami, oraz faktu, że Yorhus należy do belhadańskiego konwentu i służy pod rozkazami sir Charrowa, nie moimi... Oprócz tego wszystkiego nie widzę po- wodu, dla którego nie miałbym wysłać go na koniec świata w na- dziei, że człowiekowi, który nie ma nawet pojęcia o jego przy- byciu, uda się zrobić z nim porządek, o ile w ogóle zdoła tam dotrzeć. - Z całym szacunkiem, milordzie, to wszystko nie ma żad- nego znaczenia - powiedział Vaijon i uśmiechnął się krzywo, gdy Bahzell, niedowierzając własnym uszom, położył je pła- sko po sobie. - Gdybyś został w Belhadan nieco dłużej i po- zwolił sir Charrowowi dokończyć jego objaśnienia, nie musiał- bym ci o tym mówić. - O czym znowu? - Byłem przy tym, jak sir Charrow mówił, że w całej Nor- fressie jest tylko osiemnastu wybrańców. Tylko osiemnastu, milordzie. Z wyjątkiem sir Terriana żaden członek zakonu nie może poddawać w wątpliwość rozkazów przez was wydanych, a nawet sir Terrian nie może się im sprzeciwić, chyba że sam Tomanak bezpośrednio go do tego upoważni. Jeśli uważasz, że sir Yorhus mógłby skorzystać na wysłaniu go do twojego przyjaciela Tothasa - albo gdziekolwiek indziej - masz pra- wo wysłać go tam, nie uzgadniając tego z sir Charrowem ani z nikim innym. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 137 Bahzell zamrugał, przeszyty dreszczem, którego bynajmniej nie wywołało zimno. Myśl o tak wielkiej władzy była przera- żająca, bowiem wiązała się z nią odpowiedzialność... a także pokusa tyranii. Na myśl o tym, że mógł, choćby powodował nim zwykły kaprys, w samym środku ostrej zimy kazać jakie- muś człowiekowi przemierzyć tysiące lig śniegu i lodu, żołą- dek zawiązał mu się w supeł. Zastanawiał się, jakie szaleństwo opętało zakon Tomanaka, by oddać taką władzę w czyjekolwiek ręce. - Cóż - bezgłośnie odezwał się w jego głowie znajomy, głę- boki jak trzęsienie ziemi głos - przypuszczam, że zrobili to, bo ja im tak kazałem. Vaijon wziął gwałtowny, głęboki oddech i zrobił się tak bia- ły jak otaczający ich śnieg, a Bahzell znów zamrugał, uświada- miając sobie, że nowicjusz też usłyszał głos Tomanaka. Na pew- no był po temu jakiś powód, ale w tej chwili niespodziewane odkrycie ogromu posiadanej władzy było najważniejszą kwe- stią zaprzątającą myśli Bahzella. Hradani odstawił kubek na bok i pochylił się agresywnie do przodu, opierając dłonie na kola- nach i wpatrując się wściekle w puste powietrze przed sobą. - Kazałeś, tak? - zapytał zgryźliwie. - A z jakiego to bzdur- nego powodu? Bahzell nie uwierzyłby w to, że Vaijon zdoła zblednąć jesz- cze bardziej, ale nowicjuszowi się to udało. A Tomanak zachi- chotał. - Zakon mój jest zakonem rycerskim, Bahzellu, a każda ar- mia potrzebuje dowódców. W większości wypadków zakon sam ich wybiera -jak sir Terriana i sir Charrowa - a wybory te do- brze mu służą. Ale to mój zakon i rezerwuję sobie prawo wy- bierania własnych dowódców, którym powierzam władzę zwierzchnią. Tak jak wybrałem ciebie. - Ale kiedy mnie wybierałeś, nie wspomniałeś o tym nawet słówkiem! - zauważy Bahzell. - Oczywiście, że nie. Gdybyś zapytał, odpowiedziałbym zgodnie z prawdą. Ale nie zapytałeś, a ja byłem z tego bardzo zadowolony. Gdybym ci o tym powiedział, opierałbyś siejesz- 138 DavidM. Weber cze bardziej, a i bez tego zwerbowanie twardogłowego hradani było wystarczająco trudne! Vaijon wydał się z siebie jakiś zduszony dźwięk i zaczął wsta- wać, ale Bahzell gestem kazał mu pozostać na miejscu. Mło- dzieniec z powrotem opadł na juki, których używał jako siedzi- ska, a hradani znów skoncentrował się na swoim bóstwie. - Może tak, a może nie - rzekł - ale nie o to tu teraz chodzi. Nie podoba mi się to, że ktoś taki jak ja mógłby pod wpływem chwili wysłać na śmierć człowieka, którego prawie nie zna! - Bahzellu, Bahzellu! Potrafisz być najbardziej upartym, iry- tującym, twardogłowym... - bóg urwał gwałtownie i westchnął. - Bahzellu, czy powierzyłbyś komendę dowódcy, którego po- dejrzewałbyś o to, że będzie z niej korzystał nierozważnie lub pod wpływem chwili? Hradani potrząsnął głową. - Więc dlaczego w imię wszystkich mocy światła uważasz, że ja bym tak postąpił? Pytanie było nagłym uderzeniem pioruna, które zawibrowa- ło w uszach Bahzella z tak bezgłośną gwałtownością, że aż za- szkliły mu się oczy. Po wyrazie twarzy Vaijona wyraźnie widać było, że i on je usłyszał, choć Bahzell był pewien, że nieco ci- szej. Jemu oczy nie zaszły łzami. Właśnie wtedy Bahzell uświadomił sobie, że Tomanak usu- nął się bez żadnego ostrzeżenia, tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Usta hradani wykrzywił grymas. Nie zastana- wiał się dotąd, jak to wszystko wygląda z punktu widzenia Tomanaka, ale przypuszczał, że musiało to mieć jakiś sens. Bahzell nie uważał się za osobę nieomylną i doskonale zda- wał sobie sprawę ze swoich licznych wad. Ale musiał też przy- znać, że nadużywanie władzy nigdy go nie pociągało, a jeśli on sam o tym wiedział, jak mógł o tym nie wiedzieć Toma- nak? Niemniej jednak bóg nie wspomniał nawet słowem o tym, że Bahzell będzie z odkrytej właśnie władzy korzystał mądrze, a tylko że nie będzie korzystał z niej nierozważnie... pozosta- wiając całą odpowiedzialność w rękach Bahzella. A to rów- nież, co właśnie sobie uświadomił, było częściowo miarą obo- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 13 9 wiązków wybrańca. To do niego należała decyzja, czy postę- puje dobrze czy żle. Tomanak mógł służyć mu radą, ale jak sam powiedział Bahzellowi w inne śnieżne popołudnie, to właśnie wolna wola i odwaga czyniły wybrańców wybrańca- mi. Bahzell po prostu nie myślał o tym szczególnym rodzaju odwagi, potrzebnej do sprawowania władzy, którą - co wła- śnie potwierdził Tomanak - miał. - No cóż! - wybuchnął w końcu i klepnął się dłońmi w uda. Głośne klaśnięcie sprawiło, że Vaijon aż podskoczył. Bahzell wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Słyszałeś go, prawda? - No... ja, to znaczy... - Vaijon umilkł i przełknął ślinę. - Tak, milordzie. Wy... wydaje mi się, że tak. - Ano, on potrafi być od czasu do czasu krzynkę rozdrażnio- ny - powiedział ironicznie Bahzell, a potem roześmiał się w głos i pochylił, by klepnąć wpatrującego się w niego Vaijona w ra- mię. - Nie jestem tylko pewny, dlaczego chciał, żebyś się temu przysłuchiwał... na razie... ale możesz założyć, że miał jakiś powód. A tymczasem myślę sobie, że zastanowię się nad twoją propozycją. - Moją propozycją, milordzie? - Ano, tą o Yorhusie i Tothasie. Może nie jest wcale taka zła. ROZDZIAŁ ÓSMY Dobra pogoda opuściła ich rankiem dnia, w którym Topo- rzysko powinno było znaleźć się w zasięgu wzroku. Nawet gościniec zaczął się wić pomiędzy Wzgórzami Że- leźcowymi, które otaczały stolicę imperium wielkim, natu- ralnym przedpiersiem. W każdym innym kraju wzgórza te mogłyby nazywać się „górami", ale niebosiężne Góry Wschodniej Ściany, tworzące wschodni szaniec cesarstwa, odmawiały geografom prawa użycia tego słowa do opisu niż- szych szczytów. Jednak maszerując pod ostry, przejmujący wiatr, niosący pojedyncze płatki śniegu, których wczesnym rankiem zaczęło się robić coraz więcej, Bahzell odkrył, że w duchu bez żadnych oporów nazywa je właśnie górami. Teraz dochodziło południe i hradani zgrzytał zębami, gdyż to coś, co dmuchało mu prosto w twarz, podejrzanie przypo- minało początek zawiei. Choć wiatr był porywisty, przeżył już gorszy, przemierzając Wietrzną Równinę Sothoii. Wy- łącznie dlatego, że przez cały zeszły tydzień podróż przebie- gła nadzwyczaj spokojnie, wydawał mu się oddechem sa- mych lodowych demonów. Nie to, żeby podobne spostrze- żenie czyniło go choć trochę znośniejszym... i żeby mogło ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 141 uchronić nieostrożnych podróżników przed śmiercią, gdyby pogoda jeszcze się pogorszyła. Ruch, którego natężenie zwiększało się, w miarę jak zbliżali się do stolicy, tego ranka nagle ustał, co powinno było dać mu do myślenia, stwierdził ponuro. Bez wątpienia miejscowi, przy- zwyczajeni do pogody w tych stronach, mieli dość zdrowego rozsądku, żeby zostać w domach. Prawdopodobnie poradziliby to samo każdemu podróżnemu, który miałby na tyle oleju w gło- wie, żeby zapytać ich o zdanie, ale Bahzell, który chciał jak najszybciej dotrzeć do Toporzyska, wczoraj narzucił wyjątko- wo forsowne tempo. Nie chciał się zatrzymać, gdy jakieś dwie godziny przed zapadnięciem zmierzchu dotarli do ostatniego miasteczka, i w rezultacie musieli rozbić obóz na poboczu dro- gi zamiast w gościnnym zajeździe, którego właściciel z pew- nością odradziłby im dzisiejszą podróż. Świadomość tego wszystkiego wcale nie poprawiała Bahzellowi humoru. Rozejrzał się dookoła i skrzywił. Kiedyś prawie w ogóle nie zaprzątał sobie głowy zanoszeniem próśb do jakichkol- wiek bogów. Prosił tylko o to, by zostawili go w spokoju, w za- mian za co zgadzał się zostawiać ich w spokoju i nie miał do nich żadnych pretensji, gdy sprawy przybierały niepomyślny obrót. Jego stosunek do bóstw uległ jednak ostatnio pewnym zmianom i teraz rozważał możliwość pomodlenia się o to, by pogoda pozwoliła im przejść. Niestety, te sprawy nie podlega- ły Tomanakowi, tylko jego siostrze Chemalce, która prawie nie zwracała uwagi na naprzykrzających się jej śmiertelników, zakładając, że w ogóle ich słyszała. Pani Burz robiła to, na co miała ochotę i gdy miała ochotę, a najwyraźniej właśnie na- szła ją chętka zrzucić kilka stóp śniegu na głowę niejakiego Bahzella Bahnaksona. Co gorsza, pomiędzy miejscem, w którym się znajdowali a Toporzyskiem, nie mogli liczyć na napotkanie żadnej już go- spody, ponieważ nie dałoby się jej nigdzie umieścić. Zachodnia droga do stolicy była o wiele trudniejsza od pozostałych, a stro- me stoki „wzgórz" wznosiły się niemal prostopadle. Gościniec wspinał się na nie zakosami, wijąc się niczym kamienna żmija, 142 DavidM. Weber ale nie zmieniało to w niczym faktu, że powtarzające się podej- ścia zmuszały ich do długiego, mozolnego marszu pod górę, a w okolicy z pewnością nie było żadnych płaskich miejsc, gdzie mogliby mieszkać ludzie. Z map wynikało, że większość miasteczek i wsi w pobliżu Toporzyska położonych było na wschód i południowy-wschód od niego, gdzie Kormak spływał w dół, by połączyć się z Zielo- nym Liściem. Bahzell też by się tam osiedlił, gdyby miał wy- bór między tymi niegościnnymi wzgórzami a osłoniętą doliną rzeczną, ale rozumiał, jak przed ośmiuset laty doradcom Kor- maka III udało się go przekonać do założenia w tym miejscu swojej nowej stolicy. Dolina Kormaku była jedynym prawdzi- wym wyłomem w naturalnej fortecy wzgórz. Niewielkie siły obronne były w stanie powstrzymać nawet najsilniejszą armię najeźdźców przypuszczającą atak którąkolwiek z dróg prowa- dzących do miasta, a członkowie dynastii Kormaków byli kra- snoludami i w takim otoczeniu prawdopodobnie czuli się jak u siebie w domu. Dla Bahzella sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Co prawda nie miał nic przeciwko górom jako takim, ale te jałowe, zasypane śniegiem wzgórza wydawały się go osaczać, odbierał to tak, jakby jednocześnie był odsłonięty i schwytany w pułap- kę, nawet gdy nie wyła w nich zawieja. Towarzysze podróży, jak się zdawało, czuli się równie podle, ale żaden nie skarżył się, że jego wczorajsza decyzja nie pozostawiła im żadnego wyboru, jak tylko iść teraz przed siebie. Co - skoro był wśród nich Brandark - prawdopodobnie oznaczało, że nie zdawali sobie z tego sprawy... na razie. Przez chwilę łudził się nadzieją, że tak już zostanie, owinął się ciaśniej wzorowanym na okry- ciach Sothoii ponchem i brnął dalej pod wiatr i gęstniejący śnieg. Jedyną dobrą stroną całej tej sytuacji, skonstatował kwaśno, było to, że nikt nie śmiał uskarżać się na tempo narzucone przez piechura. To, że rycerze i bracia świeccy jechali konno, pod- czas gdy ich dowódca szedł pieszo, było dla nich niezręczną sytuacją. Zdawali sobie sprawę, że konie nie osiągały rozmia- rów odpowiednich dla kogoś mierzącego siedem i pół stopy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 143 i z pewnością czuli się trochę jak dzieci cwałujące na kucykach obok idącego pieszo dorosłego, ale wciąż wydawało im się to wysoce nienaturalne... tylko i wyłącznie dlatego, że zupełnie nie znali się na hradani, a na Koniokradach w szczególności. Nawet nie przeszło im przez myśl, że to oni mogli osłabiać tem- po, a nie na odwrót, gdyż nie zdawali sobie sprawy, że gdyby Bahzell tylko chciał, próby dotrzymania mu kroku przez ich wierzchowce mogłyby się dla nich skończyć tragicznie. Bran- dark był tego świadomy, ale było to dla niego czymś tak oczy- wistym, że nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby o tym wspo- mnieć, a zważywszy na pogodę, Bahzell był gotów bezwstyd- nie wykorzystać nieświadomość innych, by zmusić ich do jesz- cze większego wysiłku, chciał bowiem, aby wszyscy dotarli w bezpieczne miejsce, zanim zacznie się prawdziwa burza śnież- na. Tymczasem, kiedy ostatnim razem mijali kamień milowy, od Toporzyska dzieliło ich jeszcze trzynaście mil. Koniokrad wspiął się na szczyt kolejnego wzniesienia i od- wrócił plecami do wiatru, by spojrzeć za siebie. Świeży śnieg przykrył bruk cienką, śliską warstewką bieli. Reniferom wyda- wało się to nie przeszkadzać, ale woźnice wyglądali na nieco zaniepokojonych, a konni zjechali na biegnący wzdłuż właści- wej drogi pas darni, gdzie nie było tak ślisko. Śnieg przynaj- mniej nie był lodem, powiedział sobie Bahzell filozoficznie, odwracając się, by znów stanąć twarzą do wiatru. A przynaj- mniej na razie. Ze wszystkiego, co kiedykolwiek słyszał o Toporzysku, wy- nikało, że strażnice na szczytach górujących nad miastem wzgórz powinny już być widoczne, ale unoszące się w powietrzu płatki śniegu bardzo ograniczały widoczność. Wzruszył ramionami. Dotrą do miasta, kiedy do niego dotrą, a tymczasem miał pil- niejsze sprawy na głowie. Klasnął w dłonie, na których miał naciągnięte grube rękawice, na próżno usiłując sprawić, by zro- biło mu się cieplej w palce, i ruszył dalej. * * * Późnym popołudniem nie było już żadnych wątpliwości co do tego, jak najlepiej opisać pogodę. Porywisty wiatr prze- 144 DavidM. Weber szedł w wyjący wicher, a tempo podróży osłabło jeszcze bar- dziej. Wspinaczka stromą drogą sprawiała, że każda mila wy- dawała się dwa razy dłuższa niż w rzeczywistości, a zamieć tylko pogarszała sytuację. Przebycie trzynastu mil, które zda- niem Bahzella mogło im zająć dwie, góra trzy godziny, po- chłonęło ostatnie skrawki światła dziennego i hradani zaczy- nał się poważnie zastanawiać nad zatrzymaniem się na noc tu, gdzie byli. Nie była to pociągająca perspektywa. Droga biegła przez ciąg wąskich rozpadlin pozbawionych czegokolwiek, co choć tro- chę przypominałoby osłonę przed wiatrem. Gdyby zaszła taka konieczność, mogli ustawić wozy w poprzek gościńca i skryć się za nimi, a ocieplane namioty i śpiwory uchroniłyby ich przed zamarznięciem na śmierć. Ale to nie oznaczało, że byłoby im w nich ciepło, a Bahzellowi nie podobał się ten wiatr. Przez cały dzień był mroźno, teraz temperatura zaczynała niebezpiecznie spadać, a bez lepszej osłony w noc taką jak ta, która ich najwy- raźniej czekała, mogli z powodzeniem stracić nawet połowę koni. Zaklął w duchu, uderzając pięścią o pięść i na próżno wpa- trując się w śnieg. Żaden z jego towarzyszy nie wiedział, gdzie dokładnie byli, i nawet sir Yorhus, który odbył podobną pod- róż już wiele razy, stracił orientację. Odkąd śnieg i wiatr przy- brały na sile, przestali widzieć kamienie milowe. Bahzell prychnął. Sądził, że od miasta mogło ich dzielić sto jardów... albo i nie, a on wkrótce musiał podjąć decyzję. Nie mogli bez końca brnąć przed siebie w nadziei, że miasto jest tuż przed nimi. Prędzej czy później jakiś koń straci grunt pod nogami i ześliźnie się w dół albo ktoś odmrozi sobie palce u nóg czy stóp - czy jeszcze coś innego. Ale jeśli Toporzysko było już niedaleko, mogli spędzić noc w czterech ścianach, pod dachem i przy ogniu. Miał już zamiar się poddać i wydać rozkaz rozbicia obo- zu, gdy zdał sobie sprawę, że ktoś - albo coś - się do nich zbliża. Bardziej to wyczuł niż zauważył - ciemniejszą pla- mę w smaganym wichurą mroku. Zmarszczył brwi i uniósł 1 ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 145 rękę, na próżno usiłując osłonić oczy, by lepiej widzieć. Z po- czątku nic to nie dało, ale zesztywniał, gdy ze ściany śniegu wyłonił się pojedynczy jeździec i kłusem podjechał prosto do niego. - No, no! Tutaj jesteś! Zawieja powinna była porwać pogodny głos siwobrodego jeźdźca na strzępy, ale zabrzmiał on nienaturalnie wręcz czy- sto. Koń bojowy Sothoii, którego dosiadał, wart był książęcego okupu, ale nic innego nie wskazywało na jakąś wyjątkową za- możność czy wysoką pozycję mężczyzny. Podobnie jak Bah- zell miał na sobie proste poncho noszone na równie proste - i ciepłe - wełniane oraz skórzane odzienie, a pochwa jego dłu- giego miecza wykonana była z wytartej, niczym nie zdobionej skóry. Dłonią w rękawiczce nieznajomy odrzucił do tyłu kaptur poncha, odsłaniając wesołe paski czerwono-białej wełnianej czapki, która wśród szalejącej śnieżycy wydawała się zupełnie nie na miejscu, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Bahzell oparł zwinięte w pięści dłonie na biodrach i obrzucił go niechętnym spojrzeniem. - Jestem już krzynkę znużony pogodą, która ci towarzyszy, czarodzieju - burknął. - Nie miałem z tym nic wspólnego - odpowiedział skrom- nie jeździec, po czym przechylił się w siodle, by uścisnąć rękę hradani. - Ha! - odparł Bahzell, przyglądając się przybyszowi z wi- docznym niedowierzaniem. Starzec mierzył hradani spojrze- niem, które prawdopodobnie wyrażało przebiegłą niewinność, ale trudno było mieć pewność, nie widząc jego oczu, a nikt nie widział oczu Wencita z Rum od ponad tysiąca lat. Pod krzacza- stymi brwiami tańczyły i migotały pałające ogniki, które zastą- piły oczy, gdy na czarodzieja zstąpiła dzika magia. Wencit za- chichotał. - Masz moje słowo, Bahzellu - zapewnił. - Nawet dziki cza- rodziej nie wtrąca się w pogodę. Poza tym, gdybym chciał na nią wpłynąć, przychodzą mi do głowy przyjemniejsze rzeczy niż śnieg i lód! 146 DavidM. Weber - Ja myślę - zgodził się niechętnie Bahzell i odwrócił gło- wę, gdy Brandark zatrzymał obok nich swojego wierzchowca. - Patrz, co też wiatr przywiał... znowu - dodał kwaśno. - Naprawdę powinieneś popracować nad tym, jak wyrażasz się o starożytnych i potężnych mistrzach wiedzy tajemnej -po- wiedział surowo Brandark, wyciągając dłoń do czarodzieja. - Witaj, stary koniokradzie! - zawołał wesoło. - A to ci dopiero spotkanie! - Przypomnijcie mi, żebym zrobił wam obu coś okropnego - odparł Wencit. - Ale nie w tej chwili. Może tak byśmy zabrali się wszyscy do miasta, żeby przynajmniej było wam ciepło, kiedy to się stanie? - To - powiedział z mocą Brandark - brzmi jak wyśmienity pomysł. Oczywiście - ciągnął nieco ostrożniej, przyglądając się czarodziejowi spod zmrużonych powiek - ostatnim razem, kie- dy wpadliśmy na ciebie podczas burzy śnieżnej, trafiliśmy w sam środek obozowiska czterdziestu czy pięćdziesięciu psich braci i kilku mrocznych czarodziejów -jeden z nich był, zdaje się, kapłanem Carnadosy. Mam nadzieję, że nie pojawiłeś się tutaj z zamiarem powtórzenia tego występu? - Ależ skąd! - zapewnił go Wencit, uśmiechając się znowu. - Tak się złożyło, że miałem w Toporzysku własne sprawy do załatwienia, sprawy, które -jestem pewien, że odczujecie z te- go powodu ulgę - nie miały zupełnie nic wspólnego z żadnym z was, gdy zaczęła się ta śnieżyca. Ponieważ nie pojawiliście przed zapadnięciem zmroku, pomyślałem sobie, że powinie- nem was poszukać, to wszystko. - „Wszystko", tak? - wymamrotał Bahzell. Przyglądał się starcowi z zadumą, ale Wencit tylko uśmiechnął się jeszcze szerzej i hradani postanowił nie drążyć tematu. Wencit z Rum nie liczył się z nikim i Bahzell nie bardziej wierzył w to, że czarodziej znalazł się w Toporzysku przypadkiem, niż że ju- tro rano słońce wzejdzie na zachodzie. Z drugiej strony nawet przez ten krótki czas, kiedy razem z Brandarkiem i sędziwym czarodziejem usiłowali ocalić panią Zaranthę, miał wystar- czającą ilość okazji, by przekonać się, że Wencit powie mu ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 147 tyle, ile chce, żeby wiedział, i ani słowa więcej. Zważywszy na tradycyjną postawę hradani, którzy uważali, że dobry cza- rodziej to martwy czarodziej, i jego własny brak cierpliwości, powinno go to doprowadzać do szewskiej pasji, a jednak nie doprowadzało. Przypuszczał, że powodem mogło być to, że jeśli ktokolwiek zasługiwał na prawo do bycia tajemniczym, tym kimś z pewnością był Wencit. Tylko czterech białych cza- rodziejów uszło z życiem z Upadku Kontovaru. Jeden z nich oszalał, a moc pozostałych dwóch wyczerpała się na skutek rozpaczliwych, autodestrukcyjnych prób przeciwdziałania Panom Carnadosy, podejmowanym przez Białą Radę. Wencit był jedynym, który zachował swą moc, by chronić ostatnią, zdziesiątkowaną falę uchodźców, którzy przetrwali Upadek i uciekali do Norfressy, i prawdopodobnie tylko dlatego ko- mukolwiek udało się przeżyć ucieczkę. W tych okoliczno- ściach miał prawo do kilku dziwactw. - Cóż - odezwał się po kilku chwilach hradani z anielską cierpliwością- to ty wiesz, jak daleko do tego przeklętego mia- sta, Wencicie. Więc jeśli to nie kłopot, byłoby miło z twojej strony, gdybyś ruszył tyłek i zaprowadził nas tam, że się tak wyrażę. - Ależ oczywiście! - zachichotał Wencit i zawrócił konia w stronę, z której przyjechał. - Jedźcie za mną - zachęcił. - I postarajcie się nie zgubić. W rzeczywistości znajdowali się niespełna milę od zachod- niej bramy miasta. Bahzell nie wiedział, czy ma być wdzięczny losowi i wszystkim bogom, że znajdowali się już prawie na miej- scu, czy czuć się zdegustowany faktem, że prawie gotował się do spędzenia tej okropnej mroźnej nocy tak blisko schronienia, którego nie był w stanie dostrzec. Zdecydowawszy się na wdzięczność, wyciągnął szyję jak żuraw, by przyjrzeć się zbli- żającym się murom Toporzyska. Od momentu, w którym została założona, stolica rozrastała się głównie na południe i wschód, gdzie było miejsce dla do- mów, sklepów i przedsiębiorstw, a kupcy mogli wykorzystywać 148 DavidM. Weber Kormak i system jego kanałów. Kolejni władcy, którzy uczyni- li Toporzysko najwspanialszym miastem Norfressy, domagali się, by bez względu na koszty rozbudować umocnienia, tak by nawet najbardziej peryferyjne obrzeża miasta były nimi oto- czone. Nowe fortyfikacje stopniowo zastąpiły wszystkie pier- wotne bramy wjazdowe, ostała się tylko Zachodnia Brama, ale pomimo wieku nie można jej było nic zarzucić. Zewnętrzny mur był tak wysoki, że blanki ginęły w tumanach pędzonego wiatrem śniegu, a po obu stronach bramy wznosiły się potężne, sześciokątne wieże. W normalnych warunkach ciemne kamien- ne mury musiały wydawać się surowe i posępne, dziś ciepłe żółte światło wylewające się z przepastnej gardzieli bramy i otworów strzelniczych w wieżach obiecywało gościnną oazę. Zbliżając się do bramy, Bahzell usłyszał pełne ulgi rżenie wierz- chowca Vaijona. Śnieżyca czy nie, bramy strzegł cały oddział straży. Konio- krad przyjrzał się uważnie strażnikom. Sprawiali wrażenie na wpół zamarzniętych, ale otaksowali podróżnych czujnym wzro- kiem i choć ich nie zatrzymali - zapewne z powodu obecności Wencita, stwierdził Bahzell, widząc, jak czarodziej kiwa głową mijanemu oficerowi - znać było, że znają się na rzeczy. I nic dziwnego, jako że byli to jezdni królewsko-cesarskiej armii, a nie zwykli strażnicy miejscy. Wartownicy przyglądali się jemu i Brandarkowi z nie mniej- szym zaciekawieniem, Bahzell zaś zastanawiał się, co też my- ślą sobie o nich Toporczycy. Imperium nie graniczyło z żad- nymi ziemiami zamieszkałymi przez hradani, ale na przestrzeni wieków w wyniku traktatów obronnych z Ościennymi Króle- stwami toporskie wojska miały od czasu do czasu styczność ze zbójcami, grasantami, a nawet jedną czy dwiema najeźdź- czymi armiami hradani. Bahzell nie spotkał się nigdy z To- porczykami na polu bitwy, ale rozmawiał z kilkoma siwowło- symi wiarusami, którzy przeciwko nim walczyli, i ci zawsze wyrażali się o królewsko-cesarskiej armii z głębokim szacun- kiem, a nawet strachem. Gdyby mieli wybór, pewnie woleli- by stawić czoła Toporczykom niż szarży wietrznych jeźdź- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 149 ców Sothoii, ale, prawdę mówiąc, nie zrobiłoby to im wiel- kiej różnicy. Żadna piechota na świecie nie mogła się równać z armią króla-imperatora Kormaka. Jeszcze przed aneksją Krasnoludz- kiego Siedliszcza, do której doszło w połowie ubiegłego wie- ku, jedną czwartą ludności imperium stanowiły krasnoludy. Resztę populacji tworzyli w większości ludzie, ale w jej skład wchodzili reprezentanci wszystkich ras (oprócz hradani, rzecz jasna), a nie mające gdzie indziej precedensu mieszane mał- żeństwa pomiędzy przedstawicielami różnych ludów, wciąż zdarzały się w Imperium. Niewątpliwie do ich zawierania przy- czynił się fakt, iż to głównie w Królestwie Topora szukali schronienia uchodźcy z Kontovaru. W porównaniu z Sothoii, ludźmi, których Bahzell znał najlepiej, większość mieszkań- ców Cesarstwa była stosunkowo niska. Zdarzały się oczywi- ście wyjątki, takie jak Vaijon, ale niewielu Toporczyków czu- łoby się zachwyconych perspektywą starcia jeden na jednego z wrogami rozmiarów hradani. Z tego powodu królewsko-cesarska armia dokładała wszel- kich starań, by nigdy do podobnego starcia nie doszło. Zwa- żywszy na to, że krasnoludy były rasą najliczniej zamieszku- jącą Cesarstwo, trudno się dziwić, że trzon armii stanowiła piechota. Ale choć Bractwo Topora - elitarni gwardziści i straż przyboczna samego króla-imperatora - brało swą nazwę od ogromnych toporów, którymi posługiwali się w walce jego członkowie, ta tradycyjna broń krasnoludów (i hradani) uży- wana była wyłącznie w ich szeregach. Krasnoludzcy toporni- cy zawsze byli przerażającymi przeciwnikami, ale armia skła- dająca się z zaprawionych w boju zawodowców wywodzących się z królewsko-cesarskiego korpusu oficerskiego, w większo- ści absolwentów akademii wojskowej imienia cesarza Torre- na, która mieściła się tu, w Toporzysku, budziła jeszcze więk- szą grozę. Ojciec Bahzella zawsze powtarzał, że żadne siły niezorgani- zowane nie są w stanie uzyskać przewagi nad siłami zorganizo- wanymi, a dzięki temu, że udało mu się - w końcu - wbić ten 150 David M. Weber aksjomat do głów Koniokradom, byli oni w stanie zmiażdżyć siły Zakrwawionych Mieczy, które często miały nad nimi na- wet ponad dwukrotną przewagę liczebną. Jednak Bahzell nie miał żadnych złudzeń. Pomimo wszystkich reform przeprowa- dzonych przez jego ojca toporska armia rozgromiłaby sojusz księcia Bahnaka z taką samą łatwością, z jaką on pokonał Na- vahk i jego sprzymierzeńców. Cesarska piechota była intensywnie wdrażana do walki w zorganizowanych formacjach, pomysł całkowicie obcy „bar- barzyńcom" (takim jak tradycyjni wojownicy hradani), któ- rzy woleli walczyć w pojedynkę. Nawet wśród oddziałów księ- cia Bahnaka ów fundamentalny indywidualizm wciąż trwał na niemal instynktownym poziomie, a wykorzenić go mogło jedynie surowe szkolenie i jeszcze surowsza dyscyplina. Ża- den z toporskich piechurów nie myślał o sobie w taki sposób - całe jego szkolenie koncentrowało się na zaszczepieniu mu konieczności stania się częścią wspierającego się zespołu, sta- rannie zorganizowanego w celu zmaksymalizowania efektyw- ności jego członków. Podstawowąjednostkątoporskiej armii był liczący tysiąc wo- jowników batalion, który składał się z dziesięciu stuosobowych kompanii, a te z kolei z dziesięciu dziesięcioosobowych szwa- dronów każda. Batalion tworzył serce ugrupowania bojowego zwanego „torrenem" na cześć kontovarskiego cesarza, który nadał mu formalny charakter. Dwie czy trzy linie torrenu wy- glądem najbardziej przypominały wielką szachownicę zbudo- waną z bloków piechoty, z których każdy zostawiał między sobą a jednostkami z obu stron luki równe dokładnie szerokości wła- snego frontu. Następny szereg uszykowany był w ten sam spo- sób... ale każda z jednostek ustawiała się zaraz za luką w pierw- szej linii. Torren można było formować z jednostek od batalio- nu w dół, aż do szwadronów. Najczęściej batalion dzielił się na bloki utworzone z kompanii, ale wielkość jako taka nie miała specjalnego znaczenia, bowiem to pozornie proste ugrupowa- nie stanowiło tajemnicę powodzenia imperialnej armii. Zorga- nizowanie wojska w podobny sposób, o czym książę Bahnak ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 151 przekonał się, próbując stworzyć własną taktykę walki dla Ko- niokradów, było o wiele trudniejsze, niż mogłoby się to wyda- wać na pierwszy rzut oka, i tylko znakomicie wyszkolone od- działy potrafiły połączyć teorię z praktyką. Tym, którzy umieli go wykorzystać, torren zapewniał nie- zrównaną mobilność na polu walki. Kwadratowe bloki mogły z równą łatwością maszerować w każdą stronę - wystarczyło, by tworzący je żołnierze wykonali zwrot - a luki w każdym szeregu pozwalały jednostkom cofać się pod naporem przeciw- nika ze świadomością, że zawsze znajdą się przyjazne oddziały gotowe osłaniać je z boków. Pierwszy szereg można było wy- korzystać do zatrzymania nieprzyjaciela, podczas gdy druga li- nia atakowała przez luki, zadając przeciwnikowi kolejne ude- rzenia. Mniej doświadczone oddziały często traktowały owe przerwy jak okazję do przełamania nieprzyjacielskiego szyku i szarżowały prosto w ich środek tylko po to, by znaleźć się w pułapce. Jak gdyby taktyczne zalety torrenu nie wystarczały, każdy toporski piechur dostawał z przydziału sięgającą ud kolczugę, stalowy napierśnik i stalowe nagolenniki. Było to o wiele lep- sze wyposażenie niż była w stanie zapewnić swoim ludziom większość armii -jak na przykład wojsko Cesarstwa Włóczni, które opierało się na zaciężnych kontyngentach wystawianych przez feudałów. Nawet najzamożniejszy włóczniczy baron czy hrabia miałby kłopoty z zapewnieniem swoim żołnierzom pan- cerzy dorównujących jakością przydziałowej zbroi królewsko- cesarskiej armii. Bez względu jednak na to, jak była ona dosko- nała, najważniejszym elementem uzbrojenia „mułów króla- imperatora" były długie, cylindryczne tarcze, osłaniające żoł- nierzy od szyi do kolan i w ciasnym szyku tworzące ścianę nie do przebicia. Pod osłoną owych tarcz atakowali oni wrogów lekkimi włócz- niami i krótkimi mieczami. Włóczniami można było rzucać pod- czas natarcia, rażąc zbliżającego się przeciwnika śmierciono- śnym gradem pocisków, ale równie często używano ich w wal- ce wręcz - wówczas każdy Toporczyk wysuwał swoją włócz- 152 DavidM. Weber nię przez wąski otwór między własną tarczą a tarczą sąsiada z prawej. Długość drzewca dawała mu zasięg większy niż mia- ła większość uzbrojonych w miecze napastników, ale nawet gdy włócznia została już ciśnięta bądź złamana, nikt nie był w sta- nie go dosięgnąć, dopóki szyk jego formacji nie został złama- ny. Krótki miecz był przeznaczony do zadawania pchnięć, a mie- rzące niewiele ponad osiemnaście cali ostrze w dłoni dobrze wyszkolonego weterana stawało się zabójcze. Równie ważną rolę, nawet jeśli nie robili tego w tak spekta- kularny sposób, odgrywali najlepsi na świecie imperialni kwa- termistrzowie i inżynierowie wojskowi. Jedyną słabością To- porczyków był brak jazdy. Królewsko-cesarska konna piechota była dokładnie tym - konną piechotą, bardziej mobilną dzięki dosiadanym koniom (lub mułom), ale walczącą pieszo. Nie była to konnica, choć wchodzących w jej skład żołnierzy szkolono do walki z końskiego grzbietu (tyle o ile), a to na wypadek, gdy- by zmusiła ich do tego nagła konieczność. Istniała lekkozbroj- na i średniozbrojna jazda toporska, ale stanowiła ona mniej niż dziesięć procent stałej armii imperialnej. Na nieszczęście dla wrogów imperium dom Kormaka tak na- prawdę nie potrzebował potężnej jazdy. A raczej już ją miał, z tym że po prostu należała do kogoś innego. Cesarstwo i Kró- lestwo Sothoii były sprzymierzeńcami od ponad ośmiuset lat i tylko szaleniec z własnej woli stawiłby czoła toporskiej pie- chocie wspieranej przez vonderlandzkich łuczników i jazdę Sothoii. Bahzell nie miał najmniejszej ochoty zobaczyć, jak nacie- ra na niego królewsko-cesarska armia, bez względu na to, czy wspierałaby ją jazda Sothoii, czy nie, ale w tej chwili widok twardych, zahartowanych w boju wartowników wydał mu się niemal równie uspokajający jak samej Zachodniej Bramy. Do- strzegł ich zdziwienie wywołane widokiem jego stroju i ukrył uśmiech, zastanawiając się, co pomyśleli sobie o hradani w barwach zakonu Tomanaka. Byli jednak zbyt dobrze wy- szkoleni, by zareagować otwarcie, a niewzruszony porucznik dowodzący oddziałem straży uniósł do góry pięść, odpowia- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 153 dając salutem na salut Bahzella, jak gdyby widywał hradani codziennie. W długim tunelu pod murami, pomimo stukotu kopyt, po- brzękiwania broni i skrzypienia skórzanych elementów uzbro- jenia, nie mówiąc już o wozach i ich zaprzęgach, panowała ci- sza, która wydawała się wręcz nienaturalna, ale śnieżyca znów czekała na nich po drugiej stronie murów. Budynki miejskie osłabiały nieco jej siłę, lecz wichura wciąż wyła niczym dusza uwięziona w piekle Krahany, a po krótkiej chwili wytchnienia w tunelu wydała się strudzonym wędrowcom jeszcze gorsza. Bahzell zadrżał, odwracając się do Wencita. - Gdy zdecydowałeś się wyjechać po nas, nie miałeś przy- padkiem na myśli jakiegoś konkretnego miejsca, gdzie chciałeś nas zaprowadzić? - Prawdę mówiąc, owszem - przyznał Wencit. - Jedźcie za mną. Lekko trącił konia piętą i pokłusował przez zawieję opusto- szałą ulicą, a Bahzell i jego towarzysze podążyli za nim w głąb miasta. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Tego wieczoru Bahzell zdążył przyjrzeć się Toporzysku tyl- ko w przelocie. Zapamiętał wrażenie przestrzeni i aleje tak pro- ste, jak gdyby wytyczono je pod linijkę, których szerokość kon- trastowała jaskrawo z bardziej kameralnymi ulicami Belhadan. Niektóre szczegóły wryły mu się w pamięć z zadziwiającą kla- rownością- wspaniała grupa posągów, które wyłoniły się nagle z tumanu kłębiącej się bieli, gdy dotarli do jakiegoś większego skrzyżowania, czy wydający się nie mieć końca rząd przysypa- nych śniegiem fontann (wyłączonych na zimę) na ogromnym, brukowanym placu. Ale widoczność była zbyt słaba (a on zbyt zmarznięty), by zapamiętać coś więcej. Nie to, żeby nie zdawał sobie sprawy, że idzie przez najwspanialsze miasto znanego świata: po prostu miał zbyt wiele rzeczy na głowie i zbyt wiele śniegu w oczach, by móc docenić uroki scenerii. Jego nastawienie uległo gwałtownej zmianie, gdy tylko do- tarli na miejsce. Czarodziej ściągnął wodze, zatrzymując się na kolejnym pla- cu, jeszcze większym od tych mijanych przez nich do tej pory. Bliźniacze rzędy latarń biegły w śniegu, przedłużając linię alei, którą się tu dostali, i spotykały z dwoma kolejnymi szpalerami ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 155 przecinającymi je pod kątem prostym. Jeszcze więcej latarń z ukrytymi pod szklanymi kloszami knotami, płonącymi rów- nym ogniem pomimo wiatru, ciągnęło się po obu stronach pla- cu i oświetlało cały jego zarys. Odległy koniec był mimo to nie- widoczny, ale budynek wznoszący się dokładnie na wprost przy- pominał marmurowe urwisko. Jasność wylewająca się przez ogromne witraże okien mieniła się na śniegu cudownymi bar- wami; w tym sączącym się przez okna blasku i świetle latarni łuki przyporowe wydawały się kruche i delikatne jak babie lato albo skrzydła ciem, a unoszący się w nocnym powietrzu śnieg zmieniał w żarzącą się tajemniczo mgłę. Bahzell miał trudno- ści z wyłowieniem z mroku pełnych wdzięku, niewyraźnych plam wież i kopuł, majaczących wysoko nad jego głową. Na całej szerokości wspaniałego portyku tworzącego fasadę budynku rozpościerały się niskie stopnie. Każda z kolumn pod- trzymujących sklepienie miała kształt buzdyganu boga wojny, z jego pierzastą głowicą stanowiącą kapitel. Nadproże wykute- go na środku fasady otworu wejściowego, któremu nadano kształt dwóch ogromnych skrzyżowanych mieczy, mierzyło w poprzek co najmniej czterdzieści stóp, a drzwi poniżej za- mknięte były płytami z kutej stali. Nawet poprzez śnieg był w stanie dojrzeć zdobiące potężne wrota płaskorzeźby i freski, przedstawiające wojowników, którzy zwarli się w śmiertelnym pojedynku z demonami, diabłami i innymi istotami mroku, a także majestatyczne oblicze Tomanaka, spoglądającego suro- wo znad wejścia. Po obu jego stronach umieszczone były ogrom- ne witraże w kształcie mieczy skierowanych sztychami w dół i prezentujących się w całej swojej krasie. Dwa mniejsze wejścia z obu stron głównego portalu nie ustę- powały mu wspaniałością. Przed nimi stali na straży wojowni- cy w pełnej zbroi i barwach zakonu Tomanaka, nieruchomi ni- czym posągi, choć noc była przeraźliwie zimna. Gdy spłynęło na nich kolorowe światło z okien, Bahzell poczuł przypływ cze- goś, co niemiło przypominało panikę - zdał sobie sprawę, że Wencit zaprowadził ich prosto do głównej świątyni Tomanaka. Walka z psimi braćmi, demonami czy ludźmi uzbrojonymi 156 DavidM. Weber w przeklęte przez bogów miecze to jedno, stawienie czoła cze- muś takiemu to była zupełnie inna sprawa. - Na Harfę! - Zawieja przycichła właśnie na krótką chwilę i ten pełen czci szept wydał się nienaturalnie głośny. Bahzell odswrócS się, by spojrzeć na Brandarka. W ciągu ich długolet- niej znajomości tylko dwukrotnie słyszał, by przyjaciel zakli- nał się w ten sposób. Choć raz wytworny, agresywnie wyrafi- nowany Zakrwawiony Miecz wyglądał na identycznie oniemia- łego jak Bahzell. - Robi wrażenie, co? - suchy ton Wencita mógłby zabrzmieć ironicznie albo tak, jak gdyby czarodziej naigrywał się z osłu- piałych hradani. Zamiast tego jego rzeczowość tylko uwypu- kliła fakt, że ręce śmiertelników nie powinny były wznieść bu- dowli tak okazałej jak ta. Nikt inny się nie odezwał. Sir Yorhus i większość rycerzy była tu już przedtem, ale wydawało się, że świątynia wywarła na nich równie wielkie wrażenie jak na Bahzellu i Brandarku. W pewnym sensie reakcja hradani kazała im się zatrzymać i spojrzeć na to miejsce świeżym okiem, po raz kolejny zoba- czyć je po raz pierwszy, i widok ten zmusił ich do milczenia. Te lśniące wrota i jarzące okna obiecywały ciepło i wygody, a jed- nak ani jeden z na wpół zamarzniętych podróżników nie po- spieszył, by schronić się w środku. Siedzieli na koniach lub sta- li, wpatrując się w świątynię tak, jak gdyby obawiali się, że czar pryśnie. Nagle środkowe wrota otwarły się i na zewnątrz wylało się jeszcze więcej światła, spadając kaskadą po szerokich stopniach. Po tym złotym kobiercu zeszło w dół kilkanaście uzbrojonych postaci. Idący na ich czele mężczyzna o kasztanowych włosach i kędzierzawej brodzie był barczysty i o kilka cali niższy od Va- ijona. Na jego opończy wyszyte były złotą nicią miecz i buzdy- gan, w zgięciu lewego łokcia niósł hełm zwieńczony pióropu- szem, a rubiny i szafiry, którymi wysadzana była pochwa mie- cza wiszącego u jego boku, migotały jak ogień. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że to on dowodził gru- pą wojowników, ale kobieta idąca o pół kroku za nim, wyglą- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 157 dała na pewno nie mniej efektow nie. Bahzella zaskocz ył jej widok, była bowiem pierwsz ą wojowni czką, jaką widział od znalezie nia się na terytoriu m Cesarst wa. Wśród jego rodaków kobiety rutynow o uczono przynaj mniej podstaw posługi wania się bronią, ale tylko na wszelki wypade k, bowiem kobiety hra- ddhi były zbyt cenne, by ryzykow ać ich udział w walce. W prze- ciwieńst wie do swoich mężczyz n były odporne na Szał, dzięki czemu stały na straży tej odrobin y stabilno ści, do jakiej dążyła większo ść plemion hradani, choć niektóre klany uważały Ko- niokradó w za heretykó w, gdyż w ogóle szkolili je do walki zbroj- nej. Oczywiś cie był świado m tego, że mieszka ńcy innych kra- jów mają różne zwyczaj e. Na przykład wojowni czki Sothoii mogły być uważane przez „porząd nych" Sothoii za wyrzutk ów społecze ństwa, ale powszec hnie uznawan o je za najlepsz ą nie- regularn ą lekką piechotę świata, a krasnolu dzkie kobiety ruty- nowo walczył y ramię w ramię z mężczyz nami ze swoich kla- nów. Jednak u większo ści ras rzemiosł o wojenne było zarezer- wowane głównie dla mężczyz n, jeśli nie z innych powodó w, to ze względu na ich posturę i siłę fizyczną. Bahzell zakładał, że dotoczył o to również Toporcz yków. Aż do tej chwili. Patrząc tak, odkrył niespod ziewani e ude- rzające podobie ństwo pomiędz y kobietą schodzą cą ku nim po schodac h a Zaranth ą z Jashan. Ale to nie była prawda, uświa- domił sobie równie nagle. A może? Pani Zaranth ą i jej służąca Rekah były, koniec końców, jedynym i ludzkimi kobieta mi, które miał okazję naprawd ę poznać. Czy to dlatego wydała mu się znajoma, a może kryło się za tym coś jeszcze? Zaranthą zawsze roztacza ła wokół aurę pewnośc i siebie oraz samowie dzy. Doty- czyło to również tej kobiety, ale oprócz tego i koloru włosów - tak samo kruczoc zarnych jak Zaranth y - fizyczni e nie były do siebie jednak ani trochę podobne. Nieznaj oma nosiła włosy splecion e w warkocz wojowni ka tak jak Bahzell, oczy miała olśniew ająco błękitne, nie brązowe, i mierzyła bez mała sześć stóp, co czyniło ją prawie o stopę wyższą od Zaranth y. Poru- szała się jak polujący straszli wy kot, ale choć Bahzell nigdy przedte m jej nie widział, nie mógł pozbyć się niesamo witego 158 DavidM. Weber wrażenia, że zna ją, jak gdyby spotkali się już w innym miejscu i innym czasie, chociaż miał całkowitą pewność, że nigdy wcze- śniej jej nie widział. Komitet powitalny zszedł ze schodów i mężczyzna o kasz- tanowej brodzie, wciąż w towarzystwie kobiety, ruszył do miej- sca, gdzie Bahzell stał zastygły w bezruchu, bynajmniej nie tyl- ko z powodu zimna. Uśmiechnął się i. skinął głową Wencitowi, ale szarych oczu nie spuszczał z Bahzella. Wyciągnął do Ko- niokrada prawą rękę. - Witaj, Bahzellu Bahnaksonie! - Dźwięczny baryton, nie tak głęboki jak Bahzella, ale głębszy niż większości ludzi, był głosem osoby przyzwyczajonej do wydawania rozkazów na polu bitwy. - Jestem sir Terrian, generał zakonu Tomanaka. Witam cię w imieniu boga wojny. Bahzell uścisnął wyciągniętą do niego dłoń, a Terrian uśmiechnął się niemal łobuzersko. - Uprzedzono nas, że jesteście w drodze, ale gdy pogoda się pogorszyła, Kaeritha i ja - ruchem głowy wskazał stojącą u je- go boku kobietę - zaczęliśmy się niepokoić. Mieliśmy już zbie- rać drużynę, by was szukać, kiedy „przypadkiem" pojawił się Wencit i zaoferował się was odnaleźć. W tej sytuacji postano- wiliśmy zostać w domu, przy palenisku, aby znów mógł nas zadziwić swoimi wyczynami. - Doprawdy? - Bahzell odwzajemnił uśmiech, wolną ręką odrzucił do tyłu kaptur poncha i z rozbawieniem zastrzygł usza- mi. Poczuł nagły, potężny przypływ sympatii dla Terriana - na- wet większej niż ta, którą żywił do sir Charrowa - i jeszcze raz uścisnął mu rękę. - Pewnie sam bym tak zrobił - przyznał. - Poza tym Wencit zna się na znajdywaniu ludzi podczas burz śnieżnych. - Tak słyszałem - odparł rzeczowo Terrian. Potem otrzą- snął się i wskazał uzbrojoną kobietę stojącą obok niego. - Ale pozwól, że dokończę prezentację, Bahzellu. Oto pani Kaeri- tha, córka Seldana. - Teraz kobieta wyciągnęła rękę, Bahzell uniósł brwi, zaskoczony siłą, z jaką uścisnęła mu dłoń. - Po- dobnie jak ty Kaeritha została wybrana przez Tomanaka - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 159 podjął Terrian i zachichotał, widząc cień zdumienia, który przemknął przez twarz Bahzella, choć hradani starał się to ukryć. - Przypuszczam, że macie sobie wiele do powiedzenia - dodał generał. - Sądzę, że wyniesienie jej do godności wy- branki wzbudziło nie mniejszą konsternację, niż gdy wybór padł na ciebie. Podniósł wzrok na konnych członków drużyny i z nieomyl- ną trafnością wyłowił spośród nich sir Yorhusa. Belhadański komandor poczerwieniał, ramiona zadrgały mu ze skrępowa- nia, ale zdołał wytrzymać spojrzenie dowódcy zakonu z god- nym pochwały spokojem. Bahzell prawie nie zwrócił na to uwagi, bo właśnie uzmy- słowił sobie, dlaczego Kaeritha wydała mu się tak znajoma. Po- wodem nie było żadne wyimaginowane zewnętrzne podobień- stwo do Zaranthy. Kaeritha miała w sobie coś, jakby echo To- manaka, które budziło takie samo echo w głębi jego duszy. Nie wiedział, że ma w sobie tę maleńką cząstkę boskiej obecności, dopóki nie dostrzegł jej bliźniaczki w Kaericie, ale teraz wi- dział ją i wyraz jego oczu złagodniał. - Co za szczęśliwe spotkanie, bracie w mieczu - powiedzia- ła i pomimo śnieżycy jej sopran zabrzmiał jeszcze bardziej prze- nikliwie niż głos Terriana. - Tomanak powiedział, że znalazł mi nowego brata, którego polubię. - Naprawdę? - Bahzell uśmiechnął się do niej i jeszcze moc- niej uścisnął jej rękę, delektując się celnościąjej powitania. Rze- czywiście był jej bratem, a ona była jego siostrą, i to bardziej niż gdyby urodzili się z tych samych rodziców. Jeszcze nigdy dotąd nie doświadczył niczego, co przypominałoby ten nagły przebłysk świadomości, tę chwilę absolutnej pewności warto- ści i wierności drugiej osoby, tak że nie było miejsca na żadne wątpliwości. - Szkoda, że nie pomyślał o tym, żeby i mnie uprzedzić, siostro w mieczu - zagrzmiał w odpowiedzi - ale jestem pewny, że po prostu nie chciał mi zepsuć niespodzianki. - Bardzo to wszystko wzruszające - przerwał mu Wencit - ale jak już mówił Terrian, to ja pojechałem was odszukać i sie- dzenie prawie mi już przymarzło do siodła. Myślicie, że mogli- 160 DavidM. Weber byśmy przenieść się z tą rozmową do środka i kontynuować ją przy palenisku jak cywilizowani ludzie? - Powiedziałeś cywilizowani? - prychnął Terrian. - A od kie- dy to jesteś „cywilizowany", Wencicie? - Odkąd zacząłem przymarzać do kulbaki - odparł cierpko czarodziej. Terrian wybuchnął śmiechem. - Co za ulga, że cokolwiek jest w stanie skierować twoje myśli ku cywilizowanemu zachowaniu! Ale jeśli tego właśnie chcesz, myślę, że możemy łatwo spełnić twoje życzenie. - Ski- nął na trzech gwardzistów świątynnych, którzy zeszli za nim i Kaerithą po schodach, i wyznaczeni mężczyźni wystąpili na- przód. - Jeśli ty i lord Brandark - i ty, sir Yorhusie - pozwolicie tym panom zająć się waszymi końmi, zaprowadzą je do stajni i rozjuczą, podczas gdy my będziemy kontynuować naszą roz- mowę w bardziej cywilizowanych warunkach, tak jak chciałeś. - W jaki sposób zakon może ci służyć, milordzie? - zapytał sir Terrian ponad pół godziny później. Bahzell opuścił ogrom- ny kufel gorącego jabłecznika i zachmurzył się lekko. W gru- bych murach budynku nie było już słychać zawiei szalejącej na zewnątrz z niesłabnącą siłą. Siedzieli w obszernym pomiesz- czeniu stanowiącym coś pośredniego pomiędzy kancelarią a sa- lonem, które służyło Terrianowi za gabinet. Komnata była ogrza- na równie dobrze, jak pomieszczenia w domu zakonnym w Bel- hadan, więc nos oraz palce u nóg Koniokrada, który trzymał stopy przy buzującym ogniu, zdążyły nieco odtajać. Zaczynał już nawet wierzyć, że może cieszyć się faktem przeżycia burzy, ale pytanie Terriana oderwało go od czysto zmysłowej przy- jemności, jaką było rozkoszowanie się ciepłem, i zmusiło do zastanowienia. - Myślę, że zakon zrobił już wszystko, o co mógłbym pro- sić, sir Terrianie - zagrzmiał po chwili. - Jeśli pominąć drobną kwestię dzisiejszej pogody, z którą sir Yorhus i sir Charrow nie mieli nic wspólnego, obaj sprawili, że była to najprzyjemniej- sza zimowa podróż, jaką pamiętam. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 161 - Miło mi to słyszeć - odrzekł Terrian, sącząc swój jabłecz- nik. Potem rzucił Yorhusowi jedno ze swoich przenikliwych, przeszywających spojrzeń. - Przede wszystkim ze względu na raporty sir Charrowa, które przesłał mi przez sztafety magów. Jak rozumiem, doszło do jakiejś, hm, rozbieżności opinii odno- śnie twojego statusu, jeśli można to tak ująć? Bahzell miał już odpowiedzieć, ale sir Yorhus go uprzedził. - W rzeczy samej, mój generale - odpowiedział oficjalnie. Pochylił głowę, ale w jego głosie znów słychać było tę dziw- ną nutę, jak gdyby w wyznawaniu swoich win znajdował ja- kąś niezrozumiałą przyjemność. - Przyznaję ze wstydem, że bardzo się do tego przyczyniłem. Jednak lord Bahzell i Toma- nak wytknęli mi mój błąd i wierzę, że uda mi się zmienić moje zachowanie tak, abyście nie mieli już powodów, by się na mnie uskarżać. Oczy Terriana zwęziły się, generał wydął usta, a potem, uno- sząc brwi, rzucił Bahzellowi przenikliwe spojrzenie. Bahzell zastrzygł uszami na znak, że zrozumiał nieme pytanie. Cieszył się, że Terrian dostrzegł kompulsywność Yorhusowego wyzna- nia i miał zamiar przedyskutować z nim wysłanie komandora do Jashan w nadziei, że Tothasowi uda się na niego wpłynąć. Ale nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać o tym w obecno- ści tylu postronnych osób. Zwykła grzeczność nakazywała, by pomówił o tym z generałem na osobności, więc z uśmiechem odwrócił się do Kaerithy. - Tak, sir Terrianie. Można to nazwać „rozbieżnością opi- nii". Z twoich wcześniejszych słów wynikało, że pani Kaeritha mogłaby nam opowiedzieć o kilku takich „rozbieżnościach opinii", które dotyczyły jej samej. - Rzeczywiście... gdybym chciała powracać do dawnych nie- porozumień. Czego rzecz jasna żaden prawdziwy rycerz nigdy by nie uczynił - odparła Kaeritha z fałszywą skromnością. Bahzell zachichotał, a ona odwzajemniła uśmiech. W lep- szym świetle gabinetu Bahzell dostrzegł bladą kreskę blizny - wąską, ale będącą niewątpliwie pozostałością głębokiej rany - która przecinała jej owalną twarz od górnej części prawego po- 162 DavidM. Weber liczka aż do boku szyi. Kolejna szrama ciągnęła się od czoła w górę, przez linię włosów i w tył głowy, gdzie jej bieg znaczy- ła smuga olśniewającej bieli. Pomimo blizn jej twarz pasowała do goszczącego na niej uśmiechu. - W przeciwieństwie do innych zakonów rycerskich nasz zawsze był otwarty dla kobiet - oznajmiła z powagą. - Wy- nikło z tego trochę problemów w takich miejscach jak Ce- sarstwo Włóczni, gdzie sam pomysł, by kobieta chciała szko- lić się we władaniu bronią, zakrawa na bluźnierstwo, ale To- manak postawił sprawę dość jasno, gdy powołał zakon do istnienia. Urwała, a Bahzell skinął głową, po raz kolejny przypomina- jąc sobie Zaranthę. Na szczęście książę Jashan postanowił, że jego dziedziczka, choć jest kobietą, otrzyma szkolenie, które zgorszyłoby innych szlachciców. Gdyby nie to, Zarantha nie miałaby sztyletu, który uratował jej życie tej nocy, gdy spotkała się z Bahzellem, ani nie potrafiłaby go użyć. Nie umiałaby też posłużyć się łukiem Tothasa, z którego zabiła kilku psich braci w gospodzie Pod Śmiejącym się Bogiem Ale Kaeritha miała rację: sama wzmianka o kobiecie wojowniczce, nie mówiąc już o kobiecie będącej pasowanym rycerzem, zostałaby uznana przez większość włóczniowych szlachciców za pomysł budzą- cy odrazę. - Pomimo życzenia Tomanaka wstępuje do nas stosunkowo mało kobiet - ciągnęła Kaeritha. - Byłabym zaskoczona, gdy- by okazało się, że ponad jeden czy dwa procent naszych człon- ków to kobiety. - Zerknęła na Terriana, jak gdyby szukając po- twierdzenia. Generał machnął ręką. - Nie sprawdzałem dokładnych danych, ale myślę, że masz rację. Prawdę mówiąc, raczej zawyżasz ich liczbę - stwierdził, po czym spojrzał na Bahzella. - Nie dlatego, że zniechęcamy kobiety do składania ślubów, choć przypuszczam, że część na- szych braci robi to nieoficjalnie. Stosunkowo mało kobiet wy- raża chęć władania mieczem, a wśród nas nie brak mężczyzn, którzy są zdania, że żadna z nich się do tego nie nadaje. Ale główną przyczyną niewielkiej liczby kobiet jest to, że wiek- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 163 szość niewiast, które chcą wstąpić do jednego z zakonów ry- cerskich, zwraca się albo do Stowarzyszenia Sióstr Lillinary albo Toporów Isvarii. Spoglądając na Kaerithę, niemal wyzywająco uniósł brwi. Wzruszyła ramionami. - To prawda. Sama chciałam najpierw wstąpić do Stowarzy- szenia. Moim zdaniem to całkiem naturalne, że kobietę pocią- ga służba bogini, a w polu zarówno Stowarzyszenie, jak i To- pory co najmniej dorównują naszemu zakonowi, nieprawdaż? Z wyzywającą miną wytrzymała spojrzenie Terriana, który wybuchnął śmiechem. - Nawet jeśli nie, brak mi odwagi, by ci zaprzeczyć! - To dlatego, że przy wyborze swoich generałów zakon ma na uwadze nie tylko ich talenty, ale i roztropność, milor- dzie - powiedziała Kaeritha i wyszczerzyła zęby, a Terrian zachichotał. Ale zaraz odwróciła się do Bahzella, a jej uśmiech przygasł. - Jak już mówiłam, na początku bardzo chciałam służyć w Stowarzyszeniu Sióstr Lillinary. Pochodzę z rodziny wieśnia- ków w Moretz, Bahzellu, a moje życie było... nieprzyjemne. - Jej błękitne oczy pociemniały jeszcze bardziej, ale głos miała spokojny. - Mój ojciec był właściwie Esgańczykiem, ale potra- fił obchodzić się z końmi i przez wiele lat pracował jako woź- nica dla kupca z Hildarth. Nie pamiętam go zbyt dobrze. My- ślę, że był dobrym człowiekiem, ale zabili go jacyś zbóje, kiedy miałam trzy czy cztery lata, i moja matka... - Urwała, a potem potrząsnęła głową. - Moja matka zostawiła swoją rodzinną wio- skę, kiedy się z nim pobrała. Nie miała żadnej rodziny w pobli- żu miejsca, w którym mieszkaliśmy, więc kiedy umarł... robiła wszystko, do czego zmuszona była cudzoziemka z trójką dzie- ci i bez męża, żeby przetrwać. Kochałam ją i nigdy nie przesta- łam jej kochać, ale dziecku trudno było zrozumieć decyzje, które musiała podjąć. Są takie myśli, rzeczy, które powiedziałam na głos, a które chciałabym cofnąć. To oczywiście niemożliwe. Mogę tylko szanować jej pamięć i próbować chronić kobiety takie jak ona. ^ 164 DavidM. Weber Pociągnęła głęboki łyk jabłecznika, wpatrując się w ogień, a Bahzell usłyszał, jak siedzący za nim Yorhus porusza się nie- spokojnie. Zerknął przez ramię i zobaczył gniew malujący się na twarzy komandora. Nie był zły na Kaerithę, ale na los, który spotkał jej matkę. Podobnie jak Bahzell musiał zdawać sobie sprawę, dokąd zmierza opowieść Kaerithy. Na jego twarzy po- jawił się cień oburzenia, ale Kaeritha wydawała się tego nie zauważać. Gdy znów się odezwała, wzrok miała wbity w pło- mienie tańczące na palenisku. - Miałam trzynaście lat, gdy moja matka umarła. Moja młod- sza siostra już wtedy nie żyła, zmarła na jakąś wyniszczającą chorobę - nie jestem pewna jaką, byłam wtedy zbyt mała - a mój brat został wcielony do wojska, gdy nasz miejscowy baron po- stanowił utworzyć oddziały mające wziąć udział w jakiejś se- kretnej misji podczas wojny domowej w Ferenmoss. Zostałam sama, ale byłam wysoka jak na swój wiek i ładniejsza niż inne dziewczęta, więc niektórzy miejscowi mężczyźni uznali, że je- stem już wystarczająco duża, by... zająć miejsce mojej matki. Nie zgodziłam się na to, a kiedy jeden z nich usiłował zmusić mnie... - uniosła prawą dłoń i przesunęła nią wzdłuż szpecącej policzek blizny, a Bahzell usłyszał, jak Yorhus ze świstem wcią- ga powietrze przez zęby - ...odebrałam mu sztylet i zadźgałam go nim. - Oderwała wzrok od ognia i spojrzała Bahzellowi w oczy. - Obawiam się, że nie miał lekkiej śmierci. -1 dobrze - huknął Bahzell. Wśród większości hradani gwałt był zbrodnią, której nie mógł usprawiedliwić nawet Szał. Doty- czyło to również - przynajmniej oficjalnie - mieszkańców Na- vahk, gdzie Churnazh sprawował swoje krwawe, despotyczne rządy. To, że Churnazh i przynajmniej trzej z jego czterech sy- nów byli gwałcicielami, było faktem powszechnie znanym, choć niewielu śmiało mówić o tym otwarcie. Tajemnicą poliszynela było to, że Bahzell prawie na śmierć pobił księcia Hamaka za gwałt, którego ten dopuścił się na służącej, za co następca tronu ścigał Koniokrada przez cały kontynent. Nawet Navahkczycy nie poparliby Hamaka, dopóki krążyły takie plotki, a jedynym sposobem uciszenia ich było zabicie Bahzella i ofiary gwałtu. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 165 Niefortunnie dla planów Hamaka, oboje wciąż żyli, a on nie. Bahzell wątpił, czy nawet ojciec Hamaka ubolewał nad jego śmiercią, biorąc pod uwagę wstyd, jakim okrył całą rodzinę. Ale Bahzell zaczynał zdawać sobie sprawę, że wśród innych ras gwałt był o wiele bardziej rozpowszechniony. Niepokoiło go to bardzo, była ta bowiem zbrodnia budząca jego najwyższą pogardę, czyn, którego nie potrafił pojąć, choć wiedział, że zda- ? rza się... i nie widział cienia usprawiedliwienia dla tych, którzy się go dopuszczali. Kaeritha wydawała się nieco zaskoczona stanowczością, z ja- ką wyraził swój sąd. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem kącik jej ust drgnął. - Gdyby miejscowi sędziowie podzielali twoje zdanie, pew- nie nadal mieszkałabym w Moretz - rzekła cierpko. - Kiedy to się stało, nie wierzyłam, że spojrzą na to z mojego punktu wi- dzenia, więc uciekłam. Nie chcę was zanudzać szczegółami, ale w końcu znalazłam się w Morfintan, w Południowej Mar- chii. Umierałam z głodu, byłam brudna, w policzek wdała mi się poważna infekcja, a straż miejska aresztowała mnie za włó- częgostwo. Nie miałam żadnych doświadczeń z toporskim wy- miarem sprawiedliwości i umierałam ze strachu, kiedy zawle- kli mnie na salę sadową. Jedyni sędziowie, z jakimi miałam kiedykolwiek do czynienia, byli moimi naturalnymi wrogami - nie byłam przygotowana na to, że jednemu z nich wystarczy rzut oka na mnie, by posłać po żonę bajlifa, aby ta „umyła ją i nakarmiła, żebym nie mógł już porachować jej żeber przez skórę, na miłość Orra!". Ponury wyraz jej oczu rozpogodził się na wspomnienie szczę- śliwszych chwil. - I tak poznałam Seldana Justinsona i jego żonę Marję - oznajmiła głosem, w którym słychać było serdeczność przebi- jającą z każdego jej słowa. - Przygarnęli mnie jak zbłąkanego szczeniaka, a nie byłam jedyną przybłędą, którą do siebie przy- jęli. Może i nie mam pojęcia, gdzie szukać moich krewnych - zakładając, że w ogóle gdzieś tacy istnieją - ale mam sześciu braci i osiem sióstr, których większość wciąż mieszka w Mor- 166 DavidM. Weber fintan, z czego czwórka z Seldanem i Marją. On jest teraz bur- mistrzem, a oboje są rodzicami, którzy uratowali mi życie... i moją duszę. - Spojrzała Bahzellowi w oczy i uśmiechnęła się łagodnie. - Widzisz, znów nauczyli mnie kochać - powiedziała po prostu i Koniokrad pokiwał głową. Na chwilę zapadła cisza, a potem Kaeritha wzięła głęboki oddech. - Seldan i Marja umyli mnie, nakarmili, wezwali maga uzdrowiciela, który zajął się moją twarzą, wysyłali mnie co- dziennie do szkoły choć broniłam się rękami i nogami - i ogólnie rzecz biorąc starali się wyprowadzić mnie na ludzi. Udało im się nawet sprawić, że przestałam narzekać na bez- celowość nauki czytania, gdy poprosili o pomoc panią She- rath, maginię, dyrektorkę szkoły. Coś we mnie zobaczyła i zdecydowała, że potrzebne mi jest specjalistyczne szkole- nie. Sama była mishuk, ale najwidoczniej nie nadawałam się do walki bez użycia broni, więc ona z kolei powierzyła moją naukę pani Chaerwyn z morfintańskiego konwentu zakonu Tomanaka. Nigdy nawet nie śniłam, że zaproponują mi tego rodzaju szkolenie - w Moretz uczenie wieśniaków posługi- wania się białą bronią jest nielegalne. To było tak, jak gdyby ktoś podarował mi całe złoto Norfressy. Nie zastanawiałam się wiele nad tym, dlaczego uczono mnie rzemiosła wojen- nego. Wtedy myślałam tylko o tym, że jeśli nauczę się wal- czyć, nigdy nie będę musiała się kurwić jak moja matka... i że każdy, mężczyzna czy kobieta, kto spróbuje zmusić mnie do zrobienia czegokolwiek wbrew mojej woli, odkryje stopę żelaza w swoim brzuchu. Przerwała, a oczy znów jej pociemniały i nabrały ponure- go wyrazu. Potem zmarszczyła nos i uniosła rękę, wewnętrz- ną stroną dłoni do góry, jak gdyby chciała odepchnąć coś od siebie. - Cokolwiek by mną kierowało, jakie by motywy leżały u podstaw mojej decyzji, wkrótce odkryłam, że mam do tego zajęcia wrodzone predyspozycje. Moje postępy cieszyły panią Chaerwyn, choć była zawsze gotowa utrzeć mi nosa, gdy wpa- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 167 dałam w zbyt wielki zachwyt nad sobą, ale co do jednego były z panią Sherath zgodne: jeśli nadal chciałam trenować walkę zbrojną, musiałam poświęcać jej co najmniej tyle samo czasu, co innym przedmiotom. I tak pozbyłam się paskudnego akcen- tu, który przywlokłam za sobą z Moretz. - Nie sądzę, by pani Sherath wybrała panią Chaerwyn dlate- go, że czuła, iż moim przeznaczeniem jest zakon Tomanaka. Po prostu pani Chaerwyn była najlepszym nauczycielem fechtun- ku w Morfintan, a przy okazji kobietą, a pani Sherath nie miała najmniejszego zamiaru umieścić mnie w sali treningowej, z bro- nią w ręku, razem z mężczyzną. Nie winię jej za to. Wciąż mia- łam w sobie wiele nienawiści i myślę - nie, wiem o tym - że to martwiło panią Chaerwyn. Ale oprócz fechtunku nauczyła mnie dyscypliny wewnętrznej, a zanim ukończyłam dziewiętnaście lat, była gotowa poręczyć za mnie, gdybym zdecydowała się wstąpić do zakonu. -Niemal odmówiłam. Była jedyną kobietą w morfmtańskiej placówce, a już przedtem opowiadała mi, jak niewiele jest ko- biet w całym zakonie. Wiedziałam też, że ma problemy z nie- którymi członkami zakonu, choć od niemal dziesięciu lat peł- niła funkcję starszego fechmistrza. Poza tym wydawało mi się, że Stowarzyszenie Sióstr Lillinary bardziej odpowiada moim potrzebom. Uśmiechnęła się po raz kolejny, ale tym razem błysk białych zębów był jak lodowaty wiatr, który zmroził Bahzella do szpi- ku kości. Przypomniał sobie ponury wyraz jej ciemnych oczu, w tej chwili spokojnych i błękitnych jak wody głębokiego oce- anu, i zrozumiał. Lillinara była patronką wszystkich kobiet - roześmianej dziewicy, kochającej matki... i mścicielki. - Ale potem coś sobie uświadomiłam - powiedziała ci- cho Kaeritha. - Coś, czego Seldan, Marja oraz panie Sherath i Chaerwyn starały się mnie nauczyć przez te wszystkie lata. - Odchyliła się do tyłu i przeniosła spojrzenie z Bahzella na sir Yorhusa. - Zemsta to trucizna - podjęła wciąż przyciszonym głosem - a zemsta była tym, czego chciałam od Stowarzyszenia. Chcia- 1 168 DavidM. Weber łam, żeby Srebrna Pani przyjęła mój miecz, abym mogła uży- wać go przeciwko mężczyznom, którzy zrobili z mojej matki dziwkę i usiłowali zmusić mnie do tego samego. Nie miało dla mnie żadnego znaczenia to, że wszyscy ci mężczyźni zostali w Moretz. Wystarczyłby mi każdy mężczyzna, który w jakikol- wiek sposób uchybił kobiecie, ponieważ nie chciałam sprawie- dliwości. Chciałam mieć pretekst. Yorhus poruszył się niespokojnie, a potem opuścił wzrok, jak gdyby nie był w stanie wytrzymać jej spojrzenia. Patrzyła na niego przez jakiś czas, a potem wzruszyła ramionami i zwróci- ła się znów do Bahzella. - Zdawałam sobie sprawę, że nawet gdyby Siostry Lillinary przyjęły moje śluby - a wcale nie jestem pewna, czy by to zro- biły - złożyłabym je ze złych powodów. Wiedziałam też jed- nak, że to, co przytrafiło się mojemu ojcu, mojej matce, sio- strze i bratu - a także mnie - będzie wciąż zdarzać się innym. Że takie rzeczy będą się dziać, dopóki ktoś z nimi nie skończy, i to właśnie powinno być dla mnie naprawdę ważne: zapobie- ganie im, kiedy to tylko będzie możliwe. Nie zemsta na męż- czyznach, którzy nie mieli nic wspólnego z tym, co mi się przy- darzyło, bez względu na to, jaką krzywdę wyrządzili komuś innemu, ale niedopuszczenie do tego, by takie rzeczy przytra- fiały się innym i wymierzanie sprawiedliwości, nie wywiera- nie zemsty, gdy już do nich doszło. A kiedy uświadomiłam to sobie - wzruszyła ramionami - było tylko jedno miejsce, gdzie mogłam otrzymać miecz. - Pani Chaerwyn musiała się ucieszyć - zauważył po chwili Bahzell. - O, jak najbardziej! - odezwał się sir Terrian, zanim Kaeri- tha zdążyła odpowiedzieć. Błękitne oczy błysnęły niebezpiecz- nie, ale on tylko potrząsnął głową z uśmiechem. - Ale chyba nie spodziewała się, co z tego wyniknie. Widzisz, zaraz po tym jak Kerry spędziła noc na czuwaniu i została pasowana na ryce- rza nowicjusza, pojawił się sam Tomanak i uczynił ją swoją wybranką. - To wcale nie było takie proste - zauważyła cierpko Kaeritha. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 169 -Nie? No, prawie - odparł Terrian, nie zrażony tonem jej gło- su. - Przechowuję zresztą w aktach depeszę od pani Chaerwyn, w której opisuje ona przebieg całego zajścia na wypadek, gdybyś miała ochotę się z nią zapoznać, Kerry, nie myśl więc sobie, że uda ci się zmusić mnie do zmiany mojej wersji wydarzeń. - Terrian, jesteś zupełnie beznadziejny. Wiesz o tym? - za- pytała Kaeritha. - Słyszałem to już kilka razy - odparł spokojnie generał, a Bahzell gruchnął śmiechem. - I to pewnie nie bez powodu - zauważył, odstawiając na bok pusty kufel i uśmiechając się do Kaerithy. - Wdzięczny ci jestem za tę opowieść, siostro, i czuję się zaszczycony, że chcia- łaś się nią ze mną podzielić - powiedział - ale intryguje mnie coś jeszcze. Sir Charrow mówił, że w całej Norfressie jest zale- dwie osiemnastu wybrańców. - Nadstawił pytająco uszu, a Ka- eritha potwierdziła skinieniem głowy. - W takim razie zastana- wiam się, dlaczego dwoje z nich siedzi przy tym samym pale- nisku, popijając jabłecznik, podczas gdy Wencit z Rum „przy- padkiem" znalazł się w tym samym pomieszczeniu w tym sa- mym czasie. Bez wątpienia odzywa się we mnie podejrzliwy barbarzyńca, ale mam dziwne przeczucie, że jest ku temu jakiś powód. - Oczywiście - radośnie potwierdziła Kaeritha. - Ty, Bran- dark i Vaijon wracacie do Hurgrum, a Wencit ma jakieś własne sprawy do załatwienia w tamtej okolicy, więc pomyślał sobie, że wyruszy w podróż razem z wami. - Doprawdy? - Bahzell rzucił Wencitowi piorunujące spoj- rzenie, ale czarodziej tylko uśmiechnął się dobrotliwie. - A ty? - powiedział hradani, zwracając się do Kaerithy. - Muszę się zająć pewną drobnostką - odparła. - Wśród hradani? - w głosie Bahzella słychać było powąt- piewanie, choć starał się to ukryć, ale ona tylko się roześmiała i pokręciła głową. - Więc jeśli nie wśród mojego ludu, to gdzie? Tam dokąd jedziemy, mieszkają tylko hradani i Soth... Urwał, przyglądając się jej uważnie, bo właśnie coś mu przy- szło do głowy, a ona uśmiechnęła się promiennie. Musiała żar- 170 DavidM. Weber tować, pomyślał. Jeśli mieszkańcy Cesarstwa Włóczni odnosili się niechętnie do wojowniczek, Sothoii byli pod tym względem nieskończenie gorsi. Pomimo szacunku, jaki oficjalnie okazy- wali orężnym niewiastom, dla większości Sothoii - zarówno kobiet, jak i mężczyzn - znajdowały się one poza nawiasem społeczeństwa. Tak naprawdę nie były wcale kobietami, gdyż każda z nich, aby stać się wojowniczką, wyrzekła się więzów krwi, a żadna porządna kobieta nie dopuściłaby się nigdy tak wysoce nienaturalnego czynu. Fakt, że wietrzni jeźdźcy uwa- żali wojowniczki Sothoii za nieocenione sojuszniczki, nie miał większego znaczenia wobec głęboko zakorzenionych uprzedzeń, a służąca Tomanakowi kobieta rycerz spotkałaby się z nieco tylko cieplejszym przyjęciem niż najazd hradani. Nie wspomi- nając już o tym, że ojciec Bahzella nie byłby specjalnie zachwy- cony tym, że towarzyszka jego syna kuma się z najbardziej nie- przejednanymi wrogami Koniokradów. Ale patrząc w oczy pani Kaerithy, córki Seldana, wiedział, że jest jak najbardziej poważna. Można by nawet rzec, że śmier- telnie poważna, zauważył, i wzdrygnął się na tę myśl. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Sir Yorhus nie towarzyszył im, gdy opuszczali Toporzysko dwa dni później. Ku lekkiemu zdziwieniu Bahzella, który jesz- cze nie zdążył oswoić się z władzą, jaką posiadał wybraniec, Terrian nawet nie zakwestionował jego decyzji o wysłaniu Yor- husa na południe. Prawdę powiedziawszy, wyglądało na to, że generał wręcz poczuł ulgę. - Skoro uważasz, że ten Tothas ma szansę przemówić Yor- husowi do rozumu, oczywiście powinniśmy go do niego wy- słać - stwierdził stanowczo Terrian. - Mimo tego, że Włócznicy nie darzą Toporczyków prze- sadną sympatią? - Po pierwsze, niechęć Włóczników do Toporczyków - i vi- ce versa - to kwestia bardziej tradycji niż zapiekłej nienawiści - odparł Terrian. - Nie ma to nic wspólnego z uczuciem, jakie na przykład żywią wobec nas Purpurowi Lordowie. Po drugie, zakon ma w Cesarstwie Włóczni dość silną pozycję. Wpraw- dzie nasza siedziba znajduje się w Toporzysku, a nasz statut został pierwotnie zatwierdzony przez Kormaka I, służymy To- manakowi, który - jak może pamiętasz - jest również Sędzią Książąt. To oznacza, że w przypadku wojny nie opowiadamy 172 DavidM. Weber się po żadnej ze stron, chyba że jedna z nich wyraźnie pogwał- ciła kodeks Tomanaka. A ponieważ - uśmiechnął się lekko - wszyscy o tym wiedzą, większość rozsądnych władców stara się unikać łamania go w otwarty sposób. Rzecz w tym, że Włócz- nicy nie myślą o nas automatycznie jak o toporskiej organiza- cji czy o naszych rycerzach jak o szpiegach króla-imperatora. - Hm. - Bahzell odchylił się na oparcie krzesła i potarł pod- bródek, uszy na wpół kładąc po sobie. Terrian miał pewnie ra- cję, stwierdził. Powodem niechęci mieszkańców Cesarstwa Włóczni do Toporczyków było to, że Cesarstwo Topora stano- wiło jedyną przeszkodę na drodze do ich niczym nie skrępowa- nej ekspansji. Nie mogli pogodzić się z tym, że niezrównana potęga Toporczyków ukierunkowana była na powstrzymanie wszelkich prób przesunięcia ich granic dalej na północ. Rozu- mieli, że traktaty zobowiązują króla-imperatora do stania na straży suwerenności Królestw Ościennych, wiedzieli również, że Toporczycy nie mają nic przeciwko ich ekspansji na rozle- głe, niczyje ziemie na wschód od rzeki Włóczni. A rzeczywi- ście, jak powiedział sir Terrian, zakon Tomanaka zachowywał neutralność wobec rywalizujących ze sobą imperiów... a wy- mierzenie sprawiedliwości Tomanaka służyło interesom wład- ców obu Cesarstw. - Poza tym - ciągnął Terrian, gdy Bahzell zastanawiał się nad tym wszystkim - choć Yorhus ma wiele wad, nie znajdziesz bardziej energetycznego, kompetentnego i zdecydowanego do- wódcy od niego. Prawdę mówiąc, jest dla nas zbyt cenny, by powierzyć mu robotę papierkową lub jakieś drugorzędne obo- wiązki, chyba że w ostateczności. Trudność polega na tym, by nie dopuścić go do stanowisk, na których właściwy mu rodzaj pobożności mógłby wpłynąć na politykę zakonu... albo przeko- nać osoby z zewnątrz, że ma na nią wpływ. Co oznacza, że wysłanie go do Jashan pozwoli nam upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, że tak to ujmę. - A to w jaki sposób? - Zarantha z Jashan, o czym z pewnością wiesz lepiej ode mnie, zajmuje się właśnie założeniem pierwszej włóczniowej ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 173 akademii magów. - Było to na poły twierdzenie, na poły pyta- nie, więc Bahzell potwierdził skinieniem głowy. - Przedsię- wzięcie to, któremu patronuje jej ojciec, spotkało się z dość ostrym sprzeciwem garstki reakcyjnych Włóczników. Już samo to, że pani Zarantha jest kobietą, wystarczy, by pomysł ten spotkał się z oporem z ich strony, fakt, że uczyła się w Topo- rzysku tylko pogarsza sprawę, a niektórzy z nich już pobrzę- kują mieczami. Nie sądzę, by chcieli doprowadzić do otwar- tego konfliktu z księciem Jashan, zwłaszcza że ich cesarz z pewnością wziąłby jego stronę, ale mogliby się zniżyć do zachęcania do jakiegoś „rozboju", którego ofiarą mogłaby przypadkiem paść pani Zarantha. Na domiar złego, jak na kon- serwatywnych włóczniowych szlachciców mają dość szcze- gólnych sprzymierzeńców. Bahzell postawił pytająco uszy. Terrian wzruszył ramio- nami. - Wydaje się, że Purpurowi Lordowie wywierają na księcia niemały nacisk, wliczając w to coś, co wygląda na próbę - tym razem nieoficjalną - nałożenia embarga na towary Jashan wy- syłane przez Bortalik. - Purpurowi Lordowie, tak? - wymamrotał Bahzell, a Ter- rian skinął głową. - Owszem, milordzie, i to wystarczyło, żebyśmy przyjrzeli się uważniej całej tej sytuacji, zwłaszcza w świetle tego, co ty i Wencit opowiedzieliście nam o podejrzeniach księcia Jashan i pani Zaranthy wobec Purpurowych Lordów. Bez wątpienia wiele miast-państw miałoby coś przeciwko włóczniowym ma- gom tylko i wyłącznie dlatego, że wszystko, co przyczynia się do uniezależnienia Cesarstwa od Purpurowych Lordów, zagra- ża ich zyskom, ale wierzę, iż książę Jashan ma rację, sądząc, że to nie jedyny powód. A zważywszy na to, że magowie i zakon Semikirka to nasza najlepsza broń przeciwko mrocznym czaro- dziejom, domyślamy się, niestety, jaki to powód. - Dlatego - ciągnął generał - zakon Semikirka poprosił nas o pomoc. Jest wśród nich wielu mishuki, ale w przeciwień- stwie do nas nie są zakonem rycerskim w pełnym tego słowa 174 DavidM. Weber znaczeniu, więc zwrócenie się do nas z prośbą o wsparcie ma sens. Jashan potrzebna jest pomoc i najlepiej by było, gdyby ta pomoc nadeszła z zewnątrz. Gdyby książę zrezygnował z ro- li głównego patrona nowej akademii pani Zaranthy i zajął bar- dziej „neutralne" stanowisko, powinno to przyczynić się do załagodzenia politycznych i ekonomicznych napięć w tamtym rejonie. -1 uważasz, że pozwoli mu na to wykorzystanie do ochrony Zaranthy oddziałów zakonu. - Otóż to. Nie traktujemy tego jako stałego zobowiązania. Każda akademia magów o ugruntowanej pozycji jest w stanie sama zadbać o swoje interesy, a kiedy pani Zarańtha zorgani- zuje już swoją uczelnię tak jak należy, będziemy mogli z czy- stym sumieniem wycofać swoich ludzi. Ale zanim to się stanie, minie kilka lat, a tymczasem potrzebny nam dobry dowódca polowy, który będzie kontrolował sytuację. - A gdyby przypadkiem wymagało to wysłania Yorhusa do tej głuszy, w której zaszył się Tothas...? - Otóż to - powtórzył Terrian i uśmiechnął się. - A najlep- sze jest to, że skoro nie będziemy musieli mówić Yorhusowi, że Tothas ma mu przemówić do rozumu, nie będzie miał powo- dów, by się przed tym wzbraniać, jak to zwykle robi, kiedy je- den z nas próbuje z nim porozmawiać. A myślę, że i pani Za- rantha nie będzie szczędziła wysiłków, by do niego dotrzeć. - O, z pewnością! - zachichotał Bahzell, kiwając głową. - A więc dobrze, sir Terrianie. Pamiętaj, mam wciąż pewne wąt- pliwości co do wysyłania dokądś ludzi dla kaprysu i będę chciał przekazać Tothasowi list, w którym uprzedzę go o obowiązkach, które zrzucamy na jego barki. Tothas nie jest członkiem zakonu i oprócz przyjaźni miedzy nami nie istnieją żadne powody, dla których miałby zrobić to, o co go poproszę. Ale myślę sobie, że i tak da z siebie wszystko, i masz rację co do liczby tych pie- czeni. A nawet jeśli Yorhus potrafi nieźle zaleźć za skórę, nie wątpię, że zapowiada się też na dobrego dowódcę polowego. Skoro Zarantha potrzebuje pomocy, będę wdzięczny, jeśli bę- dziemy mogli ją jej wysłać. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 175 W ten sposób podjęto ostateczną decyzję. W rzeczywistości Bahzell nie musiał pisać do Tothasa, bowiem pomiędzy topor- ską akademią magiczną a Zaranthą istniała już od dawna szta- feta. Magowie byli w stanie przesłać jej propozycję wyekspe- diowania do niej oddziałów zakonnych oraz prośbę Bahzella do Tothasa, a ona odesłała swoje podziękowania i niemal na- tychmiast przystała na jedno i drugie. Yorhus wydawał się nieco zaskoczony nowymi rozkazami, ale oczy aż mu błyszczały, gdy obiecywał osobiście dopilno- wać bezpieczeństwa przybranej siostry Bahzella. Koniokrad mógł sobie życzyć nieco mniejszego entuzjazmu i większej dozy rozsądku z jego strony, ale był pewny, że długa, zimna podróż do Jashan ostudzi nieco zapał komandora. A nawet gdyby stało się inaczej, nie miał najmniejszych wątpliwości, że Zaranthą i Tothas wyprowadzą go na ludzi w rekordowo krótkim czasie. Wszystko zostało już załatwione i gdy tylko pogoda się po- prawiła, Bahzell, Brandark, ich eskorta, a także Wencit i Kaeri- tha ruszyli w dalszą drogę. Bahzell wolałby spędzić więcej czasu w Toporzysku i zwiedzić miasto, ale nie mógł się pozbyć nie- przyjemnego uczucia, że mają coraz mniej czasu. Nie rozumiał dlaczego, bo przecież nie miał jeszcze pojęcia, jak poradzi so- bie z różnymi problemami, które zastanie w domu, ale przeko- nanie, że musi się tam jak najszybciej znaleźć, nie pozwalało mu dłużej zwlekać. Brandark miał ochotę trochę się z nim podrażnić, ale był w tym zamyśle odosobniony, a tak naprawdę nawet Zakrwawio- ny Miecz nie miał nic przeciwko ruszeniu w dalszą drogę. W ten oto sposób Bahzell znalazł się przy Wschodniej Bramie Topo- rzyska, po raz ostatni ściskając rękę sir Terrianowi. Od bez- chmurnego, nieznośnie niebieskiego nieba dął zimny wiatr. - Wdzięczny ci jestem za pomoc, sir Terrianie - powiedział z powagą Koniokrad. -1 za to, że zobaczyłem główną świąty- nię Tomanaka. Szkoda, że nie udało mi się obejrzeć więcej - ani spędzić z tobą więcej czasu-ale zawsze brakuje czasu, a po- gody takiej jak ta żal marnować. 176 DavidM. Weber - Święta prawda - zgodził się Terrian. -1 cieszę się, że twoja droga wiodła przez Toporzysko... nawet jeśli nie pozwoliłeś nam pasować cię na rycerza. - Może innym razem - odpowiedział Bahzell, szczerząc zęby, wypuścił z uścisku rękę generała i powiódł wzrokiem po twa- rzach ludzi mających towarzyszyć mu w podróży. W kryszta- łowo czystym powietrzu poranka widać było parę ich oddechów i pomimo zimna Bahzell poczuł nagłą chęć znalezienia się znów na szlaku. Widać to było po nim i Terrian roześmiał się. - A więc ruszaj w drogę, milordzie. Ale będziemy wyglądać twojego rychłego powrotu. A do tego czasu - generał spoważ- niał - niech osłania cię tarcza Tomanaka, a jego miecz uderza poprzez twoją rękę. - I nawzajem - odpowiedział uroczyście Bahzell. Jeszcze raz skinął głową komandorowi zakonu Tomanaka, po czym odwrócił się plecami do wspaniałych murów Toporzyska. Ge- stem wskazał rozpościerający się przed nimi gościniec i wy- szczerzył zęby do towarzyszy. - A więc w drogę - powiedział. * * * Przez kilka następnych dni pogoda była prawie idealna, jak gdyby Chemalka, Pani Burz, wyładowawszy już gniew, zrobiła się nagle łaskawa. Bahzell nie ufał jej na tyle, by wierzyć, że tak już zostanie, ale chwilowo niebo promieniało. Nadal było przeraźliwie zimno, ale przynajmniej nie zanosiło się na śnieg. Kilka kłębiastych chmur, zbyt olśniewająco białych, by można im się było dłużej przyglądać, sunęło po niebie tak błękitnym, że aż oczy bolały, a odbijający się od śniegu blask słoneczny sprawiał, że znów cieszyli się z posiadania soczewek śnieżnych. Gdy minęli Żeleźce, gościniec znów zaczął biec prosto, a dłu- gie, strome zbocza zaczęły opadać nieco łagodniej. Pozostawili też za sobą największe zaspy, więc podróż była niemal tak przy- jemna jak droga z Belhadan do stolicy. Drużyna wkrótce po- wróciła do dawnego porządku dnia, który ustalił się podczas wcześniejszego etapu podróży, z tą tylko różnicą, że do poran- nych treningów przyłączyli się Wencit i Kaeritha. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 177 Czarodziej twierdził, że to po prostu sposób na rozgrzanie się, jako że człowiek w tak podeszłym wieku jak on nie powi- nien używać miecza z poważnymi zamiarami, ale Bahzell nie wierzył, że tym dementi udało mu się kogokolwiek zwieść. Koniokrad wiedział też, że nie udało mu się z całą pewnością zwieść nim nikogo, kto miał wątpliwą przyjemność skrzyżo- wania kling ze „staruszkiem", czy to podczas ćwiczeń, czy nie. Wyraz twarzy Brandarka, którego Wencit rozbroił trzykrotnie w przeciągu pięciu minut był bezcenny, a choć jemu samemu udało się dotrzymać pola czarodziejowi, niewiele brakowało, by i jemu wytrącił broń z ręki. Prawdę powiedziawszy, Wend- towi udawało się „zabić" Koniokrada równie często, jak Ko- niokradowi udawało się „zabić" czarodzieja. Bahzell chciałby myśleć, że dzieje się tak, ponieważ miecz czarodzieja jest za- czarowany, a bez wątpienia był, o czym wiedział każdy, kto widział go w starciu z mrocznymi czarodziejami. Niestety, hra- dani jakoś nie potrafił przekonać samego siebie, że magia sta- nowi wyjaśnienie tego, co dziki czarodziej z owym mieczem wyprawiał. Pomimo sędziwego wieku Wencit był dobrze umię- śniony i gibki (dzika magia musiała mieć z tym coś wspólne- go), a poza tym miał ponad dwanaście wieków na podłapanie szermierczych sztuczek, o których Bahzell nawet nie słyszał. Ale choć Bahzell polubił pojedynki z Wencitem i cieszył się, mogąc włączyć niektóre z jego sztuczek do własnego repertu- aru, starcia z Kaerithą dostarczały mu jeszcze większej przy- jemności. Nie tylko ją, ale ijej nauczycieli darzył ogromnym szacunkiem. Kobieta była o ponad półtorej stopy niższa od nie- go i mogła ważyć najwyżej jedną trzecią tego co on, a i to też tylko wtedy, gdy ociekała wodą. Był od niej lepiej umięśniony i miał grubsze kości, więc w walce jeden na jednego nie powin- na mieć z nim żadnych szans. Nikt jej jednak o tym nie powiedział, a to, że był od niej o wie- le silniejszy i miał o wiele większy zasięg, nadrabiała to szyb- kością, umiejętnościami i zwykłą agresywnością. Cios zadany mieczem tak wielkim jak ostrze Bahzella, nawet jeśli była to stępiona broń do ćwiczeń, mógł zgruchotać kości komuś no- 178 DavidM. Weber szącemu kolczugę, ale Kaeritha nic sobie z tego nie robiła. Rzu- cała się na Koniokrada, najwyraźniej nie dbając o to, że może zostać zraniona, co zmroziło mu krew w żyłach, gdy zrobiła to po raz pierwszy - zwłaszcza gdy pomyślał, co by było, gdyby zaatakowała w ten sam sposób przeciwnika dzierżącego ostrą broń. Ale gdy się nad tym zastanawiał, stopą zahaczyła o jego prawą kostkę, pociągnęła, a on runął jak długi w śnieg, po czym zaraz odkrył sztych jej miecza przyciśnięty mocno do własne- go naszyjnika. A raczej sztych jednego z jej mieczy, gdyż stosowała techni- kę, z którą nigdy dotąd się nie spotkał, choć słyszał o czymś podobnym od Koniokradów, którzy walczyli z wojowniczkami Sothoii. Zamiast mieczem czy choćby mieczem i sztyletem, wal- czyła dwoma mieczami. Były to lekkie ostrza, jej projektu, jak przypuszczał, mieszczące się gdzieś pomiędzy osiemnastoca- lowym krótkim mieczem królewsko-cesarskiej piechoty a mie- rzącym trzy stopy długim mieczem Vaijona, ale posługiwała się nimi z taką szybkością i zręcznością, że trzeba to było zoba- czyć na własne oczy, by uwierzyć. Nie mogła osłaniać się tar- czą, ale Bahzell wkrótce odkrył, że taka technika bardziej niż rekompensowała jej brak. Jeszcze większe wrażenie zrobił na nim fakt, że używała obu rąk z taką samą sprawnością, co po- zwalało jej przechodzić od ataku jedną do ataku drugą jak bły- skawica. Przypominało to walkę z wiatrakiem, ale gdy udało się jej przebić przez zastawy przeciwnika, ofiara zwykle zaczy- nała żałować, że rzeczywiście nie walczy tylko z wiatrakiem. Z nie mniejszą wprawą posługiwała się kijem, który nosiła zatknięty przy strzemieniu, tak jak inny rycerz mógłby nosić kopię. Była jedyną znaną Bahzellowi osobą, która potrafiła wal- czyć kijem z końskiego grzbietu i codziennie poświęcała co naj- mniej dwadzieścia minut na ćwiczenia z tą bronią. Brandark, który nigdy nie miał nieszczęścia zetknąć się z kijem we wpraw- nych rękach i lekceważył tę broń, popełnił błąd, chichocząc na widok jej porannego treningu. Na jego szczęście uznała, że roz- bawienie to wynikało z ignorancji, a nie z chęci urażenia jej, więc zamiast zdzielić go lagą przez głowę, założyła się z nim, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 179 że jest w stanie trafić w powietrzu dwanaście jaj, które on wy- rzuci tak szybko, jak tylko potrafi, a potem zarysuje - nie zbije, a tylko zarysuje - sześć kolejnych, ułożonych równo na dyszlu wozu. Zakład ten kosztował Brandarka dwa złote kormaki, ale wyleczył go również z niestosownej pogardy dla jej ulubione- go oręża. Bahzell z kolei, który nigdy nie odczuwał jakiejś szczegól- nej pokusy ponabijania się ze sztuki władania kijem, odkrył, że przestawienie się na jej styl walki zajęło mu kilka dni. Pomimo różnicy wzrostu pomiędzy nimi, to on musiał przyjąć postawę obronną, dopóki nie nabrał wyczucia, gdyż szybkością i wpra- wą nadrabiała mniejszy zasięg i siłę. Była jak terier do polowań na łosie kąsający ogara, doskakujący i atakujący tak szybko i wściekle, że Koniokradowi nie pozostawało nic innego, jak tylko się bronić. Ale ponieważ nie nosiła tarczy, musiała paro- wać wszystkie ciosy, jakie udało mu się zadać, jednym z mie- czy, więc jeśli zdołał przetrzymać jej początkowe, wściekłe natarcie, znów mógł wykorzystać większy zasięg, silniejsze mięśnie i cięższe ostrze. W gruncie rzeczy bardziej cenny był dla niego czas spędzo- ny na pojedynkowaniu się z Wencitem - albo Brandarkiem czy innymi rycerzami i braćmi świeckimi - niż z Kaerithą. Nigdy nie zamierzał przejmować jej sposobu walki, a prawdopodo- bieństwo, że spotka przeciwnika posługującego się tą samą tech- niką, było niewielkie. A już na pewno nie przeciwnika, który stosowałby ją z taką zawziętością jak ona! Miał większe szanse nauczyć się jakiegoś nowego sztychu od jednego z mężczyzn i zdawał sobie z tego sprawę, ale czysta przyjemność przyglą- dania się jej w akcji sprawiała, że wszystko to stawało się nie- istotne. Miło było patrzeć na jej piorunującą, zabójczą szyb- kość, a pomimo pozornej wściekłości, jej technika opierała się na śmiercionośnej precyzji. Oczywiście powinien był spodziewać się czegoś takiego po kimś, kto w dniu pasowania na rycerza został wybrańcem To- manaka, ale jej umiejętności nie były przez to ani trochę mniej imponujące. Co więcej, uczucie bliskości, które pojawiło się 180 DavidM. Weber już pierwszego dnia, z każdym kolejnym stawało się silniejsze. Kaeritha bez trudu znalazła sobie miejsce w grupie, nawiązu- jąc - nie tylko z Bahzellem, ale również z Brandarkiem - przy- jaźń, która okazała się tyleż głęboka, co nieunikniona. Na do- brą sprawę Koniokrad mógł jej zarzucić tylko to, że podobnie jak wcześniej Zarantha zachęcała Zakrwawionego Miecza do doskonalenia Poematu o krwaworękim Bahzellu, a miała wy- jątkowo dobry głos i upierała się, by mu wtórować. Dostała ataku histerycznego śmiechu, kiedy Brandark zaśpiewał go jej po raz pierwszy, a wystarczyło, by zanucił samą melodię, by zaczyna- ła chichotać. Już samo słuchanie, jak namaszczona wybranka Tomanaka, która bez trudu mogła przerobić każdego członka drużyny na karmę dla psów, chichocze, było irytujące, ale to, że podsuwała Brandarkowi nowe rymy ze złośliwą satysfakcją, przepełniło czarę goryczy. Na domiar złego wkrótce odkryła, że Vaijon ma świetny tenor, a kiedy jeszcze udało sięjej namó- wić do śpiewania Wencita... Z Toporzyska do Lordenfel dotarli wyjątkowo szybko, ale dziwnym trafem wesołe dźwięki bałałajki i rozśpiewane trio sprawiło, że podróż wydawała się trwać bardzo, bardzo długo. ROZDZIAŁ JEDENASTY Podróż do Lordenfel zajęła im sześć dni. W przeciwieństwie do stołecznych strażników, wartownicy stojący przy bramie miejskiej obecni byli tylko dla zasady, a na dodatek do swoich obowiązków podchodzili nad wyraz niedbale. Sir Terrian wy- słał przodem gońca z wiadomością, że Bahzell i jego towarzy- sze są w drodze, ale nawet gdyby tego nie zrobił, nie miałoby to żadnego znaczenia. Sierżant dowodzący posterunkiem przy bra- mie, korpulentny mężczyzna w średnim wieku, zadał sobie wprawdzie trud podniesienia oczu na zbliżający się oddział, ale nie zainteresował go nawet widok dwóch hradani. Wyglądało na to, że zależy mu wyłącznie na tym, by jak najmniej czasu spędzić poza ciepłą wartownią - machnął ręką na znak, by je- chali dalej, i zniknął w środku, gdzie czekał na niego ogień na palenisku. Gdy reszta drużyny przejeżdżała przez bramę, Kaeritha i Bah- zell spojrzeli po sobie z niezadowoleniem. Zwłaszcza Bahzell miał mieszane uczucia. Po raz pierwszy od opuszczenia domu strażnik przy bramie nie przyglądał mu się spode łba tylko dla- tego, że jest hradani, co właściwie powinno było go cieszyć. Niestety, stało się tak nie dlatego, że sierżant miał na tyle szero- 182 DavidM. Weber kie horyzonty, by odrzucać stereotypy: po prostu nie dbał o to, że ktoś o reputacji przypisywanej ludowi Bahzella wkroczył do jego miasta. Koniokrad nie czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo miasta, które nigdy nie było jego domem, ale wykazany przez strażników brak zainteresowania własnymi obowiązkami dzia- łał mu na nerwy. Zerknął w bok na Kaerithę i dostrzegł w jej oczach podobny niesmak. - Zastanawiam się... - wymamrotał, pochylając się w jej stro- nę, gdy mijał ich drugi wóz. - Jak myślisz, co by było, gdyby- śmy dziś w nocy podeszli strażników? - Podeszli...? - Kaeritha przyglądała mu się przez chwilę, po czym zachichotała. - Ależ Bahzellu! Jak możesz propono- wać mi coś równie okropnego? Mogliby mieć przez ciebie kłopoty! - Co takiego? Czy ktoś powiedział „kłopoty"? - spytał Bran- dark, jadący z drugiego boku Kaerithy. Przyjrzał się z zacieka- wieniem jej i Bahzellowi. - Czy obmyślacie jakiś niecny po- stępek, popełnienie którego nigdy nie przyszłoby do głowy ni- komu porządnemu? - Skoro tak stawiasz sprawę - i jednym słowem, jak ty to mó- wisz - owszem - odparł Bahzell, szczerząc zęby w uśmiechu. - Brzmi świetnie! A jaki to niecny postępek obmyślaliście? - Bahzell po prostu zastanawiał się na głos - wyjaśniła Ka- eritha. - Uderzyło go, że tutejsi strażnicy nie należą do najczuj- niejszych na świecie. - Też to zauważyłem. - Brandark wykrzywił się. - Nie są- dzę, by zbyt wielu ośmiokonnym zaprzęgom czy armiom na- jeżdżających Włóczników udało się przejechać obok nich nie- zauważenie, ale jakimś mniejszym oddziałom... - Wzruszył ramionami, a Kaeritha kiwnęła głową. - Właśnie. I jak wszyscy porządni wybrańcy Tomanaka, Bah- zell i ja jesteśmy odpowiedzialni za zapewnienie bezpieczeń- stwa spokojnym mieszkańcom miasta takiego jak to. Wynika z tego, że mamy moralny imperatyw uczynienia wszystkiego, co w naszej mocy, by, hm, dostarczyć ich strażnikom motywa- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 183 ej i do poważniejszego podchodzenia do swoich obowiązków, nieprawdaż? - Potrafisz sprawiać wrażenie okropnie prawej, kiedy chcesz - powiedział Brandark z podziwem. - To nie moja wina, że zastanawianie się nad moimi obo- wiązkami do tego prowadzi - odparła z godnością Kaeritha. - Jak zatem dwójka prawych wybrańców ma zamiar zmobi- lizować wartowników? - Myślę, że to nie powinno być trudne - odpowiedział spo- kojnie Bahzell, zerkając przez ramię do tyłu, gdy brama znikała już w oddali. - Dzisiejsza noc będzie bezksiężycowa, więc zdzi- wiłbym się, gdyby Kaericie i mnie nie udało się podkraść do nich niezauważenie. - A potem? - Tego nie jestem jeszcze pewien - przyznał Bahzell, dra- piąc się po brodzie i spoglądając w niebo spod zmrużonych powiek. - Moglibyśmy wyskoczyć z ukrycia, krzycząc „Łaa!" czy coś w tym rodzaju. Coś takiego ani chybi postawiłoby na nogi tych rozleniwionych nieudaczników, przynajmniej na ja- kiś czas, ale chciałbym zrobić bardziej... trwałe wrażenie na całej straży miejskiej. - Nie zaprzątaj tym sobie głowy, Bahzellu - poradziła ser- decznie Kaeritha. - Wiem dokładnie, co należy zrobić, żeby to osiągnąć. Musisz tylko pójść w moje ślady. - Nie myślcie, że uda się wam zachować całą zabawę tylko dla siebie - ostrzegł ich Brandark, szczerząc zęby. - Nie znoszę przeszkadzać waszej trojce, kiedy coś knujecie - wtrącił Wencit, podjeżdżając do Bahzella - ale wydaje mi się, że ten człowiek was szuka. - Bahzell spojrzał we wskazanym przez czarodzieja kierunku. Zbliżał się do nich młody mężczyzna w bar- wach zakonu. Kaericie zabłysły oczy, gdy go dostrzegła. - To przecież Lynoth! - zawołała. - Seldan pisał, że został tu przeniesiony jako jeden z giermków sir Maehryka - podjęła, ale zaraz urwała, oczy zwęziły się jej na widok białego pasa młodzieńca. - Przepraszam, mój błąd. To sir Lynoth, jeden ze świeżo upieczonych nowicjuszy lordenfelskiego konwentu. 184 DavidM. Weber Młodzieniec dotarł do nich kilka sekund później. Kaeritha uśmiechnęła się szeroko i pochyliwszy się w kulbace, uścisnę- ła mu rękę jak równy równemu. - No proszę, Nicponiu! W końcu się złamali i zrobili z cie- bie rycerza, co? - Nikt się nie „złamał" - odparł Lynoth z wielką godnością. - Po prostu nadszedł czas, by podnieść jakość zakonu. A z pew- nego źródła wiem, że przeczesali cała Norfressę w poszukiwa- niu giermka o najlepszych kwalifikacjach. - Cóż to musiało być za przykre rozczarowanie, gdy przy- szło im zadowolić się tobą! - odcięła się Kaeritha i zeskoczyła z konia, by zarzucić mu ramiona na szyję. Uściskała go mocno, po czym odwróciła się do Bahzella, wciąż obejmując młodzień- ca. - Chcę przedstawić ci jeszcze jedną osobę przygarniętą przez Seldana i Marję - rzekła. - Bahzellu, oto sir Lynoth Seldanson, Lynoth, to Bahzell Bahnakson, wybraniec Tomanaka. - Jestem zaszczycony, mogąc powitać cię w imieniu lor- denfelskiego konwentu, milordzie - powiedział z powagą Ly- noth. - Sir Maehryk wysłał mnie, bo wiedział, że towarzyszy ci Kerry. - Tak? - Bahzell przyjrzał się młodzieńcowi w zamyśleniu i w duchu kiwnął głową z uznaniem. Lynoth nie był specjalnie wysoki, nawet jak na człowieka - mierzył najwyżej pięć stóp i osiem, może dziewięć cali - ale mocną budową przypominał zapaśnika. Nie mógł być starszy od Vaijona więcej niż rok, a Bahzellowi spodobał się jego otwarty, zaraźliwy uśmiech. - A więc, sir Lynothu - podjął po chwili - prowadź nas do domu! * * * Lordenfel było o wiele mniejsze od Belhadan, a w porów- naniu z Toporzyskiem mogło się wydawać wręcz zaściankowe. W rzeczywistości było nieco większe od Esgfalas, stolicy Wiel- kiego Księstwa Esgfalas. Gdy Bahzell zobaczył je po raz pierw- szy, uznał je za duże miasto, ale od tamtej pory zdążył zmienić zdanie. Teraz jego bardziej doświadczonym oczom, pomimo murów obronnych i fortyfikacji, Lordenfel jawiło się jako sen- ne, prowincjonalne miasteczko. Zima z pewnością przyczyniła ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 185 się do tej senności, ale energia jego mieszkańców i gospodarka nie miały szans równać się z witalnościąBelhadan. Jednak kon- went w Lordenfel był niemal dwukrotnie większy od belhadań- skiej placówki. Bahzell z początku uznał, że to dziwne, ale sir Maehryk wyjaśnił mu to w bardzo prosty sposób. - To prawda, nasz konwent jest większy od belhadańskiego, milordzie - zgodził się. Był mniej więcej w tym samym wieku co sir Charrow, ale jego wyniosły - „sztywny" było słowem, które przyszło Bahzellowi do głowy - sposób bycia sprawiał, że wydawał się starszy. Miał też wyraźną skłonność do poucza- nia innych, nic więc dziwnego, że Bahzell poczuł się zdradzo- ny, gdy Kaeritha zostawiła go z nim sam na sam, przez co mistrz mógł mu poświęcić całą swoją uwagę. Nie miałby nic przeciw- ko temu, żeby poszła odwiedzić młodszego brata, gdyby nie był pewny, że znała Maehryka od dawna i umyślnie wykorzy- stała nowość, jaką był dla niego świeżo upieczony wybraniec hradani, by odwrócić jego uwagę od własnego zniknięcia. - Mimo to - podjął Maehryk - zawsze przebywa tu mniej niż połowa naszych ludzi. Jak z pewnością zauważysz, gdy wy- ruszysz w głąb Landfressy, miasteczka i wsie położone pomię- dzy Lordenfel a górami są nieliczne, a odległości między nimi spore. Ziemia jest dość żyzna, ale okres wegetacji krótki, a więk- szość ludności to pasterze. Przypuszczam, że aż połowa wiosek w Landfressie wyludnia się zupełnie na zimę, kiedy bydło i owce przenoszą się na południe, przez co mamy dwa problemy. Przerwał, unosząc jedną brew jak nauczyciel, który chce się przekonać, czy jego uczeń zna odpowiedź. Bahzell prychnął. - Na odludziu mnożą się zbóje - a przynajmniej ich kryjów- ki - rzekł krótko - a skoro nie ma straży miejskiej czy miejsco- wej milicji, która by ich wytępiła, musi się tym zająć armia... albo ktoś inny. - Otóż to - potwierdził Maehryk. - Dotyczy to zwłaszcza tych okolic. Gdy zimą gościniec pomiędzy Esfresią a Dolmach staje się nieprzejezdny, wszystkie towary pochodzące z Krasno- ludzkiego Siedliszcza trzeba wysyłać południowym szlakiem, przez Lordenfel i Toporzysko do Belhadan. W porównaniu 186 DavidM. Weber z tym, co dzieje się tu latem, ruch nie jest duży, ale to, co da się zrabować, wystarczy, by przyciągnąć bandytów. Pomagamy więc utrzymać porządek na drogach. Prawdę powiedziawszy - urwał i zmarszczył brwi, gładząc krótką, szarą brodę - w tym roku mieliśmy więcej roboty niż zwykle. Zwłaszcza na odcin- ku po drugiej stronie granicy z Landfressą. Powinniście uwa- żać na siebie, gdy już tam dotrzecie, milordzie. -Nie omieszkamy. - Bahzellowi udało się nie udzielić zbyt zdawkowej odpowiedzi - znowu - ale przychodziło mu to z trudem. Poczuł ukłucie winy. Maehryk był sumiennym czło- wiekiem, w przeciwnym wypadku nigdy nie zostałby wybra- ny na stanowisko, które piastował, a już na pewno nie pozo- stałby na nim przez osiem lat. Ale był obsesyjnie oficjalny i miał w sobie tyle życia co solony dorsz. Bahzell po prostu nie potrafił wykrzesać z siebie żadnych cieplejszych uczuć w stosunku do niego, tak jak na przykład do sir Charrowa czy sir Terriana. Miał już coś dodać, ale przerwał mu dźwięk dzwonka wzy- wającego na kolację, wstał więc, nieco spieszniej niż dyktowa- łaby grzeczność. Starał się nie odczuwać wdzięczności za tę chwilę wytchnienia - czy zadowolenia z faktu, że spędzą w Lor- denfel tylko jedną noc - i gdy Maehryk prowadził go do jadal- ni, nakazał sobie być uprzejmym podczas posiłku. * * * Rankiem znów czekał na nich sir Lynoth, który miał ich odprowadzić do bram miasta. Bahzell i jego przyjaciele wstali wcześnie, chcąc pokonać jak największą odległość w ciągu krót- kiego zimowego dnia, ale nowicjusz i większość pozostałych mieszkańców domu zakonnego najwyraźniej byli już na nogach od pewnego czasu. Cokolwiek ich obudziło, wytrąciło też z rów- nowagi sir Maehryka, a po placówce kręciło się sporo umundu- rowanych członków straży miejskiej. Sztywnemu i zasadnicze- mu mistrzowi konwentu nie można było zarzucić nieuprzejmo- ści, ale był on w oczywisty sposób czymś zaabsorbowany i nie- bezpiecznie bliski potraktowania w sposób szorstki porucznika straży, który nie odstępował go nawet na krok - wydawał się ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 187 wręcz przyczepiony do jego lewego ramienia. Pokazał się pod- różnikom późno, dopiero gdy skończyli śniadanie, a gdy poja- wił się, by oficjalnie się z nimi pożegnać, myślami był najwy- raźniej zupełnie gdzie indziej. Cokolwiek zaniepokoiło Maehryka, najwyraźniej wywarło dokładnie odwrotny efekt na innych członkach konwentu. Młod- si nowicjusze i kompani wydawali się mieć trudności z zacho- waniem powagi, a Lynoth wyglądał jak ktoś, kto połknął trzmie- la. Kaeritha rzuciła mu karcące spojrzenie, ale i tak trzy razy dostał ataku kaszlu podejrzanie przypominającego zduszony śmiech, gdy Maehryk żegnał się z gośćmi. - ... i niech osłania was Tarcza Tomanaka, dopóki on nie przyprowadzi was do nas z powrotem - zakończył wreszcie swą przemowę kapitan, skinął krótko głową, po czym oddalił się pospiesznie. Porucznik straży następował mu na pięty. Lynoth odprowadził ich wzrokiem, a potem zaczął się odwracać, by ponownie popatrzyć na siostrę, ale zaraz znieruchomiał, jak gdy- by obawiał się spojrzeć jej w oczy, dopóki sir Maehryk znajdo- wał się w zasięgu głosu. - Cho... chodźmy już lepiej - wydusił z siebie i szybkim kro- kiem ruszył po schodach w dół, kierując się do miejsca, gdzie czekała reszta drużyny oraz wierzchowce Wencita, Kaerithy i Brandarka. Młody rycerz wskoczył na siodło i czekając, aż po- zostali dosiądą koni, celowo patrzył wszędzie, tylko nie na Ka- erithę. Bahzell przyglądał się jego zachowaniu z krzywym uśmieszkiem. Potem machnął ręką pozostałym i ruszył ulicą, a pozostali podążyli za nim wśród stukotu kopyt. - Powiedz mi, proszę, Nicponiu, co tak cię dzisiaj bawi? - zapytała słodko Kaeritha i Lynoth natychmiast stracił pano- wanie nad sobą. Pochylił się w siodle do przodu, zarykując się ze śmiechu, a jego koń podrzucił głową, zdegustowany bez- nadziejną wesołością słabej, dwunogiej istoty, siedzącej mu na grzbiecie. Poirytowana Kaeritha przyglądała mu się przez kilka minut z siostrzaną cierpliwością, pozwalając mu się wyśmiać. Potem wyciągnęła prawą stopę ze strzemienia i kopnęła go wcale moc- 188 DavidM. Weber no w lewe biodro. Przestraszony koń młodzieńca odskoczył w bok, ale kopniak wywołał pożądany efekt i Lynoth zdołał ponownie odzyskać panowanie nad sobą. - Prze... przepraszam - wydukał, ocierając załzawione ze śmiechu oczy. - Po prostu niektórzy z nas byli już od tak daw- na wkurzeni na... - Przerwał znowu, wziął głęboki oddech, po czym spojrzał siostrze prosto w oczy. - Nie wiesz nic o tym, co wydarzyło się wczorajszej nocy przy Południowej Bramie, prawda? - Południowej Bramie? - ciemnobłękitne oczy Kaerithy były niewinne jak oczy dziecka. - Dlaczego myślisz, że wiem coś o Południowej Bramie? A co tam się stało? - To część tajemnicy - powiedział Lynoth. - Powiedz, czy zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu straży, gdy wjeżdżali- ście wczoraj do miasta? - Oprócz tego, że byli bardziej zajęci grzaniem tyłków niż wypełnianiem swoich obowiązków? - Właśnie o to mi chodziło. - Lynotha opuścił dobry humor, a gdy znów zaczął mówić, w jego głosie nie było już wesołości. - Sierżant Gosanth - to on dowodził strażnikami, którzy was przepuścili - siedział na swoim tłustym zadku przez całą jesień i zimę. Niedobrze, kiedy strażnik zachowuje się tak tylko dla- tego, że jest po prostu leniwy, ale wielu z nas podejrzewało, że kryje się za tym coś jeszcze. - O? A cóż takiego? - zapytał łagodnie Bahzell, włączając się do rozmowy i nadstawiając uszu. - Powiedzmy, że nocami, w które wypadała warta Gosan- tha, pewni osobnicy opuszczali miasto wraz z dobrami, do któ- rych mieli wątpliwe prawa - odparł Lynoth. - Rozumiem. - Bahzell potrząsnął głową. - To wstyd, że ktokolwiek mógł nawet pomyśleć, iż przyzwoity, uczciwy sier- żant straży miejskiej zadaje się z podobnymi łachmytami - po- wiedział obłudnie. - Żeby nie było żadnych nieporozumień - rzekł sucho Ly- noth, a jego wargi znów zadrgały w uśmiechu - sir Maehryk podzielał twoje zdanie, milordzie. I pomimo pewnych, hm, plo- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 189 tek, które dotarły do jego uszu, był przekonany, że zakon nie powinien się wtrącać w wewnętrzne sprawy straży miejskiej. - I bardzo słusznie - wtrącił Brandark. - Do czego by do- szło, gdyby każdy wtykał nos w nie swoje sprawy? - dodał, pocierając własny wydatny nos dla podkreślania swoich słów. - Z pewnością masz rację, lordzie Brandarku. Ale wczoraj- szej nocy ktoś zdecydował się wetknąć w nie swój - a raczej swoje nosy. - Jak to? - zapytała Kaeritha. - Nie słyszałem jeszcze wszystkiego, ale jestem pewien, że z każdą kolejną wersją cała ta historia nabiera coraz większych rumieńców - odpowiedział jej brat i przerwał, by zmierzyć ją przenikliwym spojrzeniem. Odwzajemniła je beznamiętnie, a on wyszczerzył zęby. - Mogę mieć tylko nadzieję, że któregoś dnia osoby w nią zamieszane opowiedzą nam wszystko ze szczegó- łami - ciągnął - ale według Gosantha przynajmniej dwa tuziny zamaskowanych zbójów uzbrojonych w pałki pojawiło się zni- kąd i rzuciło na niego i jego mężny oddział. - Nie może być! Dwa tuziny? Uzbrojeni w pałki? - Kaeritha potrząsnęła głową, a Lynoth wzruszył ramionami. - Tej wersji wydarzeń się trzyma. Prawdę mówiąc, sły- szałem, jak ktoś inny mówił coś o kijach -powiedział, zer- kając na kij zatknięty przy prawym strzemieniu Kaerithy. - Było tam coś jeszcze o olbrzymach wezwanych zaklęciami - ciągnął, tym razem zerkając na Bahzella, który odwzajem- nił spojrzenie z wyrazem dziecięcej niewinności na twarzy. - A jeszcze ktoś inny opowiadał, że słyszał muzykę docho- dzącą ze strażnicy - dodał Lynoth, rzucając okiem na bała- łajkę Brandarka. - Dobry Boże - powiedziała spokojnie Kaeritha. - Cóż to musiało być za koszmarne przeżycie. - Cóż. - Lynoth uśmiechnął się nieznacznie. - Ze wszyst- kich opowieści wynika, że prawdziwy koszmar zaczął się do- piero wtedy, gdy ten ktoś, kto grał, spróbował śpiewać. - Oj, chyba nie? - warknął Brandark. Wyraz niewinności natychmiast zniknął z twarzy Bahzella, ale Koniokrad zdo- 190 DavidM. Weber łał zapanować nad mimiką, nim Lynoth znów spojrzał w je- go stronę. - Co takiego zrobili ci tajemniczy zbóje? - zapytał. - Mam nadzieję, że nikt nie został poważnie ranny? - Nic z tych rzeczy, milordzie. Jeśli nie liczyć kilku sinia- ków i paru kontuzji, wydaje się, że „zbóje" starali się nikogo nie... hm, nie „uszkodzić". Ale kimkolwiek byli, najwyraźniej weszli do środka akurat wtedy, gdy wynoszono część zagubio- nych przedmiotów, o których wspominałem, ponieważ gdy po- jawił się zmiennik Gosantha, zastał wszystko ułożone w stos na środku wartowni. Zmiennik znalazł też cały oddział Gosan- tha - plus sześciu włamywaczy i pasera, na którego straż polo- wała od miesięcy - owiniętych linami jak ćmy w kokonach i zwisających z krokwi pod stropem. - Mój Boże! - wymamrotała jego siostra. - Ale dlaczego sir Maehryk był taki wzburzony? - Jestem pewny, że przede wszystkim był oburzony tym, że członkowie straży mogą być uwikłani w działalność przestęp- czą, czemu nie można się dziwić - odpowiedział z powagą Ly- noth. - Ale przypuszczam, że zaniepokoiło go również to, że na wszystkich skradzionych przedmiotach ktoś wyrysował kredą miecz i buzdygan. Oczywiście nasuwa się wniosek, że zakon był w to jakoś zamieszany, co - o czym wszyscy wiemy - nie mogło mieć miejsca bez wiedzy sir Maehryka. Widzieliście porucznika, który chodził za nim dziś rano? - Kaeritha kiwnęła głową, a Lynoth wzruszył ramionami. - To plutonowy sierżan- ta Gosantha. Domyślam się, że jego przełożeni nie są z niego specjalnie zadowoleni, ale pochodzi on z bardzo wpływowej rodziny i wydaje się, że nie da spokoju sir Maehrykowi, dopóki ten nie przyzna, że za całym tym incydentem stoi zakon, a on nie miał nic wspólnego z... działalnością Gosantha. Ale ponie- waż zakon nie miał z tym nic wspólnego, sir Maehryk nie ma się do czego przyznawać - nie ma też do powiedzenia nic, co oczyściłoby porucznika z podejrzeń. Tyle że porucznik nie chce tego przyjąć do wiadomości, a sir Maehryk jest zbyt dobrze wychowany, by kazać wyrzucić go z domu zakonnego siłą. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 191 - O rety - westchnęła Kaeritha i ze smutkiem potrząsnęła głową. - Naprawdę mam nadzieję, że kiedyś dojdą do tego, kto za tym stoi. - O, z pewnością... kiedyś - przyznał jej rację brat. Wyszcze- rzyli się do siebie szelmowsko, ale kiedy Lynoth podniósł wzrok, już się nie uśmiechał. Przed sobą mieli Północną Bramę, przez którą w chłodnych promieniach porannego słońca sprawnie wjeżdżały i wyjeżdżały wozy. Kącik ust znów mu zadrgał, gdy zauważył sumienność, z jaką oddział straży wypełniał swoje obowiązki. Bez wątpienia miała z tym coś wspólnego obecność dwóch poruczników, jednego kapitana i jednego majora, któ- rzy patrzyli sierżantowi na ręce. - Wygląda na to, że reszta straży słyszała już o przygodzie Gosantha - zauważył. - Myślisz, że właśnie o to chodziło temu komuś? - Skąd któreś z nas miałoby wiedzieć, co uległo się w po- krętnych umysłach tych, którzy potraktowali biednego Gosan- tha w tak bestialski sposób? - zapytał Bahzell. - Wybacz mi, milordzie. Nie byłbyś w stanie pojąć, jak ro- zumują tak zdeprawowani osobnicy - przeprosił Lynoth. - I nie zapominaj o tym, Nicponiu! - skarciła go Kaeri- tha, po czym zrównała się z nim i objęła go ramieniem. Uści- snęła go mocno, a potem wypuściła i pogroziła mu palcem. - I nie zapomnij napisać do Seldana i Marji, ty niewdzięcz- ny szczeniaku! - Nie zapomną, nie zapomnę! - obiecał i ściągnął wodze. Reszta drużyny minęła go, by pod sokolim okiem strażników przejechać przez bramę, ale Bahzell zatrzymał się, by uścisnąć mu rękę. - Uważaj na siebie, chłopcze - poradził mu hradani. -1 nie nabijaj się za bardzo z sir Maehryka - dodał surowszym to- nem, ściszając głos, tak by nikt inny go nie usłyszał. - Nie wątpię, że czasem potrafi być starym zgredem, ale jest też głową twojego konwentu. Nie zaszkodzi mu, jeśli ktoś nim od czasu do czasu potrząśnie, jeśli będzie się robił zbyt sztyw- ny, ale rycerz nie powinien podważać autorytetu swojego 192 DavidM. Weber przełożonego, jeśli jedynym tego powodem jest sztywność tego ostatniego. - Oczywiście, milordzie. Nie chciałem... - zaczął Lynoth, pąsowiejąc, ale urwał, a Bahzell uśmiechnął się, widząc jak mło- dzik próbuje wykręcić się od nagany. - Wiem, chłopcze. Sam nie dałbym dwóch miedziaków za młokosa, który nie miałby ochoty zobaczyć, jak od czasu do czasu ktoś utrze nosa jego przełożonym. Ale takie zachowanie nie sprawdza się w hierarchii zakonnej. - Oczywiście, milordzie. Rozumiem. - Lynoth z powagą kiw- nął głową a Bahzell wyciągnął rękę do uścisku. - To dobrze! A teraz, jeśli mi wybaczysz, twoja siostra i ja mamy jeszcze długą drogę przed sobą. - Tak, milordzie. Niech Tomanak jedzie z wami. - I z tobą sir Lynothu. - Potężny Koniokrad skinął głową odwrócił się i ruszył w ślad za przyjaciółmi. Gdy doszedł do bramy, zatrzymał się i spojrzał z uśmiechem za siebie. - Dopil- nuję, żeby i ona napisała do Seldana i Marji! - obiecał. ROZDZIAŁ DWUNASTY Bahzell nie był mieszczuchem. Prawdę powiedziawszy, wo- lał dzikie ostępy od miast, ale pustkowia północno-wschod- niej Landrii działały na niego przygnębiająco, zwłaszcza że odcinek pomiędzy Landfressąa Esfresiąbył najdłuższym eta- pem ich podróży przez Cesarstwo. Mieszkańcami Landrii i Landfressy byli głównie wolni chłopi i pasterze, o których wspominał Maehryk, nie było tu więc dużych posiadłości ziemskich spotykanych w innych prowincjach. Czasem zda- rzały się spore gospodarstwa rodzinne, których właściciele zostawali w nich przez cały rok, ale raczej rzadko. Domy i za- budowania przypominały fortece, strzegły ich groźne i dobrze wyszkolone psy, a mieszkańcy nie byli szczególnie zachwy- ceni widokiem obcych. W miasteczkach wcale nie było lepiej. Prawdę mówiąc, było nawet gorzej. Podróżnicy zdążyli oddalić się zaledwie trzy- dzieści mil od Lordenfel, gdy minęli pierwsze osiedle, które- go mieszkańcy przenieśli się na zimę na południe. Była to mała osada, w której zapewne nawet latem mieszkało stosunkowo niewiele osób, a nieliczne zamieszkane na stałe siedziby, o gru- bych ścianach zbudowanych bardzo solidnie z kamieni bądź 194 David M. Weber cegieł, stłoczyły się wokół głównego placu. Większość miała przynajmniej jedno piętro, pozbawione były okien na parte- rze, a kilka otaczał mocny mur. Mogło w nich mieszkać naj- wyżej osiem, góra dziesięć rodzin, ale już więcej osób nie dałoby się w nich upchnąć. Było rzeczą jasną, że ludzie, któ- rzy zdecydowali się zostać w tych stronach na zimę, potrafili się o siebie zatroszczyć. Brak stałej populacji tłumaczył również trudności z prze- mieszczaniem się, jakie zaczęli napotykać podróżnicy. Ponie- waż miasteczka były od siebie bardzo oddalone i wyludnione, po prostu nie było komu odśnieżać dróg. Gościniec wciąż po- zostawał imponującym osiągnięciem sztuki inżynieryjnej, ale teren w tym regionie był raczej płaski i tylko gdzieniegdzie tra- fiał się jakiś lasek. Punkty orientacyjne zdarzały się rzadko, a opady świeżego śniegu sprawiły, że w wielu miejscach jedy- nie jodły rosnące po obu stronach drogi pozwalały z niej nie zboczyć. Dwa dni po wyruszeniu z Lordenfel woźnice zatrzy- mali się, aby wymienić koła wozów na płozy. W ten sposób poruszali się po przysypanej śniegiem drodze o wiele szybciej, a gdy trafiali na któryś z rzadkich odcinków, gdzie spod śniegu wystawał goły bruk, po prostu przesuwali się na porośnięte dar- nią pobocze i jechali dalej. Bahzell i Brandark urodzili się na północy i widok zasypa- nych śniegiem terenów nie był dla nich niczym nowym, choć wychowany w mieście Brandark miał mniejsze doświadcze- nie w podróżowaniu zimą. Ale nawet Bahzell jeszcze nigdy dotąd nie widział tak odludnych pustkowi w miejscu, które rzekomo miało być zamieszkanym krajem. Obecność gościń- ca w przedziwny sposób wyłącznie potęgowała wrażenie pust- ki. Prosta linia drogi, przybitej do ziemi rzędami drzew służą- cych za wiatrochron; trafiające się od czasu do czasu odcinki nagiego bruku, wyłaniające się ze śniegu jak wieloryby wynu- rzające się na powierzchnię morza, by zaczerpnąć powietrza; kamienne mosty, które pojawiały się nagle, by przeskoczyć przez skute lodem strumienie; a przede wszystkim wioski, któ- rych mieszkańcy zniknęli, zabierając ze sobą cały swój doby- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 195 tek... wszystko to wyglądało jak relikty jakiegoś wymarłego ludu, pozostawione na pastwę wojsk zimy, bez nadziei na to, że wiosna kiedykolwiek zmusi owe armie do odwrotu. Powie- trze było aż do bólu zimne, a każdego ranka, gdy budzili się w błogosławionym cieple puchowych vonderlandzkich śpiwo- rów, z zewnątrz były one pokryte warstwą szronu. W nieubła- ganej mocy tutejszej zimy było coś nieomal obdarzonego zdol- nością odczuwania, a skrzypienie śniegu pod butami Bahzel- la, pobrzękiwanie dzwonków uprzęży, dudnienie kopyt czy sporadyczne urywki rozmów wydawały się nikłe i zagubione we wszechogarniającej ciszy. -Nie sądziłem, że gdzieś może być aż tak... pusto, milordzie - powiedział cicho Vaijon któregoś ranka. Nowicjusz zrezygno- wał z paradnego płaszcza na rzecz grubego, wzorowanego na okryciach Sothoii wełnianego poncha, jakie nosiła większość pozostałych. Uderzając jedną dłonią w drugą omiótł wzrokiem biały, sterylny krajobraz. - Trudno sobie wyobrazić, że ktoś tu mieszka, nawet latem! - A pochodzisz z Fradonii! - zadrwiła Kaeritha. Młody ry- cerz odwrócił się w jej stronę, uśmiechając się do niej w spo- sób, w jaki dawny Vaijon nigdy nie uśmiechnąłby się do byłej wieśniaczki, której matka była zwykła dziwką bez względu na to, czy byłaby wybranką czy nie, a ona pokręciła głową. - Nie mówiłeś przypadkiem, że twoja rodzina ma dzierżawy również w Vonderlandzie? - Owszem, milady. Ale wioski w Vonderlandzie raczej po- zostają na swoim miejscu. Nie przenoszą się gdzieś indziej, gdy spadnie śnieg! - Nie, ale ich mieszkańcy to głównie leśnicy, rolnicy, trape- rzy i rybacy, nie pasterze - odparła Kaeritha - a w Landrii i Landfressie gęstość zaludnienia jest znacznie niższa. Ponad połowa tutejszej ludności to pasterze, których stada i trzody nie są w stanie przetrwać zimy w takich warunkach, co oznacza, że muszą się stąd wynieść, anie chcą zostawiać swoich rodzin samych, gdy pędzą stada na południe. Gdybyś mógł znaleźć się w dwóch miejscach naraz, byłbyś zaskoczony tym, jak wielu 196 DavidM. Weber ludzi przeprowadziło się o tej porze roku do północno-wschod- niego Rustum czy Północnej Marchii. Ale to nie tam wywędro- wała większość z nich. - Proszę? - Vaijon sprawiał wrażenie zakłopotanego. - Wy- dawało mi się, że właśnie powiedziałaś, że to pasterze i wynie- śli się stąd w ślad za swoimi stadami. -Nie, powiedziałam, że to pasterze, którzy nie chcieli zosta- wić swoich rodzin samych. Dlatego rodziny te mają w zwycza- ju - och, przynajmniej od czterech czy pięciu stuleci, odkąd wydrążono Tunel Krasnoludzkiego Siedliszcza - przenosić się na zimę do krasnoludów. Pokrywają koszty podróży wołowiną, baraniną i dziczyzną, a poza tym zapewniają całoroczny napływ robotników do krasnoludzkich manufaktur. Pogoda może utrud- niać dostarczanie ich wyrobów na rynek aż do nadejścia wio- sny, ale zima zawsze była dla krasnoludów najbardziej praco- witą porą roku. - Nie zdawałem sobie z tego sprawy - włączył się Bran- dark. - To znaczy, że krasnoludy mają zimą inne źródła siły roboczej. - Te w Krasnoludzkim Siedliszczu nie miały, dopóki nie prze- prowadzono Tunelu. - Kaeritha wzruszyła ramionami. - Sły- szałam, w Kontovarze żadne krasnoludy nie chciały zdradzać swoich sekretów innym rasom, a klany z Krasnoludzkiego Sie- dliszcza podtrzymywały tę tradycję przez sześćset lat. Ale kie- dy Cesarstwo dotarło do ich granic i krasnoludy zobaczyły, z ja- kim pożytkiem ich toporscy krewniacy wykorzystują siłę robo- czą wywodzącej się z innych ras, nie mogły pozwolić sobie na to, by nie pójść w ich ślady. W tej chwili ludzie zamieszkujący wschodnią Landfressę są taką samą częścią krasnoludzkiego przemysłu jak krasnoludy. Zrozumiesz, co mam na myśli, gdy znajdziemy się bliżej Tunelu. Żadne z tamtejszych miasteczek nie pustoszeje na zimę. - Hm. - Bahzell pokiwał głową i uniósł brwi. - Z tego wszyst- kiego, co mówił sir Maehryk, zrozumiałem, że przebywa tutaj co najmniej połowa oddziałów jego konwentu. - Skinęła gło- wą, a hradani szerokim gestem wskazał otaczające ich pustko- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 197 wie. - W takim razie, czy byłabyś tak uprzejma wyjaśnić mi, gdzie się podziewają? - Powinniśmy natknąć się na część z nich w ciągu kilku na- stępnych dni - zapewniła go. - Zawsze jest ich zbyt mało, żeby patrolowanie dróg miało jakikolwiek sens, więc siły na tyle duże, by mogły się na coś przydać, skoncentrowane są w większych miasteczkach - tych, które zimą nie są masowo opuszczane przez mieszkańców. Zważywszy na stan dróg, wszyscy, którzy opuszczają Krasnoludzkie Siedliszcze, podróżują w karawanie, a każdy zakonny oddział jest odpowiedzialny za doprowadze- nie konwojów z własnej bazy do następnej. Potem zawraca, by odeskortować następną karawanę. - Ponownie wzruszyła ra- mionami. - Nie jest to jakieś wyjątkowo męczące zajęcie. W gruncie rzeczy głównym obowiązkiem zakonu jest zapew- nienie bezpieczeństwa tym, którzy zdecydowali się tu przezi- mować, a nasi ludzie patrolują w nieregularnych odstępach cza- su mniejsze wioski, by upewnić się, że nie osiedlił się w nich ktoś, czyja obecność byłaby niemile widziana. - Ten kraj wciąż wydaje mi się strasznie pusty... i wielki - zauważył Vaijon. - Doprawdy? - zapytał Bahzell i coś w tonie jego głosu ka- zało Vaijonowi przyjrzeć mu się uważnie. Ton Koniokrada był łagodny, ale oczy ukryte za przyciemnionymi soczewkami zwę- ziły się. Vaijon przyglądał się, jak ściąga rękawicę z prawej dłoni, sięga ręką za głowę, jak gdyby chciał podrapać się po karku, i dyskretnie odpina pasek przytrzymujący jelec miecza. - Milordzie? - zapytał młody rycerz z napięciem w głosie. - Myślę sobie, że powinieneś podjechać trochę do przodu, Vaijonie - odpowiedział hradani tym samym łagodnym tonem. - Nie rób scen, ale ostrzeż sir Harkona, że w tamtych drzewach czeka na nas coś paskudnego. - Nie wykonał żadnego gwał- townego gestu, ale zastrzygł uszami w stronę zbitej kępy za- śnieżonych cisów i cykuty, na razie oddalonej na północ od dro- gi, ale do której na zakręcie musieli zbliżyć. - Oczywiście, milordzie. - Vaijon skinął głową i ścisnął ko- nia kolanami, zmuszając go do przejścia w kłus. 198 DavidM. Weber -1 ty, Brandarku. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś był tak miły i został w tyle, żeby ostrzec ludzi przy wozach - wymamrotał Bahzell, gdy młodzieniec się oddalił. -1 powiedz im, żeby po- zakładali cięciwy, o ile są w stanie zrobić to dyskretnie. - Zrobione - odparł Brandark. Ściągnął wodze i zeskoczył z konia, po czym zabrał się za demonstracyjne sprawdzanie po- pręgu, czekając, aż zrównają się z nim wozy. Bahzell i Kaeri- tha wciąż utrzymywali to samo tempo. Jadąca na koniu dziew- czyna zerknęła na idącego z boku Koniokrada. - Skąd pewność, że coś tam na nas czeka? - Mógłbym powiedzieć, że to instynkt - odparł, omiatając spojrzeniem podejrzaną kępę drzew - i może byłoby w tym tro- chę prawdy. Ale w rzeczywistości moja rasa jest obdarzona do- skonalszym wzrokiem niż wy, ludzie, a ja lepiej widzę niż więk- szość hradani. -I? - I gdybyś przyjrzała się tamtej kępie drzew, w samym jej środku, może czterdzieści czy pięćdziesiąt jardów dalej w głąb, mogłabyś zauważyć przerwę w pokrywie śnieżnej. A gdybyś miała niski, podejrzliwy umysł, który zauważa podobne rze- czy, popatrzyłabyś się jeszcze uważniej i dostrzegła wąziutką smużkę dymu unoszącą się z tamtego miejsca. - Dostrzegłeś stąd smużkę dymu? - Kaeritha zadała to pyta- nie tonem osoby za wszelką cenę starającej się nie dać po sobie poznać, że niedowierza rozmówcy. Hradani obnażył mocne, białe zęby w dzikim uśmiechu. - Dziewczyno, mój lud zjadł zęby na rajdach na Wietrzną Równinę, a tam nie ma zupełnie, ale to zupełnie nic, co mogło- by posłużyć za osłonę... zwłaszcza zimą. Co nie oznacza, że Sothoii nie udaje się przed nami ukryć, kiedy im na tym zależy. Prawdę mówiąc, wojownik albo wojowniczka Sothoii jak nic potrafiliby się ukryć na stoliku do gry w karty, gdyby się do tego przyłożyli. Tak więc każdy Koniokrad, który ma ochotę dożyć podeszłego wieku, musi mieć oczy z tyłu głowy, a głowę na karku... zwłaszcza kiedy wydaje się, że jest najbezpieczniej. Od ostatnich kilku dni miejsc, gdzie ktoś mógłby się ukryć wśród ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 199 drzew, było tak niewiele, że zwracałem większą uwagę na kępy znajdujące się w zasięgu wzroku, niż mógłbym to robić w in- nych okolicznościach. - Wierzę ci na słowo - powiedziała Kaeritha, dyskretnie po- luzowując w pochwach, jedno po drugim, własne ostrza. Po- myślała tęsknie o długim łuku, zawieszonym w sajdaku przy siodle, ale nie mogła sięgnąć po niego tak, by nie zauważył tego żaden obserwator. Poza tym była to broń do walki pieszej, a nie z końskiego grzbietu. Bahzell mimochodem zdjął arbaletę z ra- mienia. Kątem oka przypatrywała się, jak zsuwa z pasa żelazną kozią nogę i jedną ręką bez najmniejszego problemu napina broń o stalowym łęczysku. Po tym nadzwyczajnym popisie siły znów podniósł na nią wzrok i szczerząc zęby, nałożył czworogrania- sty bełt na cięciwę. - Jesteś pewny, że zaatakują? - spytała, nawet teraz nieco zdeprymowana tym, że bez żadnych zastrzeżeń przyjęła do wia- domości ostrzeżenia Bahzella. - Jeśli o to chodzi, nie powiem, że ten, kto tam siedzi, ma wobec nas jakieś złe zamiary. Prawdę mówiąc, gdybym to ja tam siedział, z pewnością pozwoliłbym nam przejechać. Mamy ponad czterdzieści mieczy, wliczając w to woźniców, i tylko dwa wozy. A skoro już o tym mowa, jedziemy na północ, nie na po- łudnie, więc nasze wozy są jak nic puste. Takim jak my niewie- le zrabuje, a sprawimy mu solidne manto. Przeciętny rabuś nie wdaje się w bijatykę, jeśli nie ma widoków na duży zysk. Chcę tylko powiedzieć, że ktoś tam jest, i nie mam zamiaru ryzyko- wać, że będzie równie mądry jak ja, gdy przyjdzie mu wybierać ofiary, jeśli wiesz, co mam na myśli. - To samo sobie pomyślałam - mruknęła Kaeritha. - A jed- nak podejrzewasz, że na nas napadną, prawda? - Ano - odparł cicho Bahzell i zastrzygł uszami. - Ale jeśli zapytasz dlaczego, nie będę potrafił ci odpowiedzieć. Obserwował, jak Vaijon zrównuje się z sir Harkonem, który objął dowództwo po wyjeździe sir Yorhusa i teraz jechał na czele grupy. Starszy rycerz rzucił okiem na nowicjusza, a potem ze- sztywniał w siodle. Bahzell wątpił, by ktokolwiek był to w sta- 200 DavidM. Weber nie zauważyć, jeśli nie przyglądał mu się bardzo uważnie - sir Harkon nawet nie odwrócił głowy, by spojrzeć na Koniokrada, opuścił tylko rękę wzdłuż boku i dyskretnie odrzucił połę pon- cha z rękojeści miecza. Koniokrad kiwnął głową z uznaniem. Znaleźli się już w od- ległości strzału z łuku od niebezpiecznego odcinka lasu, w prze- ciwnym wypadku byłby za tym, żeby zatrzymać się tam, gdzie byli, przegrupować i pozwolić wrogowi - zakładając, że był tam w ogóle jakiś wróg - do nich podejść. Niestety, nawet jego oczy nie były w stanie przeniknąć ciemności panujących w gąszczu drzew, a nie miał pojęcia, co ich właściwie czeka. Gdyby to on zastawiał pułapkę, zaangażowałby wszystkich łuczników, któ- rymi dysponował, i rozpoczął atak od zasypania ofiar deszczem strzał. Istniała możliwość, że tak się właśnie stanie, ale jego ludzie mogli liczyć tylko na to, że strzały odbiją się od ich zbroi - co było prawdopodobne, o ile przeciwnik nie był uzbrojony w długie łuki lub ciężkie kusze - i jechać dalej. Zakładając, że ktoś zamierzał na nich napaść, atak musiał nastąpić na zakręcie lub w jego pobliżu, gdzie drzewa rosły najbliżej drogi, nie po- zostawało im więc nic innego, jak tylko wjechać prosto w ręce wroga. Ale nie tak, pomyślał z paskudnym uśmieszkiem, jak spo- dziewali się ci, którzy mieli zamiar ich napaść. Jedyną rze- czą bardziej druzgocącą od pułapki, której ofiara zupełnie się nie spodziewała, był kontratak ofiary, której zastawiają- cym pułapkę nie udało się zaskoczyć. Bahzell doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo w przeszłości znalazł się w obu tych sytuacjach i wiedział, że ludzie, którzy są pewni, że udało im się zaskoczyć ofiarę, oczekują, że zdobędą nad nią chwilową przewagę, że zszokowani przeciwnicy będą przez krótki moment wpatrywać się w nich, usiłując zrozu- mieć, co się właściwie dzieje. Ale kiedy ten moment kon- sternacji nie następował, przewagę natychmiast uzyskiwała druga strona. Tylko oddziały weteranów były w stanie wjechać w pułap- kę, nie dając po sobie poznać, że zdają sobie sprawę z jej ist- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 201 nienia, ale Bahzell poznał już dobrze tych ludzi i był pod wra- żeniem ich wartości. Choć właściwie nie powinien, zważyw- szy na to, do czyjego zakonu należeli. W kilku miejscach roz- wlekła kolumna ścieśniła się, ale tak wolno i swobodnie, że nawet on nie nabrałby żadnych podejrzeń. Dwaj dodatkowi woźnice zniknęli na tyłach wozów, pod wojłokowymi plande- kami, i nie miał wątpliwości, że właśnie przywiązują cięciwy do łuków swoich i towarzyszy, którzy zostali na kozłach. Sze- ściu braci świeckich, którzy jechali od południowej strony wozów, pod ich osłoną również nałożyli cięciwy swoich krót- kich łuków jeździeckich. Skinął głową z zadowoleniem. Jeśli zostaną napadnięci... Vaijon i Harkon, którzy jechali ramię przy ramieniu, znaleź- li się na wysokości miejsca, gdzie las rósł najbliżej drogi. Coś mignęło pod drzewami. Ktoś obdarzony wzrokiem gorszym od wzroku Bahzella mógłby tego nie zauważyć, ale nie hradani. Zaczął przykładać arbaletę do ramienia, jeszcze zanim zdał so- bie z tego sprawę. Arbaleta znieruchomiała, brzęknęła cięciwa i kusznik, który mierzył w Vaijona, wrzasnął, gdy bełt przybił jego ramię do drzewa. Ktoś krzyknął i z tuzin kuszników wystrzeliło spomiędzy drzew. Rycerz jadący tuż za Vaijonem wyleciał z siodła, nie wy- dając z siebie nawet jęku, brat świecki obok niego zaklął i zła- pał ręką za krótkie, grube drzewce, które wyrosło mu naglę z uda. Kolejny bełt trafił w pierś samego Yaijona. Szczęściem uderzył pod kątem i odbił się od kolczugi, zostawiając w ponchu wiel- kie rozdarcie i nie wyrządzając młodzieńcowi żadnej krzywdy. Harkon miał mniej szczęścia. Jego koń zwalił się na zimę, rżąc dziko, gdy tuż za lewą przednią nogą wbił mu się bełt, ale ko- mandor wiedział przynajmniej zawczasu, że coś się święci, i zdą- żył wyskoczyć ze strzemion. Spadł w śnieg, przetoczył się i ze- rwał na równe nogi, od razu z mieczem w ręku, w tej samej chwili, w której kolejny koń stanął z bólu dęba i runął na zie- mię, wyrzucając z siodła następnego brata świeckiego. Ale były to jedyne obrażenia, jakie kusznikom udało się im zadać, a pod drzewami krzyknął ktoś inny - tym razem z konsternacją- gdy 202 DavidM. Weber cała „nieprzygotowana" kolumna zrobiła gwałtowny zwrot w le- wo i zaatakowała. Przed nimi majaczył las, przez kilka chwil nieruchomy i zło- wieszczy, a potem spomiędzy drzew zaczęły wylewać się ja- kieś postacie. Napastnicy biegli w grupkach, niczym woda try- skająca przez szpary w grobli, bezładność tego ataku świadczy- ła o ich zaskoczeniu. Byli to ludzie, którzy zamierzali wypaść z ukrycia, by natrzeć na ofiary, które zdążyły już ponieść straty pod ostrzałem z kusz, a te z nich, którym udało się przeżyć, były już w połowie złamane zasadzką, której się nie spodziewały. Bahzell pokręcił głową z niesmakiem i po raz kolejny nacią- gnął arbaletę. Gdyby to on dowodził napastnikami, przerwałby atak i rzu- cił się do ucieczki w chwili, w której stało się jasne, że ofiary wiedzą o zasadzce, a przynajmniej nie ruszał się spomiędzy drzew. Jedyną bronią miotającą, jaką dysponowali przeciwni- cy, były najwyraźniej kusze, które, jak wiadomo, w rękach lu- dzi nie były orężem szybkostrzelnym. Koniokradowie księcia Bahnaka posługiwali się arbaletami tak jak Bahzell, ale mieli w ramionach wystarczającą siłę, by naciągać je jak lekkie ku- sze, co pozwalało im strzelać w tempie, któremu nikt nie mógł dorównać. Ale nawet ludzcy kusznicy mogli oddać jeszcze przy- najmniej po jednym strzale, zanim dosięgli ich atakujący, a w najgorszym wypadku zmusić wrogów do wejścia za nimi pomiędzy drzewa, gdzie konne oddziały znalazłyby się w bar- dzo niekorzystnej sytuacji. Wyjście na otwartą przestrzeń, na- wet nie zadając sobie trudu utworzenia zwartego szyku, było głupotą. Niemniej jednak przyznał, unosząc arbaletę i pakując kolej- ny śmiercionośny bełt w szyję jednego z napastników, zbóje mieli znaczną przewagę liczebną. Musiało ich być czterdziestu czy nawet pięćdziesięciu, a decyzja o opuszczeniu osłony drzew mogła nie być aż tak niedorzeczna, jak mu się z początku wy- dawało. Większość rycerzy zakonu Tomanaka dosiadała wierzchow- ców średniej lub ciężkiej budowy, a uzbrojona była w kopie, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 203 miecze, topory bojowe i buzdygany. Zdarzały się wyjątki - ry- cerze, którzy tak jak Bahzell czy Kaeritha woleli walczyć pie- szo - ale prawie wszyscy wojownicy należący do zakonu byli jeźdźcami. W tej chwili działało to na ich niekorzyść, bowiem najgroźniejszą bronią jezdnego był zazwyczaj pęd jego wierz- chowca. Ale poza gościńcem śnieg miejscami sięgał koniom wyżej brzucha, a choć chętnie brnęły w kierunku wrogów, grzę- zły w zaspach. Oczywiście śnieg stanowił też przeszkodę dla wszystkich piechurów, ale nie tak dużą. Na szczęście zakon Tomanaka nie podzielał pogardy, z ja- ką niektóre zakony rycerskie odnosiły się do broni miotają- cej. W przeciwieństwie do tych zakonów - których członko- wie, jak wydawało się Bahzellowi, uważali wojnę za rodzaj gry, w której strzała stanowiła ordynarne naruszenie etykiety - wyznawcy Tomanaka używali każdej broni, która dobrze im służyła, a bracia świeccy byli konnymi łucznikami. Tylko nie- liczni nosili ciężkie łuki Sothoii, które czyniły z wietrznych jeźdźców tak śmiertelnie niebezpiecznych przeciwników, ale i ich lżejsza wersja była zabójcza w rękach ekspertów, a oni byli ekspertami. Teraz woźnice i bracia świeccy - razem pełen tuzin - którzy pod osłoną wozów nałożyli cięciwy na łuki, otworzyli zabój- czy ogień, który wywarł efekt, jakiego nie udało się osiągnąć nieudanej salwie z kusz wymierzonej w czoło kolumny. Napast- nicy krzyczeli i padali, rzucając się w śniegu, przyszpileni ostry- mi jak igły strzałami. Krew, wstrząsająca w swej czerwieni, spryskała śnieg. Bahzell odrzucił arbaletę, chwycił za miecz i rzucił się w ślad za wierzchowcem Kaerithy. Śnieg przeszkadzał i jemu, ale nie tak bardzo, jak innym pie- churom, zrównał się z Kaeritha tuż przed tym, jak dosięgła wro- ga. Wprawdzie wolała walczyć pieszo, a kij nie był typową bro- nią do walki konnej, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robi- ła. Puściła wodze, powodując koniem tylko naciskiem kolan i pięt, kij rozmazał się w ruchu, gdy zadała nim dwuręczny cios. Trafiła pierwszą ofiarę prosto w środek czoła, wybierając ide- alny moment. Impet uderzenia zgruchotał czaszkę, trysnęła krew. 204 DavidM. Weber Bahzell nie miał czasu, by zwracać na to uwagę. Śnieg i trud- ności z poruszaniem się sprawiły, że jego ludzie też nie trzyma- li już szyku, a to, co miało być zgrabną, starannie przygotowa- ną zasadzką, przerodziło się w paskudną, rozproszoną bijatykę, gdy z ogólnego zamieszania wyłaniały się grupki walczących. Koniokrad obnażył zęby i położył uszy po sobie, wbiegając pro- sto na pierwszego przeciwnika. Rzeczony zbój pośliznął się, usiłując się zatrzymać, gdy uświadomił sobie, kogo ma przed sobą, ale było już na to za późno. Dwuręczny miecz Bahzella opadł w dół, ostry jak brzy- twa brzeszczot uderzył w ramię, poniżej szyi, przeszedł przez korpus i wyszedł pod przeciwległą pachą. Bandyta nie miał nawet czasu na to, by wrzasnąć - okaleczony trup upadł w bok, przelana krew parowała na mrozie. Bahzell odwrócił się, by stawić czoła kolejnym trzem napastnikom. - Tomanak! - zaryczał, a sopran obok niego wykrzyczał to samo imię. Śmignął kij, uderzając z zabójczą precyzją, i je- den z trzech bandytów runął twarzą w śnieg ze zgruchotaną skronią. Hradani wziął na siebie drugiego przeciwnika. Jego ostrze błysnęło, zataczając łuk, bryznęła krew i głowa ofiary wyleciała w powietrze. Kaeritha - która gdzieś po drodze roz- stała się ze swoim koniem - zablokowała kijem rozpaczliwe cięcie ostatniego opryszka. Odepchnęła jego ostrze w bok, a potem machnęła w górę dolnym końcem kija, celując w twarz. Dostrzegł to i odskoczył do tyłu, by umknąć przed ciosem, ale potknął się na śniegu i upadł, a ona z impetem opuściła koniec kija, wgniatając odłamki strzaskanego czoła głęboko w mózg nieszczęśnika. Ona i Bahzell odwrócili się do siebie plecami, jak gdyby wal- czyli razem od wielu lat; w ich stronę nadbiegali kolejni zbóje. Kątem oka Bahzell dostrzegł Brandarka i Vaijona, którzy wal- czyli ramię w ramię, usiłując przebić się w ich stronę, a także Wencita z Rum, któremu Zastrzeżenia Ottovara zakazywały uży- wania magii przeciwko nieczarodziejom, jak z zabójczą sku- tecznością robi z bandytów krwawą miazgę. Ale atakujących było więcej, niż przypuszczał i z jakiegoś powodu on i Kaeri- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 205 tha przyciągali ich jak magnes. Żaden ze zbójów nawet nie pró- bował dostać się do wozów, zamiast tego trzydziestu napastni- ków napierało falą na dwójkę wybrańców, podczas gdy pozo- stali kłębili się z przodu, by uniemożliwić komukolwiek przyj- ście im z pomocą. Bahzell nie miał czasu na zastanawianie się, co jest tego przy- czyną. Warknął, sięgnął w głąb siebie i z premedytacją pozwo- lił Szałowi zapanować nad sobą. Przez dwanaście stuleci Szał był najmroczniejszą, najstrasz- liwszą klątwą ciążącą na hradani. Czary Panów Carnadosy, które w Kontovarze zmuszały ich do walki pod sztandarem bogów mroku, weszły im w krew i przeniknęły do szpiku ko- ści, naznaczając berserkerską furią, której napad mógł zda- rzyć się kiedykolwiek, gdziekolwiek, bez żadnego ostrzeże- nia. Także dzisiaj. Ale jak pewnego strasznego wieczora w Im- perium Włóczni powiedział Bahzellowi Tomanak, Szał uległ przez wieki przemianie i kiedy teraz hradani umyślnie przy- woływał ten nowy Szał, Koniokrad stawał się jego panem, nie sługą. I tak jak Bahzell oparł się Szałowi podczas pojedynku z Va- ijonem, tak teraz wezwał go i poczuł, jak eksploduje w nim, trzeszcząc we wszystkich jego mięśniach. Wszystkie hamulce, wszystkie wątpliwości zniknęły, wypełniała go czysta, pierwotna celowość. Z grzmiącym, gardłowym okrzykiem wojennym na ustach ruszył na spotkanie wrogów. Kaeritha zaatakowała razem z nim, ale jego umysł z całko- witąjasnością i precyzją rejestrował, gdzie kobieta znajduje się w dowolnej chwili. Nie miał w sobie nic z berserkera, wyłącz- nie skoncentrowaną celowość, bezlitosnąjak sama zima. Runął na bandytów jak lawina, ogromny miecz z jednakową pogardą przecinał kolczugę i skórzany pancerz, rozrąbując ciało i od- rzucając na bok trupy. Nie martwił się o boki i tyły. Była tam Kaeritha, na której mógł polegać jak na własnych ramionach i nogach, równie zabójcza jak one. We dwójkę szli przez roz- bójników jak zaprojektowana przez krasnoludy maszyna z dru- tu i stali. 206 David M. Weber Prowadzony na oślep atak wymierzony w wybrańców stra- cił impet, gdy ludzie, którzy go prowadzili, zostali doszczętnie zmasakrowani. Do tej pory żaden z nich nie stanął jeszcze twa- rzą w twarz z hradani owładniętym Szałem, a bardzo niewielu ludzi widziało dwoje wybrańców Tomanaka walczących ramię w ramię. Jeszcze mniej przeżyło takie spotkanie, a ci zupełnie stracili na nie ochotę. Znajdujący się najbliżej Bahzella i Ka- erithy byli zbyt przerażeni, by odwrócić się od nich plecami, a jednak rozpaczliwie pragnęli znaleźć się poza ich zasięgiem, więc potykając się i ślizgając, zaczęli się wycofywać. Ci zbój- cy, którzy byli dalej, skorzystali z dystansu dzielącego ich od wybrańców, by odwrócić się i wziąć nogi za pas, ale towarzy- sze Bahzella i Kaerithy nie mieli zamiaru im na to pozwolić. Zaciekła walka rozgorzała ze zdwojoną siłą, gdy rycerze i bra- cia świeccy natarli na grupę zastygłą wokół Bahzella i Kaeri- thy. Napastników zgubiło to, że atakując wybrańców, zbili się w ciasną gromadę i jezdnym zakonu udało się ich otoczyć. Bran- dark i Vaijon najechali na nich ramię w ramię, tratując ofiary końskimi kopytami. Sir Harkon i Wencit poprowadzili drugie uderzenie, wbijając się w bandytów klinem z przeciwnej stro- ny. Ponad ohydne odgłosy stali zagłębiającej się w ciało i wrza- ski konających wzbiły się okrzyki bojowe, wczesne zimowe popołudnie rozpadło się nad masakrą. A potem nagle było już po wszystkim. Garstka ocalałych zbó- jów rzuciła broń, wielu z nich krzyczało „Przysięga Tomanaka! Przysięga Tomanaka!", błagając o litość. Bahzell wyprostował się z pogardliwym grymasem na twarzy. Na mgnienie oka ogar- nęło go przeraźliwe rozczarowanie, gdyż Szał, wezwany czy nie, był słodkim i straszliwym narkotykiem. Potrzeba dopro- wadzenia do końca tego, co się zaczęło, zabijania i niszczenia, tak aby żaden z wrogów nie pozostał przy życiu, pulsowała w nim w rytm uderzeń serca. Ale to on panował nad Szałem, a nie Szał nad nim, więc odepchnął od siebie tę żądzę. Zamknął oczy na długą, rozedrganą chwilę, odsyłając Szał do miejsca, w którym miał drzemać, dopóki znów nie będzie mu potrzeb- ny, a potem wziął głęboki oddech i ponownie otworzył oczy. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 207 Spojrzał na miecz, oblepiony krwią, włosami i znacznie okropniej szymi rzeczami, po czym odwrócił się do Kaerithy. Zgubiła gdzieś swój kij, prawe ramię i bok twarzy miała zbry- zgane czyjąś krwią. Oba jej miecze były ubroczone aż po ręko- jeści, w oczach wciąż płonęła żądza walki, utykała na zranioną lewą nogę, ale spojrzała mu w twarz i skinęła głową, po czym pochyliła się, by wytrzeć miecze w płaszcz jednego z poległych bandytów. Vaijon i Brandark też tam byli. Zakrwawiony Miecz uniósł swojąklingę, salutując Bahzellowi, i Koniokrad dojrzał cień Sza- łu również w jego oczach. Wiedział, że Brandark, podobnie jak on sam, przywołał „przekleństwo" ich ludu. Twarz Vaijona była blada i ponura, najwyraźniej wstrząsnął nim smak pierwszej prawdziwej walki, ale przez cały czas nie odstąpił Brandarka nawet na krok, a Bahzell wiedział, jak niewielu wojowników było do tego zdolnych. Koniokrad odwrócił się w miejscu i skrzywił na widok ciał rozwłóczonych po stratowanym, splamionym krwią śniegu. Jego własny ślad znaczył pas trupów, biegnący w stronę lasu, skąd nadszedł atak, widać było, którzy rozbójnicy padli z jego ręki, a którzy zginęli od precyzyjnych, zabójczych ciosów lekkich mieczy Kaerithy. Uświadomił sobie, że ich dwójka prawdopo- dobnie zabiła jedną trzecią wszystkich napastników, ale z dru- giej strony mieli tę przewagę, że wrogowie sami się na nich rzucali - przynajmniej na początku. Ale ich towarzysze walczyli tak samo zawzięcie... a niektó- rzy nie mieli tak wiele szczęścia. Dojrzał brata świeckiego sie- dzącego w śniegu, opartego plecami o kolana innego brata, pod- czas gdy trzeci zakładał mu opaskę uciskową na lewą rękę, po- wyżej uciętej dłoni. Inne ciała w barwach zakonu leżały nieru- chomo na śniegu, a pozostali rycerze i bracia świeccy pochyla- li się nad rannymi przyjaciółmi. Ale ciał bandytów było o wiele więcej, zauważył posępnie. Zbyt nisko oszacował ich liczbę, napastników było raczej sześć- dziesięciu niż czterdziestu, ale przeżyło mniej niż piętnastu. Spojrzał na nich chmurnie, obiecując sobie, że... przedyskutuje 208 David M. Weber z nimi ich postępek. Ale na razie musiał się zatroszczyć o inne sprawy. Z powrotem przeniósł wzrok na Kaerithę. - Dobrze walczyłeś, bracie w mieczu - powiedziała, chowa- jąc oczyszczone miecze do pochew, a on skinął głową. - Ty też, dziewczyno - przyznał i zerwał poncho z którejś z ofiary, by wytrzeć własną klingę. Oczyścił żelazo, po czym je schował. - Ale teraz czas przyjrzeć się twojej nodze, siostro - powiedział nieco ciszej - a potem - kiwnął głową w stronę po- zostałych rannych - najlepiej porozmawiajmy z nim o uzdro- wieniu naszych przyjaciół. ROZDZIAŁ TRZYNASTY - Więc żaden nie ma zielonego pojęcia, kto ich wynajął? - Ton Kaerithy był pełen sceptycyzmu, podzielanego przez Bah- zella. Koniokrad prychnął. - Nawet jeśli, żaden z nich nie ma zamiaru nam tego powie- dzieć - zagrzmiał i odwrócił się, by z obrzydzeniem splunąć na śnieg. - Wiedz, że gdyby nie ta bzdurna Przysięga Tomanaka, Brandark i ja raz dwa wyciągnęlibyśmy z nich prawdę. - To nie bzdura, Bahzellu - zaoponowała Kaeritha łagod- nym, acz stanowczym tonem. Jeden rycerz - sir Erek - i czterech braci świeckich zostało zabitych, a sześciu innych było rannych, w tym dwóch ciężko. Zważywszy na przewagę liczebną przeciwnika, lista ofiar nie była długa, ale nie czyniło to wcale śmierci towarzyszy mniej bolesną ani nie mogło ulżyć w cierpieniu rannym. Teraz dwój- ka wybrańców, okutana w koce, siedziała w pewnej odległości od pozostałych, starając się przyjść do siebie po wysiłku, jakim było uzdrawianie rannych. Nie było to zwykłe fizyczne zmę- czenie, ale zdolność wybrańca do uzdrawiania zależała od trzech czynników - wiary, siły woli i umiejętności precyzyjnego ukie- runkowania mocy jego bóstwa. Choć radosne, było to, na swój 210 DavidM. Weber sposób, równie męczące jak każda bitwa. Skoncentrowana wiara i wola, umiejętność zobaczenia rannego takim, jakim powinien być, wywoływała wyczerpanie, ale bezpośrednia łączność du- chowa z bogiem prowadziła do swego rodzaju... otumanienia i niemal sennego zachwytu. Niemniej jednak, oboje mieli już dość czasu, by dojść do siebie, więc Kaeritha zmierzyła hrada- ni umiarkowanie surowym spojrzeniem. Bahzell skrzywił się, ale także kiwnął głową. Nie ulegało wątpliwości, że to on dowodził ich oddziałem - który miał go przecież odstawić do domu, aby mógł zrobić porządek z mie- szaniem się Sharny w sprawy Navahk - ale Kaeritha była wy- branką od prawie ośmiu lat. Czasem trudno mu było pamiętać o tym, że jest od niego wyższa rangą, bo pomimo jej niezwy- kłego wzrostu (jak na ludzką kobietę), była niższa i nie tak mocno zbudowana jak przeciętna hradańska kobieta, a do tego prawie o dziesięć lat od niego młodsza. A jednak była od nie- go wyższa rangą... i nikt, kto tego popołudnia widział ją w ak- cji, nie mógł już uważać jej za kruchy kwiat wychuchanej ko- biecości. - Tak, wiem - zgodził się po chwili - ale gdybyśmy to my byli na ich miejscu, ci dranie gwizdaliby na wszelkie przysięgi. Gdyby nie one i nie barwy Tomanaka, które noszą wszyscy nasi ludzie, Brandark i ja przekonalibyśmy tych bydlaków bez tru- du... i to nie dotykając ich nawet palcem. - Kaeritha uniosła brwi, a on wyszczerzył się paskudnie. - Jesteśmy hradani, Ker- ry, a cały świat wie, że hradani prędzej poderżnie człowiekowi gardło, niż na niego spojrzy. Zaufaj mi. Gdyby ci tutaj nie wie- dzieli, że wzywając Tomanaka, ocalą skórę, nasze groźby w mig rozwiązałaby im języki. - Rozumiem. - Kaeritha zastanawiała się przez chwilę, a po- tem zachichotała. - Wiesz, chyba chciałabym to zobaczyć. - Wydaje mi się, że zastraszenie ich w celu wyciągnięcia z nich zeznań nie jest sprzeczne z kodeksem. - Jeśli o to chodzi, milady - powiedział Vaijon, podchodząc od strony ogniska z dwoma kubkami gorącej herbaty - zawsze możemy liczyć na to, że to oni złamią złożoną przysięgę. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 211 - Nie sądzę, żeby właśnie to miał na myśli Tomanak, kiedy zarządził, że złamanie przez więźnia warunków złożenia broni zwalnia jego wyznawców z obowiązku przestrzegania kodeksu - powiedziała oschle Kaeritha, odbierając kubek. Przyznał jej rację skinieniem głowy, ale z jego oczu wciąż wyzierała tęsk- nota. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Jesteście siebie warci - powiedziała, wymachując w ich stronę kubkiem. - Albo Bah- zell ma na ciebie zły wpływ, Vaijonie, albo zawsze miałeś w so- bie paskudny rys chłopskiego pragmatyzmu, tylko po prostu o tym nie wiedziałeś. - Błagam, milady! - zaprotestował Vaijon, wyciągając się na całą swoją wysokość i spoglądając na nią z góry. — Pragma- tyzmu, dobrze, jeśli chcesz, a „paskudny" to i tak mocno po- wiedziane. Ale „chłopskiego" pragmatyzmu? Mój ojciec do- stałby apopleksji! Jestem Almerhas z Almerhas, jeśli o tym za- pomniałaś. - Nie pozwalasz nam o tym zapomnieć - odcięła się Kaeri- tha, a on zachichotał. Miał dodać coś jeszcze, gdy od tyłu pod- szedł do nich sir Harkon, któremu towarzyszyli Wencit i Bran- dark. Komandor z posępną miną wyciągnął do nich rękę. - Znaleźliśmy to przy jednym z trupów, milordzie - zwrócił się do Bahzella bezbarwnym głosem. Koniokrad zamarł, wi- dząc złoty wisiorek. Wahał się przez chwilę, a potem wziął go ostrożnie do ręki i uniósł w górę, by i Kaeritha mogła mu się przyjrzeć. Wisiorek miał kształt skorpiona, długiego na palec wskazujący, który przyczaił się na owalnym szmaragdzie o śred- nicy pół cala. Oczy miał z małych rubinów, a zakończony żą- dłem ogon trzymał uniesiony do zadania ciosu. Był to przykład wyjątkowo misternej roboty. Kaeritha syknęła na jego widok. - Sharna tutaj? - spytała, mierząc nienawistnym spojrzeniem symbol boga demonów i skrytobójców. - A dlaczego by nie? - zapytał Brandark z wisielczym hu- morem. Spojrzała na niego, a on wzruszył ramionami. - Ze- szłej jesieni ten psi pomiot Demonie Tchnienie zapałał do nas wyjątkową niechęcią- do Bahzella, szczerze mówiąc, ale prze- lewa ją na wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu. A słyszą- 212 DavidM. Weber łem, że nie należy do tych, co szybko puszczają urazy w niepa- mięć, nie grzeszy też, jak się wydaje, nadzwyczajną pomysło- wością. Ścigał nas przez ponad tysiąc lig i stracił kilkudziesię- ciu psich braci, usiłując wciągnąć nas w zasadzkę. Nigdy mu się to nie udało, ale wydawał się być zdecydowany próbować aż do skutku i w końcu dopiął swego. - Nie to miałam na myśli. - Kaeritha odebrała Bahzellowi skorpiona. Widać było, że dotykanie go nie sprawia jej przy- jemności, ale odwróciła go i popukała w szmaragd, na którym przyczaił się skorpion. - Psi brat nie nosiłby czegoś takiego, Brandarku. Pomimo oficjalnych powiązań z Sharną, członko- wie gildii skrytobójców nie są specjalnie pobożni, a to jest sym- bol jednego z kapłanów Sharny. - Spojrzała na Harkona. - Zna- leźliście jakichś psich braci wśród martwych? - Nie - odpowiedział Harkon i spojrzał na Wencita, czeka- jąc na potwierdzenie. - Żadnych - poświadczył dziki czarodziej. - A po znalezie- niu tego - wskazał skorpiona ruchem brody - szukaliśmy bar- dzo uważnie tatuaży. - Rozumiem. - Bahzell odchylił się do tyłu na głazie, na którym siedział. Pociągnął długi łyk gorącej herbaty, a potem potarł czubek nosa i położył po sobie uszy w zadumie. Czuł, że pozostali mu się przyglądają, ale nie spieszył się z analizą ską- pych danych, jakie mieli. - Myślę - powiedział w końcu - że jest tylko jedna możli- wość. Nędznym bo nędznym, ale Demonie Tchnienie jest jed- nak bogiem... na swój sposób. Najpewniej wie, gdzie jesteśmy, a jak już mówił Brandark, w przeszłości nie miał żadnych opo- rów przed próbami ukatrupienia nas obu. Z drugiej strony To- manak wspominał, jak mi się wydaje, że nawet bogowie mroku nie ośmielają się wtrącać zbyt bezpośrednio w sprawy śmier- telników. - Uniósł brwi, spoglądając pytająco na Kaerithę, któ- ra kiwnęła głową. - Możliwe, że nie powiedział swoim sługom, dlaczego chce naszej śmierci. A skoro już przy tym jesteśmy, sposób, w jaki te półgłówki się za to zabrały, może oznaczać, że nawet nie powiedział im, kim jesteśmy. Coś mi się widzi, że ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 213 nie mieli pojęcia, że skrzyżują ostrza z zakonem Tomanaka, dopóki nie zobaczyli naszych barw. - Powiedziałbym, że masz rację, milordzie, przynajmniej w tej ostatniej kwestii - rzekł Harkon. - Te szumowiny czczące Sharnę nigdy nie chciały stawić nam czoła w otwartej walce, a już na pewno nie mając znaczącej przewagi liczebnej. Gdyby wiedzieli, kim jesteśmy, najęli by więcej mieczy do pomocy. - Z pewnością w przeszłości unikali takich sytuacji - zgo- dziła się Kaeritha. - Ano, a Sharna słynie z tego, że nie dotrzymuje danego sło- wa - zauważył Bahzell. - Słyszałem, że wysyła swoich wy- znawców na śmierć i śmieje się z tego, chyba że wyjątkowo zależy mu na tym, by pozostali przy życiu. Pomysł napuszcze- nia ich na nas bez ostrzeżenia musiał go nieźle ubawić. - Ale to nie oznacza, że nie zależy mu na powstrzymaniu nas - ciebie, was dwojga czy nawet waszej trójki, licząc Wend- ta - powiedział Brandark. Zakrwawiony Miecz przez chwilę pocierał koniuszek przyciętego ucha, a potem skrzywił się. - Na Phrobusa! Gdybym to ja był Sharną, starałbym się utrzy- mać was tak daleko od moich knowań, jak to tylko możliwe. - Widać więc jeszcze wyraźniej, że nie możemy pozwolić na to, by opóźnianie nas uszło mu na sucho - wtrącił Wencit, a Bahzell pokiwał głową. - Wyjąłeś mi to z ust. Ale co zrobić z tymi łobuzami? Kiwnął głową w stronę nieszczęsnych jeńców. Fakt, że zwią- zani kodeksem Tomanaka zwycięzcy nie mogli zrobić im krzyw- dy, najwyraźniej nie poprawiał im specjalnie samopoczucia, a on nie miał o to do nich pretensji. Kodeks nie obowiązywał kró- lewsko-cesarskich sądów, a rozbój karano stryczkiem. - Nie widzę wyjścia, milordzie - powiedział Harkon niemal ze skruchą. - Musimy ich wziąć ze sobą, przynajmniej dopóki nie natkniemy się na któryś z patroli sir Maehryka. Nie sądzę, by osłabiali nam tempo. Straciliśmy tylko trzy wierzchowce, a nasi zwiadowcy przyprowadzili z ich obozu wszystkie nale- żące do nich konie, aby wyrównać straty. Może miejscowemu sądowi uda się wyciągnąć z nich coś więcej na temat ich zlecę- 214 DavidM. Weber niodawców. Kiedy staną twarzą w twarz z sędzią - i katem - może zdecydują się pójść na układ i wydadzą winnych. - Obawiam się, że Harkon ma rację - rzekła Kaeritha. - Ale może uda nam się wydusić z nich choć odrobinę więcej. Wprawdzie jestem daleka od tego, by zachęcać kogokolwiek do złamania kodeksu, to - uniosła skorpiona do góry - zmie- nia postać rzeczy. - Bahzell spojrzał na nią z lekkim zdziwie- niem, a ona wzruszyła ramionami. - Nie muszą wiedzieć, że służba Sharnie nie zmienia ich statusu. Jako słudzy Tomana- ka nie możemy ich okłamywać, ale gdyby przypadkiem ubz- durali sobie, że kodeks nie chroni tych, którzy służą bogom mroku, cóż... Ponownie wzruszyła ramionami, a Bahzell roześmiał się zło- śliwie. Vaijon i Harkon przyglądali się jej tak, jak gdyby nie byli pewni, czy się nie przesłyszeli. Wencit tylko pokręcił gło- wą, ale Brandark westchnął. Pozostali spojrzeli na niego, a on uniósł rękę i pogroził Kaericie podetkniętym jej pod nos pal- cem wskazującym. - Bahzell wyraźnie ma na ciebie zły wpływ - oznajmił suro- wo. - Jak wybranka Tomanaka może proponować uciekanie się do tak niskiego wybiegu! Jestem wstrząśnięty - wstrząśnięty! - że coś takiego w ogóle przyszło ci do głowy! - Doprawdy? - ciemnobłękitne oczy Kaerithy błysnęły wy- zywająco. - Czy to oznacza, że nie pochwalasz mojego po- mysłu? - Oczywiście, że pochwalam - jestem hradani, Kerry! Za- stanawiam się tylko, jak zareaguje na to Tomanak. - Mam wrażenie, że się przyzwyczai - powiedział Bahzell, odbierając dziewczynie skorpiona i trzymając go przed sobą, obejrzał go ze wszystkich stron, a potem wyszczerzył zęby. - Jak myślicie, jak najlepiej się za to zabrać? - zastanawiał się prawie z rozmarzeniem. - Pozwolimy, żeby Brandark zademon- strował to świecidełko każdemu z osobna, jednocześnie bawiąc się nożem, czy staruszek Wencit upewni się, że wszyscy wi- dzieli jego oczy, a potem zrobi im wszystkim wykład? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 215 Plan Kaerithy powiódł się w pełni. Niestety, pozostali przy życiu najemnicy nie wiedzieli wiele o ludziach, którzy ich wy- najęli. Żaden zdrowy na umyśle zbój nie przyznałby, że wie- dział, iż pracuje dla Sharny, a jednak Bahzell skłonny był uwie- rzyć ich zapewnieniom. Ku jego lekkiemu zdziwieniu, Kaeri- tha podzielała jego zdanie, bowiem ich gniew - i przerażenie - gdy odkryli prawdę, wydawał się zupełnie szczery. Litość, ja- kiej mogli się spodziewać ze strony sądów, ulotniłaby się na- tychmiast, gdyby udowodniono, że świadomie służyli mroko- wi, rozpaczliwie starali się więc podać wszelkie informacje, jakie mieli, starając się kupić sobie za nie coś w rodzaju łaski. Tyle że nie mieli żadnych prawdziwych informacji. Ci nie- liczni, którzy nie zajmowali się regularnym rozbojem, byli na- jemnikami z rodzaju tych, których Tomanak nie pochwalał, a ża- den z nich nie zadawał wielu pytań, gdy najmował ich zlece- niodawca, obecnie, niestety, martwy. Nie powiedziano im też, że czekają na pojedynczy, konkretny cel. Myśleli, że obrabują każdego, kto się napatoczy, i nie zdawali sobie nawet sprawy, że podróżnicy noszą barwy Tomanaka, dopóki nie padły pierw- sze strzały z kusz. Byli zgodni tylko co do tego, że człowieko- wi, który ich wynajął, towarzyszył oddział dziesięciu innych. Wszyscy wyglądali na zaprawionych w boju wojowników... i ża- den z nich nie przeżył. Nie było to wiele. Właściwie było to pod wieloma względa- mi gorsze niż nic, bo choć zeznania bandytów potwierdzały udział Sharny, oprócz tego nie dowiedzieli się niczego pewne- go. Ale przynajmniej wiedzieli teraz, że wrogowie znali ich plany na tyle dobrze, by próbować im w nich przeszkodzić, a to zmu- szało ich do jeszcze większego pośpiechu. Zdecydowali się, jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę w nadziei, że uda im się dotrzeć do Krasnoludzkiego Siedliszcza, zanim Sharna zdoła zorganizować coś skuteczniejszego od tej spartaczonej zasadz- ki. I choć żaden z napastników, których zabili lub wzięli w nie- wolę, nie miał na ciele tatuażu skorpiona, znaku charaktery- stycznego psich braci, nie mogli mieć pewności, że skrytobój- cy nie wkroczą do akcji. Przez wzgląd na to Kaeritha zgodziła 216 DavidM. Weber się z Bahzellem, że rozsądniej będzie omijać miasta i miastecz- ka. Łatwiej mieć się na baczności na pustkowiu niż w mieście pełnym ludzi, których nie sposób od siebie odróżnić, a Bahzell udowodnił, że podejście Koniokrada jest w najlepszym wypadku trudnym zadaniem. Wybrańcy przekazali więźniów jednemu z oddziałów sir Maehryka w pierwszej większej, zamieszkałej na stałe osa- dzie, przez którą przejeżdżali, ale ledwie co zwolnili w tym celu. Najwyższy rangą rycerz w oddziale wydawał się nieco urażony ich pośpiechem, ale żaden z ich własnych towarzy- szy się nie uskarżał, mimo że chętnie spędziliby choć jedną noc pod dachem. Jednak gdy okrążali Esfresię, nawet nie wjeżdżając do stolicy prowincji, dało się usłyszeć kilka tęsk- nych westchnień, zwłaszcza gdy pogoda i mróz, które towa- rzyszyły im od Lordenfel, zdecydowały się ich opuścić. Skoń- czyły się burze śnieżne, ale zniknęło słońce. Ociepliło się nie- co, ale wraz ze wzrostem wilgotności duszny ziąb stał sięjesz- cze bardziej przenikliwy, warunki na drodze były złe i całymi dniami prześladowała ich gęsta mgła i częste opady mokrego śniegu. Gdy minęli Esfresię, tempo podroży osłabło i to nie tylko ze względu na gorszy stan dróg. Zasadzka podsunęła sir Harkono- wi pomysł wysyłania przodem zwiadowców, a podła widocz- ność ograniczała odległość, w jakiej zwiadowcy mogli jechać, by mieć kontakt wzrokowy z resztą grupy. Bahzell miał chwi- lami ochotę unieważnić decyzję komandora, ale nie mógł tego zrobić. Harkon nie tylko miał słuszność, widząc potrzebę wy- znaczenia kogoś, kto będzie wypatrywał wrogów, ale był też w chwili obecnej najstarszym rangą członkiem belhadańskiego konwentu, a Bahzell nie miał zamiaru podrywać jego autoryte- tu tylko dlatego, że chciał jechać nieco szybciej. Odcinek między Esfresią a Tunelem Krasnoludzkiego Sie- dliszcza był jak dotąd najkrótszym etapem ich podróży, liczą- cym niewiele ponad trzydzieści siedem lig, ale wydawał się o wiele, wiele dłuższy. Krajobraz znów się zmienił, teren za- czął się wznosić w stronę gór na wschodzie, a gościniec zagłę- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 217 bił się w lesie tak gęstym jak vonderlandzka puszcza. Drzewa tłoczyły się po obu stronach drogi, jeszcze bardziej utrudniając zadanie zwiadowcom, a pierwsze pięć lig na wschód od Esfre- sii było wyjątkowo uciążliwe, gdyż konie musiały brnąć w głę- bokim śniegu. Przejechanie niecałych trzydziestu mil zajęło im prawie pełne trzy dni i Bahzell zaczął rozpaczać, że nie dotrą do Hurgrum przed letnim przesileniem. Na szczęście czwartego dnia warunki zaczęły się zmieniać. Wyludnione wioski, do których zdążyli już przywyknąć, znik- nęły, nie widzieli też prawie opuszczonych pastwisk, rozciąga- jących się w Landrii i południowej Landfressie. Pojawiło się więcej gospodarstw z solidnymi, zabezpieczonymi na zimę sto- dołami i ceglanymi silosami, ale jasnym było, że większość mieszkańców mijanych przez nich osad miała na głowie co in- nego niż uprawa roli. Od wyjazdu z Lordenfel nie jechali jesz- cze tak dobrze odśnieżonym traktem, a w lesie, przez który prze- jeżdżali, uwijały się grupy drwali. Zaprzężone w woły sanie załadowane ociosanymi pniami drzew sunęły wzdłuż traktu, wszystkie na wschód. Kaeritha uśmiechnęła się, gdy Bahzell na głos wyraził zdumienie, że w tak mroźną pogodę panuje tu taki ruch. - Zastanów się - powiedziała. - Czego brakuje ludziom mieszkającym pod ziemią? - Co? - Bahzell podrapał się za uchem, a potem kiwnął gło- wą. - Drewna - odparł. - Właśnie. Krasnoludzkie Siedliszcze jest tak samo złak- nione wytworów przemysłu drzewnego, jak Purpurowi Lor- dowie złota, a ci ludzie robią świetny interes na dostarczaniu im jego produktów. I to nie tylko tarcicy, smoły czy terpenty- ny. Krasnoludy pożądają wysokiej jakości wyrobów drewnia- nych, ale nie mają wprawy w ich uzyskiwaniu. A ta pora roku sprzyja takiej robocie. Nie ma tyle pracy w polu, a ponieważ w okolicy brak spławnych rzek, drewno łatwiej jest transpor- tować zimą. Bahzell ponownie skinął głową, choć wciąż czuł się oszo- łomiony okrzykami drwali, rozchodzącymi się echem po le- 218 DavidM. Weber sie. Rozlegającemu się od czasu do czasu łoskotowi padające- go drzewa i pogodnym przekleństwom woźniców pokrzyku- jącym na woły w zaprzęgach daleko było do lodowatej, bez- ludnej ciszy panującej dalej na południe, a jednak początko- wo był zaskoczony, gdy mijani miejscowi pozdrowili wesoło jego i jego towarzyszy. Przyjemnie było znaleźć się znów wśród ludzi, którzy czuli się na tyle bezpiecznie, by ich witać. A jednak po wcześniejszych doświadczeniach, zwłaszcza po nieudanej zasadzce, której ofiarą padli, to że ci ludzie nie pod- chodzili z większą ostrożnością do dużej, uzbrojonej grupy - bez względu na barwy noszone przez jej członków - wydawa- ło mu się nienaturalne. Po chwili namysłu zrozumiał, skąd brały się różnice w na- stawieniu do obcych między tymi pracowitymi leśnikami a mieszkańcami większości wyludnionych miasteczek i wsi. Landfressańscy leśnicy - podobnie jak vonderlandzcy, śmia- ły i niezależny ludek - w większości byli jednocześnie my- śliwymi i drwalami. W obozach mieli bez wątpienia kilka- dziesiąt łuków, a zważywszy na wprawę, z jaką prawdopo- dobnie posługiwali się nimi ich właściciele - nie mówiąc już o tym, że drwalom niechybnie towarzyszyły wyjątkowo ostre topory - tylko głupcy mogliby ich zaatakować. Poza tym bez względu na wartość, jaką przedstawiało sobą drew- no w Krasnoludzkim Siedliszczu, nie było to coś, co dało się łatwo ukraść. Nie znaczy to, że brakowało innych pokus, które mogłyby zwabić potencjalnych najeźdźców, gdyż Kaeritha miała rację co do związków między ludźmi z Landfressy i krasnoludami z Krasnoludzkiego Siedliszcza. Wprawdzie rzeki zamarzały na zimę, ale przy wyższej temperaturze dziesiątki spływających z gór szemrzących strumieni górskich wpadały do najbardziej wysuniętych na północ dopływów Zielonego Liścia. Były zbyt płytkie, by dało się coś nimi spławiać, ale każde mijane mia- steczko mogło się pochwalić własnymi stawami, jak gdyby pra- cowita armia bobrów wkroczyła do tej krainy. Bahzell i Bran- dark nie mogli się nadziwić ilości kół wodnych poruszanych ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 219 przez przepływającą przez stawy wodę. Wiele z nich było teraz nieruchomych, ale niektóre wciąż się obracały, a nie trzeba było być obdarzonym słuchem hradani, by usłyszeć odgłosy młot- ków, pił, dłut i innych narzędzi dobiegające ze stłoczonych wokół nich dużych ceglanych budynków. Wśród hradani kół wodnych używano wyłącznie do poruszania kamieni młyńskich, ale ci ludzie najwyraźniej wykorzystywali wodę także do napę- dzania całej masy innych urządzeń. Gdy mijali jakiś otwarty na przestrzał budynek, Bahzell przyjrzał się z fascynacją napędza- nej przez wodę pile wysokości kilku ludzi, tnącej ogromne pnie drzew na równe deski i tarcice. Ani on, ani Brandark nie wy- obrażali sobie takiego postępu - ich własny lud używał dołów, w których tracze powoli i w pocie czoła przepiłowywali dłuży- ce na tarcice - ale byli jeszcze bardziej oszołomieni tym, że miejscowi wydawali się zupełnie nieświadomi faktu, że zima powinna być czasem, kiedy tempo życia zwalnia aż do wiosen- nych odwilży. Ludzie w ich drużynie przyjęli to bez większego zdziwienia, ale przecież, może z wyjątkiem Wencita - którego, jako dzikie- go czarodzieja, można było uznać za człowieka lub nie - wszy- scy oni byli obywatelami Cesarstwa. Bahzell i Brandark nie, a jednak wypowiadane mimochodem komentarze ich towarzy- szy świadczyły o tym, że w przeciwieństwie do hradani nie wi- dzieli w całej tej krzątaninie niczego nadzwyczajnego. Mało tego, w porównaniu z bardziej ludnymi prowincjami na połu- dniu, całe to poruszenie i ożywienie, choć zrobiło wielkie wra- żenie na dwóch barbarzyńskich hradani, najzwyczajniej w świe- cie wydawało im się małomiasteczkowe. Myśl ta nieomal przeraziła Bahzella. Jego ojciec przez lata starał się stworzyć miejsce, gdzie kupcy i rzemieślnicy mogli- by żyć dostatnio, a efekt tego był taki, że Hurgrum biło na gło- wę swoich wrogów. Jak na hradańskie standardy w księstwie Bahnaka panował niebywały dobrobyt - mogło ono nie tylko wykarmić i odziać swoich mieszkańców, ale również uzbroić ich i wyposażyć na wojnę w broń wyrabianą przez nich samych. Było to ogromne osiągnięcie, które odegrało decydującą rolę 220 DavidM. Weber we wzroście znaczenia księcia Bahnaka, a jednak dostatek i go- spodarność mieszkańców tej krainy, którą ludzcy przyjaciele Bahzella najwyraźniej uważali za jakiś zaścianek, tak bardzo umniejszały wszystkie dokonania jego ojca... Pozwalało to spoj- rzeć na zamożność i potęgę Cesarstwa Włóczni z właściwej perspektywy... i uzmysłowiło mu, jak wiele jego lud miał jesz- cze do zrobienia. Można powiedzieć, że widok tych tętniących życiem mia- steczek sprawił, że zaczął sobie uświadamiać, jak długa była podróż, do której podjęcia książę Bahnak zobowiązał Ko- niokradów. Jednak dopiero po dotarciu do zachodniego koń- ca Tunelu Krasnoludzkiego Siedliszcza uzmysłowił to sobie w pełni. ROZDZIAŁ CZTERNASTY - Na Phrobusa! Ciche przekleństwo Brandarka, wyrażające ogromne zdumie- nie, niemal idealnie oddawało stan ducha Bahzella. Koniokrad zerknął tylko na przyjaciela, bo od rozpościerającego się przed nimi widoku trudno było oderwać oczy. Robota kamieniarska w Belhadan oraz imperialne drogi były naprawdę zdumiewające, ale hradani po raz pierwszy w życiu widzieli dzieło krasnoludzkich inżynierów nieskażone wpływem żadnej innej rasy i wiedzieli o tym. Każdy, kto patrzył na za- chodni wylot Tunelu Krasnoludzkiego Siedliszcza, musiał zda- wać sobie z tego sprawę, bo tylko krasnolud był w stanie wpaść na podobny pomysł i wprowadzić go w czyn. Całe zbocze góry zostało ścięte, tworząc zupełnie pionową, gładką ścianę, wysoką na co najmniej osiemset stóp. Było coś bezlitosnego w doskonałości tej kamiennej powierzchni, czy- stości linii i płaszczyzny, która nie mogła być dziełem natury. Została narzucona ręką i okiem, które myślały liniami prosty- mi i kategoriami funkcjonalności. Górowała nad maleńkimi fi- gurkami u swych stóp z majestatyczną surowością, zbyt inten- sywną, by mogła być piękna. 222 DavidM. Weber Wylot tunelu wydawał się na tym ogromnym tle czarną plam- ką. Dopiero gdy podjechali do zamykającej go kratownicy i ba- stionów wykutych w skale po jego obu stronach, dotarło do nich, jak jest wielki. Bastiony były obsadzone wojskiem, podobnie jak blanki ciągnące się na całej szerokości bramy. Wartownicy spoglądali w dół na podróżnych przez otwory służące do wyle- wania gorącego oleju i otwory strzelnicze, ale oficer dyżurny, przysadzisty krasnolud, musiał być uprzedzony o ich przyby- ciu, bo tylko zasalutował Bahzellowi toporem i machnął ręką na znak, by wjeżdżali do środka. Prawdę powiedziawszy, Bahzell nie zwracał większej uwagi na strażników, bo całą jego uwagę zaprzątał sam tunel. Znów poczuł trwożny podziw, gdy kopyta koni zastukały na twardej nawierzchni podjazdu, a on wkroczył pod potężne sklepienie. Raczej nie przepadał za podziemiami. Właściwie nie miał klau- strofobii, po prostu w większości jaskiń i tuneli ktoś jego wzro- stu czuł się osaczony. Ale Tunel Krasnoludzkiego Siedliszcza miał pięćdziesiąt jardów szerokości, kamienny strop znajdo- wał się tak wysoko, że wydawał się raczej unosić w górze, niż napierać na niego, a przez szyby wentylacyjne wpadał do środ- ka orzeźwiający wietrzyk niosący chłodne, świeże powietrze. Wewnątrz tunelu było mroczniej niż na zewnątrz, ale o wiele jaśniej, niż mógł się spodziewać. Co dwadzieścia jardów na ścianach paliły się latarnie, a choć nie było przy nich zwiercia- deł, jakie widział w sali treningowej belhadańskiego konwen- tu, rzucały wzdłuż tunelu potężne snopy światła. Dojście do tego, dlaczego tak się dzieje, zajęło mu kilka minut, ale kiedy wreszcie zrozumiał, wciągnął gwałtownie powietrze w płuca. Zwierciadła nie były potrzebne, bo same ściany pełniły ich funkcję. Kamień nie był zwyczajnie gładki - był wypolerowa- ny do tego stopnia, że przypominał lustro, a jego powierzchni nie szpecił ani jeden ślad narzędzi. Oszołomiony hradani po- kręcił głową ze zdumieniem. - Co takiego? - zapytał cicho jadący obok niego Wencit. Bahzell odwrócił głowę. W przytłumionym świetle niezwykłe oczy dzikiego czarodzieja, unoszące się pod jego brwiami ni- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 223 czym dwa błędne ogniki, wyglądały jeszcze bardziej niesamo- wicie niż zwykle. Żarzyły się tak jasno, pomyślał Bahzell, że można by czytać przy ich świetle, ale nawet ten nienaturalny widok nie był w stanie sprawić, by pozbył się dziwnego wraże- nia, że tak naprawdę tunel nie istnieje. Że nie ma prawa istnieć. - Ściany - odezwał się po chwili przyciszonym głosem, jak gdyby coś kazało mu mówić tak, żeby twórcy tunelu go nie usłyszeli. - Nie ma na nich nawet śladu narzędzi. - To prawda - zgodził się Wencit, odwracając głowę, by sa- memu obejrzeć ściany. Przyjrzał się im niemal krytycznie, a po- tem wzruszył ramionami. - Myślę, że mogą być wykonane na- wet lepiej od tych, które widywałem w Kontovarze - zastana- wiał się na głos. - Rzecz jasna było to jakiś czas temu. Przy- puszczam, że może mnie zawodzić pamięć. Bahzell przełknął ślinę, wstrząśnięty swobodnym tonem cza- rodzieja. Potrafił nie pamiętać o wieku i sławie Wencita całymi dniami - a raczej nie tyle o nich nie pamiętać, co odsuwać je od siebie albo próbować wmówić sobie, że się z nimi pogodził - a potem jakaś bezceremonialna uwaga czarodzieja przypomi- nała mu z siłąbełtu wystrzelonego z arbalety, jak był stary. Nikt inny na całym świecie nie mógł nazywać dwunastu burzliwych wieków Jakimś czasem", ale dla Wencita z Rum tym właśnie były. Przez chwilę Bahzell miał przerażającą świadomość wieku, wiedzy - i potęgi - istoty jadącej spokojnie u jego boku. Oto był człowiek, który przypuścił szturm na Kontovar. Człowiek, który wystąpił przeciwko samemu Lordowi Carnadosy i jego osobistym doradcom, paraliżując ich działania w pierwszych, rozpaczliwych dniach wojny, która przyniosła zagładę całemu Cesarstwu Ottovara. Człowiek, który udaremnił Mrocznym Lordom pościg za uciekinierami z Kontovaru do Norfressy, któ- rych chcieli unicestwić. Bahzell Bahnakson nie należał do osób, które łatwo zatrwożyć, ale na całym świecie nie istniała - nie mogła istnieć - bardziej niebezpieczna istota niż Wencit i w tej chwili trwożny respekt był tym uczuciem, które przeniknęło hradani do szpiku kości. 224 David M. Weber Ale ta chwila minęła. Nie dlatego, że Koniokrad stracił sza- cunek do czarodzieja, ale dlatego, że sam Wencit tego chciał. Bahzell nie potrafił wyobrazić sobie nikogo, kto mniej przypo- minałby straszliwych czarodziejów z prastarych opowieści niż ten odziany w proste szaty starzec jadący obok niego. Nikt, kto kiedykolwiek zetknął się z Wencitem z Rum, nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do siły jego charakteru, ale czarodziej nigdy nie szukał bogactw ani splendoru. Cichy autorytet, jakim się cieszył, wypływał z tego, kim był i czego dokonał, a nie z fak- tu, że wymuszał sobie posłuch żelazną ręką. Był wędrowcem, wyprawiającym się we własne misje, nierzadko tajemnicze i nie- zrozumiałe dla jego otoczenia, wędrowcem, który pojawiał się niespodziewanie, a potem równie niespodziewanie znikał. Czuł się tak samo swobodnie w towarzystwie barbarzyńskiego hra- dani, jak na dworze króla-imperatora, i od dwunastu stuleci nie musiał się z nikim liczyć. Teraz spoglądał z uśmiechem na Bahzella, unosząc jedną śnieżnobiałą brew. Był to przedziwnie serdeczny uśmiech, jak gdyby czarodziej wiedział, o czym myśli hradani i uważał to za zabawne, ale była też w nim gorycz. Możliwe, pomyślał Bahzell, że prawdziwy powód, dla którego Wencit nie zbudo- wał sobie wieży, jaką opisywały dawne opowieści, ani nie osiadł na stałe w Toporzysku, Midrancit czy Sothfalas, gdzie mógłby opływać w dostatki i cieszyć się powszechnym po- ważaniem, był prostszy, niż wyobrażała to sobie większość ludzi. Czarodziej był samotny. „Czy to naprawdę mogło być aż tak proste?" - zastanawiał się Koniokrad. Ale czy mogło być inaczej? Płomienne oczy tego człowieka widziały upadek naj- większego z imperiów w historii. Czarodziej patrzył na nie- dobitki ludności tego cesarstwa, których morze wyrzuciło na brzegi Norfressy, strzegł ich i chronił, gdy z mozołem i w po- cie czoła zabrali się za jego odbudowanie. Z wyjątkiem nie- których elfów z Saramanfhy, które dobrowolnie zdecydowały się na życie w odosobnieniu, był jedyną istotą, która to pa- miętała. Ilu ludzi - ilu przyjaciół - poznał na przestrzeni tych ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 225 długich lat? Ile razy zabrała ich śmierć, po raz kolejny zmu- szając go do wypełniania obowiązków strażnika kontynentu w samotności? Smutek wywołany takimi stratami musiał zże- rać człowiekowi duszę, jednak jedynym sposobem uniknięcia go było odseparowanie się od świata, tak jak uczyniła to Sara- mantha - wzniesienie barykad i zapór przeciwko uczuciom, a to - o czym Bahzell wiedział - było coś, czego Wencit po prostu nie mógł zrobić. I dlatego brał ludzi takimi, jakimi są. Wszystkich ludzi, na ich własnych zasadach, akceptując to, kim i czym są, bowiem potrzebował ich, by przypominali mu, kim był... i dlaczego poświęcił się i dał z siebie tak wiele, by móc tak długo ich chronić. - Mówiłeś coś o ścianach? - Bahzella uderzył niezwykły spo- kój w głosie starca. Koniokrad otrząsnął się i wyszczerzył zęby. - A tak - odparł, wdzięczny Wencitowi za to, że wyrwał go z zamyślenia. - Nie przyszłoby mi do głowy, że komukolwiek chciałoby sieje aż tak polerować. Na Tomanaka! Powiedział- bym, że to niemożliwe! - Wcale tego nie robili - to znaczy: nie polerowali ich - od- rzekł Wencit. Bahzell przyglądał mu się przez chwilę, po czym z powrotem przeniósł wzrok na skałę gładką jak szkło. - W takim razie, jak byś to określił? - zapytał grzecznie. - O, skała jest rzeczywiście bardzo gładka - przyznał We- ncit - ale nie musieli jej „polerować". To - szerokim gestem objął otaczający ich tunel - to dzieło sarthnasik. - Sarthnasik? - powtórzył ostrożnie Bahzell. Słowo najwy- raźniej pochodziło z krasnoludzkiego, choć wydawało się zbyt krótkie, jak na ich język, ale Bahzell nigdy przedtem go nie słyszał. - W wolnym tłumaczeniu oznacza „pasterza skał" - wyja- śnił Wencit. - Tak? A kto to taki? - Bahzell wyczuł, że Brandark podje- chał do nich z tyłu i nachylił się w stronę Wencita, nadstawia- jąc uszu. Vaijon nie pozostawał daleko w tyle. Kaeritha uśmiech- nęła się krzywo, odsuwając się w bok, by zrobić miejsce mło- demu nowicjuszowi. Najwyraźniej znała już ten termin, ale 226 David M. Weber Bahzell, który słyszał go po raz pierwszy w życiu, wpatrywał się uważnie w czarodzieja. - Pasterz skał to krasnolud zajmujący się sarthnasikarman- thar - wyjaśnił Wencit. - To tradycyjne krasnoludzkie rze- miosło - a może raczej sztuka - które pozwala im rozkazy- wać skałom. - Rozkazywać skałom? - powtórzył Brandark. W jego gło- sie słychać było takie samo niedowierzanie, z jakim odniósł się do tego oświadczenia Bahzell. Czarodziej zachichotał. - Tak najprościej można to ująć - powiedział sucho. - Mogę wam podać bardziej techniczne wyjaśnienie, jeśli naprawdę tego chcecie, ale wątpię, czy coś by wam z tego przyszło. - Zakrwa- wiony Miecz uniósł ze zdziwienia jedną brew, a Wencit wzru- szył ramionami. - Pamiętacie tę noc, kiedy próbowałem wam wytłumaczyć, na czym polegają czary? - Tak. - Bahzell potarł nos. - Powiedziałeś, że cały wszech- świat składa się wyłącznie z energii, bez względu na to, jak ma- terialnie by wyglądał. - Właśnie. I jeśli sobie przypomnicie, mówiłem też, że wszystkie rodzaje czarów to zestaw narzędzi czy też technik, którymi kieruje się tą energią? - Tym razem to Wencit uniósł brew, jak profesor sprawdzający, czy studenci nadążają za to- kiem jego wywodu. - A tak. Przypominamy sobie, owszem - zapewnił Bahzell. - Co oczywiście wcale nie oznacza, że to rozumiemy, ale przy- pominamy sobie. - To dobrze. Sarthnasikarmanthar to po prostu wyspecjali- zowana wersja tej samej umiejętności, tyle że odnosi się tylko do skał i została rozwinięta wyłącznie przez krasnoludy. Sarth- nasik nie „wykopuje" ani nie „wyciosuje" tunelu. Wizualizuje go w swoim umyśle - zapewne w podobny sposób ty i Kerry wizualizujecie leczenie rany, kiedy wzywacie Tomanaka - a po- tem narzuca tę wizję formie energii, którą inni ludzie postrze- gają jako litą skałę. Wencit wzruszył ramionami, jak gdyby to, co powiedział, rozumiało się samo przez się i było równie proste jak piecze- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 227 nie ciasta. Bahzell wpatrywał się w niego, przerażony impli- kacjami. - Chcesz mi powiedzieć - odezwał się po chwili bardzo po- woli - że krasnolud może sobie po prostu zażyczyć, żeby po- wstało - gestem znów wskazał tunel - coś takiego? - A gdzie tam! - prychnął Wencit. - Wymaga to ogromnej koncentracji i pozbawia pasterza wielkiej ilości energii życio- wej. Stworzenie czegoś takiego jak ten tunel czy inne tunele i wykopy, które sarthnasik wykonali dla imperium, to nie jest coś, co przychodziłoby im bez wysiłku, Bahzellu. Ale ta umie- jętność jest bez wątpienia powodem, dla którego krasnoludy czują się o wiele swobodniej pod ziemią. -1 wciąż to robią? - w pytaniu Brandarka słychać było za- niepokojenie. Wencit odwrócił się, by na niego spojrzeć. - Cho- dzi mi o to, że nie ma już Białej Rady - od dwunastu stuleci. - Wencit przekrzywił głowę, a Zakrwawiony Miecz zmarszczył brwi. - Chyba nie podoba mi się to, że przez cały ten czas ban- da czarodziejów kręciła się tu gdzieś bez nadzoru! - Nie są czarodziejami - rzekł Wencit i westchnął, widząc niedowierzanie malujące się na twarzy Brandarka. - W sarth- nasikarmanthar nie ma więcej magii niż w długowieczności elfów, Brandarku. Skała jest jedyną rzeczą, jakiej pasterz może narzucić swoją wolę, choć większość sarthnasik wydają się mieć jeszcze większą skłonność do metalurgii niż inne krasnoludy. Myślę, że ma to coś wspólnego z ich wyczuleniem na rudy w sta- nie surowym. Ale pasterz skał nie bardziej byłby w stanie wy- obrazić sobie dziurę w tobie niż Vaijon. - Wygląda mi to na czary - powtórzył z uporem Brandark. Wencit pokręcił głową. - Przypuszczam, że - w bardzo wyspecjalizowanym tego sło- wa znaczeniu - możesz to w ten sposób określić, jeśli już ko- niecznie musisz - powiedział - ale żaden czarodziej by tego nie zrobił. To naturalny, wrodzony talent, którego nikt nie może się nauczyć kopiować. Prawdę mówiąc, większość czarodzie- jów zgodziłaby się z historykami, że sarthnasikarmanthar to pierwszy punkt rozszczepienia dla ras. 228 DavidM. Weber - Punkt rozszczepienia? - powtórzył Bahzell. Wencit skinął głową, a Koniokrad potarł szczękę. - A co to takiego? - Punkt rozszczepienia to... - zaczął Wencit i urwał. Przez parę sekund jechał w milczeniu, w zadumie drapiąc się po bro- dzie, a potem odwrócił się do swoich słuchaczy. - Ilu z was sły- szało o pracach Yanahira z Trofrolanthy? - zapytał. Brandark drgnął lekko, ale pozostali mieli zakłopotane miny. Zakrwawiony Miecz zaczekał, czy ktoś inny się nie odezwie, a potem wzruszył ramionami. - Zetknąłem się z tym imieniem - powiedział ostrożnie. - Nigdy nie widziałem żadnego z jego pism, ale powoływano się na nie w paru starszych pracach, które czytałem. Przypuszcza się, że był historykiem i filozofem z czasów Pierwszych Wojen Czarodziejów. Zawsze myślałem, że to postać mityczna. - Nie - zapewnił go Wencit. - Istotnie żył właśnie wtedy. W rzeczywistości był nadwornym historykiem Ottovara Wiel- kiego i Gwynethy Mądrej. Słowa te sprawiły, że nie tylko oczy Brandarka zrobiły się wielkie i okrągłe jak spodki. Ottovar Wielki żył przed ponad dziesięcioma tysiącami lat. Czarodziej uśmiechnął się kwaśno, widząc w ich oczach niewypowiedziane pytanie. - Nie, jeszcze mnie wtedy nie było - powiedział sucho. - Miałem jednak okazję przeczytać jego prace przed Upadkiem. Cesarska biblioteka w Trofrolancie miała prawie kompletny zbiór. - Urwał, pogrążając się w zadumie, a gdy znów się ode- zwał, w jego głosie słychać było zamyślenie. - Od wieków nie myślałem o Yanahirze. Zapomniałem, że nikt w Norfressie nie miał możliwości przeczytania jego prac. - Znów potrząsnął gło- wą. - Może powinienem znaleźć chwilę czasu, by usiąść i zapi- sać to, co pamiętam. Na pewno by to nie zaszkodziło... a gdy teraz o tym myślę, mogłoby się okazać całkiem użyteczne. Czarodziej umilkł i utkwił wzrok w przestrzeni przed sobą, wpatrując się w coś, czego nikt oprócz niego nie był w stanie dostrzec. Pozostali spojrzeli po sobie, czekając, aż podejmie przerwaną opowieść, ale upłynęła niemal pełna minuta, a cza- rodziej wciąż się nie odzywał. Bahzell odkaszlnął. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 229 - Wszystko to bardzo pięknie, Wencicie, ale czy byłbyś na tyle uprzejmy, żeby dokończyć to, o czym zacząłeś opowiadać, zanim wdałeś się w te historyczne rozważania? Czarodziej drgnął, a potem wyszczerzył zęby, rozbawiony kwaśnym tonem Koniokrada. - Wybacz mi, Bahzellu. Gdy ma się tyle wspomnień co ja, czasem można się nieco zagubić, usiłując poukładać je w gło- wie. Miałem powiedzieć, że Yanahir, oprócz tego że był histo- rykiem, był również czarodziejem, którego fascynowały rasy. Oczywiście wtedy istniały tylko trzy: ludzie, krasnoludy i hra- dani. - Trzy? - Brandark spojrzał na niego uważnie. - A co z el- fami? - O, elfy pojawiły dopiero po Pierwszych Wojnach Czaro- dziejów - odrzekł Wencit. - To właśnie obserwując ich poja- wienie się, Yanahir zaczął się zastanawiać nad pochodzeniem pierwszych trzech ras. - Elfy pojawiły się po Wojnach Czarodziejów? - Brandark wydawał się oszołomiony. Wencit skinął głową. - Oczywiście. Stworzyli ich Ottovar i Gwynetha. - Co takiego? - Bahzell wpatrywał się w czarodzieja z nie- dowierzaniem. Wencit westchnął. - Widzę, że muszę spisać tyle historii Yanahira, ile tylko się da. - Skierował spojrzenie swoich gorejących oczu na Kaeri- thę. - Wiem, że dzięki pani Sherath twoja wiedza historyczna ma solidne podstawy, Kaeritho. Nie wspominała nigdy o Yana- hirze albo Rozszczepieniu? - Nie przypominam sobie - odpowiedziała Kaeritha po kil- ku sekundach zastanowienia. - opisała nam sarthnasikarman- thar, ale moim zdaniem zrobiła to dlatego, że niektórzy mago- wie mają talenty związane ze skałami, które część ludzi, nie rozumiejąc różnicy, mogłoby pomylić z umiejętnościami pa- sterzy skał, a chciała mieć pewność, że my ją rozumiemy. Ale na pewno nigdy nie wspominała o żadnych punktach rozszcze- pienia. I nie mówiła nam, że elfy zostały „stworzone". Oczywi- ście - wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko - pani 230 DavidM. Weber Sherath skoncentrowała się raczej na historii Norfressy, Wend- cie. Niektórym to w zupełności wystarcza. - Ajajaj. - Wencit zaczął przecierać oczy i gdy przesłonił dłonią ich blask, przez krótką chwilę wyglądał na swój niewy- obrażalny wiek. Potem opuścił rękę i uśmiechnął się krzywo. - Niech to będzie dla was nauczką, przyjaciele. Nigdy nie zakła- dajcie, że ponieważ coś było kiedyś powszechnie wiadome, wciąż jest. - Masz nieco większe szanse, by się o tym przekonać niż tacy jak my - powiedział poważnie Bahzell. Wencit zachi- chotał. - Bez wątpienia - zgodził się i otrząsnął z zadumy. - No do- brze. Yanahir był ciekawy, skąd wzięły się różne rasy - a ra- czej, ściśle rzecz biorąc, skąd wzięły się różnice między nimi - i postanowił do tego dojść. - Nie zawsze różniły się od siebie? - zapytał Vaijon, z za- kłopotaniem marszcząc brwi. - Nie - Wencit stanowczo pokręcił głową. - Nie jestem wtajemniczony w metody badań Yanahira. Pamiętajcie, pro- wadził prace badawcze za panowania Ottovara i wiele z jego metod odeszło w niepamięć na długo przed Upadkiem. Wiem, że niektórzy czarodzieje są w stanie podróżować w czasie, ale jest ich niewielu, Orrowi niech będą dzięki. A tylko szaleniec zrobiłby coś takiego z własnej woli, biorąc pod uwagę fakt, że można podróżować tylko wstecz i że jakiś nieostrożny postę- pek ze strony takiego czarodzieja mógłby... hm, unicestwić czas, z którego przybył. - Skrzywił się. - Ale Yanahir opraco- wał jedno z najlepszych zaklęć przepowiadających swoich czasów, by pomóc Ottovarowi w Pierwszych Wojnach Czaro- dziejów. Mógł użyć jakiegoś ich wariantu, a cokolwiek zro- bił, ci z mu współczesnych, którzy byli wtajemniczeni w pro- wadzone przez niego badania, jednomyślnie zaakceptowali te odkrycia. - A co takiego odkrył? - zapytał Brandark, a oczy, z których wyzierała żądza wiedzy, jarzyły mu się niemal tak jasno jak Wencitowi. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 231 - Na początku istniała tylko jedna rasa - powiedział po pro- stu Wencit. - Ludzie. - Ależ to... - zaczął Vaijon i urwał. - Ależ to absurd - dokończył za niego Wencit i wzruszył ramionami. - Na pewno tak właśnie się wydaje, ale Yanahir twierdził, że istnieją na to dowody. Z jego badań wynika, że trzy „pierwotne" rasy zróżnicowały się podczas czegoś, co na- zwał Rozszczepieniem, gdy punkty rozszczepienia, które je odróżniały, oddzieliły je od siebie. Dla poparcia swoich argu- mentów wskazywał na pojawienie się elfów. Jeśli już o to cho- dzi, mamy własne dowody popierające tę samą teorię w odnie- sieniu do halflingów. Wszystkie opowieści i historie są zgodne co do tego, że niziołki pojawiły się dopiero po Upadku, a ja mogę osobiście potwierdzić ten fakt. - Więc czym były te punkty rozszczepienia? - zapytała Kaeritha. - W przypadku krasnoludów, było to sarthnasikarmanthar. Przed Rozszczepieniem niektórzy ludzie posiadali taki sam ta- lent, choć w o wiele słabszej postaci. Według Yanahira ludzie obdarzeni tym talentem - także potencjalnie - czuli do siebie sympatię i stopniowo, w miarę jak krzyżowali się między sobą, stawał się on coraz silniejszy u ich potomków. Mówiłem wcze- śniej, że to talent, a nie prawdziwe czary. Brandark nie mógł się z tym pogodzić, ale teraz, gdy miałem szansę zastanowić się trochę nad teoriami Yanahira, nie jestem wcale pewny, czy był w aż tak wielkim błędzie. W pewnym sensie to są czary, ale ich bardzo wyspecjalizowany rodzaj. Pod tym względem sarthna- sikarmanthar bardzo przypomina dziką magię i tak samo jak ona wywołało pewne fizyczne zmiany... - uniósł rękę, wskazu- jąc swoje płonące oczy - w ludziach, którzy byli tym talentem obdarzeni. - Najbardziej oczywistą zmianą był rzecz jasna ich niski wzrost, ale na tym nie koniec. Wydłużyła się długość ich życia, za to zmniejszyła płodność. I nie było żadnych krasnoludzkich czarodziejów. Yanahir wywnioskował, że sarthnasikarmanthar, lub jego potencjalne posiadanie, w jakiś sposób osłabia wyczu- 232 DavidM. Weber lenie jego właściciela na to, co reszta czarodziejów nazywa polem magicznym. Ponieważ są w stanie postrzegać je wyłącz- nie wtedy, gdy przejawia się w skałach i rudach, żaden z nich nigdy nie będzie mógł wypracować technik pozwalających nim manipulować. - A hradani? - chciał wiedzieć Bahzell. - A, tak. Hradani. - Wencit uśmiechnął się smutno. - Czy któreś z was wie, skąd pochodzi słowo „hradani"? - Jego słu- chacze pokręcili głowami. - To skrócona wersja pierwotnego słowa „hradahnahin", które z kolei wywodzi się od starokonto- varskiego „hra", co oznaczało „spokojny", i „danahai", czyli „przypominający lisa". - Spokojny? - powtórzył bardzo ostrożnie Brandark. - Czy powiedziałeś spokojny? - Owszem. Przed Upadkiem było to odpowiednie słowo. - Spojrzał na obu hradani. - Bahzellu, Brandarku, znam opowie- ści waszego ludu o tym, co Carnadosczycy zrobili wam pod- czas Wojen Czarodziejów. Ale nawet najbardziej ponure z nich nie mówią o wszystkim. Przez tysiące lat hradahnahin byli w Kontovarze uważani za najspokojniejszą, najrozsądniejszą ze wszystkich ras. - Nie wierzę - oświadczył stanowczo Brandark. - Nie wie- rzę w to. - Wcale nie jestem zaskoczony - rzekł Wencit. - Jak mogło- by być inaczej, skoro od Upadku na waszym ludzie ciąży klą- twa. Ale to najprawdziwsza prawda. Zawsze byliście więksi, silniejsi i bardziej wytrzymali od przedstawicieli innych ras, ale nie istniało coś takiego jak Szał, a żyliście tylko nieco dłużej niż ludzie. - Co się stało? - zapytał bardzo cicho Bahzell. Wencit westchnął. - Yanahir odkrył, że punkt rozszczepienia dla waszego ludu był czymś o wiele subtelniejszym niż sarthnasikarmanthar, Bahzellu. To nie było coś, co hradahnahin robili, to było coś, czym byli, a to tłumaczyło ich siłę, wielkość i szybkość, z jaką wracali do zdrowia. W przeciwieństwie do ludzi i krasnoludów ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 233 - czy elfów i półelfów - wasi przodkowie byli bezpośrednio zestrojeni z polem magicznym. Byli z nim połączeni, czerpali z niego siłę i żywotność, a ono obdarzało ich pewnego rodzaju harmonią, która przejawiała się w spokojnym zachowaniu i prze- myślanym podejściu do każdego pytania czy problemu. - Ale kiedy okazało się, że Mroczni Lordowie potrzebują oddziałów szturmowych, widzieli tylko siłę i wytrzymałość wa- szego ludu. Idealnie nadawaliście się na żołnierzy - a raczej nadawalibyście się, gdybyście chcieli im służyć. I gdyby byli w stanie sprawować nad wami kontrolę. Opracowali więc za- klęcia, które im to umożliwiły. Wspomnienie niegdysiejszej męki - a może wstydu - wy- krzywiło oblicze starego czarodzieja, który na długą chwilę odwrócił wzrok. Napięcie panujące w tunelu sięgnęło zenitu. - Usiłowaliśmy ich powstrzymać - powiedział w końcu bar- dzo cicho. - Biała Rada usiłowała ich powstrzymać, Bahzellu, przysięgam. Ale było już zbyt późno, a Carnadosczycy... pod- I jęli szalone ryzyko. Sięgnęli w głąb waszych przodków, wyko- ślawiali, deformowali i... Urwał, a potem spojrzał Bahzellowi i Brandarkowi prosto w oczy. - Osłoniliśmy tylu hradahnahin, ilu tylko mogliśmy, ale nie mogliśmy ochronić wszystkich. A ci, których nie udało się nam ocalić lub którzy wpadli w ręce Carnadosczyków, gdy zaczęli- śmy przegrywać wojnę, zmienili się. Mroczni Lordowie nało- żyli na nich Szał i jednocześnie wzmocnili więź z polem ma- gicznym, żeby ich niewolników było jeszcze trudniej zabić, żeby ich rany goiły się jeszcze szybciej, żeby raz za razem można ich było rzucać na Gwardię Gryfów. Dlatego żyjecie dłużej niż kie- dyś... i te same zmiany są powodem, dla którego wasz lud jest o tyle mniej płodny od ludzi. Umilkł, ale pomimo odgłosów końskich kopyt i kół wozów, rozbrzmiewających echem w tunelu, jego słuchaczy otoczyła jakaś dziwna cisza. Bahzell i Brandark wpatrywali się w siebie, oszołomieni tym, co przed chwilą usłyszeli, a potem Bahzell poczuł na sobie czyjś wzrok. Gdy się odwrócił, napotkał spój- 234 DavidM. Weber rżenie błękitnych oczu Kaerithy, zobaczył w nich zrozumienie i współczucie, poczuł, jak kobieta wyciąga rękę i opierają lek- ko na jego ramieniu. Położył na niej swoją dłoń, a potem z po- wrotem przeniósł wzrok na Wencita. - Dobrze wiedzieć - powiedział, nieco zaskoczony tym, że jego głos zabrzmiał tak normalnie. - Myślę sobie, że to jeszcze jeden powód, dla którego mój lud nie ufa żadnym czarodzie- jom - no, może z jednym wyjątkiem. - Uśmiechnął się krzywo do Wencita i umyślnie zmienił temat. - Ale mówiłeś, że elfy zostały „stworzone" po Pierwszych Wojnach Czarodziejów? - Hm? - Wencit wzruszył ramionami. - A tak, rzeczywiście. - Potarł brwi, starając się zebrać myśli, najwyraźniej wdzięcz- ny Bahzellowi za to pytanie. - Główna różnica pomiędzy elfami i rasami, które pojawiły się przed nimi - odezwał się po chwili - polega na tym, że one same chciały zostać odrębną rasą. Widzicie, zanim Ottovar wpro- wadził swoje Zastrzeżenia, istniała grupa czarodziejów znanych jako czarnoksiężnicy albo czarownicy. Główna różnica pomię- dzy nimi a tymi, których dziś nazywamy czarodziejami - a do- kładnie czarodziejami różdżkowymi - polegała na tym, że czar- noksiężnik nie studiował przez lata i nie opracowywał skom- plikowanych metod oddziaływania na otaczającą go energię. Jego podejście do czarowania było znacznie bardziej... elemen- tarne. W pewnym sensie miał bezpośrednie połączenie z ener- gią, podobnie jak wasi przodkowie, Bahzellu, ale w inny spo- sób. Nie podtrzymywała go przy życiu, ale był w stanie oddzia- ływać na nią i korzystać z niej podobnie, jak pasterze skał ko- rzystają z sarthnasikarmanthar. Efekty, jakie byli w stanie osią- gnąć, były o wiele mniej spektakularne niż rezultaty działań sarthnasik, ale nie były ograniczone do skał, a oni sami okazali się bardzo użyteczni jako rodzaj magicznych oddziałów wpie- rających czarodziejów pokonanych przez Ottovara. -Niestety, o wiele trudniej było utrzymywać porządek wśród czarowników niż czarodziejów, co stanowiło problem dla Za- strzeżeń Ottovara i Gwynethy. Nie było to niemożliwe, ale nie mogło być proste, a czarownikom zbyt łatwo przychodziło ko- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 235 rzystanie ze swoich umiejętności. Było rzeczą wysoce niepraw- dopodobną, by mogli się ich wyrzec, nawet gdyby tego chcieli, ale Ottovar i Gwynetha nie starali się przez całe wieki narzucić jakichś ograniczeń niczym nieskrępowanemu korzystaniu z tych zdolności tylko po to, by ograniczenia te zostały zniesione w na- stępnym pokoleniu. Zawarli więc z czarownikami układ. Stwo- rzyli zaklęcie - według Yanahira było to dzieło Gwynethy, a mu- siał to być nieprawdopodobny wyczyn - które zmieniło talent czarowników w coś przypominającego więź łączącą wasz lud z polem magicznym. Czarownicy wyrzekli się czarów... a w za- mian otrzymali nieśmiertelność. - Uśmiechnął się, gorzko, wykrzywiając wargi. - Nie sądzę, bym sam poszedł na podob- ny układ. Nieśmiertelność pozwoliłaby mi zbyt długo rozpa- miętywać to, z czego musiałem zrezygnować, by ją otrzymać. - Ale ty już jesteś... - wypalił Vaijon i gwałtownie urwał. Wencit spojrzał na niego, po czym uśmiechnął się już bardziej naturalnie. - Nieśmiertelny, Vaijonie? - Wybuchnął śmiechem. - O nie. Dzicy czarodzieje żyją bardzo, bardzo długo, ale nie jesteśmy nieśmiertelni. W przeciwieństwie do elfów. Można je zabić i wtedy rzeczywiście umierają, ale dopóki nie zostaną zamor- dowane, nie zginą w bitwie, powalone chorobą lub w jakimś wypadku, naprawdę mogą żyć wiecznie. Choć nie żyją. Wraz z upływem czasu nawet nieśmiertelność może się stać przekleń- stwem i w końcu większość z nich wybiera śmierć. - Ale - otrząsnął się - właśnie tak elfy stały się czwartą rasą. Nie sądzę - uśmiechnął się szeroko - bym musiał wyjaśniać, skąd się wzięły półelfy? - Tak, myślę, że wszyscy dość dobrze wiemy, jak to działa - zapewnił go surowo Bahzell. - To świetnie. A co się tyczy niziołków, są one oczywiście piątą rasą, ale muszę przyznać, że nie wiem, co jest ich punk- tem rozszczepienia. Skłonny jestem przypuszczać, że była to prostu ilość surowej magii, na jaką wystawieni byli ich przod- kowie. Ludzie, którzy znaleźli się zbyt blisko nieosłoniętego działania czarów mogą... się zmienić, a Carnadosczycy często 236 DavidM. Weber lekceważyli obowiązek osłony innych przed emanacjami swo- ich zaklęć. Mogę się tylko domyślać, że niziołki pochodzą od sług i niewolników ciemnych czarodziejów, którzy niedbale podchodzili do swoich obowiązków... zgaduję też, że i stąd wzięli się magowie. - Hm - Brandark, z na wpół przymkniętymi oczyma, powo- li pokiwał głową, rozważając wszystko, czego się właśnie do- wiedział. - To spora dawka informacji, Wencicie - powiedział po chwili - i nie do końca przyjemnych. Ale wyjaśnia to kilka kwestii, nad którymi zastanawiałem się w przeszłości. - Ale nie dotyczy Purpurowych Lordów - wtrąciła Kaeritha. Pozostali spojrzeli na nią, a ona wzruszyła ramionami. - Półel- fy mogą się rozmnażać, a istnieją od prawie tak dawna jak same elfy. Dlaczego to nie ich, a niziołki, uważa się za piątą rasę? I dlaczego inne rasy, jeśli się ze sobą krzyżują, nie mogą się rozmnażać? - W rzeczywistości półelfy mogą się rozmnażać tylko z el- fami i innymi półelfami - sprostował Wencit. - Czasem wyda- je mi się, że to jeden z powodów, dla których Purpurowi Lordo- wie są tacy aroganccy. Ich przodkowie rozmyślnie podjęli de- cyzję o stworzeniu nowej rasy, ale żadna z pozostałych nigdy ich za nią nie uznała. Oni z całą pewnością uważają, że powin- ni być nazywani „piątą rasą", ale jeśli naprawdę nią są, to jest ona sztuczna. Gdyby zaczęli się krzyżować z ludźmi albo kra- snoludami, wkrótce po raz kolejny nie zostałoby po nich nawet śladu. - Naprawdę? - Kaeritha sprawiała wrażenie zaskoczonej. Czarodziej kiwnął głową. - Z całą pewnością. Każda z ras może się krzyżować z każ- dą inną, Kerry. W Norfressie ma to miejsce częściej niż w Kon- tovarze - dowodem na to jest Cesarstwo Topora - ale i tam zda- rzało się to od czasu do czasu. Mogłyby się z tym wiązać pew- ne problemy, ma się rozumieć. Na przykład potomstwo krasno- ludów i elfów żyje bardzo krótko, a dzieci ludzi i hradani są bezpłodne. Skoro już przy tym jesteśmy, to samo dotyczy po- tomstwa elfów i hradani. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 237 - Bezpłodne, tak? - huknął Bahzell. - Obawiam się, że tak - potwierdził Wencit. - Ale jeśli cho- dzi o potomstwo ludzi i hradani, z punktu widzenia innych ras dobrze się złożyło! - Bahzell spojrzał na niego ze zdumieniem. Wencit roześmiał się. - Gdyby ich potomstwo nie było bez- płodne, Bahzellu, rządziłoby całym światem! - Co? - Brandark nadstawił uszu. - A to dlaczego? - Na dobry początek, żyją nawet dłużej niż półelfy - odpo- wiedział sucho Wencit - i zazwyczaj dziedziczą najlepsze ce- chy swoich rodziców. - Najlepsze? - powtórzyła Kaeritha. - Tak mi się wydaje - potwierdził Wencit. - Charakteryzują się siłą i wytrzymałością hradani, dziedziczą ich więź z polem magicznym, ale część z nich także dziedziczy tę jedyną cechę, która wyróżnia ludzi spośród wszystkich ras. - To znaczy? - spytał Brandark. - Umiejętność czarowania, Brandarku - odpowiedział cicho Wencit. - Od czasów Ottovara Wielkiego nie było ani jednego czarodzieja, który byłby krasnoludem, elfem albo hradani. Każ- dy z nas był człowiekiem... a przynajmniej półczłowiekiem. - Znowu uśmiechnął się smutno. - Rozumiesz więc chyba, że to my ponosimy winę za Upadek? ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Tunel Krasnoludzkiego Siedliszcza mierzył dziesięć lig ze wschodu na zachód i pokonywał ten dystans w linii prostej. Sama skala tego przedsięwzięcia zapierała dech w piersi: pod- różnicy nie byli w stanie zestawić go z niczym, co pozwoliłoby ujrzeć je w szerszej perspektywie, gdyż ich zmysły nie zostały przeznaczone do radzenia sobie z czymś takim. A jednak co jakiś czas natrafiali na coś, co zmuszało ich do dostrzeżenia jego ogromu. Tak jak podziemna rzeka wylewają- ca się z północnej ściany tunelu, rycząc wściekle w swoim nie- równym, poszarpanym korycie. Światło latarni padało na spie- nione bielą czarne wody, kotłujące się i rozbryzgujące pod łu- kiem kamiennego mostu. Bahzell przez dłuższą chwilę stał przy jego balustradzie, spoglądając w dół i czując na policzkach mgiełkę drobnych, orzeźwiających kropelek. Były też inne źródła i strumienie, mniejsze, ale kryształowo czyste i lodowato zimne, oraz fascynujące uskoki w ścianach tunelu, który przechodził przez różne warstwy skał. Umiesz- czone w równych odstępach pionowe szyby wentylacyjne rzu- cały kręgi światła na gładką kamienną posadzkę, Brandark sta- nął pod jednym z nich i odrzuciwszy głowę do tyłu, wpatrzył ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 239 się w maleńki błękitny krążek nieba w górze. Stał tak przez długi czas, obserwując światło spływające w dół niekończących się kamiennych ścian, potem otrząsnął się i nie chciał już spoglą- dać w żaden z pozostałych szybów, które mijali. Bahzell zaczął mu dokuczać z tego powodu, ale zaraz się pohamował, bo dokładnie wiedział, co dolega zazwyczaj bez- troskiemu Zakrwawionemu Mieczowi. Spoglądanie w górę tej nie mającej końca gardzieli uzmysłowiło mu, ile setek stóp skały i ziemi leżało nad nimi, a Brandarkowi Brandarksonowi z tru- dem przychodziło wyobrażenie sobie, że jest małą mróweczką. Na szczęście nie byli jedynymi osobami w tunelu. Panująca na zewnątrz zima sprawiła, że liczba podróżnych przejeżdżają- cych przez tunel znacznie zmalała, ale w samym tunelu nie bra- kowało miejsc, gdzie można było się zatrzymać na dłużej. Ar- chitekci pomyśleli o umieszczeniu wzdłuż drogi gospod, obe- rży i zajazdów, a co jakiś czas tunel otwierał się na przestronne pieczary o wygładzonych ścianach i stropach podpartych kane- lowanymi kamiennymi kolumnami. W pierwszej, do której do- tarli podróżni, miejsca było akurat tyle, by móc się zatrzymać i odpocząć -jedna oberża i przylegające do niej stajnie, w któ- rych trzymano rozstawne konie dla królewsko-cesarskich goń- ców, a także wolna przestrzeń, gdzie można było ustawić wozy, aby dać odetchnąć zwierzętom pociągowym. Miejsce to wy- glądało dość pogodnie, ale było jeszcze zbyt wcześnie, by za- trzymywać się na noc, stanęli więc tylko, by napoić i nakarmić zwierzęta, po czym ruszyli w dalszą drogę. Jednak w następnej pieczarze mieściło się już całe miastecz- ko i Bahzell z Brandarkiem przystanęli obok siebie, przygląda- jąc mu się wielkimi ze zdumienia oczyma. W kamiennych ścianach pełno było misternie wyciosanych i kunsztownie zdobionych drzwi i okien, otwierających się na tętniącą życiem pieczarę. Droga rozwidlała się, obiegając z dwóch stron wielką fontannę, tańczącą z pluskiem na środku jaskini, a z drzwi kilku oberży wylewała się skoczna muzyka i jasne światło. Pozostałe drzwi - dużo szersze, przeważnie opatrzone solidnymi zamkami i wyposażone w rampy załadun- 240 DavidM. Weber kowe - musiały należeć do składów, z kuźni, gdzie krzepki kra- snolud wyklepywał podkowę dla czekającego jeźdźca, dobie- gały rytmiczne uderzenia młota. Wszędzie, gdzie by tylko spoj- rzeli dwaj hradani, ktoś się gdzieś spieszył. Dopiero po kilku sekundach uświadomili sobie, że miesz- kańców było o wiele mniej, niż im się zrazu wydawało. Być może to zaskoczenie wywołane widokiem takiej ciżby w jed- nym miejscu po tak długim czasie spędzonym na pustkowiach sprawiło, że pieczara wydawała im się pękać w szwach, ale Bahzell był innego zdania. Podejrzewał, że odpowiedź była o wiele prostsza: on i Brandark wiedzieli, że to kwitnące mia- steczko pogrzebane było pod niezliczonymi tonami litej ska- ły... i że tych wszystkich, którzy tu się osiedlili nic a nic to nie obchodziło. A może, co było jeszcze bardziej przytłaczające (jeśli właśnie tego słowa chciał użyć), dobrze się czuli ze świa- domością, że cały ten ciężar spoczywa nad nimi niczym jakaś nieprzepuszczalna osłona. Kilkanaścioro dzieci, krasnoludzkich i ludzkich, grających w jakąś grę dużą, okrągłą piłką, przemknęło obok nich, wrzesz- cząc z uciechy, przepychając się między sobą i walcząc. Prze- kupnie stojący przy kramach „na wolnym powietrzu" zachę- cali przybyszów do zakupu swoich towarów. Pięciu czy sze- ściu krasnoludów i tyluż ludzi, sapiąc i stękając, wyładowy- wało przy jednej z ramp jakieś paki z furgonu o wielkich ko- łach. Przerwali robotę, by przyjrzeć się podróżnym, ale zaraz wrócili do przekładania ciężkich pak na wózki, by inni mogli je odtoczyć korytarzami w głąb składu. Wszędzie, jak się zda- wało, wisiały latarnie, oświetlające całą tę scenę jasnym bla- skiem; uszy wypełnił im wesoły gwar rozmów, odgłos mło- tów, podśpiewywanie pracowników składu, dźwięki harf do- biegające z karczm i głosy targujących się kupujących, którzy przebierali w ziemniakach, czosnku i jabłkach na stoiskach handlarzy zieleniną. Nic nie mogło różnić się bardziej od mrocznych, cichych siedzib, które Bahzell wyobrażał sobie, ilekroć pomyślał o krasnoludach; wyszczerzył zęby, rozbawio- ny nagle własną naiwnością. Poznał przecież Kilthandahknar- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 241 thasa i przez kilka tygodni podróżował jako członek jego oso- bistej straży, a sama myśl o tym, że radosny, tubalny głos Kil- thana mógłby się rozlegać w „mrocznym, cichym" miejscu, była przecież niedorzeczna. Kwatery na noc znaleźli w gospodzie Pod Kamiennym Kra- snoludem, której właściciel stanowczo odmówił przyjęcia za- płaty od Kaerithy i Bahzella. Nie pozwolił też zapłacić Wend- towi... choć Bahzell przypuszczał, że suma, jakiej zażądał od pozostałych towarzyszy, bardziej niż zrekompensowała mu tę hojność. Nie to, żeby taka możliwość jakoś szczególnie mar- twiła hradani. Za podróż płacił zakon Tomanaka, a zimne noce, które od czasu nieudanej zasadzki Sharny spędzali w dzikich ostępach, pozwoliły im zaoszczędzić tyle, by teraz móc spo- kojnie pokryć rachunek za nocleg. Odzwyczajeni od tak mało uciążliwego sposobu podróżo- wania Bahzell i Brandark po całym dniu drogi wciąż mieli nad- spodziewanie dużo energii, ruszyli więc obejrzeć pieczarę ra- zem z Kaerithą i Vaijonem. Kaeritha, która była tu już wcze- śniej, z łatwością wcieliła się w przewodnika, ale dla Vaijona, podobnie jak dla hradani, wszystko było tu nowe, młodzieniec rozglądał się dookoła z niekłamaną ciekawością. Z początku mieszkańcy miasteczka - które nazywali Tune- lowym Zakątkiem - przyglądali się hradani z takim samym za- ciekawieniem i lekkimi oznakami zdenerwowania, do których Bahzell zdążył sięjuż przyzwyczaić. Gdyby nie uszy, Brandark mógłby pozostać niezauważony, ale nikt nie mógł przeoczyć Bahzella Bahnaksona ani pomylić go z człowiekiem. Zdjął pon- cho, by widać było jego opończę, i zostawił wielki miecz oraz arbaletę w Kamiennym Krasnoludzie, ale i tak kilka osób spoj- rzało na niego spode łba, a znajomy widok matek odciągają- cych dzieci z jego drogi sprawił, że hradani parsknął z pełną goryczy wesołością. - Myślisz, że zastanawiają się, czy wolałbym je zjeść na su- rowo, czy może raczej najpierw je ugotować? - zapytał Kaeri- thę, która szybko podniosła na niego wzrok, słysząc w jego gło- sie połączenie rozbawienia, goryczy i rezygnacji. 242 DavidM. Weber - Niektórzy z nich na pewno gotowi są spodziewać się po hradani wszystkiego, co najgorsze - odparła po chwili - ale większość...? - Wzruszyła ramionami. - Wydaje mi się, że to tylko automatyczna reakcja na coś, czego nigdy przedtem nie widzieli. Pamiętam, jak się czuliśmy, kiedy byłam dzieckiem i przez naszą wieś przejeżdżała zbrojna czeladź. Nie miało zna- czenia, czyje barwy nosili ani jak pokojowo byli nastawieni. Na sam ich widok ogarniało nas przerażenie, bo oni mieli mie- cze, a my nie, i gdyby chcieli... - Umilkła, jej błękitne oczy nabrały ponurego wyrazu, a potem znów wzruszyła ramiona- mi. - To chyba zupełnie naturalne. Co, jestem pewna, wcale nie ułatwia ci życia. Wyciągnęła rękę, by poklepać go lekko po opancerzonym ramieniu, a on uśmiechnął się do niej. - Cóż, chyba coś w tym jest - stwierdził. - A po prawdzie to dobrze, że rodzice są tacy ostrożni. Jak powiadają: strzeżonego bogowie strzegą, zwłaszcza gdy chodzi o dzieci. - Z pewnością- przyznała mu rację Kaeritha, po czym prze- krzywiła głowę w bok. - A ty masz dzieci, Bahzellu? - Ja? Dzieci? - Bahzell spojrzał na nią ze zdumieniem, po czym gruchnął śmiechem. - Ani jednego - i raczej się na to nie zanosi, odkąd Tomanak uczynił mnie jednym ze swoich prze- klętych wybrańców. - To dość czasochłonne zajęcie, nie uważasz? - zapytała Ka- eritha, chichocząc. - O tak. Ale pozwolisz, że spytam, skąd to pytanie? - Oj, nie wiem. Chyba przez ton, jakim wypowiedziałeś przed chwilą to zdanie o rodzicach i ostrożności. Myślę, że byłby z cie- bie dobry ojciec, Bahzellu. - Ha! Kerry, moja droga, widziałem, co musieli znosić mój oj- ciec i moja matka i nie mam najmniejszego, ale to najmniejszego zamiaru sam przez to przechodzić. A już zwłaszcza z córkami. - O? - Oczy Kaerithy błysnęły wyzywająco. - Czyżby córki były pod jakimś względem gorsze, milordzie? - Ależ nic podobnego, milady - odparł. - Widzisz, po prostu zawsze wydawało mi się, że dla ojca córki to skaranie boskie. - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 243 Kaeritha uniosła brwi, a on wzruszył ramionami. - Przez cały czas zamartwia się, że jego ukochana córeczka spotka kogoś, kto jest dokładnie taki jak on w młodości, i myśl ta spędza mu sen z powiek - wyjaśnił, uśmiechając się powoli. - Nigdy... nigdy nie myślałam o tym w ten sposób - powie- działa bardzo ostrożnie Kaeritha, sprawiając wrażenie osoby, która usilnie stara się nie wybuchnąć śmiechem. Odkaszlnęła, po czym ciągnęła dalej już spokojnym, normalnym tonem. - Ale musisz chyba mieć siostrzeńców i siostrzenice? - O tak. Więcej niż chciałoby mi się próbować zliczyć - za- pewnił ją. - Wencit ma rację, twierdząc, że nasz lud jest mniej płodny od ludzi, ale dożywamy dwustu lat, więc i tak mamy dość czasu na to, żeby nasze rodziny zdążyły się powiększyć. Ojciec ma już ponad sto dwadzieścia lat, a matka jest tylko o parę lat młodsza od niego. Sprowadzili na ten świat pięciu synów i sześć córek, z których dziewięcioro wciąż żyje, a ja jestem przedostatnim z ich dzieci. Ostatnim razem, kiedy byłem w do- mu, miałem dziesięciu siostrzeńców i osiem siostrzenic, ale moja siostra Maritha i szwagierka Thanis były znów przy na- dziei, więc ich liczba zdążyła się już z pewnością powiększyć. Głos mu złagodniał i znów się uśmiechał, tym razem do swych wspomnień. Kaeritha odwzajemniła uśmiech, ale w jej oczach czaił się dawny żal. - Cieszę się - powiedziała spokojnie. - Mój własny brat i sio- stra. .. - wzruszyła ramionami, po czym uniosła dłoń wygiętą na kształt naczynia i wykonała gest imitujący nalewanie. Bahzell skinął głową i położył swą wielką rękę na jej ramieniu, przypo- minając sobie krótką, gorzką historię, którą opowiedziała im w Toporzysku. Na chwilę dotknęła dłonią jego dłoni, a potem gwałtownie zaczerpnęła powietrza. - Ale przynajmniej Tomanak i Kontifrio uznali za stosowne wysłać mnie do Seldana i Marji - powiedziała. - A dzięki nim mam co najmniej tyle samo braci i sióstr co ty oraz całą gro- madkę własnych siostrzeńców i siostrzenic. To dobra rzecz, prawda? Wiedzieć, że ma się rodzinę, nawet jeśli nie można być z nią tak często, jak by się chciało? 244 DavidM. Weber - To prawda. Ale myślę, że jest też inny powód. - Kaeritha spojrzała na niego pytająco, a on zastrzygł uszami w stronę mat- ki, która pospiesznie odciągnęła dwójkę dzieci z ich drogi. - Wiedza o tym, jak bym się czuł, gdyby jakiś członek mojej ro- dziny był zagrożony, daje mi cierpliwość do takich ludzi jak ci tutaj - wyjaśnił. - Rozumiem - powiedziała — ale w moim przypadku jest ina- czej. Po części pewnie dlatego, że ludzie raczej nie traktująmnie jako „zagrożenia", ale częściowo ze względu na moje dzieciń- stwo. Ponieważ Seldan i Marja stali się moją rodziną, wiem, co musiała znosić matka, kiedy po śmierci ojca została sama z trój- ką dzieci. I to przede wszystkim ta wiedza kazała mi przystąpić do zakonu Tomanaka, aby spróbować zmienić życie jakiejś in- nej Kaerithy i jej matki. Przez kilka sekund milczała, a potem otrząsnęła się z zadu- my i rozejrzała dookoła, jak gdyby chciała zorientować się w okolicy. - A, tu jesteśmy - powiedziała. - Chciałam pokazać ci to miejsce, bo znam właścicieli. Jeden z ich synów należał do ka- rawany kupieckiej, która w zeszłym roku wpadła w kłopoty nie- opodal Rustum. Był dość ciężko ranny i został zatrzymany dla okupu, ale zakon dogonił rabusiów. Jechałam w te strony z in- nych powodów, więc odeskortowałam go do domu i poznałam jego rodzinę. - Uśmiechnęła się. - Myślę, że ich polubisz. Chodź. Ruszyła przodem, przechodząc przez łukowate drzwi pomię- dzy nieskazitelnie czystymi witrynami sklepowymi, które wy- dawały się skrzyć i mienić w świetle latarni. Dopiero po chwili Bahzell zdał sobie sprawę, że źródłem roziskrzonego blasku są kamienie szlachetne ułożone w równe rządki na czarnym aksa- micie niczym gwiazdy o płomiennych wnętrzach; gdy sobie to uświadomił, zastrzygł uszami ze zdziwienia, ponieważ w oknach nie było krat. Pomiędzy tymi klejnotami a potencjalnym zło- dziejem znajdowała się tylko warstwa kruchego szkła, co wska- zywało na to, że właściciel sklepu pokładał większą wiarę w do- broci i uczciwości swoich pobratymców niż Bahzell. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 245 Ale może właściciel sklepu nie był wcale taki głupi, stwier- dził po chwili zastanowienia Koniokrad. Choć po spędzeniu tak długiego czasu na pustkowiach Zakątek wydawał się spo- rym miasteczkiem, sklepikarz prawdopodobnie znał wszystkich sąsiadów z imienia. Co gorsza, każdy przybysz, który próbo- wałby włamać się do sklepu i zbiec z łupem, miałby tylko dwie drogi ucieczki do wyboru - na wschód albo na zachód - a od Tunelu nie odchodziły żadne boczne przejścia ani nie było w nim miejsc, gdzie można by się skryć przed pościgiem. Sklep był tak pomyślany, by mieścili się w nim zarówno lu- dzie, jak i krasnoludy, więc nawet Vaijon czuł się swobodnie w jego wnętrzu. Bahzellowi ma się rozumieć daleko było do tego, ale z drugiej strony od opuszczenia Navahk w bardzo nie- wielu budynkach czuł się „swobodnie" i prawie zdążył się już do tego przyzwyczaić. Czymś zupełnie nowym było natomiast tykanie, które go nagle otoczyło - cichy, niemal bezgłośny dźwięk, który mimo to wydawał się ogłuszający ze względu na mnogość źródeł. Zegary. Dziesiątki zegarów wszelkich kształtów i rozmiarów tykały wokół niego. Kołysały się wahadła, kunsztowne wskazówki przesuwały się po podświetlonych tarczach, odmierzając równe odstępy czasu, a za zamkniętymi drzwiczkami czekały kukułki, gotowe wyprysnąć na zewnątrz i ogłosić wybicie godziny. Tyka- ły nie tylko wielkie zegary ścienne i stojące, bo w szklanych ga- blotkach, na aksamicie leżały mniejsze zegarki, z których każdy stanowił maleńką cząstkę tej wszechogarniającej harmonii. Bahzell i Brandark przez chwilę wpatrywali się w te wszyst- kie poruszające się wskazówki, a potem z zachwytem uśmiech- nęli się do siebie. Wiedzieli, czym są zegary, na długo przed opuszczeniem rodzinnych stron, a od tamtej pory widzieli już kilka, ale nigdy nie przypuszczali, że zobaczą ich aż tyle naraz w jednym miejscu. Nie byli też przygotowani na artyzm, z ja- kim zostały wykonane, ani na czystą przyjemność obserwowa- nia, jak działają ich zawiłe mechanizmy. Bahzell zachichotał, uświadamiając sobie, że wszystkie pokazują tę samą godzinę. Choć sam nie miał z zegarami wiele do czynienia, wątpił, czy 246 David M. Weber nawet krasnoludy były w stanie wyregulować aż taką ich liczbę tak, by wskazywały ten sam czas, i uśmiechnął się jeszcze sze- rzej, wyobrażając sobie właściciela biegającego każdego ranka po sklepie, by nastawić je wszystkie. - Tak? W czym mogę po... Kaeritha! Głęboki, przyjemny głos wyrwał Bahzella z zadumy. Hrada- ni odwrócił się tak szybko, jak tylko pozwalało mu na to ciasne wnętrze. Z zaplecza wyszedł spiesznie krasnolud, jeszcze niż- szy od Kilthana, ale z gęstą czupryną, której brakowało kupco- wi. Nieznajomy stał przez chwilę, uśmiechając się promiennie do Kaerithy, po czym podbiegł do przodu i wskoczył na stołek, by zarzucić jej ramiona na szyję. - Kerry! Na Kamień, to wspaniale znów cię widzieć! Gdzie się podziewałaś, dziewczyno? I co jadłaś? W każdym razie nie przejadałaś się, jak widzę! Jesteś chuda jak tyczka! Haynath obedrze nas oboje ze skóry, jeśli nie przyjdziesz do nas do domu na kolację! - Miło znów cię widzieć, Uthmarze - odrzekła Kaeritha, od- wzajemniając uścisk. - Bardzo chciałabym zjeść z wami kola- cję - gdybym miała czas. Ale tym razem podróżuję z przyja- ciółmi i mamy pilne sprawy do załatwienia. - Doprawdy? - Uthmar odchylił się do tyłu, by spojrzeć jej w twarz, i uśmiechnął się, oczy błyszczały mu złociście w świe- tle lamp. - Aż tak pilne, że chcesz tłumaczyć się przed Hay- nath, że nie miałaś czasu przyjść do niej na jeden posiłek? Aż taka odważna zrobiłaś się od zeszłego roku? - Nie, ale zrobiłam się wystarczająco tchórzliwa, by ukryć się i pozostawić wyjaśnienia tobie! - oznajmiła figlarnie, a on wybuchnął głębokim, tubalnym śmiechem. Wciąż się śmiejąc, pozwolił jej, by obróciła go twarzą do pozostałych, i śmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył Bahzella i Brandarka. - A niech mnie! - sapnął. Wpatrywał się w nich przez kilka sekund, po czym zeskoczył ze stołka i podszedł bliżej. Wziąw- szy się pod boki, odchylił się do tyłu, by spojrzeć na górujące nad nim postacie, a potem obszedł Bahzella dookoła, mamro- cząc coś pod nosem. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 247 Bahzell zerknął na Kaerithę i nadstawił pytająco uszu, ale ona tylko odpowiedziała uśmiechem i wzruszeniem ramion, założyła ręce na piersi i cierpliwie przyglądała się Uthmarowi. Krasnolud podszedł bliżej do Bahzella, wyciągnął rękę, by po- gładzić rękaw kolczugi Koniokrada, i pokręcił głową, cmoka- jąc cicho. - Toporska robota - powiedział. - Karamon z Belhadan, tak? - Rzucił Bahzellowi przenikliwe spojrzenie. - Mam racje, praw- da? To robota Karamona? - Tak, wydaje mi się, że nazywał się Karamon - zgodził się Bahzell. - Niziutki człowieczek, taki jak ty, z włosami czerwo- nymi jak ogień. - Ha! Wiedziałem, że mam rację! - zakrzyknął triumfalnie Uthmar i popukał się w swój wydatny nos. - Mam najlepsze oczy w Krasnoludzkim Siedliszczu, nawet jeśli sam to mówię, a Karamon odwala kawał dobrej roboty. Bardzo dobrej roboty. Nie to, żebyśmy nie potrafili zrobić tego lepiej, milordzie! - Nie wątpię - zahuczał Bahzell. Z rozbawieniem w oczach spojrzał na stojącą po drugiej stronie pomieszczenia Kaerithę, która podeszła do nich i położyła rękę na ramieniu krasnoluda. - Bahzellu Bahnaksonie, poznaj Uthmardanharknara, wła- ściciela tego sklepu, starszego wspólnika w firmie Uthmar i Sy- nowie, męża Haynathshirkan're'harknar, która jest również star- szą radną Tunelowego Zakątka... i wspaniałą kucharką. Uthma- rze, oto Bahzell Bahnakson, książę Hurgrum i najnowszy wy- braniec Tomanaka, a to nasi towarzysze, Brandark Brandark- son z Navahk i sir Vaijon z Almerhas. - To ty! - Uthmar wskazał Bahzella palcem, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. - To ty! To o tobie jest ta piosenka, prawda? - Ja... - zaczął Bahzell, ale krasnolud już nucił, a Kaeritha i Vaijon zaczęli wydawać z siebie jakieś krztuszące się dźwię- ki. Dwójka ludzi odwróciła szybko wzrok, starając się patrzeć wszędzie tylko nie na Koniokrada, ale Brandark tylko przekrzy- wił głowę i nadstawił uszu, z niewinnym zainteresowaniem przysłuchując się Poematowi o krwaworękim Bahzellu. Spój- 248 DavidM. Weber rżenie, jakie posłał mu Bahzell, powinno było spopielić go na miejscu, ale Zakrwawiony Miecz odpowiedział na nie dobro- tliwym uśmiechem niewiniątka. - To o tobie, prawda? - zapytał w końcu rozanielony Uth- mar. Bahzell zgrzytnął zębami, ale zaraz zmusił się do uśmie- chu i kiwnął głową. - Poniekąd. Ale nie powinieneś wierzyć we wszystko, co sły- szysz. - Rzucił Brandarkowi kolejne piorunujące spojrzenie. - Opój, który to spisał, najpewniej był pijany jak bela - dodał. - O, to akurat wcale mnie nie obchodzi - zapewnił go Uth- mar, machając beztrosko ręką. - Bogowie, tak właściwie to dość głupiutka piosenka, nie uważasz? - pociągnął nosem. Linijki w trzeciej zwrotce mają złą liczbę sylab, a ten wymuszony rym w piątej...! Przewrócił oczyma, a Bahzell postawił uszy na sztorc. Przez chwilę lekko drżały mu wargi, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. - O tak, bardzo głupiutka- zgodził się z entuzjazmem, szcze- rząc się paskudnie do Brandarka, którego wystudiowana nie- winność należała już do przeszłości. - Ale chodziło mi o to - rzekł Uthmar - że Srebrna Jaskinia powiadomiła nas, iż prawdopodobnie będziecie tędy przy- jeżdżać, a klan Harkanath zaznaczył, że otworzył wam kredyt. - Doprawdy? - Bahzell przyglądał się uważnie krasnoludo- wi. Był tylko lekko zaskoczony tym, że Kilthan powiadomił mieszkańców Tunelu o jego i Brandarka przybyciu, bowiem mistrz Kresko obiecał przekazać tę informację krasnoludom ze Srebrnej Jaskini przez sztafety, ale był zdziwiony, że Kilthan wspomniał coś o jakimś kredycie. - O, nie opowiadali o tym byle komu - zapewnił go Uthmar - ale mój sanitharlahnahk... - Urwał i zmarszczył brwi. - Hm, po waszemu to chyba będzie kuzyn drugiego stopnia ze strony ojca bratowej mojej żony. Mam rację, Kerry? - Spojrzał pytają- co na Kaerithę, która wzruszyła ramionami. - Uthmarze, przecież wiesz, że nikt oprócz krasnoluda nie jest w stanie połapać się w waszej rodzinnej i klanowej gene- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 249 alogii. Skoro twierdzisz, że to kuzyn bratowej twojej żony, z pewnością tak właśnie jest. - Ojej. - Uthmar jeszcze przez chwilę milczał nachmurzony, a w końcu wzruszył ramionami. - W każdym razie żoną moje- go sanitharlahnahk jest sanhanikmah Kilthandahknarthasa. - Spojrzał na Bahzella, jak gdyby powinno mu to było coś mó- wić. Koniokrad popatrzył na Kaerithę, która znów - bezradnie - wzruszyła ramionami - po czym z powrotem przeniósł spoj- rzenie na Uthmara. - I? - zapytał zachęcająco. - Jak to? To czyni nas niemal braćmi! - zawołał Uthmar, wymachując w powietrzu obiema rękami. - To dlatego po- prosił mnie, żebym zatroszczył się o was - i waszych przy- jaciół, ma się rozumieć - gdybyście zatrzymali się w Tune- lowym Zakątku. - Zatroszczył się o nas, tak? A co dokładnie miałeś na my- śli? - zapytał grzecznie Bahzell. - To jasne, że zbroje nie są wam potrzebne. Nie to, żebym - Uthmar pociągnął nosem - nie mógł załatwić wam czegoś znacz- nie lepszego od wyrobów staruszka Kara... Ale nie o to prze- cież chodzi! Macie przyzwoite zbroje, a przypuszczam, że broń również? - Spojrzał wyczekująco na górującego nad nim hra- dani, który potwierdził skinieniem głowy. - Tak myślałem. Tak myślałem! Ale idę o zakład, że jest coś, czego nie masz milor- dzie, a jest to pierwszorzędny zegarek! - Zegarek? - Bahzell zamrugał. - A po co zegarek komuś takiemu jak ja, na Tomanaka? - Dobry zegarek potrzebny jest każdemu, milordzie! - oświadczył Uthmar. - Jeśli nigdy nie miałeś zegarka, nie jesteś nawet w stanie wyobrazić sobie, o ile efektywniej pozwala on zorganizować dzień! Każdy, kto pracuje według planu, potrze- buje zegarka, a zwłaszcza marynarze! - Marynarze? - Brandark nadstawił uszu. - A po co maryna- rzom zegarki? - Do nawigacji, milordzie - do nawigacji! - Uthmar potrzą- snął głową. - Żeglarz musi znać dokładny czas dokonywania 250 DavidM. Weber pomiarów. Do tego potrzebny jest jak najdoskonalszy chrono- metr, a z całą należytą skromnością mogą was zapewnić, że do- skonalszych czasomierzy niż w tym sklepie nie znajdziecie w ca- łej Norfressie. Zamaszystym gestem wskazał swoje tykające towary, a Bran- dark powiódł skupionym wzrokiem za jego ręką. - Naprawdę? - wymamrotał. - Nie ma co do tego wątpliwości, milordzie. Najmniejszych. Oczywiście będzie mu też potrzebny dobry sekstant, a tak się składa, że Uthmar i Synowie sprzedają najlepsze instrumenty optyczne i sekstanty w Pieczarze Kryształowej Wody. - Rozumiem. Bahzelł niemal czuł, jak jakiego towarzysza zaczynają świerz- bić dłonie, rzucił Zakrwawionemu Mieczowi surowe spojrze- nie, po czym z powrotem przeniósł wzrok na Uthmara. - To dla mnie zaszczyt, że tak się o nas troszczysz, ale my- ślę, że na razie możemy się obyć bez podobnych instrumentów, a nie chcielibyśmy wydawać kredytu księcia Jashan na coś, co nie jest nam potrzebne, więc... - O, ale nie chodzi o kredyt księcia Jashan - przerwał mu Uthmar. - Tylko Kilthana. - Co proszę? - Powiedziałem, że chodzi o kredyt Kilthana. Sam go dla was otworzył. - Doprawdy? - mruknął Bahzell, a oczy mu zamigotały. - Rety, rety. To bardzo miło ze strony staruszka Kilthana - zauważył Brandark. - Chwileczkę, mój drogi. Nie bądźmy tacy zachłanni. My- ślę, że Kilthan nie miał zamiaru wpuszczać dwóch łakomczu- chów do sklepu ze słodyczami. - Więc powinien był to zaznaczyć - przekonywał Brandark. - Przecież nas zna, Bahzellu. Nie sądziłeś chyba nawet przez chwilę, że nie zdaje sobie sprawy, jaki efekt wywrze taka infor- macja na każdym szanującym się hradani? - Tak, z pewnością... a w każdym razie powinien. Ale nie o to przecież chodzi, a... ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 251 - Oj, przestań, Bahzellu - przerwała mu Kaeritha. - Bran- dark ma całkowitą rację. Każdy, kto poznał waszą dwójkę - a przynajmniej jego - musiał wiedzieć, w co się pakuje. - Każdy kto poznał mnie? - zapytał Brandark urażonym to- nem. Kaeritha roześmiała się. - Chyba że wszystkie te książki, które taszczymy ze sobą, należą do kogoś innego o imieniu Brandark Brandarkson! - odcięła się, a Brandark wykonał gest, jakim fechmistrz przy- znaje, że został dotknięty. - Jeśli tylko oboje będziecie... - zaczął Bahzell, ale zaraz znowu mu przerwano. Tym razem odezwał się Uthmar. - Naprawdę mógłbym zaproponować ci bardzo przystępną cenę za jeden z moich najlepszych zegarków, milordzie. A mo- że zegarek dla twego znakomitego ojca? I zegar ścienny dla twojej matki? Bahzell zastygł z otwartymi ustami, a potem zamknął je gwał- townie. Jak powiedział Brandark, Koniokrad był hradani, a wśród hradani bardzo rozpowszechniony był zwyczaj wraca- nia do domu z różnymi różnościami, które jakimś sposobem wpadły im w ręce podczas nieproszonych wizyt. Oczywiście płacenie za owe różności było całkowicie sprzeczne z tradycją, ale w tych okolicznościach... Znów zaczął błądzić wzrokiem po pięknie oświetlonych tar- czach zegarków w złotych i srebrnych oprawach, czując w ko- ściach odwieczną chęć posiadania. - Mówiłeś, że staruszek Kilthan otworzył nam kredyt? - Uth- mar kiwnął głową. - A jaki limit wyznaczył? - Nie wyznaczył - odparł Uthmar z paskudnym uśmieszkiem. - Nie rozumiem, jak mógł być aż tak zapominalski. Ale posu- nął się już w latach, sami rozumiecie. Tak czy inaczej, to jed- nak krewniak. Nie sądzicie, że powinienem dać mu nauczkę, by w przyszłości nie popełnił już podobnego niedopatrzenia? - Bez wątpienia, bez wątpienia - wymamrotał Bahzell. Spoj- rzał na Kaerithę, a potem na Brandarka i wyszczerzył zęby. - A wiec, Uthmarze - rzekł - mówiłeś, że ile dokładnie kosztują te twoje zegarki? ROZDZIAŁ SZESNASTY Goniec od Kilthandahknarthasa czekał już na Bahzella i je- go towarzyszy, gdy późnym popołudniem dnia następnego opu- ścili wreszcie Tunel i wjechali do Serca Gór. A właściwie nie tyle do niego wjechali, co przez nie przeje- chali, bowiem miasto wdzierało się na ponad osiem mil w pod- nóże Białego Rogu. Pomimo swych rozmiarów Serce Gór, któ- re powstało dopiero wtedy, gdy rozpoczęto prace nad Tunelem, było jednym z młodszych miast Krasnoludzkiego Siedliszcza. Tunel zbudowały wspólnymi siłami wszystkie pozostałe mia- sta - z których każde na dobrą sprawę stanowiło całkowicie niezależne miasto-państwo - a serce Gór miało od samego po- czątku służyć jako wspólna płaszczyzna między Krasnoludz- kim Siedliszczem a Cesarstwem Topora. Pod względem praw- nym krasnoludzka prowincja należała do Cesarstwa od niespełna wieku, ale jej miasta od kilkuset lat były integralną częścią im- perialnej gospodarki, a ich mieszkańcy zdawali sobie sprawę, że ostateczna unia jest nieunikniona. Jednak krasnoludy rzadko postępowały pochopnie, zwłaszcza gdy w grę wchodziły ofi- cjalne stosunki z niekrasnoludami, przystały więc na tę nową więź, Serce Gór zaś było częścią tego procesu. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 253 Fakt, że wszystkie starsze miasta współpracowały przy jego założeniu, do pewnego stopnia przyczynił się do mieszania się klanów, rzecz niesłychana wśród krasnoludów żyjących poza granicami imperium. Krasnoludy miały najsilniejsze poczucie przynależności klanowej ze wszystkich ras. Choć tylko nielicz- ne z nich podzielały aroganckie przekonanie o własnej wyższo- ści, które wyróżniało Purpurowych Lordów, izolowały się od obcych i dotyczyło to nawet stosunków z przedstawicielami ich własnej rasy. Tradycyjnie krasnoludzkie miasta były również królestwami, nawet bardziej niezależnymi od siebie niż mia- sta-państwa półelfów na południu, i w większości wypadków zamieszkiwały je wyłącznie - a przynajmniej w głównej mie- rze - członkowie nie więcej niż dwóch, trzech wielkich kla- nów. Ich powiązania rodzinne były tak rozbudowane i zawiłe, że inne rasy mogły czuć się zwolnione z obowiązku ich zauwa- żania, ale krasnoludy były ich świadome, a na przestrzeni wie- ków każdy z wielkich klanów nabierał zazwyczaj indywidual- nego, często hermetycznego charakteru. Ze względu na szczególny stop, jaki tworzyli mieszkańcy Serca Gór, hermetyczność ta charakteryzowała miasto w mniej- szym stopniu. Było też ono bliższe reszcie cesarstwa zarówno ze względu na położenie geograficzne, jak i na światopogląd, a to dlatego, że pełniło rolę bufora dla reszty Krasnoludzkiego Siedliszcza. Z tego względu sporą część jego stałych mieszkań- ców stanowili ludzie, a zimą chętniej niż w innych miastach Krasnoludzkiego Siedliszcza przyjmowano sezonowy napływ ludzkiej siły roboczej, co było widać już na pierwszy rzut oka. Podczas jazdy przez Tunel podróżnicy napotkali sporo ludzi, ale gdy dotarli do Serca Gór, stosunek ludzi do krasnoludów gwałtownie wzrósł, a stopienie się więcej niż jednej rasy, po- dobnie jak w Belhadan, wywarło wyraźny wpływ na charakter i architekturę miasta. W przeciwieństwie do siostrzanych miast Serce Gór rozle- wało się szeroko u stóp góry, w której zostało wydrążone. Lu- dzie mieszkający w nim na stałe, byli bardziej uzależnieni od widoku nieba niż krasnoludy, więc w promieniu kilku mil od 254 DavidM. Weber sześciu dróg wjazdowych wyciosanych w podnóżu Białego Rogu stały przysadziste kamienne domy. Jednak kiedy Bahzell wyszedł z tunelu i zaczął schodzić po prowadzącym do niego podjeździe, zauważył coś bardzo dziwnego w wyglądzie tej położonej na wolnym powietrzu części miasta. Pierwsza oso- bliwość od razu rzucała się w oczy, ponieważ zewnętrzne umoc- nienia Serca Gór wydawały się niemal szczątkowe. Jako ruty- nowe środki bezpieczeństwa były z pewnością wystarczające, a nawet w razie większego ataku można by utrzymać je przy- najmniej przez krótki czas, ale wyglądały na zbyt płytkie, by mogły pozwolić na długotrwałą obronę przed wrogiem, który miałby poważne zamiary. Ale kryła się za tym pewna logika, co stało się dla Bahzella jasne, gdy tylko się nad tym zastanowił, a zwłaszcza gdy za- uważył drugą osobliwość. W zewnętrznej części Serca Gór mie- ściły się wyłącznie domy mieszkalne, place targowe, parki i kilka sklepów, rozrzuconych tu i ówdzie pomiędzy nimi. Brakowało tu warsztatów i składów, stanowiących podstawę ekonomii mia- sta, jako że wszystkie -jak również przynajmniej trzy czwarte całej ludności - były ukryte głęboko wewnątrz Białego Rogu. I w przeciwieństwie do lekkich fortyfikacji otaczających na- ziemne dzielnice miasta, bram, wież, bastionów, bron, suchych fos oraz galeryjek strzelniczych, strzegących wszystkich wejść do podziemnej części Serca Gór, nie dało się sforsować. Tylko desperat dobrowolnie brałby pod uwagę walkę z krasnoludami pod ziemią, a nawet zakładając, że ktoś byłby na tyle szalony, by jej tu spróbować, zapłaciłby straszliwą cenę wyłącznie za pokonanie zewnętrznych umocnień. Bahzell wciąż nie czuł się przekonany do pomysłu zamieszkania pod ziemią, ale z pew- nością miał on swoje zalety. Goniec Kilthandahknarthasa, co nikogo nie zdziwiło, był krewniakiem kupca, ale nawet Kaeritha nie umiała dojść do tego, jaki stopień pokrewieństwa łączył Kilthana i młodzień- ca, który przedstawił się jako Tharanalaknarthas. Miało to coś wspólnego z trzema małżeństwami, pasierbem i kilkoma wu- jami, jak udało się ustalić Bahzellowi, ale tak naprawdę nie ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 255 miało to znaczenia. Krasnoludy były przyzwyczajone do tego, że przybysze nie są w stanie pojąć tych subtelnych różnic i określenie „krewniak" traktowano jako możliwą do przyję- cia alternatywę. Bez względu na stopień pokrewieństwa łączący go z Kil- thanem Tharanal wyraźnie przypominał głowę swojego klanu i wydawało się czymś oczywistym, że specjalnie stara się kształtować swój charakter na jego wzór. Pomimo młodego wieku zaczynał już łysieć, co jeszcze bardziej podkreślało po- dobieństwo pomiędzy obu krasnoludami. Bahzell i Brandark szybko poczuli się swobodnie w jego towarzystwie. Widomym było, że Kilthan darzy go dużym zaufaniem, młodzieniec był więc w stanie przekazać im najświeższe wiadomości. W Nor- fressie nie mogło wydarzyć się nic ważnego, o czym Kilthan- dahknarthas by się nie dowiedział - zwykle prędzej niż póź- niej - ale wiedza Tharanala, a zwłaszcza znajomość stosun- ków pomiędzy Hurgrum a Navahk, i tak zrobiła na Bahzellu ogromne wrażenie. - Przez ostatnie pół roku konflikt pomiędzy nimi stopniowo się zaostrzał - oznajmił Tharanal, spoglądając w chmury spod zmrużonych powiek, gdy jego kuc kłusował obok konia Bran- darka. Krasnoludzkie Siedliszcze mogło się pochwalić jeszcze lepszymi drogami niż pozostałe części Cesarstwa, a choć po- południe było zimne, wilgotne i zanosiło się na śnieg, zostały odśnieżone, co pozwalało podróżnikom utrzymywać świetne tempo. - Właściwie - ciągnął Tharanal, odwracając głowę, by uśmiechnąć się ponuro do Bahzella - można powiedzieć, że zaczęło się zanosić na zbrojną konfrontację mniej więcej wte- dy, kiedy ty i twój przyjaciel postanowiliście wyruszyć w pod- róż, książę Bahzellu. Dwaj hradani wymienili spojrzenia, zaciskając usta. Co in- nego wiedzieć, że wojna pomiędzy ich klanami była nieunik- niona, a nawet być zdania, że to jedyny sposób, by sytuacja ich ludu mogła ulec poprawie, a zupełnie co innego usłyszeć od Tharanala otwarte potwierdzenie ich obaw. Bahzell wiedział, 256 DavidM. Weber że oboje myślą o ludziach, których znają- zarówno przyjacio- łach i rodzinie, jak i wrogach - którzy wkrótce mogę usiłować wymordować się nawzajem w otwartej walce. - Zauważ, nie twierdzę, że pobicie tego drania Hamaka tak, że jedną nogą stanął w grobie, było tego głównym powodem - ciągnął Tharanal. - Torframos wie, że obie strony już od dawna lawirowały i kluczyły, czekając tylko okazji. Ale był to kamyk, który poruszył lawinę, ani słowa. A Navahk słono za to zapłaciło. - Jak to? - Bahzell nadstawił uszu. - Powiedzmy po prostu, że Arvahl z Sodur już i tak był nie- co zaniepokojony. Po tym wszystkim Arvahl postanowił uwie- rzyć w śpiewaną wersję tego, co wydarzyło się pomiędzy tobą a Hamakiem. - Chcesz powiedzieć, że książę Arvahl przeszedł na stronę Hurgrum? - zapytał Brandark zszokowanym tonem. - Tak jest - potwierdził Tharanal z oczywistym zachwytem. Potem najwyraźniej przypomniał sobie, że rozmawia z Navahk- czykiem, bo zrobił zakłopotaną minę, popatrując to na Bahzel- la, to na jego przyjaciela. - Na Phrobusa! - zawołał Brandark, po czym otrząsnął się ze zdziwienia i uśmiechnął krzywo do Bahzella. - Wiedziałem, że Arvahl nie przepada za Churnazhem, ale rzeczywiście poru- szyłeś lawinę, skoro udało mu się przekonać swoją szlachtę i do- wódców, by poparli sojusz z Koniokradami! - Z całym szacunkiem, milordzie, powiedziałbym, że Chur- nazh miał z tym tyle samo wspólnego co książę Bahzell czy nawet książę Bahnak - zauważył nieśmiało Tharanal. Brandark nadstawił uszu, a krasnolud wzruszył ramionami. - Jestem kup- cem, nie księciem, milordzie, ale gdybym dbał o swoje interesy tak jak Chumazh dba o Navahk, w ciągu miesiąca wypadłbym z branży. Oczywiście nie muszę wam mówić, jaki niesympa- tyczny z niego gość, ale to jasne jak słońce, że nie może się równać z Bahnakiem, tak samo jak Zakrwawione Miecze nie mogą się równać z Koniokradami, odkąd Bahnak namówił ich do współpracy. Nie chciałbym wspominać o szczurach i toną- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 257 cych okrętach, ale każdy, kto chce spojrzeć prawdzie w oczy, widzi, że jeśli wykluczyć bezpośrednią interwencję jakichś de- monów, gdy dojdzie wreszcie do ostatecznego starcia, głowa Churnazha zostanie zatknięta na kiju. I gdybym to ja był księ- ciem Zakrwawionych Mieczy, który nie chce, by jego głowa znalazła się obok głowy Churnazha, też szukałbym jakiegoś wyjścia. - Czy to oznacza, że sojusznicy Churnazha się wykruszają? - zapytał Vaijon, który z nachmurzoną miną przysłuchiwał się uważnie rozmowie, starając się odnieść ją jakoś do tego, czego dowiedział się wcześniej od Bahzella i Brandarka. - Nie wyciągałbym aż tak daleko idących wniosków - odpo- wiedział Tharanal, potrząsając głową. - Arvahl jest na tyle spryt- ny, by wiedzieć, co się święci, ale - mam nadzieję, że ty i lord Brandark wybaczycie mi te słowa, książę Bahzellu - i na tyle tchórzliwy, by chcieć się wycofać. Obawiam się, że większość pozostałych książąt i wodzów Zakrwawionych Mieczy będzie popierać Churnazha. Nie dlatego, że tego chcą, ale ponieważ są hradani. - Czy mógłbyś wyjaśnić nam ten ostatni kawałek, przyjacie- lu? - zapytał Bahzell. Krasnolud spojrzał na niego z obawą, ale wesołe iskierki w oczach Koniokrada najwyraźniej podniosły go na duchu. Nieco. - Miałem na myśli tylko to, że są... stanowczy, książę Bah- zellu - odpowiedział, sprawiając wrażenie człowieka ostrożnie dobierającego słowa. - Chcesz powiedzieć, że mają czaszki twarde jak bloki gra- nitu i są zbyt żądni krwi, by dostrzec jakieś inne wyjście z sytu- acji - poprawił go Brandark z ponurym uśmiechem. - Na pewno można to tak ująć, milordzie. - Ale czy sytuacja nie uległaby zmianie, gdyby inni dowie- dzieli się o Sh... - zaczął Vaijon, ale urwał w pół słowa, zgro- miony wzrokiem przez Kaerithę. Słysząc tę przerwaną uwagę, Tharanal w niemal zauważalny sposób nadstawił uszu i spoj- rzał z zaciekawieniem na Vaijona, ale nikt niczego więcej nie wyjaśnił, a on był zbyt dobrze wychowany, by naciskać. Nie- 258 DavidM. Weber mniej jednak Bahzell był pewny, że Kilthan usłyszy o tym, jak tylko jego młody krewniak stawi się z raportem. On sam nie miał nic przeciwko temu. Od samego początku miał zamiar powiadomić Kilthana o swoich planach. Kilthan nie był hradani i nie utrzymywał bezpośrednich stosunków z Koniokradami, ale był kupcem obrotnym, który miał swoje źródła informacji i kontakty w najbardziej nieprawdopodob- nych miejscach. Jeśli ktokolwiek spoza Hurgrum mógł udzie- lić Bahzellowi dobrej rady, osobą tą był z pewnością właśnie on, a Bahzell doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo po- trzebuje dobrych rad. Słysząc, że Brandark zmienia temat roz- mowy, zatopił się we własnych myślach - marszcząc brwi, począł zastanawiać się nad tym, co do tej pory usłyszał od Tharanala. Oprócz wiadomości o nagłym przejściu Arvahla na stronę wroga nie było tam wielu niespodzianek. W przeszłości zda- rzało się od czasu do czasu, że ten czy ów przywódca Konio- kradów albo Zakrwawionych Mieczy sprzymierzał się ze swo- imi tradycyjnymi wrogami w celu uzyskania doraźnych korzy- ści, ale podobne przypadki były rzadkie. Co istotniejsze, odkąd stało się jasne, że Bahnak miał zamiar raz na zawsze położyć kres nieustającym utarczkom i starciom pomiędzy dwiema gru- pami klanów, książęta i przywódcy klanów Zakrwawionych Mieczy nie zdradzali żadnych oznak niezdecydowania. Jak la- pidarnie, acz nieuprzejmie zasugerował Brandark, hradani po- trafili z niewiarygodnym wręcz uporem obstawać nawet przy takich działaniach, o których wiedzieli, że są z góry skazane na niepowodzenie. Była to nie tyle zwykła głupota, choć czasem Bahzell nie był w stanie nazwać tego w żaden inny sposób, co swego rodzaju elementarna nieustępliwość. Taki upór miał też swoje dobre strony, ponieważ hradani, który przysięgał komuś wierność, zazwyczaj dotrzymywał przyrzeczenia. Jak pewnej zimnej, wietrznej nocy w Cesarstwie Włóczni powiedział To- manakowi sam Bahzell, gdy hradani dawał słowo, miało ono swoją wartość, a fakt, że hradani przeżyli Upadek i ucieczkę do Norfressy, wypływało z tej samej zaciekłej niezłomności, która ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 259 bez względu na przeciwności losu nie pozwalała sojusznikom Churnazha go opuścić. Niestety, prowadziło to do bałaganu w polityce, ponieważ większość wodzów hradani zgadzała się przyznać do przegranej wyłącznie wtedy, gdy ktoś przycisnął im sztych miecza do gardła. Właśnie dlatego od samego po- czątku wiadomo było, że północnych hradani uda się zjedno- czyć jedynie siłą. A teraz wyglądało na to, że już wkrótce do tego dojdzie. Bah- zell zerknął na Brandarka i dojrzał odbicie tych samych myśli w oczach przyjaciela, który jednocześnie starał się słuchać z po- zorną uwagą Tharanala opisującego rynek kamieni szlachetnych. Nic nie mogło zachwiać wiary Bahzella w siłę ich przyjaźni, ale miała ona zostać poddana ciężkiej próbie, gdy dojdzie już do tego, co nieuniknione. Ojciec i obaj bracia Brandarka tkwili po stronie Churnazha jak w potrzasku, podobnie jak prawie wszyscy, których znał. Było rzeczą pewną, że on sam zostanie przyjęty z dużą podejrzliwością przez pobratymców Bahzella, których część potraktuje go jak zdrajcę i sprzedawczyka, a gdyby okazało się, że jest zmuszony chwycić za broń przeciwko in- nym Zakrwawionym Mieczom... Bahzell potrząsnął głową. Nie wszystko naraz, przypomniał sobie. Najpierw musieli uporać się z Sharną. Przynajmniej tu- taj nie powinno dojść do żadnego wewnętrznego rozdarcia, a wiadomość, że Sharna zadomowił się w księstwie Churnazha - a skoro już o tym mowa, że zmarły, przez nikogo nie opłaki- wany dziedzic Churnazha miał w tym swój udział - mogła do- prowadzić do o wiele szybszego zakończenia zbliżającej się wojny. Jeśli Arvahl z Sodur mógł przejść na stronę wroga, bo dowiedział się, że Harnak zgwałcił dziewkę służebną, istniało prawdopodobieństwo, że sojusznicy Churnazha zaczną się wy- kruszać, gdy cała historia wyjdzie na jaw. Nawet upór hradani nie mógł zapewnić mu lojalności sojuszników, jeśli ci uwierzy- liby, że istniała choć najbardziej znikoma szansa, iż zdawał so- bie sprawę z działalności Sharny w swoim księstwie. A nawet ci, którzy uwierzyliby, że nie miał o tym pojęcia, prawdopo- dobnie byliby zdolni do przejścia na stronę nieprzyjaciela, hoł- 260 DavidM. Weber dując zasadzie, że każdy książę zasługujący na swoją koronę powinien był o niej wiedzieć... i zająć się nią. Bahzell miał taką nadzieję. Nie chciał patrzyć, jak jego przy- jaciel miota się, nie mogąc się zdecydować, po której stronie stanąć, a w głębi serca wiedział, że nie chciał zobaczyć tego rodzaju wojny, na jaką ta się zapowiadała. A zapowiadała się krwawo, bez względu na wszystko, jej wynik zaś musiał wzbudzić zainteresowanie wszystkich sąsia- dów. Ani Koniokradowie, ani Zakrwawione Miecze nie byli aż tak liczni jak ludzie zamieszkujący kraje ościenne, ale armia hradani miała siłę uderzenia nieproporcjonalną do swej wiel- kości. Wiedział o tym każdy, kto miał nieszczęście się z nią spotkać, a Bahzell był pewny, że nikt, kto mieszka poza zie- miami należącymi do hradani, nie będzie zachwycony perspek- tywą zjednoczenia ich wszystkich pod jednym sztandarem. Gdyby Bahzell był Sothoii albo Esgańczykiem, z pewnością by się z tego nie cieszył. Oto zanosiło się na gruntowne zmiany w strukturze władzy i sytuacji politycznej północnej Norfressy - zmiany, jakie od wielu pokoleń widziano tylko raz, może dwa razy. Północni hradani mieli wyjść z tego jako jeden, zjednoczony naród, na dobre i na złe, chyba że ktoś - lub coś - z zewnątrz byłby w sta- nie im w tym przeszkodzić. Czy taki właśnie był prawdziwy powód obecności Sharny w Navahk? Aby nie dopuścić do tego zjednoczenia i sprawić, by klany już zawsze skakały sobie do gardeł? A może chciał, by do niego doszło... ale by na jego cze- le stał Churnazh i jego spadkobiercy, anie Bahnak? A gdyby Sharnie udało się wciskać szczypce coraz głębiej w zjednoczo- ne imperium hradani, co oznaczałoby to dla ich sąsiadów? A w końcowym rozrachunku dla wszystkich hradani? Tomanak wiedział, że już wystarczająco wielu przedstawicieli innych ras zbyt dobrze pamiętało opowieści o Upadku i automatycznie kojarzyć wszystkich hradani z bogami mroku. Jeśli Sharna mógł znów rozniecić tę nieufność i strach, nawet na krótko, mógł też doprowadzić do ataków z zewnątrz, które łatwo doprowadziły- by do zagłady ludu Bahzella. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 261 Bhazell był przekonany, że Sharna uważałby to za niemal równie zabawne, jak wywieranie wpływu na Hamaka. W każ- dym razie Demonie Tchnienie gotów był skorzystać z każdej okazji zniszczenia Bahzella i tego wszystkiego, co hradani sobą reprezentował. To sprawiało, że Koniokrad, który brał to wszyst- ko do siebie, poczuł, jak na samą myśl o tym zaczyna obnażać zęby. Bez wątpienia wybraniec Tomanaka nie powinien rozu- mować w takich kategoriach, ale raczej wątpił, by tym razem jego bóstwo miało o to do niego pretensje. Bez względu na to jak Tomanak do tego podchodził, czas był już najwyższy, by do Sharny Phrofro dotarło, iż istniały ła- twiejsze cele - i znacznie mniej groźne ofiary - niż hradani z kla- nu Koniokradów. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Przejdźmy się, drągalu. Bahzell podniósł wzrok znad książki i uniósł brwi. Kilthandahknarthas dihna'Harkanath stanął w drzwiach wy- godnego (choć niskiego) pokoju, który został przydzielony Ko- niokradowi, i niecierpliwie wziął się pod boki. -No chodź! - Hm? - Bahzell zamknął książkę, używając wskazującego palca lewej ręki jak zakładki, a prawą pociągnął za łańcuszek zwisający z kieszeni spodni. Przycisnął pokrętło pięknego - i drogiego - zegarka z dewizką i spojrzał z ukosa na złote wska- zówki przesuwające się po tarczy z kości słoniowej. - Jest do- piero jedenasta rano - zauważył. - A ty wydajesz się gdzieś spieszyć, Kilthanie. Pewien jesteś, że to nie może zaczekać, aż skończę rozdział? - Nie, nie może - odparł cierpko krasnolud. - Oczy koloru topazów błysnęły niepokojąco, gdy wzrok krasnoluda spoczął na zegarku, ale Kilthan zaraz otrząsnął się i zerknął gniewnie na ogromnego gościa. - Nie mamy całego dnia do dyspozycji. - Czemu nie? - spytał uprzejmie Bahzell. - Wygląda na to, że śnieg gotowy jest zasypać tę górę, więc wcale się nie palę do ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 263 ruszania w dalszą drogę, a oprócz czytania tej książki nie mia- łem na dzisiaj żadnych planów. Ale prawdę mówiąc, nie wyda- ła mi się specjalnie zajmująca. - Świetnie! W takim razie nie będziesz miał nic przeciwko dołączeniu do mnie. A ja wciąż czekam. Krasnolud nie sięgał Bahzellowi nawet do pasa, ale w ba- rach był niemal równie szeroki jak wysoki. Był też łysy jak wy- polerowane brązowe jajo, miał krzaczaste brwi, spod których patrzyły błyszczące oczy, a wspaniała, rozwidlona broda spły- wała mu aż na sprzączkę pasa. Z rozmów z innymi członkami klanu Harkanath Bahzell wywnioskował, że Kilthan był znacz- nie starszy, niż mu się na początku wydawało. W rzeczywisto- ści przewodzący klanowi kupiec-książę przekroczył już dość dawno dwusetny rok życia, choć potężne mięśnie, tak charak- terystyczne dla jego rasy, dopiero teraz zaczynały wiotczeć. Pomimo różnicy wzrostu Bahzell nawet dzisiaj nie miałby ocho- ty stawić Kilthandahknarthasowi czoła w walce, nie mówiąc już o czasach, kiedy krasnolud był w sile wieku. Ale przez ostatnie sto pięćdziesiąt lat najbardziej zabójczą bronią Kilthana były furgony, statki kupieckie, akredytywy i fun- dusze inwestycyjne, nie topory bojowe. Gustował w prostych ubiorach - dobrze skrojonych i wykonanych z porządnych, trwa- łych tkanin, ale nie jedwabnych ani aksamitnych, wysadzanych klejnotami czy wyszywanych złotą nicią, które mogliby wy- brać inni - i raczej nie wyglądał na jednego z najzamożniej- szych mieszkańców Norfressy. W rzeczywistości, stojąc tak z rę- kami na biodrach, bardziej przypominał skorego do gniewu nauczyciela. Ale tylko do momentu, w którym nie spojrzało mu się w oczy. Te dziwne oczy koloru topazów, których spojrzenie było twarde jak stal. - Na Phrobusa, co może być aż tak pilne? - chciał wiedzieć Koniokrad... ale on też znał swoje miejsce, odłożył więc książ- kę na bok z miną małego chłopca, który wykonuje polecenie umycia się przed kolacją, zanim sprawy przybiorąjeszcze gor- szy obrót. - Musimy porozmawiać - i chcę ci coś pokazać. Chodź już! 264 David M. Weber Kilthan odwrócił się i zaczął oddalać, a Bahzell wzruszył ra- mionami, wstał z krzesła, z przyzwyczajenia poklepał pas, by upewnić się, czy wisi przy nim sztylet, i ruszył za nim. Ktoś jeszcze czekał w korytarzu. Bahzell uśmiechnął się i wy- ciągnął rękę do kolejnego przyjaciela. Rianthus z Sindor był człowiekiem, niegdyś majorem w królewsko-cesarskiej armii, a obecnie dowódcą prywatnych wojsk broniących kupieckiego imperium klanu Harkanath poza granicami Cesarstwa Topora. Bahzell i Brandark darzyli go głębokim szacunkiem, którego nabrali, służąc pod jego rozkazami. - Zawsze tak się zachowuje? - zapytał Bahzell, ruchem gło- wy wskazując idącego przodem Kilthana. - To znaczy jak? - odpowiedział pytaniem na pytanie Rian- thus. - Nachalnie, pyszałkowato i nieco arogancko? Z korytarza przed nimi dobiegło głośne prychnięcie. Bahzell wyszczerzył zęby. - Tąjt - z tym, że miałem raczej na myśli „bardzo" arogancko. - Tylko wtedy, kiedy nie śpi - zapewnił go Rianthus. - W stosunku do was mogę być nawet „arogancki" - ode- zwał się Kilthan, nie odwracając głowy. - Nie ma sensu odno- sić się do was inaczej, skoro żaden z was nie zauważa wokół siebie nikogo, dopóki ten ktoś nie kopnie go w tyłek. - Chcesz powiedzieć, że nie jesteśmy zbyt lotni? - zapytał niewinnie Bahzell. - Mówię tylko, że miałem do czynienia z głazami, które miały więcej oleju w głowie niż wy dwaj razem wzięci - odpowie- dział Kilthan, a Bahzell gruchnął śmiechem. - Licz się ze słowami! Nie mówi się tak do kogoś, kto przy- stał do Tomanaka! - Ha! Jeszcze nie spotkałem wybrańca Tomanaka, nie po- trzebującego chłopca z latarnią, który wskazywałby mu drogę wszędzie oprócz pola bitwy! - odciął się Kilthan, a Bahzell znów się roześmiał. Kilthan nie odzywał się już, nawet kiedy Koniokrad umyśl- nie starał się go sprowokować. Bahzell wzruszył ramionami. Kilthandahknarthas ze Srebrnej Jaskini był przyzwyczajony do ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 265 robienia wszystkiego po swojemu i nie należał do osób, które marnują czas swój lub cudzy na błahostki. To, co chciał prze- dyskutować, musiało być ważne, i Bahzell gotów był pozwolić mu przejść do rzeczy wtedy, kiedy krasnolud sam uzna to za stosowne. A tymczasem Koniokrad i Rianthus gawędzili przyjaźnie, re- lacjonując wszystko, co przydarzyło się każdemu z nich od cza- su, kiedy Bahzell i Brandark rozstali się z Kilthanem w Brze- gu. Hradani znajdował dużą przyjemność w tej rozmowie - dobrze było dowiedzieć się, co słychać u ludzi, którzy byli jego towarzyszami broni - a spacer pozwolił mu przyjrzeć się Srebr- nej Jaskini nieco lepiej niż po przyjeździe w dniu poprzednim. W przeciwieństwie do Serca Gór Srebrna Jaskinia została zbudowana tylko i wyłącznie przez krasnoludy i dla krasnolu- dów. Z wyjątkiem kilku tysięcy ludzi takich jak Rianthus i jego podwładni, którzy stali się niemal przybranymi członkami jed- nego z wielkich klanów, w Srebrnej Jaskini mieszkały wyłącz- nie krasnoludy, nie było w niej też domostw na powierzchni, takich jak te, które zbudowano przy dojazdach do Serca Gór. Srebrna Jaskinia była też ponad pięćset lat starsza od Serca Gór i o wiele większa. Żyły srebra, od których miasto wzięło swą nazwę, zostały wyeksploatowane w przeciągu dwóch wie- ków od ich odkrycia, ale pod Górami Wschodniej Ściany były też inne rudy. A co może ważniejsze, przepływały też przez nie dwie wielkie podziemne rzeki, które krasnoludy potrafiły w peł- ni wykorzystać. Właściwe miasto rozciągało się na niemal dziesięciu głów- nych poziomach, od których odchodziła cała masa drugorzęd- nych i trzeciorzędnych kondygnacji. Bahzell był osobiście prze- konany, że nikt nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd prowa- dzą te wszystkie tunele, korytarze i komnaty, a jedno z wyro- bisk kończyło się ciągiem przeogromnych naturalnych jaskiń. Pieczary ciągnęły się całymi milami i nawet teraz, czterdzieści lat po ich odkryciu, nie zostały jeszcze do końca zbadane. Sze- rokie aleje i place usiane wielkimi podziemnymi willami oraz pałacami szlachty i bogaczy zajmowały kilka pierwszych po- 266 David M. Weber ziomów. Im niższy poziom, tym mniej znaczni mieszkańcy Srebrnej Pieczary go zamieszkiwali - przez zamożnych miesz- czan, klasę średnią oraz wykwalifikowanych rzemieślników, po najbiedniejszych robotników. Robotnicy ci, rzecz dziwna, wydawali się nie czuć do boga- czy niechęci, tak powszechnej w innych miejscach odwiedzo- nych przez Bahzella od wyjazdu z Hurgrum. Nie to, żeby kra- snoludy nie były ambitne, bo tylko nieliczne ludy przewyższa- ły je ambicją. Bez wątpienia u podstaw stereotypu chciwego, skąpego krasnoluda, rozpowszechnionego wśród wielu przed- stawicieli innych ras, leżała niezbyt skrzętnie skrywana zawiść. Jak większość stereotypów był on mocno przesadzony, a jed- nak znaczny procent światowych zasobów w jakiś sposób tra- fiał w krasnoludzkie ręce. W porównaniu z wieśniakami w ta- kich miejscach jak Navahk czy ziemie Purpurowych Lordów nawet najbiedniejszy mieszkaniec Srebrnej Jaskini był niewy- obrażalnie wręcz bogaty, ale krasnoludy nie porównywały się do ludzi z zewnątrz. Porównywały się z własnymi bogaczami, a każdy z nich aspirował do zgromadzenia fortuny, która po- zwoliłaby mu przenieść się do Wysokiego Kwartału. Ale taki był cel - i bez wątpienia powód - chciwości, którą im przypisywano. Krasnoludy pragnęły zdobywać bogactwa oraz to, co się z nimi wiązało, i nie tylko wierzyły, że są do tego zdolne, ale były gotowe pracować jak jezioro pełne bobrów, by osiągnąć swój cel. Ci, którzy twierdzili, że krasnoludy przez cały czas szu- kały okazji pomnożenia majątku, mieli absolutną rację. Jak w każ- dym innym przypadku i tu zdarzały się oczywiście wyjątki, ale przeciętny krasnolud na okrągło pracował, myślał i szukał okazji do zarobienia. Jako naród nie marnowali czasu na zazdroszcze- nie innym, starali się poprawić własną sytuację życiową, a przy- najmniej sytuację swoich dzieci, a żyjąc od dwustu do trzystu lat mieli na to wystarczającą ilość czasu. Nic więc dziwnego, że Srebrna Jaskinia nawet zimą tętniła pracą, rozmyślał Bahzell, a przynajmniej zawsze znajdowało się miejsce dla tych, którzy chcieli do czegoś dojść - w każdym sensie tego słowa. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 267 W podziemnym mieście nie brakowało spiralnych ramp i schodów pomiędzy poziomami, a niektóre ruchliwsze, licz- niej odwiedzane sektory mogły się pochwalić ruchomymi wa- gonikami, które Kilthan nazywał „windami", przewożącymi ludzi w bardziej efektywny sposób. Teraz krasnolud prowadził Bahzella i Rianthusa w dół rzadziej uczęszczanych schodów, które wijąc się, zstępowały coraz niżej i niżej w żywą skałę gór. Bahzellowi było tu trochę ciasno, a wysokość stopni została pomyślana dla ludzi o nogach o wiele krótszych od nóg hrada- ni. Nie minęło wiele czasu, a zaczęły go boleć łydki, ale suro- wo zakazał sobie o tym myśleć i całą uwagę skupił na ich prze- wodniku. Jeśli mężczyzna o dwa wieki starszy od niego był w stanie tędy zejść, żadna siła w całym wszechświecie nie była w stanie skłonić Bahzella Bahnaksona, by poprosił o chwilę przerwy. Uważnie obserwował otoczenie, między innymi po to, by nie zwracać uwagi na dokuczające mu coraz bardziej mięśnie. Podobnie jak w Sercu Gór i - w mniejszym stopniu - w Tune- lowym Zakątku, ściany, drzwi i okna w Srebrnej Jaskini były tyleż funkcjonalne, co stanowiły namiastki dzieł sztuki. Cha- rakterystyczne dla krasnoludów umiłowanie kamienia i krysz- tału górskiego przejawiało się w ozdabiających ściany i stropy motywach dekoracyjnych przedstawiających liście, ptaki, gwiaz- dy, księżyce, maleńkie twarze gargulców i chmury. Ościeżnice drzwi, rzeźbione na kształt pni drzew, wykonane były z taką wiernością, że Bahzell był w stanie rozpoznać gatunek drzewa po korze, ramy okienne zaś pokryte były maswerkami imitują- cymi bluszcz pnący, róże i powoje. Poprzedniego dnia, gdy zbliżali się do Srebrnej Jaskini, Tha- ranal pokazał im szczyt, za którym leżał główny rezerwuar (Bah- zell nie dojrzał go wtedy, rzecz jasna), za pomocą systemu rur zaopatrujących w wodę nie tylko budynki publiczne i prywat- ne siedziby, ale również fontanny tryskające na skrzyżowaniach głównych ulic. Źródła i potoki, na które natknięto się w trakcie budowy miasta, również zostały uregulowane, więc strumienie spływały wesoło nierównymi, wyglądającymi na naturalne ło- 268 DavidM. Weber zyskami, pieczołowicie osadzonymi w gładkiej posadzce kory- tarzy i sal. Tu i ówdzie wpadały do głębokich sadzawek, gdzie wielkie egzotyczne karasie i karpie trącały pyskami ułożone w wodzie kamienie albo pływały w swym powolnym, niekoń- czącym się tańcu pod łukami lekkich mostków. Ale tym, co czyniło najwyższe poziomy najbardziej pożąda- nymi, były bezsprzecznie ogrody. Srebrna Jaskinia, podobnie jak inne krasnoludzkie miasta, utrzymywała na powierzchni - w swoim bezpośrednim sąsiedztwie - ogromne, komercyjne gospodarstwa rolne. Te zewnętrzne ogrody dostarczały więk- szości pożywienia, przechowywanego w wielkich miejskich magazynach i lodowniach, ten sam wrodzony dar obłaskawia- nia skał, który pozwolił krasnoludom wybudować całe miasto, doprowadził też do powstania ogrodów Górnego Kwartału. Udało się to dzięki wykuciu głębokich szybów, na tyle szero- kich, by przepuszczały nie tylko powietrze, ale i światło sło- neczne. Szyby te sięgały aż do najwyższych szczytów górskich wznoszących się nad Srebrną Jaskinią, tak aby ich wyloty, za- grodzone kratami o stalowych prętach oraz pokrywami z litej stali, które - w razie potrzeby - łatwo się od wewnątrz zamyka- ły, były jak najbardziej niedostępne z zewnątrz, gdyż stanowiły potencjalny wyłom w umocnieniach miasta. Ale był to wyłom, którego obecność krasnoludy przyjmowały z radością, bowiem dzięki zwierciadłom odbijającym i rozpraszającym spływające w dół światło, mogły cieszyć się w swojej podziemnej ojczyź- nie zielenią i świeżością zewnętrznego świata. Ale choć Bahzell uznał Srebrną Jaskinię za wspaniałe miej- sce, miał też świadomość jej mniej uroczych stron. Kiedy wczo- raj Tharanal prowadził ich do miasta, hradani widział gęste pió- ropusze dymu - i innych, bardziej szkodliwych oparów - uno- szące się znad oddalonych szybów wentylacyjnych niczym wy- ziewy wulkaniczne. Kwaśny, gryzący dym węglowy drapał go w gardle, a na śniegu, od zawietrznej strony wielu z tych prze- wodów dymowych, widział też wielkie, ciemne smugi sadzy. Nie od razu pojął, do czego służą lśniące metalowe szyny, które wyłaniały się z kilku ciemnych otworów w zboczach góry, po ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 269 czym zbiegały w dół po długich nasypach i mostach wspartych na wymyślnych estakadach, ale potem zobaczył jadące po nich wagoniki napełnione żużlem, popiołem i innymi odpadami. Zjeżdżały w dół ściągane siłą grawitacji - czasem pojedynczo, czasem złączone łańcuchami - ale ciągnęły za sobą mocne liny, żeby jakiś niewidoczny mechanizm mógł wciągnąć je z powro- tem na górę i do środka, gdy już wysypały swą zawartość na jedną z potwornych hałd u stóp nasypu. Szyny mijały wznie- sienia, które Bahzell wziął początkowo za strome, naturalne wzgórza położone pomiędzy hałdami a właściwymi górami. Ale w miarę jak się do nich zbliżali i docierała do niego regular- ność kształtu tych ośnieżonych stoków, uświadomił sobie, że przez całe wieki wysypywano tu odpady, a tory coraz bardziej się wydłużały, oddalając od miasta. Najwyraźniej krasnoludy zadały sobie wiele trudu, by nadać tym usypiskom jakiś kształt, a starsze hałdy były nawet porośnięte sporymi zagajnikami, ale to „przedgórze" stanowiło odrażający komentarz do ilości śmie- ci, które Srebrna Jaskinia zdążyła wypluć z siebie przez wieki. Usypiska odpadów, dym, sadza i wszystkie inne wyziewy były bez wątpienia nieuniknionymi produktami ubocznymi krasno- ludzkiego przemysłu, ale choć krasnoludy wydawały się wkła- dać wiele wysiłku w ich zminimalizowanie, Bahzellowi owe widoki i zapachy raczej nie przypadły do gustu. Nie to, żeby nie widział gdzie indziej gorszych rzeczy i to znacznie mniej uza- sadnionych. Navahk, na przykład, było dziurą kloaczną w po- równaniu ze szkodami, jakie Srebrna Jaskinia wyrządziła swoje- mu otoczeniu, podobnie jak części Brzegu i innych ludzkich miast, a tamten brud rodził wyłącznie choroby i nędzę. Odpędził od siebie te myśli, gdy Kilthan opuścił schody na jednym z podestów i poprowadził jego oraz Rianthusa bocz- nym korytarzem. Nie było tu wielu ozdób. Zamiast tego na ścia- nach - niektórych wilgotnych od skroplonej pary dostającej się tu przez kanały wentylacyjne - widniały napisy w topornym krasnoludzkim alfabecie. Bahzell znał krasnoludzkie pismo w stopniu, delikatnie mówiąc, ograniczonym. Potrafił odczy- tać gdzieniegdzie jakieś urywki, ale rozumiał z nich niewiele 270 DavidM. Weber ponad to, że w większości były to drogowskazy, co było rzeczą zupełnie oczywistą. Namalowane pod nimi strzałki wskazywa- łyby na to, nawet gdyby nie był w stanie przeczytać pojedyn- czego słowa. Tu w dole było znacznie cieplej, powietrze zaś nabrało ostre- go, metalicznego posmaku, który wydawał się oblepiać mu za- toki i gardło. Odkrył też, że powietrze wibruje, jak gdyby sama skała mruczała niczym jakiś monstrualny kocur. Spojrzał uważ- nie na Rianthusa, ale człowiek tylko się uśmiechnął i gestem polecił mu iść za Kilthanem. Krasnolud zatrzymał się na zakrę- cie korytarza, spoglądając do tyłu i kiwając na nich niecierpli- wie. Bahzell wzruszył ramionami i podbiegł do niego truchtem - po czym stanął jak wryty. Kilthan zatrzymał się na wysokim chodniku sunącym wzdłuż ściany korytarza dorównującego szerokością Tunelowi Krasno- ludzkiego Siedliszcza. Ale podczas gdy w Tunelu było cicho, niemal bezgłośnie, a mniejszy zimą ruch odbywał się na wpół ospałe, w tym korytarzu słychać było dudnienie, huk i łoskot. Do kamiennego podłoża przybito stalowe szyny, po których konie pociągowe ciągnęły dziesiątki wagoników, naładowanych nieopisaną mnogością towarów. W niektórych widział drzewca dzid i toporów bojowych, powiązane jak wiązki drew na opał. Inne wydawały mu się napełnione błyszczącymi rybimi łuska- mi, dopóki nie dotarło do niego, że to, co widzi, to blask światła odbijającego się od stalowych kółek kolczug. Jeszcze inne za- ładowane były ostrzami łopat i oskardów, żeleźcami siekier oraz młotów i dziesiątkami innych metalowych narzędzi. Wagony platformy wiozły lśniące szyny, a za nimi szły grupy krasnolu- dów uzbrojone w młoty kowalskie i świdry, najwyraźniej z za- miarem poprowadzenia sieci torów jeszcze dalej w głąb tunelu. W przeciwnym kierunku również jechały wagoniki, załadowa- ne czymś, co wyglądało jak węgiel, ale nim nie było, a w obie strony wędrowały grupy robotników, jak gdyby Bhazell i jego przyjaciele trafili akurat na zmianę szychty. Hradani wpatrywał się w tę scenę z podziwem, zachodząc w głowę, dlaczego Kilthan go tu przyprowadził. Ale krasno- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 271 lud zaraz dźgnął go ostro pod żebra i ponaglił ruchem głowy, by podążył za nim chodnikiem. Było zbyt głośno, by prowa- dzić rozmowę. Nawet potężny bas Bahzella ledwo było sły- chać, więc hradani zdecydował się iść za nim bez zadawania pytań. Miał nadzieję, że będą mieli czas na nie - a także na odpowiedzi - gdy harmider w tle spadnie do bardziej znośne- go poziomu. Szli chodnikiem przez następne piętnaście minut i minęli trzy wielkie poprzeczne tunele, zanim Kilthan skręcił w małą wnę- kę, otworzył ciężkie drzwi i machnął na pozostałych, by przez nie przeszli. Bahzell musiał się przez nie przeciskać, pochyla- jąc się pokracznie, by się w nich zmieścić, ale przedostawszy się na drugą stronę, westchnął z ulgą, gdyż drzwi stłumiły od- głosy za ich plecami. Było tu znacznie ciemniej niż na zewnątrz, ale tylko dopóty, dopóki Kilthan nie otworzył następnych drzwi, za którymi oczom Koniokrada ukazał się najbardziej niezwy- kły widok, jaki miał do tej pory okazję zobaczyć. Długa, przypominająca galerię komnata za podwójnymi drzwiami została zbudowana kondygnacjami, aby dziesiątki sie- dzących w niej krasnoludów mogły wyglądać przez ogromne okno stanowiące jej zewnętrzną ścianę. Dzięki temu Bahzell miał dość miejsca, by znów móc stanąć wyprostowanym, co już samo w sobie przyjąłby z ulgą, ale drzwi odgradzały ich też od hałasu. Z pewnością było to pomyślane w ten sposób, aby krasnoludy w komnacie nie musiały podnosić głosu, żeby sły- szeć się nawzajem i jego uszy natychmiast to doceniły, gdy tak stał i rozglądał się dookoła. Nie miał zielonego pojęcia, co robi większość otaczających go osób, ale zauważył, jak jedna z nich pochyla się nad jedną z kilku brązowych (przynajmniej wyglądały na wykonane z brą- zu) tub ustawionych w rzędzie. Młoda kobieta podniosła po- krywkę zamykającą wylot tuby i dmuchnęła w nią, po czym zaczęła mówić, głośno i wyraźnie. Wyglądałoby to idiotycznie... gdyby nie to, że inny głos, tym razem męski, wrócił do niej przez tubę, wyraźnie słyszalny pomimo szumu w tle, który do- biegł wraz z nim. 272 DavidM. Weber Jakkolwiek cudacznie by to wyglądało, Bahzell nie mógł po- święcić temu dziwowisku zbyt wiele uwagi, gdyż nie potrafił oderwać oczu od widoku rozpościerającego się za oknem, któ- re oddzielało galerię od ogromnej pieczary. Jeszcze nigdy nie widział takiej ilości szkła - ani tak przezroczystego szkła - w jed- nym miejscu; wyciągnął rękę, by go dotknąć, jak gdyby chciał się upewnić, że naprawdę istnieje. Pod wpływem rozgrywają- cej się przed nim sceny jego procesy myślowe zostały spowol- nione, więc dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że okno jest podwójne - dodatkowa szklana tafla wytłumiała hałas dobie- gający z zewnątrz. I bardzo dobrze, pomyślał drętwo. Gdyby nie to, ludzie w tym... tej sterowni ogłuchliby, gdyż hałas panu- jący za szybą musiał być znacznie gorszy od tego, jaki zaatako- wał jego uszy na chodniku, którym tu przyszli. Szeroka rzeka, której nurt został skierowany w kamienne ka- nały, przepływała przez pieczarę za oknem, napędzając ze stałą, bezlitosną siłą dziesiątki największych kół wodnych, jakie Bah- zell kiedykolwiek widział. Skomplikowany system trybów i prze- kładni przenosił ich moc na maszyny, których funkcji hradani przeważnie nie był w stanie odgadnąć. Ale choć koła te były im- ponujące, to równomierny, przyprawiający o dreszcz ryk ogrom- nych pieców, zrobił na nim największe wrażenie. Chociaż od- dzielało go od nich podwójne okno i gruba kamienna ściana, do- cierał do niego ich chrapliwy, basowy pomruk, który odzywał się w każdym nerwie jego ciała. Przez otwory w bokach pieców wy- lewały się strumienie ognistego, przypominającego lawę żużlu. Następne wagoniki podjeżdżały do ich gardzieli, wysypując do zbiorników z paliwem pokruszoną rudę i coś, co już wyglądało jak spalony węgiel. Kilthan stanął obok Bahzella. - To koks zmieszany z rudą - powiedział cicho krasnolud. - Kiedyś używaliśmy węgla drzewnego, ale potem nauczyliśmy się odgazowywać węgiel w piecach koksowniczych. - Uśmiech- nął się krzywo. - I dobrze. Zauważyłeś pewnie, że mamy tu więcej węgla niż drzew. Bahzell skinął głową, ale jego uwagę przykuł wielki żelazny kocioł czy może czerpak, który przesuwał się, napędzany przez ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 273 ogromne koła wodne, wzdłuż zawieszonej nad ziemią szyny. Był olbrzymi - dwukrotnie wyższy od niego, i hradani prze- łknął ślinę, obserwując wrzący w nim ciekły metal. Wpatrywał się w to płynne, żarzące się serce, a potem wzdrygnął się mi- mowolnie, gdy ogromny pióropusz ognia i iskier wytrysnął z ja- kiejś innej olbrzymiej machiny. - Wytapiamy stal, nie żelazo, Bahzellu - oznajmił Kilthan, wciąż przyciszonym głosem. - Tam - wskazał wściekły deszcz iskier - przepuszczamy strumień powietrza przez ciekłe żela- zo. Nie wdając się w szczegóły, powiedzmy po prostu, że w ten sposób jesteśmy w stanie produkować tony stali... i wychodzi nas to taniej, niż gdybyśmy wytwarzali kute żelazo. Bahzell spojrzał na niego, a krasnolud wzruszył ramionami, po czym wskazał ręką scenę za oknem. - Nie pokazujemy tego byle komu. Nie dlatego, że to tajne i skomplikowane - tak naprawdę większość tego, co tu widzisz, jest całkiem prosta, gdy rozłożyć to na czynniki pierwsze - ale dlatego, że jest to prawdziwe źródło dominacji ekonomicznej Cesarstwa. Przez wieki staraliśmy się opracować najbardziej wydajne metody wykonywania zadań, które dokonują się tam w dole, i po zainwestowaniu w to takiej ilości czasu i energii nie leży w naszym interesie dzielenie się naszymi zdobyczami z ludźmi pokroju Purpurowych Lordów. - Urwał, zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - Nie, bądźmy szczerzy. Dopóki nie przyłączyliśmy się do Cesarstwa, w naszym interesie nie leżało dzielenie się nimi z nikim. To były nasze tajemnice - tajemnice krasnoludów - źródło naszego bogactwa i potęgi. To był praw- dziwy powód, dla którego tak niechętnie zatrudnialiśmy nie- krasnoludzką siłę roboczą. Bahzell zamrugał, oszołomiony i wciąż zmieszany. Wyda- wało się, że wydobycie z siebie głosu zajęło mu przesadnie dużo czasu, ale w końcu odchrząknął i zapytał. - Czy to wszystko pochodzi z Kontovaru przed Upadkiem? -Nie. - Kilthan stał obok niego i razem z nim spoglądał przez okno zamglonym wzrokiem. - Przed Upadkiem większość tego, co tu robimy, robiono by za pomocą czarów, a przynajmniej 274 David M. Weber urządzeń stworzonych i napędzanych czarami. Musieliśmy za- czynać wszystko od początku, od najprostszych pojęć do tego, co tu widzisz. Jest trudniej niż w Kontovarze - a przynajmniej kroniki wydają się to potwierdzać - i potrzebne nam są ogrom- ne ilości energii wodnej. Nie ma wielu miejsc, gdzie możemy ją uzyskać i jednocześnie cieszyć się bliskością węgla do pie- ców koksowniczych, a także rud żelaza, miedzi oraz cyny. Trans- port stanowi najsłabszy punkt całego tego przedsięwzięcia, ale kiedy wszystkie elementy pasują do siebie, jesteśmy w stanie produkować więcej stali i brązu w krótszym czasie niż ktokol- wiek przed Upadkiem. - Ale po co mi to pokazujesz? - spytał Bahzell. - Z powodu twojego ojca - odpowiedział po prostu Kilthan. - O? - Hradani odwrócił się w jego stronę i krasnolud spoj- rzał mu prosto w oczy. - Poczułem się zaszczycony, gdy powiedziałeś mi, że Shar- na wtrąca się w sprawy Navahk, i zapytałeś o radę, Bahzellu, ale już o tym wiedzieliśmy. - Parsknął na widok miny hradani. - Oczywiście, że tak! Ze wszystkich bogów mroku Torframos chyba najbardziej nienawidzi właśnie Sharny. Fiendark też nie należy do jego ulubieńców, ale Demonie Tchnienie woli kryć się ze swojąniegodziwościąpod ziemią, a Kamienna Broda tego nie lubi. Skały i ziemia są jego dziedziną, a nawet gdyby było inaczej, nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby mieć Shar- ny w swoim sąsiedztwie, bez względu na to, jakiemu bogowi sam służy. Znamy nie więcej szczegółów niż ty na temat przy- jaciół zmarłego, przez nikogo nie opłakiwanego Hamaka, ale wiemy wystarczająco dużo, by mieć pewność, że chcemy, aby ta zaraza została zmiażdżona, a razem z nią ludzie, którzy ją ze sobą przywlekli - zakończył posępnie. - To świetnie - powiedział po chwili ciszy Bahzell, kiwając powoli głową. - Tyle rozumiem, ale wspominałeś też o moim ojcu. - Tak - zgodził się Kilthan, spoglądając na piece i koła wod- ne. - Krasnoludy są cierpliwe, Bahzellu - powiedział. - Ale jesteśmy też zapiekli w nienawiści. Myślę, że obie te cechy biorą ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 275 się z obecności pyłu kamiennego w naszej krwi. Jesteśmy rów- nież sługami Torframosa, więc bez względu na to, czy jesteśmy cierpliwi czy nie, tak naprawdę wolelibyśmy oddać ci armię Krasnoludzkiego Siedliszcza, która spaliłaby Navahk i zrów- nała je z ziemią. Niestety, nie możemy tego zrobić. Nie mamy nawet dowodów na to, że Sharna tam jest, a jedynym sposo- bem zdobycia ich byłoby pójście tam i użycie siły. Ale zanim zaczniemy działać potrzebujemy dowodów. - Powoli, powoli - przerwał mu Bahzell. - Kim właściwie są ci „my", o których wspomniałeś? - Nie mogę... - zaczął Kilthan, po czym urwał. - Pozwól, że ujmę to w ten sposób - podjął po chwili. - Zarówno w Krasno- ludzkim Siedliszczu, jak i w Toporzysku są tacy, którzy rozu- mieją zagrożenie, jakie stanowi kult Sharny, i którzy w innych okolicznościach mieliby możliwości, by jakoś mu zapobiec. Ale są pewne przeszkody. - Po pierwsze, gdybyśmy napadli na Navahk, bez względu na powody, zostałoby to uznane za zewnętrzną ingerencję, co mogłoby sprawić, że wszystkie miasta Zakrwawionych Mieczy znów skupiłyby się wokół Churnazha. - Po drugie, jeśli mamy być szczerzy, nie uśmiecha się nam walka z hradani - zwłaszcza tym z nas, którzy znają ich najlepiej. - Po trzecie, konflikt pomiędzy Churnazhem a twoim ojcem znalazł się na takim etapie, że jakakolwiek interwencja z ze- wnątrz mogłaby mieć katastrofalne, nieprzewidywalne skutki. Moglibyśmy zgnieść Churnazha, a potem wycofać się, zosta- wiając puste miejsce, które twój ojciec mógłby zająć... ale mo- glibyśmy też w ten sposób „naznaczyć" go w oczach innych hradani, którzy patrzyliby na niego jak na „narzędzie" służące obcym interesom. W takim przypadku po wyeliminowaniu Churnazha rozpadłyby się sojusze twojego ojca, a wszystkie klany rzuciłyby się sobie do gardeł. Gdyby na waszych ziemiach rozpętała się nieustająca wojna domowa, tak jak w Ferenmoss, byłoby to ze szkodą nie tylko dla twojego ludu, ale i dla wa- szych sąsiadów, na których ziemie by się rozlała. 276 DavidM. Weber -1 po czwarte, ze względu na Sothoii nie odważymy się wy- konać żadnego ruchu, który miałby choć pozory opowiedzenia się po stronie Churnazha lub twojego ojca. Bahzell przez cały czas kiwał powoli głowę, zgadzając się ze wcześniejszymi argumentami Kilthana, ale teraz przestał i spojrzał bacznie na krasnoluda. - A co z tym wszystkim mają wspólnego Sothoii? - Niepokoją się - odpowiedział z prostotą Kilthan. - Odkąd uznali Wietrzną Równinę za swoją własność, nie ustają najaz- dy i działania wojenne pomiędzy twoim a ich ludem, Bahzellu. Wiesz o tym lepiej ode mnie! - Hradani ponownie kiwnął gło- wą, a Kilthan wzruszył ramionami. - Z ich punktu widzenia wyłącznie walki, które toczyliście pomiędzy sobą przez tyle czasu, pozwoliły uniknąć pogorszenia sytuacji. Byli już dosta- tecznie zaniepokojeni, gdy twój ojciec zaczął jednoczyć Ko- niokradów, ale myśl, że może również podbić i wchłonąć Za- krwawionych Mieczy, przeraża ich, i to śmiertelnie. - Przecież od pierwszej wojny z Navahk prawie w ogóle nie zwracali na nas uwagi! - Oczywiście. Byliście zajęci Churnazhem i jego sprzymie- rzeńcami. Ale kiedy Churnazha już nie będzie, a twój ojciec obejmie władzę nad wszystkimi północnymi hradani, co wtedy zrobi? Trolli Zakątek i Wrzosowisko Ghuli wykluczają ekspan- sję na południe, a napór na zachód lub południowy-zachód spo- wodowałby konflikt z Królestwami Ościennymi, co z kolei do- prowadziłoby do interwencji Cesarstwa, które wiążą z nimi trak- taty. Pozostaje tylko północ i północny-wschód... a więc Wietrz- na Równina i Sothoii, którzy przypadkiem są od zawsze naj- bardziej zajadłymi wrogami jego ludu. - Przecież to idiotyczne! Och, rajdy i kontrrajdy to jedno, ale gdybyśmy rzeczywiście najechali Wietrzną Równinę, So- thoii zaraz wezwaliby na pomoc Toporczków, a ojciec wie o tym równie dobrze jak ty czy ja! - Nie twierdziłem, że ten strach ma racjonalne podstawy - powiedział cierpliwie Kilthan. - Ale zastanów się. Gdyby - po- wtarzam, gdyby - książę Bahnak spróbował dokonać zakrojo- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 277 nej na szeroką skalę inwazji, co by się stało z każdym, kto sta- nąłby mu na drodze, zanim Cesarstwo odpowiedziałoby na proś- bę Sothoii o pomoc? To, że każda napaść przerodziłaby się w końcu w rzeź naszych połączonych sił - albo zostałaby zaha- mowana przez samych wietrznych jeźdźców - nie przeszko- dziłaby twoim współplemieńcom w wyrządzeniu ogromnych szkód, zanim zostaliby powstrzymani. - Nie mamy żadnych powodów, by zrobić coś takiego! - Wiem o tym, podobnie jak większość doradców króla-im- peratora. Niestety, do Sothoii wydaje się to nie docierać. Król Markhos przyjął postawę wyczekującą i jest dobrej myśli. Nie- pokoi go perspektywa graniczenia ze zjednoczonym królestwem hradani, ale gdyby doszło do najgorszego, zawsze ma barierę ochronną, jaką stanowi Skarpa. Myślę też, że widzi on ewentu- alne korzyści płynące z takiej możliwości. Twoje Żelazne To- pory może i nie najeżdżały na Wietrzną Równinę, ale inne kla- ny Koniokradów wykazywały mniejszą powściągliwość, a twój ojciec nie miał wystarczająco silnej pozycji, by przywołać ich do porządku. Podejrzewam, że zdaniem Markhosa jeden wład- ca mający zwierzchnictwo nad wszystkimi hradani, za pośred- nictwem którego mógłby prowadzić negocjacje ze wszystkimi klanami - lub grozić im, gdyby okazało się to konieczne - mógł- by położyć kres podobnej wojnie podjazdowej. - Niestety, jest jednym z nielicznych Sothoii, który upatruje korzyści w tym, co się wydarzy. Jego własny dwór jest podzie- lony, ale sytuacja wygląda jeszcze gorzej w Zachodniej Ćwiart- ce, która leży najbliżej waszych ziem, a jej mieszkańcy najle- piej pamiętają krzywdy, jakie wyrządziliście sobie nawzajem na przestrzeni wieków. Baron Tellian pozostaje raczej pod wpły- wem króla Markhosa, ale nie możemy być tego pewni. A bez względu na to, co zrobi Tellian, niektórzy jego wasale i pomniejsi wielmoże mają na uwadze wyłącznie własne partykularne inte- resy. Odkąd zimą drogi zrobiły się nieprzejezdne, nie mamy stałego dopływu informacji, ale wielu młodszych rycerzy z Za- chodniej Ćwiartki wydaje się dawać ucha podszeptom Mathia- na Redhelma, lorda opiekuna Glanharrow, a drugiego tak za- 278 DavidM. Weber palczywego przeciwnika hradani ze świecą by szukać. Wszyst- ko to oznacza, że gdybyśmy z jakiegoś powodu otwarcie inter- weniowali w Navahk i przeważyli szalę na korzyść twojego ojca... - krasnolud wzruszył ramionami. - Myślisz, że mogą nie widzieć innego wyjścia, jak tylko uderzyć błyskawicznie, zanim ojciec znów stanie na nogach - powiedział cicho Bahzell. - To na pewno jedna z możliwości. Może się też zdarzyć, że ktoś taki jak Mathian z Glanharrow postanowi zadziałać na wła- sną rękę i pociągnie za sobą resztę Królestwa, bez względu na to, czego chcą Markhos i Tellian. Z drugiej strony, większość z nas - mówię teraz o Krasnoludzkim Siedliszczu, nie o całym Cesarstwie - jest przekonana, że sukces twojego ojca leżałby zarówno w jego, jak i w naszym interesie. Myślimy, że w osta- tecznym rozrachunku byłoby to korzystne także dla Sothoii, choć nie sądzimy, by od razu zaczęli patrzeć na to w ten sposób. Pa- miętasz dzień, w którym się poznaliśmy, kiedy powiedziałem, że twój ojciec sprawia wrażenia człowieka, który zna się na rządzeniu, a nie tylko na łupieniu? Bahzell raz jeszcze skinął głową. - Wciąż tak uważam, a lepiej mieć za sąsiada człowieka, który zna się na rządzeniu i który może nauczyć tego swoich następ- ców, niż walczących ze sobą wodzów. To nie wszystko - każdy, kto choć trochę zna Bahnaka, wie również, że nigdy, ale to prze- nigdy nie pozwoliłby na czczenie takiego bóstwa jak Sharna w swoim księstwie. A w takim wypadku chcemy go wesprzeć. - Ale nie otwarcie - powiedział powoli Bahzell. - Nie otwarcie. Nie od razu - potwierdził Kilthan. - Ale po- przez mojego faktora w Daranfel mogę poczynić pewne przygo- towania, aby na wiosnę do Durghazh zaczęły płynąć dostawy. - Dostawy czego? - zażądał odpowiedzi Bahzell, a Kilthan ruchem ręki wskazał pracę wrzącą za oknem. - Zbroi. Dzid. Halabard. Toporów, mieczy i arbalet. - A w zamian? - A w zamian ty i on położycie kres działalności Sharny w Navahk i wszędzie tam, gdzie ma ona miejsce na waszych ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 279 ziemiach. Zapłaci nam za broń wtedy, kiedy będzie mógł i w wy- brany przez siebie sposób, a zapewniam cię, że nasza cena bę- dzie niższa od obecnej wartości rynkowej naszych wyrobów. Oprócz tego, gdy pokona już Churnazha, podpisze wiążące trak- taty pokojowe ze swoimi sąsiadami, włączając w to Sothoii. Wielu ludzi może nie wierzyć mu na słowo, ja wierzę, podob- nie jak pozostali członkowie Rady Krasnoludzkiego Siedlisz- cza. Aby odwdzięczyć się za owe traktaty, Krasnoludzkie Sie- dliszcze zobowiąże się, równie oficjalną umową, nawiązać z nim takie same stosunki handlowe, jakie istnieją pomiędzy nami i in- nymi obywatelami Cesarstwa. Bahzell zaczerpnął gwałtownie powietrza. Ta oferta była ko- rzystniejsza nawet od tej, którą swego czasu przyjęły Ościenne Królestwa. Sprowadzała się do możności handlowania z topor- skimi kupcami bez obowiązku uiszczania ceł importowych i eks- portowych. Nie dość, że książę Bahnak miałby dostęp do tych wszystkich cudów, które Bahzell widział od opuszczenia oj- czyzny, to jeszcze po znacznie niższych cenach niż ktokolwiek inny poza granicami Cesarstwa! - Smakowita ta marchewka, Kilthanie - powiedział w koń- cu. - Mogę tylko powiedzieć, że to bardzo kusząca oferta, ale mam prawo wypowiadać się tylko we własnym imieniu. - Zdajemy sobie z tego sprawę. Zdajemy sobie sprawę rów- nież z tego, że w chwili obecnej twoje obowiązki jako wybrań- ca Tomanaka mają pierwszeństwo nawet nad twoimi obowiąz- kami synowskimi. Nie mamy zamiaru stawiać cię w sytuacji, w której musiałbyś wybierać pomiędzy tymi powinnościami, wiemy też, że nie możesz odpowiedzieć w imieniu swojego ojca bez uprzedniej rozmowy z nim. Ale wiemy również, że jeśli nie możemy powierzyć przekazania naszej wiadomości wybrań- cowi Tomanaka, nie ma nikogo, komu moglibyśmy zaufać. Wiemy też, że twój ojciec ci ufa. Gdybyśmy zwrócili się do niego otwarcie lub przez jakiegoś innego pośrednika, prawie na pewno miałby jakieś podejrzenia. My z pewnością byśmy je mieli na jego miejscu. I choć w końcu mogłoby nam się udać przekonać go o szczerości naszych zamiarów, zajęłoby to masę 280 DavidM. Weber czasu, a bardzo się obawiamy, że możemy go nie mieć. Zosta- łem więc poproszony, by wszystko ci wyjaśnić, bo znasz mnie i, mam nadzieję, masz do mnie zaufanie. Prosimy cię tylko o to, żebyś przekazał naszą propozycję swojemu ojcu i odpowiedział na wszystkie jego pytania tak szczerze i wyczerpująco, jak to możliwe. - Hm. - Bahzell powoli kiwnął głową, znów wyglądając przez okno i rozważając to wszystko, co powiedział Kilthan. Oferta krasnoluda była dla niego całkowitym zaskoczeniem, ale brzmiała rozsądnie, wrócił myślami do własnych wcześniej- szych przemyśleń na temat kolosalnego przewrotu, na jaki za- nosiło się w jego ojczyźnie. Gotów był uwierzyć w istnienie obaw i podejrzeń opisanych przez Kilthana - zwłaszcza ze stro- ny Sothoii - bez względu na to, za jak idiotyczne sam je uwa- żał. Rozumiał też, co powodowało Kilthanem przy składaniu tej propozycji. Gdyby chciał być szczery aż do bólu, mógłby ją równie dobrze określić łapówką, ale można ją było też nazwać przebiegłym aktem politycznym godnym wielkiego męża sta- nu. Koniec końców to, co Kilthan zaproponował, kosztowało- by jego, Krasnoludzkie Siedliszcze i całe Cesarstwo bardzo nie- wiele. W gruncie rzeczy wszystkie te jednostki na dłuższą metę zyskiwały na tych transakcjach, a niewykluczone, że tyle samo, ile zarobiłyby, gdyby cła importowe i eksportowe nie zostały zniesione. A jeśli takie porozumienie mogłoby związać intere- sy Bahnaka i jego następców z Cesarstwem... - Zgoda - powiedział w końcu. - Przekażę waszą wiado- mość, Kilthanie. Pamiętaj, nie obiecuję, że ojciec przyjmie waszą ofertę, ale przekażę mu ją. I - z powrotem przeniósł wzrok na krasnoluda - w swoim imieniu powiem ci, że mam nadzieję, iż ją przyjmie. - Dziękuję - powiedział uroczyście Kilthan i wyciągnął rękę do Koniokrada. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY - Blee! Ależ cuchnie! Vaijon odwrócił głowę od parującego kubka w dłoni Bah- zella. Koniokrad wybuchnął śmiechem. Jego oddech uleciał w górę gęstym pióropuszem, którego niższą część zacieniał zwarty gąszcz jodeł, osłaniających ich obozowisko, a górną za- barwiły na bladozłocisto promienie wschodzącego słońca. - Ano, tu się z tobą zgodzę, chłopcze. Ale dziś rano słysza- łem, jak stękasz przy wstawaniu. Vaijon przez kilka sekund przyglądał się kubkowi z wyraź- nym niesmakiem. - Też byś stękał, gdybyś nigdy wcześniej nie miał na nogach tych przeklętych przez Phrobusa... - zaczął z werwą, po czym ugryzł się w język. - Ty również uskarżałbyś się na ból mięśni, gdybyś nigdy wcześniej nie jeździł na nartach - zakończył, sta- rając się powiedzieć to z godnością, co wyszło dość żałośnie. - Z pewnością- zgodził się Bahzell, szlachetnie powstrzy- mując się od wspomnienia o tym, że właściwie nie robił tego od ponad trzech lat. Brandark prawdopodobnie jeszcze dłu- żej, bo w Navahk nie było gdzie ćwiczyć jeżdżenia na bie- gówkach, a Brandark był mieszczuchem. Ku początkowemu 282 DavidM. Weber zdziwieniu Bahzella Kaeritha radziła sobie z jazdą na nartach równie dobrze, jak z jazdą konną. Po namyśle zdziwił się, że tak go to zaskoczyło. Nie wiedział wiele o kraju, w którym się urodziła, ale księstwo Moretz leżało niemal tak daleko na pół- nocy jak Hurgrum. Wieśniaczka, która się tam wychowała, mogła z powodzeniem nauczyć tej sztuki. A nawet jeśli to nie wtedy opanowała tę umiejętność, sądząc z jej znajomości pół- nocno-wschodnich prowincji Cesarstwa, spędziła tam sporo czasu, a narty było powszechnie używane przez ludzi z tam- tych okolic. - Gdybyś chciał - podsunęła Kaeritha - mógłbyś usiąść na saniach, Vaijonie. - Młodzieniec odwrócił głowę w jej stronę, gotów posłać jej piorunujące spojrzenie, ale ona tylko uśmiech- nęła się współczująco. - Nawet ludziom, którzy umieją już jeździć, jest bardzo trudno odzyskać formę. Początkującym, którzy muszą używać zupełnie nowych mięśni, jest jeszcze trudniej. - Wiem, milady. Po prostu... - Vaijon znów nie dokończył i z powrotem spojrzał na kubek. Ostrożnie pociągnął nosem i wykrzywił się, stwierdzając, że jego zawartość cuchnie tak samo jak wcześniej. - To mnie nie zabije, prawda? - zapytał podejrzliwie. - Co to, to nie - zapewnił go Bahzell. - Właściwie nie jestem pewny, czy miałbym coś przeciwko temu - przyznał nowicjusz, po czym uśmiechnął się krzywo. - Och, daj mi to, milordzie! Staram się tylko odwlec nieuniknione. Odebrał kubek jedną ręką, drugą ostentacyjnie zatkał nos i wlał sobie do gardła śmierdzący napar, wypijając go jednym, długim haustem. - Bogowie! Smakuje gorzej niż pachnie! - wydusił zdławio- nym głosem. Przez chwilę siedział z miną człowieka samą siłą woli nakazującego naparowi pozostać w żołądku, potem skrzy- wił się i oddał kubek Bałizellowi. - Jesteś pewny, że twój lud pije to świństwo, milordzie? - Co takiego? Mój lud? - Bahzell zaczął głośno rechotać. - Chłopcze, żaden hradani nie wypiłby czegoś takiego... - ruchem ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 283 głowy wskazał kociołek wciąż dymiący nad ich małym ogni- skiem - gdyby miał jakikolwiek wybór! - Ale powiedziałeś przecież... - zaczął z oburzeniem Vaijon, ale przerwał mu Brandark. - Powiedział, Vaijonie, że piją to mieszkańcy Gór Wschod- niej Ściany, łowcy reniferów i narciarze, żeby pozbyć się skur- czów mięśni. Nigdy nie twierdził, że piją to hradani. - Rozumiem. - Vaijon obdarzył swojego przełożonego po- nurym spojrzeniem, ale kąciki ust mu zadrgały, a w oczach po- jawiły się iskierki. - Musiałem to jakoś w ciebie wmusić - wyjaśnił Bahzell. - Poskutkowało, prawda? - Przypomnij mi, żebym nie kupował od ciebie koni ani zie- mi, milordzie - odrzekł Vaijon i oparłszy się na rękach, wstał, tłumiąc jęk. Stał przez chwilę, po czym spróbował pochylić się głęboko, uginając nogi w kolanach. - Minie jeszcze trochę czasu, zanim napar zacznie działać - powiedział Bahzell, gdy młodzieniec zrezygnował z ekspery- mentu z jękiem, który nie był bynajmniej stłumiony. - Poru- szaj się trochę. Pozwól mięśniom rozluźnić się, a my zwiniemy obóz. - Mogę pomóc - zaprotestował Vaijon. - Nie bądź niemądry - powiedziała Kaeritha. - To nie leniu- chowanie w śpiworze, Vaijonie! Prawdopodobnie uwiniemy się z tym szybciej bez twojej pomocy, przynajmniej dopóki nie za- czniesz się ruszać sprawniej niż teraz. Vaijon skrzywił się, ale przyznał jej rację skinieniem głowy. Zaczął chodzić w tę i z powrotem, najpierw bardzo powoli, w miejscu osłoniętym przez jodły od wiatru, gdzie śnieg był płytszy, a Bahzell, Brandark i Kaeritha z wprawą przystąpili do zwijaniem obozu. Znajdowali się kilka dni na południe od Krasnoludzkiego Siedliszcza, niemal w Daranfel. Ich drużyna była teraz znacz- nie mniejsza, ponieważ Bahzell zostawił ludzi z belhadańskie- go konwentu w Krasnoludzkim Siedliszczu, tak jak obiecał sir Charrowowi, a Wencit opuścił ich, by pojechać dalej na wschód, 284 DavidM. Weber przez Wietrzną Równinę, gdzie miał jakieś własne sprawy do załatwienia. Bałizell był zaskoczony wyjazdem czarodzieja, ponieważ zakładał, że Wencit ma zamiar pomóc mu rozprawić się Sharną, ale nie protestował. Wencit z Rum udawał się tam, gdzie chciał, kiedy chciał i sam najlepiej wiedział, co ma robić. Poza tym to Bahzell był odpowiedzialny za uporanie się z Shar- ną, a zważywszy na to, że Zastrzeżenia Ottovara zabraniały Wencitowi używania czarów przeciwko wrogowi, o ile ten nie użył najpierw magii przeciwko niemu, czarodziej byłby tylko mile widzianym doradcą. Jedyną wadą rozstania z pozostałymi było to, że musieli zo- stawić im wozy. Bahzell ani myślał przyznać się przed towa- rzyszami, że przywykł do wszystkich tych luksusowych dro- biazgów, które były na nich poupychane - zwłaszcza że narze- kający głośno Brandark został zmuszony do zostawienia swo- ich cennych ksiąg u Kilthana - ale gotów był wyznać prawdę przed samym sobą. I tak byli o wiele lepiej wyposażeni niż wte- dy, kiedy on i Brandark uciekli z Navahk, gdyż mieli teraz lek- kie sanie załadowane zapasami, drwami na czarną godzinę, na- rzędziami, jednym dużym namiotem i śpiworami. Sanie ciągnęli na zmianę on i Brandark, bo choć Vaijon i Kaeritha początko- wo sprzeciwiali się temu, chcąc ich zastąpić, przestali protesto- wać, nim minęły dwa dni. Żadne z nich nie mogło równać się z hradani pod względem wytrzymałości, co sami musieli przy- znać, obserwując, jak Bahzell i Brandark godzinami wloką za sobą sanie. Jak na standardy hradani utrzymywali przyzwoite tempo - mogliby już dotrzeć dalej na południe, gdyby Vaijon był do- świadczonym narciarzem - ale Bahzell był zadowolony. Od opuszczenia Srebrnej Jaskini zdążyli przemierzyć wzdłuż całe księstwo Barandir i powinni byli osiągnąć Durghazh, najbliż- sze miasto Koniokradów, w przyszłym tygodniu, mimo że Va- ijon opóźniał nieco pochód. Uśmiechnął się szeroko na tę myśl i spojrzał na młodzieńca kątem oka. Vaijon, z nieco zaskoczonym wyrazem twarzy, po- ruszał się teraz swobodniej, gdyż napar zaczął już działać. Bah- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 285 zell ukrył rozbawione parsknięcie. Nigdy tak naprawdę nie za- stanawiał się nad źródłem wytrzymałości swojego ludu ani nad tym, że hradani tak szybko wracają do zdrowia, dopóki Wencit mu tego nie wytłumaczył. Jego rasa taka po prostu była, i już. Prawdę mówiąc, nie zdawał sobie sprawy z tego, że inne rasy różnią się od niej pod tym względem, dopóki przed rokiem nie wyruszył na wędrówkę i teraz miał w związku z tym odkryciem dość mieszane odczucia. Fakt, że hradani zawdzięczaj atak wiele ze swej fizycznej wytrzymałości Carnadosczykom nie był ła- twy do przełknięcia, ale musiał przyznać, że miał też swoje pozytywne strony. Jak on i Brandark powiedzieli tylko co Va- ijonowi, hradani nigdy nie pili naparu, który wmusił w mło- dzieńca, bo w przeciwieństwie do ludzi hradani po obudzeniu prawie nigdy nie cierpieli z powodu zakwasów. Nawet kilka godzin odpoczynku wystarczało im do zregenerowania sił wła- ściwie w każdych warunkach... co było bardzo korzystne, bio- rąc pod uwagę to, że jego łydki i uda zapomniały już, jak wy- magająca jest jazda na biegówkach. Przyglądał się, jak Kaeritha chowa swój zrolowany śpiwór na saniach, podziwiając promienie wschodzącego słońca kła- dące się czerwienią na kilku pasmach ciemnych włosów, które wymknęły się z jej warkocza. Z krótkimi mieczami przy pasie, mgiełką oddechu otaczającą jej głowę niczym aureola i wzro- kiem skupionym na wykonywanym zadaniu, przedstawiała ude- rzający widok. Bahzell poczuł nagły przypływ miłości. Nie było w tym nic z romantycznego uniesienia, choć z pewnością nie był ślepy najej wdzięki. Tego jasnego, zimnego poranka miała w sobie jakieś surowe piękno, niczym ostrze będące rodzinnym dziedzictwem, a poruszała się z gracją kogoś, kto od lat ćwi- czył technikę walki opartą na szybkości i perfekcyjnej równo- wadze, ale była jego siostrą, tak jak nazwał ją przy ich pierw- szym spotkaniu. Podniosła wzrok, jak gdyby wyczuła, że się jej przygląda, i uśmiechnęła się do niego. Ich spojrzenia spotkały się na krót- ką chwilę, a on zobaczył w jej ciemnobłękitnych oczach tę samą świadomość jego obecności. Potem odwróciła się, by odebrać ? 286 DavidM. Weber od Brandarka kolejny śpiwór i schowała go obok własnego. Przyglądając się tej dwójce przy pracy, Bahzell uzmysłowił so- bie coś, co zawsze, jak mu się wydawało, wiedział, ale nad czym się nigdy świadomie nie zastanawiał. Oni wszyscy byli braćmi i siostrami. On, Kaeritha, Brandark i Vaijon. To, jak to się zaczęło, jak do tego doszło, przeciwno- ści, jakie niektórzy z nich napotkali po drodze - zerknął na Va- ijona i uśmiechnął się w duchu - nie miało już żadnego znacze- nia. Było czymś właściwym, że znaleźli się tu w ten lodowaty poranek, a wykonanie beznadziejnego zadania, które ich cze- kało, należało właśnie do nich. Przez tę jedną jedyną chwilę wielka złota światłość wydawała się przepływać przez duszę Bahzella Bahnaksona. Wstrząsnęła nim niczym potężny wicher, ale w jej dzikiej mocy była łagodność i poczucie słuszności tak doskonałe, że aż nieuniknione. W tej chwili był świadomy nie tylko tego, jak bardzo kocha swych towarzyszy, ale i jak bardzo byli delikatni. Jak delikatni byli oni wszyscy, nawet on sam, i jak strasznie bolesna byłaby strata któregokolwiek z nich. W tej chwili'dostrzegł cenę miłości jaśniej niż kiedykolwiek przed- tem. Nie jako szczelinę w pancerzu, którą, jak się kiedyś oba- wiał, mogłaby się okazać. Wróg bez wątpienia szybko by ją wykorzystał, gdyby znalazł sposób obrócenia jej przeciwko nie- mu, ale nie miało to prawie żadnego znaczenia w porównaniu z tą drugą ceną. Ceną utraty. Świadomością, że kiedyś, w końcu, musi stra- cić wszystkich, których kocha, bowiem tylko elfy są nieśmier- telne, a nawet one umierają. Nie była to jednak przygnębiają- ca świadomość, gdyż ból, który musiał poczuć po stracie uko- chanych osób, był drugą stroną wielkiej radości, którą czerpał z ich towarzystwa. Mógł uniknąć tego bólu wyłącznie wyrze- kając się radości, zaufania i świadomości, że nie jest sam, a zbudowanie takiego pancerza byłoby po prostu innym ro- dzajem śmierci i Ta przejmująca chwila poznania była zbyt intensywnym prze- życiem, by mogła trwać dłużej... lub zostać zapomniana. Za- trzęsła nim, przetaczając się jak bezgłośna burza światła, i utkwi- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 287 ła mu w pamięci niczym piękny owad zastygły na zawsze w bursztynie. Miała tam już pozostać, służąc mu za talizman przeciwko mrokowi, i wiedział, że zawsze będzie ją przecho- wywał jak drogocenny skarb. -Hej, drągalu! Zamrugał i podniósł wzrok w samą porę, by zobaczyć wła- sny, zwinięty ciasno śpiwór, lecący w swoją stronę. Odrucho- wo uniósł ręce, łapiąc go w chwili, w której już miał uderzyć go w pierś i spojrzał gniewnie na Brandarka. - Myślę sobie, że to krzynkę ryzykowne zachowywać się tak rześko tak wczesnym rankiem, malutki - huknął. - Jesz- cze się do końca nie obudziłem i mogę zrobić coś, czego mógł- byś żałować. - Obiecanki cacanki! - zawołał beztrosko Brandark. - Poza tym wcale mnie to nie martwi. Kerry mnie obroni. - O nie, Kerry cię nie obroni - powiedziała Kaeritha z afek- tacją. - Nie? - zapytał płaczliwym głosem Brandark, patrząc na nią z urazą. Roześmiała się. - Nie - powtórzyła. - Właściwie... Machnęła ręką i śnieżna piguła, której ani Bahzell, ani Bran- dark nie zauważyli, trafiła Zakrwawionego Miecza prosto w czu- bek wydatnego nosa. Pisnął zaskoczony i zrobił krok do tyłu, wymachując rękami, by zachować równowagę, po czym wylą- dował siedzeniem na śniegu. Kaeritha zaniosła się od śmiechu. - Oj, chłopcy, chłopcy - chichotała. - I niech to będzie dla ciebie nauczką, Brandarku Brandarksonie... auu! Śmiech zamarł jej na ustach, gdy uderzyła ją śnieżka rzuco- na przez Vaijona, a potem, nagle, w powietrzu zaroiło się od śmigających białych kul. Bahzell nigdy nie ustalił, kto pierw- szy rzucił w niego, i nie miało to większego znaczenia. W za- istniałych okolicznościach każdy stanowił doskonały cel, rzu- cił się wiec w wir walki, śmiejąc się głęboko i tubalnie. Tego ranka było już dość późno, gdy wrócili na szlak. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Hurgrum było mniejsze, niż Bahzell zapamiętał. Spodziewał się tego, ale i tak czuł się zaskoczony tym, o ile mniejsze się wydawało. Było o połowę większe od Na- vahk, a książę Bahnak i jego ojciec zrównali z ziemią dziel- nice nędzy i zrobili wszystko, co w ich mocy, by wyprosto- wać sieć ulic. Zainstalowali rudymentarny system ścieków (dzięki czemu Hurgrum wyprzedziło większość miast hra- dani, nie tylko Navahk); wprowadzili surowe przepisy mają- ce na celu zapobieganie pożarom, wznoszeniu nowych ruder i uregulowali wywóz śmieci; wymagali, by wszystkie nowe budynki stawiano z cegły lub kamienia, w odróżnieniu od walących się drewnianych zabudowań, które zimą z ponurą regularnością szły z dymem. Według standardów hradani Hurgrum było kwitnącą metropolią; według standardów kra- in, które Bahzell odwiedził od wyjazdu z domu, było to tyl- ko spore prowincjonalne miasteczko. Wszyscy jego obywa- tele i mieszkańcy okolicznych terytoriów, na które rozciąga- ły się jego wpływy, razem wzięci, z trudnością dorównaliby liczebnością ludności czegokolwiek wartego nazwania mia- stem w Cesarstwie Topora. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 289 Ale pomimo zaskoczenia Bahzell żywił wyłącznie szacunek do ojca. Bez względu na swoje wady Hurgrum wyglądało jak miasteczko - i to cywilizowane - ponieważ nim było. Ojcu i dziadowi Bahzella udało się osiągnąć aż tyle, a było to monu- mentalne przedsięwzięcie dla ludu, który niewiele różnił się od barbarzyńców. Patrząc na owoce tych wysiłków, Bahzell Bah- nakson nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego ojciec osią- gnie drugi cel, do którego dążył już od tak dawna, i w końcu położy kres nieustającym waśniom i zbrojnym konfliktom po- między północnymi hradani. Zatrzymał się na szczycie wzgórza, spoglądając w dół na mia- sto, w którym się urodził, a reszta jego niespodziewanie powięk- szonej drużyny stanęła obok niego. Temperatura wynosiła kil- ka stopni powyżej zera, a w niemal balsamicznym powietrzu unosił się znajomy wilgotny zapach wczesnej - bardzo wcze- snej - północnej wiosny. Oczywiście zbyt dobrze znał pogodę w swojej ojczyźnie, by dać się zwieść. Śnieg miał padać jesz- cze przez wiele tygodni, ale nie tyle, ile już minęło, i teraz Ko- niokrad rozkoszował się wiatrem targającym go za włosy i uszy jak czyjeś figlarne ręce. W tym wietrzyku była jakaś witalność, zapowiedź życia, które obudziło się pod kołderką śniegu, żeby sprawdzić, która godzina, i z przyjemnym westchnieniem mo- ściło się z powrotem, by zapaść w ostatnią, krótką drzemkę. Zerknął w lewo i uśmiechnął się, widząc, jak Kaeritha od- rzuca do tyłu kaptur poncha i wystawia twarz do porannego słońca. Honor-gwardziści, których książę Huralk z Durghazh przydzielił im, by bezpiecznie odstawili ich do Hurgrum, też się jej przyglądali, Bahzellowi zadrżały wargi, gdy zauważył niepokój w ich oczach. Huralk przewodził klanowi Złamanej Włóczni, ale choć Złamane Włócznie byli Koniokradami, uznawano ich za jeszcze większych „tradycjonalistów" od członków klanu Żelaznego Topora. Byli też bardziej ksenofo- biczni i nie widzieli potrzeby, by wymieniać zbędne uprzej- mości z nieznajomymi, o ile nie istniał jakiś konkretny po- wód, żeby nie poderżnąć im gardeł i mieć ich z głowy. Książę Bahnak zdołał wykorzenić najgorsze przejawy ich ksenofo- 290 DavidM. Weber bii, ale Durghazh pozostawało nieufne wobec wszystkich cu- dzoziemców, a Huralkowi trudno było pogodzić się z faktem, że Kaeritha była nie tyle nawet cudzoziemcem, co cudzoziem- ką, a do tego wyszkoloną wojowniczką. Wyłącznie dzięki temu, że była towarzyszką Bahzella (a wiedział, że niektórzy ze Złamanych Włóczni podejrzewają- w skrytości ducha, bo chcieli zachować zęby - że jest kimś więcej) zyskała sobie coś w rodzaju aprobaty, ale młodsi wojownicy Huralka nadal uważali ją za jakiś wybryk natury. Brandark był kolejnym źródłem nieszczęść. Wszyscy pół- nocni hradani zdążyli już poznać opowieść o ucieczce Bahzel- la z Navahk i wiedzieli, że Brandark towarzyszył mu w imię przyjaźni pomimo tradycyjnej wrogości panującej pomiędzy ich miastami i ich władcami. Brandark był jednak Zakrwawionym Mieczem. Prawdę powiedziawszy, był Kruczym Szponem, członkiem klanu, do którego należał sam Churnazh. Oczywi- ście wszyscy dobrze wiedzieli o tym, że kiedy Churnazh sięgał po koronę Navahk, miał już na rękach krew, którą przelał, aby stanąć na czele swojego klanu, ale i tak samą obecność Bran- darka w przededniu konfliktu, który zgodnie z oczekiwaniami miał się przerodzić w rozstrzygającą wojnę przeciwko Zakrwa- wionym Mieczom, niektórzy poddani Huralka uznali za zły pomysł. Huralk zasugerował nawet delikatnie Bahzellowi, by ten zostawił swojego „przyjaciela" w Durghazh. Zapewnił Bah- zella, że Brandark będzie traktowany z najgłębszym szacunkiem i zostanie mu zapewniona wygodna kwatera, ale implikacje tej propozycji były wystarczająco jasne. Najwyraźniej Huralk był przekonany, że bez względu na więzy łączącej ich przyjaźni naturalna lojalność Brandarka wobec własnego miasta i klanu każe mu zostać navahkskim szpiegiem, jeśli tylko zostanie do- puszczony do udziału w tajnych naradach Bahnaka. Bahzell odrzucił propozycję, równie delikatnie, acz stanow- czo, i nie wspomniał o niej nikomu. Był czwartym w kolejno- ści urodzin synem Bahnaka, a na dodatek był sześćdziesiąt lat młodszy od Huralka, ale książę Durghazh zbladł lekko, widząc wyraz jego oczu, i oferta nie została ponowiona. Niemniej jed- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 291 nak Bahzell podejrzewał, że ich „eskorta" otrzymała rozkazy, aby mieć szczególne baczenie na Brandarka, i wiedział, że Za- krwawiony Miecz podziela jego przypuszczenia. Poznał to po uprzedzającej grzeczności, z jaką Brandark starał się rozdraż- nić Yrothgara, dowódcę eskorty, od chwili opuszczenia Dur- ghazh. Dobrze się złożyło, że Yrothgar również należał do osób dobrze wychowanych - przynajmniej jak na członka klanu Zła- manych Włóczni - i postanowił się nie przejmować jego przy- tykami, ale Bahzell dostrzegał uszczypliwość żartów Brandar- ka. Jego przyjaciel gotów był docinać dowódcy eskorty, kim- kolwiek by on był, zupełnie nie licząc się z konsekwencjami. W dokładnie taki sam sposób przed ucieczką z Navahk utarł Churnazhowi nosa satyrycznym wierszem i każdy, kto choć na chwilę nabrałby błędnego mniemania, że za tą uśmiechniętą fasadą nie jest napięty jak struna, z ręką w połowie drogi do rękojeści miecza, nigdy nie popełniłby już tego samego błędu. I wreszcie Vaijon. Wydawało się, że ze wszystkich towarzy- szy Bahzella Huralkowi pod wieloma względami najłatwiej przyjdzie zaakceptować młodego nowicjusza. Nie był kobietą, nie był Zakrwawionym Mieczem i dzięki wcześniejszym przej- ściom z Bahzellem nie był już też wyelegantowanym, gogusio- watym zadufkiem. Niestety, był rycerzem Tomanaka. Kaeritha rzecz jasna też, ale w jej przypadku fakt, iż była wojowniczką, stanowił tak szokujące pogwałcenie tradycyjnych nakazów przy- zwoitości, że jej przynależność do rycerskiego zakonu dostrze- gało się dopiero po chwili zastanowienia. Jednak w przypadku Vaijona przynależność ta wychodziła na pierwszy plan i wyda- wała się nawet ważniejsza od tego, że był człowiekiem na tere- nie, gdzie ludzi w zasadzie nigdy nie widywano, chyba że na grzbiecie koni i rumaków Sothoii. Podobnie jak członkowie klanu Bahzella Złamane Włócznie nie potrzebowali żadnych bogów ani światła, ani mroku. Mogli bać się, nienawidzić albo pogardzać mrocznymi bogami, ale i nie pokładali zaufania w tych służących światłu. Bądź co bądź przez ostatnie dwanaście stuleci żadni bogowie nie wyświad- czyli im nawet najmniejszej przysługi i prawie każdy hradani 292 DavidM. Weber ryknąłby śmiechem na samą myśl, że któreś z bóstw zapragnę- łoby zrobić to teraz. To, że Bahzell złożył Przysięgę Mieczy Tomanakowi, do- brze nie wróżyło, ale on przynajmniej był hradani. Przypusz- czalnie patrzył, w co się pakuje, a nawet jeśli było inaczej, zdro- wy rozsądek prawdopodobnie przyszedłby mu z pomocą, za- nim zrobiłby w imię religii coś wyjątkowo głupiego. Ale jak można było wierzyć w to, że człowiek wykaże się takim sa- mym opanowaniem? Zwłaszcza tak młody jak Yaijon? Nie spo- sób było przewidzieć, jak ktoś o mózgu rozmiękczonym przez religię zachowa się w nieodpowiednich okolicznościach, więc mimo to, że gwardziści Huralka całkiem go polubili, mieli oko również na niego. Prawdę mówiąc, pomyślał Bahzell, podśmiewając się w du- chu, ich eskorta była tak zajęta „baczeniem" na jego towarzy- szy, że żaden z nich nie miał już czasu na to, by przez całą dro- gę zamienić z nim więcej niż kilka słów. Ale podróż dobiegła już prawie końca, odwróciwszy się, zaczął znów brnąć przez brejowaty, grząski śnieg, z każdym krokiem czując, jak wstę- puje w niego nowy duch. * * * - Hm! Podróż do domu trochę się przeciągnęła, hę? I przez cały ten czas twoja matka i ja nie dostaliśmy od ciebie ani jed- nego listu! Czy możesz podać mi choć jeden dobry powód, któ- ry powstrzyma mnie przed wstaniem z tronu i kopnięciem cię w twój włochaty zadek? Bahnak Karathson, książę Hurgrum i wódz klanu Żelaznych Toporów, miał głos jeszcze głębszy od syna. Był o trzy cale niż- szy od Bahzella, ale słowa wydobywające się z jego potężnej klatki piersiowej zahuczały grzmotem, a ruchliwe uszy przy- lgnęły do przyprószonych siwizną włosów, gdy z wysokości ustawionego na podwyższeniu tronu zmierzył gniewnym spoj- rzeniem swoją latorośl. Bahzell i jego towarzysze stali w wiel- kiej sali pałacu Bahnaka. Ogromna sala mogłaby z powodze- niem służyć za ratusz w większości miast Cesarstwa, ale rzad- ko kiedy oświetlano ratusze tradycyjnymi, barbarzyńskimi po- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 293 chodniami, a pod ścianami nie stali w nich ciężkozbrojni gwar- dziści, którzy teraz z szerokim uśmiechem przyglądali się, jak ich książę wita powracającego z tułaczki syna. - Ani jednego - przyznał pogodnie Bahzell. Ale zaraz prze- krzywił głowę i zastanowił się. - Chciałbym tylko zaznaczyć, że mój włochaty zadek okryty jest zbroją, która mogłaby oka- zać się zbyt twarda dla twojej stopy. - Czyżby? - Bahnak wciąż mierzył syna wściekłym wzro- kiem, ale kąciki ust mu drżały. - A skoro już mowa o zbroi, czy byłbyś na tyle uprzejmy, żeby wyjaśnić mi, co takiego robią na twoim grzbiecie szaty w tych barwach? Myślałem, że krew mnie zaleje, kiedy usłyszałem, że zadajesz się z czarodziejami - choć- by i białymi! - ale wydawało mi się, że przynajmniej nauczy- łem cię, żeby nie mieszać się w sprawy bogów, demonów i im podobnych! - Tak, to prawda - zgodził się Bahzell. - Ale co ma zrobić człowiek, kiedy sam bóg postanawia, że go chce? Próbowałem go nie słuchać, ale nie poskutkowało. Potem spróbowałem mu uciec i to też mi się nie udało. W końcu usiłował mnie pożreć demon, a wtedy pojawił się Tomanak we własnej osobie i po- prosił, żebym się do niego przyłączył, a w takiej sytuacji od- mówienie mu nie miało najmniejszego sensu. Poza tym popro- siłem go o pomoc, a on jej mi udzielił, więc co mogłem zrobić? - Hm! Niewiele, jak przypuszczam, skoro poprosiłeś o po- moc kogoś takiego jak on - warknął jego ojciec. - Kiedy się nad tym zastanowić, nikt nigdy nie twierdził przecież, że masz choć trochę oleju w głowie. - Bahzell wyszczerzył zęby, a sto- jący za nim Brandark stłumił parsknięcie. - Głupi czy nie, my- ślę, że do twarzy ci w tych barwach - ciągnął Bahnak, uśmie- chając się powoli. - Podkreślają kolor twoich oczu. - Dziękuję, ojcze - odpowiedział uprzedzająco grzecznie Bahzell. - Cieszy mnie, że pochwalasz moją decyzję. - Do tego mi jeszcze daleko... na razie - odparł Bahnak, a nuta nieugiętej stanowczości w jego głosie świadczyła o tym, że nie żartował. - Krashnark jeden wie, jaki to będzie miało wpływ na wojnę. Ale najważniejsze, że jesteś już w domu. 294 DavidM. Weber W jego słowach słychać było wyrzut, ale mimo to wstał z rzeźbionego drewnianego tronu i zszedł po trzech stopniach na posadzkę wielkiej sali, by objąć syna. Ściskał go żarliwie, a tak mocno, że komuś drobniejszej postury mógłby złamać krę- gosłup, a oczy mu pałały. Bahzell odwzajemniał uścisk przez chwilę, która wydawała się trwać wiecznie, a potem Bahnak klepnął go obiema dłońmi w plecy i odsunął się do tyłu. - No! - powiedział, tylko odrobinę zmienionym głosem - matka chce cię zobaczyć, a gdzieś tu kręcą się też twoi bracia, siostry i siostrzeńcy. Mamy wiele do omówienia, ty i ja - pod- jął, przebiegając wzrokiem po Brandarku, Kaericie i Vaijonie - ale wszystko w swoim czasie. Nie jestem aż tak odważny, by przedkładać sprawy państwowe nad rozkazy twojej matki. Chodźmy - ty i twoi przyjaciele - dodał, zamaszystym gestem obejmując niezwykłych towarzyszy Bahzella - miejmy już z głowy całe to obściskiwanie i pociąganie nosami. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY - A więc tak się sprawy mają. W jednym końcu sali jadalnej na ogromnym palenisku trza- skał wielki ogień. Siedzący u szczytu stołu książę Bahnak od- chylił się na oparcie krzesła. Kiedyś Bahzell nie zwróciłby uwagi ani na panujące tu przeciągi, ani na uchodzące z komina cien- kie smużki dymu, mające swój drobny wkład w sadzę czernią- cą belkowanie stropu, ale od tamtej pory zetknął się ze skutecz- niejszymi sposobami ogrzewania pomieszczeń. Oczywiście ta- kie drobiazgi, jak zmarznięte palce u rąk i nóg nie miały naj- mniejszego znaczenia w sytuacji, kiedy znów miał okazję zo- baczyć, jak jego ojciec unosi do ust ogromny cynowy kufel z pi- wem i przygląda mu się z zadumą znad jego brzegu. Najstarszy brat Bahzella, Barodahn, siedział po lewej ręce Bahnaka, naprzeciw młodszego brata. Barodahn był od niego o niecałe pół cala niższy i dwadzieścia pięć lat starszy. Pomi- mo różnicy wieku, zawsze byli sobie bliscy, ale Barodahn nie należał do osób nadmiernie wylewnych. Choć tak jak ich oj- ciec miał ambicję ucywilizowania ich ludu, a zdobywanie wie- dzy zawsze sprawiało mu większą przyjemność niż Bahzello- wi, o wiele bardziej przypominał typowego Koniokrada, przy- 296 David M. Weber najmniej z wyglądu. Rana od miecza zostawiła na jego twarzy ślad w postaci blizny nadającej mu ponury wygląd, a do tego musiał się do kogoś bardzo zbliżyć, zanim w ogóle zdecydował się otworzyć usta. Nawet wtedy jednak rzadko używał dwóch słów, jeśli wystarczało jedno, ale był starszym dowódcą polo- wym ich ojca i kiedy wydawał rozkaz, najodważniejszy wo- jownik wypełniał go bez mrugnięcia okiem. Pozostali bracia Bahzella byli nieobecni - z pewnością udali się z instrukcjami ojca do jakichś jego sojuszników - a trzy z jego sióstr siedziały razem z matką (bliżej ognia) i gawędziły z Vaijonem, Brandar- kiem i Kaerithą. Na widok matki, która trzymała przed sobą tamborek i korzy- stając ze światła dziennego, wyszywała na nim piękne wzory, w pamięci Koniokrada przyglądającego się jej zręcznym dłoniom odżyły ciepłe wspomnienia. Dziad Bahzella, książę Karath, był przerażony, gdy jego spadkobierca wybrał sobie na żonę Artha- nal, córkę Farlacha. Należała wprawdzie do Koniokradów i była bliską kuzynką księcia Mazgau, ale stosunki pomiędzy klanem Żelaznych Toporów i jej własnym, Młotów Bojowych, tylko na upartego można było nazwać przyjaznymi, a ona była wiotką, delikatną dziewczyną (jak na hradani). Choć małżeństwo Kara- tha trwało osiemdziesiąt sześć lat, miał tylko trójkę dzieci i wódz żywił poważne obawy co do liczby wnuków, jaką była w stanie wydać na świat tak wątła istota jak Arthanal. Na domiar złego miała opinię dziewczyny nieśmiałej, ślę- czącej wiecznie nad książkami - nie był to typ małżonki, która miałaby jakąś polityczną wartość dla księcia usiłującego zjed- noczyć lud wojowników. Karath stawał na głowie, by przeszko- dzić tak jawnie nieodpowiedniemu związkowi, ale po raz pierw- szy za pamięci wodza bezkompromisowość syna dorównała jego własnej. Bahnak był grzeczny, uprzejmy i gotowy uznać przy- najmniej niektóre argumenty ojca; był też nieugięty jak skała i Karath, choć jego zdaniem syn popełniał błąd, pogodził się z tym, że poróżnienie się z dziedzicem mogło mieć jeszcze bar- dziej katastrofalne skutki niż chorowita synowa należąca do klanu Młotów Bojowych. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 297 Ale małżonka księcia Bahnaka zadała kłam obawom teścia. To prawda, że wolała pozostawać w cieniu, ale jej pozorna nieśmiałość wypływała ze spokojnej pewności siebie - wie- działa, że jej mocne strony nie dotyczą publicznych sfer życia i nie widziała potrzeby wysuwania się na pierwszy plan. Po- trafiła przenikliwie obserwować i analizować sytuację, a na- wet jeśli „ślęczała nad książkami", to dlatego, że powodowa- ła nią ta sama żądza wiedzy, co Bahnakiem, choć w jej przy- padku była to miłość wiedzy dla niej samej, podczas gdy Bah- nak łaknął jej, ponieważ tylko dzięki niej był w stanie wy- dźwignąć swój lud z barbarzyństwa. Pomimo swych począt- kowych zastrzeżeń książę Karath już wkrótce słuchał uważ- nie jej rad, a choć sprawiała wrażenie kruchej, daleko jej było do bycia wątłą. Przyjście na świat pierwszego, zdrowego, roz- wrzeszczanego wnuka pozwoliło mu uwolnić się od tej troski, a wkrótce dotarło do niego również, że dzięki temu małżeń- stwu jej współplemieńcy, a ich dotychczasowi wrogowie, sta- li się ich sprzymierzeńcami. Starzec nigdy nie uchodził za osobę szybko zmieniającą zdanie, ale Arthanal była szczegól- nym przypadkiem. Wkrótce świata poza nianie widział, a sta- nowczość, z jakąjego syn przeciwstawił się jego własnym ży- czeniom, by poślubić taki skarb, tylko umocniła wiarę Kara- tha w rozsądek Bahnaka. Nawet dzisiaj tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, w jak wielkim stopniu Bahnak polegał na swojej żonie. Była nie tyl- ko jego wspólniczką, analitykiem i najbliższym doradcą strate- gicznym, ale także czynnikiem równoważącym i stabilizującym, który pomagał powściągnąć zdarzające mu się od czasu do cza- su wybuchy nadmiernego entuzjazmu dla jakiegoś projektu lub strategii, jak również centrum, wokół którego orbitowała cała jego rodzina. A choć wciąż wolała pozostawać w cieniu, zachę- cała własne córki, by szły za głosem serca i podejmowały sa- modzielne decyzje. Halah i Adalah, najmłodsze z nich, były ulepione z podobnej gliny, ale Marglyth i Maritha, dwójka star- szych dziewcząt, zaangażowały się w plany ojca równie śmia- ło, jak każdy z jej synów. 298 DavidM. Weber Sharkah, średnia siostra Bahzella, była odmieńcem, gdyż nie pociągała jej ani polityka, ani tym bardziej nauka. Interesowała ją natomiast sztuka wojenna i teraz przyssała się do Kaerithy jak pijawka. Bahzell nie wątpił w to, że przykład Kaerithy będzie ostatnią słomką, która złamie grzbiet uporu ich ojca, który był zdania, że ze względów politycznych Sharkah nie może zostać wojowniczką. Nie to, żeby jego upór i tak się w końcu nie zała- mał, zważywszy na milczące przekonanie jego żony, że jej córka - tak jak ona sama - ma prawo postąpić tak, jak zechce. W tej chwili Marglyth i Maritha przebywały gdzie indziej - na pewno, pomyślał Bahzell, analizowały wstępny odzew na jego przybycie - ale Sharkah, Halah i Adalah pomagały Artha- nal bawić jego przyjaciół, podczas gdy on i ojciec rozmawiali, Barodahn zaś słuchał. - Farmah i Tala opowiedziały nam oczywiście o pierwszej części waszego... hm... „nieporozumienia" z Hamakiem - pod- jął Bahnak, uszami wskazując uratowaną przez Bahzella dziew- czynę, która siedziała obok Sharkah i bardzo nieśmiało rozma- wiała z Vaijonem, podczas gdy siostrze Bahzella usta się nie zamykały - a z piosenki dowiedzieliśmy się całej reszty. - Piosenki? - Bhazell z brzękiem opuścił kufel na stół i spoj- rzał podejrzliwie na ojca. - Jakiej znowu piosenki? - Wydaje mi się, że nazywają ją Poematem o krwaworękim Bahzellu czy jakoś tak - odparł jego ojciec, zerkając na Baro- dahna, by ten potwierdził. Brat Bahzella skinął głowa, a Bah- nak z powrotem przeniósł spojrzenie na młodszego syna. - Wydała mi się nieco napuszona, a trzecia zwrotka nie ma ryt- mu, ale ogólnie nie jest wcale taka zła. Prawdę mówiąc, więk- szość osób uważa, że wpada w ucho. Mogę poprosić Thorfę, żeby ją dla ciebie zaśpiewał, jeśli jeszcze jej nie słyszałeś. Unosił już rękę, by zwrócić na siebie uwagę nadwornego bar- da, ale Bahzell złapał go za nadgarstek, nieco spieszniej niż nakazywałaby grzeczność. Książę spojrzał ze zdumieniem na syna. - To miło z twojej strony, że o tym pomyślałeś, papo - wy- cedził Bahzell przez zaciśnięte zęby - ale wydaje mi się, że ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 299 już parę razy słyszałem piosenkę, którą masz na myśli. I jeśli nie masz nic przeciwko, w tej chwili wolałbym nie słyszeć jej po raz kolejny. Mogłoby to wydać się zarozumiałością z mo- jej strony. - Jak chcesz - zgodził się Bahnak, znów rozpierając się na krześle, a Bahzell mocniej zacisnął zęby, widząc w głębi oczu ojca maleńkie iskierki. Było to wszystko, co mógł zrobić, naj- chętniej odwróciłby się, by posłać Brandarkowi mordercze spoj- rzenie, ale podobny gest mógłby zostać źle zrozumiany przez strażników, z potencjalnie zabójczymi konsekwencjami dla Za- krwawionego Miecza. Nie to, żeby - pomyślał posępnie Bah- zell - te zabójcze konsekwencje nie wydawały się akurat w tej chwili całkiem pociągające. - Matce się podoba - rzucił nagle Barodahn. - Tak, to prawda - potwierdził Bahnak i tym razem iskierki były wyraźniejsze. - Powinieneś zobaczyć, jak z dumy oczy zachodzą jej mgłą zawsze, gdy Thorfa ją śpiewa. - Zastrzygł figlarnie uszami i Bahzell, wbrew sobie, zachichotał. - Czy twój przyjaciel nie miał z tym przypadkiem czegoś wspólnego? - dopytywał się Bahnak, nieznacznym gestem wskazując Bran- darka. Bahzell westchnął. - Tak. Ten mikrus w ogóle nie ma głosu, ale za to obdarzony jest rzadkim talentem układania piosenek, które powinny umrzeć przedwczesną śmiercią, do melodii, których nikt nie potrafi za- pomnieć. -1 poczuciem humoru - zgodził się Bahnak. Wyciągnął nogi, skrzyżował je w kostkach i przyglądał się synowi spod zmarsz- czonych brwi. - Powiem ci prawdę, chłopcze. Nie byłem spe- cjalnie zachwycony, słysząc, że jeden z moich synów zadaje się z Zakrwawionym Mieczem. A skoro już o tym mowa, by- łem jeszcze mniej zachwycony, gdy zaczęły do nas docierać pierwsze opowieści o tobie i Hamaku. Nie miałem cię za skoń- czonego głupca, wysyłając cię do Navahk, ale niech mnie pio- run trzaśnie, jeśli widziałem jakiekolwiek inne wytłumaczenie dla faktu, że wmieszałeś się w tę całą sprawę. Była tylko dziewką służebną, a ty złamałeś umowę o zakładnikach, co prawie na 300 DavidM. Weber pewno musiało doprowadzić do ponownego wybuchu wojny, zanim miałem czas, by wszystko przygotować - a na dodatek mogłeś stracić głowę! O tak, chłopcze. Byłem gotów własno- ręcznie obedrzeć cię ze skóry i posypać solą, gdyby przypad- kiem udało ci się wymknąć Churnazhowi... dopóki Farmah i Tala nie dotarły do Hurgrum i nie przedstawiły nam prawdziwej wersji wydarzeń. Umilkł, lewą ręką bawiąc się złotym łańcuchem, który no- sił dla podkreślenia swej rangi, a prawą uniósł kufel do ust. Pociągnął jeszcze jeden długi, niespieszny łyk, a potem po- kręcił głową. - Ale kiedy miałem już czas, żeby spojrzeć na to ze wszyst- kich stron, że tak to ujmę, dotarło do mnie, że dobrze zrobiłeś, chłopcze - powiedział bardzo cicho. - Może i niezbyt mądrze, ale poczułem się dumny, że jesteś moim synem. Bahzell spojrzał ojcu w twarz, ale oczy mu płonęły. Te dwa zdania znaczyły dla niego więcej niż wszystkie inne pochwały, jakie usłyszał w życiu, i wiedział, że ojciec i brat dostrzegli to w wyrazie jego twarzy, bo odwrócili spojrzenia, aby mógł się uspokoić. - Cóż - powiedział w końcu. - Pamiętałem, jak zawsze po- wtarzałeś, że na tym świecie mężczyzna musi się troszczyć o sie- bie i o swoich bliskich i ma szczęście, jeśli mu się to uda. Wte- dy tego nie przemyślałem, ale potem przyszło mi do głowy, że być może „o swoich bliskich" obejmuje nieco więcej osób, niż mi się na początku wydawało. - Właśnie to miałem na myśli - potwierdził Bahnak - ale niezbyt mądrze jest pozwolić, by dowiedzieli się o tym ci, któ- rzy nam źle życzą, prawda? - Tak. Tak, teraz to widzę. Zwłaszcza w przypadku kogoś, kto siedzi na tronie - albo na nim któregoś dnia zasiądzie - dodał Bahzell, zerkając na Barodahna. - Tak. - Ojciec pociągnął jeszcze łyk piwa, a wzrok miał posępny, gdy opuścił kufel. Postawił go bardzo ostrożnie na stole i oparł prawy łokieć na podłokietniku, podbródek zaś na dłoni. Zadumał się, poruszając uszami i marszcząc brwi. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 301 -Prawdę powiedziawszy, Bahzellu, choć dumny jestem, mo- gąc uważać Farmah za jeszcze jedną córkę, najbardziej niepo- koi mnie ta druga część poczynań Hamaka. Czy masz całkowi- tą pewność, synu? Nie chodzi o to, że wątpię w twoje słowa, ale nie chciałbym wysuwać oskarżeń, które miałyby się póź- niej okazać fałszywe. W ten sposób można w okamgnieniu stra- cić zaufanie własnych sprzymierzeńców i wojowników, a tego błędu udało mi się jak do tej pory uniknąć. Nie chciałbym, żeby teraz do tego doszło. - Tak, ojcze, mam całkowitą pewność - powiedział z cięż- kim sercem Bahzell. - Widziałem Skorpiona na własne oczy, gdy skrzyżowałem ostrza z Hamakiem, i słyszałem jego sko- wyt, gdy konał. - Głos miał chrapliwy, a ojciec i brat wzdry- gnęli się, widząc wyraz jego oczu. - A nawet gdybym wtedy go nie zobaczył, przekonałbym się o tym później - podjął po chwili. - Bycie wybrańcem Tomanaka ma swoje strony, które trudno wyrazić słowami, ale odkąd złożyłem mu Przysięgę Mieczy... wyczuwam rzeczy, których obecności nigdy wcześniej nawet nie podejrzewałem, a po śmierci Hamaka trzymałem jego miecz w dłoni. - Tym razem to Bahzell zadrżał i zamknął na chwilę oczy. - Sharna tam jest, ojcze. To, czy Chumazh o tym wie, to już inna sprawa. Ale Demonie Tchnienie tam jest... i choć jestem za daleko, żeby być tego pewnym w tej chwili, mam więcej niż podejrzenie, że gdy znajdę się wystarczająco blisko jego kry- jówki, wpadnę na jego trop jak pies, który zwęszył krew. Wszyst- ko, czego Shama się dotknie, śmierdzi w sposób, którego nie sposób pomylić z niczym innym. - Nie będę cię okłamywał, Bahzellu - odezwał się Bahnak po długiej chwili zadumy. - Całe to gadanie o bogach, demo- nach i czarodziejach wystarczy, by się wściec. - Powiedział to niemal lekkim tonem, ale nie udało mu się zwieść żadnego z sy- nów. - Czeka mnie wojna - największa w moim i waszym ży- ciu - a nawet jeden z moich planów nie uwzględniał podobnej możliwości. Gdyby to ode mnie zależało, zamknąłbym oczy, zatkałbym uszy i pozwolił, by światło i mrok same się o siebie 302 DavidM. Weber zatroszczyły, podczas gdy ja zająłbym się pozbawieniem Chur- nazha głowy, raz i na zawsze. Ale... Westchnął, a potem wzruszył ramionami i spojrzał kwaśno na młodszego syna. - Ależ ty masz talent, co Bahzellu? - Zachichotał. - Pamię- tam ten dzień, kiedy odkryłeś rzekę i jak Barodahn wyciągnął cię z jej dna, ubłoconego i do cna przemoczonego. Miałem za- miar stłuc cię na kwaśne jabłko za to, że wystraszyłeś matkę - tak, i mnie również! Wiesz dlaczego tego nie zrobiłem? - Nie - powiedział Bahzell. - Nie przypominam sobie tego zbyt dobrze. Wiem, że spodziewałem się, że porachujesz mi wszystkie kości. Tak, i myślałem też, że lanie mi się należało. Ale oprócz tego...? - Wzruszył ramionami i uniósł kufel. - Nie zbiłem cię dlatego, że spojrzałeś mi prosto w oczy i po- wiedziałeś: „Nie wpadłbym do wody, gdybyś powiedział mi, że ona tam jest, papo. I nie zacząłbym się topić, gdybyś na- uczył mnie pływać. Chcę, żebyś wiedział, że sam prawie do tego doszedłem, kiedy Barry mnie wyłowił, więc może przejdź- my już do bicia, bo chciałbym wrócić i spróbować jeszcze raz". Bahnak pokręcił głową ze śmiechem, a Bhazell zachłysnął się piwem, gdyż słowa ojca sprawiły, że cała ta scena znów stanęła mu przed oczami. Bahnak przez kilka sekund usłużnie walił w ple- cy krztuszącego się syna, który w końcu pogroził mu palcem. - Tak, teraz sobie przypomniałem. I niech mnie diabli we- zmą, jeśli zaraz nie wrzuciłeś mnie z powrotem do wody! - Sam o to prosiłeś - powiedział Bahnak, a jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu. -1 wiesz co, miałeś prawie rację. Zaczynałeś już łapać, jak to się robi. Musieliśmy cię jeszcze wyławiać ze trzy czy cztery razy i nie wydaje mi się, żebyś zdą- żył wypić więcej niż połowę wody w rzece, zanim udało ci się dla odmiany utrzymać na powierzchni. - O, myślę, że wypił troszkę więcej niż połowę, papo - wtrą- cił Barodahn melodyjnym tenorem, który zawsze brzmiał tak dziwacznie w porównaniu z potężnym głosem Bahzella. - Naprawdę? - Bahnak przekrzywił głowę, zastanawiając się nad tym, po czym wzruszył ramionami. - Może i masz rację, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 303 synu. Ale rzecz w tym, Bahzellu - spojrzał znów na swą młod- szą latorośl i oczy mu się zwęziły - że choć zawsze miałeś ta- lent do skakania na głęboką wodę, zazwyczaj wiesz, co jest dla ciebie najważniejsze. Nie twierdzę, że to do końca przemyśla- ne, i możliwe, że ci z nas, którzy przyglądają ci się z brzegu, nie wiedzą o tym, ale w końcu wynurzasz się na powierzchnię, zamiast wydmuchiwać bańki z dna rzeki. Wyciągnął rękę po kufel, a potem rozsiadł się wygodnie, nie spuszczając wzroku z syna. - Nigdy nie spotkałem demona, boga ani czarodzieja - po- wiedział cicho - i wcale nie mam na to ochoty. Ale ty ich spo- tkałeś i choć czasem trochę ci dogaduję, a ty jesteś jeszcze młody jak na hradani, w większości spraw głęboko wierzę w twój zdro- wy rozsądek. Zadawanie się z tak niebezpiecznymi istotami nie leży w mej naturze, ale skoro uważasz Tomanaka za wystarcza- jąco dobrego dowódcę, żeby przysięgać mu wierność, i mnie to wystarczy. I skoro ty - i twoi przyjaciele - skinieniem głowy wskazał Vaijona, Brandarka i Kaerithę - macie jakieś sprawy do załatwienia z Sharną na tylnym podwórku Churnazha, cóż, może są to rzeczy na tyle ważne, żebym dla nich zaryzykował powodzeniem moich własnych planów. - A więc nie staniesz nam na drodze? - Stanąć wam na drodze? Nie, tego nie zrobię. I nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że niejeden chłopak bę- dzie się chciał do was przyłączyć. - Choćby Hurthang - podsunął Barodahn. Bahnak zerknął na niego i skinął głową. - Tak, on na pewno - zgodził się książę i zastrzygł uszami w stronę drugiego końca stołu. - Prosił Farmah o rękę, choć jest jeszcze troszkę za młoda do zamążpójścia, a ona go przyję- ła - wyjaśnił Bahzellowi. - A ponieważ pospieszyłeś się ze skró- ceniem Hamaka o głowę, zanim Hurthang zdołał odciąć mu klej- noty rodowe tępym ostrzem, nie wątpię, że spodziewa się, iż zamiast tego pozwolisz mu zająć się innymi pomiotami Shar- ny. Myślę, że Gharnal będzie następny, bo w ten sposób zyska szansę zabijania Zakrwawionych Mieczy. I pewnie inni także, 304 David M. Weber a ja też nie będę się starał ich powstrzymać. - Wyszczerzył na- gle zęby. - Skoro już o tym mowa, może ich nawet trochę pod- bechtam. Nie zaszkodziłoby też, żeby twój przyjaciel Kilthan się o tym dowiedział, nie uważasz? A prawdę mówiąc, cokol- wiek bym myślał o „dobrych" bogach, nie słabuję jeszcze na umyśle do tego stopnia, by ścierpieć kogoś takiego jak Sharna. - Wiedziałem, że tak na to spojrzysz, papo - rzekł Bahzell - ale kamień spadł mi z serca, kiedy usłyszałem to z twoich ust. Jestem ci bardzo wdzięczny. - Nie dziękuj mi! - Bahnak machnął lewą ręką. - Mam swo- je własne paskudne, samolubne powody. Poza tym to znowu ta sama śpiewka z rzeką. I tak byś to zrobił, bo taki już jesteś. A te- raz nie mama prawa ci tego zabronić, bo jesteś dorosłym męż- czyzną i przysiągłeś służyć swoim mieczem komu innemu. Bahzell poczuł ukłucie bólu, co musiało odbić się w jego oczach, ale Bahnak szybko pokręcił głową. - Nie, chłopcze - powiedział łagodnie, wyciągając rękę, by uścisnąć ramię syna. - Nie miałem zamiaru się skarżyć i wiem, że sercem zawsze będziesz z nami. Ale wziąłeś na siebie obo- wiązki mężczyzny i nawet jeśli ja sam dokonałbym innego wy- boru, w przeciwieństwie do ciebie nie było mnie wtedy, gdy trzeba było go dokonać. Zawsze będziesz moim synem, zawsze będę cię kochał, a mój miecz będzie cię bronił zawsze, gdy zaj- dzie taka potrzeba. Ale twój miecz należy teraz do Tomanaka, nie do mnie, i ja o tym wiem. - Dziękuję ci za zrozumienie, ojcze - powiedział bardzo ci- cho Bahzell. - Dziękuję bardzo. - Hm! - prychnął Bahnak, po czym odchylił się do tyłu i uniósł kufel, leniwie salutując nim najmłodszemu synowi. - Sam byłem kiedyś młody, chłopcze! A może myślałeś, że ktoś, kto nie byłby płochy, słaby na umyśle albo szalony, a może wszystkie te trzy rzeczy na raz, byłby na tyle niemądry, by pod- jąć się zjednoczenia wszystkich hradani? ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Pod belkowaniem stropu gęsto było od dymu fajkowego. Bah- zell, Kaeritha i Vaijon pochylali się nad mapąNavahk. Nie była równie dobra jak te przedstawiające ziemie Koniokradów i ich sojuszników, które kazał sporządzić książę Bahnak, ponieważ Churnazh nie przyjąłby zbyt życzliwie obecności mierniczych Koniokradów na swoim terenie. Była jednak lepsza od więk- szości map, jakie mogli posiadać sami Navahkczycy, i Bran- dark uśmiechnął się z zadowoleniem, gdy ją zobaczył. Teraz siedział naprzeciwko Bahzella i Kaerithy, mając po jednej ręce Gharnala, a drugiej Hurthanga, najstarszych z młodych wojow- ników, którzy zdecydowali się pomóc Bahzellowi uporać się z plugastwem Sharny. Wokół stołu tłoczyło się pięćdziesięciu dwóch Koniokradów, zaglądających im przez ramię i ściskają- cych w rękach rzeźbione fajki i kufle pienistego piwa. Przyłączyła się do nich tylko jedna kobieta: siostra Bahzella, Marglyth, która siedziała obok Kaerithy. Niższa od Bahzella o jedenaście cali, z wyglądu bardzo przypominała matkę i od- znaczała się tym samym smukłym wdziękiem. Była tylko o rok młodsza od Barodahna i miała męża oraz synów bliźniaków (z których starszy został nazwany na cześć wuja Bahzella), co 306 DavidM. Weber wcale nie przeszkadzało jej w pełnieniu funkcji najwyższego sędziego księcia Bahnaka. Vaijon wydawał się zaskoczony tym, że najwyższym sędzią Hurgrum jest kobieta, ale tylko dlatego, że wciąż nie pojmo- wał, jak głęboko Szał wdarł się w dusze hradani. Nawet w Hur- grum żadna kobieta nie mogła nosić korony, bowiem tradycja chciała, by władca ludu wojowników był gotowy osobiście brać udział w pojedynkach. Nie oznaczało to jednak, że kobiety nie mogły sprawować władzy w inny sposób i większość sędziów oraz dyplomatów była kobietami z tego prostego powodu, że ich odporność na Szał nie pozwalała mu wpływać na ich osąd. Hurgrum było niezwykłe pod tym względem, że kobiety sta- nowiły aż połowę członków książęcej rady. Większość wład- ców hradani miała przynajmniej jedną czy dwie kobiety w swo- jej radzie, a każdy przywódca klanu zawsze słuchał z ogrom- nym szacunkiem rad matriarchy klanu. Ale decyzja Bahnaka, by uczynić kobiety dziesięcioma ze swoich dwudziestu jeden osobistych doradców, była kolejną niesłychaną innowacją... kolejną, która bardzo się opłaciła. W rzeczywistości Marglyth była nie tylko jego najwyższym sędzią, ale również pierwszym doradcą, a on polegał na jej radach w sprawach polityki tak samo, jak polegał na radach jej matki - czy radach Barodahna w kwestiach dotyczących wojskowości. Jedną z najmocniej- szych stron Bahnaka była jego pewność siebie, która pozwalała mu korzystać z rad innych, jego dzieci zaś zostały nauczone, by myśleć za siebie, tak jak on. Dziś jednak Marglyth była obecna, ponieważ oprócz pełnie- nia obowiązków sędziowskich i doradczych stała również na czele tajnych służb Hurgrum. Z tej racji o wypadkach na dwo- rze Churnazha prawdopodobnie wiedziała nawet więcej od Brandarka. Ogromna sala, gdzie się zebrali, została pomyślana jako miej- sce, w którym Bahnak i jego starsi oficerowie mogliby się na- radzać podczas opracowywania strategii działania, co oznacza- ło, że rozmiarami była przystosowana do pomieszczenia Ko- niokradów, i to sporej ich liczby, ale wciąż wydawała się nad- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 307 miernie zapchana. Z drugiej strony, obecne w niej osoby nie- szczególnie to obchodziło. Po raz pierwszy zgromadzili się wszyscy w jednym miejscu i jako środek ostrożności Bahzell zarządził odprawę dopiero wtedy, gdy nikogo już nie brakowa- ło. Nie był specjalnie podejrzliwy w stosunku do kogokolwiek na dworze ojca, ale Sharna był patronem skrytobójców i zdra- dy, jak również demonów, a jego słudzy słynęli z umiejętności wywęszenia każdego sekretu. Teraz ochotnicy zebrali się już w komplecie i wszystkie oczy wpatrzone były w Brandarka, który zastukał w mapę czubkiem sztyletu. - Tutaj - powiedział, zakreślając sztyletem trójkąt w pokry- tych gęstym lasem wzgórzach na południowy-zachód od Na- vahk. - W tych okolicach - na samej granicy z Arthnarem. Sam nigdy nie byłem w tamtych stronach, ale mniej więcej w tym kierunku Harnak miał podobno , jeździć na polowania". - Na polowania, tak? - zagrzmiał Gharnal. Rzucił okiem na mapę, a potem uniósł wzrok na Bahzella. - Nie mogę po- wiedzieć, by plotki o polowaniach napawały mnie otuchą, Bahzellu. - Nie? - Bahzell wyprostował się, opierając skrzyżowane ramiona na stole i zamyślił się, spoglądając na Gharnala. Ghar- nal Uthmagson był przybranym bratem jego i Marglyth, a ich trójka od dzieciństwa serdecznie się ze sobą przyjaźniła. W prze- ciwieństwie do Hurthanga, kuzyna czwartego stopnia, Gharnal był tak dalekim krewniakiem Bahzella (jeśli brać pod uwagę tylko więzy krwi), jak to tylko możliwe, by wciąż pozostawać członkiem tego samego klanu, ale Bahnak wychował go jak własnego syna po tym, jak ojciec chłopca zginął w pogranicz- nym starciu z Navahk. Mierząc tylko sześć stóp i dziesięć cali, cechował się niskim jak na hradani wzrostem, ale nadrabiał to szeroką piersią ogromnymi barami i długimi rękami, odzna- czył się też w ostatniej wojnie Hurgrum przeciwko Zakrwawio- nym Mieczom. Niestety, jednym z powodów, dla których tak się stało, była jego przypominająca Szał nienawiść do Zakrwa- wionych Mieczy w ogólności, a do Szponów w szczególności. Bahzell wiedział, że toleruje obecność Brandarka, utrzymując 308 DavidM. Weber przy tym miecz w pochwie -jak dotąd - wyłącznie dlatego, że Navahkczyk był bratem w mieczu Bahzella. - Nie - odparł Gharnal, zerkając nieznacznie na Brandarka. - Mówimy o wysłaniu w środku zimy blisko sześciu dziesiątek wojowników na terytorium Zakrwawionych Mieczy. Tak, i to kiedy oficjalnie mamy pokój z tymi skur... śmieciami! - Rzu- ciwszy okiem na Marglyth i Kaerithę, pospiesznie użył innego słowa niż to, które miał zamiar wypowiedzieć, ale potem cią- gnął dalej z tą samą mocą. - Jeśli nie robi to wam różnicy, wo- lałbym, żebyśmy się mogli kierować czymś nieco bardziej pew- nym niż plotki o polowaniach, kiedy ich już wyślemy. Brandark miał się już odezwać, ale zamknął usta, gdy Bah- zell nadepnął mu pod stołem na duży palec u nogi. Zakrwawio- ny Miecz zachowywał się w wyjątkowo dyplomatyczny spo- sób przez te sześć dni, które zabrało Bahnakowi powiadomie- nie wszystkich, że Bahzell potrzebuje ochotników i zebranie się tychże. Nie przychodziło mu to łatwo i udawało się tylko dlatego, że żelazne zasady gościnności hradani obowiązywały w obie strony. Tak jak Gharnal nie mógł otwarcie ubliżyć Bran- darkowi, dopóki ten był gościem Bahzella, tak samo obowiąz- kiem Brandarka było powstrzymać się od prowokowania go- spodarzy poprzez otwarte zniewagi pod ich adresem. Ale ła- twiej było powiedzieć, niż zrobić. Bahzell wiedział, że jego przy- jaciel z trudnością panował nad sobą. Sam otworzył usta, ale zanim zdołał się odezwać, uczynił to Hurthang. - Cicho, Gharnalu! - Mierzący zaledwie siedem stóp i dwa cale Hurthang był, o ile to w ogóle możliwe, silniejszy nawet od Bahzella. Jego ulubioną bronią był topór bojowy - wielki, dwuręczny topór, oręż, od którego przed wiekami wywiódł swą nazwę klan Żelaznych Toporów. Podobnie jak krasnoludzkie topory wciąż używane przez elitarne Bractwo Topora królew- sko-cesarskiej armii Hurthang nosił go - nawet w tej chwili - na plecach. Ale podczas gdy krasnoludy posługiwały się nim, trzymając go w obu rękach, Hurthang używał go jako broni jed- noręcznej, a potrafił robić z nim takie rzeczy, o jakich nie śniło się żadnemu krasnoludowi. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 309 Teraz przyglądał się z krzywym uśmieszkiem Gharnalowi i potrząsał głową. Nawet jeśli jego głos nie był równie głęboki i grzmiący jak głos Gharnala i tak był silniejszy i dźwięczniej- szy od głosu jakiegokolwiek człowieka, a Hurthang miał przy- najmniej równie dobre powody, by nienawidzić Navahk, co Gharnal. Nie stracił ojca, ale stracił dwóch braci... nie wspomi- nając już o krzywdzie, jaką Harnak wyrządził Farmah. W nie- których krajach Farmah zostałaby uznana za zbrukaną na za- wsze, jak gdyby to, co zrobił Harnak, było w jakikolwiek spo- sób jej winą. Hradani patrzyli na to w inny sposób, ale wierzyli w sprawiedliwość i zemstę, Hurthang zaś pragnął tych dwóch rzeczy dla swojej narzeczonej. Pragnął ich rozpaczliwie, a po- nieważ Harnak był martwy, mógł otrzymać je tylko od jego współplemieńców. Z tego powodu od razu odpowiedział na wezwanie Bahzella i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Co oznaczało, że nawet Gharnal musiał go wysłuchać. Był rów- nież cztery lata starszy od Bahzella, należał do młodszych ka- pitanów Barodahna i cieszył się dużym autorytetem. Nie był też przybranym bratem Gharnala. Choć Gharnal akceptował władzę Bahzella, związek, który łączył ich w dzieciństwie, wpływał na ich myśli i reakcje. To oznaczało, że Hurthang mógł zwracać się do Gharnala w o wiele bardziej dosadny sposób niż do Bahzella czy Marglyth, nie narażając się na ryzyko zranie- nia czyichś uczuć czy też doprowadzenia do ewentualnych tarć. - Jeśli nie masz lepszych pomysłów - podjął - myślę, że lepiej będzie, jeśli będziesz trzymał gębę na kłódkę - albo zaj- miesz ją kuflem piwa! - dopóki nie wysłuchamy do końca tego, co ma nam do powiedzenia Brandark. Uśmiech, który towarzyszył jego słowom, złagodził nieco ich wymowę, przyczynił się też do tego grzmiący rechot męż- czyzn stojących za stołem. Przez chwilę Gharnal wyglądał tak, jak gdyby miał się obrazić, ale potem potrząsnął głową i sam niechętnie zachichotał. Wciąż nie patrzył na Brandarka, ale za- strzygł uszami na znak zgody. - Tak, masz rację - zwrócił się do Hurthanga i spojrzał na Bahzella. - Wezmę sobie do serca radę Hurthanga - powiedział, 310 David M. Weber co miało oznaczać przeprosiny, i sięgnął po kufel. Bahzell ski- nął głową, po czym nieznacznym gestem dał Brandarkowi znak, by kontynuował. - Jak powiedziałem - zaczął jeszcze raz Zakrwawiony Miecz, stukając w mapę i mówiąc - prawie tak, jak gdyby nikt mu nie przerwał - w tych okolicach Harnak podobno lubił polować. Ale nigdy nie zabierał ze sobą żadnych dworzan Churnazha, z wyjątkiem lorda Yarthaga, który jest takim samym zwyrod- nialcem, jakim był Harnak. W przeciwieństwie do innych tere- nów łowieckich, na których czasem polował, tam zawsze je- chał w towarzystwie grupy przybocznych gwardzistów, zawsze tych samych. Ani jeden z nich nie należał do żadnego klanu, a wszyscy byli wierni tylko jemu. - Podniósł oczy na Bahzella. - Rozpoznałem dwóch z nich, gdy Harnak i jego ludzie dogo- nili nas na południu - dodał cicho. - Ach - Bahzell stulił uszy na znak, że zrozumiał, i usły- szał lekki szmer, który przeszedł po Koniokradach, gdy Bran- dark wspomniał, że - w przeciwieństwie do nich - on był przy Bahzellu, gdy ten skrzyżował miecz z ostrzem awatara Sharny. Nawet Gharnal kiwnął głową, uczucie niesmaku, któ- ry budził w nim Brandark, przynajmniej chwilowo zostało stłumione. - Czy z „plotek" możemy dowiedzieć się czegoś więcej? - zapytał po chwili Bahzell. Brandark wzruszył ramionami. - Właściwie nie wiem. Harnak lubił opowiadać o tym, jak to zabierał wrogów do lasu, żeby się z nimi „zabawić", a ja wiem na pewno, że często wyciągał ludzi z lochów swojego ojca - a czasem porywał prosto z ulicy - i wracał bez nich. Zawsze upewniał się, że sąnieuzbrojeni i związani, zanim gdziekolwiek z nimi pojechał. Brandark wydął wargi, a Koniokradowie mruknęli wzgardli- wie. Każdy z nich zgodziłby się, że dobry wróg to martwy wróg, ale dla tak zwanego wojownika, który dla przyjemności tortu- rował bezbronnych nieprzyjaciół, mieli wyłącznie pogardę. - Dotarły do nas te same plotki - włączyła się Marglyth. a w jej głębokim kontralcie słychać było zadumę. Wyciągnę- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 311 ła rękę i koniuszkiem palca obrysowała obszar nakreślony przez Brandarka. - Wprawdzie nie słyszałam, dokąd się uda- wał - ani o tym, że towarzyszył mu Yarthag, lordzie Brandar- ku - ale gdy to powiedziałeś, parę rzeczy stało się dla mnie jasnych. - Na przykład? - zapytał Bahzell. - Cóż... - Jego siostra zasępiła się, prawą ręką gładząc ma- leńką złotą wagę, którą nosiła na łańcuszku jako oznakę zajmo- wanego przez nią stanowiska sędziego. - Ten Yarthag to jeden z ulubieńców Churnazha, a wszystko wskazuje na to, że on i Harnak byli sobie bardzo bliscy, zanim Harnak... wpadł w ta- rapaty. - Uśmiechnęła się do Bahzella. - Ale nigdy nie mogli- śmy dojść do tego, skąd się właściwie wziął. Wyglądało na to, że któregoś dnia po prostu wyskoczył spod ziemi i nikt, ale to nikt nie miał pojęcia, kim jest ani dlaczego Churnazh okazuje mu takie względy. - Mogliśmy się tylko domyślać, że Yarthag był szpiegiem Churnazha - tak, a może nawet skrytobójcą- na dawnym dwo- rze księcia. - Na dźwięk słowa „skrytobójca" oczy Bahzella zwęziły się, a uszy przylgnęły płasko do czaszki. Marglyth ski- nęła głową. - Cokolwiek zrobił, Churnazh szczodrze go za to wynagrodził, bowiem pozbawił głowę domu Harkand godno- ści lordowskiej i nadał ją Yarthagowi. - Pamiętam, jak ojciec opowiadał o tym, gdy otaczali go lu- dzie, którym ufał - potwierdził Brandark. - Inne stare rody nie- szczególnie to obchodziło, ale to było, jeszcze zanim dobrali- ście się Chumazhowi do skóry. W tamtych czasach wciąż mógł tyranizować opozycję, a każdy, kto otwarcie uskarżał się na to, co przydarzyło się Harkandowi - czy na nagły awans Yarthaga - zazwyczaj tracił głowę. - Zgadza się - przytaknęła mu Marglyth. - Ale to, co szcze- gólnie zapadło mi w pamięć, zwłaszcza po upadku Hamaka, to łatwość, z jaką ten człowiek przechodził ze strony na stro- nę, nie tracąc przy tym głowy. Najwyraźniej zdradził starego księcia dla Churnazha, a potem zaczął nadskakiwać Hamako- wi. Powszechnie wiadomo, że zdecydował się popierać Har- 312 DavidM. Weber naka przeciwko innym synom Churnazha, a wszystkie nasze źródła są zgodne co do tego, że on i Chalghaz niemal poszli o to na noże. Bahzell skinął głową. Chalghaz był następnym w kolejności starszeństwa bratem Hamaka, co czyniło z nich rywali o względy ojca... i jego koronę. Przy takich zasadach prowadzenia polity- ki, jakie obowiązywały w Navahk, mogło z łatwością dojść do ofiar śmiertelnych, ale po śmierci Hamaka Chalghaz stał się niekwestionowanym następcą swego ojca. Przynajmniej na ra- zie. Arsham Chumazhson był następny w kolejności, ale był też dzieckiem z nieprawego łoża. Znany jako „Bękart", cieszył się popularnością wśród wojskowych, ale tylko nieliczni dwo- rzanie jego ojca poparliby go, gdyby przyszło co do czego. Choć nie stanowił wzoru cnót, bliżej mu było do niego niż jego ojcu czy braciom, wolał też spędzać jak najwięcej czasu poza Na- vahk, niż przyglądać się nadużyciom popełnianym przez krew- nych. Co się tyczy Chalaka, najmłodszego syna Churnazha, to tylko w ostateczności można by widzieć w nim pretendenta do tronu. Nazywany za plecami „Głąbem" Chalak był intrygan- tem, którego machinacje, choć nie było im końca, były niepo- miernie niedorzeczne. - Ale odkąd nie ma Hamaka - ciągnęła Marglyth - Yarthag zaczął inaczej śpiewać. O ile wiem, zbliżył się do Chalghaza, tak jak wcześniej do Hamaka, i to w rekordowym tempie. Urwała i spojrzała na brata, przekrzywiając jedno ucho. Bahzell kiwnął głową. Musiał tego dokonać błyskawicznie, zważywszy na to, że Chalghaz był zakładnikiem, którego Chur- nazh wymienił z Bahnakiem na samego Bahzella. Navahkskie książątko zostało wysłane do domu, kiedy Bahzell „złamał" umowę o zakładnikach, co wciąż oznaczało, że Yarthag miał nie więcej niż pięć, sześć miesięcy na to, by wkupić się w je- go łaski. - Zastanawiałam się, jakim cudem człowiek, który z taką ła- twością zmienia front, do tej pory sam nie został księciem - podjęła po chwili Marglyth - ale jeśli w polityce Navahk ma- czał palce Shama, odpowiedź sama się narzuca. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 313 - To się wydaje bardzo prawdopodobne - odezwała się Ka- eritha. - Wyznawcy Sharny zawsze wolą działać zza tronu. Ludzie są skłonni przyglądać się o wiele uważniej książętom i królom niż anonimowym doradcom, a to ułatwia tym ostat- nim ukrycie ich powiązań ze Skorpionem. - Ty i Marglyth chyba macie rację - zastanawiał się na głos Bahzell. - Tak czy owak, chciałbym usłyszeć, co jeszcze ma nam do powiedzenia Brandark. - Raczej niewiele więcej - odparł Zakrwawiony Miecz. - Tak jak powiedziała Marglyth, ludzie zawsze oplotkowują śmie- cie pokroju Hamaka. Ale pojawiły się też plotki - właściwie pogłoski - że książę nie poprzestawał na zabijaniu ludzi, któ- rych zabierał ze sobą do lasu. Nikt nie chciał powiedzieć, co dokładnie z nimi robił, sami rozumiecie, i zawsze zakładałem, że chodziło o tortury. Ale ponieważ wiemy, że Harnak miał powiązania z kościołem Sharny, możliwie, że tortury były ostat- nią rzeczą, o którą musiały się martwić jego ofiary. - To prawda - powiedziała posępnie Kaeritha. Gharnal od- wrócił głowę, pytająco podnosząc brew i nadstawiając uszu. - Nie to, żeby tortury same w sobie nie były czymś wystarczają- co okropnym, biorąc pod uwagę rodzaj „zabaw", w jakich lu- buje się Sharna i jego plugawi wyznawcy - odpowiedziała przy- branemu bratu Bahzella głosem zimnym jak stal. - Widziałam, co zostawiająpo sobie. Lubią noże do obdzierania ze skóry i wie- dzą, jak się nimi posługiwać. Potrafią godzinami - a nawet dnia- mi - utrzymywać ofiarę przy życiu, co stanowi element rytuału przywoływania demona, a w swoje „święte dni" dopuszczają się ceremonialnego kanibalizmu. Najchętniej zjadają ofiary na surowo, póki „posiłek" jest jeszcze żywy... a sam Sharna poże- ra ich dusze. - Uśmiechnęła się posępnie. - Nazywają to „Wspól- ną Ucztą". Bahzell usłyszał, jak ktoś za nim się krztusi, a twarz Gharna- la pokryła się trupią bladością. Choć młodzi - wszyscy ochotni- cy widzieli rzeź i grozę wojny, ale to, co opisała Kaeritha, było daleko gorsze. Nie to, żeby ktokolwiek wątpił w jej słowa. Dziw- nym trafem została zaakceptowana najszybciej z towarzyszy 314 DavidM. Weber Bahzella, gdy tylko Koniokradowie zobaczyli, jak trenuje. Wo- jowniczki Sothoii nie nosiły zbroi, a ich technika walki dwoma mieczami różniła się nieco od stosowanej przez Kaerithę, ale była na tyle zbliżona, by Koniokradowie, którzy zetknęli się z wojowniczkami, krzywili się na ich wspomnienie. To wystar- czyło, by rozproszyć wszelkie wątpliwości co do stosowności robienia z kobiet wojowniczek, a entuzjazm, z jakim stawała z każdym z nich w szranki, zrobił resztę. Jak odkryła, pojedyn- kując się z Bahzellem, pomimo niespotykanego u kobiet wzro- stu i siły, odznaczała się i tak zbyt lichą posturą, by potykać się z hradani — a zwłaszcza Koniokradem - na równych warunkach. Ale jak podczas tych samych pojedynków odkrył Bahzell, każ- dy hradani, który nie podchodził do niej z najwyższym szacun- kiem (i ostrożnością), wkrótce leżał plackiem na ziemi z mie- czem przystawionym do szyi. Z wyjątkiem Hurthanga ani jed- nemu nie udało się pokonać jej w pierwszym starciu i to pomi- mo tego, że przyglądał się, jak daje łupnia jego poprzednikom. Sytuacja uległa zmianie, gdy przyzwyczaili się do jej stylu wal- ki, ale i tak nieustraszenie stawiała czoła wojownikom o dwa- dzieścia procent wyższym od siebie, narażając się na ewentual- ne siniaki, zwichnięcia i złamania kończyn... i pomimo niższe- go wzrostu wcale nie pozostawała im dłużna. Bahzell podej- rzewał, że jej wyjątkowa uroda (jeśli zapomnieć o krótkich uszach) też w niczym nie przeszkadzała, choć żaden z mężczyzn, którzy do niego przystali, nie byłby na tyle nieroztropny, by wspomnieć o tym, gdy znajdowała się w zasięgu głosu. A wro- dzony im szacunek do kobiet niewątpliwie też się do tego przy- czynił. Brandark rzecz jasna cierpiał z powodu piętna Zakrwawio- nego Miecza, ale przynajmniej był hradani. Koniokradowie dobrze wiedzieli, kim był i jakie motywy nim kierowały - na- wet ci, którzy nienawidzili go tak jak Gharnal. Ale Vaijonowi nie potrafili przypiąć żadnej łatki. Był z niego taki ni pies, ni wydra - obcy nie będący ani hradani, ani kobietą, który jak do- tąd opanował słownictwo hradani w bardzo ograniczonym stop- niu, a którego akcent i maniery wydawały się jego gospoda- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 315 rzom... zniewieściałe. Oddanie Bahzellowi działało na jego korzyść, a sam Bahzell był niezmiernie zadowolony, że jego współplemieńcy nie spotkali nigdy dawnego Vaijona, ale mimo to podchodzili do niego z ostrożnością i -jak podejrzewał Bah- zell - z pewną skrywaną pogardą. Choć według ludzkich stan- dardów Vaijon był wysoki i potężnie zbudowany, wśród hrada- ni wyglądał jak nieopierzony wyrostek, co tylko podkreślało jego młody wiek, a zaskoczenie, że zostali pobici przez kobie- tę, które sprawiło, że zaakceptowali Kaerithę, nie miało zasto- sowania w jego przypadku. Na szczęście Vaijon zdawał się znosić to całkiem dobrze - lepiej niż na przykład Brandark. Wyglądało to niemal tak, jak gdyby młody rycerz zdecydował, że drwiny, jakie stroją sobie z niego jego gospodarze, były kolejnym przejawem pokuty za jego własną pogardę dla pomysłu, że hradani może zostać wybrańcem Tomanaka. Bahzell uważał, że nie było w tym nic złego, ale modlił się w duchu, by ktoś nie posunął się za daleko. Vaijon był pod wieloma względami reformo- walny, ale istniały pewne granice, a gdy ktoś raz je przekro- czył... Koniokrad zdecydował - po raz kolejny - że nie będzie się nad tym zastanawiał. Ani nad tym, że Brandark może stracić panowanie nad sobą. Najwyraźniej Tomanak zapomniał wspo- mnieć o większej ilości aspektów bycia wybrańcem, niż Bah- zell to sobie początkowo uświadamiał, utrzymanie zaś spokoju w tej grupie zajmowało wysoką pozycję na ich liście. - A więc dobrze - powiedział, otrząsając się z zadumy. - Wy- daje się, że miejsce, którego szukamy, jest gdzieś tutaj. - Zastu- kał w obszar pokazany przez Brandarka. - Teraz trzeba tylko tam pójść i je znaleźć. - A niby jak zamierzasz to zrobić? - zapytał kpiąco Hur- thang. - Na mapie ten obszar wydaje się mały, Bahzellu, ale coś mi się widzi, że może okazać się nieco większy, gdy będziesz brnął w śniegu, kryjąc się przed patrolami Churnazha! - Tak, to prawda - przyznał mu rację Bahzell - ale mam wrażenie, że wystarczy, bym tylko zbliżył się do tego miejsca, 316 DavidM. Weber a wyczuję je tutaj. - Tym razem postukał się w skroń, a Hur- thang sceptycznie poruszył uszami. - Wyczujesz, tak? Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało tak, jak gdybym nie dowierzał twoim słowom, Bahzellu, ale chciał- bym, abyś mi to lepiej wyjaśnił. - Nie winię cię za to, ale to nie jest coś, co można tak na- prawdę wyjaśnić. - Bahzell nachmurzył się, pocierając brodę ręką. - Mam to, odkąd złożyłem Przysięgę Mieczy - podjął po chwili. - Tak jak ten miecz. Dotknął ogromnego miecza opartego o stół obok niego i jedna czy dwie ręce zadrżały, jak gdyby ich właściciele chcieli od- czynić zły urok. Bahzell demonstrował już umiejętność przy- woływania miecza, aby udowodnić swój status wybrańca. Więk- szość ochotników była pod wrażeniem, ale wielu pozostało na- stawionych sceptycznie, odłożył więc ostrze i zachęcił wszyst- kich, którzy mieli na to ochotę, by spróbowali go podnieść. Kilku - włączając w to Hurthanga - przyjęło wyzwanie... i prawie nabawiło się przepukliny, usiłując go unieść. Kiedy bez naj- mniejszego wysiłku wziął miecz do ręki i podał Kaericie, która odebrała go z łatwością, nawet największe niedowiarki musia- ły uznać, że naprawdę jest wybrańcem Tomanaka. Wciąż jednak nie wiedzieli, dlaczego po upływie dwunastu stuleci Tomanak miałby nagle chcieć dać złamanego kormaka za to, co działo się z hradani, ale w tej chwili ważniejsze były wieści o działalności Sharny wśród Navahkczyków. Bez wzglę- du na to, czego mógł chcieć od nich Tomanak, doskonale zda- wali sobie sprawę z tego, czego pragnął Sharna, i nie mieli naj- mniejszego zamiaru mu na to pozwolić. Bahzell cały czas pa- miętał, że jest coś, o czym im jeszcze nie wspomniał, a co mia- ło się dla nich okazać ważniejsze nawet od planów Sharny... gdy im już o tym powie. Na razie nie znalazł odpowiedniej chwi- li, by poruszyć ten temat. Tak jakby coś - albo ktoś, pomyślał ponuro - powstrzymywało go, dopóki nie nastąpi ten właściwy moment. - No, widzę miecz, Bahzellu - powiedział Hurthang nie- mal przepraszająco - ale ta druga sprawa, to „wyczuwanie" ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 317 różnych rzeczy... - Wzruszył ramionami, a Bahzell uśmiech- nął się blado. - Mnie też nie było łatwo się z tym pogodzić, więc nie po- wiem, że jestem zdziwiony, kiedy słyszę, że i inni mają z tym trudności. Ajednak to prawda. Kerry? - Spojrzał na Kaerithę, szukając u niej poparcia. Dziewczyna chmurnie wpatrywała się w swoje piwo. - Bahzell ma chyba rację, Hurthangu - oznajmiła w końcu. - Nie ma dwóch identycznych wybrańców, którzy postępowa- liby dokładnie w ten sam sposób. To konkretne zadanie zosta- ło powierzone Bahzellowi, a ja nie mam pojęcia, jakie wska- zówki i pomoc zostaną mu udzielone - o ile w ogóle zostaną udzielone. Wiedza, którą możemy uzyskać, też ma swoje grani- ce. Chyba najlepiej ująć to w ten sposób: Tomanak może po- twierdzić dla nas pewne rzeczy, ale nie prowadzi nas za rękę, gdy sami staramy się do nich dojść. To należy do nas, nie do niego, i myślę, że w zasadzie tak właśnie powinno być. Wyku- wa nas, abyśmy byli jego ostrzami, abyśmy myśleli i działali samodzielnie, anie byli jego bezradnymi suplikantami... albo niewolnikami. Przerwała, a Hurthang powoli kiwnął głową. Choć hradani nie mieli większego pożytku z bóstw, to był przynajmniej po- gląd, który rozumieli. Surowe życie nauczyło ich samodzielno- ści, a tym, co budziło pogardę wszystkich hradani, była słabość. Wśród ich ludu siłę fizyczną przyjmowano jako coś naturalne- go, ale siła wewnętrzna była zupełnie inną kwestią... i to o wie- le ważniejszą. - W moim przypadku - ciągnęła Kaeritha - jest to coś, co „widzę", jak aura albo światło, które mnie prowadzi, gdy znaj- dę się wystarczająco blisko. W przypadku Bahzella jest to za- pewne coś innego, a ja nie ośmieliłabym się wyrazić tego sło- wami za niego. Ale skoro twierdzi, że „poczuje" coś, ja mówię, że tak właśnie będzie. Kiedy przyjdzie czas. - Hm. - Hurthang opadł z powrotem na oparcie krzesła, dra- piąc się po nosie, a potem znów wzruszył ramionami. - A więc dobrze, Bahzellu. Swego czasu robiłem chyba głupsze rzeczy 318 DavidM. Weber niż pójście za człowiekiem, który „wyczuje" wrogów, gdy znaj- dzie się wystarczająco blisko nich. Nie to, żebym teraz potrafił odszukać w pamięci którąś z nich, sam rozumiesz, ale jeśli dasz mi kilka dni do namysłu ani chybi przypomnę sobie przynaj- mniej jedną. - Ani chybi - zgodził się grzecznie Bahzell. Zebrani w sali ochotnicy gruchnęli śmiechem. Ucichł on jednak, gdy jeden z nich przemówił głosem, w którym nie było śladu wesołości. - No dobrze, muszę się zgodzić z Hurthangiem we wszyst- kim, co dotyczy Sharny - rzekł - ale jeśli chodzi o innych bo- gów i demony...! Bahzell odwrócił się, by przyjrzeć się mówiącemu, ale mło- dzieniec nie spuścił wzroku. Zamiast tego spojrzał Bahzellowi prosto w oczy i potrząsnął głową z zawziętym uporem hradani. - Jestem ci wdzięczny za to, że ostrzegasz nas przed tym, na co się zanosi, nie miej co do tego żadnych wątpliwości. A także za to, że Tomanak pomoże nam skopać Sharnie tyłek. Ale wy- daje mi się, że ma on swoje własne powody, żeby pozbyć się Demoniego Tchnienia i - bez urazy, Bahzellu -jakoś nie mam ochoty, żeby Równoważący Szale zajął jego miejsce. Nikt nie udzielił mu głośno poparcia, ale Bahzell wyczuł je w milczeniu pozostałych. - Nie powiem nawet słowa na twój wybór - ciągnął kryty- kant - ale jedno powiem jasno: nie widziałem żadnego, ale to żadnego powodu, żeby uznać jakiegokolwiek boga za swoje- go pana i władcę, i może to właśnie dlatego Tomanak tak się pali, żeby pomóc nam zmienić zdanie w tej kwestii. Ale fak- tem jest, że wśród bogów światła nie ma nawet jednego, który od Upadku choćby kiwnął palcem, żeby zrobić cokolwiek dla hradani. Zamilkł, a ktoś za nim odkaszlnął w pięść. Zapadła pełna na- pięcia cisza. Bahzell powiódł twardym spojrzeniem po zebra- nych członkach klanu. Potem powoli skinął głową i wstał. Dwaj hradani, którzy stali zaraz za nim, musieli odsunąć się do tyłu, żeby zrobić mu miejsce i usłyszał, jak ktoś przeklina - gdy je- den z nich nadepnął komuś obcasem na palce - ale nawet nie ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 319 odwrócił się, by spojrzeć. Po prostu sięgnął po miecz, symbol wybrańca, i uniósł go, trzymając rękojeścią do góry, a ciżba roz- stąpiła się przed nim jak woda przed dziobem okrętu, on zaś podszedł do paleniska. Odwrócił się do niego tyłem, czując cie- pło bijące od ognia na plecach i łydkach, i stanął twarzą do wszystkich zgromadzonych, wciąż trzymając przed sobą miecz. - Wysłuchałem cię, Chavaku - rzekł, zwracając się do mło- dego wojownika tak oficjalnie jak wódz podczas wielkiego zgro- madzenia całego klanu - i szanuję to, że wypowiedziałeś się otwarcie i bez ogródek. Tak, i jeśli o mnie chodzi, jeszcze nie- dawno sam powiedziałbym dokładnie to samo. Prawdę mówiąc, rzeczywiście to powiedziałem i to nieco głośniej niż ty, gdy on i ja po raz pierwszy stanęliśmy twarzą w twarz. -1 co odpowiedział? - zapytał Chavak. - Nic - odparł Bahzell. - Nie wtedy, bo rozumiał dobrze, że potrzebne jest coś silniejszego niż słowa, by zmusić hradani do zmiany zdania. - Uśmiechnął się lekko. - Bywamy krzynkę uparci, od czasu do czasu, tak w każdym razie słyszałem. Zastrzygł uszami i kilka słuchających go osób zachichotało. Ale uśmiechy wnet ucichły, a Bahzell ciągnął dalej. - I znalazł coś silniejszego. A przynajmniej wydaje mi się, że większość ludzi może w ten sposób patrzyć na demona. Ale mógł próbować mnie przekupić o wiele wcześniej, mógł zdra- dzić mi pewien sekret, gdyby chciał kupić sobie moją przysię- gę. Ale on nie zrobił tego, Chavaku. Nie chce też przekupić was, ale wydaje mi się, że jest coś, co powinniście wiedzieć - coś, co otrzymałem od niego jako podarunek, bez żadnych zo- bowiązań - co powinni wiedzieć wszyscy hradani. Tak Konio- kradowie, jak Zakrwawione Miecze. Uśmiechnął się krótko do Brandarka, siedzącego nierucho- mo przy stole, w otoczeniu swych odwiecznych wrogów, a po- tem wziął głęboki oddech. - Widzicie, chłopcy, nie bez powodu po dwunastu długich stuleciach Tomanak uczynił swym wybrańcem hradani. Skoro już o tym mowa, nie mam żadnych wątpliwości, że ma dla mnie więcej niż jedno zadanie do wykonania, ale opowiem wam tyl- 320 DavidM. Weber ko o tym, które według niego będzie miało największe znacze- nie dla całego naszego ludu, dotyczy bowiem Szału. Wszyscy gwałtownie umilkli. W ciszy, która zapadła, sły- chać było nawet cichutkie trzaskanie ognia na palenisku i szum wiatru muskającego dach. Bahzell uśmiechnął się z gorzkim zro- zumieniem. - Wszyscy wiemy, komu zawdzięczamy Szał - rzekł, a jego głęboki głos omył ich niczym morskie fale - ale jest coś, o czym nie wiedział żaden z nas, dopóki Tomanak nie wyjawił prawdy mnie i Brandarkowi. Gdy mroczni magowie w Kontovarze ze- słali na nas Szał, abyśmy walczyli i zabijali w ich imieniu, ich czar wszedł nam w ciało i w krew. Przez dwanaście długich wie- ków przekazywaliśmy go z ojca na syna, a potem wnuka i pra- wnuka i to właśnie Szał sprawia, że inne rasy obawiają się nas i nas nienawidzą. Ale Szał, którego teraz doświadczamy, nie jest taki, jakim chciałyby go widzieć te śmieci, które go nas zesłały. Wciąż nikt się nie odzywał, ale widział podnoszące się uszy i zmarszczone brwi słuchaczy, którzy zastanawiali się, do cze- go zmierza. Uniósł miecz jeszcze wyżej. - Przysięgam wam na ten miecz - powiedział, nie podno- sząc głosu, który mimo to niósł się jak huk gromu, a oczy mu błysnęły. - Dawny Szał wciąż istnieje i będzie istniał w nad- chodzących latach, ale w końcu zaczyna się zmieniać. Gdy wzywamy Szał - przywołujemy go, zamiast pozwolić mu nami zawładnąć - wówczas mamy nad nim kontrolę. Większość zebranych sprawiała wrażenie zmieszanych, ale w niektórych patrzących na niego twarzach zauważył rodzące się zrozumienie i dziką, płomienną nadzieję. Skinął głową. - Powiedział to sam Tomanak. Szał może ogarnąć nas i za- władnąć nami wbrew naszej woli tylko wtedy, gdy mu na to pozwolimy, ale od dziś możemy wzywać go i wykorzystywać tak, jak chcemy i potrzebujemy. Nie jak przekleństwo, które czyni nas zwierzętami albo czymś jeszcze gorszym, ale jak na- rzędzie, oręż, który odpowiada naszym rękom i naszej woli i czyni nas czymś więcej, niż jesteśmy! Właśnie dlatego Toma- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 321 nak powołał wybrańca hradani - aby powiedzieć wszystkim hradani, że po dwunastu wiekach nasz los jest wreszcie w na- szych rękach, a nie w rękach czarodziei - niech będą przeklęci przez Phrobusa! - którzy przeklęli nas wszystkich! Umilkł, a cisza, która zapadła, była ogłuszająca. Nikt się nie odzywał, jak gdyby każdy obawiał się, że to tylko sen, który pod wpływem jego głosu może prysnąć, rozwiewając ulotną nadzieję, że niemożliwe może być prawdą. Ale w końcu Hur- thang Tharakson wstał powoli. Pozostali odsunęli się, by zro- bić mu przejście, a on przeszedł bardzo powoli przez cały po- kój, by stanąć naprzeciwko Bahzella. - Czy to prawda? - wyszeptał. - Przysięgniesz mi, że to praw- da, Bahzellu? - Tak - odparł cicho Bahzell. - Na moje życie, na honor mojego ojca, na krew klanu, do którego należymy i na sam miecz Tomanaka. Hurthang wpatrywał się w niego z twarzą bladą i napiętą, a potem świsnęła stal, gdy zdjął z pleców topór. Trzymał go w ręku przez długą chwilę, a potem uląkł u stóp kuzyna, poło- żył topór na podłodze przed nim i pochylił głowę. - A więc Chavak nie ma racji, ja zaś rozumiem, dlaczego Tomanak szukał ciebie, Bahzellu Bahnaksonie - powiedział, wyrażając się w sposób bardzo oficjalny pomimo emocji, które dławiły mu głos - i mam u ciebie dług, którego nie sposób spła- cić. Po pierwsze uratowałeś życie mojej Farmah, potem wysła- łeś ją tutaj, abym mógł ją spotkać i pokochać, później zabiłeś nikczemnego łotra, który ją skrzywdził, a teraz prosisz mnie, żebym wraz z tobą wywarł zemstę na jemu podobnych łajda- kach. Już samo to wystarczyłoby, by moje życie należało do ciebie. Ale to... - Wziął głęboki, drżący oddech. - Za to, że powiedziałeś mojemu ludowi o czymś takim, winien ci jestem więcej niż życie, proszę więc, byś uczynił mnie swoim charka- nahd, tak jak chce tego pradawna tradycja naszego ludu. Ktoś ze świstem wciągnął powietrze w płuca. Przysięga char- kanahd była najbardziej uroczystym z przyrzeczeń, jakie mógł złożyć hradani. Cudzoziemscy uczeni, którzy myśleli, że sło- 322 David M. Weber wo to pochodzi z języka hradani, przetłumaczyli je po prostu jako „zbrojny", ale byli w błędzie. Inni uczeni, lepiej władają- cy martwymi językami upadłego Kontovaru, mogliby im po- wiedzieć, że dosłownie oznaczało ono „zaprzysiężony na śmierć", ale tylko hradani wciąż pamiętali, co się za nim kryło. Co nadal się za nim kryło i co dla nich oznaczało. Hurthang właśnie ofiarował Bahzellowi wszystko to, kim był - kim kiedykolwiek mógł być. Nie tylko swoją służbę, nawet nie miecz w walce. Przysięga charkanahd obejmowała to wszystko, ale była to jej prostsza część. Właśnie dlatego domo- rośli „uczeni" używali słowa „zbrojny" jako jej ekwiwalentu. Prawdziwa charkanahd pociągała za sobą o wiele dalej idące konsekwencje, miała bowiem pierwszeństwo przed wszystki- mi innymi przyrzeczeniami i ślubami. Zwalniała składającego ją człowieka z wszelkich przysiąg na wierność, a on oddawał swojemu suwerenowi własne życie. I nie tylko, ponieważ ofia- rowywał mu również chwilę swojej śmierci - prawo i władzę wybrania miejsca i chwili, gdzie i kiedy bez żadnych pytań i wa- hania odda życie, które nie należało już do niego. Ale Bahzell tylko położył delikatnie dłoń na pochylonej gło- wie kuzyna i potrząsnął swoją własną. - Nie, Hurthangu - powiedział cicho. - Nic mi nie jesteś winien, bo cokolwiek zrobiłem, zrobiłem to dlatego, że chcia- łem i dlatego że nie mogłem się po prostu odwrócić i udawać, że nie wiedziałem, co należało zrobić. Nie potrzebuję też char- kanahd. Ale potrzebni mi są bracia w mieczu, a jeśli ja nie mogę przyjąć twojej przysięgi, znam kogoś, kto może to zrobić. Hurthang podniósł głowę i oczy rozwarły mu się szeroko, bowiem Bahzella otaczała błyszcząca błękitna poświata. Spo- wijała go lazurowa światłość, a jego głos nie należał już tylko do niego. Brzmiał jakoś inaczej, był nawet głębszy niż jego własny i potężny jak szarża ciężkiej jazdy o świcie. Wszyscy obecni osunęli się na kolana przed majestatem, który wokół sie- bie roztaczał, a klękając, wiedzieli, że tak naprawdę nie patrzy- li na Bahzella Bahnaksona. A raczej nie tylko na niego. I gdy ta świadomość dotarła do nich, zdali też sobie sprawę, że wszyst- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 323 ko, co im powiedział - o Sharnie, o własnej zdolności wyczu- wania kryjówek bogów mroku i wyszukiwania ich, a przede wszystkim o Szale - było prawdą. Niezbitą prawdą, która prze- niknęła ich do szpiku kości. Tak jak Hurthang w jednej chwili uzmysłowili sobie ogrom daru otrzymanego od Bahzella i To- manaka. Wielką zmianę w swoim życiu i to, że już nic nie mo- gło być takie samo jak dawniej. - Wydaje mi się, że widzę jeszcze jeden powód, dla którego Tomanak mnie tu przysłał - powiedział Bahzell, wciąż głosem, który należał i jednocześnie nie należał do niego. - Sam nie przyjmę waszej przysięgi, bracia w mieczu, ale wydaje mi się, że każda placówka zakonu Tomanaka musi kiedyś zostać zało- żona. - Uśmiechnął się, a za jego słowami wydawała się drżeć i tańczyć kaskada perlistego śmiechu, przypominającego rado- sne granie trąbek. - Niejeden możny pan, bracia, będzie krzyn- kę zaniepokojony, kiedy dowie się, że sam Tomanak powołał do życia cały konwent krwiożerczych, barbarzyńskich hradani, ale najlepiej będzie, jeśli zaczną oswajać się z tą myślą bo mam dziwne wrażenie, że nie jest to wcale najgorsze, co ich jeszcze czeka! Odpowiedziały mu śmiechy klęczących wojowników, rado- sne, a jednak pełne szacunku. Powiódł wzrokiem po zgroma- dzonych. - Bracia, czy złożycie Przysięgę Mieczy Tomanakowi, jako jego wojownicy i członkowie jego zakonu? - zapytał i w ca- łym pomieszczeniu rozległ się zgrzyt i świst stali, gdy każdy obecny Koniokrad dobył miecza lub topora i wyciągnął go przed siebie. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI - Coś mi się wydaje, że twój ojciec miał wobec ciebie inne plany niż zaprzysiężenie całego konwentu - powiedział Bran- dark, starając się ukryć uśmieszek. Mówił cicho, wydychając obłoczki pary. On i Bahzell leżeli pod zwieszającymi się nisko gałęziami rosnących gęsto jodeł. Pięćdziesięciu czterech hra- dani - i dwoje ludzi - leżało w ukryciu wokół nich, ale każdy obserwator, który by ich nie dostrzegł, byłby usprawiedliwio- ny. Nawet Brandark poczuł się nieswojo, gdy odkrył, z jaką ła- twością pół setki wielkich Koniokradów po prostu zniknęło w zasypanych śniegiem lasach. Poranek był wprawdzie chmur- ny, ponury i mglisty, a jednak wciąż wydawało się to niemożli- we. Z drugiej strony nie brał też nigdy udziału w rajdzie Konio- kradów na Wietrzną Równinę. - Nie byłbym tego taki pewny, malutki - wymamrotał Bah- zell z roztargnieniem, lustrując wzrokiem milczące drzewa. - Niezły spryciarz z tego mojego ojczulka i wydaje mi się, że spo- dziewał się tego, jeszcze zanim pozwolił mi zebrać ochotni- ków. Poza tym w ten sposób przypadnie mu w udziale zaszczyt bycia pierwszym „patronem" zakonu wśród hradani, jeśli wszystko pójdzie dobrze, a nie ryzykuje niczym, jeśli stanie się Z A P R Z Y S I Ę Ż O N Y B O G U W O J N Y 3 2 5 inaczej. A skoro już o tym mowa, dopilno wał, żeby zakon nie został założon y przez niego, a to bardzo wiele znaczy, jeśli mam przekon ać resztę twojego ludu, że Tomana k jest neutraln y, a za- kon jest czymś więcej niż tylko narzędzi em Hurgru m. - Na prawdę? - Brandar k włożył rękę pod kaptur białej pele- ryny, jaką nosił każdy członek oddział u, żeby podrapa ć się po ściętym uchu, po czym skrzywił się. - Chyba masz rację - przy- znał. - Twój ojciec to chytra sztuka i mam niejasne przeczu cie, że gdy coś robi, zawsze ma po temu więcej niż jeden powód. -1 właśnie dlatego wkrótce zasiądzi e na tronie Churnaz ha - zgodził się Bahzell. - Ale... Urwa ł gwałtow nie, a Brandar k sięgnął po miecz, odwraca - jąc się, by spojrzeć w tym samym kierunku co Koniokr ad. Ale okazało się, że to tylko Urach, wybrany przez Hurthan ga zwia- dowca, który wyłonił się z mgły, szybko i cicho sunąc w ich stronę na nartach. Rozgląd ał się bacznie dookoła, więc Bahzell dyskretn ie machnął ręką. Choć nieznacz ny, gest przykuł uwa- gę Uracha, który zaczął jechać szybko w kierunk u Bahzella i Brandar ka. - No i? - zapyt ał cicho Bahz ell, a Urach skrzy wił się. - Jest tak, jak mówił lord Brandar k, Bah... milordzi e. Przed nami jest coś w rodzaju drogi. Właści wie to nie droga - raczej szlak - ale śladów jest dość, żeby widać było, dokąd prowadz i. Niewiel e tego jest. Myślę, że przejech ało tamtędy zaledwi e kil- ka koni - nie więcej niż trzy - i to tylko w jedną stronę. Jeszcze nie wróciły. A sam trop skręca nieco na północ i jest równie pokrętn y jak umysł Zakrwa wionego Miecza. Bez urazy, lordzie Brandar ku! - Nie ma sprawy - powiedz iał sucho Brandar k. Urach przy- glądał mu się z niedowi erzanie m, a potem pochylił głowę, szcze- rząc zęby w uśmiech u. - W każdym razie, milordzi e, wije się jak wąż, który dostał drgawek, a trzyma się ziemi jak pijawka. Nie poszedłe m nią daleko, ale gdybyś pytał mnie o zdanie, powiedz iałbym, że ten, kto ją wytyczy ł, nie chciał, by ktokolw iek widział, jak jej używa. 326 DavidM. Weber - Hm. - Bahzell potarł podbródek, a potem kiwnął głową. - Dobrze, Urachu. Dobra robota. Będę wdzięczny, jeśli powiesz to samo Hurhangowi - jest tam, pod tym uschniętym dębem - a potem ściągniesz go tutaj. - Tak jest, milordzie! - Urach oddalił się pospiesznie, a Bran- dark sardonicznie uniósł brwi. - Bah... milordzie, tak? Nie do wiary! Cóż za oficjalne za- chowanie jak na bandę brudnych Koniokradów! Czy Tomanak wie o twoim nagłym awansie? - Zastanawiam się, jak byś wyglądał z ustami pełnymi śnie- gu? - mruknął Bahzell. - W każdym razie byłbyś wtedy nieco ciszej. - Ojojoj. Jesteśmy dzisiaj jacyś drażliwi - drążył Brandark, ale Bahzell tylko się uśmiechnął. - Wydaje mi się, że wkrótce im to przejdzie, malutki. Ale w tej chwili nie są jeszcze do końca pewni, w co się właściwie wpakowali. Więc jeśli taki chłopak jak Urach czuje się nieco lepiej, mogąc przez jakiś czas zwracać się do mnie per „milor- dzie", chyba jakoś zniosę tę żenadę. - Nie wątpię. Ale zdajesz sobie chyba sprawę, że przez ciebie jeszcze bardziej do was nie pasuję? - zapytał Brandark, po czym westchnął, gdy Bahzell spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. - Już i tak byłem Zakrwawionym Mieczem - co, o ile sobie przy- pominasz, nie jest zbyt bezpieczne, jeśli jest się otoczonym przez bandę Koniokradów o morderczych skłonnościach - ale przy- najmniej miałem towarzystwo, jako że Vaijona i Kerry też raczej nie można nimi nazwać. Ale ty musiałeś przyjąć ich wszystkich do zakonu Tomanaka, którego Vaijon i Kerry są członkami. Co czyni mnie jedynym uczestnikiem tej ekspedycji, który nie jest jednym z wiernych sług Równoważącego Szale. - Wiesz, akurat tu bym się z tobą zgodził. Ale niech cię to nie trapi. Trzymaj się tylko nas, a już my się o ciebie zatrosz- czymy. Będziesz bezpieczniejszy niż w matczynych ramionach. Brandark otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zamknął je, gdy spod jodły obok nich wyśliznął się Hurthang i kiwnął gło- wą w kierunku wskazanym przez Uracha. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 327 - Ślady, co? - zapytał cicho. - Jak myślisz, co mogli robić uczciwi ludzie w środku tych zapomnianych przez bogów i lu- dzi lasów o tej porze roku, Bahzellu? - Co? Nie „milordzie"? - zaszydził Brandark. Hurthang zer- knął na niego, a potem zachichotał i sięgnął ręką obok Bahzel- la, by uderzyć Zakrwawionego Miecza pięścią w ramię. - Rozumiem, dlaczego Bahzell jest do ciebie taki przywią- zany, malutki. Potrafisz sprawić, że przy tobie nikt nie zapomni o pokorze, co? - Staram się - przyznał Brandark. - To trudne zadanie, pa- miętaj, ale ktoś musi je wykonywać. A Bahzell daje mi przy- najmniej szerokie pole do popisu. - Skończcie już z tym, obaj - powiedział surowo Bahzell, gdy Hurthang usiłował nie parsknąć śmiechem. - Mamy teraz ważniejsze rzeczy na głowie. - To prawda - przyznał mu rację Hurthang. — Ale jeśli wie- rzyć plotkom, którymi podzielił się z nami Brandark, nie wątpię, że ślady zaprowadzą nas tam, dokąd chcemy dotrzeć. - Spojrzał na Bahzella zmrużonymi oczyma. - Czy poczułeś już coś? - Nie, jeszcze nie. A raczej nie wydaje mi się, żebym coś poczuł - coś innego niż lekkie podenerwowanie, jak mógłbyś powiedzieć. Tak czy owak, myślę, że masz rację, i będę wdzięcz- ny, jeśli ruszysz ze swoją grupą przodem. Będę zaraz za wami, a oddział Gharnala może osłaniać nam tyły. - Zgoda. - Hurthang kiwnął głową i wydostał się na otwartą przestrzeń, machając na pozostałych trzynastu ludzi ze swego oddziału, by do niego dołączyli. Ubrani w białe peleryny Ko- niokradowie pojawili się jak spod ziemi, wyłaniając się z naj- bardziej nieprawdopodobnych kryjówek, i cała czternastka ru- szyła przed siebie z cichym świstem nart. Bahzell pozwolił im wysunąć się jakieś pięćdziesiąt jardów naprzód, po czym sam wyczołgał się z ukrycia. Brandark ru- szył za nim, a wkrótce dołączyli do nich Vaijon i Kaeritha. Lu- dzie wyglądali na zmęczonych, ale wytrzymywali narzucone im tempo, a Bahzell wiedział, że tym sposobem zasłużyli sobie na podziw Koniokradów. Jak bardzo byliby zmęczeni Yaijon 328 DavidM. Weber i Kaeritha - jak ciężko by dyszeli albo jak bardzo ich twarze byłyby oblane potem - dotrzymywali im kroku, liga za ligą. Na szczęście Bahzell zwolnił tempo, gdy dotarli do zalesio- nych terenów, które Brandark zidentyfikował jako prawdopo- dobny teren łowów. Pośpiech był nieprzyjacielem tajności, a ostrożność w tej chwili była ważniejsza niż szybkość. Traktat pokojowy pomiędzy Koniokradami i Zakrwawionymi Miecza- mi wciąż obowiązywał - przynajmniej teoretycznie. Ale choć hradani z zaskakującą pedanterią podchodzili do takich kwestii jak oficjalne wypowiedzenie wojny, byli również mistrzami okazjonalnych rajdów uprzedzających, a w przeciwieństwie do innych ludów nie mieli nic przeciwko wypuszczaniu się na nie zimą. Oznaczało to, że Churnazh musiał ze szczególną czujno- ścią wyglądać Koniokradów zapuszczających się na terytorium jego księstwa... nie wspominając o środkach ostrożności, jakie powinni byli przedsięwziąć wyznawcy Sharny. Fakt, że zwal- niając, pozwolił ich ludzkim przyjaciołom na złapanie odde- chu, był dodatkową korzyścią, ale tak naprawdę Bahzell chciał uniknąć wpakowania się na jakiegoś strażnika lub w pułapkę zastawioną przez nieprzyjaciół. Reszta jego oddziału dołączyła do nich, I Koniokrad gestem nakazał im jechać dalej. On i jego przyjaciele sunęli zaraz za Hurthangiem, w środku ich luźnej formacji. Za nimi Gharnal zaczął formować swój oddział. Bahzell pozwolił, by automa- tyczne, wyuczone odruchy niosły go dalej, zamknął oczy i skon- centrował się. Nie był zupełnie szczery z Hurthangiem. A dokładniej, na wszelki wypadek zbagatelizował własne doznania. Osobiście był przekonany, że chwyta jakieś słabe, nieprzyjemne wraże- nie, że na północy coś się porusza w ciemności. Odwrócił gło- wę, rozdymając nozdrza, jak gdyby chciał chwycić w nie woń powietrza, a wargi odchyliły mu się do tyłu, odsłaniając zęby w grymasie, którego nie był nawet świadomy, bowiem wraże- nie wzmogło się i stawało się silniejsze z każdą chwilą. - Myślisz, że ci od Sharny potrafią wyczuć nas tak ja my ich? - zapytał cicho Kaerithę. Kobieta wzruszyła ramionami. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 329 - Nie wiem. Przypuszczam, że Demonie Tchnienie ma wśród swoich ludzi takich, którzy są odpowiednikiem wybrańców To- manaka, ale nie mam pojęcia, do czego mogą być zdolni. - Zmarszczyła brwi, oddalając się łukiem od Bahzella, by omi- nąć z drugiej strony drzewo, a podjechawszy do niego z powro- tem, wzruszyła ramionami. - Wiem, że naszym wybrańcom zdarzało się od czasu do czasu wpaść w zasadzkę. Niezbyt czę- sto, ale jednak. Zwykle ma to miejsce wtedy, gdy nie spodzie- wają się kłopotów. - Skrzywiła się. - Oczywiście nikt nie może wpaść w zasadzkę we właściwym sensie tego słowa, jeśli „spo- dziewał się kłopotów", ale nie to miałam na myśli. - Miałaś na myśli to, że wybrańcy, o których mowa, nie sta- rali się wyczuć swoich wrogów, bo nie mieli żadnych powo- dów, by spodziewać się ich obecności - powiedział Bahzell, a ona skinęła głową. - Właśnie. A w takim wypadku zawsze zakładałam, że w po- dobnych okolicznościach możemy zrobić to samo drugiej stro- nie. Oczywiście Sharna mógł powiedzieć im o naszym nadej- ściu. Koniec końców, próbował zastawić na nas pułapkę w Ce- sarstwie. - Tak. - Tym razem skrzywił się Bahzell. - Cóż, możemy najwyżej starać się zrobić to, co robimy tak, jak umiemy najle- piej, i mieć nadzieję, że to wystarczy. Uniósł wzrok, kiwnął ręką, i zrównał się z nim kolejny z je- go ludzi. - Tak, Bah... milordzie? - Podjedź do przodu, Torlahnie. Powiedz Hurthangowi, że teraz jestem już pewny. Mamy przed sobąnabiegły ropą wrzód i chciałbym, żeby poruszał się wolno i ostrożnie, bo mogą się domyślać, że nadchodzimy. Torlahn kiwnął głową i odepchnął się kijkami nart. Szybko zniknął we mgle, a Brandark rozejrzał się dookoła z niechęcią. - Nie chciałbym, aby to zabrzmiało jak narzekanie - za- uważył - ale właśnie przyszło mi do głowy, że pięćdziesięciu siedmiu ludzi - a właściwie pięćdziesięciu pięciu hradani i dwóch ludzi - może nie mieć przewagi liczebnej w gnieź- 330 DavidM. Weber dzie czczących demony brudasów, którzy w dodatku są na swoich śmieciach. - Właśnie teraz przyszło ci to do głowy? - zapytał ochry- płym szeptem Vaijon, też rozglądając się badawczo po lesie, i potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Jestem mieszczuchem - odparł z godnością Brandark - a nie Koniokradem. Nie jestem ekspertem od rajdów i skradania się po lesie. - Pociągnął nosem i wskazał jednym z kijków Bah- zella. - To on zarządza tą mała operacją, mój chłopcze. - I dobrze - huknął Bahzell - bo awanturujecie się jak sta- ruszki w zamtuzie! Próbujemy się do nich podkraść, o czym wie nawet ten Zakrwawiony Miecz, i byłbym wdzięczny, gdy- byście choć na chwilę przestali mleć ozorami. A co do przewa- gi liczebnej, jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Sharna i jego banda trzymali tu wielu ludzi pod bronią. Nawet Zakrwawiony Miecz mógłby ich wtedy wytropić - choć idę o zakład, że mu- siałby wpakować się prosto na nich, żeby przestał paplać i za- uważył, co się dzieje. - Nie ma potrzeby być grubiańskim - odpowiedział Bran- dark z jeszcze większą godnością. On i Vaijon wymienili nieco wymuszone uśmiechy, a potem obaj skupili się na tym, by po- ruszać się jak najsprawniej i jak najciszej. Przykre wrażenie zgnilizny i ohydy stawało się coraz silniej- sze. Przekomarzając się z Brandarkiem, Bahzell na kilka chwil oderwał się od niego myślami, ale teraz, gdy ponownie się na nim skupił, powróciło i wydawało się jeszcze gorsze niż wcze- śniej; hradani położył po sobie schowane pod kapturem uszy. Spojrzał na Kaerithę i skąpym gestem dał jej do zrozumienia, by nie zmieniała swojej pozycji w środku oddziału, po czym pospieszył do przodu, by wyprzedzić Hurthanga. Nie był pew- ny, dlaczego nagle wydało mu się to tak pilne, ale i tego uczu- cia nie poddawał w wątpliwość. Jeden z ludzi Hurthanga dostrzegł go i szeptem ostrzegł po- zostałych, cały oddział zatrzymał się. Z mgły wyłonił się sam Hurthang, który uniósł brwi i przekrzywił uszy, gdy Bahzell się z nim zrównał. Bahzell otworzył usta, ale zachwiał się, zadła- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 331 wił, czując smród padliny, który zacisnął się na jego gardle jak brudne ręce. Złapał się kijków nart i gwałtownie potrząsnął gło- wą, a potem splunął w śnieg. - Co znowu? - zapytał Hurthang. Jego zwykle grzmiący głos ledwo było słychać. - Jesteśmy już blisko - odpowiedział Bahzelł równie cicho. - Co mamy przed sobą? - Niewiele - odparł Hurthang. - Coś w rodzaju przesieki i wą- wóz. Paskudne miejsce. Powiem szczerze, że moja noga nie postałaby tam w innych okolicznościach, Bahzellu. - A to dlaczego? - Prawdę mówiąc, sam nie wiem, jak to powiedzieć. Może po prostu chodzi o to, że wiem, na kogo polujemy. To wystar- czający powód, by każdy czuł się cokolwiek niepewnie, jak są- dzę. A ja nienawidzę takich paskudnych, ciasnych, krętych miejsc. Ten wąwóz jest tak wąski, że można by pomyśleć, iż ślady znikają w zboczu wzgórza, ale musi być jakaś droga obie- gająca wzgórze, której po prostu stąd nie widać. - Nie liczyłbym na to - powiedział posępnie Bahzell, gdyż poczuł nagłe ukłucie pewności, które przeszyło go niczym nóż w chwili, w której jego kuzyn wspomniał o zboczu wzgórza. - Nie ma żadnej drogi wokół wzgórza, Hurthangu. Ci dranie sie- dzą w jego wnętrzu. - We wnętrzu? - w głosie Hurthanga słychać było powątpie- wanie. Bahzell skinął głową. - Tak. Kilthan miał rację, twierdząc, że wyznawcy Shar- ny chowają się pod ziemią, a ja nawet stąd wyczuwam jakiś podstęp. - Czary? - syknął Hurthang, ale Bahzell szybko potrząsnął głową. - Nie, to nie to, ale coś podobnego. Myślę, że rozpościera się tu jakaś cząstka samego Sharny, która mami umysł i oczy, że- byśmy nie widzieli tego, co tam naprawdę jest. Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby to właśnie dlatego to miejsce wydawa- ło ci się „paskudne". Nie chciałby przecież, żeby ktoś wpadł prosto na jego... popleczników i czcicieli. 332 DavidM. Weber - W taki razie jak mamy się do nich dobrać? - Byłbym zaskoczony, gdyby mnie i Kaericie nie udało się przekonać tej cząstki Sharny, żeby się troszkę przesunęła - od- rzekł Bahzell i obnażył zęby w zjadliwym uśmiechu. - Staru- szek Demonie Tchnienie panicznie boi się Tomanaka, myślę więc, że kiedy dwójka jego wybrańców pojawi się niezapowie- dzianie i przyprowadzi go ze sobą, kiedy zapukają do drzwi, drzwi się otworzą. Hurthang nie wyglądał na do końca przekonanego, ale kiw- nął głową i gestem kazał swoim hradani czekać w ukryciu, a Bahzell wrócił po Kaerithę i resztę drużyny. Dwójka wybrań- ców, którym towarzyszył tylko Vaijon, Brandark i Hurthang, przesunęła się na sam skraj lasu i stamtąd wpatrzyła się w przy- mglone światło późnego ranka. Tak jak powiedział Hurthang, lasy przechodziły w wąski wą- wóz wijący się pomiędzy posępnymi wzgórzami. Ślady, które ich tu przyprowadziły, biegły dalej wąwozem, klucząc i spra- wiając wrażenie ukradkowych i zagubionych, a potem wyda- wały się znikać w surowym, niemal pionowym stoku. Ale wi- dok ten nie przedstawiał się tak samo oczom wszystkich, Bah- zell usłyszał, jak Kaeritha - i Vaijon - wciągają ze świstem po- wietrze w płuca w tej samej chwili, w której jemu wydało się, że zbocze wzgórza zaczyna falować jak zmarszczona wiatrem powierzchnia wody. Trudno mu było dostrzec szczegóły, ale zacisnął zęby, dostrzegając podobiznę wielkiego skorpiona, wykutą ponad zwieńczonym łukiem otworem, który jakimś dziwnym sposobem zdawał się... niewłaściwy. Nie potrafił po- wiedzieć, co sprawiało, że łuk wydawał się lekko spaczony i cho- ry. No, bo w końcu jak zwykły otwór w skale mógł się wydawać „spaczony"? Nie miało to żadnego sensu, a jednak było to jedy- ne słowo, które pasowało do tej ohydnej dziury ziejącej czernią pod rozpostartymi nad nią opiekuńczo kleszczami skorpiona. - Co się stało? - zapytał szybko Hurthang na widok miny kuzyna. - Jesteśmy na miejscu - odparł ponuro Bahzell. Oderwał wzrok od falującego stoku, by przyjrzeć się innym zboczom ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 333 w poszukiwaniu strażnic lub strażników. Nie zauważył niczego takiego i uznał, że miało to sens. Nawet wiedząc, czego szuka- ją, Hurthang i Brandark widzieli tylko gładką skałę. Jeśli dodać do tego awersję, jaką Hurthang czuł w stosunku do całej doliny - podobnie jak Bahzell, kiedy sobie na to pozwolił - miejsce to stanowiło idealną kryjówkę dla wyznawców Sharny, a wysta- wienie straży mogłoby raczej przyciągnąć uwagę, niż ją od nie- go odwrócić. Ale Bahzell wiedział, co tam się kryje, żołądek ścisnął mu się, gdy wyczuł mroczną, wrogą obecność wewnątrz wzgórza. Nie samego Sharny, choć jego ślad też tu był. Nikt, kto choć raz go wyczuł, nie mógł pomylić z niczym innym tego dreszczu zła w czystej formie. Ale wyczuwalna była jeszcze czyjaś inna obec- ność, nieskończenie słabsza niż potencjalna moc Sharny, a jed- nak nieporównywalnie silniejsza od jakiejkolwiek śmiertelne istoty. Spojrzał na Kaerithę i Vaijona, a wyraz ich twarzy po- wiedział mu, że i oni ją wyczuli. Ale wyglądali na zakłopota- nych, niepewnych tego, co właściwie czują, bo w przeciwień- stwie do niego nigdy nie zmierzyli się z jednym z potężniej- szych demonów Sharny. Wziął głęboki oddech, po czym z powrotem prześliznął się pomiędzy drzewa rosnące na skraju lasu i kiwnął na przyjaciół, by zbliżyli się do niego. - A więc dobrze - powiedział cicho. - Znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, ale wygląda na to, że czeka nas prawdziwa walka. - Rzucił ostre spojrzenie Kaericie i Vaijonowi. - Wy dwoje wy- czuwacie tam coś jeszcze, prawda? - Tak - odparła krótko Kaeritha, a Vaijon kiwnął głową. - Kiedyś wyczułem już coś podobnego - i ty też Brandarku. - Zerknął na przyjaciela. - W Lesie Okrętowym. -Na Phrobusa! - wyszeptał Brandark. - Chcesz powiedzieć, że mają tam cholernego demona? - A czemu nie? Sharna jest ich patronem, a jak przed chwilą powiedziała Kerry, on zdaje sobie sprawę, że nadchodzimy, bez względu na to, co wiedzą i czego domyślają się ci dranie we- wnątrz wzgórza. 334 DavidM. Weber - Demon? - Hurthang potrząsnął głową. - To chyba jednak za wiele jak dla naszych chłopców, Bahzellu. - Tak, to prawda. I nie powiem, żebym sam był zachwyco- j ny tą perspektywą - przyznał Bahzell. - Tak czy owak, mia- j łem już kiedyś podobną przyjemność, a nawet jeśli wcale się nie palę do tego spotkania, tym razem przynajmniej osłania mnie jeszcze jeden wybraniec. Ty i chłopcy zostawcie demo- na mnie i Kerry, Hurthangu. Będzie tam dość przeciwników, żeby was zająć. - Jesteś pewny? - zapytała cicho Kaeritha. - Jesteś jedynym z nas, który miał kiedykolwiek do czynienia z demonem, ale zawsze słyszałem, że najgorszym miejscem, w jakim można stawić takiemu czoła, są podziemia. - Nie mam co do tego żadnych, ale to żadnych wątpliwości - powiedział posępnie Bahzell - i powiem ci szczerze, że ostat- nim razem ocaliłem skórę zarówno dzięki wywijaniu mieczem, jak i pracy nóg. Ale przede wszystkim dzięki Tomanakowi. Był przy mnie, gdy najbardziej go potrzebowałem, i nie mam żad- nych wątpliwości, że i tym razem będzie z nami obojgiem - z nami wszystkimi - poprawił się, ogarniając szerokim gestem cała drużynę. - Ja też nie - rzekł Vaijon i uśmiechnął się nagle do dwójki wybrańców. - A jeśli on jest z nami, czego więcej nam trzeba? - Powiedziałbym, że odrobiny odwagi, dobrego miecza, siły mięśni i więcej niż łutu szczęścia - zauważył roztropnie Bah- zell, również się uśmiechając. - Tak czy owak, trafiłeś w sed- no, Vaijonie. Bez względu na to, czego potrzebujemy, czeka nas widok, jakiego nie zobaczy nikt po drugiej stronie! Urwał na chwilę, wodząc wzrokiem po twarzach otaczają- cych go kręgiem przyjaciół, widząc w nich własny strach - do czego nie wstydził się przyznać - i zdecydowanie. Nikt nie mógł prosić o lepszych towarzyszy. Wraz z nimi i Tomanakiem po- szedłby w każdej chwili na największe ryzyko. - A więc dobrze - powiedział. - Oto, co zamierzam zrobić... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Książę Chalghaz, prawowity następca tronu Navahk, usiłował ukryć ogarniające go przerażenie - które coraz bardziej narastało gdzieś w głębi jego jestestwa - i podniecenie zarazem. Aż do ubie- głej jesieni nawet nie podejrzewał istnienia tego podziemnego sank- tuarium, a nawet gdyby cokolwiek zaświtało mu w głowie, podob- nie jak każdy inny chciałby, żeby zostało usunięte i zniszczone. Ale nie teraz. Teraz los świątyni został nierozerwalnie związany z jego przetrwaniem, a on nadal nie rozumiał, jak to się stało. To była robota Yarthaga. Przynajmniej tego był pewny i za- stanawiał się, czy Yarthag... zrobił mu coś, aby do tego dopro- wadzić. Było to z pewnością możliwe, a ani Yarthag, ani Thar- natus, kapłan sprawujący pieczę nad tą enklawą, nie zawahali- by się ani na chwilę przed wykorzystaniem każdego narzędzia, którym dysponowali. Ale w chwilach szczerości wobec same- go siebie (do których dopuszczał jak najrzadziej) Chalghaz wie- dział, że nie wymagałoby to od nich większego wysiłku, bo- wiem poparcie Sharny dawało mu dostęp do tylu rzeczy, któ- rych rozpaczliwie pragnął. Oczywiście przyjemności zmysłowe związane z kultem Pana Demonów przemawiały silnie do zepsutej części jego osobo- 336 DavidM. Weber wości. Jaki sens miała władza, jeśli nie pozwalała jej posiada- czowi na robienie tego, co mu się żywnie podoba? Tego na- uczył się od ojca, choć najlepiej było, by rzeczy, w których Chalghaz znajdował upodobanie, pozostały ukryte - zwłaszcza przed hradani - bez względu na to, ile miał owej władzy. Ale aby folgować swym namiętnościom, mężczyzna musiał mieć towarzyszy (co brzmiało o niebo lepiej niż „stręczycieli"), i to właśnie ta potrzeba pozwoliła Yarthagowi uzyskać wpływ na Chalghaza, zwłaszcza po dłużących się w nieskończoność mie- siącach spędzonych przez księcia na obrzydliwie przyzwoitym dworze Bahnaka. Rzucił się w wir uciech cielesnych, gdy tylko stamtąd wrócił, a Yarthag wydawał się zawsze mu towarzyszyć, prowadząc go i pokazując wciąż nowe i nowe narkotyki lub bardziej... wyrafinowane rozkosze. Przypuszczał, że w pewnym sensie zaledwie niewielki krok dzielił tamte przyjemności od tych, którym oddawał się teraz. Ale choć uderzały do głowy i choć mroczne, pokrętne części jego osobowości czerpały wielką rozkosz z ociekających krwią rytuałów Sharny, najwyżej cenił potęgę Skorpiona. Podobnie jak wcześniej Hamaka teraz Shama popierał Chalghaza, i to z tych samych powodów. Chalghaz wiedział, że Tharnatus wi- dzi w nim jedynie jedną parę kleszczy Shamy, zatopioną głę- boko w sercu Navahk, a przez to wszystkich Zakrwawionych Mieczy, ale nie obchodziło go to bardziej niż wcześniej jego brata. Bez względu na to, czego chciał od niego Shama w za- mian za tron i władzę, Chalghaz był gotów mu to ofiarować, gdyż jego tajemne bóstwo miało go ochronić i obronić przed wszystkimi wrogami, nawet tym draniem Bahnakiem i jego przeklętą armią. Oczywiście czasami przypominał sobie o tym, że Shama nie obronił Hamaka przed synem Bahnaka, ale Tharnatus mu to wytłumaczył. Hamak naraził się Skorpionowi, próbując zatrzy- mać Farmah tylko dla siebie, zamiast przywieźć ją tutaj, aby mogło się nią nacieszyć całe grono jego wyznawców. Z tego powodu Shama pozwolił Bahzellowi przeszkodzić Hamakowi w zabiciu tej dziwki. Dał też Hamakowi możliwość zemszczę- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 337 nia się i powrotu do łask, ale to właśnie bezskuteczne, nieudol- ne próby zabicia Bahzella, nawet za pomocą potężnej broni, którą Skorpion włożył mu do ręki, doprowadziły do jego osta- tecznego upadku. A poza tym, jak zauważył rozsądnie Tharnatus, gdyby Har- nak nie poległ, jak Chalghaz, który nadawał się do tego o wiele lepiej od niego, mógłby zostać następcą tronu Navahk? W przeciwieństwie do Chalaka, Chalghaz miał dość oleju w głowie, by dostrzec sofistykę tych argumentów... a także kry- jące się za nimi ostrzeżenie. Bo jeśli Harnak nie nadawał się i został z tego powodu odrzucony, również on, Chalghaz, mógł zostać odsunięty, gdyby okazało się, że i on się nie nadaje. Ale nie obawiał się tego. Zbliżająca się wojna z Bahnakiem zmusi- ła Tharnatusa i jego bóstwo do podjęcia działań wcześniej, niż planowali. Było rzeczą boleśnie oczywistą, że Churnazh, któ- rego wojska zostały rozbite już trzykrotnie w tym roku i które- go sojuszami wstrząsnęło zajście pomiędzy Hamakiem a Bah- zellem, nie był w stanie pokonać Bahnaka i jego Koniokradów. Dezercja Arvahla z Sodur była ciężkim ciosem, ale nawet gdy- by do niej nie doszło, Hurgrum dowiodło już, że jest w stanie rozgromić siły, które może wystawić Navahk. Nie, Chumazh nie mógł się mierzyć z Bahnakiem w polu. Chalghaz również... w normalnych okolicznościach. Ale wszystko wskazywało na to, że okoliczności nie będą normalne, bowiem Tharnatus opracował plan obrócenia wni- wecz sojuszu Koniokradów. A co najlepsze, przewidywał on śmierć Chumazha, dzięki czemu Chalghaz miał wstąpić na tron w idealnym momencie, aby móc przypisać sobie zasługę nie- uchronnego zwycięstwa Zakrwawionych Mieczy. Jeszcze sześć miesięcy wcześniej Chalghaz był pogodzony z tym, że spędzi życie w cieniu starszego brata, teraz, w przeciągu kilku tygodni okazało się, że miał rządzić Navahk, a za kilka miesięcy wszyst- kimi północnymi hradani. Wystarczyło tylko złożyć ofiarę ze szlachetnie urodzonej dziewicy, aby wezwać jednego z demonów Shamy, który miał spełniać ich polecenia. No i drugą ofiarę, gdy nadejdzie czas, 338 DavidM. Weber by wysłać istotę do pałacu Churnazha, aby rozdarła na strzępy każdego, kto stanie na jej na drodze, dopóki nie dotrze do sa- mego księcia. Chalghaz uśmiechnął się z rozmarzeniem, przyglądając się kłębom słodkiego dymu, unoszącym się znad kadzielnicy Thar- natusa, który okrążał pokryty zaschniętą posoką ołtarz umiesz- czony w sercu sanktuarium. Był obecny podczas składania pierwszej ofiary, tak jak musiał być obecny podczas składania następnej, aby wyjść bez szwanku ze zbliżającej się rzezi, gdyż demon musiał rozpoznawać w nim jedną z przywołujących go osób, ale nie uważał tego za przykry obowiązek. W rzeczywi- stości nie mógł się już doczekać następnego rytuału, a jego du- sza dygotała w ekstazie za każdym razem, gdy wspominał noc przywołania demona. W pewien sposób przerażenie, jakie go ogarniało, gdy myślał o demonie i wspominał potęgę zimnej nienawiści i żądzy niszczenia, którą związali z własną wolą - przypominał sobie mroczną furię skierowaną również przeciw- ko nim, gdyż potwór zdawał sobie sprawę z tego, kto go znie- wolił-czyniło przenikającą go z ostrością brzytwy rozkosz jesz- cze słodszą. Ale to rozmyślanie o planie Tharnatusa, nawet bar- dziej niż wspomnienia czy oczekiwanie na nadchodzące rytu- ały, sprawiało, że się uśmiechał. Wiedział równie dobrze jak kapłan, że nawet jego najbliżsi zwolennicy odwróciliby się od niego w okamgnieniu, gdyby zaczęli podejrzewać, że przysiągł posłuszeństwo Skorpionowi, lecz Tharnatus obrócił to źródło niepokoju w klucz do sukcesu. Demon miał zostać nasłany na Churnazha, a Churnazh był wrogiem Bahnaka z Hurgrum. Miał zostać spuszczony w pierw- szych tygodniach sezonu wypraw wojennych, co było najko- rzystniejszą porą- z punktu widzenia Bahnaka - aby uśmiercić Churnazha i wywołać zamęt wśród sojuszników Zakrwawio- nych Mieczy. A kiedy nowy książę Navahk, szlochając, uklęk- nie we krwi zamordowanego ojca i braci i w przepełnionym żalem gniewie wielkim głosem oskarży Bahnaka o nasłanie tej mrocznej istoty na swoich wrogów, kto podda w wątpliwość jego słowa? I tak wszyscy uznają, że Bahnak w tajemnicy czci ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 339 Sharnę, a ci sami ludzie - tak Koniokradzi, jak Zakrwawione Miecze - którzy zwróciliby się przeciwko Chalghazowi, zwró- cą się przeciwko Bahnakowi. A jednak... Chodziło tu o coś jeszcze. Chalghaz nie wie- dział dlaczego, ale miał jakieś dziwne przeświadczenie, że Tharnatus i Yarthag mieli jeszcze jeden powód do wysłania demona. Tak jakby znajdowali się pod presją czasu, o czym mu nie wspomnieli, jak gdyby istniała jakaś inna, dodatkowa przyczyna zmuszająca ich do uwolnienia demona i zrzucenia odpowiedzialności na Bahnaka właśnie teraz. Nie mógł pro- testować przeciwko podjęciu natychmiastowych działań, bo dzięki temu miał jeszcze szybciej posadzić swój zadek na tro- nie, ale gdy tak przyglądał się Tharnatusowi, który właśnie uklęknął, by przycisnąć czoło do ołtarza, nie dawała mu spo- koju nieprzyjemna świadomość, że nie zna wszystkich zamia- rów swoich sprzymierzeńców, wgryzająca mu się w umysł jak szczury w worek ziarna. Kapłan podniósł się, rozpościerając ramiona w geście bło- gosławieństwa, i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Więk- szość blisko dziewięćdziesięciu obecnych w kaplicy osób ni- gdy nie opuszczała sanktuarium, którego najlepszą obroną była sekretność, a przyjazdy i odjazdy tylu osób mogłyby zostać za- uważone. Dotyczyło to każdej pory roku, ale przede wszystkim zimy, kiedy ślady były tak dobrze widoczne na przeklętym śnie- gu, który wszystko przykrył, czyniąc jednocześnie widocznym każdy ślad. Z tego samego powodu Chalghaz, Yarthag i Thal- ghar Salahkson, dowódca gwardii przybocznej Yarthaga i jedy- ny człowiek, któremu ten ostatni naprawdę ufał, byli jedynymi osobami z zewnątrz, które uczestniczyły w ceremonii. Ale tak samo jak podczas wzywania demona, który czekał, sycząc i war- cząc, w strzeżonej komnacie na tyłach kaplicy, Chalghaz mu- siał być dzisiaj obecny, gdyż w trakcie dzisiejszej mszy demon miał zostać wypuszczony na wolność, aby dokonać rzezi. - Bracia - zaintonował Tharnatus głosem głębokim i dźwięcznym jak na człowieka - Skorpion wita was, bowiem dziś uczynimy wielki krok i posadzimy jednego z jego wyznaw- 340 DavidM. Weber ców na tronie Navahk! A z Navahk nasz brat Chalghaz będzie rządził wszystkimi klanami Zakrwawionych Mieczy, a także Koniokradów. Z nich wykuje oręż, który ogniem i żelazem do- sięgnie krain leżących poza jego obecnymi granicami. Od dwu- nastu stuleci ten świat nie widział potęgi zebranych klanów hra- dani i nikt się im nie oprze, kiedy nasz brat uderzy, bowiem będzie mu towarzyszył Skorpion, a jego wrogowie będą niczym słomka w gorejącym przed nim palenisku! Z gardeł zebranych wyznawców, prawie bez wyjątku hra- dani, wydobył się pomruk posępnej zgody. Nie zapomnieli o mrocznych i straszliwych czynach dokonanych przez ich zniewolony lud przed Upadkiem Kontovaru, ale w przeciwień- stwie do większości swoich współplemieńców nic ich one nie obchodziły. Nie, nieprawda. Obchodziły ich... ale tylko dlate- go, że sami również pragnęli dokonać mrocznych i straszli- wych czynów, a fakt, że tym samym utwierdziliby wszystkie inne rasy w nienawiści, jaką czuły do ich ludu, znaczył dla nich tyle co nic. - Bardzo dobrze - powiedział Tharnatus i skinął na czterech krzepkich hradani, którzy czekali przy bocznych drzwiach. Skło- nili się przed nim, otworzyli drzwi i wśliznęli do środka. Sły- sząc beznadziejne, przerywane szlochaniem błagalne krzyki rytualnej ofiary, których echo dobiegało zza drzwi, nie mogący się już doczekać Chalghaz poczuł, jak napinają mu się nerwy. Brzęknął metal, gdy otwarto na oścież drzwi celi, a krzyki ofia- ry, którą wleczono teraz krótkim korytarzem, stały się jeszcze bardziej dzikie. A potem... - TOMANAK! Chalghaz targnął się, jak gdyby grot wystrzelony z arbalety trafił go prosto w plecy, słysząc grzmiący bas wypowiadający nagle to nienawistne mu imię. Żaden głos, nawet należący do hradani, nie mógł tak brzmieć! To nie był głos, to było trzęsie- nie ziemi, lawina miażdżąca wszystko na swej drodze. Zszoko- wany, odwrócił się w stronę wejścia do sanktuarium. - Tomanak! Tomanak! - Inne głosy powtórzyły ten sam prze- rażający okrzyk bojowy. Chalghaz usłyszał, jak Tharnatus prze- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 341 klina plugawo, a pozostali członkowie zgromadzenia wrzesz- czą w oszołomieniu równie wielkim, jak jego własne. Bahzell Bahnakson przeskoczył przez próg ukrytej fortecy Sharny w tej samej chwili, w której pierwszy zaskoczony wo- jownik wypadł ze strażnicy w głębi przejścia. Nie miał pojęcia, dlaczego nikt nie zauważył Koniokradów podkradających się bezszelestnie do wejścia. Jego hradani opanowali sztukę pod- chodów po mistrzosku, ale był przygotowany na to, że na otwar- tym terenie mogą zostać spostrzeżeni w każdej chwili. Ale nie zostali. Zupełnie jak gdyby ci, którzy powinni go wyglądać, byli zajęci czymś innym, zamiast skupić się na swoich obowiąz- kach. Nie to, żeby się skarżył, dziwił się tylko. W miarę jak zbliżali się do zbocza wzgórza, członkowie jego klanu przyglądali mu się z coraz większym zdumieniem. Wciąż niczego nie dostrzegali, ale on coraz wyraźniej widział ukryte wejście i strzegącego go skorpiona, czuł obrzydliwy, oblepiają- cy smród mocy Sharny, bijący w ich stronę, by oślepić ich i zbić z tropu. Zatrzymał się dokładnie naprzeciw łuku, z mieczem w rękach, i skupił wszystkie myśli i wolę na swoim bogu. A potem wezwał Tomanaka. Tak jak powinien to uczynić jego wybraniec, gdy nadchodzi moment bitwy, a on przyzywa go jako swego wodza. Gdy jego ogłuszający ryk odbił się echem od ścian wąwozu, moc, która zaślepiała jego ludzi, zga- sła jak zdmuchnięta powiewem wichury świeczka, a on usły- szał ich okrzyk, bo i oni dostrzegli to, co on widział od same- go początku. To wystarczyło. Gdy skoczył naprzód, Kaeritha i Vaijon po- wtórzyli jak echo jego okrzyk bojowy, a za nimi sześć dziesią- tek Koniokradów podchwyciło to zawołanie. Głęboka, śmier- cionośna melodia ich głosów wdarła się do wnętrza wzgórza jak gnany huraganem przybój i najnowszy konwent zakonu Tomanaka rzucił się do boju w ślad za swoim dowódcą. Pierwszy, gamoniowaty strażnik ledwie zdołał dobyć mie- cza - co nic mu nie dało. Ostrze Bahzella opadło w dół w dwu- ręcznym ciosie, który rozszczepił mu hełm i czaszkę, klinga 342 DavidM. Weber wybrańca wgryzła się w ciało przeciwnika, rozbłyskując ja- snobłękitnym ogniem. Ten sam ogień omył całą postać Bah- zella, okalając jego potężną sylwetkę kłębiącymi się płomie- niami. Pozostali strażnicy biegnący mu na spotkanie wrzasnęli, przerażeni światłem, którego mrok nienawidził i obawiał się ponad wszystko. Światłość nie spowiła wyłącznie Bahzella, bowiem Kaeritha atakowała po jego prawej, a Vaijon lewej ręce, tworząc zwarty, śmiercionośny klin prowadzący natarcie, i wszyscy troje błysz- czeli jak jasnobłękitne gwiazdy w mrocznej otchłani. Niektó- rzy strażnicy uciekli w głąb wzgórza, wyjąc ze zgrozy. Pozosta- li usiłowali walczyć, ale nie mieli żadnych szans przeciwko dwójce wybrańców Tomanaka i wojownikowi kalibru Vaijona. Stal chrzęściła i kąsała, trzaskały miażdżone kości, krzyki gi- nęły w mokrym, strasznym charkocie, a potem Bahzell i jego towarzysze minęli przedsionek i ruszyli dalej w poszukiwaniu wrogów. * * * - ...Dziesiątki! Tuziny! - wykrztusił strażnik, rzucając się Tharnatusowi do stóp. - Przeszli przez łuk, jak gdyby osłony w ogóle tam nie było! Oni...! - Milczeć! - Tharnatus z wściekłością wymierzył mu siar- czysty policzek, ale Chalghaz widział, że jest przerażony, i świet- nie go rozumiał. Wrzaski i szczęk stali spadały kaskadą w stronę kaplicy, przy- bierając na sile i z każdą sekundą brzmiąc coraz bardziej mor- derczo. Do obrony sanktuarium Kościół zebrał siły złożone z wyszkolonych wojowników. Niektórzy z nich byli ludźmi, udało się nawet przemycić do środka kilku krasnoludów, ale w większości rekrutowano na miejscu Zakrwawione Miecze. Było ich jednak mniej niż stu, gdyż sanktuarium nie mogło po- mieścić więcej osób, a spora jego część służyła innym celom. Ogólna wrzawa i zaciekłość, z jaką się ścierano, powiedziały Chalghazowi, że coraz liczniej przystępowali do walki, ale było też jasne, że zaledwie hamują napastników i nie są w stanie ich powstrzymać. Na szczęście dla księcia atakujący mieli zbyt słabe ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 343 rozeznanie w przypominającym labirynt sanktuarium, by wy- brać najkrótszą drogę do kaplicy... choć radzili sobie całkiem dobrze, korzystając z okrężnej trasy. Z drugiej strony ich nie- znajomość krętych tuneli dawała mu szansę ujścia z życiem. Gdyby udało mu się zniknąć, prześliznąć się obok nich jakimś bocznym przejściem... - Do broni bracia! - krzyknął Tharnatus do reszty zgroma- dzenia. - Skorpion zaraz będzie z nami, ale muszę mieć czas! Dajcie mi tylko kilka chwili, a jeszcze napijemy się krwi na- szych wrogów! Chalghaz wbił wzrok w kapłana, a potem rzucił okiem na Yarthaga. Navahkski lord był blady jak kreda, uszy miał przy- klejone płasko do czaszki, ale w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia, gdy spojrzenia jego i Tharnatusa spotkały się, jak gdyby chociaż on wiedział, o czym mówi kapłan. I co ważniej- sze, jak gdyby wierzył w prawdziwość jego słów. Miało to decydujące znaczenie; Chalghaz porzucił swój plan czmychnięcia cichcem i dobył miecza. - Słyszeliście, Tharnatusa! - ryknął. - No chodźcie tu, skur- wysyny! * * * Plątanina korytarzy i bocznych przejść bardzo utrudniała Bahzellowi posuwanie się naprzód. Nie dlatego, że było w nich ciasno - zostały zbudowane dla Zakrwawionych Mieczów, co oznaczało, że nawet Koniokradowie nie musieli się pochylać - ale ponieważ nie znał ich rozkładu. Wiedział, w którą stronę powinien biec, żeby dotrzeć do jądra zepsucia czającego się w sercu tej kryjówki, ale żaden z tuneli bezpośrednio tam nie prowadził. Mieli też inne kłopoty - ze strażnikami, których ta kaplica zła kryła o wiele większej liczbie, niż się spodziewał. Nie wszy- scy byli Zakrwawionymi Mieczami i ostrze miecza, którym to- rował sobie drogę naprzód, splamiła parująca krew ludzi i kra- snoludów, jak również krew innych hradani. Tunele ogranicza- ły przynajmniej liczbę wrogów, którzy mogli go jednocześnie atakować, ale boczne korytarze umożliwiały nieprzyjaciołom 344 David M. Weber zajście ich z boku i uderzenie z flanki. Słyszał za sobą brzęk stali, ale słyszaŁteż grzmiące okrzyki towarzyszy, wzywających Tomanaka i masakrujących strażników sanktuarium. Zbyt do- brze znał się na bitwach, by myśleć, iż w tej brutalnej walce ginęli tylko wrogowie, ale jego ludzie mieli ogromną przewagę nad przeciwnikiem. Służyli bogu wojny, który wspomagał ich swoją siłą... i znali prawdę o Szale. Każdy Koniokrad - i Brandark - oddał się Szałowi, wzywa- jąc jego uniesienie, siłę i śmiercionośne skupienie. Większość hradani obawiała się Szału, a podczas walki wielu broniło się przed nim rozpaczliwie. Ale nie Koniokradowie Bahzella, bo- wiem w przeciwieństwie do garstki napotkanych Zakrwawio- nych Mieczy, którymi Szał zdążył już zawładnąć, całkowicie panowali nad sobą. Korzystali z Szału - ujeżdżali go - a on niósł ich naprzód w burzy skrwawionych kling. Na samym czele, niczym grot włóczni wbijający się w trze- wia sanktuarium, nacierał Bahzell Bahnakson, a Vaijon z Al- merhas, Kaeritha, córka Seldana, i Brandark Brandarkson bie- gli obok niego, osłaniając go z boków i z tyłu. Kaeritha, która nie mogła zaczerpnąć z mocy Szału, w po- równaniu z górującymi nad nią wrogami wydawała się mało- letnią dziewczynką, ale w blasku Tomanaka skrzyła się jak błę- kitny lód, a jej bliźniacze miecze przypominały sierpy. Była zbryzgana krwią innych po łokcie, krew płynęła też z jej roz- ciętego policzka, a jednak szła przez wrogów jak tornado oko- lone hartowaną stalą. Vaijon był wyższy, większy, silniejszy - może i był tylko człowiekiem, ale niemal dorównywał Zakrwawionym Mie- czom rozmiarami i siłą. Walczył tym samym inkrustowanym klejnotami długim mieczem, który nosił podczas katastrofal- nego pojedynku z Bahzellem, ale jego ostrze nie błyszczało już, było bowiem pokryte krwią. Poruszał się jak polująca pantera, to wysuwając się naprzód, to cofając do tyłu. Używa- jąc tarczy jak oręża, osłaniał Bahzella z lewej strony i kładł trupem każdego wroga, który miał nieszczęście stanąć mu na drodze. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 345 Brandark szedł za przyjaciółmi. Nie był tchórzem, ale nie był też głupcem: wiedział, czym jest migocząca błękitna łuna. Nie miał wątpliwości, że do pewnego stopnia chroni ona pozo- stałych przed diabelskimi sztuczkami, jakie Sharna obmyślił do obrony swego dominium, ale jego jakoś nie chciała otoczyć. Z tego powodu gotów był puścić ich przodem i osłaniać im tyły... co było zresztą konieczne w tej gmatwaninie splątanych kory- tarzy. Biegł zaraz za Bahzellem, zamykając otwartą stronę kli- na, co prawie czyniło z niego romb, a Hurthang i jego oddział starali się dotrzymać kroku wybrańcom i nowicjuszowi, którzy żelazem torowali sobie drogę, pogrążając się coraz głębiej w trzewiach wzgórza. - Nadchodzą, niech ich Sharna przeklnie! - krzyknął ktoś i Chalghaz Churnazhson zaklął. Rozproszona grupa strażników zatoczyła się do tyłu, cofający się jeszcze próbowali walczyć. Chalghaz znów zabluźnił, uświadamiając sobie, kim jest olbrzym prowadzący natarcie. „Najpierw Harnak, terazja", pomyślał i dał sygnał do ataku posiłkom zgromadzonym w kaplicy. * * * Bahzell zachwiał się, gdy pierwsza fala napastników rzuciła się na niego. Komuś udało się zadać cios, który zadzwonił o je- go hełm jak kowadło, ktoś inny wraził mu coś ostrego w lewą łydkę w miejscu nie osłoniętym nagolennikiem, ale szok wy- wołany ciosem i bólem promieniującym z rany był czymś od- ległym, nie był w stanie przebić pancerza jego Szału. Wykrzy- czał imię Tomanaka i raz jeszcze rzucił się naprzód, zabójczy- mi machnięciami miecza zbierając obfite żniwo zakrwawionych kończyn i głów. Z jego prawej strony krzyknęła Kaeritha - czyjś buzdygan przebił się przez jej zastawę. Cios, którego nie sposób było za- blokować ani sparować, spadł w dół z impetem młota kowal- skiego i grzmotnął ją w bok hełmu. Uderzył krzywo, dokładnie pod takim kątem, by odbić się, nie druzgocząc jej czaszki ani nie przetrącając karku, ale dziewczyna osunęła się w dół jak podcięta, natychmiast tracąc przytomność. 346 DavidM. Weber Jej przeciwnik ryknął triumfalnie i uniósł buzdygan, by ją dobić, ale jego ryk przeszedł w bulgoczący, świszczący charkot - to Brandark, z lodowatym płomieniem Szału w oczach, sko- czył naprzód i wbił mu w gardło dwie stopy stali. Natarł na nie- go kolejny napastnik. Świsnęła stal, wgryzając się w odsłonięte kolano wroga, i zraniony hradani wrzasnął. Jego własny sztych chybił celu, bo starając się utrzymać pozycję wyprostowaną, stracił równowagę, i Brandark oszczędnym, wyprowadzonym z lewej ciosem, rozpłatał mu szczękę, tak że ostrze przeszło przez podniebienie aż do mózgu. Ktoś wykrzyczał jego imię, odwrócił się więc w samą porę, by zobaczyć, jak Gharnał powala strażnika, który zaszedł go od tyłu. Przybrany brat Bahzella wyszczerzył zęby w dzikim uśmie- chu, w którym nie było już śladu nieufności, i zasalutował mu, wyrzucając do góry ubroczony miecz. - Dalej, malutki! - krzyknął Koniokrad. - Ja zajmę się Kerry! Brandark dwornie skinął głową i ruszył przed siebie, by do- gonić Bahzella i Vaijona. * * * Tutaj tunel był szerszy. Wbrew nadziejom Chalghaza, straż- nicy wycofali się dalej i szybciej, niż by chciał, a posiłki z ka- plicy dotarły tu zbyt późno, by wcześniej zatamować napływ wrogów. Walka stawała się coraz bardziej zaciekła, napierało na nich coraz więcej atakujących, a przynajmniej połowa z nich była uzbrojona w straszliwe topory, które wojownicy z Hurgrum wciąż przedkładali nad inne rodzaje broni. Przynajmniej zosta- ły już tylko dwie postacie świecące błękitnym blaskiem. Nie miał pojęcia, co się stało z trzecią, o której obecności donieśli mu spanikowani strażnicy. Pozwolił sobie przez krótką chwilę łudzić się nadzieją, że cokolwiek to było, było dla niej zabój- cze, ale miał na to tylko chwilę, bo nagle odkrył, że znalazł się w pierwszych szeregach obrońców. Wcale tego nie planował i poczuł ściskanie w żołądku. Nie był jednak tchórzem, a na- wet jeśli jako wojownik nie mógł się równać ze swoim bratem Arshamem, potrafił całkiem dobrze radzić sobie z mieczem. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 347 - Sharna! - wrzasnął i skrzyżował ostrze z pierwszym wro- giem. Koniokrad, który natarł na niego wściekle, był silniejszy i miał większy zasięg. Ale był też ciężko ranny i cały jego bok spływał krwią z wielkiego rozdarcia w zbroi łuskowej. Poru- szał się prawie tak jak ktoś owładnięty Szałem, tyle że oczy miał czyste, nie przesłonięte berserkerską mgiełką, którą wy- woływał Szał. Wprawdzie rana dawała mu się we znaki, nie- mniej jednak niemal udało mu się ukatrupić następcę tronu pierwszym ciosem. Chalghaz zdołał - ledwo, ledwo - sparo- wać uderzenie i zripostować dziko. Ich klingi błyskały i szczę- kały, zderzając się ze sobą raz po raz, a potem Chalghaz zawi- nął nadgarstkiem i pchnął z wypadu, wkładając w cios całą swoją siłę. Koniokrad zwalił się na ziemię, gdy długi miecz księcia wbił mu się w szyję w fontannie krwi. Chalghaz odwrócił się, by stawić czoła następnemu Konio- kradowi, ale mężczyzna nie zaatakował natychmiast. Zamiast tego uniósł zakrwawione ostrze, salutując nim dla żartu i przez zgiełk bitewny przebił się zimny, szyderczy głos, który nie na- leżał wcale do Koniokrada. - Miło znów cię widzieć, wasza wysokość - powiedział Bran- dark Brandarkson i zadał pierwszy błyskawiczny cios. * * * Najwyższy kapłan Tharnatus klęczał przed żelaznymi drzwia- mi zapieczętowanymi skorpionem Sharny. Ofiara, która miała zostać złożona dzisiejszego wieczora, leżała obok niego na ka- miennej posadzce, oczy zaczynały zachodzić jej mgłą, a gęsty, czerwony strumień krwi tworzył kałużę wokół kolan kapłana i przesączał się przez jego szaty. Umazanymi we krwi rękami kreślił znaki na drzwiach, jednocześnie mamrocząc modlitwy i egzorty. Taki pośpiech był zawsze niebezpieczny, ale nie miał wyboru. Zgiełk i wrzawa wydawały się odległe, gdy zaczynał odprawiać rytuał, teraz słyszał je bardzo wyraźnie i wiedział, jak niewiele czasu mu zostało, nim dopadną go wrogowie. Skończył ostatnią modlitwę i otarł pot z czoła, rozsmarowu- jąc po nim krew ofiary. Trochę żałował, że wykorzystał ją tak 348 DavidM. Weber szybko, ale wiedział, że będzie ich dużo więcej tam, skąd po- chodziła, jeśli jego wierni zdołają odeprzeć ten atak, a on zmo- dyfikuje swój plan. Ale aby tego dokonać... Wziął głęboki oddech, przekręcił klucz w zamku i otworzył żelazne drzwi. * * * Bahzell zasiekł kolejnego strażnika. Kątem oka dostrzegł Brandarka, który ścierał się zajadle z elegancko odzianym Za- krwawionym Mieczem, nawet tą drobną cząstką uwagi, którą mógł skupić na myśleniu o podobnych sprawach, rozpoznał zim- ną, okrutną sprawność, z jaką walczył jego przyjaciel. Było coś szczególnego w tej konfrontacji, ale Bahzell nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo kolejni strażnicy atakowali w podyk- towanej rozpaczą furii. Przyjął ich atak ze szczękiem stali. Było ich trzech, ale nie miało to znaczenia. Trafił tego w środku pierwszym ciosem i ko- rzystając z dającego mu nad nimi przewagę większego zasięgu, zabił go, zanim którykolwiek z trójki napastników był w stanie go dopaść, a potem ciął w lewo i ze świstem zatoczył klingą łuk w prawo. Trzy ciała uderzyły o posadzkę w tym samym ude- rzeniu serca, a on odwrócił się błyskawicznie, by wyjść na spo- tkanie tym, którzy biegli za nimi. Ale za nimi nie pojawili się kolejni strażnicy, tylko coś inne- go, a on usłyszał przerażone krzyki, tym razem należące do Ko- niokradów, którzy zobaczyli, co to takiego. Nie winił ich za to. Ta istota nie przypominała jedynego de- mona, którego kiedykolwiek widział. Tamten stanowił ohydne połączenie owada, pająka i jaszczurki, ten szedł naprzód na stu składających się z licznych segmentów odnóżach, szczękając żuwaczkami i ostrymi kłami. W przeciwieństwie do demona, z którym walczył poprzednio, jego ciało miało nie więcej niż cztery, może pięć stóp szerokości, ale było o wiele, wiele dłuż- sze. Nie widział go nawet w całości, gdyż ginęło w głębi tune- lu, ale zakończone szponami odnóża niosły je do przodu jak jakąś ślepą, niszczącą siłę, której nie sposób zatrzymać. Ślepy, bulwiasty łeb, opancerzony kościanymi płytkami, obracał się ZAPRZYSI ĘŻONY BOGU WOJNY 349 na boki w poszukiwaniu ofiar. Jeden ze strażników Sharny, któ- rego poruszenie przykuło uwagę stwora, zaryczał z przeraże- nia. Łeb pomknął w jego stronę, przecząc swojej ślepocie, a żu- waczki wystrzeliły do przodu. Zacisnęły się na bezbronnej ofie- rze, gwałtownie przyciągając ją do siebie - a kły rozwarły się, ukazując cuchnącą gardziel, z której wystawały straszne, zakrzy- wione haczyki - by wciągnąć łup do środka. Strażnik wrzesz- czał i opierał się, wymachując mieczem, ale jego wrzaski prze- szły w wysoki, przeciągły skrzek, gdy został żywcem wepchnięty do najeżonej haczykami paszczy. Pozostali Koniokradowie zawahali się pomimo Szału, który popychał ich do tej pory, ale Bahzell usłyszał dudniący głos Hurthanga próbującego opanować panikę. Przynajmniej on i Ka- eritha ostrzegli ich przed tym, co ich czekało. Wiedzieli, że upo- ranie się z demonem należało do wybrańców - nie było nic wsty- dliwego w zostawieniu go jemu i Kaericie - i skupili się na wy- eliminowaniu z walki reszty strażników. Nie to, żeby mieszkańcy sanktuarium mieli najmniejszą ocho- tę pchać się do walki. Bahzell wyczuł, że odsuwają się na boki i dosłownie włażą na siebie, rozpaczliwie starając się zejść de- monowi z drogi, ale Bahzell w ogóle nie zwracał na nich uwa- gi, bo teraz byli zupełnie nieistotni. Ważny był tylko i wyłącz- nie demon. Nie odrywając oczu od przeciwnika, postąpił w bok i otwo- rzył usta, zerkając na oświetloną błękitnym blaskiem postać obok siebie. Ale słowa, które miał wypowiedzieć, zamarły mu na wargach, gdy uświadomił sobie, że wojownikiem obok nie- go nie jest Kaeritha. Był nim Vaijon. Młody nowicjusz zbladł pod naporem smro- dliwej mocy demona. Była jak miecz, niewidzialna klinga prze- szywająca serce i umysł tego, kto się z nią zetknął, i Bahzell dobrze o tym wiedział. Czuł ją już kiedyś, tej nocy, gdy przy- siągł służyć Tomanakowi, i nigdy nie chciał, żeby Vaijon mu- siał się z nią zmierzyć. Zamierzał walczyć z demonem z Ka- eritha u boku, gdyż Vaijon był na to zbyt młody, zbyt niedo- świadczony. Ale gdy miał już kazać rycerzowi zostać z tyłu, 350 DavidM. Weber zrozumiał, że na nic by się to nie zdało. Vaijon wyglądał na przestraszonego i chorego, ale w jego oczach nie było chęci odwrotu. Bahzell z powrotem skoncentrował się na demonie, który kończył pożerać swoją pierwszą ofiarę, szukając jakiegoś sła- bego punktu -jakiegokolwiek słabego punktu! Cóż, to była ja- kaś słabostka. Stwór był na tyle głupi, żeby marnować czas na zajmowanie się pojedynczymi smacznymi kąskami, zamiast rzucić się naprzód, miażdżąc i rozdzierając na strzępy swoich przeciwników. Nie to, żeby łakomstwo było jakimś wyjątkowo słabym punktem. Istota przypominała ogromną, oślizłą stonogę, a jej odwłok pokryty był twardym, rogowym pancerzem. - Brzuch, Bahzellu. - Słowa Vaijona, wypowiedziane niemal swobodnym tonem, zabrzmiały nienaturalnie wyraźnie w ohyd- nej kakofonii bitwy. - Musimy dostać się do jego brzucha. - Brzucha, tak? - wymamrotał Koniokrad. Vaijon mógł mieć rację, ale jak można było dostać się do brzucha stonogi w tune- lu, nie zostając przy tym połkniętym? Nie potrafił znaleźć dobrej odpowiedzi na to pytanie i wciąż jeszcze jej szukał, gdy istota go zauważyła. Pierwsza ofiara znik- nęła już w jej paszczy i ohydny łeb obrócił się w stronę Bahzel- la. Żuwaczki zwarły się z trzaskiem pękającego pnia drzewa, kły ociekały śliną. A potem demon rzucił się naprzód ze zwod- niczą szybkością, która wyglądała na o wiele mniejszą, niż była w rzeczywistości. Przednia część cielska uniosła się do góry, ocierając się o skle- pienie korytarza. Istota odsłoniła w ten sposób spodnią część odwłoka, ale na krótko, a potem runęła w dół niczym trzęsienie ziemi. Bahzell odskoczył w bok, wdzięczny losowi przynajmniej za to, że on i jego ludzie znajdowali się w szerszym odcinku tunelu, dzięki czemu miał się jak uchylić. Tępo zakończony łeb z ogłuszającym hukiem wyrżnął w ścianę, na boki pole- ciały odłamki skały, w którą wbiły się żuwaczki, ale Bahzell zawirował na palcach jak tancerz, miecz zawył, a demon za- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 351 chwiał się, wydając z siebie wysoki, chrząkający pisk, gdy Koniokrad odrąbał mu dwa odnóża. Targnął się do tyłu, zwi- jając się z bólu, ale choć musiało go to zaboleć, rana była nie- groźna, obrażenie zaś tylko powierzchowne. Stwór miał dzie- siątki odnóży i właśnie odwinął się, po raz kolejny próbując dosięgnąć Koniokrada. Głowa znów pomknęła w jego stronę, ale tym razem miał mniej miejsca na unik, bo demon, który jednocześnie usiło- wał pochwycić go skręcającymi się odnóżami, wypełniał swym cielskiem większą część korytarza. Bahzell usłyszał, jak Va- ijon wzywa Tomanaka, tnąc i robiąc z przeciwnej strony. Ale demon nie zwracał uwagi na młodego rycerza. Miał rozkaz rozprawić się najpierw z wybrańcami Tomanaka i sunął za Bahzellem jak jakiś mroczny przypływ, którego nie sposób zatrzymać. Koniokrad cofnął się jeszcze bardziej i stęknął, uderzając ple- cami o ścianę. Łeb znów nad nim zawisł i tym razem Bahzell nie miał w ogóle miejsca na zrobienie uniku. - Tomanak! - ryknął i rozpaczliwie rzucił się naprzód, wy- ciągając przed siebie miecz najdalej, jak tylko potrafił. Ostrze obrzeżone było błękitnym płomieniem i demon wrzasnął, gdy Bhazell trafił go w bok głowy. Kościany pancerz zasyczał jak lód wrzucony do pieca, gdy Bahzell potężnym pchnięciem aż po rękojeść zatopił w jego łbie budzącą grozę klingę. Ale cios poszedł bokiem i nie trafił w mózg, przechodząc wzdłuż opancerzonego, silnie umięśnionego kadłuba. Potwór znów zaskrzeczał, wyrywając mu się... i pociągnął za sobą klin- gę Koniokrada. Jedną z zalet tego miecza było to, że Bahzel- lowi nigdy nie zdarzało się wypuścić go w walce, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Demon nie mógł wyrwać mu go z rąk, ale i on nie był w stanie wyszarpnąć go z ciała potwora - wiedział, że nie da rady tego zrobić, o ile nie uda mu się o coś zaprzeć. Miotająca się głowa pociągnęła za sobą ucze- pionego rękojeści Koniokrada. Rzucając się na wszystkie stro- ny, trzęsła nim jak szczurem, nie miał więc innego wyboru, jak tylko z własnej woli wypuścić broń, zanim grzmocący nim 352 DavidM. Weber o ściany tunelu stwór zabije go, nawet nie zdając sobie spra- wy z tego, co zrobił. Upadł na kolana, dokładnie naprzeciwko demona, i usłyszał, jak Brandark, Hurthang i Gharnal wykrzykują ze zgrozą jego imię, gdy stwór znów dźwignął się przed nim do góry. Był roz- brojony, ale nawet nie sięgnął po sztylet przy pasie. Przeciwko takiemu wrogowi sztylet był bezużyteczny, ale to nie dlatego go nie dobył. - Brzuch, tak? - ryknął do demona i obnażył zęby w paskud- nym grymasie. - No to chodź, ty draniu! Już ja ci dam! Wciąż klęcząc, walił się pięściami w napierśnik, szydząc ze , stwora, zachęcając go do ataku. - No chodź! - wrzasnął... i stwór przyszedł. Łeb uderzył, rozwierając szeroko żuwaczki, ale tym razem Bahzell nie starał się uchylić. Zamiast tego wyciągnął ręce z szybkością, mocą i zabójczą precyzją Szału. Jego dłonie za- j mknęły się na przypominających zębate ostrze piły żuwacz- ; kach niczym stalowe zaciski, jedna z jednej, druga z drugiej strony, a on sam przechylił się całym swoim ponad czterystu- funtowym, muskularnym, grubokościstym ciałem w prawo. Wyprostował lewą nogę, wpierając ją w ziemię, i jednocze- śnie obrócił się na prawym kolanie, wkładając jeszcze więcej siły w ten rozpaczliwy zryw. Wstrząśnięty demon zaskowy- czał, gdy Koniokrad dosłownie przekręcił przednią część jego cielska w bok. - Teraz, Vaijonie! - ryknął, napinając każdy mięsień. To było niemożliwe. Nikt nie był w stanie nawet na sekundę przygwoździć tego ważącego wiele ton cielska do ziemi. Ale Bahzełl Bahnakson dokonał tego dzięki sile własnego Szału i po- tędze swojego boga. Nawet jemu nie udało się przytrzymać stwo- ra dłużej niż przez chwilę, ale właśnie ta chwila wystarczyła, bo w tym ułamku sekundy Vaijon z Almerhas uderzył niczym sam miecz boga wojny. Klinga aż po rękojeść zagłębiła się w słabszym, cieńszym brzusznym pancerzu potwora, który wrzasnął jak potępiona dusza. Zamarł na jeszcze jeden ułamek sekundy, a potem podrzucił łbem w górę z gwałtownością, któ- ZjAfKZ.YaiCZ.UlN Y DUUU W UJINTT JJJ rej nawet pobłogosławiony przez boga Koniokrad nie mógł się oprzeć. Bahzell i Vaijon, wyrzuceni w przeciwnych kierunkach, wy- lecieli w powietrze jak odrzucone zabawki. Konający demon, wyjąc z wściekłości, powalił na kolana jeszcze z tuzin wojow- ników. Wrzeszczał raz po raz, miotając głową w przód i w tył, gruchocząc skalne ściany, a nawet sklepienie korytarza, jedno- cześnie rozłupujących sobie o nie pancerz. Posoka lała się stru- mieniami i parowała. Bahzell potrząsnął półprzytomnie głową i podźwignął się znów na kolana. Zmagania potwora ze śmier- cią doprowadziły do końca to, co rozpoczął Vaijon. Potworna istota konała jeszcze przez ponad pięć minut. Bah- zell zostawił ją samą sobie i podczołgał się do Vaijona. Młody rycerz był nieprzytomny i o ile Bahzell się nie mylił, miał znów złamaną prawą rękę - tym razem w trzech miejscach - ale żył. Bahzell położył sobie jego głowę na kolanach i czując ból w każ- dym sponiewieranym mięśniu, oparł się plecami o ścianę tune- lu, aby przyglądać się, jak demon powoli osuwa się na ziemię. Nawet po śmierci ogromne cielsko dygotało, wstrząsane spa- zmatycznymi drgawkami, ale były to tylko ostatnie iskierki ży- cia, którego już z niego uszło. Gdy potwór przestał się wściekle miotać, ostatni strażnicy Sharny byli już martwi lub pokonani. Zakrwawione lewe ra- mię Gharnala zwisało bezwładnie, a Hurthang stracił mały palec prawej dłoni, ale żaden z nich nie stracił głowy i razem z Brandarkiem dopilnowali, aby nie poderżnięto gardeł żad- nemu z pozostałych przy życiu wyznawców Sharny. Nie dla- tego, że któryś z nich był związany przysięgą Tomanaka, ale ponieważ żywi świadkowie mieli o wiele większą wartość niż parę kolejnych odciętych głów, które nie mogły zaświadczyć, co tu się stało. Wśród poległych znalazło się przynajmniej ośmiu Konio- kradów. Inni byli ranni, a Bahzell wiedział, że jeszcze więcej martwych i rannych musiało leżeć w tunelach, w których wcześniej toczyła się walka. Ale osiągnęli swój cel, pomyślał i podniósł wzrok na młodego Chavaka, wojownika, który nie 354 DavidM. Weber widział powodu, by „zastąpić" Sharnę Tomanakiem, który wyszedł właśnie z bocznego przejścia. Dwóch innych hradani szło obok niego, wszyscy trzej odnieśli lekkie rany, a ich broń ociekała krwią. Ale Chavak niósł coś jeszcze - nieprzytomne- go człowieka odzianego w bogato wyszywane, przesiąknięte krwią szaty. - Pomyślałem sobie, że tego możesz chcieć wziąć żywcem - mruknął i upuścił ciężar u stóp Bahzella. Bahzell wyprostował prawą nogę, nie podnosząc się, by nie poruszyć spoczywającej na jego kolanach głowy Vaijona, i wsa- dził palce pod ramię nieprzytomnego. Poderwał stopę do góry, przewracając go na plecy. W jego oczach zapalił się zimny, wy- głodniały błysk, gdy rozpoznał amulet najwyższego kapłana Sharny, wiszący na jego szyi. - Tak - powiedział spokojnie, kładąc jedną dłoń na czole Yaijona, i podniósł oczy na krewniaka. - O tak, Chavaku. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Pod czujnym okiem Hurthanga ostatni pojmani strażnicy zo- stali zaciągnięci w jedno miejsce, przeszukani, na wypadek gdy- by mieli przy sobie jakąś broń, i mocno związani. Nie było ich wielu, a ci, którzy ocaleli, zostali pobici w każdym sensie tego słowa. Wiedzieli, jaka kara czeka tych, którzy służą mrocznym bogom, zwłaszcza wśród hradani, siedzieli więc w milczeniu z pobladłymi twarzami. Jedyną dobrą stroną ich sytuacji był fakt, że Bahnak nie lubił stosować tortur nawet wtedy, gdy pra- wo je zalecało. Nie mogło ich to uchronić przed surową karą, jaką przewidywało prawo hradani, ale przynajmniej książę Hurgrum nie miał zamiaru z powodu osobistej zemsty uczynić ich śmierci jeszcze straszliwszą. Bahzell nie miał innego wyboru, jak tylko pozostawić zaję- cie się szczegółami Hurthangowi, bo sam musiał zatroszczyć się o rannych. Nie podobał mu się stan Kaerithy, która pod wpły- wem ciosu, który ześliznął się po jej hełmie, była wciąż oszoło- miona i rozkojarzona. Wydawała się nie mieć pewności, gdzie jest i kim może być Bahzell, ale oprócz tego wyszła z bitwy bez szwanku. I choć martwił się o nią, w tej chwili nie mógł zrobić zbyt wiele ani dla niej, ani dla Yaijona, gdyż wielu in- 356 DavidM. Weber nych odniosło rany zagrażające życiu. Musiał wykorzystać swoją zdolność uzdrawiania tam, gdzie była najbardziej potrzebna, a miał na to niewiele czasu. Nie mogli mieć pewności, że żad- nemu z wyznawców Sharny nie udało się uciec, a gdyby jakiś Zakrwawiony Miecz powiadomił któryś z posterunków księcia ' Churnazha, że po jego terytorium błąka się kompania Konio- kradów, istniało nikłe prawdopodobieństwo, że ktokolwiek za- dawałby intruzom jakieś pytania, zanim doszłoby do walki. Gdyby jacyś współplemieńcy Bahzella przeżyli to doświadcze- nie, Zakrwawiony Miecz, który wezwał wojsko, zostałby z pew- nością szczegółowo przepytany, ale było rzeczą wysoce nie- prawdopodobną, by komukolwiek udało się przeżyć. Co ozna- czało, że Bahzell nie mógł pozwolić sobie na wprowadzenie się w stan odurzającej, oszałamiającej euforii, którą wywołałoby uzdrowienie wszystkich rannych, więc ci, którzy mogli utrzy- mać się na nogach, musieli po prostu zatroszczyć się o siebie samemu, dopóki nie uzyskał pewności, że udało im się uciec. Byli jeszcze wojownicy, których nawet wybraniec Toma- naka nie mógł uleczyć. Z pięćdziesięciu czterech Koniokra- dów, którzy złożyli Przysięgę Mieczy i wzięli udział w raj- dzie, siedemnastu zginęło. Kolejnych dziewięciu dołączyło- by do nich, gdyby nie pomoc Bahzella, ale i tak siedemnastu poległych, z czego wszyscy byli jego krewniakami, stanowiło bolesną stratę. Podczas gdy Bahzell doglądał rannych, Hurthang zajął się zorganizowaniem odwrotu, ale pomagali mu w tym Brandark i Gharnal. Żaden z tych Koniokradów nie miał już nigdy spo- glądać podejrzliwie na Brandarka, nawet Gharnal Uthmagson. A może zwłaszcza on. Gharnal widział, jak Brandark rozpra- wia się z księciem Chalghazem i to on znalazł mu worek, do którego Zakrwawiony Miecz włożył głowę księcia. Podał go, nie przepraszając nawet słowem za wcześniejszą nieufność, ale Brandark zrozumiał ten gest... i towarzyszący mu uścisk ramie- nia wojownika. Ale choć bardzo chcieli uniknąć zawracania Bahzellowi gło- wy drobnostkami, nikt z pozostałych nie wiedział, co zrobić z sa- iLAPKZYSlhjZONY BOGU WOJNY ;D/ mym sanktuarium. Wszyscy wyczuwali namacalne miazmaty zła, które przylgnęły do jego tuneli, choć niektórzy byli na nie bardziej wyczuleni niż inni. Ale nawet najmniej wrażliwy hra- dani zdawał sobie sprawę z wrogości bijącej od obmierzłych mozaik zdobiących ściany, a zakrzepłej krwi zaschniętej na oł- tarzu i ohydnych narzędzi tortur wiszących na ścianach „kapli- cy" nie sposób było pomylić z niczym innym. - Przepraszam, Bahzellu - powiedział w końcu Hurthang, potrząsając łagodnie Koniokradem, żeby wyrwać go z oszoło- mienia, w jakie wprawiło go leczenie ran, które okazały się pra- wie śmiertelne - ale czas nam już w drogę. - Co? - Bahzell poderwał głowę do góry i zamrugał. Wpa- trywał się w kuzyna przez kilka sekund, a potem otrząsnął się. - A tak. Tak, masz rację. - poklepał Hurthanga po ramieniu, a potem przeciągnął się potężnie. - Mój miecz...? - Znów za- mrugał i rozejrzał się dookoła, po czym uśmiechnął się z za- kłopotaniem, czując na plecach znajomy ciężar, który przewie- sił przez nie po uzdrowieniu ostatniej ciężko rannej osoby. - Tak, masz swój miecz - przyznał Hurthang - ale nie mamy zielonego pojęcia, gdzie się podział miecz Vaijona. Szukaliśmy go wszędzie, ale nigdzie go nie ma. - Nie utknął w tej bestii? - zapytał ze zdziwieniem Bahzell, wskazując kciukiem tunel, w którym leżał demon. - Nie, i nie rozumiem, co się mogło z nim stać. Na własne oczy widziałem, jak wraził go w tego stwora, ale jeśli nie leży gdzieś pod jego ścierwem...? Wzruszył ramionami, a Bahzell zmarszczył brwi. Sam nie- zbyt wyraźnie sobie wszystko przypominał, ale był pewny, że widział klejnoty, którymi wysadzana była rękojeść miecza Va- ijona, migoczące w świetle pochodni na tle skóry demona, kie- dy potwór był już od pewnego czasu martwy. Zaczął się odwra- cać, by ruszyć w dół tunelu, ale zatrzymał się. Hurthang miał rację - musieli opuścić to miejsce, a jeśli twierdził, że inni szu- kali już miecza, nie miał powodów, by sądzić, że sam znajdzie coś, co oni przeoczyli. Zwłaszcza w stanie zamroczenia, które musiało go ogarnąć po uzdrowieniu tylu osób. - Bahzell uniósł brwi, a Hurthang zachichotał. - Mówi, że nie ma nic przeciwko okupieniu swojego pierwszego demona taką drobnostką. - Doprawdy? - Teraz zachichotał Bahzell. - A więc dobrze. Czy pozostali są gotowi do wyruszenia? - Tak. Naj ciężej rannych - i naszych poległych - kazałem j ułożyć na saniach, które będą ciągnąć zmieniające się zespoły, poprosiłem też Kaerithę i Vaijona, żeby i oni się na nich poło- żyli. Żadne z nich nie czuje się na siłach, żeby pojechać na nar- tach. Wszystkiego dopilnowałem, ale nie mam zielonego poję- cia, co powinniśmy zrobić z tym miejscem - Hurthang objął szerokim gestem tunele - przed odjazdem. - To samo, co z psującą się raną- odparł ponuro Bahzell. - W ich spiżarniach dość jest baryłek oliwy i brandy. Każ chłop- com je otworzyć i przypilnuj, żeby ta ich plugawa „świątynia" została dobrze zalana. - Skoro każesz - zgodził się Hurthang z powątpiewaniem w głosie. - Ale nie jestem pewny, czy to wystarczy, Bahzellu. To miejsce to lita skała i ziemia, nie wydaje mi się, żeby ogień rozpalony przez nas, nawet przy użyciu wszystkich dostępnych nam środków, był w stanie zdławić smród, który czuję. - To nie będzie tego rodzaju ogień - odpowiedział Bahzell. Hurthang spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi i miał już zadać kolejne pytanie, ale wzruszył ramionami. Po tym, co wi- dział, był już chyba najwyższy czas, by zaczął przyjmować pew- ne rzeczy na wiarę, więc po prostu odwrócił się i zabrał za wy- dawanie rozkazów. * * * - Jesteśmy gotowi - rzekł Brandark. Bahzell uniósł wzrok znad leżącej na saniach Kaerithy, przy której klęczał. Wygląda- ła nieco lepiej i przynajmniej wydawała się wiedzieć, kim jest, ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 359 ale żałował, że nie ma czasu, by porządnie się nią zająć. Ale to musiało zaczekać. Skinął głową przyjacielowi i wstał. - Rozumiem, że doszło do drobnego nieporozumienia mię- dzy tobą a Chalghazem - mruknął cicho. - Myślę, że możesz to nazwać ożywioną dyskusją - zgo- dził się Brandark, uśmiechając się krzywo, i skinieniem gło- wy wskazał złowieszczo splamiony sukienny worek przywią- zany do sań z ekwipunkiem. - Obawiam się, że w końcu mu- siałem wybić mu z głowy pewne pomysły, ale nie sądzę, by zgłaszał jeszcze jakieś obiekcje. Czy robił cokolwiek innego, jeśli już o to chodzi. - Taki paskudny charakter u takiego mikrusa jak ty - powie- dział żałośnie Bahzell. Brandark wybuchnął śmiechem, ale za- raz spoważniał. - Zużyliśmy każdą łatwopalną ciecz, jaką udało nam się zna- leźć, tak jak nam kazałeś - oznajmił. - Nie wątpię, że będzie z tego imponujące ognisko, ale to jest okropnie duży - i solid- ny-kompleks podziemnych tuneli, Bahzellu. Obawiam się, że najwyżej troszkę go osmalimy. Będę z tobą szczery. Wiele z wa- mi przeszedłem, ale wciąż jestem Zakrwawionym Mieczem i najzwyczajniej boję się tego, co tam jeszcze może tkwić. Nie chciałbym, żeby któryś z moich pobratymców - czy ktokolwiek inny - przypadkiem się tam zabłąkał. - Niech cię o to głowa nie boli, malutki - powiedział cicho Bahzell i odwrócił się. Zostawił za sobą sanie i towarzyszy, wy- szedł z lasu i wkroczył do wąskiego wąwozu, stając twarzą do otworu w skale. Nikt nie powiedział mu, co i jak ma zrobić, a jednak czuł całkowitą pewność, kiedy zatrzymał się przed nim. Tym razem nie dobył miecza. Wpatrywał się tylko w ziejącą czernią dziurę, czując wokół siebie kloaczny smród zła. Uniósł ręce, tak że trzymał je na wysokości ramion niczym kapłan ob- darzający błogosławieństwem, i zamknął oczy. - Dobra, Tomanaku - wymamrotał. - Jak dotąd mnie nie opuściłeś. Przejdźmy razem, ty i ja, tę ostatnią ligę. Otworzył oczy i wpatrzył się z nienawiścią w skorpiona wy- kutego nad łukiem wejścia. 360 DavidM. Weber - Płoń! - rozkazał i to pojedyncze słowo uleciało ku niebu jak burza. Nie podniósł głosu, ale wszyscy, którzy na niego pa- trzyli, usłyszeli go, czując w kościach straszliwą moc tego grzmiącego rozkazu. Przez chwilę zupełnie nic się nie działo, a potem z łuku wy- strzeliła w powietrze chmura dymu, ognia i oślepiającego błę- kitnego blasku, niczym wulkan wypluwający swe wnętrzności. Burza światła i żaru przetoczyła się ponad Bahzellem, pochła- niając go w jednej chwili, jego towarzysze wrzasnęli ze zgrozy, gdy zniknął w środku. Kilku podbiegło do przodu, jak gdyby myśleli, że mogą wpaść w to wrzące piekło i go wyciągnąć, ale bijący stamtąd żar odepchnął ich do tyłu, zatrzymali się więc bezradnie. A potem Bahzell Bahnakson wyszedł z burzy ognistej z opa- nowanym, niemal spokojnym wyrazem twarzy. Skinął głową i niedoszłym ratownikom, którzy skulili się tam, gdzie ogień \ zmusił ich do zatrzymania się w miejscu, wpatrując się w nie- go wielkimi oczyma. Razem z nim ruszyli w stronę pozosta- łych, a za ich plecami płomienie buchające z wnętrza wzgórza ryczały jak ogromne palenisko - albo jak jeden z wielkich pie- ców w Srebrnej Jaskini. Niemożliwością było, by to Bahzell rozpętał to piekło. Nie dysponowali wystarczającą ilością pali- wa, by rozniecić tak wściekłą pożogę, a nawet gdyby, w tune- lach było zbyt mało powietrza, by ją podtrzymać. Ale to nie miało znaczenia, a niejeden Koniokrad podskoczył, gdy kamień nad łukiem wejściowym pękł od straszliwego żaru. Skorpion odpadł od skały i w słupie ognia runął w dół, by roztrzaskać się na tysiąc kawałków. Bahzell bez słowa przypiął narty, złapał za kijki i spojrzał spokojnie na Hurthanga i Gharnala. - Wracajmy do domu, bracia w mieczu - powiedział cicho. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Droga powrotna do Hurgrum zajęła im kilka dni więcej niż podróż w drugą stronę. Transport rannych (i poległych) i tak osłabiłby tempo, ale prawdziwy problem stanowili jeńcy. Było ich tylko trzynastu, licząc Tharnatusa, ale każdy z nich wie- dział, że po dotarciu do Hurgrum jest trupem. Koniokradzi przez cały czas trzymali ich związanych, a i tak nie mogli na- wet na chwilę spuścić któregokolwiek z nich z oka. Mimo to jednemu udało się przeciąć więzy na nogach ostrym kamie- niem, który nie wiadomo jak zdobył, i późnym popołudniem drugiego dnia spróbował zbiec. Było już dość ciemno, ale nie przebiegł nawet siedemdziesięciu pięciu jardów, gdy przeszył go na wylot bełt z arbalety. Inaczej niż w przypadku własnych zmarłych, zostawili go tam, gdzie upadł, by zajęli się nim pa- dlinożercy, i żaden z jego dawnych kompanów nie wypowie- dział nawet słowa skargi. Gdy Bahzell miał już pewność, że jemu i jego towarzyszom nic nie grozi, poświęcił trochę czasu, by pomóc Vaijonowi i Ker- ry. Po dokładnych oględzinach stało się oczywiste, że Kaeritha zaczyna już dochodzić do siebie. Oprócz potwornego bólu gło- wy i kilku świeżych szram, w tym jednej, która miała zostawić 362 DavidM. Weber kolejną bliznę na jej policzku, a także paru spektakularnych si- niaków, miała tylko problem z prawym okiem, które nie chcia- ło prawidłowo ogniskować. Machnięciem ręki zbyła propozy- cję Bahzella, który chciał ją uzdrowić. -Nie jestem aż tak delikatna! Poza tym Tomanak zirytował- by się, gdybym prosiła go o zajmowaniem się każdym moim siniakiem i stłuczeniem. - Jeśli jesteś pewna - powiedział Bahzell, a ona kiwnęła gło- wą i zaraz skrzywiła się, przykładając dłoń do skroni. - Jestem pewna. Ale nie będę narzekać, jeśli każesz mi je- chać saniami jeszcze dzień czy dwa. - A więc to tak! Chcesz mieć wymówkę, żeby wylegiwać się jak wielmożna pani, podczas gdy my będziemy wlec twoje le- niwe cielsko do Hurgrum, tak? - No jasne! - odparła, wielce z siebie zadowolona, i zwinęła się jak kot pod grubym pledem przykrywającym sanie. - Obudź mnie, jak dojedziemy! - poleciła, ziewając szeroko, a on wy- buchnął śmiechem, poklepał ją po ramieniu i poszedł zająć się Vaijonem. Nowicjusz siedział w saniach i szlifował swój hurgrumski z trzema Koniokradami, którzy ciągnęli go na zmianę. Miał wciąż koszmarny akcent i hradani niemiłosiernie się z tego na- igrawali. Dawny Vaijon niewątpliwie czułby się z tego powodu śmiertelnie urażony - zwłaszcza gdy wymówił słowo „błoto" tak, że zabrzmiało jak coś znacznie bardziej organicznego - ale obecny Vaijon śmiał się razem z nimi. Bahzell przez kilka se- kund przyglądał się z zachwytem tej scenie, zanim zdecydował się im przerwać. - Przepraszam, że przeszkadzam wam w tak poważnej spra- wie, jak lekcja języka - powiedział w końcu - ale pomyśla- łem sobie, że ten tu młokos chciałby może, żebym uleczył mu rękę. Chyba że tak jak tamta dama ma coś przeciwko „marno- waniu" uzdrawiania na tak powierzchowne stłuczenia i zwich- nięcia? Mówiąc to, kiwnął głową w stronę Kaerithy. Wybrzuszenie pod kocem poruszyło się. ZAPRZYSIĘŻONY JBOGU WOJNY 363 - Wszystko słyszałam! - ostrzegło go. - I zapłacisz za to, kiedy następnym razem zapędzę twój włochaty zadek do sali treningowej! Vaijon roześmiał się i pokręcił głową. - Nie mam nic przeciwko temu, milordzie. Ale mam nadzie- ję, że nie wejdzie nam to w zwyczaj. Wygląda na to, że zawsze uzdrawiasz mi połamane ręce. - Naprawdę? - spytał z uśmiechem Bahzell, siadając obok niego, i uwolnił złamaną rękę z temblaka. - Jeśli chodzi o mnie, możemy na tym poprzestać, chłopcze, bo coś mi się widzi, że nie będzie ci to już więcej potrzebne. - Urwał i spojrzał Vaijo- nowi prosto w oczy. - A skoro już o ramionach mowa i na wy- padek gdybym nie powiedział ci tego wtedy, sir Vaijonie - cią- gnął niegłośno -jestem ci wdzięczny, że walczyłeś ze mną ra- mię w ramię. Dobrze się sprawiłeś. Sir Charrow - tak, a nawet sam Tomanak - nie mogliby wymagać od ciebie wykazania się większym męstwem. Vaijon zrobił się czerwony jak rak, ale hradani, którzy wcze- śniej się z nim drażnili, pomrukiwali z aprobatą. Młodzieniec zaczerwienił się jeszcze bardziej i rozejrzał dookoła, jak gdyby rozpaczliwie szukał jakiegoś innego tematu rozmowy. Bahzell zlitował się nad nim. - No, to przyjrzyjmy się tej twojej ręce - powiedział zdecy- dowanym tonem. - A ponieważ jesteś moim wyjątkowym przy- jacielem, nie policzę ci więcej niż połowę stawki, jaką zwykle biorę za prostą usługę chirurgiczną. * * * Kiedy znaleźli się o cały dzień drogi od Hurgrum, Bahzell wysłał Gharnala przodem ze szczegółowym raportem dla swo- jego ojca. Nie był wcale zaskoczony, gdy rankiem następnego dnia pojawili się posłańcy księcia Bahnaka z prośbą, która wła- ściwie graniczyła z rozkazem, by postarali się, jak najmniej rzu- ? cać się w oczy, kiedy będą wkraczać do miasta. Mając to na uwadze, zaplanował podróż tak, by dotrzeć do Hurgrum po za- padnięciu nocy. Pogoda znów uległa zmianie, co było charak- terystyczną cechą późnej zimy w tej części Norfressy, i zrobiło 364 DavidM. Weber się przeraźliwie zimno. Gwałtowny spadek temperatury spra- wił, że po zachodzie słońca prawie wszyscy siedzieli w domach, więc ich późne przybycie do miasta pozwoliło im dostać się do pałacu, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Oczekiwał ich sam Bahnak, w towarzystwie Barodahna i Thankhara, najmłodszego ze starszych braci Bahzella. Książę zamknął syna w niedźwiedzim uścisku. - Nie podejrzewałem, z czym przyjdzie wam się zmierzyć, gdy się z wami żegnałem, chłopcze - powiedział cicho - i cie- szę się, widząc cię w domu całym i zdrowym. - Wypuścił go z ramion, odstąpił do tyłu i przyjrzał się Bahzellowi krytycz- nie. - Gharnal podał mi wszystkie barwne szczegóły, które uzna- łeś za stosowne opuścić w liście. W swoim raporcie nie wspo- mniałeś nawet jednym słowem o walce z demonami. - Jeśli o to chodzi, to Vaijon zakatrupił tę poczwarę - odparł Bahzell ze wzruszeniem ramion. - Tak, tyle usłyszałem od Gharnala. Ale byłbym szczęśliwy, gdybyś w przyszłości unikał podobnych ekscesów. Nie to - Bah- nak uniósł dłoń do góry, odżegnując się od tego, co przed chwi- lą powiedział - żebym się skarżył i jestem pewny, że sam najle- piej wiesz, co należy do twoich obowiązków. Ale twoja matka mogłaby się lekko zdenerwować, gdyby demony, diabły czy jakieś inne potwory rozszarpały cię na kawałki po tym, jak po- święciła tyle czasu, żeby cię urodzić i wychować. Wiesz, matki już takie są i wolałbym, żeby nie wyładowywała się potem na mnie. - Będę o tym pamiętał - zapewnił go Bahzell, szczerząc zęby. Ale uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy odwrócił się do drzwi, którymi weszli. Jego towarzysze w milczeniu wnosili do środ- ka sztywne, owinięte kocami ciała. Potrząsnął głową. - Straciłem prawie jedną trzecią moich ludzi, ojcze - oznaj- mił cicho. - Z opowieści Gharnala wynika, że i tak mieliście szczęście, ponosząc tak niewielkie straty - powiedział równie cicho Bah- nak, a Barodahn i Thankhar kiwnęli głowami na potwierdzenie jego słów. - Jeszcze nie powiadomiłem ich rodzin - podjął książę ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 365 po chwili. - Nie miałem pojęcia, jak według ciebie i twoich braci - skinął głową w stronę reszty drużyny, nie swoich pozo- stałych synów - powinno się to załatwić. A prawdę mówiąc, miałem też swoje własne powody. - Poczekał, aż Bahzell znów się do niego odwróci i uśmiechnął się smutno. - To, co zrobiłeś, trzeba było zrobić, nie ma co do tego żad- nych wątpliwości, ale kiedy rzecz się wyda, będzie to równo- znaczne z kopnięciem gniazda szerszeni. A na pewno się wyda. Uważam zresztą, że powinniśmy przyłożyć do tego rękę, i to im prędzej, tym lepiej, ale inni książęta będą mieli swoje wła- sne powody, żeby widzieć mój udział w tym incydencie w jak najgorszym świetle - zwłaszcza gdy usłyszą, że był w to wmie- szany Chalghaz. * * * Plotki o powrocie oddziału zaczęły krążyć o świcie i z każ- dą kolejną wersją stawały się coraz bardziej niestworzone. Nikt poza najbliższą rodziną Bahnaka i tymi wojownikami, którzy wzięli udział w rajdzie, nie wiedział, że ochotnicy Bahzella, wszyscy co do jednego, przysięgli służyć Tomanakowi, a tylko garstka hradani miała jakiekolwiek pojęcie o celu rajdu. Zgodnie z najmniej fantastycznym z powtarzanych wyjaśnień Bahnak wysłał drużynę, aby spalić kilka navahkskich posterun- ków granicznych bez oficjalnego wypowiedzenia wojny. Nikt nie był do końca pewny, po co miałby coś takiego robić, choć bardziej mroczne opowieści sugerowały, że miał to być pierw- szy etap skomplikowanej strategii mającej na celu sprowoko- wanie Churnazha do kontrataku. Najwyraźniej chodziło o to, by Bahnak zaprzeczył, że jego ludzie kiedykolwiek wkroczyli do Navahk, i napiętnował roszczenia Churnazha jako kłamstwa, mające usprawiedliwić „nieuzasadnioną" agresję księcia Za- krwawionych Mieczy przeciwko niemu. Już samo to by wy- starczyło, ale pojawiły się też pogłoski, że książę zarządził ukrad- kowy atak na Navahk (poprowadzony przez Bahzella, który wykorzystał znajomość miasta nabytą podczas pobytu w nim jako zakładnik), aby zamordować Churnazha i jego synów we śnie. Jak dokładnie mniej niż sześćdziesięciu Koniokradów 366 DavidM. Weber mogło wypełnić podobną misję w mieście pełnym Zakrwawio- nych Mieczy pozostawiono wyobraźni słuchaczy. Wiarygodność tych plotek miała pod wieloma względami bar- dzo niewielkie znaczenie. Choć wielu Hurgrumczyków było wstrząśniętych pomysłem, że ich książę mógł w podobny spo- sób pogwałcić prawo zwyczajowe i podjąć działania wojenne, nie deklarując uprzednio swoich zamiarów, w głębi serca więk- szość z nich była zachwycona doniesieniami, że odniósł przy tym sukces. Z drugiej strony gros ambasadorów na jego dworze nie mogło już mniej obchodzić to, czy atak - albo cokolwiek innego - się powiódł. Ci, którzy służyli Churnazhowi i jego sojusznikom, byli wściekli, że Bahnak złamał zawarte z nimi traktaty pokojowe, atakując Churnazha bez wypowiedzenia wojny, a ambasadorzy sprzymierzeńców Bahnaka byli równie wściekli, ponieważ zrobił to, nie ostrzegając ich zawczasu. Bądź co bądź podobne działania mogły wciągnąć ich władców w woj- nę, a on nawet tego z nimi nie przedyskutował. Tego rodzaju despotyczne postępowanie nie pasowało do żadnego wodza hradani, a podobna arogancja mogła z powodzeniem zniszczyć w zalążku dopiero co stworzone przez niego przymierze Ko- niokradów. Tego ranka mnożyły się żądania, protesty, plotki i przeczące im pogłoski, a zarówno zaprzyjaźnieni, jak i wrogo nastawieni posłowie odchodzili niemal od zmysłów. Ale żaden z tych am- basadorów nawet nie podejrzewał, że to sam Bahnak zatrosz- czył się o to, by usłyszeli od jego agentów jak najbarwniejszą wersję wydarzeń. Bahzell spojrzał na ojca z niedowierzaniem, gdy ten przy- znał, że jest odpowiedzialny za rozpowszechnianie tych opo- wieści, ale Bahnak tylko uśmiechnął się krzywo. - Oczywiście, chłopcze - a Marglyth bardzo mi w tym po- mogła. - Ale dlaczego, ojcze? - Cała rzecz musi się wydać, bez względu na to, jak bardzo staralibyśmy się utrzymać to w tajemnicy - wyjaśniła cierpli- wie jego siostra - a są tacy, którzy nigdy nie zaakceptują praw- ZAPRZYSIĘŻONY J30GU WOJNY JO/ dy. Niektórzy będą mieli powody, by oficjalnie nie przyjąć do wiadomości słów ojca, bez względu na to, co sami będą o tym myśleć, ponieważ służą Churnazhowi i jego sojusznikom. Przerwała, a gdy Bahzell skinął głową na znak, że rozumie, wzruszyła ramionami. - Więc gdy ojciec dyskutował o tym ze mną, pomyślałam sobie, że im większa różnica między tym, co według nich się wydarzyło, a tym, czego dowiedzą się później o prawdziwym przebiegu wydarzeń, tym lepiej. Im więcej oskarżeń - i im bar- dziej niedorzecznych - wysunie Churnazh i jego poplecznicy, tym bardziej porazi ich prawda, gdy wreszcie wyjdzie ona na jaw. A im większy szok, gdy ojciec udowodni, że Demonie Tchnienie działał w Navahk, tym większe prawdopodobieństwo, że większość ambasadorów mu uwierzy. Bahzell odwrócił się, by zmierzyć ojca surowym spojrze- niem. Bahnak wzruszył ramionami. -Tak, tak. Wiem, co sobie myślisz, chłopcze. Staruszek znów wkłada palce między drzwi i zastanawia się, jak to najlepiej wy- korzystać. Ale polityka jest polityką i czy ci się to podoba, czy nie, przez ten swój zakon Tomanaka znalazłeś się w samym jej środku. Nie przeczę, że mam zamiar wyciągnąć z tego zdarze- nia wszelkie możliwe korzyści, ale spójrz na to ze swojej stro- ny. Mówisz, że nie chcesz, żeby twój zakon został upolitycz- niony ani żeby ktokolwiek z naszego ludu - tak Koniokrad, jak Zakrwawiony Miecz - myślał, że wasze miecze siedzą u mnie w kieszeni. Nie powiem, że jesteś w błędzie. Prawdę mówiąc, masz moje całkowite poparcie, a polityka nie ma tu nic do rze- czy. Ale jeśli chcesz przekonać innych książąt o niezawisłości twojego zakonu, najlepiej od razu się za to zabierz. Co oznacza, że musisz ich tym walnąć prosto między oczy, a może zauwa- żyłeś, że potrzeba ciężkiego młota, żeby wbić hradani cokol- wiek do głowy. - Rozumiem - Bahzell potarł podbródek, po czym potrzą- snął głową. - Jestem ci wdzięczny za troskę, papo - powie- dział z uprzedzająca grzecznością - i za to, że tak się intere- sujesz przyszłością zakonu. Myślę jednak, że Tomanak sam 368 DavidM. Weber potrafi zadbać o to, żeby nie było żadnych wątpliwości co do naszego statusu. - Na pewno, na pewno - przyznał mu rację Bahnak, z uśmie- chem poklepując go po ramieniu. - Ale ojciec ma obowiązek czuwać nad synem i pomagać mu tak, jak potrafi, a ja cieszę się, że mam taką sposobność. Bahzell przyglądał mu się w zadumie przez długą chwilę, a potem westchnął ciężko i spojrzał na siostrę. - A moja druga prośba? - Spełniona - odparła. - Nie mogę dać ci gwarancji, że nikt inny nie wypapla imienia Brandarka, ale dopilnowałam, aby ani jedna z naszych „plotek" nie wspominała o nim nawet słowem. - Świetnie - powiedział cicho Bahzell i podziękował jej krót- kim uściskiem. Świeżo upieczeni członkowie jego nowego kon- wentu wiedzieli, jak ważną rolę odgrywał w ich misji Brandark, ale wiedzieli również, jak istotne jest to, by Churnazh się o tym nie dowiedział. Ojciec Brandarka i sprzymierzone z nim stare rody Navahk były zbyt potężne, by Churnazh, stojący na kra- wędzi wojny mającej zdecydować o jego przetrwaniu, mógł ryzykować poróżnieniem się z nimi, ale gdyby Navahkczyk dowiedział się, że Brandark nie tylko pomógł Koniokradom zlokalizować sanktuarium Sharny, ale również własnoręcznie zabił następcę tronu, nie miałby innego wyboru, jak tylko zwró- cić się przeciwko Brandarkowi Starszemu. - A więc dobrze - powiedział już poważniejszym tonem jego ojciec. - Czy ty i twoi chłopcy jesteście gotowi, Bahzellu? - Jesteśmy - powiedział posępnie Bahzell. Bahnak kiwnął głową. - W takim razie do dzieła, chłopcze. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Wielka sala pękała w szwach. Straż przyboczna Bahnaka do- pilnowała, by tylko bezpośrednio przed podwyższeniem, na któ- rym stał tron, została wolna przestrzeń. Resztę sali wypełniali ambasadorowie i posłowie - prawie wyłącznie kobiety. Każdej z nich towarzyszył jeden ciężkozbrojny, do którego posiadania upoważniało je prawo i tradycja. Gwar podekscytowanych gło- sów przypominał szum wzburzonego morza. Ale przywodzące na myśl przybój odgłosy ucichły, jak no- żem uciął, gdy drzwi otwarły się na oścież i do środka wkro- czył Bahnak Karathson, książę Hurgrum i wódz klanu Żelaznych Toporów. Za nim szła trojkajego dzieci - następca tronu książę Barodahn, obok niego najstarsza córka księcia, Marglyth, a ksią- żę Thankhar, jego trzeci w kolejności starszeństwa syn, zamy- kał pochód niczym zbrojny. W ciszy wywołanej ich pojawie- niem się upuszczenie szpilki zabrzmiałoby jak huk gromu. Bah- nak miał przy sobie tylko sztylet, ale obaj jego synowie nosili zbroje i byli uzbrojeni. Na plecach Barodahna widniał przewie- szony wielki topór, tradycyjna broń swojego klanu, a Thankhar trzymał dłoń zatkniętą nonszalancko za pas, kilka cali od ręko- jeści miecza. 370 DavidM. Weber Bahnak sprawiał wrażenie niewzruszonego zarówno ciszą, jaka zapadła po jego wejściu, jak obecnością dygnitarzy i po- słów stłoczonych w sali. Patrząc na niego, nikt by się nie do- myślił, że krążące po Hurgrum plotki głosiły, iż książęce przy- mierze miało lada chwila lec w gruzach z powodu jego nieprze- myślanych działań. Wydawał się do tego stopnia nieświadomy wagi tego poranka, że nawet nie zadał sobie trudu, by ubrać się stosownie do okazji. Miał na sobie praktyczny, acz prosty ka- ftan, pod spodem wełnianą koszulę, ciepłą i wygodną, ale zace- rowaną w dwóch miejscach, a jego butom przydałoby się pa- stowanie. Średnio zamożny rolnik mógłby się ubrać w ten spo- sób i niektóre z osób przybyłych niedawno na dwór popełniło poważny błąd, uznając, że tylko prostak pokazałby się takiego ranka w podobnym stroju. Jednak ci, którzy znali go lepiej, wyciągnęli z jego wyglądu zgoła odmienne wnioski. Bahnak zawsze dbał o to, by ubierać się w prosty sposób, ale tak proste ubrania nosił wyłącznie wtedy, gdy miał zamiar zadać wyjątko- wo dobrze wymierzony cios. Teraz usiadł na tronie, twarzą do tłumu dygnitarzy. Marglyth zajęła miejsce po jego lewej ręce, Barodahn po prawej. Przyj- rzał się uważnie twarzom zebranych, potem odchylił się na opar- cie tronu, założył ręce na brzuchu i skrzyżował kostki u nóg. - Cóż - przerwał ciszę jego głęboki głos - najlepiej od razu przejdźmy do rzeczy. Jahnkah? - Tak, wasza wysokość. - Starzec, który pełnił funkcję ma- jordomusa oraz szambelana, w młodości był jednym z najgroź- niejszych wojowników wśród Żelaznych Toporów i wciąż mógł pochwalić się szerokimi barami i potężnymi ramionami. Zamiast białej laski, jaką nosili szambelani na większości dworów Nor- fressy, używał przyciętej halabardy, której żelazne okucie za- dzwoniło jak kowadło, gdy uderzył nim w podłogę. - Jego wysokość książę Bahnak! - zawołał głosem wyszko- lonym na polach stu bitew. - Niech ci, którzy szukają sprawie- dliwości, wystąpią naprzód! Przez chwilę było zupełnie cicho, a potem niski (jak na hra- dani), bogato odziany mężczyzna o szerokiej piersi, zaczął się ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 371 przepychać przez ciżbę. Rozległy się rozgniewane pomruki po- trąconych osób, ale mężczyzna zignorował je, wziął się pod boki i wbił w Bahnaka gniewne spojrzenie. - Do Phrobusa ze „sprawiedliwością"! - warknął. - Chcę wiedzieć, co na Fiendarka ma oznaczać atak na terytorium mojego księcia! Jahnkah nadął się z wściekłości, ale zanim szambelan zdą- żył się odezwać, Bahnak niemal znudzonym gestem uniósł dłoń. Potem opuścił ją ociężale, splótł z drugą, spoczywającą na brzuchu, i spojrzał z góry na wojowniczą postać przed sobą. Churnazha z Navahk, jako jedynego z książąt północnych hra- dani, reprezentowali wyłącznie mężczyźni. Powodów było kilka, a fakt, że jego sposób bycia sprawiał, iż niewiele kobiet chciało mu z własnej woli służyć w jakimkolwiek charakte- rze, nie mówiąc już o pełnieniu funkcji ambasadora, był jed- nym z ważniejszych. Niemal równie ważny był brak zaufania do kogokolwiek spoza wąskiego kręgu osób, którym książę zlecał misje delikatnej natury. Halashu Shakurson został po- słem w Hurgrum, ponieważ było to najważniejsze stanowisko dyplomatyczne, a od czasu, gdy generał Churnazh mieczem wyrąbał sobie drogę do tronu, Halashu był jednym z najbliż- szych mu poruczników. Przez wiele lat Halashu służył swemu panu gorliwie, ale bez spektakularnych efektów. Nie była to wyłącznie jego wina. Pra- wie nikt nie mógł się równać z Bahnakiem Karathsonem i jego córką Marglyth, a fakt, że Halashu nie odznaczał się błyskotli- wą inteligencją, tylko pogarszał jego sytuację. Co gorsza (z jego punktu widzenia), dla Churnazha siła była równoznaczna z re- presjami. Halashu nie był geniuszem, ale nie był też skończo- nym głupcem i dość wcześnie uświadomił sobie, że Bahnak jest (niebezpiecznym przeciwnikiem. Jednak Churnazh - organicz- nie niezdolny do uznania siły kogokolwiek mniej brutalnego od niego samego - lekceważył ostrzeżenia Halashu, dopóki nie było już zbyt późno. Ponieważ ignorując owe ostrzeżenia, Churnazh znalazł się w katastrofalnym położeniu, niegodnym pozazdroszczenia obo- 372 DavidM. Weber wiązkiem Halashu było jak najdłużej grać na zwłokę, dopóki nie dojdzie do nieuniknionej wojny. Stanowiło to wystarczają- co trudne zadanie nawet przed scysją Bahzella z Hamakiem, ale od tamtej pory stało się ono znacznie trudniejsze. Głupota Hamaka (i jawnie fałszywa wersja wydarzeń, którą Chumazh przedstawił jako oficjalne stanowisko Navahk) postawiła Ha- lashu jako dyplomatę w nieznośnej sytuacji. Zima mijała, a je- mu coraz trudniej było zachować panowanie nad sobą. W chwili obecnej znajdował się na krawędzi Szału i zbrojni posłów sto- jących najbliżej niego trzymali ręce przy rękojeściach mieczy. - Atak na terytorium twojego księcia, tak? - mruknął w koń- cu Bahzell lekko zdziwionym tonem. - A dlaczego przyszło ci do głowy, że zrobiłem coś podobnego, lordzie Halashu? - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, Bahnaku! - Halashu wściekłym gestem ogarnął zatłoczoną salę. - Wszyscy wiedzą, że twój syn Bahzell wrócił do Hurgrum! Wszyscy wiedzą też, że zerwał układ o zakładnikach, napadając na następcę tronu, księcia Hamaka, który nieomalże przypłacił to życiem, a nie zadowoliwszy się tym, poprowadził rajd na terytorium Navahk, w którym brali udział twoi ludzie, w oczywisty sposób łamiąc traktaty zawarte pomiędzy tobą a moim księciem! Twoim so- jusznikom pozostawiam decyzję, czy chcą stać po stronie ko- j goś, kto zezwala na podobną agresję bez porozumienia z nimi, ale postępowanie twojego syna to inna sprawa. Ten nowy wy- bryk czyni go podwójnie banitą i w imieniu księcia Chumazha z Navahk żądam, by został oddany w ręce naszego wymiaru sprawiedliwości! - Zaraz zaraz! To dość poważne oskarżenie jak na tak wcze- sną porę dnia, nieprawdaż? - odparł Bahnak i spojrzał na Mar- glyth. - Czy wiesz coś o jakichś traktatach, które złamaliśmy? - Potrząsnęła głową z lekkim uśmiechem, a on przeniósł wzrok na Barodahna. - A ty, Barodahnie? Nie zezwoliłbyś na żaden rajd na tych dra... to znaczy na naszych szacownych navahk- skich sąsiadów, nie pytając mnie uprzednio o zgodę, prawda? - Teraz z kolei Barodahn potrząsnął głową, Bahnak zaś odwrócił się z powrotem do purpurowego ze złości Halashu i wzruszył ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 373 ramionami. - Słyszałeś, milordzie ambasadorze. Obawiam się, że zostałeś wprowadzony w błąd. Czy jest jeszcze coś, co mógł- bym zrobić dla ciebie dzisiejszego ranka? - Bądź przeklęty! - syknął Halashu. Z jedną ręką opuszczo- ną na rękojeść sztyletu, ruszył naprzód, ale zatrzymał się, bo Thankhar zrobił krok w lewo i zagrodził mu drogę. Podobnie jak wszyscy synowie Bahnaka Thankhar mierzył dobrze ponad siedem stóp. W przeciwieństwie do Halashu miał na sobie kol- czugę, a prawą dłoń opierał lekko na rękojeści miecza. Przez krotki moment wyglądało na to, że Szał weźmie górę nad Na- vahkczykiem, ale stało się inaczej. Przez kilka sekund stał zu- pełnie nieruchomo, gotując się z wściekłości, a potem rozluź- nił zaciśnięte na sztylecie palce. Odetchnął głęboko i spojrzał na Bahnaka wzrokiem przepełnionym nienawiścią. - Możesz się bawić w gierki słowne - wycedził - ale wszy- scy tu obecni słyszeli te same opowieści co ja. Ty i twój syn morderca za nic mieliście zawarte z nami traktaty od dnia, w któ- rym zostały podpisane, a uchodziło wam to na sucho tylko dla- tego, że twój syn jest równie tchórzliwy, co zdradziecki! Gdyby nie wziął nóg za pas jak jakiś kundel, dowiedlibyśmy, że to on zgwałcił tę dziewczynę i o mały włos nie zabił księcia Hama- ka, który próbował go powstrzymać! Ale teraz wrócił i znów próbuje swoich brudnych sztuczek - niezawodnie podrzyna właśnie gardła naszym strażnikom, którzy śpią spokojnie w cza- sie pokoju! Ale tym razem posunął się za daleko - i ty również! - Zgwałcił? - zaczął Bahnak zdziwionym tonem. Wnet jed- nak twarz mu się rozjaśniła. - Ach! Chodzi ci o te głupie łgar- stwa rozpowszechniane przez Churnazha po tym, jak Bahzell wysłał Farmah do mnie, by zapewnić jej bezpieczeństwo! Przy- 'kro mi to mówić, Halashu, ale sama Farmah gotowa jest opo- wiedzieć, co się jej przydarzyło i coś mi się wydaje, że jej opo- wieść będzie się różniła od twojej. - To oczywiste! Nie wątpię, że zapłaciłeś tej dziewce wy- starczająco dużo! - odpalił Halashu, ale pomimo złości w jego głosie było już mniej pewności siebie. Nie miał innego wyboru jak tylko powtarzać jak papuga wersję przyjętą przez Churna- 374 DavidM. Weber zha, choć wszyscy wiedzieli, jak jest niedorzeczna, ale nie miał też najmniejszej ochoty wysłuchać wersji Farmah. - Tak, bez wątpienia - zgodził się uspokajająco Bahnak, jak człowiek starający się udobruchać szaleńca. Ale zaraz uśmiechnął się. - Z drugiej strony, skoro już o synach mowa, zastanawiałem się, czy mógłbyś powiedzieć mi, gdzie podzie- wa się książę Harnak? Już od miesięcy nie słyszałem o nim ani słowa. - Uśmiech zniknął nagle z jego twarzy, której wy- raz nie zdradzał już ochoty do żartów. - Mam nadzieję, że \ jego stan się nie pogorszył - zakończył głosem zimnym jak stal. Halashu zadrżał. Oblizał wargi i rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu, ale nawet inni posłowie Zakrwawionych Mieczów nie chcieli spoj- rzeć mu w oczy. Nikt w Navahk nie otrzymał oficjalnych wyja- śnień dotyczących losu Hamaka... ale wiedzieli, co się wyda- rzyło, ponieważ Poemat o krwaworękim Bahzellu cieszył się dużą popularnością w pewnych kręgach. Nikt nie był na' tyle głupi, by śpiewać piosenkę tam, gdzie Churnazh mógłby ją usły- szeć, ale wystarczyło to, by zamiast Hamaka zaczęto nazywać następcą tronu Chalghaza. Halashu otworzył znów usta, ale Bahnak bawił się z nim już ! wystarczająco długo. Stanowiska zajętego przez Navahkczyka nie sposób było obronić, niemniej jednak Halashu został zmu- szony do wysunięcia dokładnie tych zarzutów, które chciał usły- szeć Bahnak. Teraz książę Hurgrum wstał, rezygnując z maski pozornej swobody, i spojrzał gniewnie na niefortunnego amba- sadora. - Więc mój syn jest tchórzem i mordercą, tak? - Jego grzmiący głos rozszedł się echem po sali. Na obronę Halashu trzeba powiedzieć, że się nie cofnął, ale uszy przylgnęły mu płasko do głowy, a mięśnie ramion napięły się. - Nie wątpię, że taką właśnie historyjkę chciałby rozgłosić Chumazh - cią- gnął miażdżącym tonem - ale trochę rozmija się ona z praw- dą, czyż nie? Oderwał wzrok od Halashu i powiódł spojrzeniem po wszyst- kich posłach, ale tym razem to on wziął się pod boki. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 375 - Stoicie tu, wszyscy co do jednego, na wpół gotowi uwie- rzyć w kłamstwa, jakie rozpowiada ten śmieć - powiedział, z pogardą wskazując głową Halashu. - Ilu z was uważa, że jest choć ziarnko prawdy w jego opowieściach o Bahzellu i Hamaku? - zapytał. Nikt się nie odezwał i Bahnak prychnął. - Tak myślałem. Ale wystarczy, by ta sama kłamliwa kupa świńskiego łajna powiedziała wam, że wysłałem ludzi, by za- atakowali Chumazha w czasie pokoju, i jest to zupełnie inna historia, tak? - Nadal nikt się nie odzywał. Książę uniósł głos. - Tak? - warknął. - Z całym należnym szacunkiem, wasza wysokość, ale tak - odezwał się ktoś. Tłum rozstąpił się i do przodu wystąpił kolej- ny ambasador. Srebrnowłosa pani Entarath z Haik należała do Zakrwawionych Mieczy, a jej miasto-państwo było sprzymie- rzone z Navahk, ale obdarzyła Halashu spojrzeniem pełnym nie- skrywanej pogardy, zanim zwróciła się do Bahnaka. - Konflikt twojego syna i księcia Hamaka to sprawa wyłącz- nie pomiędzy tobą a księciem Chumazhem - rzekła spokojnie. - Książę Bahzell został przez Chumazha wyjęty spod prawa za zerwanie umowy o zakładnikach. Zgodnie z literą naszego pra- wa i naszą tradycją oznacza to, że jego życie należy do Chuma- zha. Dobrze jednak wiesz, że ze względu na... spór dotyczący jego poczynań mój książę, a także książęta innych miast sprzy- mierzonych z Navahk, nie zgodzili się poprzeć Chumazha, który żądał wydania mu księcia Bahzella. Tym niemniej, wasza wy- sokość, raporty o ataku Koniokradów na terytorium Navahk nie pochodzą wyłącznie od lorda Halashu. Wiem o tym z własnych źródeł, które donoszą również, że atak poprowadził w twoim imieniu książę Bahzell. W sali panowała cisza, nikt nie śmiał się poruszyć. Wypo- wiedź pani Entarath różniła się znacznie od oskarżeń Halashu. Haik łączył z Navahk sojusz dlatego, że było to miasto Zakrwa- wionych Mieczy, a nie dlatego, że jego mieszkańcy kochali Chumazha, a Entarath przez wiele dziesiątek lat pełniła w Hur- grum funkcję ambasadora księcia Thalahka, ojca jej obecnego księcia. Była starszym członkiem korpusu dyplomatycznego 376 DavidM. Weber i cieszyła się powszechnym szacunkiem, nawet wśród Konio- kradów, a jej spokojny, rozsądny ton miał o wiele większą wagę niż na poły histeryczna poza Halashu. - Ponieważ owe doniesienia są tak rozpowszechnione - cią- gnęła - pytam cię teraz oficjalnie, w imieniu księcia Ranthara z Haik, czy są prawdziwe. Czy rzeczywiście zaatakowałeś Na- vahk bez wypowiedzenia wojny? I czy istnieje możliwość, że atak nastąpił bez twojej zgody? A jeśli tak, czy poprowadził go książę Bahzell? Bahnak spojrzał na nią, a potem na całą salę. Pozwolił, by przez długą chwilę trwała dzwoniąca w uszach cisza, a potem z powrotem skierował wzrok na Entarath. - W odpowiedzi na twoje pytanie, milady - rzekł z kurtu- azją-zapewniam, że ani ja, ani żaden z podległych mi wojow- ników, ani żaden z moich wojowników działających bez moje- go zezwolenia czy upoważnienia, nie zaatakował wojsk ani ludu Navahk. Po sali przeszedł szmer, gdy połowa posłów wydała z siebie westchnienie ulgi, któremu odpowiedziały pełne niedowierza- nia szepty drugiej połowy, ale Bahnak uniósł rękę. - Niemniej - ciągnął dalej - Koniokradzi przekroczyli w ze- szłym tygodniu granice Navahk... a dowodził nimi mój syn Bahzell. Po tym szokującym wyznaniu zapadła cisza. Przez dłużące się w nieskończoność sekundy wisiała nad salą niczym tuman gęstej mgły, a potem przerwał ją Halashu. - Przecież powiedziałeś...! - zaczął wściekle. - Powiedziałem, że żaden z podległych mi wojowników nie zaatakował tego ścierwojada, cudzołożnika i bękarta, którego ty nazywasz księciem! - warknął Bahnak. - I nie zrobili tego! I to nie ja wysłałem ich do Navahk! Skinął krótko głową jednemu ze strażników i mężczyzna otworzył drzwi, przez które książę i jego dzieci weszli do sali. Poruszenie to przykuło wzrok wszystkich obecnych, którzy jak jeden mąż wciągnęli gwałtownie powietrze w płuca, gdy prze- szedł przez nie Bahzell, a za nim jego kuzyn Hurthang, przy- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 377 brany brat Gharnal i sześciu innych Koniokradów. Każdy z nich miał na sobie zieloną opończę noszoną na kolczudze lub zbroi łuskowej - nadworne szwaczki Bahnaka do późna w nocy wy- szywały na każdej z nich miecz i buzdygan Tomanaka. Już samo to wystarczyłoby, żeby z ust każdego posła wyrwał się okrzyk zaskoczenia, ale z początku nawet tego nie zauważyli, gdyż to- warzyszyła im dwójka ludzi - złotowłosy młodzieniec i kobie- ta o kruczoczarnych włosach - w takich samych opończach... a także kilkunastu więźniów, w większości Zakrwawionych Mieczy. Bahzell szedł przodem, z dłońmi nieszkodliwie zatkniętymi za pas, ale stojący mu na drodze posłowie i zbrojni zaczęli się wycofywać w chwili, w której dostrzegli wyraz jego oczu. Na- wet Halashu zrobił krok w tył, gdy znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem, którego właśnie skończył oskarżać o gwałt, tchó- rzostwo i zdradę. Tylko pani Entarath i jej zbrojny nie ruszyli się z miejsc, Bahzell zaś skinął jej uprzejmie głową, zajmując wraz ze swoimi towarzyszami wolną przestrzeń, która pojawiła się wskutek samej jego obecności. - Oto ludzie - a przynajmniej część z nich - o których słysze- liście tyle opowieści - powiedział cicho książę Bahnak, siadając ponownie na tronie - i choć dumny jestem, mogąc ich nazwać Koniokradami, tak, i wojownikami klanu Żelaznego Topora, nie rozporządzam już nimi, ponieważ przysięgli służyć innemu - tak jak mój syn. - Spojrzał na Halashu z wyrazem głębokiej pogardy na twarzy. - Nie mam najmniejszych, ale to najmniejszych wąt- pliwości, milordzie ambasadorze, że rozpoznajesz symbole To- manaka. Więc może byłbyś tak łaskawy powtórzyć historyjkę, którą ty i twój „książę" opowiadacie od blisko sześciu miesięcy? Bardzo chciałbym usłyszeć, jak prosto w oczy oskarżysz wybrań- ca Tomanaka o gwałt, morderstwo i tchórzostwo! - Wybrańca? - wydusił z siebie Halashu i taki sam szmer wstrząśniętych szeptów przeszedł po całej sali. - Czy ty... Chcesz twierdzić, że twój syn jest wybrańcem Tomanaka? - Owszem - huknął Bahzell. Halashu oderwał wzrok od księ- cia i spojrzał na niego. Najmłodszy syn Bahnaka uśmiechnął 378 DavidM. Weber się blado. - Czy byłbyś tak miły i powiedział mi, co takiego o mnie opowiadałeś? - zachęcił. - Ja... - Halashu przełknął ślinę, a potem otrząsnął się. - To, co mówiłem i to, co twój ojciec powiedział na ten temat, nie ma znaczenia - odparł mężnie. - Znaczenie ma to, że właśnie przyznał, iż wysłał cię, abyś zaatakował Navahk, po tym jak powiedział wszystkim, że nie zrobił niczego podobnego! - Masz uszy hradani - odrzekł Bahzell z głębokim niesma- kiem - ale jasne jest, że na nic ci się one nie zdały, bo gdybyś potrafił zrobić z nich użytek, wiedziałbyś, że do niczego po- dobnego się nie przyznał. Ojciec donikąd nas nie wysyłał, ty idioto. Wysłał nas Tomanak, jako członków zakonu, i nie po to, żebyśmy zaatakowali Navahk. Skinął na Hurthanga i jego kuzyn brutalnie popchnął do przodu jednego z więźniów. Tharnatus wciąż miał na sobie przesiąkniętą krwią szatę, w której został pojmany. Krzyknął, gdy Hurthang szarpnięciem zmusił go do klęknięcia, ale Ko- niokrad zignorował okrzyk, złapał go za włosy, podrywając mu głowę do góry, a potem rozchełstał mu górę szaty, by po- kazać lśniącego, wysadzanego klejnotami skorpiona, wiszą- cego na jego szyi. Kila osób krzyknęło ze zgrozy, a pani Entarath wreszcie zro- biła krok do tyłu. Prawą ręką wykonała znak półksiężyca Lilli- nary, a jej usta poruszyły się tak, jak gdyby chciała splunąć na podłogę. Przeniosła wzrok z Tharnatusa na Bahzella, który z po- wagą skinął głową, odpowiadając na pytanie malujące się w jej oczach. Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, a potem pochyliła głowę - nie w geście poddania, lecz zrozumienia - i dotknęła okrytego kolczugą ramienia swojego zbrojnego. Obo- je cofnęli się pomiędzy zgromadzonych, a Bahzell omiótł wzro- kiem całą salę. - Myślę, że wszyscy wiecie, czyj to znak - zagrzmiał - i to właśnie po to, by rozprawić się z tymi, którzy go czczą, Toma- nak wysłał nas do Navahk. - Cz... czy ty...? Chcesz...? - pienił się Halashu. Pobladł pod wpływem szoku, ale po raz pierwszy jego oburzenie wydawało ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 379 cię całkowicie szczere. - Oskarżasz mojego księcia o czczenie Sharny? - zdołał wreszcie wydusić. - Oskarżyć Churnazha? - Bahzell spojrzał mu prosto oczy, z których wyzierała wściekłość, reszta posłów słuchała w mil- czeniu. - Nie. Nie, tego mu nie zarzucę. - Jego odpowiedź zo- stała powitana głębokim, cichym westchnienie ulgi, ale Bah- zell jeszcze nie skończył. - Ale powiem ci tyle, lordzie Halashu - twój drogi Harnak czcił Demonie Tchnienie i to w służbie Sharny padł z mojej ręki. - Halashu targnął się, jak gdyby ktoś go uderzył, a Bahzell uśmiechnął się zimno. - A co do reszty rodziny Churnazha... Znów skinął głową, tym razem Gharnalowi, i jego przybra- ny brat wystąpił naprzód. Rozwiązał trzymany w ręku sukien- ny worek, odwrócił go do góry dnem i w osłupiałej ciszy roz- legł się echem mięsisty, głuchy odgłos, z którym odcięta głowa Chalghaza uderzyła o podłogę. - Nie nazwę Churnazha wyznawcą demonów - powiedział cicho Bahzell - ale twierdzę, że mógł lepiej uważać na to, co robią jego synowie. Halashu wybałuszył oczy, wpatrując się w głowę spadkobier- cy swojego księcia. Już dwaj synowie Churnazha zostali zabici przez Bahzella Bahnaksona i ambasador zgrzytnął zębami pod wpływem przepełniającej go nienawiści, a także na myśl o spo- dziewanej reakcji władcy Navahk. Pozostali posłowie byli co najmniej równie wstrząśnięci, ale odczuwali też zakłopotanie. Podobnie jak Halashu nie mieli pojęcia, co się tak naprawdę wydarzyło, ale on widział już, w jakim kierunku zmierza ten katastrofalny poranek. Bez względu na to, o czym Churnazh wiedział, a o czym nie wiedział, oskarżenie jego dwóch synów o czczenie Sharny musiało rozbić jego sojusze. Ale oskarżenie to można było obalić tylko w jeden sposób, navahkski poseł otrząsnął się z szoku i oderwał wzrok od głowy Chalghaza. - To ty tak twierdzisz! - warknął do Bahzella i odwrócił się, by spojrzeć wściekle na Bahnaka. -1 ty... ty tak twierdzisz! Ale nie widzę żadnych dowodów. Widzę tylko głowę kolejnego za- mordowanego księcia Navahk! 380 DavidM. Weber - A co z tymi pozostałymi Zakrwawionymi Mieczami? - zawołała przedstawicielka jednego z książąt Koniokradów. - Czy chcesz może powiedzieć, że to też niewystarczający dowód? - Nic mi o nich nie wiadomo - odpalił Halashu, odwracając się, by zmierzyć nienawistnym spojrzeniem kobietę, która prze- mówiła. - Tobie też nie! Może naprawdę czczą... czcili Sharnę, a może nie. Każdego można przebrać w szaty, milady, tak samo jak każdego można zmusić do noszenia lipnego naszyjnika. Nie twierdzę, że są albo nie są tymi, na których wyglądają - ale i nie twierdzę, że on nim jest! - ze wzburzeniem wskazał Bah- zella. - Widzę Koniokradów w barwach Tomanaka, którzy twierdzą, że Zakrwawione Miecze czczą Sharnę. Dlaczego, na Phrobusa, mielibyśmy wierzyć im na słowo? - A więc nazywasz mnie kłamcą? - zapytał Bahzell to- nem, którego łagodność nikogo nie zwiodła, ale Halashu tyl- ko uśmiechnął się do niego szyderczo - czuł się bezpiecz- nie, ponieważ status ambasadora czynił go nietykalnym. Wyczuł, że nastawienie posłów zmieniło się po wysłuchaniu jego wywodu i wykonał następny ruch, by wykorzystać chwi- lą przewagę. - Twierdzę, że nie widzę powodu, by uwierzyć w twoje ni- czym nie poparte słowa, jakoby moi współplemieńcy byli krwio- żerczymi, żywiącymi się ludzkim mięsem, czczącymi demony potworami - powiedział stanowczo. - Z pewnością byłoby to wygodne dla was, Koniokradów, nieprawdaż? - Może tak, a może nie - odparł lodowato Bahzell - ale nie powiedziałem niczego takiego. Niektórzy twoi współplemień- cy, owszem, a dowody na to mamy tutaj. - Wskazał jeńców. - Ale wszyscy? Nie. Jak by się układałaby stosunki pomiędzy Koniokradami i Zakrwawionymi Mieczami, wiem równie do- brze jak ty, że większość twoich współplemieńców to przyzwo- ici hradani i niewielu spośród nich chciałoby się nurzać w ta- kim bagnie. Nawet Churnazh by tego nie chciał, choćby tylko dlatego, że wie, iż jego sprzymierzeńcy zwróciliby się przeciw- ko niemu, gdyby kiedykolwiek do tego doszło. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 381 Kilku posłów pomrukami wyraziło swoje poparcie dla jego słów, a Halashu zacisnął zęby, rozwścieczony nagłym zwrotem opinii, która wcześniej przechyliła się nieznacznie na jego stro- nę. Odmowa oskarżenia Churnazha o uczestnictwo w zwyrod- niałych praktykach jego synów była dobrze wymierzonym cio- sem. Gdyby to rzeczywiście była jakaś intryga Bahnaka, mają- ca na celu zdyskredytowanie wroga, Bahzell postąpiłby dokład- nie na odwrót i Halashu dobrze o tym wiedział. Zdawał sobie też sprawę z tego, że Koniokradzi nie musieli oskarżać Chur- nazha. Sam fakt, że Sharna pozyskał wpływy w Navahk - i to dzięki dwóm następcom tronu! - musiał wstrząsnąć przymierzem Zakrwawionych Mieczy aż po fundamenty. Poczuł przyprawia- jącą o mdłości, przytłaczającą pewność, że Bahzell mówi praw- dę, przynajmniej częściowo, ale nie śmiał się do tego przyznać. - Jak to miło z twojej strony, że pominąłeś w swoich kłam- stwach księcia Churnazha! - zadrwił. - Oczywiście nie oskar- żałeś żadnego z jego synów, dopóki obaj nie byli martwi. To bardzo wygodne. Nieboszczykowi trudno się bronić, co, książę Bahzellu? - To prawda - zgodził się Bahzell. - Oczywiście krzynkę trudno jest wziąć żywcem kogoś, kto otrzymał przeklęty miecz, który otwiera bramę prowadzącą do samego Sharny, prawda, milordzie ambasadorze? - To ty tak twierdzisz! - warknął Halashu. - Ale dlaczego mielibyśmy ci wierzyć? Twierdzisz też, że jesteś wybrańcem Tomanaka, tak? - Odwrócił się do zgromadzonych posłów i wyciągnął ręce w ich stronę. - Wybraniec Tomanaka? Hra- dani? Pytam was wszystkich, panie i panowie - dlaczego, na wszystkich bogów, mielibyśmy w to uwierzyć? Och, przyznaję, to śmiałe posunięcie! Czy istnieje lepszy sposób zdyskredy- towania mojego księcia niż zamordowanie jego synów i oskar- żenie ich o czczenie Pana Demonów? I któż inny mógłby wysunąć podobne oskarżenie, jak nie wybraniec Tomanaka? Ale od ponad dwunastu stuleci nie było wybrańca hradani! Kto z nas byłby na tyle głupi, by twierdzić, że jest nim Bah- zell Bahnakson? 382 DavidM. Weber - Ja - odezwał się głos przypominający górską lawinę. Wstrząsnął całą salą, a Halashu odwrócił się na pięcie i otwo- rzył usta, widząc tego, który przemówił. Obok Bahzella stał Tomanak Orfro. Było to rzecz jasna nie- możliwe. W zatłoczonej sali nie było miejsca dla mierzącego dziesięć stóp bóstwa, a jednak on tam stał. Wszyscy obecni wie- dzieli, że nigdy nie będą w stanie wyjaśnić tego, jakim sposo- bem sala księcia Bahnaka zachowała te same rozmiary, a jed- nak ogromnie się powiększyła. Było w niej miejsce na wszyst- ko, a obecność boga przetoczyła się nad nią jak burza. Jeńcy przyprowadzeni przez członków zakonu z Navahk zawyli ze zgrozy, rozpaczliwie usiłując wyzwolić się z więzów, gdy poja- wił się przed nimi najbardziej nieubłagany wróg bogów mroku. Strażnicy chwycili ich mocniej, ale zanim zdążyli zrobić coś więcej, Tomanak spojrzał na więźniów i ich zawodzenia uci- chły jak nożem uciął. Stali jak sparaliżowani, wybałuszając oczy z przerażenia, a uśmiech, którym ich obdarzył, był zimniejszy od stali jego klingi. Potem odwrócił od nich wzrok. Omiótł wzrokiem - już nie piorunującym i zmuszającym do milczenia, ale nie mniej prze- nikliwym - posłów i w całej sali mężczyźni padali na kolana, a kobiety pochylały się w głębokich ukłonach przed potęgą, która się im objawiła. Ale nie wszyscy uklękli. Halashu z Navahk stał prawie tak jak więźniowie, zbyt sparaliżowany, by się poruszyć, a kiedy inni klękali, Bahnak po raz kolejny wstał z tronu. Stał u boku swej córki, a za nim jego starsi synowie. Tomanak zerknął z uśmiechem na Bahzella. - Widzę, że macie to we krwi - powiedział z przekąsem i oczy wielu obecnych w sali pojaśniały, słysząc rozbawienie pobrzmie- wające w jego głosie. - Ano, chyba tak - zgodził się Bahzell. - Bywamy krzynkę uparci. - W rzeczy samej - rzekł Tomanak, spoglądając na ambasa- dorów. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, Bah- zellu, ale wydawało mi się, że ta dyskusja może z powodze- ?LArKiYSICZ.UNY OUUU WOJNY ibi niem potrwać jeszcze co najmniej z tydzień. W tej sytuacji po- myślałem sobie, że może przyspieszę trochę bieg wydarzeń. - Doprawdy? - mruknął Bahzell. Powiódł wzrokiem po oszo- łomionych posłach, a na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek. - Wiesz, tak sobie myślę, że chyba ci się to udało. - Taki miałem zamiar. Rzecz jasna w przypadku hradani ni- gdy nie można być pewnym, że zostało się dobrze zrozumia- nym - zauważył Tomanak i tym razem kilka osób ku swemu własnemu zaskoczeniu roześmiało się razem z nim. - Tak już lepiej - zwrócił się do nich, po czym z powrotem spojrzał na Bahzella. - Dobrze się spisałeś - powiedział. - Nie- często się zdarza, że któryś z moich wybrańców bez niczyjej pomocy tworzy nowy konwent zakonu i prowadzi go do takie- go zwycięstwa w jego pierwszej bitwie. Znów przerosłeś wszel- kie oczekiwania, Bahzellu. Zaczyna ci to wchodzić w nawyk. - Pochlebiasz mi, oczywiście - powiedział sucho Bahzell - ale nie powiedziałbym, że dokonałem tego „bez niczyjej po- mocy". Znasz o wiele lepiej ode mnie wartość chłopców, któ- rzy za mną poszli - i nie lekceważyłbym też pomocy drugiego wybrańca. - Oczywiście, że tak. Ja też nie, choć niektórzy na twoim miejscu mogliby tego próbować. Uznaję swój błąd. - Tomanak z powagą skinął głową. Potem odwrócił się w stronę Halashu, przybierając srogi wyraz twarzy. - Tuszę, ambasadorze, że twoje wątpliwości co do uczciwo- ści mojego wybrańca zostały rozwiane? Czy wierzysz mi na słowo, że istotnie jest moim wybrańcem i że bez względu na to, co o tym myślisz, uznaję tych wszystkich hradani - gestem wskazał wojowników, którzy razem z Bahnakiem wyruszyli do Navahk, a teraz na klęczkach spoglądali ze zdumieniem na swoje bóstwo - za swoich? - T... t... t... - Halashu z trudem przełknął ślinę. - Tak, panie - wydusił wreszcie. - To dobrze. - Tomanak oddalił go niedbałym ruchem palca wskazującego i Halashu natychmiast cofnął się pomiędzy stło- czonych posłów, gdzie padł na kolana. Bóg wojny skrzyżował 384 DavidM. Weber ramiona na piersi, przyglądając się im przez kilka chwil. Dziw- na, zapierająca dech w piersi cisza zdawała się wiercić ich gdzieś w głębi gardła. - Halashu miał rację co do jednego - odezwał się w końcu Tomanak, ale teraz jego głos, który mógł miażdżyć głazy, za- brzmiał łagodnie. - Od Upadku Kontovaru ani ja, ani żaden inny bóg światła nie miał wybrańca, który byłby hradani. Nie dlatego, że nic już nas nie obchodziliście ani dlatego, że was opuściliśmy, chociaż mogło być wam ciężko. Ale krzywda, jaką wyrządzili wam bogowie mroku i ich sługi była zbyt straszna. Nie mogliśmy temu zapobiec, a wasi przodkowie... Westchnął, a w jego brązowych oczach malował się smutek zbyt głęboki na łzy - tak głęboki, że tylko bóg mógł go odczu- wać. - Wasi przodkowie nie mogli nam tego wybaczyć - powie- dział cicho - i jak mogliśmy ich za to winić? Gdybyśmy byli w stanie zapobiec nieszczęściu, zrobilibyśmy to, ale jak powie wam Bahzell, możemy działać tylko poprzez swoich wyznaw- ców w waszym świecie. Mrok odniósł wielkie zwycięstwo pod- czas Upadku, a jednym z jego największych triumfów była nie- nawiść i nieufność, która poróżniła wasz lud nie tylko z innymi rasami, ale również z nami. - Lecz wyrządzoną wam krzywdę można naprawić, a owe nieporozumienia nie muszą trwać wiecznie, i z tego powo- du, moje dzieci, nadszedł czas, abym uczynił moim wybrań- cem hradani. Bahzell i utworzony tu przez niego konwent mojego zakonu mają wam wiele do przekazania i mogą was wiele nauczyć. Powierzę to zadaniu jemu i tym, których wybierze sobie do pomocy, ale powiadam wam - wam wszystkim - że w moim zakonie mile widziani są wszyscy hradani. Koniokrad, Zakrwawiony Miecz, hradani Złamanej Kości czy Dzikiej Mielizny... każdy, który postępuje zgod- nie z moim kodeksem i szanuje światło, będzie tak samo mile widziany pośród moich kling jak każdy człowiek, krasnolud czy elf. Nadszedł czas, abyście znów stanęli w świetle, a od- kryjecie, że te straszne lata, które wasz lud spędził w cieniu. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 385 dały wam siły i umiejętności, których inne rasy będą kiedyś bardzo potrzebować. -Ale... To pojedyncze słowo wypowiedział Halashu i Tomanak raz jeszcze spojrzał na Navahkczyka. W oczach boga nie było po- tępienia, a jednak kazały Halashu zamilknąć. Pot zrosił czoło posła, któremu przemknęły przez myśl wszystkie te niezliczo- ne okazje, kiedy on i jego książę pogwałcili kodeks Tomanaka. - Ale zastanawiasz się, czy wybór Bahzella - i fakt, że z wła- snej woli wziął na siebie brzemię, jakim jest bycie moim wy- brańcem - oznacza, że opowiedziałem się po którejś ze stron? - zapytał spokojnie bóg i Halashu znalazł jakoś siłę, by kiwnąć głową. - Jestem Sędzią Książąt, Halashu z Navahk, a moją salą są- dową jest pole bitwy. Tam zapadnie moja decyzja, nie tutaj. Nie ukazałem się wam z tego powodu, a ani mój zakon, ani moi wybrańcy nie wezmą udziału w żadnych walkach twojego księ- cia z księciem Hurgrum. - Bóg powiódł wzrokiem po wszyst- kich posłach. - Co więcej, niniejszym potwierdzam to, co już powiedział wam Bahzell: Churnazh z Navahk nie wiedział nic o działaniach swoich synów ani o obecności Sharny w swoim kraju. Jeśli chcecie wystąpić przeciwko niemu, zróbcie to z in- nych powodów. Jeśli chcecie go poprzeć, nie miejcie mu za złe zbrodni, których nie popełnił. Nie jesteście niewolnikami, a my, służący światłu, nie szukamy niewolników. Sami musicie pod- jąć decyzję, tak samo jak musicie zdecydować, któremu z bo- gów - o ile w ogóle - służyć. Halashu znów kiwnął głową, nieco bardziej naturalnie, a To- manak popatrzył na Bahzella. - Wiem, jacy potraficie być uparci. Czy w tym względzie postąpisz wedle mojego życzenia? - Tak - odrzekł Bahzell, - Nie powiem, żeby mi się to podo- bało, ale zrobię tak, jak sobie życzysz. Poza tym - wyszczerzył nagle zęby w uśmiechu -jest przecież wystarczająco wielu Ko- niokradów, by nawet bez mojej pomocy mogli dać łupnia ta- kim Navahkczykom! 386 DavidM. Weber - To chyba najwdzięczniejsza przysięga, na jaką mogę li- czyć. - Tomanak westchnął tak żałośnie, że posłowie po raz kolejny roześmieli się ku swojemu zdumieniu. Bóg uśmiechnął się do nich, a potem przeniósł wzrok na Kaerithę i skinął na nią, by podeszła bliżej. - Myślałaś, że zapomnę się z tobą przywitać, Kerry? - zapy- tał, drocząc się z nią. - Nie. - Uśmiechnęła się. - Uznałem, że najpierw musiałeś się skupić na Bahzellu. Zauważyłam, że przekonanie go o czym- kolwiek wymaga pewnego wysiłku. - Nawet ze strony boga - zgodził się Tomanak. - Zapytaj go kiedyś, ile czasu musiałem mu się naprzykrzać, zanim się w ogó- le zorientował, że próbuję zwrócić na siebie jego uwagę. - Zapytam - obiecała. - To dobrze. A teraz, w odpowiedzi na pytanie, które cię drę- czy — tak. Robisz dokładnie to, co powinnaś robić. - Naprawdę? - Zamrugała. - To pokrzepiające. Gdybym jesz- cze tylko wiedziała, co takiego robię, wszystko byłoby w ideal- nym porządku. - Nie przejmuj się. To przyjdzie z czasem. A teraz... - bóg odwrócił się w stronę klęczących członków najnowszego kon- wentu jego zakonu - została jeszcze jedna drobna sprawa do załatwienia. Chodź tu, Vaijonie. Złotowłosy nowicjusz wzdrygnął się, jak gdyby ktoś dotknął właśnie jakiejś wyjątkowo wrażliwej części jego ciała rozgrza- nym do czerwoności pogrzebaczem. Uniósł twarz, na której ma- lował się zachwyt zmieszany ze strachem, i wstał. Przeszedł przez salę w absolutnej ciszy, jaka znów zapadła, i stanął po- między Bahzellem i Kaerithą, spoglądając w twarz swemu bó- stwu. Tomanak uśmiechnął się. - Mam tu coś, co należy do ciebie - rzekł. Vaijon uniósł ze zdziwieniem brwi, a bóg wyciągnął rękę i wyjął z powietrza miecz tak naturalnym gestem, jakim zwykły śmiertelnik wkła- da rękę do kieszeni. Uniósł go do góry i zaczął nim obracać, aż zalśniły klejnoty, którymi wysadzana była rękojeść i jelec. W zdumionym spojrzeniu Yaijona pojawiło się rozpoznanie. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 387 - Wydaje mi się, że zostawiłeś to w ciele demona - rzekł Tomanak. - Ja... - Vaijon podniósł na niego oczy, a potem kiwnął gło- wą. - Chyba tak - potwierdził. - Ładne cacko - zauważył Tomanak - ale pod tymi wszyst- kimi zdobieniami kryje się porządne ostrze. Trzeba mu się tyl- ko dobrze przyjrzeć. Czy zgodzisz się ze mną, Vaijonie? - Mło- dzieniec powoli skinął głową, na chwilę nawet nie odrywając oczu do twarzy boga. Każda osoba w sali wiedziała, że słowa te znaczyły o wiele więcej, niż by się mogło wydawać, ale tylko Bahzell i Vaijon wiedzieli, o co dokładnie chodzi. - Tak - ciągnął poważnie Tomanak. - myślę, że teraz to rozu- miesz. Tak samo, jak rozumiesz to, że ostrze, które wydaje się nie- co prymitywne i któremu brak szlifu - uśmiechnął się leciutko do Bahzella - potrafi ranić głębiej i dotkliwiej niż najpiękniejsza klin- ga, jaką kiedykolwiek wykuto. A gdy to wreszcie pojąłeś - powró- cił spojrzeniem do Vaijona - wypróbowałem, z jakiej stali jesteś zrobiony, Vaijonie z Almerhas. Dostrzeżenie czegoś więcej niż klej- noty i zdobienia zajęło trochę czasu, ale pod całątąwystawnością kryje się dobre ostrze... które chętnie nazwałbym własnym. Opuścił rękę i podał miecz Vaijona nie jemu, lecz Kaericie. W oczach Vaijona pojawiła się na moment dezorientacja, ale Tomanak sięgnął po swój własny miecz, który nosił przewie- szony przez plecy, i wyciągnął go rękojeścią w stronę rycerza. - Czy jesteś gotowy złożyć Przysięgę Mieczy jako mój wy- braniec, Vaijonie? - zapytał, a Vaijon gwałtownie wciągnął po- wietrze w płuca. Ze wzrokiem wbitym w prostą, owiniętą dru- tem rękojeść zaczął potrząsać głową- nie odmownie, ale z głę- bokim poczuciem, że nie zasługuje na podobne wyróżnienie. Powstrzymała go ręka, która dotknęła jego ramienia. Odwrócił głowę i zobaczył uśmiechającego się Bahzella. - Nikt nie czuje się godny tego zaszczytu, chłopcze - powie- dział miękko. - To prawda - potwierdził Tomanak - a im bardziej jest go godny, tym mniej godny się czuje. Ale ty jesteś godny, Vaijo- nie. Czy będziesz mi służyć? 388 DavidM. Weber - Będę - wyszeptał Vaijon i położył dłoń na rękojeści mie- cza swojego boga. Gdy jej dotknął, błękitne światło roziskrzyło się wokół jego palców, a odnogi tej samej światłości pobiegły w górę ramie- nia, by następnie zakłębić się wokół głowy niczym ognista ko- rona. Ten sam błękitny blask zatańczył nad Bahzellem i Kaeri- thą, tworząc sieć mocy łączącą oboje wybrańców i przyszłego wybrańca z ich bóstwem. Głęboki głos Tomanaka rozszedł się echem po sali księcia Bahnaka. - Czy ty, Vaijonie z Almerhas, przysięgasz mi lojalność? - Tak - w głosie Vaijona pobrzmiewało echo głosu boga woj- ny, nie było już w nim nawet cienia wątpliwości czy wahania. - Czy będziesz przestrzegał mojego kodeksu? Czy będziesz służył wiernie mocom światła, podążając za rozkazami swego serca oraz umysłu, i zawsze występował przeciwko mrokowi, nawet jeśli grozić ci będzie śmierć? - Będę. - Czy przysięgasz na mój oraz swój miecz okazywać współ- czucie tym, którzy są w potrzebie, sprawiedliwość tym, który- mi możesz dowodzić, lojalność tym, którym postanowisz słu- żyć, oraz karać tych, którzy świadomie służą mrokowi? - Przysięgam. - A więc przyjmuję twoją przysięgę, Vaijonie z Almerhas, i proszę, byś odebrał swoje ostrze. Noś je dobrze, służąc spra- wie, do której zostałeś powołany. Przez chwilę wydawało się, że nastąpiła przerwa w odde- chu nieskończoności - Bahzell dobrze to pamiętał z wietrznej nocy w Lesie Okrętowym, gdy on sam składał Przysięgę - a po- tem Tomanak zabrał swój miecz, Vaijon zaś zamrugał jak czło- wiek budzący się ze snu. Zaczerpnął powietrza w płuca i uśmiechnął się do swojego boga, a Kaeritha podeszła do młodzieńca i podała mu miecz otrzymany od Tomanaka. Ode- brał go od niej, a gdy go dotykał, Bahzell dostrzegł w nim tę samą iskrę, którą od samego początku widział w Kaericie - iskrę odbitej obecności Tomanaka, płonącą jak tajemny wę- gielek w sercu młodzieńca. Wyciągnął ramiona, by objąć świe- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 389 żo upieczonego wybrańca, a Tomanak uśmiechnął się do nich wszystkich. - Niezwykłe - powiedział, przykuwając z powrotem spoj- rzenia swoich wybrańców. Potrząsnął głową. - Rzadko się zda- rza, by któryś z moich wybrańców został zaprzysiężony w obec- ności innego wybrańca, a tutaj mam aż trzech. A wasza trójka - zwrócił się do nich - to całkiem prawdopodobnie troje najbar- dziej upartych śmiertelników, jakich spotkałem przez całe ty- siąclecia. Jeśli uważasz, że Vaijon zalazł ci za skórę, Bahzellu, powinieneś odszukać panią Chaerwyn, która opowie ci, przez co musiała przejść z Kerry! - Nie było ze mną aż tak źle, milordzie! - zaprotestowała Kaeritha. - Prawda? - Gorzej - zapewnił ją Tomanak. - Znacznie gorzej. Ale tacy właśnie są ci najlepsi. - Naprawdę? - zapytał Bahzell. - Oczywiście, Bahzellu. Właśnie dlatego jestem pewien, że w przyszłości znajdę ich całą masę wśród waszego ludu. I zniknął. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Brandark Brandarkson odchylił się na oparcie wyblakłej drewnianej ławki z kuflem piwa w ręku, rozkoszując się pierw- szym prawdziwym słońcem od prawie tygodnia. Był przyzwy- czajony do zimnych deszczy północnej wiosny, nie oznaczało to jednak, że je lubił, chłonął więc ciepło, delektując się czy- stym, łagodnym smakiem piwa. Ławka stała w załamaniu muru otaczającego plac treningowy umocnionej posiadłości, którą książę Bahnak przekazał nowo utworzonemu hurgrumskiemu konwentowi zakonu Tomanaka. Głęboki załom muru osłaniał go przed wiatrem - wciąż nieprzyjemnie kąsającym - pod- czas gdy on cieszył się słońcem i pierwszymi, nieśmiałymi wiosennymi kwiatami, wychylającymi się z rozmokłej trawy. Bałałajka leżała obok niego, obciążając blok papieru, w któ- rym zapisywał słowa piosenki, gdy akurat jakieś przyszły mu do głowy. Pociągnął kolejny długi łyk. Wilgotny ziąb kontrastował tyl- ko z ciepłem słońca, czyniąc je jeszcze bardziej pożądanym i Za- krwawiony Miecz pławił się w tej zmysłowej przyjemności. Ale jego radość nie była pełna, bo to samo słońce stopiło prawie cały śnieg przykrywający drogi. Nastała już niemal krótka pół- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 391 nocna pora wypraw wojennych - miała się zacząć, jak tylko obeschnie błoto i zakończą się wiosenne zasiewy - i Brandark poczuł upływ czasu, jak gdyby słyszał w głowie tykanie swoje- go kieszonkowego zegarka. Obserwował trening członków najnowszego konwentu za- konu Tomanaka. Było ich więcej niż jeszcze jakiś czas temu. Od dramatycznej sceny w sali audiencyjnej Bahnaka cały czas przybywało świeżych rekrutów - w większości byli to Konio- kradowie, ale zdarzał się też drażliwy, konfliktowy Zakrwa- wiony Miecz. Wieść, że objawił się sam Tomanak, rozniosła się lotem błyskawicy, a odzew był zdumiewający, zwłaszcza jak na hradani. Ich odwieczna nieufność wobec wszystkich bogów powinna była wywołać taką samą reakcję, jak w przy- padku Chavaka - podejrzliwość i powątpiewanie. Brandark sądził, że wielu rzeczywiście zareagowało dokładnie w taki właśnie sposób. Ale nie dotyczyło to sporej liczby hradani i na- wet Churnazh został zmuszony dać swoje błogosławieństwo utworzeniu nowego konwentu. Nie chciał tego. Wstrzemięź- liwość, z jaką się na ten temat wypowiadał, świadczyła o tym aż nadto wyraźnie! Nie miał jednak innego wyboru, jak tylko pozwolić wszystkim swoim wojownikom, którzy tego pragnęli, wstąpić do zakonu - bądź co bądź pierwszym dokonaniem Tomanaka było ocalenie jego księstwa przed wpływami bo- gów mroku. Tym bardziej, że Bahzell obwieścił wszystkim posłanie Tomanaka o Szale. W chwili obecnej na placu ćwiczyło osiemdziesięciu wo- jowników, zapadających się z chlupotem w brązową, podmo- kłą darń. Drewniane miecze do ćwiczeń zderzały się ze sobą z entuzjastycznym trzaskiem i hukiem, a nawet z miejsca, w któ- rym siedział, słyszał rozlegające się od czasu do czasu jęki bólu, gdy jakiś cios przebił ćwiczebny pancerz. Vaijon stał z boku. z kilkoma młodszymi zakonnikami, demonstrując im paradę, której jeszcze nigdy nie widzieli. Pomimo złych przeczuć zwią- zanych ze zbliżającą się szybko wojną Brandark uśmiechnął się do swojego piwa, zauważając, z jaką uwagą młodziki przy- słuchują się rycerzowi. To niesamowite, jak pojawienie się boga 392 David M. Weber wojny, żeby mianować człowieka wybrańcem, potrafiło pod- nieść jego status, pomyślał cierpko. Ktoś wyszedł zza rogu i siedzący w osłoniętym od wiatru kącie Zakrwawiony Miecz odwrócił głowę, po czym wstał z uśmiechem i wywijając kuflem ukłonił się z gracją Marglyth. - Dzień dobry, milady - powiedział, a ona odwzajemniła uśmiech. - Dzień dobry, lordzie Brandarku. - Dygnięciem odpowie- działa na jego ukłon. - A teraz lepiej usiądź, zanim kopnę cię w coś, w co nie chciałbyś zostać kopnięty - ostrzegła, a on się roześmiał. - Ach, wy Koniokradowie jesteście tacy... nieskomplikowa- ni - powiedział, pokazując, by usiadła obok niego, i tym razem to ona się zaśmiała. - Chyba tak - przyznała mu rację. Ale uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy tylko odwróciła głowę, by spojrzeć na plac. Jej sio- stra Sharkah ćwiczyła tam z Kaeritha i w oczach obserwującej je Marglyth pojawił się niepokój. Kaeritha nie uczyła Sharkah walczyć dwoma mieczami. W przeciwieństwie do Marglyth, która była tak drobna, jak to tylko możliwe wśród Koniokra- dów, Sharkah przypominała ojca i braci. Mierzyła niemal sie- dem stóp, a jeśli nawet była szczuplejsza i nie tak masywnie zbudowana jak jej rodzeństwo płci męskiej, była od nich szyb- sza. Kaeritha poleciła dziewczynie trenować półtoraręcznym mieczem, a postępy przez nią czynione były tak wielkie, że Mar- glyth zyskała pewność, iż Sharkah przekonała któregoś z braci - prawdopodobnie Thankhara - by w tajemnicy udzielił jej kil- ku lekcji, jeszcze zanim Bahnak złagodził swoje rozporządze- nie. Kaeritha wciąż uczyła ją podstawowych sztychów, jedno- cześnie starając się rozbudować masę mięśniową dziewczyny, a Sharkah nadal poruszała się dość niezdarnie. Ale znacznie mniej niezdarnie niż którykolwiek z jej braci na tym samym oficjal- nym etapie nauki, a jej determinacja była niemalże przerażająca. - Zaniepokojona? - zapytał delikatnie Brandark. Szybko przeniosła na niego czujny wzrok, ale rozluźniła się, widząc zrozumienie na twarzy Zakrwawionego Miecza. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 393 - Tak. Nie dlatego, że jestem przeciwna temu, żeby robiła to, co chce. Od dwóch lat powtarzałam papie, że mądrzej będzie, jeśli sam zajmie się jej szkoleniem, zanim dziewczyna nie za- cznie się wymykać, by uczyć się na własną rękę. Tylko że ona jest taka... zdeterminowana. Od kilku nocy mam sen, że kiedy zacznie się wojna, ucieknie, jeszcze nie wyszkolona, żeby zro- bić coś naprawdę głupiego. - Oj, chyba przypomina ci najmłodszego brata, co? - mruk- nął Brandark, a Marglyth zachichotała. - Tak, rzeczywiście. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie było takiego dnia, żeby Bahzell Bahnakson pomyślał, zanim coś zrobił. - Prawdę mówiąc, chyba nie mogę się z tobą zgodzić... nie do końca - powiedział Brandark znacznie poważniej. Marglyth uniosła brwi. - Twój brat nie należy do osób cierpliwych, ale nie jest też nierozważny. To raczej kwestia tego, że wie, czego chce. A może raczej tego, że zna samego siebie. - Zakrwawio- ny Miecz zmarszczył czoło, usiłując znaleźć odpowiednie sło- wa. - Nie chodzi o to, że nie myśli o konsekwencjach tego, co robi, Marglyth. On po prostu godzi się na te konsekwencje, ja- kie by one miały być, jeśli jego poczucie odpowiedzialności nakazuje mu postąpić w ten czy inny sposób. - Potrząsnął gło- wą. - Bahzell jest prawdopodobnie najmniej skomplikowanym człowiekiem, jakiego znam - wystarczy tylko dojść do tego, co jest dla niego naprawdę ważne - ale i najbardziej upartym. To tak jak ta cała heca z Szałem. Tomanak polecił mu powiedzieć o tym wszystkim hradani i niech mnie dunder świśnie, jeśli tego nie zrobił - i to właśnie teraz, gdy wojna wisi na włosku! - Bran- dark znów potrząsnął głową, spoglądając przez plac na przyja- ciela. - Podejrzewam, że twój ojciec wolałby, żeby poczekał z powiadomieniem o tym Churnazha i jego bandy, aż będzie już po wszystkim. - To prawda - zgodziła się Marglyth. - Ale Bahzell upierał się, że musi to zrobić teraz, zanim zacznie się walka. Powie- dział, że Tomanak nie polecił mu zrobić tego w chwili najbar- dziej korzystnej dla nas. Myślałam, że ojca krew zaleje, ale po 394 DavidM. Weber prostu wyrzucił ramiona w powietrze i wyszedł z pokoju. - Za- chichotała. - Prawdę mówiąc, myślę, że nawet trochę się z tego cieszył, kiedy już ochłonął. - To fakt - przyznał sucho Brandark. - Ale właśnie o to mi chodzi. Bahzell bardzo kocha ojca, ale nawet gdyby spodzie- wał się, że książę Bahnak się wścieknie - i szybko mu nie przej- dzie - i tak postąpiłby dokładnie tak samo, bo taki miał obo- wiązek. Może i nie jest szczególnie bystry, ale bywa cokolwiek twardogłowy. - Tak, a Sharkah wcale mu pod tym względem nie ustępuje! - zauważyła zgryźliwie Marglyth, po czym westchnęła. - Mo- głaby być choć odrobinę mniej uparta. Koniec końców, jest od niego ponad dziesięć lat starsza i przez tak długi czas mogła nabrać trochę rozumu! Ale nie ma sensu powtarzanie sobie, że jest jeszcze jakaś nadzieja na to, że się zmieni. - Raczej nie. Z drugiej strony Kerry zdaje sobie z tego spra- wę równie dobrze jak ty i zanim zgodziła sieją szkolić, zrobiła jej najbardziej surowy wykład, jaki kiedykolwiek słyszałem. - Brandark znów się roześmiał. - Najśmieszniejsze jest to, że Sharkah jest o ponad piętnaście lat starsza od Kerry, ale jeśli chodzi o doświadczenie...! - Wzruszył ramionami, a Marglyth kiwnęła głową. - Tak. Czasem zapominam o tym, że ludzie żyją tylko sie- demdziesiąt, osiemdziesiąt lat. Musi im się strasznie ze wszyst- kim spieszyć. - Nie wydaje mi się, żeby rzeczywiście patrzyli na to w ten sposób - powiedział z zadumą Brandark - że mają mniej czasu niż my. Myślę, że pozwalają swoim dzieciom wcześniej doro- snąć, ale z drugiej strony mają ich więcej niż my. Gdyby dzie- ciństwo Kerry nie było takie paskudne, prawdopodobnie zosta- łaby w swojej rodzinnej wiosce i biegałoby już koło niej przy- najmniej czworo, pięcioro dzieci. Prawdopodobnie więcej. - Co takiego? - Marglyth zamrugała, spoglądając w jej stro- nę. - Ale jeśli Sharkah ma... - urwała i wykonała jakieś szybkie obliczenia. - Przecież ona nie przekroczyła jeszcze trzydzie- stego drugiego roku życia! - powiedziała wstrząśniętym gło- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 395 sem, gdyż wśród hradani dziewczęta rzadko wychodziły za mąż, zanim skończyły dwadzieścia pięć lat, a jeszcze rzadziej wyda- wały na świat swoje pierwsze dziecko przed trzydziestką. - W rzeczy samej. - Brandark pociągnął jeszcze łyk piwa i ruchem głowy wskazał plac treningowy. - Według naszych standardów dopiero co przestała być dziewczyną, ale zauważy- łaś, by odczuwała respekt wobec któregokolwiek z tych chłop- ców? - Marglyth pokręciła głową, a on wzruszył ramionami. - Właśnie to miałem na myśli, mówiąc, że dorastają szybciej. - Ta „dziewczyna" jest pasowanym rycerzem Tomanaka - i wy- branką - odkąd ukończyła dwudziesty czwarty rok życia. Co robiłaś w tym wieku? - Durzyłam się w moim ulubionym nauczycielu - przyznała Marglyth z uśmiechem. - A Sharkah? - Unikała mojego ulubionego nauczyciela. Prawdę mówiąc, unikała każdego nauczyciela. Wspominałam chyba, że przypo- minała trochę Bahzella? - Tak, tak mi się wydaje. Ale to właśnie dlatego, że mamy inne oczekiwania w stosunku do tempa, w jakim dorastają na- sze dzieci, słucha każdego słowa Kerry. - Wzruszył ramiona- mi. - Wątpię, czy w ogóle przychodzi jej do głowy, żeby my- śleć ojej wieku, bo to, czego słucha, to jej doświadczenie. Więc gdy Kerry wygłaszała swój wykład, Sharkah słuchała, uwierz mi. - A o czym mówiła? - Najważniejszą część stanowiło wymuszenie na Sharkah uroczystej przysięgi, że zostanie w domu i przyłoży się do szko- lenia, dopóki Kerry nie zdecyduje, że jest już gotowa. Był to wstępny warunek, by Kerry w ogóle zgodziła się ją szkolić, a po- tem pojawił się Bahzell i kazał jej przyrzec, że będzie słuchała wszystkich trenerów zakonu. - Chcesz powiedzieć, że przyjął ją do zakonu? - Zaskoczo- na Marglyth zamrugała, ale Brandark pokręcił głową. - Nie. Nie to, żeby jej odmówił, gdyby o to poprosiła. Ale nawet wtedy nie pozwoliłby jej złożyć Przysięgi Mieczy, dopó- 396 DavidM. Weber ki nie ukończy początkowego etapu szkolenia w stopniu zada- walającym. Myślę, że samo szkolenie to czas próby. Jest wy- starczająco ciężkie, by nikt, kto je przetrwał, nie mógł mieć ja- kichkolwiek złudzeń, co oznacza ślub posłuszeństwa w zako- nie rycerskim. Marglyth skinęła głową, ale patrzyła na Brandarka, nie na plac ćwiczeń, a wyraz twarzy miała zamyślony. Zakrwawiony Miecz nie od razu to zauważył, ale jej milczenie odciągnęło jego uwagę od placu. Nadstawił uszu. - Wiele wiesz o zakonie, prawda? - zapytała. - Dzięki twojemu bratu. Od prawie czterech miesięcy wałę- sam się razem z jego rycerzami - powiedział cierpko. - Po dro- dze chyba się czegoś nauczyłem. - O tak. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego pytania za złe, ale dlaczego sam do niego nie wstąpiłeś? - Brandark prze- krzywił głowę, a Marglyth podjęła szybko: - Chciałam przez to powiedzieć, że towarzyszyłeś Bahzellowi i broniłeś go wszę- dzie tam, gdzie zaprowadziła go służba zakonowi... i żaden z ry- cerzy Tomanaka nie zrobił dla niego więcej niż ty. - Hm. - Brandark sięgnął po bałałajkę i wydobył z niej ciche, żałosne tony, zastanawiając się nad tym pytaniem. Pa- trzyła, jak trąca struny okaleczoną lewą ręką i czekała cier- pliwie przez prawie pełną minutę. Potem wzruszył ramiona- mi. - Tomanak nie jest odpowiednim bogiem - powiedział po prostu. - Słucham? - Marglyth zamrugała, a on się roześmiał. - Och, szanuję go i na pewno zgadzam się z tym, co, jak się wydaje, ma w planach. Ale bóstwem, z którym zawsze czułem największe pokrewieństwo, jest Chesmirsa. Niestety, jak zapew- ne zauważyłaś, nie mam głosu prawdziwego barda. I pomimo sukcesu, jaki odniosła moja przyśpiewka o Bahzellu, jestem też okropnym poetą. - Powiedział to tak lekkim tonem, że więk- szość ludzi, zwiedziona nim, mogłaby nie dosłyszeć smutnej tęsknoty czającej się za jego słowami. Marglyth do nich nie należała, ale zbyt go szanowała, by dać to po sobie poznać, więc tylko kiwnęła głową. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 397 - Bahzell i ja nawet spotkaliśmy Chesmirsę - ciągnął Bran- dark. W jego głosie nie było już słychać żałości, a oczy mu pło- nęły. - To była... nawet brak mi słów, żeby to opisać, Marglyth. Najwspanialsza noc w moim życiu - noc, kiedy po raz pierw- szy uświadomiłem sobie, ile magii jest na świecie. Nie chodzi mi o to, co mogą robić czarodzieje albo bogowie, ale tutaj. - Popukał się w pierś. - W nas. Ona mi to pokazała i nawet kiedy powiedziała mi, że nigdy nie zostanę bardem, obiecała, że za- wsze będzie ze mną. Że zawsze, przynajmniej częściowo, będę do niej należał. Znów umilkł, pieszcząc palcami swój instrument. Marglyth siedziała bardzo cicho, wsłuchując się w rzewne, melancho- lijne piękno, jakie z niego wydobywał. Potem wziął głęboki oddech. - W każdym razie powiedziała mi, że w zbyt dużym stopniu należę do jej brata, by w pełni należeć do Niej. Wtedy uznałem, że mówiła o Tomanaku, i może rzeczywiście tak było, częścio- wo. Ale jakoś... - Zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - Jakoś mi to... nie pasuje. Kryje się za tym coś więcej. Tylko jeszcze do tego nie doszedłem. -Ale wszyscy bez wyjątku uznali cię za jednego ze swoich- powiedziała Marglyth. - To prawda - mimo że jestem Zakrwawionym Mieczem. Ale to sprawa pomiędzy nami. Pomiędzy nimi a mną, nie To- manakiem i mną. - Zostaniesz zatem z nami? To znaczy po wojnie? - Po wojnie - mruknął Brandark, a ciche tony bałałajki stały się nagle mroczne i nieharmonijne. Patrzył na plac ćwiczeń, ale Marglyth wątpiła w to, że w ogóle coś widzi. Ze smutkiem w oczach pokręcił wolno głową. - Nie wiem - powiedział w końcu. - Po prostu nie wiem. Przyjęliście mnie tak serdecznie jak sam Bahzell - nie mówię tu tylko o zakonie, ale także waszej rodzinie - aleja nie jestem Koniokradem. Jestem Zakrwawionym Mieczem, a kiedy zacznie się wojna, mój ojciec, bracia i kuzyni znajdą się po drugiej stro- nie. Nie mogę walczyć dla takiego drania jak Churnazh, ale oni 398 David M. Weber nie mają wyboru. Więc jedynym sposobem, w jaki mogę unik- nąć sytuacji, w której znaleźlibyśmy się po przeciwnych stro- nach miecza, jest unikanie walki przeciwko Churnazhowi. Ale nie mogę tak po prostu odejść. Muszę tu być, żeby wiedzieć, co się dzieje. Więc jedyne miejsce dla mnie jest przy zakonie, bo sam Tomanak nakazał im zachować neutralność. Ale potem? Oderwał wzrok od pola ćwiczeń i spojrzał jej w oczy. - Kocham twojego brata, Marglyth - rzekł cicho. - Nie po- wiem mu tego, ale myślę, że on o tym wie. A także szanuję i po- dziwiam twojego ojca. Popieram to, czego chce dla naszego ludu - całego, nie tylko Koniokradów - i jest jedyną alternaty- wą jaką widzę dla niekończącej się sukcesji Churnazhów. Ale jeśli książę Bahnak wygra wojnę, mój lud będzie musiał jąprze- grać i bez względu na to, jak dobre miałem powody, żeby nie walczyć u ich boku, część z nich nigdy mi tego nie zapomni... albo nie wybaczy. I chyba nie będę mógł tu zostać, jeśli tak się stanie. Choć nie podoba mi się to, co Churnazh zrobił z moim klanem i miastem, wciąż jestem Kruczym Szponem, wciąż je- stem Navahkczykiem i nie sądzę, bym był w stanie znieść ich bliskość... jednocześnie będąc z nimi poróżnionym. Rozumiesz? - Tak, Brandarku. - Patrząc na niego łagodnie, delikatnie położyła mu dłoń na łokciu. - Tak, rozumiem to i myślę, że zrozumie to też Bahzell. Ale pamiętaj o jednym, Brandarku Brandarksonie. Możesz być Kruczym Szponem, Zakrwawio- nym Mieczem, tak, nawet Navahkczykiem, ale teraz należysz też do nas i masz tu, w Hurgrum, braci i siostry. Odjedź, jeśli musisz, ale nigdy o nas nie zapominaj, bo my nigdy cię nie za- pomnimy, cokolwiek przyniesie los. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY - A ja powiadam ci, że to się nie uda! Hurthang Tharakson rąbnął pięścią w stół i spojrzał wście- kle na kuzyna. Inne rozmowy ucichły, gdy stojące na stole ku- fle podskoczyły z brzękiem, a pozostali członkowie konwentu przerwali prowadzone dyskusje i odwrócili się, by spojrzeć na Hurthanga i Bahzella, którzy mierzyli się gniewnym wzrokiem. Siedzieli naprzeciwko siebie w głównej sali nowego domu za- konnego hurgrumskiej placówki, a wyrazy ich twarzy bynaj- mniej nie były pogodne. - Nie ma też sensu przekonywanie mnie o tym - huknął w od- powiedzi Bahzell tylko nieco łagodniejszym tonem. - Masz w sobie wciąż zbyt wiele z Koniokrada, a zbyt mało Tomana- ka, Hurthangu! To nie kwestia tego, czy to się uda, czy nie, ale co zrobić, żeby się udało! -Jesteś stuknięty! Oszalałeś, kompletnie oszalałeś! Mówisz o Zakrwawionych Mieczach, a na dodatek Kruczych Szponach! - warknął Hurthang, ale wykazał na tyle przyzwoitości, żeby się zaraz zawstydzić. Rozejrzał się szybko po wielkim pomiesz- czeniu i westchnął z ulgą. Żaden z nowoprzyjętych członków nie był obecny, a książę Bahnak poprosił Brandarka, by razem 400 David M. Weber z nim przedyskutował najnowsze wieści z Navahk przyniesio- ne przez szpiegów Marglyth. Pomyślał, że bardzo dobrze się złożyło, ale zaraz z powrotem skupił uwagę na Bahzellu, który prychnął głośno. -Niech mnie Fiendark weźmie, wreszcie to do niego dotarło! Tak, mówię o Zakrwawionych Mieczach, ty tępa kupo chrząstki, i nie tylko o Kruczych Szponach! Także o Dzikich Pazurach i Ka- miennych Sztyletach - a tak, i Kościanych Pięściach! I jeśli twier- dzisz, że to ja oszalałem, zastanawiam się, gdzie podziałeś te swoje włochate uszy, kiedy Tomanak był wśród nas! Hurthang spojrzał na niego spode łba. Ostatnie zdanie Bah- zella trafiło w sedno, ale było rzeczą oczywistą, że Hurthango- wi wcale nie poszło to w smak, poza tym był kuzynem Bahzel- la i nie ustępował mu determinacją. Raz jeszcze zebrał się w so- bie i garbiąc ramiona pochylił się do przodu, by po raz kolejny zabrać głos w sporze. - Kiedy... - zaczął, ale przerwał mu łagodny tenor. - Nie wygrasz, Hurthangu - i Koniokrad odwrócił się gwał- townie. Vaijon uśmiechnął się do niego krzywo i wzruszył ra- mionami. - Jesteś uparty, ale nie tak uparty jak Bahzell - po- wiedział najnowszy wybraniec Tomanaka. - Nikt inny nie jest aż tak twardogłowy. Poza wszystkim - tym razem ma rację. Zakon musi być otwarty dla każdego, kto czuje powołanie do służby bogu wojny... bez względu na pochodzenie. - Ale... - zaczął znowu Hurthang, a Vaijon roześmiał się. - Daj za wygraną - poradził przyjaźnie. Jego hurgrumski znacznie się poprawił, ale od czasu do czasu nadal musiał uży- wać toporskiego, żeby móc precyzyjnie wyrazić, o co mu cho- dzi, więc gdzieniegdzie członkowie nowego konwentu pochy- lili się ku przyjaciołom, by przetłumaczyli im jego słowa. - Zaufaj mi - ciągnął - tak będzie łatwiej. Tomanak potrafi przekonać do swojego punktu widzenia, zwłaszcza tych, którzy spierają się z czystej zawziętości. A im bardziej ktoś uparty, tym... bardziej interesująca nauczka, gdy w końcu mu ją daje. Uwierz mi, mówię z własnego bolesnego doświadczenia. Na pewno nie wytrąciło cię to z równowagi bardziej niż mnie po- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 401 mysł przyjęcia jakiegokolwiek hradani do zakonu i spójrz tyl- ko, gdzie wylądowałem! Wskazał ręką salę, w której siedzieli, i gest ten został skwi- towany salwą śmiechu. Hurthang spoglądał na niego gniewnie jeszcze przez chwilę, ale nie był w stanie oprzeć się paskudne- mu uśmieszkowi, którym obdarzył go Vaijon - wargi mu za- drgały, gdy opadła z niego najgorsza złość. - Bardzo to pięknie z twojej strony, że nas rozśmieszasz, Va- ijonie - powiedział znacznie spokojniejszym tonem - ale mu- sisz jeszcze rozproszyć moje obawy. Nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że Tomanak chce, żebyśmy postąpili do- kładnie tak, jak mówisz - tak, i Bahzell też, nawet jeśli jest uparty jak stado mułów! Ale zbliża się wojna, i to szybko. I bez względu na to, co myślisz sobie ty albo ja - czy nawet Bahzell! - nie ma sposobu, żeby przekonać się, czy każdy, kto twierdzi, że został wezwany przez boga miecza, mówi prawdę. Czy choć przez chwilę myślałeś, że osobnicy pokroju Churnazha i Halashu wzgardzą możliwością umieszczenia na dworze wuja Bahnaka swoich szpiegów, którzy znajdą się tu pod pozorem wstąpienia do zakonu? - Nie wiem - przyznał Vaijon. Przeszedł przez salę, by usiąść przy tym samym stole, a Bahzell rozparł się wygodnie na krze- śle, zadowolony, że może zrzucić nieprzyjemny obowiązek pro- wadzenia sporu na człowieka. - Nie wierzę, rzecz jasna, żeby- śmy w tej chwili mówili o jakichś „szpiegach" - ciągnął z na- mysłem Vaijon, unosząc dzban, by nalać sobie piwa. - Pozna- łeś wszystkich rekrutów, którzy są Zakrwawionymi Mieczami, Hurthangu. Uważasz, że któryś z nich kłamie, twierdząc, iż pra- gnie przystąpić do zakonu? - Co to, to nie - przyznał niechętnie Hurthang. - Ale to tylko pierwsza fala. I nie pozwoliliśmy jeszcze żadnemu z nich zło- żyć Przysięgi Mieczy. Vaijon kiwnął głową, przyznając mu słuszność. Oczywiście żaden z nowo przyjętych Koniokradów również nie uzyskał jesz- cze pełnego członkostwa w zakonie. Choć w większości przy- padków Bahzell miał dość niefrasobliwy stosunek do wszelkie- 402 DavidM. Weber go rodzaju zasad, hurgrumską placówkę postanowił zorganizo- wać tak, jak należy. Vaijon podejrzewał, że było to częściowo spowodowane poważnymi obiekcjami, z jakimi musiał się zda- niem Koniokrada spotkać nowy konwent, nawet ze strony sio- strzanych placówek (gdy dowiedzą się już o jego istnieniu), chciał więc mieć pewność, że wywiązał się ze wszystkich wymogów proceduralnych. Jednak jeszcze ważniejsze było dla niego uzy- skanie całkowitej pewności, że wszyscy członkowie zakonu mają prawdziwe powołanie, nalegał więc, by każdy rekrut odbył co najmniej trzymiesięczny okres próbny, zanim zezwolono mu - albo jej - złożyć Przysięgę Mieczy i zostać nowicjuszem. Niestety, to samo opóźnienie sprawiło, że niektórzy z tych Koniokradów, którzy wstąpili do zakonu jako pierwsi (zwłasz- cza Gharnal), mieli czas na to, by ochłonąć z wrażenia, jakie zrobiły na nich odwiedziny Tomanaka. Nie to, żeby odczuwali wobec niego mniejszy szacunek, ale w miarę jak bezpośredni wstrząs wywołany jego obecnością oddalał się w czasie, znów odżyła dawna rywalizacja Koniokradów z Zakrwawionymi Mieczami. Za niespełna dwa miesiące miał zakończyć się okres próbny pierwszych Zakrwawionych Mieczy, po którym rekruci mogli już złożyć Przysięgę Mieczy. Hurthang nie był jedynym Koniokradem, który martwił się tym, co się wtedy stanie. - Nie, nie pozwoliliśmy im złożyć Przysięgi Mieczy - powie- dział spokojnie Vaijon, patrząc Hurthangowi w oczy. - Ale mia- łem wrażenie, że w ten sposób chcieliśmy dać im czas na upew- nienie się, co do swojego powołania, a nie okazać brak zaufania. Hurthang oblał się czerwienią, uszy prawie przylgnęły mu do czaszki. Otworzył szybko usta, ale zaraz je zamknął, a za- miast odezwać się, sięgnął po kufel i pociągnął długi, głęboki łyk. Vaijon ciągnął dalej łagodniejszym tonem. -Nie chodzi o to, że nie rozumiem twoich obaw, Hurthangu. Ale w kwestii naboru do zakonu Bahzell ma słuszność, a ja je- stem skłonny sądzić, że każdy wahałby się złożyć Przysięgę Mieczy, gdyby miał zamiar ją złamać, zważywszy na to, że i Tomanak pojawił się we własnej osobie, by uznać nas za człon- ków swojego zakonu. Przynajmniej Halashu wie, że właśnie to ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 403 miało miejsce, a jeśli udało mu się przekonać o tym Churna- zha, myślę, że żaden z nich nie chciałby ryzykować rozgniewa- niem boga. Przy takim obrocie, jaki zaczyna przybierać wojna, mająjuż wystarczającą ilość zmartwień na głowie i bez popa- dania w jego niełaskę. Bez względu na to, czego mogą chcieć, myślę, że znalezienie kogoś, kto z ich rozkazu przyszedłby tu, żeby popełnić krzywoprzysięstwo, byłoby jeszcze trudniejsze. - Hm. - Tym razem to Hurthang odchylił się na oparcie krze- sła i potarł szczękę. - Tak - przyznał niechętnie - coś w tym może być. Tomanak wie, że przynajmniej co do Halashu masz rację. Ale Chumazh... Chumazh to zupełnie inna sprawa. Może stwierdzić, że skoro już i tak tkwi w tym wszystkim po uszy, nie ma już nic do stracenia, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Owszem. Dlatego powiedziałem, że nie wiem, co może zro- bić. - Vaijon pociągnął piwa, a potem odstawił kufel i raz jeszcze spojrzał Hurthangowi prosto w oczy. - Wiem za to, że strasznie trudno jest okłamać wybrańca Tomanaka... i że nie chciałbym zna- leźć się w skórze kogoś, kto fałszywie złożył Przysięgę Mieczy! Po sali przeszedł szmer aprobaty. Hurthang nadstawił uszu i rzucił okiem na Bahzella, ale ten tylko się uśmiechnął i palca- mi uniesionej dłoni wskazał Vaijona, wyraźnie oddając mu głos w dyskusji. Oczy Hurthanga zwęziły się, ale kiwnął w milcze- niu głową. Odkąd Tomanak odebrał przysięgę Vaijona, Bahzell dyskretnie, acz konsekwentnie rzucał młodzieńca na coraz głęb- szą wodę, zlecając mu organizowanie nowej placówki. Fakt, że wszyscy członkowie założyciele konwentu na własne oczy wi- dzieli, jak ich bóg odbiera od Vaijona przysięgę wybrańca, nada- wałjego opiniom wagę, której on sam jeszcze sobie nie uświada- miał, ale jasne było, że czuł się niezręcznie, przyjmując na siebie taką odpowiedzialność. Wiedział, co należy do jego obowiąz- ków i co łączy go z Tomanakiem, ale zachowywał ostrożność, aby nikt nie pomyślał sobie, że bierze na swoje barki zbyt wiele - zwłaszcza jako jeden z dwojga, zaledwie, ludzi w Hurgrum. - Twierdzisz więc, że powinniśmy im pozwolić złożyć Przy- sięgę Mieczy, gdy tylko poproszą, żebyśmy ich przyjęli? - za- pytał w końcu Hurthang. 404 DavidM. Weber - Nie. W tej kwestii również zgadzam się z Bahzellem, zwłaszcza że jest to pierwszy konwent hradani. Wszyscy rekru- ci muszą mieć czas na to, żeby przejść u nas szkolenie i przeko- nać się, na czym to wszystko polega - a także utwierdzić się w swoim postanowieniu - zanim przyjmą na siebie wiążące zobowiązania. Ale myślę, że będziemy mieć podstawy do tego, by poprosić ich o wyjawienie wszystkich powodów, dla któ- rych tu przybyli, w obecności wszystkich braci... i przysięgając na Tomanaka. - Przysięgając na Tomanaka, tak? - wymamrotał Hurthang i teraz to on uśmiechnął się zjadliwie. Nawet ci, którym bogo- wie światła nie byli do niczego potrzebni, wahali się wzywać Tomanaka na świadka przy składaniu fałszywej przysięgi. Bóg wojny nie lubił ludzi, którzy to robili, a pogłoski przypisywały mu skłonność do uśmiercania ich przy pierwszej nadarzającej się okazji. - To wcale nie jest taki zły pomysł, Hurthangu - wtrącił po chwili Bahzell. - Chociaż najlepiej będzie, jeśli to nie ja będę ich zaprzysięgał. - Hurthang spojrzał na niego, a on wzruszył ramionami. - Przysięga przysięgą, wciąż jestem synem swoje- go ojca, a gdyby jednak zdarzyło się, że Churnazh próbowałby umieścić wśród nas swojego szpiega, nie mam najmniejszych wątpliwości, że czułby się on całkowicie usprawiedliwiony, okłamując mnie. - Przypuszczam, że tak - zaburczał Hurthang, po czym zwró- cił złowrogie spojrzenie ku Vaijonowi. - Bahzell ma rację - zwrócił się do młodego człowieka. - Co byśmy powiedzieli, niektórzy nigdy nie uwierzą, że nie jesteśmy ludźmi wuja Bah- naka, jeśli Bahzell będzie odbierał ich przysięgi. Ale to ozna- cza, że będziesz to musiał robić ty. - Ja? - Vaijon wyprostował się, unosząc wysoko brwi. Hur- thang wzruszył ramionami. -Mówimy o hradani, Vaijonie, których czwartą część stano- wią w dodatku Zakrwawione Miecze - wyjaśnił z anielską cier- pliwością. - A właśnie zgodziliśmy się, że Bahzell nie może ich zaprzysięgać. Ja również, bo jestem z nim na tyle blisko ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 405 spokrewniony, żebym też był podejrzany. To samo dotyczy Gharnala - zakładając, że byłby w stanie utrzymać miecz w po- chwie na tyle długo, by Zakrwawiony Miecz, który nie jest jesz- cze członkiem zakonu, zdążył powiedzieć choć dwa słowa! A to, mój chłopcze, oznacza, że zostajecie nam ty i Kerry. Bądź tak miły i powiedz mi, jak twoim zdaniem zareagowałby Zakrwa- wiony Miecz na widok wojowniczki, która chciałaby odebrać od niego przysięgę? - Naprawdę nie widzę problemu - oznajmił Vaijon po kilku sekundach namysłu. Tym razem to Hurthang uniósł z zasko- czeniem brwi. Vaijon wzruszył ramionami. - Jestem pewny, że mieliby do niej zastrzeżenia jako do wojowniczki, ale jak sam zauważyłeś, mówimy o hradani. A kto wśród waszego ludu odbiera większość przyrzeczeń i rozsądza kwestie prawne? - Masz słuszność, chłopcze - powiedział Bahzell, zanim jego kuzyn zdążył odpowiedzieć - ale myślę, że nie zrozumiałeś Hur- thanga. Nasze kobiety są często sędziami i prawnikami, to praw- da, a także ambasadorami i doradcami. Ale nigdy nie były do- wódcami - nawet wśród Żelaznych Toporów - i prawdopodob- nie na całym świecie nie znajdziesz nawet tuzina Zakrwawio- nych Mieczy, którzy choćby wezmą pod uwagę składanie Przy- sięgi Tomanaka wobec kogoś takiego. - Lepiej, żeby mnie o tym nie mówili - powiedział złowiesz- czo Vaijon. - Jeśli Kerry nie jest dla nich wystarczająco dobra, w takim razie... - Zbyt długo przebywasz wśród hradani, Vaijonie! - prze- rwał mu ze śmiechem Hurthang. - Istnieją sposoby rozwiązy- wania konfliktów bez używania mieczy i jestem pewny, że gdy- byś już im wszystko należycie wyjaśnił ani jeden z nich nie poddawałby w wątpliwość prawa Kerry do przebywania tutaj. A gdyby byli do tego skłonni, Kerry nie potrzebowałaby kogoś takiego jak ty - czyja! - żeby zrobić sobie portmonetki z ich uszu. - Vaijon zarumienił się, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu. Hurthang wzruszył ramionami. - Rzecz w tym, że dopóki się z nianie spotkają, żaden z nich nie będzie sobie zda- wał sprawy z tego, kim ona naprawdę jest - a w każdym razie 406 DavidM. Weber w to nie uwierzy. Więc jeśli nie masz zamiaru zrobić z nich sie- kanych kotletów i mieć ich z głowy, najlepiej weź pod uwagę uprzedzenia hradani, gdy będziesz prosił ich o złożenie tej pierw- szej przysięgi. - To nie musisz być ty ani Bahzell - zaprotestował Vaijon. - To mógłby być Harkhar, Aerich, Shalach albo... - To dobrzy chłopcy, wszyscy co do jednego, i wszyscy są hradani - wyręczył Hurthanga Bahzell. - Ale żaden z nich nie jest wybrańcem, pozostaje nam więc tylko jeden wybór... mi- lordzie. Vaijon zamknął usta, które właśnie otworzył, i spojrzał nie- chętnie na Bahzella. A potem westchnął. - Dobrze - zgodził się. - Zrobię to. * * * Książę Bahnak Karathson otworzył impregnowaną skórzaną tubę, którą podał mu ubłocony goniec i wyjął z niej wiadomość. Starsi oficerowie odsunęli się do tyłu, by zrobić mu miejsce, gwar rozmów ucichł, zapadła pełna szacunku cisza. Większość z nich, podobnie jak Bahnak, rozpoznała na wosku, którym za- pieczętowana była tuba, odcisk sygnetu jego trzeciego syna, Tormacha, a także jego pismo, jak gdyby Tormach nie chciał powierzyć napisania listu sekretarzowi. Przebiegając szybko wzrokiem zapisane starannym pismem linijki, Bahnak zrozu- miał, co było tego powodem. Skończył czytać wiadomość i pozwolił jej zwinąć się z po- wrotem, a potem spojrzał na mapę, uderzając trzymanym w pra- wej ręce zwojem w lewą dłoń. Czuł obecność stojących za nim oficerów, ich wzrok wbity w swoje plecy, był niemal w stanie zakosztować ich napięcia. Wszyscy byli Koniokradami, z cze- go połowa należała do jego klanu Żelaznych Toporów. Ale po- zostali byli przedstawicielami wszystkich głównych klanów Koniokradów i mieli mniej czasu na poznanie jego zwyczajów niż Hurgrumczycy i ich najbliżsi sojusznicy. Z drugiej strony każdy z nich wiedział, że jego metody działania pozwoliły mu odnieść druzgocące zwycięstwa w ostatniej wojnie. Nawet je- śli znaleźli się wśród nich tradycjonaliści, którzy prywatnie mieli ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 407 jakieś wątpliwości co do owych metod, żaden nie zamierzał ich otwarcie dyskredytować. Uśmiechnął się z przekąsem na tę myśl, wspominając dni, kiedy musiał ryczeć na cały swój potężny głos, aby jego własny klan zechciał wysłuchać jego „radykalnych" pomysłów. Wciąż pamiętał, jak jego ojciec po raz pierwszy użył map jako oręża w wojnie i protesty konserwatystów, jakie to wywołało. Jego własne innowacje taktyczne i w strukturze dowodzenia były zakrojone na wiele szerszą skalę... przynajmniej w tym sensie, że były widoczne dla wszystkich. W rzeczywistości uważał, że punkt zwrotny stanowiło wprowadzenie przez Karatha map i fakt, że domagał się, by przed bitwą szczegółowo opracowy- wać strategię walki, choć były to, prawdę mówiąc, zbyt subtel- ne zmiany, by większość hradani zdawała sobie z tego sprawę. Odnalazł na mapie Durghazh, miasto położone na północ od Hurgrum. Depesza od Tormacha potwierdzała między innymi to, że z Daranfel przybył tabor z ostatnią tajną dostawą. Bah- nak po raz kolejny zaczął się zastanawiać, jak Kilthandahknar- thas zdołał przekupić Haraldahna IV Daranfelskiego, by prze- puścił jego furgony. Sam transport do Daranfel nastręczał nie lada problemy z powodu wiosennych roztopów i stanu dróg w większości Królestw Ościennych. Mało tego, przez granicę Daranfel do Durghaz nie prowadziły żadne drogi, Tormach był więc zmuszony podzielić przewożony na ciężkich wozach ła- dunek tak, aby na czas tej koszmarnej podróży dało się nim objuczyć muły. Ale podobnie jak większość krain sąsiadują- cych z ziemiami hradani Daranfel było dalekie od patrzenia na to łaskawym okiem. Pomysł przewożenia czegokolwiek, a zwłaszcza broni, która miała trafić w ręce Bahnaka, powinien był wprawić cały daranfelski dwór w stan najwyższej ekscytacji. Zakładając, rzecz jasna, że król Haraldahn w ogóle o tym wie- dział, pomyślał Bahnak. Daranfelski monarcha czynnie nie lu- bił i nie ufał hradani - niestety, nie bez powodu. Wszystko wska- zywało na to, że Koniokradów lubił bardziej rńż Zakrwawio- nych Mieczy, ale tak naprawdę nie robił między nimi wielkiej różnicy, a niewielu kupców ryzykowałoby zrażeniem do siebie 408 DavidM. Weber monarchy nawet tak małego kraiku. Z drugiej strony Kilthan ze Srebrnej Jaskini nie był pierwszym lepszym kupcem... i bez wątpienia wszystko byłoby o wiele prostsze, gdyby po prostu zapomniał wspomnieć Haraldahnowi o swojej działalności. Właściwie sam Haraldahn mógłby sobie tego życzyć! Jednak sposób, w jaki Kilthan zorganizował dostawy, miał w tej chwili mniejsze znaczenie niż fakt, że mu się to udało. Kuźnie Srebrnej Jaskini zaopatrzyły Bahnaka w wystarczającą ilość zbroi, halabard, mieczy i toporów, by mógł nimi wyposa- żyć wszystkich wojowników ze swojego klanu - ponad dzie- sięć tysięcy ludzi. Po przydziale wykutych przez krasnoludy stalowych napierśników i kolczug mogli oddać stare zbroje łu- skowe i płytkowe swoim sojusznikom. W niektórych kontyn- gentach szemrano wprawdzie o „zadowalaniu się odrzutami", ale szybko zostały one uciszone, gdyż wszyscy wiedzieli, że to wojownicy klanu Żelaznych Toporów wezmą na siebie prawie cały ciężar walk. Poza tym „odrzuty" znacznie przewyższały jakością broń i pancerze, w które większość pozostałych kla- nów była w stanie wyposażyć własnych ludzi. Znajdowali się już w stanie najwyższej gotowości, pomy- ślał Bahnak, zastanawiając się nad resztą wiadomości od Tor- macha. Na wpół żywy z wyczerpania goniec od jednego z na- vahkskich szpiegów Marglyth dowlókł się do Durgahz z wie- ścią, że Churnazh właśnie stracił Halashu i dwóch swoich naj- bliższych doradców. Wiadomość ta powinna była zostać do- starczona bezpośrednio Marglyth, ale Churnazh zdecydował się rozesłać gęste patrole między Navahk a Hurgrum. Wszyst- ko wskazywało na to, że goniec wysłany do Tormacha miał wyjątkowe szczęście, że w ogóle udało mu się dotrzeć do Durghaz. Ale choć spóźniony, raport wskazywał na kilka inte- resujących możliwości. Bahnak na razie nie dopuszczał do siebie myśli, że Chur- nazh może mieć aż tak wielkie kłopoty, ale najwyraźniej było to możliwe. Objawienie się Tomanaka w Hurgrum i utworze- nie pierwszej placówki zakonu - ponownie w Hurgrum - pod zwierzchnictwem jednego z synów Bahnaka wystarczyło, by ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 409 zachwiać przymierzem Churnazha. Potwierdzenie tego, że Shar- na zdołał pozyskać wpływy w Navahk, było kolejnym wstrzą- sem i nawet pomimo osobistego zapewnienia Tomanaka, że sam Churnazh nic o tym nie wiedział, zadało owemu sojuszowi ko- lejny cios. A fakt, że Bahzell uparł się, by ogłosić prawdę o Szale wszystkim hradani, pomimo - pomyślał Bahnak, krzywiąc się w duchu - ostrego sprzeciwu własnego ojca uczynił wszystkich hradani - tak Koniokradów, jak Zakrwawionych Mieczy - wiel- kimi dłużnikami Tomanaka... i nadał jego zakonowi ogromny prestiż. A choć Bahnak miał zastrzeżenia co do czasu, w któ- rym obwieszczenie to powinno nastąpić, przyniosło mu ono chlubę jako księciu, na którego ziemiach zakon został założo- ny. Wszystko to stawiało Churnazha w fatalnym położeniu. Ale to nie był koniec wykruszania się zaplecza politycznego Navahk. Większość obserwatorów już dawno zdecydowała, że Navahkczycy zostali pobici na głowę przez swoich hurgrum- skich przeciwników, a pogłoski, jakoby ktoś spoza ziem hrada- ni dostarczał Bahnakowi broń i ekwipunek, tylko podkreśliły różnice w ich możliwościach. Arvahl z Sodur jako pierwszy przeszedł na stronę Hurgrum, ale głosy niezadowolenia docho- dziły od wielu sojuszników Churnazha. Jeden czy dwóch posu- nęło się nawet do tego, by nawiązać tajne kontakty z Marglyth. Chwilami Bahnak czuł pokusę, żeby usiąść wygodnie i zacze- kać, aby przekonać się, ilu jeszcze sprzymierzeńców Navahk opowie się za nim bez walki. Egzekucja takiego człowieka jak Halashu, który stał przy Churnazhu od wielu lat, wyłącznie czy- niła tę pokusę silniejszą. Zakładając przez cały czas, że raport był zgodny z prawdą. Bahnak podejrzewał, że tak. Halashu nie był geniuszem, ale w przeciwieństwie do Churnazha widział Tomanaka na własne oczy, a nawet z nim rozmawiał. W tych okoliczno- ściach było zupełnie możliwe, że uznał, iż walka z Hurgrum byłaby dla Navahk równoznaczna z samobójstwem. A nawet jeśli bogowie nie opowiedzieli się oficjalnie po stronie Bah- naka, najwidoczniej lubili go bardziej niż Churnazha. Bez względu na to, czy Halashu popełnił ten błąd, że zbyt usilnie 410 DavidM. Weber próbował o tym przekonać księcia, czy też posunął się jesz- cze o krok dalej, podżegając do jakiegoś zamachu na niego, nie miało większego znaczenia w obliczu faktu, że Churnazh poczuł się zmuszony ukarać dla przykładu jednego ze swoich najstarszych poruczników. Choć pokusa, by pozwolić Churnazhowi na autodestrukcję była silna, Bahnak nie śmiał jej ulec. Hradani Zakrwawionego Miecza zostali wytrąceni z równowagi, byli podzieleni i pro- wadził ich władca, który został poważnie osłabiony. Ale gdyby Bahnak dał im zbyt dużo czasu, ktoś wbiłby Churnazhowi szty- let w plecy, a on nie mógł na to pozwolić. Mimo że rozwiązało- by to część jego problemów, istniało zbyt duże prawdopodo- bieństwo, że pojawiłyby się wtedy inne, znacznie gorsze, gdyż ktokolwiek, kto zająłby miejsce Churnazha, prawie na pewno musiałby mieć silniejszą pozycję niż obecny książę Navahk. Koniec końców, trudno, żeby miał słabszą! Nie, Bahnak nie mógł stać z boku i czekać, aż ktoś inny oba- li Churnazha. Musiał działać teraz, jeśli chciał raz na zawsze położyć kres odwiecznym konfliktom pomiędzy Zakrwawio- nymi Mieczami i Koniokradami. A także - co przyznał sam przed sobą - jeśli chciał włożyć prawdziwą koronę na głowę swoją i swoich synów. - Drogi, Gurlahn? - zapytał, nie patrząc na niego. Nie pod- niósł głosu, ale pytanie, którym przerwał pełną wyczekiwania ciszę, i tak wydało się nienaturalnie głośne. Gurlahn Karath- son, jego jedyny żyjący brat, odkaszlnął. - Przejezdne według ostatniego raportu - odparł. Gurlahn przed piętnastu laty stracił lewą nogę od kolana w dół. Niezdol- ny od tego czasu do walki w polu, został szefem sztabu brata. Teraz przekartkował blok z notatkami. - Śnieg już stopniał - powiedział. - Zwiadowcy donoszą, że bezpośrednia droga z Hurgrum do Navahk to wciąż sama woda i błoto, ale równina pomiędzy Gorchcan i Sodur wygląda le- piej. W żaden sposób nie uda nam się rozwinąć na niej jakiegoś szalonego tempa, ale przynajmniej nie musimy się martwić o jazdę. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 411 - Hm. - Bahnak kiwnął głową, wciąż spoglądając na mapę. - A Skarpa? Na te słowa niektórzy oficerowie popatrzyli po sobie, ale Gurlahn nie okazał zdumienia. Skarpa - ogromna skalna ściana wznosząc się w miejscu, gdzie Wietrzna Równina dźwigała się z nizin - stanowiła tradycyjną barierę pomiędzy Sothoii a Ko- niokradami. Prawie na całej swej długości była niemal piono- wa i mierzyła blisko tysiąc stóp. Istniało bardzo niewiele szla- ków, którymi konnica mogła dostać się na szczyt Skarpy lub z niej zjechać, a ich górne odcinki były przeważnie ufortyfiko- wane przez Sothoii. Wystarczająco zdeterminowana jazda mo- gła się wspiąć na górę w jeszcze kilku innych miejscach, a na przestrzeni wieków Koniokradowie znaleźli niemal wszystkie z nich. - Wszystko wskazuje na to, że na Wietrznej Równinie do- piero zaczyna się odwilż - odrzekł Gurlahn. - Większość tras prowadzących w górę i w dół Skarpy zawalonych jest prawie po szyję topniejącym śniegiem i taki stan utrzyma się jeszcze przez kilka następnych tygodni. - Hm. - mruknął znowu Bahnak. Wyczuł domysły, jakie zro- dziło jego pytanie, ale zlekceważył je. Bez względu na to, co myśleli jego oficerowie, nie był w najmniejszym stopniu zain- teresowany wspinaniem się na Skarpę, by zaatakować Sothoii. Od ponad dwudziestu lat nie miał miejsca żaden zakrojony na szerszą skalę atak Koniokradów na Wietrzną Równinę, a od ostatnich dziesięciu Bahnak zakazywał Żelaznym Toporom wy- puszczania się nawet na mniejsze rajdy. Niestety, nie udało mu się przekonać wodzów innych klanów Koniokradów, by wyka- zali się podobną powściągliwością. Samemu Bahnakowi zale- żało na pokojowych stosunkach z Sothoii, bo miał wystarcza- jąco wiele zmartwień ze swoim własnym ludem, ale nie mógł mieć absolutnej pewności, że wietrzni jeźdźcy są tego świado- mi. Niemniej jednak, dopóki Skarpy nie dało się sforsować, dopóty mógł mieć pewność, że podczas gdy on będzie się roz- prawiał z Churnazhem, jego tyły są bezpieczne. Takąmiałprzy- najmniej nadzieję. 412 David M. Weber Jednak wszystkie te okoliczności zmuszały go do jeszcze większego pośpiechu, a z raportu Gurlahna o stanie dróg wyni- kało, że miał przynajmniej krótkotrwałą przewagę, jeśli tylko będzie potrafił ją wykorzystać. W przeciwieństwie do Konio- kradów hradani Zakrwawionego Miecza wielkością byli na tyle zbliżeni do ludzi, by móc wystawić przyzwoitą ciężką jazdę, a próbowali używać jezdnych, by zrekompensować przewagę, jaką dawała Koniokradom potężniejsza postura i większa siła. Tyle że pieszym Koniokradom łatwiej było poruszać się w bło- cie niż wierzchowcom jazdy. - A więc dobrze - powiedział i wziął głęboki oddech, od- wracając się, by spojrzeć na Barodahna i Tharaka Morchanso- na, swoich dwóch starszych dowódców polowych. - Barodahn, chcę, żebyście ty i twoi chłopcy znaleźli się przed świtem na drodze do Gorchcan. Wiesz, co robić dalej. - Tak, papo - zgodził się z powagą Barodahn, a Bahnak zwró- cił się do ojca Hurthanga. - Dla ciebie, Tharaku, mam inne zadanie. Nie tak zaszczyt- ne - może raczej dobre na początek - ale nie mniej ważne. Chcę, żeby twoi chłopcy zaczęli brnąć przez błoto najkrótszą drogą do Navahk. Wszystkie raporty dowodzą, że - wskazał szpilki wbite w mapę - że staruszek Churnazh zgromadził swoje główne siły w jednym miejscu, obawiając się bezpośredniego ataku, po- nieważ właśnie to zrobiliśmy ostatnim razem. Jego straż bocz- na uważa na drogę z Sondur, ale wygląda na to, że spodziewa się głównego ataku stąd, a twoje zadanie polega na tym, żeby nadal tak myślał. Uderz mocno i pogoń go, jeśli będziesz miał szansę, a tak długo, jak będzie patrzył w twoją stronę, a nie oglą- dał się przez ramię na Barodahna, wywiązałeś się ze swojego zadania. - Tak, milordzie. - Tharak kiwnął głową, a Bahnak uśmiech- nął się nagle ciepło, bo w zwięzłej odpowiedzi podkomendne- go nie było niechęci. Podobnie jak u pozostałych oficerów w po- koju - nawet u tych, którzy nie należeli do klanu Żelaznych Toporów. Tharak wiedział, że tak naprawdę liczyło się tylko zwycięstwo. Miał odegrać swoją rolę i dobrze, nawet jeśli chwa- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 413 ła przypadnie w udziale manewrowi oskrzydlającemu wykona- nemu przez kogoś innego, a ilu książąt hradani mogło oczeki- wać czegoś takiego od swoich kapitanów? - Już wystarczająco długo na to czekaliśmy, chłopcy - po- wiedział po prostu, omiatając wzrokiem wszystkich oficerów. - Mój ojciec i pewnie większość waszych ojców przez całe życie pracowali nad tym, żeby ten dzień mógł nadejść. Wresz- cie nadszedł i wiem, że nie ma pośród was nikogo, kto by tego nie czuł. Ale pamiętajcie o jednym, wszyscy. Zakrwawione Miecze czy nie, walczymy z naszym własnym ludem i nie ży- czę sobie żadnych masakr. - Tu obdarzył Uralahka Gahrnasona wyjątkowo surowym spojrzeniem, bowiem generał Niedźwie- dzi Równin z Gorchcan znany był z tego, że zmieniał kłopotli- wych więźniów w dobrych wrogów, ale Uralahk tylko kiwnął głową, nie zgłaszając żadnych zastrzeżeń. - Churnazha chcę dostać żywego, jeśli uda się wam wziąć go żywcem, ale jeśli będzie trzeba, zadowolę się jego głową- ciągnął Bahnak - i tych jego synów, którzy wciąż pozostają przy życiu. To samo dotyczy wszystkich innych książąt, a ja sam skró- cę o głowę każdego, kto nie pozwoli lordowi Brandarkowi z Na- vahk czy komukolwiek z jego rodziny poddać się, jeśli zdarzy się, że zechcą złożyć broń. Oczekuję też, że będziecie brać jeń- ców spośród regularnych żołnierzy Churnazha, bo większość nich walczy przeciwko nam wbrew swojej woli. Ale dopilnuj- cie, żeby wszyscy wasi ludzie znali barwy i symbole jego gwardii przybocznej. Jej członkowie, wszyscy co do jednego, służą tam, gdzie chcą, a wiecie równie dobrze jakja, co on i oni robili wła- snemu ludowi przez te wszystkie lata. Okażemy łaskę każdemu przyzwoitemu wojownikowi, który o nią poprosi, ale jeśli cho- dzi o tych, którzy z własnej chęci służyli temu padlinożernemu bękartowi o czarnym sercu... Wyciągnął przed siebie jedną rękę, wewnętrzną stroną dłoni ku ziemi, i powoli zacisnął ją w pięść - tym samym gestem sę- dzia w sądzie hradani ogłaszał wyrok śmierci. Bahnak uśmiech- nął się zimno, a po pomieszczeniu przetoczył się cichy, wygłod- niały pomruk. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY - Czy to pewne informacje? Sir Mathian Redhelm, lord opiekun Glanharrow, pochylił się do przodu, mierząc twardym spojrzeniem piwnych oczu swo- jego „gościa". Mathian był człowiekiem średniego wzrostu, wąskim w ramionach, co jego krawcy usilnie, choć z nieszcze- gólnym powodzeniem, starali się ukryć. Był młody jak na czło- wieka na takim stanowisku, jako że w wyniku nieoczekiwanej śmierci ojca odziedziczył Glanharrow przed niespełna siedmio- ma laty. Z wyglądu bardzo przypominał sir Gardiana i podob- nie jak ojciec szybko wyrobił sobie opinię władcy nader ener- gicznego. Niestety, również tak jak jego rodzic działał pod wpły- wem impulsu i zdawał się na improwizację. Prawdę powiedziawszy, większość Sothoii była dość impul- sywna, ale sir Gardian przewyższał pod tym względem gros swo- ich współplemieńców. Słynął z hojności i częstych aktów do- broci, ale także z temperamentu godnego samego Fiendarka. Kary, jakie wymierzał, gdy miałjeden ze swoich złych dni, były legendarne, a skłonność do podejmowania pochopnych decy- zji rychło doprowadziłaby do ruiny każdego, kto odznaczałby się mniejszym wigorem. Ale Gardian zawsze wkładał serce i du- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 415 szę we wszystko, co robił, a jego niespożyta energia i entuzjazm przeważnie pozwalały mu wychodzić bez większego szwanku z popełnionych błędów. Wiele wysiłku kosztowało go upora- nie się z problemami, których chwila namysłu pozwoliłaby uniknąć, ale taki miał styl. Popędliwość była też przyczyną jego śmierci, która dosię- gła go, gdy w asyście zaledwie sześciu rycerzy galopem pu- ścił się za oddziałem hradani, którzy najechali jego ziemie. Na obronę Gardiana należy powiedzieć, że owi hradani ukra- dli mu pięć ogierów i kilkanaście klaczy rozpłodowych, a wśród mistrzów koni podobna grabież była równoznaczna nie tylko z dużą stratą finansową, ale i zniewagą, którą można było zmyć tylko krwią. Gardian, bez względu na wszystko, jako doświadczony wojownik nie powinien był pozwolić na to, aby wściekłość doprowadziła go do popełnienia tak fatal- nego w skutkach błędu. Fakt, że na to pozwolił, uczynił sir Mathiana lordem opieku- nem Glanharrow w wieku zaledwie dziewiętnastu lat. Niestety, mógł już wtedy objąć ten tytuł we własnym imieniu, nie będąc zmuszonym do podporządkowania się regentowi, który trzy- małby go w ryzach. Chłopak wrodził się w ojca... tyle tylko, że miał o wiele mniejsze doświadczenie. Co gorsza, śmierć sir Gardiana obudziła w nim zajadłą nienawiść do wszystkich hra- dani. Nawet on wiedział, że to porywczość i brak namysłu spo- wodowały śmierć jego ojca, ale gdyby ci przeklęci hradani nie najechali na stada Glanharrow, nie miałoby to żadnego znacze- nia. Wieki obustronnych najazdów i wybuchów zaciętej, bezli- tosnej wojny sprawiły, że Sothoii żywili głęboką nieufność wobec hradani i szczerze ich nienawidzili, ale nienawiść Ma- thiana była jeszcze głębsza i bardziej zapiekła. Przez ostatnie pięć, sześć lat stosunki między hradani a Sothoii mającymi swe włości wzdłuż Skarpy układały się nadzwyczaj spokojnie, ale nic go to nie obchodziło, a w sekrecie udało mu się zyskać dość duże poparcie wśród innych młodych rycerzy. Wszystko to czyniło wizytę jego „gościa" jeszcze bardziej niezwykłą, był on bowiem hradani. 416 DavidM. Weber - A czy kiedykolwiek nie byłem pewny przynoszonych ci wiadomości? - zapytał przybysz, mówiąc w Sothoii z silnym hurgrumskim akcentem. Gdyby Mathian wiedział choć trochę więcej o klanach hradani, mógłby zauważyć, że jego gość był dość niski jak na Koniokrada. I tak zresztą nie miałoby to dla niego jakiekolwiek znaczenia. Jeśli o niego chodziło, hradani niczym się od siebie nie różnili, a świat byłby bez nich znacz- nie lepszym miejscem. - To prawda - wtrącił stojący obok starszy rycerz. - Ale z pewnością rozumiesz, dlaczego ścisłość... - Spokój, Festian! - Mathian odwrócił się i zmierzył gniew- nym spojrzeniem starszego mężczyznę, który zacisnął zęby. Sir Festian Wrathson dowodził konnymi i pieszymi zwiadowcami. Był też ponad dwa razy starszy od Mathiana i widział więcej bitew niż Mathian uczt. I w przeciwieństwie do szczeniaka, który otrzymał Glanharrow w lenno od barona Telliana, Festian po- trafił odróżnić od siebie klany hradani, miał więc całkowitą pew- ność, że stojący przed nim mężczyzna był nie bardziej Konio- kradem niż on sam, niezależnie od tego, jaki akcent starał się naśladować. Mathian wpatrywał się w niego ze złością jeszcze przez chwi- lę, dopóki nie uzyskał pewności, że Festian nie będzie mu już przerywał, po czym znów zwrócił się do hradani. -Mówiłeś...? - Mówiłem, że Bahnak wyruszy na Churnazha przed upły- wem tygodnia - odparł hradani. - Zabiera też ze sobą wszyst- kich swoich ludzi, bo ten, kto wygra to starcie, obejmie pełną władzę. Sir Festianowi nie podobał się błysk, jaki pojawił się w oczach szpiega, ale Mathian wydawał się go nie zauważać. Być może z powodu ognia, który zapłonął w jego własnych oczach. - Nie przypuszczam, żebyś miał na to jakieś dowody? - za- pytał. Hradani zaniósł się drwiącym śmiechem. - O tak! Pomyślałem, że zabiorę ze sobą kopię tajnych de- peszy Bahnaka, żeby móc pożyczyć ją do czytania jego strażni- kom, kiedy mnie złapią! ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 417 Policzki Mathiana poczerwieniały, ale tylko kiwnął głową. Przyglądał się hradani jeszcze chwilę, a potem uniósł rękę i nie- dbałym gestem wskazał drzwi. - Mój rządca ci zapłaci - powiedział sucho i odwrócił się, by wbić wzrok w ogień syczący na palenisku. Hradani obdarzył jego plecy sardonicznym uśmiechem, ukło- nił się szyderczo sir Festianowi i sir Haladhanowi, po czym opu- ścił komnatę. Po jego wyjściu przez kilka minut panowała ci- sza, ale potem Mathian odwrócił się od ognia i spojrzał na Ha- ladhana. * * * - Co o tym sądzisz? - spytał. - To samo, co ty - odrzekł Haladhan. - To może być nasza ostatnia okazja, zanim nie będzie za późno! Głęboki głos Haladhana był jeszcze niższy niż zwykle i pul- sował żarliwym entuzjazmem. Festian skrzywił się w duchu. Nie miał żadnych wątpliwości co do prawdziwości pierwszego zdania Haladhana. Młody rycerz był kuzynem Mathiana, ale jeśli miał przy sobie choć dwa kormaki, to zdarzyło mu się to po raz pierwszy w życiu. Był o wiele przystojniejszy od swoje- go zamożnego kuzyna i znacznie lepiej umięśniony, ale gdyby Mathian oświadczył, że jutro słońce wzejdzie na zachodzie, Haladhan powiedziałby to samo... tylko głośniej. Tym bardziej niefortunna była decyzja Mathiana, by awansować Haladhana ': do rangi marszałka Glanharrow, swojego starszego dowódcy polnego. - Tak... chyba tak - wymruczał Mathian. Uniósł prawą rękę, by potrzeć nią szczękę, i sygnet z rubinem lordów opiekunów Glanharrow błysnął w blasku świec krwistą czerwienią. - Ale jeśłi rzeczywiście nadarza się taka okazja, trzeba działać szyb- t ko - zastanawiał się na głos. - Milordzie - zaczął Festian - zanim przystąpimy do działa- ; nia, czy nie byłoby rozsądniej... - Myślę, Festian! - powiedział Mathian i starszy rycerz znów zacisnął zęby, żałując - nie po raz pierwszy - że sir Gardian dał się zabić w tak idiotyczny sposób. Nikt nigdy nie zarzucił Gar- 418 David M. Weber dianowi, że zastanawiał się, zanim coś zrobił, ale przynajmniej od czasu do czasu zdarzało mu się wysłuchać rady, jeśli ktoś wykrzyczał ją wystarczająco głośno! - Ilu ludzi możemy zebrać? - podjął Mathian po chwili, kie- rując pytanie do Haladhana. - Nie jestem pewny - odpowiedział jego kuzyn. Podrapał się po czubku nosa. - To będzie zależało od stanu dróg. Są jesz- cze strasznie rozmokłe, zwłaszcza... - spojrzał bystro na Ma- thiana - na północ od Glanharrow. - To prawda - mruknął Mathian. - Po prostu zobaczymy, do ilu pomniejszych szlachciców uda się dotrzeć naszym po- słańcom. - Myślę... - zaczął Haladhan, ale przerwał mu Festian. - Proszę o wybaczenie, milordzie - powiedział z wielką sta- nowczością - ale czy mam rozumieć, że zastanawiasz się nad zaatakowaniem hradani na podstawie informacji otrzymanych od tego szpiega? - A dlaczego nie? - zapytał Mathian, spoglądając z góry na starszego rycerza. „Bo od pięciu lat mieliśmy z nimi pokój, a ty zamierzasz to zmienić, ty młody idioto!" - pomyślał Festian. „I tylko dlatego, że ty miałeś to szczęście nigdy nie prowadzić z nimi prawdzi- wej wojny, nie oznacza, że ci z nas, którzy z nimi walczyli, nie mogą się jej doczekać!" Ale nie mógł tego rzecz jasna powie- dzieć. - Milordzie, jesteś lordem opiekunem Glanharrow - powie- dział zamiast tego - a ja przysięgałem ci wierność, tak jak two- jemu ojcu. Ale to bardzo poważne posunięcie. Powinieneś przy- najmniej przedyskutować je z sir Kelthysem. Trzeba też powia- domić barona Telliana. - To oczywiste, że powiadomię barona Telliana - odparł ostro Mathian. - Ale jak sam twierdzisz, jestem tu lordem opieku- nem. W związku z tym mam wszelkie prawa do tego, by w na- głym przypadku i wobec braku bezpośrednich rozkazów od barona Telliana samemu ściągnąć kontyngenty Glanharrow, nie- prawdaż? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 419 Wpatrywał się z niechęcią w Festiana, najwyraźniej czeka- jąc na odpowiedź. Starszy rycerz westchnął. - Jak najbardziej, milordzie - odpowiedział. „Oczywiście nagły wypadek ma oznaczać, że to ktoś zaatakował cię bez po- wodu, a nie na odwrót, ty głupcze, ale masz takie prawo... a ja nie mogę ci tego zabronić." - Znakomicie! - prychnął Mathian, ale zaraz podjął nieco łagodniejszym tonem. - A co do sir Kełthysa masz rację. Wy- ślij do niego, proszę, posłańca z prośbą, by dołączył do nas tak szybko, jak to tylko możliwe. Odprawił rycerza skinieniem głowy. Festian wstał, usiłując powściągnąć następną falę gniewu. Nie był jakimś paziem ani chłopcem na posyłki, podejrzewał też, że został wyproszony, bo Mathian i Haladhan chcieli się spokojnie naradzić. Nie mógł jednak w żaden uprzejmy sposób uniknąć wypełnienia rozka- zu, skłonił się więc tylko i wyszedł. Szedł przez westybul, a tym, których mijał po drodze, wy- starczało jedno spojrzenie najego twarz, by szybko odsunąć się w bok. Zdawał sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę nic go to nie obchodziło, nie teraz, kiedy tych dwóch młodych półgłów- ków uparło się, żeby zrobić coś, co mogło doprowadzić do ka- tastrofy. Mathian przez całe swoje życie poświęcał zbyt wiele uwagi balladom, a zbyt mało poważnej historii. W głowie mu były tylko sztandary i brawurowe szarże, a zupełnie nie pamię- tał o tym, że Koniokradowie pod wodzą dziada obecnego księ- cia Hurgrum splądrowali i puścili z dymem zamek Glanharrow. Ale przynajmniej zgodził się porozmawiać o tym z Kelthysem. Festian uczepił się tej myśli, bo był to jak dotąd jedyny pozy- tywny aspekt dzisiejszego wieczoru. Sir Kelthys Lancebearer był kuzynem drugiego stopnia ba- rona Telliana. Ponieważ miał dwóch starszych braci, nie odzie- dziczył ziemi, ale zyskał sławę dzięki swojej znajomości rze- miosła wojennego - był nie tylko znakomitym wojownikiem, ale i wyśmienitym strategiem. Przez piętnaście lat dowodził jazdą Sothoii przyłączoną do królewsko-cesarskiej armii i po- wrócił do Królestwa jako zamożny człowiek. Kiedy baron Tel- 420 DavidM. Weber lian „zasugerował", by Mathian nadał Kelthysowi Głęboką Wodę, lord opiekun Glanharrow nie miał innego wyboru, jak tylko się zgodzić. A żeby oddać baronowi sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że transakcja ta okazała się nad wyraz korzystną. Głęboka Woda nie była największą posiadłością w Glanhar- row, a przy tym bardzo podupadła pod rządami swojego ostat- niego właściciela, jednak gospodarność sir Kelthysa uczyniła jąprosperującym i rentownym majątkiem. Opłaty za jego dzier- żawę zasilały kasę lorda opiekuna, a niewielu magnatów rangi Mathiana zostało pobłogosławionych wasalem o doświadcze- niu i umiejętnościach Kelthysa. Prawdę powiedziawszy, Festian podejrzewał, że Tellian domagał się załatwienia sprawy w ten a nie inny sposób, aby mieć pewność, że ktoś starszy i mądrzej- szy będzie miał oko na Mathiana. Festian był też pewny, że za powierzchowną żartobliwością cechującą stosunki Mathiana z Keltysem kryło się pewne rozgoryczenie. Było to częściowo zrozumiałe. Mathian, zważywszy na jego stosunkowo młody wiek i brak doświadczenia wojskowego, musiał się czuć nie- swojo pod okiem podwładnego, który był zaprawionym w boju weteranem. Ale chodziło tu o coś więcej, nawet nie stosunki łączące Kelthysa z baronem Tellianem, bowiem Kelthys był również wietrznym jeźdźcem... a Mathian nie. Festian widział, jak to jątrzyło serce młodzieńca. Bogowie wiedzieli, że zawsze pragnął zostać wietrznym jeźdźcem, ale rumaki wybierały, kogo chciały, i żadna siła na ziemi nie była w stanie zmusić ich do zaakceptowania jeźdźca wbrew ich woli. Mathian wiedział to równie dobrze jak każdy inny, ale mimo to czuł się dotknięty szczęściem swojego wasala. Ale przynajmniej zgodził się wezwać Kelthysa. Bez wzglę- du na to, co do niego czuł, musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak cenne były jego rady i opinie. Festian modlił się w duchu do wszystkich bogów, którzy akurat go słuchali, by Mathian miał na tyle oleju w głowie, by go posłuchać. Margłyth, córka Bahnaka, przewiązała suknię szarfą i bezli- tośnie przeciągnęła szczotką przez włosy, starając się nie zwra- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 421 cać uwagi na wielkie, puste łóżko, stojące za jej plecami. Jej mąż Jarthuhl wyruszył razem z armią i pod jej bratem Baro- dahnem dowodził batalionem w ataku z flanki, który zawijał się od Sondur, aby zamknąć się na Navahk niczym stalowe klesz- cze. Południowi hradani Zakrwawionego Miecza zostali tam zapędzeni i trzymani w szachu przez jedno skrzydło armii księ- cia Bahnaka, dowodzone przez Uralahka z Gorchcan, ale Chur- nazh zdołał skupić niemal dwie trzecie wszystkich sił, aby sta- wić czoła decydującemu uderzeniu. On i jego starsi rangą ofi- cerowie stawiali rozpaczliwy opór, doskonale zdając sobie spra- wę z tego, co ich czeka w przypadku przegranej, a tym razem unikali najgorszych błędów, jakie popełnili w ostatniej wojnie. Zamiast rzucać się na oślep na wrogów, jak to robili poprzed- nio, prowadzili uparte działania defensywne, walcząc o każdą grań i każdy wezbrany strumień. Wprawdzie wycofywali się stopniowo, ale udało im się osiągnąć tyle, że atakujący posu- wali się naprzód w żółwim tempie. Marsz armii Bahnaka był opóźniony o co najmniej dwa tygodnie w stosunku do czasu, jaki powinno jej zabrać zajęcie obecnych pozycji zgodnie z pier- wotnymi przewidywaniami księcia. Bahnak miał też nadzieję, że liczba ofiar będzie niższa. Może i była niższa, niż się oba- wiał, ale wystarczająco wysoka, by zbyt wiele rodzin Konio- kradów bolało nad stratą najbliższych. Ale w tej chwili to nie o bezpieczeństwo Jarthuhla, ojca czy któregoś z braci się obawiała. Martwiła ją ich nieobecność, która przejmowała jej serce strachem. Choć się z tym nie obnosił, Jarthuhl był zawsze dumny z żony, która zaraz po swoim ojcu była najważniejszą osobą w Hurgrum. Przez lata małżeństwa przyzwyczaiła się, że ma w nim zawsze oparcie - podobnie jak Bahnak w niej - gdy należy podjąć jakąś decyzję, a on zawsze był przy niej, gdy go potrzebowała, cichy, ale pomocny. Po raz pierwszy od wielu lat czuła się krucha i samotna w obliczu od- powiedzialności, tęskniła za pokrzepiającym uściskiem jego ramion. Po raz ostatni przeciągnęła szczotką przez włosy, po czym z brzękiem rzuciła ją na toaletkę. Musi wystarczyć, powiedzia- 422 DavidM. Weber ła sobie, wstając, po czym spojrzała na służącą stojącą niepew- nie w drzwiach. - Będę wdzięczna, jeśli powiesz gońcowi, że zobaczę się z nim w sali obrad - powiedziała. Nikt nie poznałby po jej gło- sie, jak bardzo była przerażona. Księżna Arthanał czekała już w sali obrad, gdy przybyła Mar- glyth. Arthanał nie pełniła żadnej oficjalnej funkcji w radzie, jednak Marglyth wiedziała, jak często jej rady miały decydują- cy wpływ na ważne decyzje podejmowane przez Bahnaka, i cię- żar spoczywający na jej barkach wydał się odrobinę lżejszy, gdy matka uśmiechnęła się do niej zachęcająco. Obeszła stół dookoła, by usiąść na swoim miejscu pierwszego doradcy, po czym z mocno bijącym sercem podniosła oczy, gdy drzwi po- nownie się otwarły. Ale to nie był goniec -jeszcze nie - i puls uspokoił jej się nieco, gdy strażnicy wpuścili do komnaty Bah- zella i Hurthanga. - Dziękuję za przybycie - powiedziała cicho, ale z głębi ser- ca. Bahzell tylko wzruszył ramionami, a potem uściskał ją i sta- nął pod ścianą za jej krzesłem jak zbrojny za swoim panem. Hurthang stanął obok niego. Z formalnego punktu widzenia nie mieli tu nic do roboty, podobnie jak Arthanał, ale Marglyth wie- działa, że będzie potrzebowała porady, a nie było możliwości zwołania regularnego posiedzenia rady na czas. Nawet gdyby nie to, że był właśnie środek nocy, większość mężczyzn zasia- dających w radzie była na froncie z Bahnakiem, a kobiety roz- proszyły się po Hurgrum, starając się wykonywać zarówno obo- wiązki nieobecnych członków rady, jak i swoje własne. Poza tym było to jedno z obciążeń wiążących się z funkcją pierw- szego doradcy. Pod nieobecność ojca rządzenie Hurgrum nale- żało do Marglyth... a dopóki nie poznała pełnej treści wiado- mości przyniesionej przez gońca, próba zebrania kworum i tak nie miała sensu. Ktoś zastukał do drzwi. Zmusiła się, żeby się wyprostować na krześle, gdy wycieńczony, ubłocony Koniokrad został wpro- wadzony do środka. Goniec ukląkł na jedno kolano pomiędzy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 423 otwartymi ramionami stołu w kształcie litery U, a Marglyth prze- łknęła ślinę. - Nie czołgaj mi się tu na kolanach! - powiedziała cierpko. - Wstawaj i mów, co masz powiedzieć. - Tak, milady. - Goniec wstał i sięgnął do sakwy. Jasne było, że został wysłany w wielkim pośpiechu, bowiem wymiętoszo- ny kawałek papieru, który wyjął, nie został włożony do spe- cjalnej tuby przeznaczonej do przechowywania wiadomości. Mało tego, nie został nawet należycie zapieczętowany, a tyl- ko złożony. Wyciągnął go w stronę Marglyth, która z zado- woleniem odnotowała, że kiedy go odbierała, nie drżały jej ręce. - Dziękuję - powiedziała uprzejmie i rozprostowała ciasno zwiniętą kartkę. Pismo trudno było odczytać, ale nie było to niemożliwe; przebiegając oczyma nagryzmoloną naprędce wia- domość, poczuła, jak uszy kładą się jej płasko na głowie. - Wiesz, co tu jest napisane? - zapytała, podnosząc oczy na kuriera, który kiwnął głową. - Tak, milady. Kapitan Garuth nie miał czasu zapieczętować wiadomości jak trzeba i obawiał się, że może się w związku z tym zapodziać. Chciał mieć pewność, że będę w stanie odpo- wiedzieć na każde pytanie, gdyby do tego doszło. - Rozumiem. - Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwi- lę. - A ty jak szacujesz ich liczebność? - spytała w końcu. - Kapitan Garuth ma rację, milady. W samej awangardzie, jeśli w ogóle ją mają, idzie jakiś tysiąc ludzi, a za nimi ciągnie pewnie jeszcze więcej. - Rozumiem - powtórzyła. Wzięła głęboki oddech i skinęła mu głową. - Jeszcze raz ci dziękuję. Będę wdzięczna, jeśli te- raz zostawisz nas samych, żebyśmy mogli się nad tym - poru- szyła lekko pismem - trochę zastanowić. Powiedz strażnikom, że chcę, abyś otrzymał porządny, ciepły posiłek. Goniec kiwnął głową, ukłonił się i wyszedł, a Marglyth zwró- ciła się w stronę swojej rodziny. Wymuszony spokój zniknął na chwilę z jej twarzy, gdy drzwi zamknęły się za posłańcem, ale udało jej się zapanować nad mimiką. 424 DavidM. Weber - Garuth - powiedział cicho Hurthang - dowodzi placówką strzegącą Gardzieli, o ile dobrze sobie przypominam. - Tak jest - potwierdziła ponuro Marglyth. Zmięła kartkę w dłoni i spojrzała prosto na Bahzella. - Idą na nas Sothoii - powiedziała po prostu. - Na Tomanaka! - wymamrotał Hurthang, ale Bahzell się nie odezwał. Spojrzał tylko na siostrę, jeszcze raz słysząc w gło- wie głos Kilthana, opisującego obawy Sothoii przed powsta- niem zjednoczonego królestwa hradani. Cóż, jeśli chcieli temu zapobiec, wybrali odpowiedni moment, pomyślał posępnie. Bahnak zostawił w Hurgrum pięciuset ludzi -jeden batalion - który wspierała uszczuplona o połowę straż miejska. Pozostałe miasta Koniokradów były równie bezbronne, gdyż każdy wo- jownik, bez którego sprzymierzone klany były*w stanie się obejść, został rzucony na Churnazha. Jego ojciec chciał zmiażdżyć Churnazha tak szybko, jak to tylko możliwe - po części w nadziei, iż sojusznicy generała, widząc jak druzgocą- cą poniósł porażkę, poddadzą się bez dalszej walki, a częścio- wo po to, by odwołać osłaniające go oddziały na wypadek ta- kiego właśnie ataku. Ale Sothoii zdołali skupić swoje siły szyb- ciej, niż Bahnak uznał to za możliwe. - Schodzą Gardzielą? - zapytał w końcu, a Marglyth kiwnę- ła głową. Cóż, to też miało sens. Na Wietrznej Równinie zima trwała długo, a na jej północnych krańcach i w pobliżu Lodow- ca Beznadziei śnieg dopiero teraz zaczynał topnieć. Potężna rzeka Włócznia wezbrała, ale wezbrały też wszystkie inne, mniejsze potoki spływające w dół Skarpy, co oznaczało, że więk- szość tradycyjnych szlaków prowadzących z płaskowyżu na niziny było zalanych i nieprzejezdnych. Ale nie Gardziel. Długa, wąska i kręta szczelina wrzynała się w Skarpę, biegnąc na sam szczyt płaskowyżu. Miejscami nie szersza niż na jakieś pięćdziesiąt kroków, na prawie całej swej długości była wolna od zalegających mas śniegu. Kiedyś wąwóz stanowił koryto najbardziej wysuniętego na północ do- pływu rzeki Hangnysti, ale jakiś dawny kataklizm zakrzywił i wygiął zachodni skraj Wietrznej Równiny, kierując rzekę da- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 425 lej na północ i wypiętrzając stromy, pochyły uskok skalny, two- rzący barierę zamykającą górny wylot Gardzieli, dzięki czemu nie spływały nią nawet wezbrane podczas wiosennych rozto- pów potoki. Za ludzkiej pamięci Gardziel nie została nigdy za- lana, ale był to trudny szlak. Większość konnic uznałaby ją za całkowicie nieprzejezdną i nawet konie bojowe Sothoii potrze- bowały aż dwóch dni, by zejść nią na sam dół. Z tego powodu o wiele częściej korzystali z tej trasy zapuszczające się na Wietrz- ną Równinę oddziały hradani i nawet teraz Bahzell nie mógł otrzą- snąć się ze zdziwienia, że Sothoii spróbowali ją sforsować. Niestety, takie były fakty... a dolny wylot Gardzieli dzieliło od murów Hurgrum mniej niż dwadzieścia pięć lig. Gdyby ko- lumna Sothoii wydostała się na otwartą przestrzeń, mogła prze- walić się przez samo serce księstwa Bahnaka i nie było wojow- ników, którzy byliby w stanie ją powstrzymać. W przeszłości wojska Sothoii docierały już tak daleko, nawet jeśli nie za ży- cia ostatnich dwóch, trzech pokoleń, i za każdym razem doko- nywały straszliwych zniszczeń. Mogło się okazać, że podczas gdy Bahnak rozgramia armię Churnazha, jego własne ziemie są palone i pustoszone. - Jak daleko już zeszli? - zapytała Arthanal swoim cichym głosem. - Jeszcze nie zaczęli schodzić... nie, zanim Garuth wysłał wiadomość - odrzekła Marglyth. - Rozstawił na Wietrznej Rów- ninie, w promieniu dziesięciu lig od wylotu Gardzieli, obser- watorów wypatrujących ewentualnych zagrożeń. Dzisiejszego ranka Sothoii jeszcze nie zaczęli schodzić. Nie zbliżyli się na- wet na odległość pięciu lig do jego głównej pozycji. - Ilu ma ludzi? - zapytał Bahzell. - Zbyt mało - ponuro odpowiedział za siostrę Hurthang. - Zawsze miał być tylko wysuniętym zwiadowcą. Będę zdziwio- ny, jeśli ma tam więcej niż czterdziestu wojowników. - Ale Sothoii jeszcze o tym nie wiedzą - zauważyła Marglyth. - Tak, a Gardziel nie jest wcale takim złym miejscem, by garstka nie mogła spróbować opóźnić marszu armii - wy- mamrotał Bahzell. Oparł się plecami o oparcie krzesła, po- 426 DavidM. Weber cierając szczękę i w zadumie poruszając powoli uszami w przód i w tył. Nie znał Garutha równie dobrze, jak innych oficerów swego ojca, ale człowiek, którego pamiętał, był rozważnym, sprytnym dowódcą. Nikt nie musiał mu mówić, co ma robić, znał też każdą sztuczkę mającą na celu przeko- nanie nieprzyjaciela, że ma więcej ludzi niż w rzeczywisto- ści. Ale jeśli siły Sothoii są bardzo liczne, nie będzie w sta- nie ich powstrzymać, niezależnie od tego, jak duża była obronność Gardzieli. - ... posiłki? - Otrząsnął się z zamyślenia, uświadamiając sobie, że jego matka coś mówi. Spojrzał na Marglyth. - Nie mamy im kogo wysłać, matko - powiedziała stanow- czo jego siostra. - O, mamy w mieście jeden batalion, ale nie powstrzyma on poważnego ataku. Opóźni, może, ale nie po- wstrzyma. Nie - potrząsnęła głową. - Będzie nam bardziej po- trzebny tutaj, kiedy Sothoii już tu dotrą. - Marglyth ma rację - zgodził się z nieszczęśliwą miną Hur- thang. - Nie to, żeby jeden batalion mógł nam jakoś pomóc, nawet zza murów. - Ano prawda - usłyszał swój własny głos Bahzell. - Ale myślę sobie, że istnieje lepsze wyjście z sytuacji. - Musiałbym się nieźle nagłowić, żeby wymyślić gorsze! - zauważył jego kuzyn ze śmiechem, ale na widok wyrazu twa- rzy kuzyna nachylił głowę w jego stronę. - Chcesz powiedzieć, że naprawdę coś wymyśliłeś? - Nie powiem, że to najlepszy pomysł, jaki bogowie podsu- nęli śmiertelnikowi, ale lepsze to niż nic - odpowiedział Bah- zell. Potem zwrócił się do siostry: - Najlepiej sama pchnij goń- ca, Marglyth. Powiadom Garutha, że ma zrobić wszystko, co w jego mocy, by opóźnić marsz Sothoii, ale nie chcę żadnych walnych bitew. Może stoczyć jakąś potyczkę, jeśli okaże się to konieczne, ale nie wolno mu zrobić niczego, czym zdradziłby, jak jest słaby. Powiedz mu, że jutro w południe ma być nie ni- żej niż przy Rozpaczy Charhana. - A po co mielibyśmy mu mówić coś takiego? - spytał Hur- thang. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 427 - Bo do tego czasu ty, Gharnal, ja i cały zakon dotrzemy tam forsownym marszem - odparł Bahzell stanowczym tonem. - Ale Tomanak mówił... - zaczął Hurtłiang. - Tomanak mówił, że nie wolno nam brać udziału w wal- kach pomiędzy Koniokradami i Zakrwawionymi Mieczami - wpadł mu w słowo Bahzell - i nie weźmiemy w nich udzia- łu. Ale nie mówił nic, ale to nic o walczeniu z Sothoii, mój drogi! - Mamy tylko dwanaście dziesiątek mieczy, nawet licząc re- krutów - zauważył Hurtłiang. - Gardziel Gardzielą, z takimi siłami nie uda ci się zatrzymać czterech czy pięciu tysięcy So- thoii. I to jeszcze zakładając, że w ogóle uda ci się tam tak szybko dotrzeć! - O, niech cię o to głowa nie boli - zapewnił go Bahzell po- nurym, twardym jak stal głosem. -1 czy uda nam się zatrzymać tych drani, czy nie, musimy chociaż spróbować. Nie zrobili- śmy nic, co mogłoby sprowokować atak Sothoii - nie napadali- śmy nawet na ich stada od prawie pięciu lat - i myślę, że Toma- nak może nie żywić najcieplejszych uczuć do ludzi, którzy bez wypowiedzenia wojny wyruszają na lud, który niczym im nie zawinił. W tym wypadku nie mamy innego wyboru, jak tylko zabrać tam zakon, by przedyskutować to z nimi i pokazać im, że są w błędzie. - A i tak nas stratują - spierał się Hurthang. - Może tak, a może nie - odparł Bahzell. - Ale nie wyjdą z tego bez szwanku i zajmie im to trochę czasu. Będę zasko- czony, jeśli nie uda nam się zyskać co najmniej dwóch, trzech dni, a możliwe, że zdołamy przekonać tego, kto dowodzi drugą stroną, żeby zabrał swoich jeźdźców do domu. Nie będzie wie- dział, jak wygląda sytuacja Churnazha, nie będzie więc miał pojęcia, jak szybko ojciec zdoła skierować swoje oddziały prze- ciwko niemu. Poza tym jest jeszcze strasznie wcześnie, Hur- thangu. Nie orientuję się, jakie warunki panują na Wietrznej Równinie, ale idę o zakład, że są znacznie gorsze tam na górze niż tu na dole. A skoro już o tym mowa, myślę, że Garuth tro- chę wyolbrzymił zagrożenie. Nie mam żadnych, ale to żadnych 428 DamdM. Weber wątpliwości, że widział tylu ludzi, ilu podał w raporcie, ale naj- pewniej nie idzie za nimi aż tak liczne wojsko, jak myślał. - A jak niby do tego doszedłeś? - zapytał sceptycznie Hur- thang. - Ci chłopcy pochodzą z Zachodniej Ćwiartki, najprawdo- podobniej z miejscowych garnizonów - wyjaśnił Bahzell pew- nym siebie tonem, pamiętając, co Kilthan mówił mu o podzia- łach w królestwie Sothoii, wywołanych różnicą zdań w kwestii reakcji na „groźbę" hradani. - Nie mieli czasu, żeby zmobilizo- wać więcej ludzi - ani dotrzeć do Gardzieli - przy takim stanie dróg jak na górze - ciągnął. - Więc kimkolwiek jest ich dowód- ca, będzie wiedział równie dobrze jak my, że nie może liczyć na wsparcie. Nie będzie chciał spotkać się na otwartym terenie z czterema czy pięcioma tysiącami Żelaznych Toporów i taką samą liczbą wojowników z każdego innego klanu. Nie - Bah- zell potrząsnął głową. - Ma tylko zamiar jak najszybciej zejść na dół i wydostać się z Gardzieli, a może utrzymać jej wylot, dopóki nie nadciągną posiłki. - Hmm. - Tym razem Hurthang podrapał się po brodzie, roz- ważając dokładnie argumenty Bahzella, ale potem niechętnie pokręcił głową. - Nie mam nic do zarzucenia logice twojego wywodu, Bah- zellu, ale... gwarantuję ci, że powstrzymamy ich przez dzień czy dwa, ale trzy? - Znów pokręcił głową. - Przez dwa będzie wystarczająco trudno, mój drogi, trzy dni to robota dla cudo- twórców, nie wojowników! A nawet gdyby udało się nam po- wstrzymywać ich przez trzy dni - nawet cztery - to nie wystar- czy. Stratują nas, wyślą zwiadowców, żeby się upewnić, czy w pobliżu nie ma żadnych armii, a potem rozwiną szyk i zabio- rą ze sobą te swoje przeklęte pochodnie! - Myślę, że Hurthang ma rację, Bahzellu - powiedziała Mar- glyth z cichą rezygnacją. - Tylko stracisz swoich ludzi, tak jak Garuth. - Może i tak - upierał się Bahzell - ale ty i Hurthang nie wzięliście pod uwagę jednej rzeczy - tego co różni naszych chłopców od Garutha i jego podkomendnych. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 429 Kuzyn i siostra spojrzeli na niego z zakłopotaniem, ale zo- baczył, że matka kiwa powoli głową. Na twarzy Arthanal wciąż malował się niepokój, ale w jej oczach pojawiła się iskierka na- dziei. Skinął jej głową. - Garuth walczy w barwach Hurgrum - powiedział spokoj- nie. - Nasi chłopcy będą nieść inny sztandar, Hurthangu. Może być, że człowiek dowodzący tymi jeźdźcami nie będzie chciał widzieć tego w ten sposób, ale jest wielka różnica pomiędzy stratowaniem krwiożerczych najeźdźców hradani a wymordo- waniem całego konwentu zakonu Tomanaka, który chce tylko bronić kobiet, dzieci i starców. Nie wątpię, że wybrali człowie- ka, który nie uroni łzy nad zabitym hradani, ale rozgniewanie całego zakonu Tomanaka to zupełnie inna sprawa, Hurthangu! - Może i masz rację, zakładając, że uwierzą w to, że jeste- śmy członkami zakonu - przyznał jego kuzyn - A jeśli nie? - Nie będziemy bardziej martwi w Gardzieli niż bylibyśmy na zgliszczach Hurgrum - odpowiedział posępnie Bahzell. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY -1? - warknął Mathian, kierując jednowyrazowe pytanie do Festiana. - Ostrzegałem, że ten szlak jest trudniejszy, niż wydawał się na mapie, milordzie - odpowiedział Festian cierpkim, uszczypliwym tonem. Oczy dowódcy zwiadu miotały błyska- wice, ale panował nad sobą. Co nie oznaczało, że zamierzał znosić napady wściekłości Mathiana. Nie w polu, gdzie jak dotąd mało znaczące dokonania Mathiana nie dawały mu pra- wa do besztania człowieka, który terminował w służbie same- go Pargana Wielkiego. Odpowiedź starszego rycerza roznieciła na nowo gniew Ma- thiana, twarz mu pociemniała, ale zmusił się, żeby wzięć głę- boki oddech. Fakt, że Festian był od samego początku przeciw- ny wyprawie - a zwłaszcza schodzeniu w dół Gardzielą- wca- le nie poprawiał mu humoru... podobnie jak świadomość, że dowódca zwiadu jest mu potrzebny. W przeciwieństwie do Mathiana Festian walczył już kiedyś w Gardzieli. Był to jednak jedyny sposób, w jaki Mathian mógł dorwać tych przeklętych przez Phrobusa hradani, a jeśli chciał ich w ogóle zaatakować, musiał to zrobić teraz, kiedy wszystkie oddziały tego drania ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 431 Bahnaka wyrzynały gdzie indziej swoich barbarzyńskich po- bratymców. - Znakomicie. Ostrzegałeś mnie - powiedział. - Ale bez względu na to, jak słuszne było twoje ostrzeżenie, teraz jeste- śmy tutaj. I w tej sytuacji oczekuję od ciebie raportu ze stanu szlaku przed nami. - Jak sobie życzysz, milordzie. - Festian zdjął otwarty jeź- dziecki hełm i włożył go w zgięcie łokcia. Podobnie jak Ma- thian i Haladhan miał na sobie stalowy kirys, a pod spodem pancerz z gotowanej skóry, a nie kolczugę czy zbroję płyto- wą, noszone przez rycerzy w innych krajach. Oprócz wietrz- nych jeźdźców niemal wszyscy Sothoii zarówno jazda jak, szlachta i zbrojni dosiadali koni lekkiej i średniej budowy, których mocnymi stronami była zwrotność i rączość. Na otwar- tym terenie ich szybkie ataki i zabójcza wprawa, z jaką posłu- giwali się jeździeckimi łukami, czyniła z nich śmiertelnie groź- nych przeciwników, ale Gardziel nie pozwalała im na wyko- rzystanie żadnej z tych zalet. Nie mogli wałczyć konno w tak wąskim i ciasnym wąwozie, a ich zbroje miały ograniczoną wartość w starciu z pieszymi Koniokradami. Ale Mathian wydawał się tego nieświadomy. Festian przez chwilę przyglądał się uważnie dowódcy eks- pedycji, krzywiąc się w duchu. Pomimo odziedziczonego sta- nowiska opiekuna okręgu Glanharrow Mathian miał pierwszą w życiu okazję dowodzić większym korpusem oddziałów i je- śli istniały choć dwa błędy, których nie popełnił, Festianowi nie przychodziło do głowy, co by to mogło być. „Zawsze był upierdliwy", pomyślał. „Nic dziwnego, że rumaki go nie chcia- ły! Żebym tylko znalazł jakiś sposób pozbycia się go!" Ale nie potrafił. I tak Festian znalazł się tutaj, w jednej trze- ciej drogi w dół Skarpy, na grzbiecie zmęczonego konia brną- cego po brzuch w błocie, pod rozkazami mściwego głupca, który jeszcze nie zdążył wydorośleć... i myślał, że jest odrodzonym Torrenem Fechmistrzem. - Gardziel nie jest wprawdzie zalana, milordzie - oznajmił - ale błoto miejscami sięga koniom do podudzi. Prawdę mó- 432 DavidM. Weber wiąc, to głównie błoto - tam gdzie nie ma litych skał albo usypisk głazów tak stromych, że nawet wietrzny jeździec musiałby zsiąść z rumaka. - Na wzmiankę o wietrznych jeźdź- cach Mathianowi błysnęły oczy. Zerknął w stronę sir Keltłiy- sa, siedzącego wygodnie w siodle, a Festian ukrył uśmiech zadowolenia. - Na domiar złego hradani wiedzieli o naszym nadejściu. Moi wiodący zwiadowcy są w jednej trzeciej drogi na dół i donieśli już o kilkunastu miejscach, gdzie wrogowie wykorzystali błoto i obsunięcia skalne, by zablokować głów- ną drogę. - Ale możemy się przedostać, tak? - To był sir Haladhan. Festian rzucił mu lodowate spojrzenie. - Możemy, marszałku. Będziemy musieli oczyścić szlak - zwłaszcza jeśli chcemy przeprowadzić konie, a przypuszczam, że chcemy - i część moich ludzi już nad tym pracuje, ale zej- ście na sam dół zajmie nam raczej trzy dni niż dwa. Haladhan rzucił mu piorunujące spojrzenie na tę zjadliwą uwagę o koniach i otworzył z gniewem usta, ale zanim zdążył się odezwać, przerwał mu sir Kelthys. - To wszystko może być prawdą, Festianie - powiedział z na- mysłem wietrzny jeździec - ale fakt, że próbują zablokować Gardziel, może być akurat dobrą wiadomością. Pozostali odwrócili się w jego stronę, a on z uśmiechem wzru- szył ramionami. Był to dość pogodny uśmiech, ale kryła się za nim żelazna wola i Mathian o tym wiedział. Wiedział również, że połączenie doświadczenia Kelthysa i jego pokrewieństwa z baronem Tellianem czyniły go kimś, kogo powinien słuchać bardzo uważnie. Tym bardziej, że już zlekceważył radę Kelthy- sa, który od razu był przeciwny konnej ekspedycji. - Dobrą wiadomością, sir Kelthysie? - spytał teraz. - Jakim sposobem? Kelthys, który w przeciwieństwie do towarzyszy miał na sobie pełną zbroję płytową, uśmiechnął się ponownie. Gnia- dosz Mathiana uniósł głowę, gdy zrównał się z nim rumak star- szego rycerza. Mierzący w kłębie szesnaście dłoni wałach lorda opiekuna był wysoki jak na konia bojowego Sothoii, ale przy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 433 rumaku wyglądał jak kucyk. Wierzchowiec sir Kelthysa mie- rzył w kłębie prawie dwadzieścia jeden dłoni - niemal sie- dem stóp - a sierść miał czarnąjak noc. Przez lata służby pod rozkazami Pargana Wielkiego Festian widział w innych kra- jach konie dorównujące rumakom rozmiarami, ale żadne nie mogły się z nimi równać pod innymi względami. Rumaki nie miały w sobie nic z ociężałej masywności charakteryzującej używane do szarży konie ciężkozbrojnych cudzoziemskich rycerzy, które wyglądały przez to niezgrabnie i niemrawo. Je- śli nie liczyć wzrostu, wałach Mathiana i rumak Kelthysa mogły pochodzić z tej samej hodowli i ta sama obietnica za- wrotnej szybkości czaiła się w ich szerokich piersiach i dłu- gich, mocnych nogach. Lecz nikt, kto kiedykolwiek miał do czynienia z rumakiem, nie pomyliłby go z „ koniem". Och, może były podobne fizycz- nie - pomijając rozmiary - ale różniły się pod każdym innym względem. Festian odkrył, że pochyla głowę w uprzejmym ukło- nie, gdy spojrzenia jego i rumaka spotkały się. Z oczu zwierzę- cia wyzierała inteligencja różniąca je od wszystkich innych koni - nawet wspaniałych koni bojowych hodowanych przez jego lud i - bardzo rzadko - sprzedawanych cudzoziemcom za osza- łamiające sumy. Według legendy rumaki stworzyli wspólnie Tomanak i Torgan. Od Torgana pochodziło ich piękno, gracja i dzika, nieokiełznana natura, od Tomanaka zaś odwaga i ogni- sty temperament, które sprawiały, że u boku wybranego towa- rzysza zwierzęta gotowe były stawić czoła każdemu wyzwa- niu, każdemu niebezpieczeństwu. A kiedy bogowie stworzyli rumaki, oddali je pod opiekę Sothoii, rozkazując im chronić je i szkolić i nigdy, przenigdy, nie pozwolić na to, by dostały się w obce ręce. Festian nie mógł w żaden sposób zweryfikować prawdziwo- ści tych legend, ale dawał im wiarę. Kto oprócz boga mógł nadać gracji i mocy tak idealną formę wyrazu? I kto oprócz boga mógł ofiarować rumakom ich rączość - wspaniałą rączość, której nie mogło dorównać żadne inne stworzenie, oraz wytrzymałość, po- zwalającą im stratować samo słońce? - Nie, milordzie - odparł Festian bez rozgoryczenia, które odczuwał zawsze, gdy Mathian albo Haladhan pytali go o coś w opryskliwy sposób. Kelthys kiwnął głową. - To do nich zupełnie niepodobne - zwrócił się do Mathia- na. - Jak już mówił sir Festian, Gardziel to zawsze trudny szlak, zwłaszcza dla jeźdźców, a hradani wiedzą o tym równie do- brze jak my. W innych okolicznościach spodziewałbym się, że wybiorę jakąś strategiczną pozycję i będą starali sieją utrzy- mać. Ale jeśli nasi zwiadowcy są już w jednej trzeciej drogi na dół, minęli już przynajmniej dwa miejsca, gdzie mogli pró- bować stawić nam opór. - Wzruszył ramionami. - Jeśli wziąć jeszcze pod uwagę ich próby zatarasowania drogi, wydaje mi się, że mają niewystarczające siły, aby stanąć do walki, nawet pomimo korzyści, jakie daje im Gardziel. Oznacza to, rzecz jasna, że musimy być przygotowani na możliwość... bardziej energicznych prób zablokowania szlaku z ich strony. Jeśli pa- mięć mnie nie zawodzi, w kilku miejscach w zasadzce z błota i piargu skalnego można z powodzeniem pogrzebać pół kon- nego oddziału. - Hm. - Mathian wydawał się być pod wrażeniem analizy Kelthysa, a Haladhan promieniał, jak gdyby sam na to wszyst- ko wpadł. Tylko Festian miał zamyślony wyraz twarzy, ale pod tą maską musiał przyznać, że nie potrafi nic zarzucić rozumo- waniu Kelthysa. - Możesz mieć słuszność, milordzie - odezwał się - i mam taką nadzieję - przynajmniej w kwestii ich liczebności. Ale to prawda, że mogą próbować wykorzystać przeciwko nam osu- wiska, zwłaszcza gdy będziemy się zbliżać do połowy drogi. Na tamtym odcinku grunt jest najbardziej rozmokły, a o tej po- rze roku musielibyśmy uważać na zsuwające się wraz z mocno roztopionym śniegiem skały, większe kamienie i piargi nawet ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 435 gdybyśmy nie obawiali się hradani. Potwierdza to tylko moje wcześniejsze słowa, milordzie - dodał. - Jeśli jest tak, jak mówi Kelthys, możliwe, że będziemy musieli posuwać się naprzód jeszcze wolniej, co oznacza, że sprowadzenie na dół trzonu ar- mii może nam zająć nawet aż cztery dni. Mówiąc, patrzył na Kelthysa, nie na Mathiana, i drugi rycerz nieznacznie skinął mu głową. Niestety, lord opiekun aż nadto wyraźnie dał im do zrozumienia, jak bardzo jest zdetermino- wany, by poprowadzić atak na hradani, i że nie mam zamiar słuchać głosów sprzeciwu. - Jeśli ma to zająć cztery dni, niech zajmie cztery dni - po- wiedział, obdarzając Festiana chłodnym spojrzeniem. - Twoim ludziom bez wątpienia potrzebne są wskazówki, sir Festianie. Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. - Oczywiście, milordzie - wycedził Festian przez zaciśnięte zęby, zawrócił konia i ruszył w dół Gardzieli. * * * Podkute kopyta stukotały na nagiej skale, ale Bahzell Bah- nakson prawie tego nie zauważał. Całą jego uwagę zaprzątał sztan- dar - szkarłatny topór na czarnym polu, który wciąż powiewał nad prymitywnym fortem zwanym Rozpaczą Charhana. Pomimo stanowczości, z jaką wypowiadał się w Hurgrum, nie miał bynajmniej pewności, że Garuth będzie w stanie wy- konać jego rozkazy. Teraz, widząc kilkunastu hradani biegną- cych ku niemu od strony nierównych, kamiennych murów, wie- dział już, że kapitanowi się udało. Podał powróz, na którym prowadził swojego muła, jedne- mu z ludzi Garutha, po czym cofnął się nieco, oddychając głę- boko. Mięśnie łydek i ud wydawały się drżeć, jak gdyby jego stopy wciąż unosiły się i opadały w długich susach Koniokra- dów. By przynieść ulgę obolałym nogom, zrobił kilka głębo- kich przysiadów, przyglądając się reszcie mijającej go kolum- ny. Dwudziestu przyjętych na okres próbny Zakrwawionych Mieczy zataczało się jak pijanych, pokonując ostatnie kilka jardów. Byli znacznie bardziej wyczerpani niż ich bracia Ko- niokradowie - choć, co zauważył z niejakim zadowoleniem, 436 DavidM. Weber nawet inni Koniokradowie wyglądali na bardziej zmęczonych niż Żelazne Topory - ale było to całkowicie zrozumiałe. Hra- dani Zakrwawionego Miecza odznaczali się taką samą wro- dzoną wytrzymałością, ale brakowało im ćwiczeń. Byli wy- starczająco niscy, by jeździć konno, więc nie mieli mięśni wyrobionych przez życie spędzone na uczeniu się, jak prze- gonić konnicę na własnych dwóch nogach. Przebiegnięcie dwu- dziestu kilku lig dzielących Hurgrum od wylotu Gardzieli oka- zało się dla nich ciężką próbą... ale dla Koniokradów również, przyznał w duchu Bahzell. Byłoby to wystarczająco trudne w idealnych warunkach, a fakt, że szczątkowe drogi tonęły w błocie, w kilku zaś miejscach musieli biec po bezdrożach, nieskończenie pogarszał sytuację. Przynajmniej mogli sobie trochę ułatwić zadanie. Nawet Koniokradowie nie chcieli pokonywać sześćdziesięciu mil w zbroi, jeśli nie było to konieczne, objuczyli więc swoim ekwipunkiem muły. Każdy hradani zaczynał z dwoma, a te- raz ich sprzęt niósł drugi z nich. Biedne zwierzęta padały z wy- cieńczenia, ale uniosły radośnie głowy, gdy dotarło do nich, że wyczerpująca podróż dobiega już końca. Niektórzy z wo- jowników Bahzella rozpakowywali sakwy, by dostać się do zbroi i oręża. Inni osunęli się na ziemię, by odpocząć, ale Hurthang zmuszał ich do poderwania się na nogi, wskazując im ich muły. Bahzell poczuł ulgę, widząc, że traktuje Zakrwa- wionych Mieczy tak samo jak Koniokradów. Najwyraźniej przebiegnięcie sześćdziesięciu mil w jedenaście godzin, a po- tem wdrapanie się do połowy Gardzieli w kolejnych sześć wystarczyło, by zmazać z nich piętno urodzenia się Zakrwa- wionymi Mieczami. Znów usłyszał stukanie kopyt. Gdy podniósł oczy, zoba- czył Brandarka, Kaerithę i Vaijona, którzy wjeżdżali na ostat- nią pochyłość. Dwójka ludzi sprawiała wrażenie zmęczonych i wymizerowanych, a choć byli zahartowanymi jeźdźcami, wszyscy troje bez wątpienia czuli się tak, jakby ktoś ich wy- batożył. Vaijon był nieco podejrzliwy, jakby gdyby myślał, że padł ofiarą jakiegoś żartu, gdy Bahzell uparł się, by każdy ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 437 z nich wyruszył z trzema luzakami. Teraz przekonał się, że Koniokrad miał rację. Tłumiąc jęk, zsunął się z siodła, ale Kaeritha i Brandark zostali tam, gdzie siedzieli. Bahzell wy- szczerzył zęby. Wyraz twarzy Kaerithy oznajmiał wszem i wo- bec, że nie zamierza odkleić się od siodła, dopóki nie uzyska pewności, że znalazła się gdzieś, gdzie nie będzie się musiała na nie z powrotem wdrapywać. - Jesteśmy na miejscu? - wychrypiał Vaijon. - Tak - potwierdził Bahzell i wskazał kciukiem na toporne umocnienia. - Rozpacz Charhana - oznajmił. - Dlaczego się tak nazywa? - spytała Kaeritha. - Opowieść głosi, że Charhan był wodzem klanu Koniokra- dów, kiedy Sothoii po raz pierwszy zawędrowali w te strony. Nawet wtedy nie przepadali specjalnie za nami i robili wszyst- ko, co w ich mocy, by nas pozabijać, ale mieli mniej więcej te same problemy co teraz, bo nie było wielu dróg, którymi mo- gliby się do nas dostać. Krótko mówiąc, Sothoii ruszyli do ata- ku przez Gardziel. Było ich zbyt wielu, by Charhan mógł ich powstrzymać na otwartym terenie, więc przyjął atak w tym miejscu. Jeśli chcecie usłyszeć tę opowieść, powinniście po- prosić starego Thorfę, żeby ją wam zaśpiewał. Opiewa całą masę bohaterskich czynów, ale nawet Thorfa powie wam, że wszyst- ko zmyślili ci, których tam wcale nie było. Umilkł, patrząc na koniec kolumny, wspinający się na szczyt wzniesienia. Vaijon zmarszczył brwi. - Ale dlaczego nazywa się Rozpaczą Charhana? - zapytał. - Hm? - Bahzell odwrócił się do niego, nadstawiając uszu. - Pytałem, dlaczego nazywa się Rozpaczą Charhana - powtó- rzył młodzieniec i tym razem Bahzell uśmiechnął się ponuro. - Powiedziałem, że tutaj przyjął atak, Vaijonie - rzekł cicho. - Nie mówiłem, że ich powstrzymał, bo tego nie zrobił. Strato- wali jego i wszystkich jego ludzi, a kiedy zjechali na sam dół Gardzieli, stratowali też całą resztę jego klanu. Widzisz, wła- śnie dlatego to tylko legenda, bo nikt, ale to nikt z jego ludzi nie przeżył, aby opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY - Powiedziałeś, że jaki sztandar? Sir Festian wpatrywał się z niedowierzaniem w ubłocone- go, spoconego zwiadowcę, ale mężczyzna z uporem potrząsał głową. - Widziałem to, co widziałem, sir. - Ale... zaczął Festian i urwał. Yarran był dobrym zwiadow- cą, jednym z jego najlepszych ludzi. Jeśli twierdził, że coś wi- dział, oznaczało to, że tak właśnie było... bez względu na to jak nieprawdopodobne się to wydawało. Dowódca zwiadu przez kilka sekund rozważał w myśli ten niestrawny pomysł, potem zsiadł z konia i wręczył wodze ad- iutantowi. - Prowadź - rozkazał, a Yarran kiwnął głową i ruszył przo- dem w dół. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat Festian był już trochę za stary na takie rzeczy. Oddech miał krótszy, a stawy zrobiły mu się ostatnio nieco sztywne, ale zmusił się, by dotrzymać kroku Yarranowi. Buty do jazdy konnej zgrzytały im na ka- mieniach i zapadały się w błocie. Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. „Pieszy zwiad to nie jest to, co Sothoii lubią najbar- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 439 dziej", pomyślał. „Większość z nas najchętniej dosiadałaby konia, żeby się wysikać... zakładając, że udałoby się go zacią- gnąć do latryny!" Niemal roześmiał się na tę myśl, a potem zganił sam siebie za bujanie w obłokach tak blisko wroga. Potrząsnął głową, sta- rając się poruszać jak najciszej. Yarran, mijający właśnie na- stępny załom skalny, zamachał gwałtownie ręką i obaj zeszli ze szlaku, kryjąc się za jedną z wielu stert głazów spiętrzonych na zakrętach przez rzekę, która już od dawna nie płynęła przez Gardziel. - Tam - powiedział cicho Yarran, a Festian poczuł, że brwi unoszą mu się do góry, gdy podążył wzrokiem za palcem zwia- dowcy, wskazującym prymitywną twierdzę. „Nic dziwnego, że się tu zatrzymali", taka była jego pierw- sza myśl. „Szlak rozszerza się na tyle, żebyśmy mogli nieco rozwinąć szyk, ale potem się zwęża... a oni tkwią na samym szczycie tego paskudnego zbocza." Usiłował przypomnieć so- bie, jak hradani nazywali to miejsce. Wiedział, że miało jakąś nazwę - stoczono tu dość bitew i potyczek, by pamiętał choć tyle - ale nie potrafił przywołać jej z pamięci. Czyjaś Rozpacz, jakoś tak to brzmiało? Odsunął od siebie tę myśl i usiadł na piętach za wielkim gła- zem, zdrapując zaschniętą plamę błota z kirysu i wpatrując się w chorągiew łopoczącą nad siermiężnymi umocnieniami. Nie był to jednak szkarłatny topór na czarnym polu, godło Hurgrum - sztandar miał barwę ciemnozieloną, a na nim widniał złoty miecz skrzyżowany ze złotym buzdyganem. „A więc Yarran miał rację. Ale co na Phrobusa robi tu zakon Tomanaka? Zakon zakonem, na murze pod sztandarem stoją przecież przeklęci hradani!" Skrzywił się, po czym skinął na Yarrana. - W porządku. Miej na nich oko, a ja przyślę jeszcze kilku ludzi, którzy będą cię osłaniać i robić za gońców. Nie wdawaj się w żadne walki, ale jeśli ci dranie zrobią cokolwiek - cokol- wiek oprócz siedzenia dokładnie tam, gdzie są - poślij wiado- mość w górę Gardzieli. Zrozumiano? 440 DavidM. Weber - Tak, sir. - Świetnie! - Festian poklepał zwiadowcę po ramieniu i od- wrócił się, by wrócić na szlak. * * * - Zakon Tomanaka? Twój człowiek oszalał - albo się upił! - oświadczył sir Mathian. - Ani jedno, ani drugie, milordzie - odparł ostro Festian - a sztandar widziałem sam... na własne oczy. - Gwałtow- nym, gniewnym gestem wskazał swoje oczy. - Ktokolwiek czy cokolwiek go wywiesiło, na dole powiewa sztandar To- manaka! Mathian odsunął się, uświadamiając sobie wreszcie wście- kłość kryjącą się za przypominającym maskę wyrazem twarzy Festiana. Obaj stali twarzą w twarz pod baldachimem, który udało się rozpiąć pomiędzy dwoma głazami jednemu z adiu- tantów lorda opiekuna. W popołudniowym słońcu roiło się od komarów, a choć ponad Gardzielą wiał przyjemny, chłodny wietrzyk, z powodu stromych ścian nie docierało do nich na- wet jedno jego tchnienie. Niegościnna rozpadlina przypomina- ła napełniony parą piec, w takim właśnie miejscu noszenie zbroi było tak niewygodne, jak to tylko możliwe, i czerwona twarz lorda opiekuna spływała potem. - W porządku, Festian. Wierzę ci oczywiście - powiedział, o wiele bardziej pojednawczo, niż zamierzał. - Ale to wydaje się zupełnie... zupełnie niemożliwe. - W rzeczy samej, milordzie - wtrącił się Haladhan. - Wydawałoby się, że nawet hradani nie ośmielą się sprofa- nować symboli Tomanaka. Nawet oni nie ryzykowaliby chyba z własnej woli popadnięciem w niełaskę boga wojny tuż przed bitwą! - Też coś! - Mathian splunął na ziemię. - Hradani to zwie- rzęta! Wątpię, czy nawet bogowie wiedzą, czego się po nich można spodziewać. Powinniśmy roznieść na kopytach tę hoło- tę, a nie marnować czas, zastanawiając się, co myślą sobie ta- kie dzikusy! - Znów splunął, po czym dodał. - O ile w ogóle myślą, w co wątpię! ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 441 Festian, mierząc go lodowatym wzrokiem, otworzył usta, ale uniesiona ręka Kelthysa powstrzymała go, zanim zdążył się odezwać. „I dobrze", pomyślał chwilę później. On sam może i nie lubił hradani, ale w przeszłości walczył z tyloma z nich, by ich szanować. Byli odważni, dobrze wyszkoleni i, we własnym pojęciu, walczyli honorowo. Prawdę mówiąc, w tej chwili wolałby służyć pod rozkazami hradani niż swoje- go obecnego dowódcy. - Przepraszam, milordzie - powiedział spokojnie Kelthys. - Tak, sir Kelthysie? - Uważam, że Haladhan poruszył istotną kwestię, milordzie. Kimkolwiek jeszcze byliby hradani, to wojownicy. A choć sam zauważyłem, że nie czczą żadnych bogów, czy to światła, czy mroku, nie zadają też sobie jakiegoś specjalnego trudu, by ich do siebie zrazić. Zwłaszcza boga wojny. - Czyżbyś sugerował, że tam w dole czeka na nas zakon To- manaka? - Mathian nie był w stanie ukryć niedowierzania po- brzmiewającego w jego głosie, ale Kelthys, zamiast się obra- zić, wzruszył tylko ramionami. - Sugeruję jedynie, że mamy do czynienia z czymś niezwy- kłym. Zawsze istnieje możliwość, że jest to wyłącznie fortel, mający na celu opóźnienie naszego marszu. Z drugiej jednak strony, może się za tym kryć coś jeszcze. W tej sytuacji sądzę, że powinniśmy ustalić, z czym mamy do czynienia, zanim po- dejmiemy jakieś pochopne działania. O ile dobrze sobie przy- pominam, ta placówka nie może pomieścić więcej niż dwustu ludzi. Czy mam słuszność, sir Festianie? - Tak. Można by tam wbić trzysta osób, gdyby zabrać się do tego z młotkiem, ale wówczas zdziesiątkowaliby ich łucznicy. To tylko ułożony z kamieni wał, niczym nie zadaszony. - Tak myślałem - wymamrotał Kelthys. - Mamy ponad czte- ry tysiące ludzi, milordzie - zwrócił się do Mathiana - przy czym wszyscy równie dobrze strzelają z łuku, jak walczą wręcz. Gdybyśmy byli zmuszeni zdobyć tę placówkę, ponie- ślibyśmy ciężkie straty, ale w konfrontacji z naszymi siłami nieprzyjaciel nie utrzyma się długo. W tej sytuacji nie widzę 442 DavidM. Weber niczego złego w wysłaniu posłańca z białą flagą, by dowie- dzieć się, co właściwie oznacza obecność sztandaru Tomana- ka. Nawet jeśli to tylko jakiś wybieg, dodatkowy czas, jak na to poświęcimy, będzie minimalny. - Coś w tym chyba jest - zgodził się w końcu Mathian, choć wyraz twarzy miał wyraźnie nieszczęśliwy. Przez chwilę wpa- trywał się ze złością w ziemię, a potem skinął na swojego ku- zyna. - Chodź ze mną, Haladhanie. Chcę się bardzo dobrze za- stanowić, jaką wiadomość wysłać tym łajdakom. Haladhan kiwnął głową i obaj się oddalili. Festian myślał przez moment, że Kelthys pójdzie za nimi, ale wietrzny jeź- dziec przyglądał im się tylko z nikłym uśmiechem. Potem spoj- rzał na Festiana i dowódca zwiadu uświadomił sobie, że po raz pierwszy zostali sami. - Powiedz mi, sir Festianie - wyraz twarzy Kelthysa po- został sympatyczny, ale głos miał ostry jak smagniecie bi- czem - co, u diabła, chodziło ci po głowie, kiedy pozwoliłeś temu idiocie uciec na wojnę, nie powiadamiając nawet baro- na Telliana? Taka wściekłość biła z głosu wietrznego jeźdźca, że Festian aż się wzdrygnął, ale potrząsnął gwałtownie głową. - Mathian wysłał wiadomość, milordzie. On... - Urwał, wi- dząc wyraz oczu Kelthysa. - Chcesz powiedzieć, że jej nie wy- słał? Przecież powiedział mi, że zamierza to zrobić! Nawet on... Po raz kolejny ugryzł się w język w obawie, że wyrwie mu się coś, czego żaden rycerz służący Mathianowi nie powinien mówić. Kelthys westchnął. - A jednak, Festianie - powiedział, a w jego głosie nie było już gniewu. - Ale skąd o tym wiesz? - Festianie, Festianie! Myślisz, że mój kuzyn przypadkiem postanowił któregoś popołudnia, że miło by było, gdybym zamieszkał w Głębokiej Wodzie, żeby móc przyjeżdżać do niego na pikniki? Martwi się o Mathiana, odkąd umarł sir Gardian, i chciał, żebym miał go na oku. I przez ostatnie dwa lata miałem. A za tę służbę - skrzywił się - nasz dobry baron ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 443 opiekun Zachodniej Ćwiartki jest mi winien kolosalną przy- sługę. Festian najzwyczajniej w świecie gapił się na wietrznego jeźdźca, który zachichotał, jakby wbrew własnej woli, na wi- dok jego miny. Potem poszedł do niego bliżej, „przypadkowo" zasłaniając przed wszystkimi twarz Festiana, dopóki starszy rycerz nie odzyskał panowania nad sobą. Jego własny wyraz twarzy pozostał obojętny, gdy przemówił spokojnie, acz z na- ciskiem. Od co najmniej dziesięciu lat było jasne, że Koniokra- dowie i Zakrwawione Miecze rozstrzygną w końcu swoje spory w ten czy inny sposób. Tellian wysyła regularnie wia- domości do Sothalas, aby król Markhos i jego ministrowie mieli cały czas rozeznanie w sytuacji. Jak należy postąpić? Na dworze zdania są podzielone. Jedna frakcja chce trzymać się z boku i pozwolić, by wydarzenia potoczyły się własnym biegiem, w nadziei, że Bahnak zdoła ucywilizować tych bar- barzyńców. Następne stronnictwo podziela pogląd Mathiana - chcą uderzyć teraz, kiedy hradani są zajęci sobą, i wybić ich co do nogi. Kolejne chce przyjść z pomocą przeciwniko- wi Bahnaka, aby konflikt nie wygasł, a hradani jak najdłużej walczyli między sobą, zamiast naprzykrzać się nam. Czwar- te utknęło pomiędzy tymi skrajnościami i nie ma żadnego pomysłu, co powinniśmy zrobić. Na razie wszystko jest dla ciebie jasne? Spojrzał przenikliwie na Festiana, który kiwnął głową. - To dobrze. Tellian od pewnego czasu martwił się o Ma- thiana, a kiedy odkrył, że on i Haladhan w tajemnicy omawiają z młodszymi i co bardziej porywczymi szlachcicami z Glanhar- row i okręgu Tharkonswald pewne „ewentualności", zaniepo- koił się jeszcze bardziej. Stąd mój przyjazd do Głębokiej Wody. Rzeczywiście szukałem miejsca, gdzie mógłbym osiąść na sta- łe, a Głęboka Woda to śliczny majątek, ale tak naprawdę cho- dziło o to, żebym znalazł się na tyle blisko Mathiana, aby go pilnować, a może nawet skłonić, by pozwolił mi uczestniczyć w swoich dyskusjach. Tellian chciał, żebym wysyłał mu pouf- 444 DavidM. Weber ne raporty, w których informowałbym go, czy istnieją uzasad- nione powody, żeby wezwał Mathiana do Baltharu i przepro- wadził szczegółowe dochodzenie, aby przekonać się, co chło- pak knuje. Jeden z adiutantów Mathiana przeszedł obok, Kelthys umilkł, odczekał, aż mężczyzna znajdzie się poza zasięgiem głosu, po czym wrócił do swojego wywodu. - Mathian postanowił mnie wtajemniczyć, ale najwyraźniej był ostrożniejszy w doborze słów, gdy rozmawiał ze mną niż z innymi pomniejszymi szlachcicami. Wiedziałem, że niena- widzi hradani, wiedziałem też, że ma wśród nich szpiegów. Orientowałem się nawet, że rozważał podjęcie jakiejś akcji prze- ciwko nim, ale nie miałem pojęcia, że jego plany zaszły tak daleko, nigdy też nie spodziewałem się, że dojdzie do czegoś takiego, jak to. Kiedy przystąpił do działania, uznałem, że naj- lepsze, co mogę zrobić, to ruszyć razem z nim, żeby dowie- dzieć się, jakie ma plany, i udało się. Nie darzy mnie pełnym zaufaniem tak jak Haladhana i kilku innych, ale przynajmniej zbliżyłem się do niego na tyle, żeby dowiedzieć się, że zamie- rza wysłać posłańca do Telliana dopiero wtedy, gdy wplącze nas w otwartą wojnę z hradani. - Ależ to zdrada! - Nie, niezupełnie. - zaprzeczył sucho Kelthys. - Tak jak mówił, jako lord opiekun ma prawo zwołać rycerzy i zbrojnych Glanharrow, jeśli uzna, że sytuacja kwalifikuje się jako nagły przypadek. Co do zwłoki w powiadomieniu własnego bezpo- średniego suwerena o swoich poczynaniach, bez wątpienia bę- dzie dowodził, że zanim sytuacja się wykrystalizowała, wysy- łanie posłańców aż do Balthar nie miało sensu. Oczywiście za- nim „sytuacja się wykrystalizuje", wciągnie nas w wojnę, ale właśnie do tego dąży. - Festian zamrugał, a Kelthys westchnął. - To o to w tym wszystkim chodzi, Festianie! Chce nas zmusić, żebyśmy rozgromili hradani, zanim zjednoczy ich jeden przy- wódca, który może być w stanie zagrozić Królestwu. Uważa to za swój święty obowiązek - coś, co nie tylko pozwoli mu po- mścić ojca, ale także zostać bohaterem naszego ludu. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 445 - Na Phrobusa - wyszeptał Festian, a Kelthys pokiwał głową. - Otóż to. Dlatego, przyjacielu, ty i ja musimy jak najdłużej powstrzymywać tego młodego szaleńca. Kiedy tylko Mathian wezwał mnie do Glanharrow, wysłałem do Balthar mojego wietrznego brata Karrala, aby zaalarmował Telliana. Powinien był już tam dotrzeć. Odpowiedź Telliana -jeśli nie on sam - powinna być już w drodze powrotnej. Ale o ile nie byli gotowi do prawie natychmiastowego wyjazdu, nawet rumaki nie są w stanie dotrzeć tu przed jutrzejszym wieczorem. A do tego czasu wszystko zależy od ciebie i ode mnie. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Bahzell stał na murze i przyglądał się małej grupce ludzi, któ- rzy wyłonili się zza skupiska głazów tarasujących ostry zakręt Gardzieli i zaczęli schodzić w dół. Biała flaga zwisała bezwład- nie z drzewca niesionej przez nich kopii, ale sposób, w jaki się poruszali, świadczył o tym, że nie byli do końca przekonani, czy ktokolwiek w Rozpaczy Charhana wie, co oznacza biała flaga. Uśmiechnął się ponuro na tę myśl. Słońce zbliżało się coraz bardziej ku zachodowi, Gardziel zaczynały spowijać cienie. Krę- ty szlak był wąski i długi, ciaśniejsze zakosy i przewężenia już tonęły w półmroku, a szersze odcinki przypominały złote pa- ciorki światła nanizane na łańcuszek cienia. Takiego, jak ten kładący się na głazach za poselstwem... i skrywający łuczni- ków, którzy z pewnością się tam czaili. Nie miał nic przeciwko temu. Odesłał Garutha i jego ludzi w dół Gardzieli, aby uczynić z tego sprawę wyłącznie pomię- dzy zakonem i Sothoii, ale w prymitywnym forcie miał wciąż ponad sto ciężkich kusz i arbalet. Na przednim murze mieściło się nie więcej niż czterdziestu strzelców, ale to i tak było aż nadto, by naszpikować strzałami posłańców Sothoii w tej sa- mej chwili, w której ktoś strzeliłby do niego. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 447 Nie to, żeby chciał zobaczyć, jak ktokolwiek zostaje naszpi- kowany strzałami. Zerknął na swoich towarzyszy. Hurthang, w opończy za- konu i ze sztandarem w ręku, stał po jego lewej ręce, Vaijon po prawej. Jak to wśród hradani - nie obyło się bez ożywio- nej dyskusji, nim zdecydowano, kto właściwie powinien mu towarzyszyć. Gharnal w szczególności dowodził, że Hurthang powinien zostać, ponieważ to on, jako drugi najwyższy szar- żą wojskowy, powinien przejąć dowodzenie, gdyby Bahzel- lowi coś się stało. Kaeritha nie mniej krzykliwie upierała się, że to ona powinna zająć miejsce Vaijona. Wszyscy byli w sta- nie dostrzec korzyści płynące z wejścia człowieka w skład poselstwa, które miało nadzieję przekonać Sothoii, że na- prawdę są zakonem Tomanaka, ale to ona była starszym ran- gą wybrańcem. W tej sytuacji to ona powinna podjąć ryzyko wraz z Bahzellem. - Z pewnością masz rację - powiedział w końcu Bahzell - ale mówimy o Sothoii, Kerry! Mam już i tak dość problemów na głowie, nie starając się przekonać ich do pasowanego ryce- rza, który jest też kobietą! Uspokoiła się wtedy, a jej zgoda nie pozostawiła Gharnalo- wi innego wyboru, jak tylko zrobić to samo, ale Bahzell nie dał się zwieść. Zakładając, że im wszystkim uda się to przeżyć, oboje mieli zamiar znaleźć sposoby odegrania się na nim, i to raczej prędzej niż później. Uśmiechnął się znowu na tę myśl, mniej ponuro, i skinął na swoich towarzyszy. - W drogę - powiedział spokojnie i ruszył na spotkanie wroga. * * * „Bogowie, to największy hradani, jakiego widziałem w ży- ciu!" Sir Festian, mrużąc oczy od zachodzącego słońca, usiło- wał nie gapić się na idącego w ich kierunku olbrzyma, ale było to trudne. Musiał mierzyć co najmniej siedem i pół stopy i przy- pominał górę zakutą w zbroję. W bardzo dobrą zbroję, zauwa- żył nagle Festian - lepszą niż jakikolwiek pancerz, jaki widział 448 David M. Weber na hradani... czy na większości szlachciców Królestwa. I to wykonaną na miarę, nie poskładaną z różnych części czy zra- bowaną komuś innemu. Zastanawiał się nad tym jeszcze, gdy idący obok niego Hala- dhan syknął. - Torganie! Tam jest mężczyzna! - wysapał kuzyn sir Ma- thiana. Przez moment waga tego spostrzeżenia nie docierała do Fe- stiana, ale potem spojrzał we wskazanym przez Haladhana kie- runku. Podobnie jak lord opiekun marszałek używał słowa „męż- czyzna" wyłącznie w stosunku do ludzi, choć gotów był, acz niechętnie, uczynić wyjątek dla pewnych krasnoludów. Festian uważał to za skrajny idiotyzm, ale jego własne zdumienie na widok bogato odzianego, złotowłosego młodzieńca w hełmie z wymyślnym pióropuszem, kazało mu zapomnieć o odczuwa- nym niesmaku. „Cóż", pomyślał kwaśno. „Cokolwiek mógł sobie wyobra- żać Mathian, zanim nas tu wysłał, to nie jest zwyczajna banda hradani!" * * * Sothoii znaleźli się już wystarczająco blisko, by Bahzell wi- dział ich twarze. Było ich sześciu, choć czterech z nich było zbrojnymi, a nie rycerzami czy szlachcicami. Twarz Koniokra- da pozostała obojętna, choć w duchu uśmiechnął się z zadowo- leniem, widząc, jak starają się nie gapić na Vaijona. Za jego namową Vaijon zabrał ze sobą swoje najlepsze stroje, a choć stanowiły one zaledwie cień tego, czym była kiedyś jego garde- roba, wciąż robiły wrażenie. Wyszywana złotą i srebrną nicią opończa skrzyła się w słońcu, wysokie pióra na hełmie kołysa- ły się w rytm kroków młodzieńca, a klejnoty ozdabiające ręko- jeść miecza wydawały się płonąć wewnętrznym światłem. „Jak się nad tym zastanowić, może rzeczywiście jaśniały we- wnętrznym światłem" - zauważył. „To w końcu teraz miecz wy- brańca." Z tą myślą przeszedł ostatnie kilka kroków i zatrzymałw od- ległości trzech jardów od krzepkiego młodego człowieka, sto- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 449 jącego w środku delegacji Sothoii. Młodzik o twardym spoj- rzeniu był wyjątkowo ciężko zbudowany i barczysty jak na ko- goś z jego ludu, ale jak większość Sothoii mierzył tylko nieco ponad sześć stóp, był więc o kilka cali niższy od Vaijona i znacz- nie niższy od Bahzella czy Hurthanga. Cerę miał jasną, podob- nie jak większość jego pobratymców, ale włosy ciemne, nie częściej spotykane blond czy rude. Surowe rysy jego twarzy wyrażały pogardę, gdy przyglądał się badawczo Bahzellowi i je- go towarzyszom. - Dzień dobry - zagrzmiał Bahzell, przerywając kłopotliwe milczenie, które trwało już zbyt długo. - Jestem sir Haladhan Deepcrag, kuzyn i marszałek Mathia- na Redhelma, lorda opiekuna Glanharrow - oznajmił hardo młody rycerz. Głos miał szorstki i chrapliwy, a ton wypowiedzi był tak oziębły, że Bahzella zaczęły świerzbić palce. - Kim je- steście i jakim prawem zagradzacie nam drogę? Starszy rycerz stojący po lewej ręce Haladhana wyraźnie drgnął. Bahzell zerknął na niego, a potem przekrzywił głowę i nadstawiając uszu zaczął się przyglądać Haladhanowi, jak gdyby ten był jakimś nowym gatunkiem owada. Pozwolił, by znów zapadło niezręczne milczenie, obserwując młodego So- thoii, który robił się coraz bardziej purpurowy na twarzy, po czym z rozmysłem odpowiedział spokojnym tonem. - Nazywam się Bahzell Bahnakson, sir Haladhanie Deep- crag, a skoro mowa o zagrodzonych drogach, zachodzę w gło- wę, dlaczego ty i twoi towarzysze tak się palicie do zejścia Gardzielą w dół. - Wyszczerzył mocne białe zęby w gryma- sie, który mógł uchodzić za uśmiech. - Krzynkę was dużo jak na wizytę towarzyską, a wasz lord opiekun z pewnością nie jest aż tak źle wychowany, żeby pojawiać się na kolacji bez zapowiedzi. - Sir Mathian nie musi się tłumaczyć takim jak ty! - warknął Haladhan. - Przychodzi i odchodzi kiedy ma na to ochotę! - Czyżby? - oczy Bahzella zrobiły się okrągłe, a uszy wy- prostowały się. - No, to mamy ze sobą coś wspólnego, bo ja również. - Jego twarz przybrała srogi wyraz, a głos zrobił się 450 DavidM. Weber głębszy. - A teraz miałem ochotę pójść właśnie tutaj - zagrzmiał i wskazał ziemię, na której stał. - Doprawdy? - Haladhan rozejrzał się dokoła, krzywiąc usta. - Jeśli tego właśnie chcesz, pewien jestem, że sir Mathian wy- świadczy ci tę przysługę. Grunt wydaje się nieco kamienisty jak na grób, ale myszołowy ucieszą się na taką ucztę! - Bez wątpienia - powiedział Bahzell. - Ale myślę sobie, że powinieneś się dobrze zastanowić, zanim popełnisz błąd, któ- rego twój lord opiekun będzie długo żałował. Wcale nie jestem taki pewny, czy Tomanak będzie zadowolony, kiedy usłyszy, że zaszlachtował cały konwent jego zakonu. -.Ty? — Haladhan wpatrywał się przez chwile w Bahzella, po czym parsknął pogardliwym śmiechem. - Tak, ja - potwierdził Bahzell, obejmując gestem Hurthan- ga oraz Vaijona. - I moi bracia, ma się rozumieć. - Nie oszukasz nas, hradani! - warknął Haladhan. - Nie wiem, skąd wytrzasnąłeś tego zdrajcę - zadrwił, mając na myśli Vaijona - ale należycie do zakonu Tomanaka nie bar- dziej niż ja! - I tu się mylisz, przyjacielu - odparł spokojnie Bahzell - i lepiej zacznij mnie traktować poważnie. Owszem, jesteśmy hradani, większość z nas - i Koniokradami, przeważnie. Ale jesteśmy też członkami zakonu Tomanaka, zaprzysiężonymi bogu wojny w ubiegłym miesiącu, kiedy to pojawił się we wła- snej osobie w Hurgrum. - Bzdura! - odpalił Haladhan, ale w jego głosie słychać było lekką nutkę niepewności. - Biała flaga białą flagą, ale prosiłbym, żebyś nie podda- wał w wątpliwość moich słów. - Głos Bahzella był łagodny, ale oczy nie. Haladhan poruszył się niespokojnie i zrobił pół kroku w tył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Wierzę, że krzynkę trudno ci się z tym pogodzić, ale to prawda. Ja zaś, jako wybraniec Tomanaka, sir Haladhanie, pytam ciebie i two- jego lorda opiekuna, jakim prawem przynosicie wojnę i znisz- czenie tym, którzy was nie zaatakowali... i którym nie wypo- wiedzieliście wojny. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 451 - Nie wie... zaczął Haladhan, ale urwał. - Twierdzisz, że jesteś wybrańcem Tomanaka - podjął nieco mniej zjadliwym tonem. - Trudno... trudno mi w to uwierzyć. A nawet gdyby było to prawdą, nie masz prawa kwestionować poczynań sir Mathiana. - Mam do tego wszelkie prawa. - odparł beznamiętnie Bah- zell. - Jako hradani, który widzi wrogą armię maszerująca na jego lud; jako syn księcia Bahnaka z Hurgrum, który ma obo- wiązek chronić swoich poddanych; a przede wszystkim jako wybraniec Tomanaka, który przysiągł bronić słabych i bezbron- nych przed tymi, którym wydaje się, że jest rzeczą honorową mordować kobiety i dzieci, kiedy ich wojowników nie ma w domu. Haladhan oblał się rumieńcem i po raz pierwszy spuścił wzrok. Ale zaraz opamiętał się i znów zmierzył Koniokrada nie- nawistnym spojrzeniem. - Wszystko to pięknie, hradani, ale kobiety i dzieci Sothoii były swego czasu mordowane przez hradani! - To prawda, ale jeśli chcesz, żeby rzeź trwała nadal, jesteś głupcem - odparł beznamiętnie Bahzell. - O nie. - Głos Haladhana był zimny. - Wcale nie chcemy, by trwała nadal. Mamy zamiar położyć jej kres, raz na zawsze. - O? - Bahzell przekrzywił głowę, a wzrok miał lodowaty. - Więc do tego wam przyszło, Sothoii. Jesteście bandą tchó- rzy i morderców, którzy mają na tyle odwagi, by palić gospo- darstwa i osady i zarzynać tych, którzy nie potrafią wałczyć, ale tylko wtedy, gdy tych, którzy mogliby ich obronić, nie ma w pobliżu! - Jak śmiesz... - zaczął z wściekłością Haladhan, ale Bah- zell przerwał mu, przecinając powietrze gwałtownym gestem. - Nie brzmi to już tak ładnie, kiedy tak to ująć, co? - zapytał spokojnie. - Może nie myślałeś o tym w ten sposób, sir Hala- dhanie Deepcrag, ale lepiej zacznij, bo taka jest prawda. Mo- żesz nie wierzyć, że jestem wybrańcem Tomanaka, ale zadaj sam sobie pytanie, co powiedziałby Tomanak na to, co ty i twój drogi lord opiekun zamierzacie tu zrobić. 452 David M. Weber - Ja... - Haladhan umilkł, mierząc Bahzella nienawistnym wzrokiem, po czym splunął na ziemię. - Oto, co myślę o tobie - i o Tomanaku! - warknął. - Kobiety i dzieci, tak? Z gnid ro- bią się wszy, hradani, a my już zbyt długo znosiliśmy wasze plemię. - Rozumiem. - Bahzell spojrzał na rozwścieczonego mło- dzika, a potem omiótł wzrokiem jego towarzyszy. - Posłuchaj- cie mnie, wszyscy - powiedział w końcu głosem nieznoszą- cym sprzeciwu - bo nie będę powtarzał. Możecie zawrócić i odmaszerować w górę Gardzieli i nic złego się nie stanie. Albo możecie zostać tu, gdzie jesteście, i też nic się nie sta- nie. Ale bez walki z nami nie przejdziecie tym szlakiem na- wet furlonga dalej, a czy chcecie to przyznać, czy nie, należy- my do zakonu Tomanaka. Wierzę, że możecie zabić nas wszyst- kich, bo jesteśmy tylko jego sługami, do tego jak najbardziej śmiertelnymi. Ale nie będzie to takie łatwe, jak się wam może wydawać, a Tomanak - i reszta zakonu - nie będzie szczegól- nie zachwycony, kiedy o tym usłyszy. Odejdźcie i udowod- nijcie, że macie na tyle rozsądku, by zawrócić, sir Haladha- nie... albo zejdźcie niżej i przekonajcie się, ilu z waszych lu- dzi umrze razem z nami. Odwrócił się i bez słowa ruszył w stronę Rozpaczy Charhana. * * * - To było arcydzieło dyplomacji - zauważył Brandark, gdy Bahzell schodził z muru do wnętrza fortu. Koniokrad przekrzy- wił jedno ucho w jego stronę, a on wzruszył ramionami. - Masz dość donośny głos, Bahzellu. Powiedz, myślisz, że istnieje choć jeden sposób, w jaki nie zachęciłeś go do rzezi? —. Wątpię, by potrzebował do tego mojej zachęty - odparł Bahzell. - I było zupełnie jasne, że nie był ani trochę zaintere- sowany rozmową na inny temat. Ale to nie on jest dowódcą tych ludzi, nie był też sam. Myślę, że ten starszy jegomość do- pilnuje, żeby ten, kto dowodzi, usłyszał o wszystkim. Ale jeśli tak im zależy na wymordowaniu hradani, że są gotowi narazić się zakonowi, nie ma takiego argumentu, którego mógłbym użyć, żeby ich przekonać, prawda? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 453 - Chyba nie - przyznał Brandark. Stał tak, wyglądając po- nad murem i drapiąc się po koniuszku ściętego ucha. Słońce chyliło się ku zachodowi, cienie gęstniały. - Ale bardzo chciał- bym usłyszeć, jak ich dowódca zareaguje na dyplomację w two- im wykonaniu - powiedział w końcu. - Dranie! Złodziejskie, mordercze, kłamliwe, przeklęte przez Phrobusa bękarty! - Sir Mathian z twarzą wykrzywioną wście- kłością grzmotnął pancerną pięścią w rękojeść szabli. - Jak oni śmiejami... nam grozić! Sir Festian zerknął z ukosa na sir Kelthysa. Haladhan dość wiernie zdał relację z przebiegu pertraktacji, ale pozwolił, by jego raport zabarwiły pogarda i nienawiść. Festian z kolei pró- bował złagodzić bardziej jadowite uwagi marszałka. Musiał jed- nak zachować ostrożność, a choć był przekonany, że wiernie streścił całą rozmowę, nie był wcale pewny, czy Mathian w ogóle go słuchał. Teraz był już pewny, że nie. Znał te oznaki i poczuł ściska- nie w żołądku, widząc, jak Mathian wpada w dziką furię. - Zabiję ich wszystkich! - wydzierał się lord opiekun. - Za- biję każdego z tych morderców, a potem puszczę z dymem ich cuchnące miasta! Zabiję... - Chwileczką, milordzie. - Ton Kelthysa był tak spokojny, że Mathian ze zdumieniem zamknął usta i odwrócił się w stro- nę wietrznego jeźdźca, który przerwał mu w połowie tyrady. Kelthys wzruszył ramionami. - Rozumiem twój gniew, milor- dzie, rozumiem też, dlaczego chcesz mieć pewność, że hradani już nigdy nie zagrożą Królestwu. Mimo to uważam, że dla wła- snego dobra powinniśmy przynajmniej wziąć pod uwagę moż- liwość, że ten Bahzell mówi prawdę. - Prawdę? Myślisz, że hradani może mówić prawdę, kiedy twierdzi, że jest wybrańcem Tomanaka? - Myślę, że wszystko jest możliwe - przynajmniej teoretycz- nie, milordzie - odpowiedział z niezmąconym spokojem Kelthys. - W każdym razie kapłani i filozofowie chcieliby, żebyśmy w to wierzyli. Niektóre rzeczy są bardziej prawdopodobne od innych, 454 David M. Weber to pewne, i muszę wyznać, że sam uważam, iż jest rzeczą wyjątko- wo mało prawdopodobną, by hradani był wybrańcem Tomanaka. Wątpię jednak, by wielu ludzi dopuściło się podobnego kłamstwa. Nawet gdyby Tomanak nie ukarał ich za to od razu, jego zakon bez wątpienia zrobiłby to, jak tylko by się o tym dowiedział. - Ten skurwysyn łże, żeby powstrzymać nas przed uderze- niem na jego przeklętych przez bogów ziomków, kiedy ich wo- jowników nie ma w domu - oznajmił kategorycznie Mathian. - Na Phrobusa, Kelthysie! Tam w dole nie ma nawet dwustu zbroj- nych. Wie, że nie może powstrzymać nas przed zabiciem ich wszystkich, kiedy tylko przyjdzie nam na to ochota, więc łże jak pies! To blef, nic więcej! - Z całym szacunkiem, milordzie, ale nie mogę się z tym zgo- dzić - powiedział Kelthys stanowczo... i wystarczająco głośno, by usłyszeli go skupieni wokół nich oficerowie. - Moim zda- niem powinniśmy choćby wziąć pod uwagę możliwość, że ten hradani mówi prawdę. A na pewno nie powinniśmy ryzykować ściągnięcia na siebie sprawiedliwego gniewu zakonu Tomana- ka - do którego, przypominam, należy brat samego króla, Yuro- khas -bez uprzedniego porozumienia się z baronem Tellianem, w którego imieniu działamy. Mathian wpatrywał się w wietrznego jeźdźca z twarzą bladą jak kreda. Festian wstrzymał oddech, lord opiekun Glanharrow zgrzytnął zębami, po czym splunął na ziemię. - Myślałem, że jesteś mężczyzną, Kelthys! - warknął. - Przynajmniej nie jestem chłopcem, który nie oglądając się na nikogo i na nic, ulega własnym namiętnościom - odparł Kel- thys, a ton jego głosu podziałał na Mathiana jak policzek. Ręka młodzieńca pomknęła ku rękojeści szabli, zgrzytnęła stal, ale Festian błyskawicznie chwycił go za nadgarstek, zanim lord opiekun zdążył dobyć ostrza. - Spokojnie, milordzie! Spokojnie! - powiedział z naciskiem. - To nie czas ani miejsce, żebyśmy zaczęli zabijać się nawzajem! Każdy nerw w ciele Mathiana drżał z wściekłości, widać było, jak napina mięśnie szczęki, mierząc nienawistnym spojrzeniem wietrznego jeźdźca. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 455 - Bardzo dobrze, Kelthys - wycedził w końcu. - Wysłucha- łem twojej rady. A teraz odsuń się. Ci z nas, którzy nie są nędz- nymi tchórzami, mają coś do zrobienia. - Nie sądzę, milordzie - powiedział spokojnie Kelthys, pa- trząc, jak w oczach Mathiana zapala się ogień. - Jesteś naszym lordem opiekunem. W nagłym przypadku i w obronie Królestwa możesz rozkazywać nam wedle własnego uznania, a każde nie- posłuszeństwo z naszej strony jest traktowane jak zbrodnia sta- nu. Ale Królestwo, milordzie, nie jest zagrożone. Nie stoimy na jego granicy, ale w połowie drogi w dół Skarpy. Tomanak To- manakiem, ci hradani nie są w stanie przebić się przez nasze szeregi, by dokonać inwazji na Wietrzną Równinę, a jeśli w wy- padku inwazji nieposłuszeństwo wobec ciebie jest z naszej stro- ny zdradą, ty również dopuszczasz się zdrady, dokonując inwa- zji na inną krainę siłami, którymi dowodzisz wyłącznie z racji wierności lenniczej, którą przysięgałeś swojemu suwerenowi, baronowi Tellianowi, a przez to samemu królowi. - Zdrady? - wyszeptał Mathian. - Śmiesz oskarżać mnie o zdradę? - Jeszcze nie, milordzie - odrzekł z powagą Kelthys. - Jed- nak jeśli ty czy którykolwiek ze szlachciców, którzy tu z tobą przybyli, nie zmienicie swoich zamiarów, wtedy tak. Zdrada to paskudne słowo, ale jedyne, które ma tu zastosowanie. - Bądź przeklęty! - warknął Mathian i odwrócił się do Hala- dhana. - Chcę jego głowę za bunt w obliczu wroga! - wrzasnął. - Milordzie, ja... - zaczął Haladhan, po czym urwał w pół słowa, słysząc świst szabli wyciąganej z pochwy. Odwrócił się do Kelthysa, opuszczając rękę do własnej rękojeści, ale to nie wietrzny jeździec dobył broni. Jeden ze szlachciców z okręgu Tharkonswald stanął przed Kelthysem twarzą do Mathiana, opierając nagie ostrze płazem o prawe ramię. Kolejna osoba dobyła szabli, a potem następna. W przeciągu niespełna minu- ty prawie połowa drobnych szlachciców, którzy przyjechali tu z Mathianem, utworzyła krąg wokół Kelthysa, trzymając broń w pogotowiu. Nikt nie odezwał się nawet słowem, ale i nie było takiej potrzeby. 456 DavidM. Weber Mathian wpatrywał się w nich, widząc, jak jego plan się wali, a wrzało w nim coś gorszego od wściekłości. - Więc to tak - powiedział zimnym i bezbarwnym głosem. - Aż tylu wśród was zdrajców. Bardzo dobrze. Precz stąd. Wszy- scy. Precz! - Jego głos nie był już zimny i bezbarwny. Znów splunął na ziemię. - Zabierzcie ze sobą tego przeklętego zdraj- cę i oby Krahana oblizała mu kości! Porachuję się z nim - i wa- mi wszystkimi - później! Ale teraz rozkazuję tym wszystkim, którzy wciąż poczuwają się do swoich obowiązków, wezwać swoich ludzi! Musimy zniszczyć gniazdo hradani! ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI - Wygląda na to, że się zdecydowali. Brandark powiedział to głosem suchym jak wiór, a Bahzell ponuro skinął głową, spoglądając w górę Gardzieli. Na razie niewiele było widać, ale Sothoii nie starali się w żaden sposób ukryć swoich zamiarów. Przez usiany głazami odcinek Gardzieli mogły się przedostać tylko dwa, trzy idące obok siebie konie, a podłoże było w najlepszym wypadku zdradliwe. Oznaczało to, że żaden atak jazdy nie wchodził w grę, ale strome ściany wąskiej rozpadliny działały jak lejek, niosąc w ich stronę od- głosy obutych stóp, potykających się na skalistym, nierównym gruncie, pobrzękiwanie ekwipunku, a od czasu do czasu zgrzyt i brzęk stali uderzającej o skały. - Tak, ale będą atakować pieszo, nie konno, a jest już późno - powiedział po chwili Koniokrad, odwracając się, by spojrzeć przez ramię. Na zachód od Rozpaczy Charhana Gardziel zakrę- cała ostro na południe, a jej ściany wznosiły się wysoko, w tej chwili słońce znajdowało się dokładnie nad zachodnią krawę- dzią wąwozu. Prymitywny fort zbudowano w miejscu, gdzie skaliste dno Gardzieli tworzyło niskie wzniesienie, z którego krawędzi spadała niegdyś wodospadem Hangnysti rozlewająca 458 DavidM. Weber się tu szeroko. Późne popołudniowe słońce oświetlało go bar- dzo dobrze, ale na wschód i zachód od niego mrok szybko ogar- niał Gardziel. - Do zapadnięcia ciemności została im nie więcej niż jakaś godzina - ciągnął. - Kiedy słońce zajdzie, nie będą już mogli tak skutecznie korzystać z łuków. - Och, tylko godzina? Co za ulga! - zaszydził Brandark. - Musimy tylko odpierać przez godzinę atak kilku tysięcy wo- jowników Sothoii - przez godzinę, gdy jest wystarczająco ja- sno, by strzelać z łuku - i wszystko będzie dobrze. Tak się cie- szę, że mnie uświadomiłeś! Bahzell wyszczerzył się do niego, po czym odwrócił się, by sprawdzić resztę swoich ludzi. Każdy hradani miał ze sobą tar- czę, a teraz wszyscy ci, którzy nie stali bezpośrednio za murem Rozpaczy Charhana, kulili się przy ziemi, trzymając je nad sobą. Miały różne kształty i wielkości, co uniemożliwiało utworze- nie żółwia, jakiego mogłaby wznieść toporska armia, osłania- jąc się przed gradem lecących z góry strzał, ale większość z nich była na tyle duża, by zapewnić wojownikom przyzwoitą osło- nę. Kaeritha nie przywiozła ze sobą tarczy, ale Hurthang przy- kucnął obok niej, a ogromna tarcza, którą trzymał, była wystar- czająca duża, by przykryć ich oboje. Gdy Bahzell spojrzał na kuzyna, ten oderwał wzrok od Kaerithy, z którą właśnie rozma- wiał, wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu i zasalutował mu toporem, który uniósł jedną ręką. - No dobra, chłopcy - powiedział spokojnie Bahzell, zwra- cając się do Koniokradów, którzy z przygotowanymi do strza- łu arbaletami klęczeli za przednim murem fortu. Było ich osiemdziesięciu dwóch, tylu, ilu udało mu się wcisnąć w mar- twą strefę za murem, ustawionych w dwa szeregi, przy czym pierwszy na stopniu strzelniczym. Odwrócili głowy w jego stronę, a ich oczy były równie spokojne jak jego - spokojne spokojem hradani, którzy wezwali Szał - gdy obnażył zęby. - Będziecie strzelać pod górę i w cień, jeśli wystrzelicie w chwi- li, w której zobaczycie cel - przypomniał im. - Zachowajcie więc cierpliwość i czekajcie na mój sygnał. Pozwolimy im ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 459 wyjść na równe, gdzie będą dobrze oświetleni, i ruszyć na nas. Zrozumiano? Kiwnęli głowami, a on sprawdził ułożenie bełtu na cięciwie własnej arbalety. W przeciwieństwie do większości ich towa- rzyszy on i Vaijon stali wyprostowani, wyglądając zza muru. Jako dowódca obrońców Bahzell musiał wiedzieć, co się dzie- je, a on i Vaijon mieli najlepsze zbroje. Nawet strzała wypusz- czona z łuku wietrznego jeźdźca miałaby trudności z ich prze- biciem, a sam mur dość dobrze ich osłaniał. Bahzellowi sięgał do piersi, zaś Vaijonowi wystawał zza niego tylko zwieńczony pióropuszem hełm. Człowiek przekrzywił głowę, gdy rozległo się granie trąbek. * * * Sir Festian zaklął w duchu, gorzko i siarczyście, schodząc za Mathianem i Haladhanem w dół tonącej w cieniu Gardzieli. Przez chwilę sądził, że opór sir Kelthysa powstrzyma lorda opie- kuna, ale teraz stało się jasne, że chyba tylko siły zbrojne były- by w stanie odwieść go od raz powziętego zamiaru. A choć Kelthys skłonił połowę zwolenników Mathiana do zatrzyma- nia swoich ludzi, nigdy nie było żadnej nadziei na to, że uda mu się przekonać ich, by zwrócili się przeciwko lordowi opiekuno- wi Glanharrow. „A skoro ten młody drań uparł się zrobić coś tak głupiego, nie mam innego wyboru, jak tylko iść za nim. Żeby go Phrobus wziął! Kim by, niestety, był -jest moim suwerenem." - Dobrze - warknął Mathian do otaczających go mężczyzn. Nie siedząc na końskim grzbiecie wydawali się skrępowani, jak gdyby nie byli pewni, w jakim szyku powinny się ustawić for- macje złożone z piechoty. Większość zostawiła swoje kopie, ale kilku bardziej pomysłowych przycięło drzewca swoich, ro- biąc z nich lekkie włócznie, które dawały im przynajmniej więk- szy zasięg niż szable. „To nie jest rodzaj walki, do której są przyzwyczajeni", po- myślał Mathian. „Ale to i tak nie ma większego znaczenia. Nie przy naszej liczebności." Wykrzywił wargi, spoglądając po raz kolejny na „fort" hradani. „To tylko sterta kamieni, jaką mogły- i 460 DavidM. Weber by wznieść dzieciaki bawiące się w budowanie fortec! Niech sobie dranie myślą, że to ich ocali!" - To tylko hradani, chłopcy - podjął. - Łucznicy będą biec pochyleni aż do tej ich przeklętej sterty gruzu, a potem ich za- lejemy! Dranie może i są wielcy, ale na ich jednego wojownika przypada dziesięciu naszych, więc pamiętacie - nie atakujcie ich w pojedynkę! Nacierajcie na nich dwójkami, trójkami, a uwi- niemy się przed kolacją! Jego donośne oświadczenie zostało przyjęte kilkoma okrzy- kami entuzjazmu, ale tylko kilkoma, i to w większości pocho- dzącymi od młodszych mężczyzn, którzy nigdy nie walczyli z hradani. Pozostali po prostu czekali z ponurymi minami, zde- cydowani, choć świadomi tego, co ich czeka. Festian zgrzytał zębami razem z nimi. „Wystarczająco źle jest walczyć z tymi łajdakami z końskie- go grzbietu, ale to...!" Myśl ta wciąż kołatała mu się w głowie, gdy zagrały trąbki i pierwsza salwa łuczników przeszyła ze świstem powietrze. * * * - Głowy w dół! - krzyknął Bahzell, gdy w górę pomknęła chmura strzał. Uniosły się z pola głazów, które teraz skryły się w cieniu, ale ich śmiercionośne groty błysnęły złotem w słoń- cu, gdy nakreśliły w powietrzu łuk, po czym runęły w dół ni- czym czarna śmierć opierzona szkarłatem i zielenią. Dźwięku, jaki wydawały w locie - szeleszczącego, gwiżdżącego syku, przypominającego syczenie miliona rozwścieczonych żmij - nie sposób było porównać z niczym innym. A potem uderzyły. Stalowe groty zagrzechotały jak grad, wbijając się w tarcze i od- bijając w snopach iskier od hełmów i kamieni. Tu i ówdzie, tam gdzie któraś z nich przemknęła obok tarczy i przebiła kolczugę albo pancerz łuskowy, rozległy się przekleństwa i okrzyki bólu. Ale tak naprawdę tylko kilka z nich trafiło w żywy cel. Cztery uderzyły Bahzella, ale odbiły się od napierśnika i drob- nej plecionki krasnoludzkiej kolczugi. Koniokrad obnażył zęby w wygłodniałym uśmiechu, gdy trąbki zagrały po raz wtóry. Gar- dłowy ryk męskich głosów zahuczał grzmotem w Gardzieli ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 461 i pierwsi wojownicy Sothoii wybiegli z cienia, wznosząc okrzyki bojowe. Grad strzał znów zasypał fort, osłaniając natarcie, ale łucznicy nie byli w stanie strzelać pod tak ostrym kątem, by spadały w martwą strefę za murem. Bahzell po raz ostatni spoj- rzał na swoich kuszników. - Przygotować się! - ryknął i położył arbaletę na nierów- nym parapecie, a pozostali hradani stojący na stopniu strzelni- czym wstali. * * * Mathian z Glanharrow nie był aż tak głupi, by poprowadzić atak osobiście. To nie było zadanie głównodowodzącego, po- zwolił więc, by spadło ono na Haladhana. Ale nie chciał słu- chać głosów przekonujących, że powinien zostać na tyłach. Pozwolił namówić się do zajęcia miejsca w ósmym szeregu, z sir Festianem po prawej, a giermkiem niosącym jego propo- rzec po lewej ręce, ale na dalsze ustępstwa się nie zgodził, była to bowiem bitwa, której nikt nie mógł mu odmówić. I tak oto wypadł na słońce, wznosząc swój okrzyk bojowy i wymachując szablą jak szaleniec. Nad głową przemknęła mu czwarta salwa łuczników. Widział, jak deszcz strzał spada na fort i radowało się w nim serce, bo nic nie mogło przeżyć pod ostrzałem tych bezlitosnych stalowych grotów! Ale coś przeżyło. Otworzył szeroko oczy na widok ponad czterech dziesiątek hradani, którzy wyjrzeli zza muru. Porusza- li się niemal spokojnie, bez pośpiechu, ignorując wycie przela- tujących obok nich strzał, każdy z nich oparł na parapecie arba- letę o stalowym łęczysku. Pierwsze szeregi Mathiana zaczyna- ły się wspinać na wzniesienie, na którym stał fort, i biegły teraz wolniej. Było coś straszliwego w staranności, z jaką hradani brali przeciwników na cel. Zobaczył, jak jeden z nich pada, ze strza- łą wystającą z tego, co było kiedyś prawym okiem, ale tylko głowy i ramiona załogi fortu były wystawione na strzały jego własnych łuczników. Na domiar złego słońce świeciło im pro- sto w oczy. Widzieli wystarczająco dobrze, by strzelać w po- wietrze, ale wybranie konkretnego celu było zupełnie niemoż- liwe. A potem grzmiący głos wydał komendę, którą Mathian 462 David M. Weber usłyszał wyraźnie pomimo okrzyków bojowych wznoszonych przez jego wojowników. - Strzelać! Whhhhunnnng! Czterdzieści dwa stalowe łęczyska, z których najsłabsze mia- ło z łatwością czterysta funtów naciągu, wyprostowały się jak jedno. Ciężkie bełty były krótkie i masywne w porównaniu ze strzałami zasypującymi fort, ale leciały po płaskim torze, a od- ległość wynosiła niespełna pięćdziesiąt jardów. Z pogardliwą łatwością przebijały kirysy i lekkie tarcze Sothoii, które okaza- ły się całkowicie bezużyteczne. Okrzyki bojowe przeszły we wrzaski bólu, ludzi padali pokotem na ziemię. Wielu po prostu przewracało się na tych, którzy upadli przed nimi, ale przy tak niewielkiej odległości pojedynczy bełt był w stanie przebić dwóch, a nawet trzech ludzi, siejąc straszliwe spustoszenie. Wtedy pierwsza linia hradani cofnęła się, a jej miejsce zajął drugi szereg. Czterdzieści dwie kolejne arbalety opadły w dół i Mathian, wznosząc zawołanie bojowe Glanharrow, usłyszał przerażenie we własnym głosie. Ale nie było dokąd uciec. Pęd jego własnych ludzi niósł go naprzód, biegnąc prosto przed sie- bie poczuł, jak jądra starają się wpełznąć mu w głąb ciała. Whhhhunnnng! Na ziemię zwaliło się co najmniej dwustu ludzi - zabitych, rannych albo takich, którzy po prostu potknęli się o trafionego nieszczęśnika, który biegł przed nimi - a ich szyk, od samego początku luźny w porównaniu ze zwartym murem, jaki trzy- maliby podczas szarży konnej, rozpadł się. Nie byli już armią - byli tłuszczą, a ich łucznicy, zbliżywszy się do wroga, musieli przerwać ostrzał. Ale wciąż nacierali i wciąż było ich ponad dwa tysiące wojowników, a jedyną przeszkodą na ich drodze była poszarpana kupa skał po drugiej stronie Gardzieli. * * * Druga grupa kuszników odsunęła się, a Bahzell rzucił swoją arbaletę jednemu z nich. Jego klinga wyskoczyła z pochwy i pierwsza grupa strzelców, wymieniwszy arbalety na miecze i topory, wskoczyła na stopień opuszczony przez towarzyszy. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 463 Czoło ataku Sothoii był oddalone o zaledwie trzydzieści stóp. Bahzell poczuł uniesienie Szału biorącego go jak kochanka, przeszywającego każdy nerw jak błyskawica. - Tomanak! Tomanak! Wzniósł swój okrzyk bojowy, a za nim powtórzyło go dwa- naście dziesiątek gardeł. * * * Mathian pobladł, słysząc ten dziki, wściekły ryk hradani. To- manak! Wzywali Tomanaka! Czy to możliwe, by naprawdę byli...? Nie! Sama myśl o tym była perwersyjna, odsunął ją więc od siebie. Jego ludzie skłębili się wokół muru jak morze. * * * Jakiś Sothoii rzucił się na mur, wdrapując się nań w biegu. Prymitywny fort istotnie niewiele się różnił od kupy kamieni, a zewnętrzną powierzchnię wałów obronnych trudno było na- zwać stromą. Można się było na nie z łatwością wspiąć... ale napastnicy mieli problem z zachowaniem równowagi, gdy zna- leźli się już na ich szczycie, a spojrzenie brązowych oczu Bah- zella Bahnaksona było twarde jak krzemień, gdy jego klinga opadła ze świstem. Pomimo zamieszania, pomimo zgiełku, nawet pomimo wła- snego przerażenia i podniecenia oraz konieczności skupienia się na tym, gdzie stawia stopy, sir Haladhan Deepcrag rozpo- znał olbrzymiego hradani, który brał udział w rokowaniach. Zobaczył wyłaniającą się zza muru ogromną postać, rysującą się na tle zachodzącego słońca niczym tytan. Syknęło pięć stóp lśniącej w słońcu stali i pierwszy Sothoii, który stanął na mu- rze, runął do tyłu w eksplozji krwi i wnętrzności. Jego ciało zostało rozpłatane dokładnie na pół. To było niemożliwe! To nie mogło mieć miejsca! Ajednak miało. W chwilę potem Haladhan sam wdrapywał się na mur wśród wściekłych okrzyków i wrzasków bólu. Mokre odgłosy stali zagłębiającej się w ciało stały się całym światem. 464 DavidM. Weber Pierwsze szeregi Sothoii uderzyły o skałę jak przybój pod- czas burzy, ale zaraz napotkały następny, bardziej śmierciono- śny mur, tym razem ze stali - hurgrumski konwent zakonu To- manaka. Atakujący wrzeszczeli i umierali albo padali na zie- mię, wijąc się z bólu, a ich ciała ześlizgiwały się w dół, utrud- niając wspinaczkę potykającym się o nie towarzyszom. Nawet wznoszone przez nich okrzyki nie były w stanie zagłuszyć grzmiącego głosu Bahzella Bahnaksona. Koniokrad wskoczył na mur, by znaleźć się wyżej, jego miecz syczał ze straszliwą, rytmiczną precyzją. Sothoii padali jak zboże przed jedną z krasnoludzkich konnych żniwiarek, rozsypując się wokół niego kotłującym się klinem odciętych kończyn i od- rąbanych głów. Pomimo wcześniejszych zapewnień Mathiana, nie byli w stanie wykorzystać skutecznie swojej przewagi li- czebnej. Linia frontu była krótka, a Bahzell i jego ludzie mieli dość mieczy i toporów, by obstawić całą jej długość. Sothoii zostali zmuszeni do walki jeden na jednego i wydawało się nie- możliwością, by któremuś z nich udało się przedrzeć przez li- nię obrony. A jednak. Choć każdy z osobna miał w starciu z hradani ni- kłe szanse, hurmą rzucali się naprzód i tu i ówdzie padali poje- dynczy hradani. Inni członkowie zakonu zajmowali ich miej- sce, ale kilku Sothoii zdołało się przebić przez utworzone przez siebie luki. Większość zginęła kilka sekund później, ale zanim to nastąpiło, udało im się przełamać szyk przeciwnika na tyle, by ludzie za nimi mogli zaatakować obrońców z flanki. Na le- wym końcu muru otworzył się w szyku hradani wyłom. Sothoii ryknęli triumfalnie, rzucając się naprzód, by go wykorzystać. - Do mnie, chłopcy! Do mnie! - wrzasnął Hurthang do cze- kających w odwodzie hradani i ruszył na spotkanie wrogów. Ka- eritha, córka Seldana, rzuciła się do ataku wraz z nim i oboje wbili się w ogólną kotłowaninę jak ostrze włóczni. Wypadli prosto na pierwszy szereg Sothoii, topór Hurthanga uderzył ni- czym miecz samego Bahzella. Trup ścielił się gęsto wokół nie- go, a Kaeritha, która obróciła się w lewo, osłaniała go z boku przed Sothoii, którzy starali się go okrążyć. Ich zbroje i szable ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 465 stanowiły większe wyzwanie dla jej krótkich mieczy, ale nie miało to znaczenia. Powaliła dwóch pierwszych przeciwników, zanim w ogóle zdali sobie sprawę z jej obecności. Sama prze- waga liczebna napastników zmusiła ją i Hurthanga do cofnię- cia się o krok, ale utkali przed sobą sieć ze stali, nie atakując już, tylko starając się utrzymać zdobytą pozycję, a zaraz potem dotarły do nich odwody z Gharnalem na czele, spychając wro- gów do tyłu. Mathian z Glanharrow, oślepiony snopem światła, zatoczył się, gdy miecz hradani wyrżnął go w hełm. Niosący proporzec giermek leżał już na ziemi, przyciskając dłonie do broczącej krwią dziury w kirysie, wyrąbanej przez ostrze wielkiego topo- ra. Festian rzucił się rozpaczliwie do przodu, by osłonić swego pana. Zamachnął się szablą na hradani i poczuł, jak wgryza się w udo przeciwnika, ale w tym samym momencie miecz barba- rzyńcy strzaskał jego tarczę w drzazgi. Zakrzyczał, gdyż cios złamał mu rękę, ale hradani uderzył po raz drugi, jak gdyby nawet nie poczuł cięcia szablą. Festian zdołał unieść swe ostrze, by sparować atak, ale cięższy miecz hradani trafił prosto w rę- kojeść szabli i złamał ją na dwoje. Stary wiarus rzucił się w tył. Było to wszystko, co mógł zro- bić. Usłyszał swój własny krzyk, gdy upadł całym ciężarem ciała na złamane ramię. Ale przynajmniej znalazł się poza zasięgiem hradani, a jego rozpaczliwy sus przewrócił również Mathiana. Zsunęli się w dół po nierównej ścianie i leżących na niej sto- sach ciał jak chłopięce saneczki po śniegu, a potem Festian ude- rzył o ziemię, oszołomiony i na wpół przytomny z bólu w ręce. Mathian wylądował obok niego. - Lord Glanharrow padł! Zabili lorda opiekuna! Krzyczeli mężczyźni, którzy widzieli już upadek proporca Mathiana, i zasiana przez nich panika zaczęła się szerzyć jak zaraza. Wojownicy, którzy rzucili się w wir walki na murach fortu, poczuli, jak słabnie napór biegnących za nimi ludzi i na- gle sami wycofywali się, walcząc już tylko w samoobronie. 466 DavidM. Weber Festian widział to wszystko, tak jak widział to już w niejed- nej bitwie, i wiedział, że odwrotu nie da się powstrzymać. W każdym razie nie mogło się to udać posuniętemu w latach rycerzowi ze złamaną ręką i bez miecza. Z jękiem bólu pod- niósł się na nogi, wczepił palce zdrowej ręki w kirys Mathiana i szarpnął w górę. Ból znów przeszył złamane ramię, ale udało i mu się postawić lorda opiekuna na nogi i zmusić, by razem z nim, zataczając się - wciąż zamroczony przez cios, który od- bił się od hełmu - oddalił się od fortu. * * * Bahzell zobaczył, że Sothoii uciekają i że kilkunastu jego ludzi rusza za nimi. - Stać! - ryknął. Jego głęboki głos przebił się przez harmi- ' der, hradani spojrzeli przez ramię. - Wracać! - zawołał, wska- zując spływającym posoką mieczem Rozpacz Charhana. - Wra- cać do fortu, chłopcy! Przez chwilę myślał, że byli zbyt rozgorączkowani walką, by zwracać na niego uwagę, a jednak posłuchali. Wdrapali się z powrotem do fortu, a on usłyszał, jak Vaijon nawołuje stoją- cych za nim ludzi, by podnieśli tarcze. Ale nie spadł już na nich kolejny deszcz strzał. Walka na murach wydawała się wprawdzie ciągnąć w nieskończoność, ale w rzeczywistości trwała na tyle długo, by zrobiło się ciem- no. Kiedy Sothoii rzucili się do odwrotu, słońce schowało się wreszcie za zachodnią krawędź urwiska i ciemność spadła na wąwóz niczym cios topora. Łucznicy Sothoii nie mogli już strze- lać przy takim świetle. Bahzell wzniósł pod nosem modlitwę dziękczynną. Gdy wpatrzył się w mrok, ujrzał przed sobą wijący się ko- bierzec bólu. Na ziemi leżało przynajmniej trzystu Sothoii, prze- ważnie martwych, choć wielu z nich było rannych. Obnażył zęby. Lord opiekun Glanharrow nie będzie się już tak spieszył z przypuszczeniem następnego ataku, pomyślał posępnie. Ale gdy odwrócił się, by zbadać wnętrze fortu, zacisnął szczę- ki. Dwudziestu czy trzydziestu Sothoii udało się sforsować mur, wszyscy byli teraz martwi albo ranni... ale to samo dotyczyło ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 467 przynajmniej takiej samej liczby hradani. Wyglądało jednak na to, że większość padło ofiarą salw łuczniczych. Teraz, gdy ciem- ność skutecznie wykluczyła łuki Sothoii z gry, w razie pono- wienia ataku straty przeciwnika musiałyby być znacznie wy- ższe niż zakonu. Co wcale nie oznaczało, że nie mogli mu jeszcze odebrać Rozpaczy Charhana. Ale jeśli mieli choć odrobinę zdrowego rozsądku, musieli przynajmniej zaczekać do świtu. Wziął głęboki oddech i ściągnął łopatki. Wielu z jego ludzi już klęczało przy rannych, zarówno ludziach, jak hradani. Wie- dział, że razem z Kaerithą i Vaijonem będą mieli do rana pełne ręce roboty. dowlókł się do wyjścia z namiotu, który ktoś zdołał rozbić obok szpitala polowego. Na zewnątrz, w świetle pochodni, panował zamęt niemal tak dziki, jak ten w jego głowie. Uczepiony pali- ka namiotu Mathian starał się jakoś uporządkować w myślach całe to zamieszanie. Powoli docierało do niego, że nie jest aż tak źle, jak wygląda- ło na pierwszy rzut oka. Szpital został postawiony w jednym z szerszych odcinków Gardzieli, ale i tak brakowało miejsca. Jego ludzie byli ciasno stłoczeni wszędzie tam, gdzie się dało, tłum wydawał się kipieć i falować, gdy przeciskali się przezeń posłań- cy i maruderzy powracający do swoich oddziałów. Chwiejne świa- tło pochodni potęgowało jeszcze wrażenie zamętu i Mathian wczepił się w palik, ponownie czując zawroty głowy. - Milordzie, musisz usiąść! - zaprotestował chirurg. - W naj- lepszym wypadku masz wstrząśnienie mózgu, a możliwe... - Milcz! - wychrypiał Mathian i zamknął oczy. W głowie huczało mu tak, jak gdyby było w niej uwięzionych z tuzin ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 469 uzbrojonych w kilofy krasnoludów, które próbują się wydostać. Moc, z jaką wydał rozkaz chirurgowi, bynajmniej nie uśmie- rzyła bólu, ale przynajmniej mężczyzna się zamknął. To już było coś, pomyślał lord opiekun i ponownie otworzył oczy. - Ty - strażniku! - zawołał do jednego z wartowników sto- jących przed namiotem. Nie rozpoznał go, ale strażnik odwró- cił się, słysząc, że go wołają. - Tak, milordzie? - Przyślij do mnie sir Haladhana, ale już! - Ja... Strażnik zawahał się, zerknął na towarzysza, po czym odkaszlnął. - Nie mogę, milordzie. Sir Haladhan... nie powró- cił z ataku. Mathian jeszcze mocniej uczepił się słupka, wpatrując się w strażnika pałającymi oczyma. Haladhan? Martwy? To nie- możliwe. Bogowie nie pozwoliliby na to! Ale gdy tak wpatry- wał się w rozświetlony blaskiem pochodni mrok, wsłuchując się w dobiegający ze szpitala chór przeraźliwych jęków, do- tarło do niego, że bogowie jednak na to pozwolili. W głębi ducha wiedział, że szturm na fort hradani był zaledwie po- tyczką w porównaniu z rzezią, jaka ma miejsce podczas więk- szej bitwy, ale sam nie chciał się przed sobą do tego przyznać. Poza tym w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Ma- thian po raz pierwszy w życiu zakosztował prawdziwej walki, a jej brutalność i bestialstwo zmieniły wszystkie jego marze- nia o triumfie, chwale i pomszczeniu ojca w okrutne szyder- stwo. Jeszcze nigdy wcześniej nie był aż tak przerażony, nie wyobrażał sobie takiej zgrozy, a teraz na dodatek stracił Hala- dhana. Może jeszcze żyje, pomyślał, może jeszcze nie umarł... ale czy to cokolwiek zmienia? Wzdrygnął się, wyobrażając sobie kuzyna zwijającego się na skalnym dnie Gardzieli, z łkaniem ściskającego bełt kuszy wystający mu z brzucha albo ranę od miecza, który rozwłoczył jego jelita po ziemi. Albo, co gorsza, wrzeszczącego z bólu, gdy hradani, by pomścić własnych zabitych, torturują rannych. Ale pomimo katuszy, jakie zadawała mu własna wyobraź- nia, zdawał sobie sprawę, że powinien coś zrobić. Jakiś tchórz- 470 David M. Weber liwy głos namawiał go, by posłuchał chirurga, usiadł z powro- tem i poddał się jego zabiegom, wykorzystując obrażenie gło- wy, by uciec przed obowiązkami. Głos brzmiał kusząco, ale nie śmiał mu ulec. Był lordem opiekunem Glanharrow i to jego rozkazy ściągnęły tu tych wszystkich ludzi. Bez względu na to, czy podjęta przez niego decyzja była słuszna, należała do nie- go, a jeśli chciał zachować możliwość dowodzenia nimi w przy- szłości, nie mógł teraz okazać słabości. - Bardzo dobrze - powiedział do strażnika, który wciąż się w niego wpatrywał. - A co z sir Festianem? - Zajmują się nim chirurdzy, milordzie. - Mathian podniósł gwałtownie głowę, ale strażnik potrząsnął uspokajająco głową. - To tylko złamana ręka, milordzie. Właśnie mu ją składają. - Dobrze. - Mathian potarł czoło, zaciskając z bólu zęby. - Poproś go, żeby do mnie dołączył, gdy tylko będzie mógł. I za- wiadom pozostałych kapitanów. Chcę z nimi rozmawiać, kiedy tylko sir Festian i ja się naradzimy. - Tak jest, milordzie! - Strażnik zasalutował i pośpiesznie wmieszał się w tłum. Mathian pozwolił natarczywemu chirur- gowi przynajmniej posadzić się z powrotem na stołku. * * * - Obawiam się, że to wszystko, co możemy dla nich zrobić - powiedziała Kaeritha. Ona i Vaijon siedzieli razem z Bahzellem i wszyscy troje ści- skali w dłoniach kubki z gorącą herbatą. Bahzell zamrugał, wal- cząc z efektami ubocznymi uzdrawiania rannych, i kiwnął gło- wą. Vaijon nie odezwał się. Po raz pierwszy spłynęła na niego uzdrawiająca moc, jaką Tomanak obdarzał swoich wybrańców, a efekty uboczne były u niego silniejsze niż u jego bardziej do- świadczonych towarzyszy. Ale dobrze sobie poradził, pomy- ślał Bahzell, kładąc rękę na ramieniu młodzieńca. Vaijon pod- niósł wzrok, był na wpół oszołomiony, ale jego błękitne oczy płonęły radością przynoszenia życia, nie śmierci. Koniokrad uścisnął jego ramię, po czym zwrócił się do Kaerithy: - Tak, obawiam się, że masz słuszność - przyznał. Nie po- dobało mu się to, ale gdyby spożytkowali więcej sił na uzdra- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 471 wianie, byliby bezużyteczni w razie kolejnego ataku Sothoii. Czuł się do pewnego stopnia winny, że zajęli się najciężej ran- nymi hradani, zanim zaczęli leczyć wrogów. Wiedział, że nie- którzy uzdrowieni przez nich hradani przeżyliby bez ich pomo- cy, podczas gdy wielu Sothoii, których nie uzdrowili, umrze, ale nie mieli wyboru. Potrzebowali wszystkich ludzi, których mieli - na nogach i gotowych do walki, nie rannych i owinię- tych w koce - poza tym to nie oni podjęli decyzję o ataku. - Myślisz, że znów nas zaatakują? - zapytał jakiś głos. Od- wrócił głowę i zobaczył Brandarka. - Nie mam zielonego pojęcia - odpowiedział po chwili. - Na ich miejscu nie próbowałbym atakować przed świtem, za- kładając, że w ogóle chciałbym spróbować. - Mogą chcieć to zrobić pod osłoną nocy - zauważyła Kaeri- tha. - Łatwiej by im było podkrasć się o wiele bliżej, a mogą myśleć, że uda im się nas zaskoczyć. - Ano, mogą - zagrzmiał kolejny głos. Z ciemności wyłonił się Hurthang i usiadł na głazie obok niej. - Ale mówimy o So- thoii, Kerry, a choć temu młodemu durniowi, który z nami „per- traktował", bogowie poskąpili nawet tej odrobiny rozumu, jaką dali głupim gęsiom, muszą tam być ludzie starsi od niego. A je- śli są, wiedzą, że hradani widzą w ciemności prawie tak dobrze jak koty. Nie zaskoczą nas, starając się podejść niepostrzeże- nie, dziewczyno. - Co nie oznacza wcale, że nie spróbują - powiedział Bah- zell - a z tego, co słyszałem, ten cały Mathian z Glanharrow jest na tyle głupi, że można się po nim spodziewać wszystkie- go. Tak czy owak, myślę, że masz rację, Hurthangu. Będzie- my ich uważnie wyglądać, ale jeśli mają choć trochę oleju w głowie, poczekają, aż będzie wystarczająco jasno dla ich łuczników. * * * - Powinniśmy ponowić atak teraz, kiedy wciąż liżą rany! - upierał się Mathian. Sir Festian, który do tej pory obserwował chirurgów przez wejście namiotu, odwrócił się. Złamane ramię rwało - dwukrotnie niemal zemdlał, gdy mu je składano - i czuł ?*?? 472 DavidM. Weber się tak, jak gdyby szlochanie rannych było ciemnym i niespo- kojnym morzem, po którym dryfował. - Utoczyliśmy draniom krwi - wiem o tym - a poza tym było ich mniej, niż przypuszczaliśmy - ciągnął Mathian. - Musimy też myśleć o naszych rannych, którzy leżą tam, gdzie ci rzeźni- cy mogą ich w każdej chwili dopaść. Musimy ich uratować. A... - Milordzie, zamknij się. Starszy rycerz powiedział to z zimną kalkulacją i te trzy sło- wa sprawiły, że potok wymowy Mathiana urwał się jak ucięty szablą. Lord opiekun wpatrywał się w człowieka, który po znik- nięciu Haladhana został jego najstarszym rangą oficerem, otwie- rając i zamykając usta jak wyrzucony na brzeg karp. Wstrząs mózgu w połączeniu z jawną pogardą w głosie Festiana spra- wił, że zabrakło mu słów. Korzystając z tego, dowódca zwiadu przerwał ciszę. - Jeśli istnieje choć jeden błąd, którego nie popełniłeś, mi- lordzie, nie wiem, co by to mogło by - powiedział stanow- czym, kąśliwym tonem, który ranił bardziej niż jakiekolwiek wywrzaskiwane przekleństwa. - Nawet pomijając to, czy dzia- łałeś zgodnie z prawem czy też nie i czy przez ciebie znaleźli- śmy się wszyscy na najlepszej drodze do tego, by zakon To- manaka wydał przeciwko nam edykt boga wojny, ty i ten dru- gi młody głupiec zdołaliście zmusić nas do ataku w warun- kach najgorszych z możliwych. Ostrzegałem przed schodze- niem w dół Gardzielą, ale nie chciałeś słuchać. Ostrzegałem sir Haladhana, że nie bez powodu hradani postanowili przyjąć natarcie akurat tutaj, ale wy dwaj musieliście zaatakować - pieszo! - i na własnej skórze przekonać się, jak trudno jest zdobyć taką placówkę. - Ale... - Mathian chciał mu wpaść w słowo, ale Festian prze- rwał mu dzikim machnięciem zdrowej ręki. Bez wątpienia szok wywołany odniesioną raną miał coś wspólnego z jego tyradą, ale bogowie! jak dobrze było wygarnąć w końcu temu durnio- wi to wszystko, co mu leżało na sercu! - Nie skończyłem, milordzie - ciągnął z tym samym kąśli- wym spokojem. - Jak miałem właśnie powiedzieć, jeśli upie- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 473 rasz się, żeby w ogóle przypuścić ten atak, na Tomanaka - oczy błysnęły mu, gdy Mathian wzdrygnął się wyraźnie na dźwięk tego imienia - poczekaj do świtu! Koniokradowie to piechota, my nie. Są uzbrojeni i wyposażeni do pieszej walki, my nie. Jeśli spróbujemy odebrać im tę kupę kamieni sztur- mem, zmasakrują nas, bo będziemy walczyć w ich sposób, a nie nasz. Och, możemy to zrobić, milordzie, ale straty wy- noszą już ponad cztery setki w zabitych, rannych i - może - wziętych w niewolę. Już samo to trudno będzie wytłumaczyć baronowi Tellianowi, nie podwajając ani nie potrajając rachun- ku rzeźnika. A jedyny sposób, by do tego nie dopuścić, to użyć łuków. Jeśli nalegasz, by kontynuować ten atak, na miłość boską przynajmniej stań w pewnej odległości i szyj do nich z łuków przez godzinę czy dwie! Przypuść kilka fałszywych ataków, by wspięli się na mur, a potem odpadnij do tyłu i po- zwól łucznikom ich powystrzelać. Zrób to, co musisz, ale nie przypuszczaj następnego przeklętego przez Sharnę szturmu, zanim nie przerzedzisz ich szeregów! Mathian zagryzł wargi, gdy wściekłość zmieszała się z bó- lem pulsującym w kościach czaszki. Jak Festian śmiał przema- wiać do niego z taką pogardą? Ale pomimo złości i bólu miał świadomość, że Festian był najmniejszym z jego zmartwień. Nawet drobni szlachcice, którzy pozostali lojalni wobec niego, gdy Kelthys doprowadził do podziału sił, musieli być zszoko- wani stratami. Wielu nie było wcale starszych ani bardziej do- świadczonych od niego. Oczekiwali - podobnie jak on sam - że poprowadzi ich ku szybkiemu, zdecydowanemu zwycięstwu, a nieudana próba rozbicia hradani w pierwszym uderzeniu mu- siała oszołomić ich równie mocno jak liczba ofiar. Bez wątpie- nia zastanawiali się teraz poważnie nad decyzją poparcia akcji, która teoretycznie mogła zostać uznana za zdradę. Gdyby po- różnił się z Festianem, swoim najstarszym rangą oficerem, upie- rając się przy natychmiastowym przypuszczeniu następnego ataku, mógł stracić ich wszystkich. Ale jeśli nie zrobi czegoś, by umocnić swój autorytet i pokazać, że panuje nad sytuacją, i tak będzie musiał ich stracić! 474 DavidM. Weber „Poddaj się", szeptał jakiś cichy głos. „Cała ta wyprawa skoń- czyła się katastrofą. Jeśli się nie poddasz, będzie już tylko go- rzej. Kelthys już zdradził pokładane w nim zaufanie - i zabrał ze sobą te tchórzliwe robaki. A Haladhan..." Zaciskając zęby, znów odepchnął od siebie myśl o kuzynie. Zobowiązał się poprowadzić ten atak. Ściśle rzecz biorąc, przy- puszczając go, nie postąpił wbrew woli Telliana, ale zrobił to na własną odpowiedzialność, co mogło mieć dla niego bolesne konsekwencje, gdyby baron dowiedział się o tym. Jedyną rze- czą, która mogła jeszcze usprawiedliwić jego postępowanie, był sukces. Musiał przebić się na tyły Bahnaka i narobić takich spu- stoszeń, które zniweczą jego wysiłki zjednoczenia wszystkich Koniokradów pod swoim sztandarem. Gdyby mu się to udało - a przynajmniej gdyby zaangażował w to resztę rycerzy i zbroj- nych z Zachodniej Ćwiartki - mógł liczyć na obronę ze strony frakcji, która opowiadała się za interwencją. Ale jeśli pozwoli, by garstka hradani pokrzyżowała mu szyki, podczas gdy reszta jego sił rozdzieliła się... „A co, jeśli rzeczywiście należą do zakonu Tomanaka?" - zapytała zdradziecka myśl, której udało się dojść do głosu. „Po- grążasz się coraz bardziej, głupcze. Wszystko wydawało się ta- kie proste i ekscytujące, takie łatwe, kiedy razem z Haladha- nem bawiliście się w spiskowanie. Ale to nie jest proste, Hala- dhan prawdopodobnie nie żyje, a ci pieprzeni hradani nabijają się z ciebie!" - Dobrze, sir Festianie - usłyszał swój stanowczy głos. - Zrobimy tak, jak proponujesz. Wezwij pozostałych kapitanów, a ja powiadomię ich, że o świcie wznowimy atak. - Wygląda na to, że Hurthang miał rację. Bahzell odwrócił głowę. Na stopień strzelniczy obok niego wszedł Vaijon. Młody wybraniec uśmiechnął się krzywo. - Zaczekają jednak do świtu. - Na to wygląda. - Bahzell patrzył w niebo na wschodzie. Wkradła się w nie jedynie zapowiedź szarości, ale krawędź Skarpy odcinała się teraz od niego wyraźniejszą, ciemniejszą ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 475 smugą czerni. „Jeszcze czterdzieści minut", pomyślał. „Może godzina." Obejrzał się za siebie, do wnętrza Rozpaczy Charhana. Hur- thang i Gharnal zrobili wszystko, co w ich mocy, by osłonić rannych - zarówno hradani, jak ludzi - przed deszczem strzał, który miał na nich wkrótce spaść. Trzydziestu siedmiu ze stu dwudziestu członków konwentu zostało zabitych, a sześciu było w zbyt ciężkim stanie, by walczyć, Hurthang wykorzy- stał więc tarcze poległych, żeby sklecić coś w rodzaju zada- szonej tarczami przybudówki. Gharnal nadzorował przenie- sienie rannych do tego prowizorycznego schronienia. Zmie- szanie malujące się na twarzach dziewiętnastu Sothoii przy- wołało ponury uśmiech na jego twarz. Najwyraźniej żaden z tych ludzi nie wiedział, jak rozumieć troskę, z jaką hradani zadbali o ich bezpieczeństwo. - Zastanawiam się, czy nie wysłać ciebie i Kerry na następ- ne rokowania - zagrzmiał Bahzell. Vaijon uniósł brew, a Ko- niokrad wzruszył ramionami. - Nie miałem zamiaru wysyłać tam nikogo w środku nocy, chłopcze. Nawet za dnia łatwo jest przegapić białą flagę - zwłaszcza gdy emocje sięgają zenitu. Ale wy dwoje jesteście ludźmi, a my utoczyliśmy tym draniom sporo krwi. - Spojrzał ponuro na zaścielające dno Gardzieli ciała, przeważnie sztywne i zimne, ale kilka, leżących zbyt daleko, by hradani mogli po nie pójść, nie narażając się na ostrzelanie przez wroga, wciąż dygotało żałośnie. - Może ci idioci pójdą w końcu po rozum do głowy, skoro wiedzą już, ile będzie ich kosztowało zdobycie Rozpaczy. - Skoro tak twierdzisz - powiedział Vaijon z powątpiewa- niem. -- Spróbuję, ale jeśli mieliby w ogóle zamiar posłuchać głosu rozsądku, z pewnością... Urwał, odwracając się gwałtownie, by spojrzeć w górę Gar- dzieli, gdy zmieszane ze sobą głosy rogów wzbiły się spiralą w mrok. * * * - ... a łucznicy rozpoczną ostrzał na sygnał sir Festiana - powiedział Mathian do swoich wasali. Na niektórych z wpa- 476 DavidM. Weber trzonych w niego twarzy malowało się powątpiewanie. Specjal- nie obniżył głos, usiłując nie zważać na pulsujący w czaszce ból. - Pozwolimy im razić drani przez jakieś dwadzieścia minut - ciągnął - a potem zamarkujemy atak. - To powinno ich wy- ciągnąć z kryjówek, które udało im się znaleźć, a łucznicy... Niespodziewane, srebrne tony trąbki przerwały mu w poło- wie zdania. Dobiegały ze wschodu, z wyższych partii Gardzie- li. Gdy odwracał się w stronę, z której dochodził dźwięk, wy- dało mu się, że żołądek podchodzi mu do gardła. To było nie- możliwe! A jednak. Sir Mathian Redhelm, lord opiekun Glanharrow, zrozumiał, że jego ostatnia szansa została właśnie przekreślona w chwili, gdy trąbka po raz kolejny zagrała sygnał barona Tel- liana z Baltharu, opiekuna Zachodniej Ćwiartki. Odezwały się kolejne trąbki. Słysząc zmieszany ryk wielu głosów, wyszedł z namiotu i spojrzał w górę stromego zbocza nad swoim zatłoczonym obozowiskiem. Było tam więcej po- chodni niż uprzednio. Zacisnął zęby, widząc ich ciasne skupi- sko posuwające się w dół stoku. Usłyszał za sobą kroki. Spoj- rzał przez ramię i zobaczył Festiana, który również opuścił na- miot i podszedł, by spojrzeć w górę Gardzieli. Ich oczy spotka- ły się na chwilę, potem starszy rycerz odwrócił wzrok i Ma- thian poczuł jak ostatnie, strzaskane okruchy snu o chwale prze- sypują mu się między palcami. ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY - Jak myślisz, co ich powstrzymuje? Wystudiowana obojętność, z jaką Brandark zadał to pytanie, nie zwiodła żadnego ze słuchaczy. Wraz z Bahzellem, Kaeri- thą, Vaijonem i Hurthangiem stał na szczycie prymitywnego wału, spoglądając w górę Gardzieli. Jasne, chłodne światło sło- neczne zalewało ich wszystkich i gdyby ktoś postanowił teraz posłać w ich stronę niespodziewaną salwę strzał, ich obronna struktura mogłaby ponieść wielkie straty. Ale żadne z nich ja- koś się tego nie spodziewało, nie po tych zdezorientowanych wrzaskach i ogólnej wrzawie, jaka nastąpiła po tym, jak przed świtem odezwały się trąbki. Oczywiście nie mieli pojęcia, co się miało wydarzyć. - Może zaspali przez ten cały harmider - zauważył roztrop- nie Vaijon, naśladując ton Zakrwawionego Miecza. Hurthang zachichotał. - Może i tak, ale pieniędzy bym na to nie postawił. Tak czy siak, coś musiało skłonić ich do zmiany planów, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że mieli zamiar poobcinać nam uszy. - Ani ja - potwierdził Bahzell - a... 478 DavidM. Weber Urwał raptownie, a pozostali zamarli, widząc jakieś poru- szenie w górze Gardzieli. Spomiędzy głazów wyłoniła się grup- ka postaci i Vaijon stłumił coś, co bardzo przypominało prze- kleństwo. - Na Tomanaka! Jak na wszystkich bogów udało im się spro- wadzić tu konia tej wielkości? - To nie konie, chłopcze - powiedział łagodnie Bahzell. Va- ijon spojrzał na niego dziwnie, a Koniokrad uśmiechnął się, wi- dząc jak kolejny jeździec ostrożnie wybiera drogę pomiędzy głazami. - To rumaki, Vaijonie. - Ale... - Vaijon chciał zaprotestować, ale właśnie dotarło do niego, jak ogromne były te „konie". Obok nich szli piesi, a głowa najwyższego z nich nie sięgała nawet do barku najmniej- szemu z sześciu rumaków. A potem zza głazów wyłonił się siód- my jeździec na znacznie mniejszym wierzchowcu i Bahzell ro- ześmiał się. - No, no! Wygląda na to, że trochę się pospieszyłem! Ten na samym końcu dosiada konia i chyba go znam. - Naprawdę? - Hurthang spojrzał na niego sceptycznie, po czym wzruszył ramionami. - Więc co chcesz teraz zrobić? - No, jeśli udają się tu z wizytą towarzyską, powinniśmy wyjść im naprzeciw - odparł Bahzell, schodząc z nierównego muru długim, kołyszącym się krokiem. Pozostali ruszyli za nim, przy czym wszyscy oprócz Hur- thanga mieli trochę kłopotów z dotarciem na dół. Bahzell zszedł na sam dół wzniesienia, na którym zbudowano Rozpacz Char- hana, po czym zatrzymał się i z założonymi na piersi rękami czekał, aż Sothoii do niego dojadą. Nie trwało to długo. Vaijon i Brandark, którzy nigdy przed- tem nie widzieli rumaków, nie mogli oderwać oczu od ogrom- nych stworzeń. Nie było możliwe, by zwierzę tych rozmiarów było jednocześnie pełne wdzięku i delikatne, a jednak ruma- kom się to udawało, a żadne z nich nie mogło pojąć, jak to jest w ogóle możliwe. Bahzell miał jednak inne sprawy na głowie - na przykład wysokiego, rudowłosego mężczyznę w posrebrza- nej zbroi płytowej, dosiadającego kasztanowatego ogiera, któ- I ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 479 ry jechał na czele grupy. Jeździec z powagą skinął głową Vaijo- nowi i Brandarkowi, jak gdyby chciał w ten sposób podzięko- wać za reakcję, której był świadkiem już wiele razy, ale patrzył na Bahzella. - Dzień dobry - powiedział. Ponieważ nosił otwarty hełm, widać było jego równo przystrzyżoną brodę i wąsy. Jak na tak rosłego mężczyznę miał wyjątkowo łagodny głos, ale słychać było, że jego właściciel przywykł do wydawania rozkazów. - Ty musisz być synem Bahnaka - podjął, patrząc Bahzellowi prosto w twarz. - Zgadza się - potwierdził Bahzell, spoglądając na jedynego mężczyznę dosiadającego zwykłego konia bojowego. - Dzień dobry, Wencicie - powiedział. - Dzień dobry - odparł spokojnie czarodziej, którego oczy żarzyły się dzikim ogniem. Potem uśmiechnął się. - Wspomi- nałem chyba, że mam swoje sprawy do załatwienia na Wietrz- nej Równinie? - Rzeczywiście - przyznał Bahzell, po czym przeniósł wzrok na mężczyznę na kasztanowatym ogierze. - A kim ty jesteś, pa- nie, jeśli wolno spytać? - zapytał grzecznie. - Tellian, baron i opiekun Zachodniej Ćwiartki - odparł z pro- stotą wietrzny jeździec. Jeden z przyjaciół Bahzella gwałtow- nie wciągnął powietrze w płuca, ale Koniokrad tylko kiwnął głową, jak gdyby spodziewał się takiej odpowiedzi. - Czy to przypadkiem ty wysłałeś tych chłopców - ruchem głowy wskazał ciała leżące na stoku - w dół Gardzieli? - zapy- tał łagodnie. - Nie. - odparł krótko Tellian. A potem błysnął spod wąsów bielą zębów. - Gdybym to ja za to odpowiadał, pokierowałbym całym tym przedsięwzięciem znacznie lepiej. - Naprawdę? - Bahzell przekrzywił głowę, a potem prych- nął. - Ano, pewnie tak. Tak czy owak, teraz jesteś tutaj, nie- prawdaż? - Owszem. Tellian skinął głową i on z kolei omiótł wzrokiem pole- głych. Wyraz twarz miały ponury, ale nie odzywał się przez 480 David M. Weber kilka sekund, a Bahzell czekał w milczeniu. Królestwo So- thoii było jedyne w swoim rodzaju pod tym względem, że najwyższą godnością szlachecką zaraz po królu był w nim baron. Legendy uczyły, że stało się tak dlatego, że pierw- szych osadników Sothoii przywiódł na Wietrzną Równinę jedyny baron, który ocalał z Upadku Kontovaru. Według opowieści nie mianował się hrabią ani księciem, co uczyniło wielu przywódców uchodźców, ustanawiając w ten sposób tradycję, której Sothoii wciąż podtrzymywali. Bahzell nie miał pojęcia, czy ta opowieść jest zgodna z prawdą, ale bez względu na powody mężczyzna przed nim był jednym z czte- rech najznaczniejszych szlachciców Sothoii, którego baro- nię każdy inny nazwałby królestwem. - Nie zdawałem sobie sprawy z zamiarów lorda Glanharrow. - Nagłe oświadczenie Telliana wyrwało Bahzella z zadumy. - W przeciwnym wypadku rozkazałbym mu porzucić jego plany. A w tej sytuacji... Znów przerwał i potrząsnął głową. - Nie, to nie do końca prawda - powiedział tonem człowie- ka, któremu bardzo zależy na tym, żeby wszystko dokładnie wyjaśnić. - Dowiedziałem się, jakie ma zamiary, ale dopiero wtedy, gdy powiadomił mnie o tym Wencit. Muszę z przykro- ścią stwierdzić, że nie od razu mu uwierzyłem. Nie do końca... - twarz mu pociemniała. - Sam poczyniłem pewne przygoto- wania, ale miałem swoich agentów, którzy uważali na Glanhar- row, i myślałem, że ich raporty są bardziej wiarygodne niż ja- kieś wieści z daleka, które mógł usłyszeć Wencit. Nie przyszło mi do głowy, że poza jednym wyjątkiem - odwrócił głowę i ob- darzył przelotnym uśmiechem innego wietrznego jeźdźca, do- siadającego rumaka czarnego jak noc - moi agenci zaczęli po- dzielać poglądy Lorda Glanharrow. Tak więc to... Wskazał jedną ręką ciała i Bahzell kiwnął głową, ale spoj- rzenie jego oczu było twarde. Koniokrad ruchem głowy wska- zał fort za swoimi plecami. - Tak więc to... a także trzydziestu siedmiu moich martwych chłopców - powiedział posępnie. - Tellian poderwał głowę do ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 481 góry, oczy błysnęły mu gniewnie, ale zaraz zacisnął zęby i po- twierdził krótkim skinieniem głowy. - Oni również - przyznał i znów zapadło milczenie. - Powiesz mi więc, co dokładnie zamierzacie zrobić, skoro już tu jesteście? - zapytał po chwili Bahzell. - Nie wiem - przyznał Tellian. - Nie chciałem, żeby do tego doszło, ale stało się. Ktokolwiek zaczął, i wy, i my mamy pole- głych do opłakania, a ja jestem w połowie Gardzieli i mam za plecami całą armię. W tych okolicznościach wiele osób na dwo- rze - i w innych okręgach mojej Ćwiartki - powiedziałoby, że najrozsądniej byłoby pójść w zaparte. Wybuchła wojna, a w tej chwili mamy przewagę. Jeśli przejmiemy kontrolę nad Gardzie- lą, tak by można przemieszczać się nią swobodnie w górę i w dół, nadal będziemy w stanieją utrzymać. - Tak, rozumiem - przyznał spokojnie Bahzell. - Uważacie, że mój ojciec nie należy do tych, co to przymknęliby na to oko, niezależnie od tego, kto to wszystko zaczął. Możliwe, że bę- dzie chciał z tego powodu uderzyć na Zachodnią Ćwiartkę, ale teraz ma pełne ręce roboty z Churnazhem. Więc gdybyście po- sunęli się dalej, moglibyście pokrzyżować wszystkie jego pla- ny - ba, nawet doprowadzić do jego upadku na korzyść Chur- nazha - a wtedy w ogóle nie musielibyście się martwić tym, co może zrobić. Tak to mniej więcej wygląda? - Mniej więcej - odparł Tellian z ponurym uśmiechem. - Cóż, nie powiem, żebym był zaskoczony - wyznał szcze- rze Bahzell - bo możliwe, że na waszym miejscu myślałbym podobnie. Ale to nie takie proste. Powiedziałem lordowi Glan- harrow, że nie ustąpimy mu z drogi i wy też na to nie liczcie. A cokolwiek on sobie myślał, naprawdę należymy do zakonu Tomanaka. Więc dobrze to przemyślcie, zanim zdecydujecie się brnąć w to dalej. Kilku ludzi Telliana poruszyło się gniewnie, ale baron tylko wzruszył ramionami. - Bez względu na to, jaką podejmę decyzję, milordzie, przy- najmniej ja nie mam żadnych wątpliwości, że ty i twoi towa- rzysze służycie bogu wojny - oświadczył. Jednemu z pieszych 482 David M. Weber Sothoii wyrwał się odgłos świadczący o niedowierzaniu, ale Tellian zmierzył go lodowatym spojrzeniem, tłumiąc jakikol- wiek wybuch sprzeciwu. - Kiedy Wencit z Rum ręczy za czy- jąś prawdomówność, nie mam zamiaru poddawać jej w wątpli- wość. Ale wciąż mamy pewien problem. Możecie należeć do zakonu Tomanaka, ale jesteście też hradani. - Stojący obok Bahzella Vaijon poruszył się niespokojnie i Tellian urwał. Po- tem, po raz pierwszy od początku rozmowy, na jego twarzy pojawił się uśmiech, w którym był choć cień wesołości. - Przy- najmniej większość z was - poprawił się. - Do czego zmierzasz, baronie? - spytała ostro Kaeritha. Tel- lian odwrócił się w jej stronę. - Zmierzam do tego, milady, że podczas gdy wy i ja może- my być skłonni uznać, że w tym przypadku miała miejsce in- terwencja zakonu Tomanaka, mająca na celu zapobieżenie ni- czym nie uzasadnionej masakrze bezbronnych, inni mogą to widzieć inaczej. Jestem całkiem pewny, że niektórzy na dwo- rze zobaczą w tym wyłącznie starcie pomiędzy hradani i So- thoii i będą wściekli, jeśli nie poprowadzę dalej ataku. Znajdą się też inni, którzy kierując się obawą - może nie bez powodu, że ludzie księcia Bahzella będą to widzieć w ten sposób - opo- wiedzą się za agresją. Na tym przecież polega przygraniczna wojna, czyż nie? Obie strony mogą zawsze uzasadnić swoje obecne okrucieństwo krzywdami, jakie wyrządzono ich ojcom albo ich dziadom... albo ich praprapradziadom. - To prawda - wtrącił sucho Wencit - zwłaszcza jeśli są to hradani i Sothoii. - Bahzell i Tellian niemal równocześnie rzu- cili mu ponure spojrzenia. Czarodziej roześmiał się. - Nie mam nic więcej do dodania! - zawołał. Człowiek i hradani popatrzy- li na siebie, po czym szybko odwrócili wzrok. - Czarodziej ma tu bez wątpienia słuszność, milordzie baro- nie - odezwał się jeden z wietrznych jeźdźców - aleja zaufam hradani - a zwłaszcza Koniokradowi - tylko na długość mojej kopii. - Twarz Bahzella napięła się, ale kilku innych Sothoii, zwłaszcza tych, którzy zeskoczyli z siodeł, pomrukami przy- znało mu rację. I ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 483 - Może i tak, Hathanie - powiedział Tellian stanowczym, zniechęcającym głosem - ale to ja muszę zdecydować, co tu się dzisiaj wydarzy, nie ty! - Z całym szacunkiem, wietrzny bracie - odparł Hathan dziw- nie oficjalnym tonem - ale twoja decyzja może mieć wpływ na wszystkich Sothoii. Obu nas niesie wiatr, ciebie i mnie. Jeśli ja nie mogę się wypowiedzieć, kto w takim razie może? Tellian zaczerwienił się, otworzył usta, jak gdyby chciał coś odburknąć, ale powstrzymał się i zamknął je już bez słowa. Przez chwilę mierzył tamtego gniewnym spojrzeniem, a potem nie- chętnie kiwnął głową i gestem dał Bahzellowi do zrozumienia, że teraz oddaje głos Hathanowi. Wietrzny jeździec wydał z sie- bie cichy dźwięk i jego rumak zastrzygł uszami, po czym ru- szył do przodu, dopóki nie zatrzymał się dokładnie przed Bah- zellem. W przeciwieństwie do wszystkich Sothoii hradani wy- dawał się mieć odpowiednie rozmiary dla tego ogromnego stwo- rzenia. Stał nieruchomo, z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrząc Hathanowi prosto w oczy. - Twierdzisz, że jesteś wybrańcem Tomanaka - odezwał się w końcu, zwracając się do Bahzella, jak gdyby był jedyną obecną tu osobą - a milord baron i Wencit z Rum wierzą ci na słowo. Bardzo dobrzeją również ci uwierzę, hradani. Ale choćbyś był po dziesięciokroć wybrańcem, wciąż jednak pozostajesz hra- dani, Koniokradem i synem władcy Koniokradów. - Hurthang i Vaijon poruszyli się gniewnie, ale Hathan zignorował ich, nie odrywając szarych oczu od Bahzella. - Mój wietrzny brat po- wiedział, że w przygranicznej wojnie strony mają długą pamięć. To prawda i powiem ci tak, Bahzellu Bahnaksonie: Sothoii ni- gdy nie zapomną, że twój lud napadał na nasz od pierwszego dnia, w którym postawiliśmy stopę na Wietrznej Równinie. Nie zapomnimy też nazwy, którą się chełpicie: Koniokradowie, bar- F barzyńcy, którzy napadają na nasze stada, kradną konie, które kochamy niemal równie mocno jak własne dzieci, i pożerają je jak dzikie bestie! Co na to powiesz, wybrańcu Tomanaka? - Powiem? - Bahzell przekrzywił głowę, a spojrzenie jego brązowych oczu było równie twarde, jak wyraz szarych oczu 484 David M. Weber Hathana. - Powiem, że „twierdzę", iż jestem wybrańcem To- manaka, bo to prawda. Ale masz też rację nazywając mnie hra- dani i Koniokradem. Rację ma też Wencit, nazywając hradani prawie tak upartymi i pamiętliwymi jak wy, Sothoii. Wszystko to najprawdziwsza prawda, ale co do reszty to odwróciłeś kota ogonem, wietrzny jeźdźcu. Tak, nazywamy sami siebie „Ko- niokradami" i jesteśmy dumni z tego miana, bo na żadne inne w całej Norfressie nikt tak ciężko nie zapracował. Ale może opowiemy całą historię? Tak, najeżdżaliśmy na wasze stada i kradliśmy wasze konie - tak, a także je zjadaliśmy - ale nie mieliśmy żadnego wyboru... ale to nie mój lud zaczął najazdy. - Hathan poruszył się w siodle, a wielu z pozostałych Sothoii mruknęło gniewnie, ale Bahzell nie zwracał na nich uwagi, mierząc Hathana wściekłym spojrzeniem. - Mój lud był tutaj jeszcze zanim twój choćby zbliżył się do Wietrznej Równiny, wietrzny jeźdźcze, bo żadna inna rasa nas nie chciała. Wojownicy, kobiety i dzieci byli przeganiani ze wszystkich wybrzeży, na jakie udało nam się dostać po Upad- ku, a jeśli umieraliśmy w dzikiej głuszy, tym lepiej. I tak wylą- dowaliśmy tutaj, u stóp Wietrznej Równiny, na ziemi, której nikt inny nie chciał, za bardzo oddalonej od „cywilizowanych" ludów, by ich wojownicy mogli podkraść się do nas w nocy i spalić nam dachy nad głową, kiedy nasze dzieci spały! Gniew w jego głębokim głosie uciszył pomruki Sothoii. Brą- zowe oczy błyszczały mu jak żelazo dopiero co wyjęte z kuźni. - I co nas tutaj spotkało, wietrzny jeźdźcze? Co się stało, kiedy wasz lud przyprowadził swoje stada i konie na Wietrzną Równinę? Mój lud pamięta, nawet jeśli twój zapomniał. Pa- miętamy Czas Głodu, kiedy wasi wojownicy zeszli z Wietrznej Równiny jak zaraza. Kiedy paliły się spichlerze, a w nich zbio- ry, a nasze dzieci umierały z głodu przy piersiach matek. Tak, pamiętamy o tym, Hathanie z Sothoii, a nasza nazwa wzięła się od tego, do czego nas zmusiliście, bo nie mieliśmy innego wy- boru, jak tylko napadać na wasze stada, żeby zdobyć pożywie- nie! Albo patrzeć jak nasze dzieci umierają z głodu. Myślę, że na naszym miejscu dokonalibyście takiego samego wyboru! 1 ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 485 - Bzdura! - odpalił Hathan. - Najstarsze opowieści nie po- zostawiają nawet cienia wątpliwości co do tego, że to wy napa- dliście na nas! A... - Przepraszam, że przerywam, Hathanie - Wencit nie pod- niósł głosu, ale było w nim coś takiego, że wszystkie oczy zwró- ciły się ku niemu. Milczał przez chwilę, jak gdyby chciał mieć pewność, że wszyscy go słuchają, po czym wzruszył ramiona- mi. - Obawiam się, że wersja Bahzella jest bliższa prawdy, Hathanie - powiedział niemal łagodnie czarodziej. - Och, jego przodkowie nie byli święci, ale to wasi rozpętali wojnę pomię- dzy waszymi ludami. - Ale... - Hathan urwał, zamierając z otwartymi ustami. Po- tem pokręcił głową. - Ale to niemożliwe - zaprotestował. - Wszystkie nasze opowieści, wszyscy nasi historycy... - Są w błędzie - powiedział Wencit z tym samym tonem ła- godnego ubolewaniem w głosie. Wszyscy Sothoii, nawet Tel- lian, wpatrywali się w niego z niedowierzaniem. Czarodziej wes- tchnął. - W przeciwieństwie do was wszystkich, ja byłem tego świadkiem - oznajmił. - Ostrzegałem barona Markhosa przed przodkami Bahzella, kiedy wyruszał na Wietrzną Równinę, i na- legałem, by trzymał się od nich z daleka - pozostawił ich w spo- koju tak długo, jak oni pozostawią w spokoju jego. Ale nie po- słuchał. Podobnie jak większość uchodźców, nienawidził hra- dani za to, co zrobili w służbie Carnadosczyków. Nie obcho- dziło go to, że nie mieli innego wyboru. Łatwiej było ich niena- widzić, niż zrozumieć, więc kiedy zwiadowcy donieśli mu o miejscu pobytu przodków Koniokradów, zaczekał aż do na- dejścia zimy, kiedy było już po zbiorach i - dokładnie tak jak mówił Bahzell - kazał im spalić stodoły, aby skazać ich na śmierć głodową. Gdy przerwał, w całej Gardzieli panowała absolutna cisza. Wstrząśnięci Sothoii stali lub siedzieli jak skamieniali. Czaro- dziej westchnął. - To były wredne czasy, przyjaciele - rzekł ze smutkiem. - Dla nas wszystkich. Ale powiem ci jedno, Hathanie Shieldarm: ze wszystkich ras to hradani najbardziej ucierpieli z rąk Carna- 486 DavidM. Weber dosczyków. Zostali ujarzmieni, zniewoleni i styranizowani za- klęciami, których nie jesteście w stanie sobie nawet wyobrazić, wykorzystani, porzuceni i złamani, tak że stali się śliniącymi się bestiami, które pamiętały, że kiedyś były czymś więcej, a jed- nak nie mogły pokonać pętających je czarów. A potem, gdy garstce udało się uciec do Norfressy - choć wydawało się to niemożliwe - inne rasy rzuciły się na nich i powyrzynały ich jak zwierzęta, zbyt przepełnione nienawiścią za to, do czego hradani zostali zmuszeni przez Carnadosczyków, by posłuchać mnie, księcia Kormaka czy Ernosa z Saramanthy, kiedy mówi- liśmy im, że hradani nie mieli wyboru. - Więc tak, napadali na wasze stada, bo wasi przodkowie nie zostawili im nic innego do jedzenia. Tak, zarzynali i zjadali wa- sze konie, podobnie jak wasze bydło. Mało tego, woleli koninę od wołowiny, bo wiedzieli, jak bardzo kochacie swoje wierz- chowce, i wysoko cenili sobie wszystko to - wszystko - co mogli zrobić, by odpłacić wojownikom, którzy próbowali ich wytę- pić. To wasz lud nazwał ich „Koniokradami", Hathanie, ale nie było na całym świecie nazwy, którą by nad nią przedkładali, bo i oni potrafili nienawidzić, a wasi przodkowie dali im do tego powód. Umilkł, Sothoii zaś, jeden po drugim, odwracali się od nie- go, spoglądając po sobie, wstrząśnięci i zakłopotani. Nie przy- szło im do głowy, by wątpić w słowa czarodzieja, choć stawia- ły one na głowie wszystko, czego ich uczono, był on bowiem Wencitem z Rum. I tak jak powiedział, w przeciwieństwie do nich wszystkich, on był przy tym obecny. Dla Bahzella był to taki sam szok jak dla nich, choć w inny sposób. Zarówno hradani, jak Sothoii wiedzieli od wieków, że wersja historii drugiej strony różni się od ich własnej, ale ani jedni, ani drudzy nie spodziewali się, że różnice tak nagle znikną albo że prawda zostanie wyjawiona z tak brutalną otwartością, bo żadnej ze stron nie przyszło do głowy, żeby po prostu zapytać o to jedyną osobę, która była świadkiem owych wydarzeń. A teraz, kiedy prawda wyszła na jaw, Bah- zell nie miał pojęcia, co z nią zrobić. Było to niemal gorsze 1 ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 487 niż gorzkie zaprzeczenia i oskarżenia, jakimi od dawien daw- na obrzucali się nawzajem jego pobratymcy i Sothoii, jak gdy- by dowód na to, że Koniokradowie mieli od samego początku rację, był nieco niematerialny. Jak gdyby w jakiś dziwny spo- sób wzajemna nienawiść i nieufność była jedyną rzeczą, któ- rą naprawdę dzielili, tak że zniszczenie jej podstaw pozbawi- ło ich steru i kompasu. Ale w końcu Tellian poruszył się. Potrząsnął głową, jak gdyby chciał odpędzić natrętne myśli, i spojrzał ponownie na Bahzella. - Nie... - Urwał i odkaszlnął. - Oswojenie się z tym, co wła- śnie wyjawił nam Wencit, zajmie mi trochę czasu, milordzie - powiedział wreszcie. - A pod wieloma względami to, która stro- na pierwsza uraziła drugą ma mniejsze znaczenie niż historia, jaką mamy za sobą... i to, co musimy teraz zbudować. - Uśmiechnął się nagle - uśmiechem cierpkim jak ałun, ale jed- nak uśmiechem - i zaśmiał niewesoło. - Skoro byłem gotowy widzieć bezsens całej tej sprawy, kiedy jeszcze myślałem, że to wasi przodkowie zaatakowali moich bez żadnego uzasadnie- nia, nie widzę powodu, by zmieniać zdanie teraz, kiedy już wiem, że to mój lud był winny. Myślę jednak, że tym z mojego ludu, których tu dzisiaj nie ma, którzy nie usłyszeli prawdy z ust samego Wencita, trudno będzie w to uwierzyć. Mało tego, nie- którzy nie będą chcieli w to uwierzyć, bo wymagałoby to od nich wyrzeczenia się nienawiści, w którą włożyli całe swoje życie. Tak więc obawiam się, że lekcja historii Wencita, choć zgodna z prawdą i dobrze przyjęta, nie przynosi żadnego pro- stego rozwiązania naszego dylematu. - Ano, chyba masz słuszność - zagrzmiał Bahzell. - A roz- wiązanie jest nam rzeczywiście potrzebne. - Zgoda. Niestety, widzę tylko jedno, które mój lud mógłby zaakceptować. 488 DavidM. Weber - No, wypluj to z siebie, człowieku - ponaglił go niecierpli- wie Bahzell, gdy baron zamilkł po raz kolejny. - Bardzo dobrze, milordzie. - Tellian wziął głęboki od- dech. - Widzę tylko jeden sposób zakończenia tego konflik- tu tu i teraz, zanim dojdzie do jego eskalacji. A jedyny spo- sób zakończenia go, jaki widzę, to poddanie się jednej ze stron. A ponieważ jest was mniej niż dwustu, a nas ponad cztery tysiące... Wzruszył ramionami niemal przepraszająco, a Bahzell usły- szał, jak stojący za nim Hurthang zgrzytnął zębami. On sam nie odzywał się przez pełne trzydzieści sekund, a kiedy znów za- brał głos, mówił bardzo ostrożnym tonem. - Chcę mieć pewność, że dobrze zrozumiałem, milordzie. Twierdzisz, że jedyne wyjście z całego tego bałaganu, dzięki któremu uda się uniknąć wojny, polega na tym, że my - strona, która została zaatakowana bez powodu i bez uprzedzenia - pod- damy się wam, którzy nas zaatakowaliście? - Jeśli ujmiesz to w ten sposób, na pewno brzmi to... nie- zbyt sprawiedliwie - przyznał Tellian. - Ale to jedyne wyj- ście, jakie przychodzi mi do głowy. Muszę to jakoś zakończyć albo poprzez zwycięstwo w walnej bitwie albo oficjalne po- rozumienie, za które poręczę własnym słowem honoru. Jeśli tego nie zrobię, te dworskie stronnictwa, które najbardziej nie- nawidzą lub obawiają się waszego ludu, mogą zmusić króla Markhosa, by rozkazał im przedsięwziąć jeszcze bardziej ra- dykalne kroki. Ale jeśli złożycie broń, zobowiążę się pod sło- wem honoru ochraniać was zgodnie z warunkami waszej ka- pitulacji i w tej sytuacji nawet Erthan z Południowej Ćwiart- ki nie będzie zbyt naciskał. - Poprosisz więc zakon Tomanaka o złożenie broni, żebyś mógł nas ochronić, tak? - huknął groźnie Bahzell. - Coś ci po- wiem, Tellianie z Zachodniej Ćwiartki! Zakon nie potrzebuje twojej „ochrony", a jeśli jest coś, czego nigdy się nie nauczy- łem, to właśnie jak oddawać komukolwiek mój miecz! Więc jeśli to jedyne rozwiązanie, które widzisz, lepiej przywołaj swoje psy i przekonaj się, ile z nich umrze razem z nami! ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 489 Powietrze aż trzeszczało od napięcia. A potem, ku zdumie- niu wszystkich obecnych, Hathan Shieldarm zaśmiał się. Nie pogardliwie czy gorzko, ale głębokim, grzmiącym śmiechem płynącym z czystego rozbawienia. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, a on pochylił się nad łękiem siodła, śmiejąc się coraz głośniej. Stłumienie go zajęło mu kilka sekund, a kiedy już pa- nował nad sobą, pochylił się do przodu, wyszeptał CPŚ do ucha swojemu rumakowi, po czym, pomimo wysokości zwierzęcia, z wdziękiem zeskoczył z siodła. Stał tak przez chwilę, z czuło- ścią trzymając uniesioną lewą rękę na barku rumaka, po czym obszedł go, aby stanąć twarzą w twarz z Bahzellem. Był o po- nad stopę niższy od hradani, musiał więc wyciągać szyję, żeby móc patrzeć mu w oczy. - Cóż, Bahzellu Bahnaksonie - rzekł głosem, w którym wciąż pobrzmiewała nuta rozbawienia -jeśli problem sprowadza się tylko do tego, że nigdy się tego nie nauczyłeś, może zademon- struję ci, jak to się robi! - Jego właśni towarzysze patrzyli się na niego, jak gdyby zupełnie oszalał, ale on tylko wyszczerzył zęby, dobył szabli, podrzucił ją do góry, złapał za klingę i wy- ciągnął rękojeścią do przodu w stronę Bahzella nad swoim le- wym przedramieniem. - Milordzie, oddaję w twoje ręce miecz, który nigdy nie okrył się hańbą, a wraz z nim siebie jako twego jeńca. Teraz to Bahzell zrobił wielkie oczy, a potem usłyszał, jak Tellian wybucha gromkim śmiechem, równie radosnym jak wcześniej śmiech Hathana. - Oczywiście! - zawołał baron. - Potrzebne jest tylko ofi- cjalne porozumienie - nieważne, kto się komu podda! - Dobył miecza i pochylił się w siodle w zamaszystym ukłonie. - Mi- lordzie, poddaję się, a moi ludzie wraz ze mną! - Zaraz zaraz! - Bahzell wodził wzrokiem od Hathana do Telliana, a na jego twarzy malowało się wzburzenie i zakło- potanie, którego nie była w stanie wywołać nawet perspekty- wa bitwy na śmierć i życie. - Zaraz zaraz! - zaprotestował ponownie i tymczasem Wencit przyłączył się do ogólnej we- sołości. 490 DavidM. Weber - Nie widzę problemu, Bahzellu - wydusił z siebie czaro- dziej, parskając; śmiechem. - Jak powiedział Tellian, ważne jest tylko to, żeby ktoś się poddał. A jaki to będzie chlubny triumf dla zakonu! Mniej niż osiemdziesięciu zakonników biorących w niewolę cztery tysiące wyszkolonych wojowników Sothoii! -Zaczekajcie jedną przeklętą przez Phrobusa minutę! -wark- nął Bahze'1. - Nie pozwolę zakonowi - to znaczy nie wypada - a niech cię na Fiendarka, Brandarku, nie rechocz albo skręcę ci ten twój bezużyteczny kark! Wszyscy wydawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na jego protesty, więc w końcu przestał mierzyć wszystkich gniew- nym wzrokiem i sam zaczął chichotać. Potrząsnął bezradnie głową, po czym machnął obiema rękami na Hathana i Telliana. - Zabierajcie swoje miecze, obaj! - Skoro tak się palicie, żeby się poddać, mogę przynajmniej zwolnić was na parol. - Dziękujemy, milordzie - odparł Tellian ze stosowną w ta- kiej chwili powagą. - Na jakich warunkach zostaniemy zwol- nieni? - Przypuszczam, że powinniśmy to po prostu przedyskuto- wać - zgodził się Bahzell. - Byłbym zaszczycony, mogąc was zaprosić do mojego namiotu, baronie - gdybym miał namiot. - Tak się składa, że ja mam całkiem przyjemny namiot, któ- ry przywiózł ze sobą były lord Glanharrow - odparł Tellian. - Jeśli ty i twoi towarzysze wyrazicie zgodę, by się tam ze mną udać, jestem pewny, że uda nam się ku obopólnej satysfakcji ustalić warunki kapitulacji mojej armii - i zwolnienia. EPILOG - Jesteś tego pewny, Bahzellu? - zapytał spokojnie Vaijon. Obaj stali obok namiotu, w którym Bahzell i Tellian oma- wiali szczegóły „kapitulacji" Sothoii, podczas gdy to, co było armią Mathiana, rozbijało wokół nich obóz. Bahzell nigdy jesz- cze nie widział, żeby ktoś miał tak dziwny nastrój jak ci woj- skowi. Najbardziej powszechnym odczuciem był ciężki, nie- kłamany szok - oszołomione niedowierzanie ludzi, których świat właśnie wywrócił się do góry nogami. Tylko nieliczni wiedzieli, co Wencit ujawnił o wczesnej historii wojen pomię- dzy Sothoii a hradani, wiedzieli jednak, że ich suweren właśnie poddał ich wszystkich wrogowi, nad którym mieli przewagę liczebną pięćdziesięciu do jednego. I że mieli wdrapywać się z powrotem w górę Gardzieli, najwyraźniej po poniesieniu dru- zgoczącej porażki, zwyciężeni przez nieprzyjaciela, który miał do dyspozycji zaledwie siedemdziesiąt mieczy. Ale to nie był tylko szok. W zbyt wielu oczach zerkających bez przerwy na Bahzella lub w stronę Hurthanga i Brandarka, którzy rozmawiali cicho z Kaerithą i Wencitem, płonęła niena- wiść. Zbyt wiele wieków wzajemnych masakr leżało pomiędzy ludem ich i Bahzella, by mogło być inaczej, a w przypadku wielu 492 DavidM. Weber z nich wstyd wywołany własną „przegraną" tylko podsycał pło- mień nienawiści. W tej chwili byli tyleż rozgoryczeni, co zdez- orientowani, ale ich nienawiść tylko podkreślała wcześniejsze słowa Telliana. Zbyt wielu Sothoii obawiało się tego, czym mogli się stać zjednoczeni Koniokradowie i Zakrwawione Miecze, a krucha budowla, którą baronowi Zachodniej Ćwiartki udało się wznieść wspólnie z Bahzellem, wciąż mogła paść ofiarą nowej, zażartej wojny. - Tak, jestem pewny - odpowiedział po chwili, po czym wy- szczerzył zęby. - Bardziej pewnym już być nie można! - Boja nie - wyznał szczerze Vaijon. Oderwał oczy od Bah- zella, by zgromić wzrokiem jakiegoś zbrojnego, który przyglą- dał się hradani z nienawiścią wypisaną na twarzy. Mężczyzna poczuł na sobie wzrok Vaijona i spojrzał w jego kierunku, po czym szybko odwrócił oczy. Vaijon prychnął. - Już wkrótce obudzisz się którejś nocy z nożem w plecach, jeśli pojedziesz z tymi ludźmi - ostrzegł Koniokrada - i nie podoba mi się spo- sób, w jaki patrzą na naszych chłopców! - Naszych chłopców, tak? - zakpił lekko Bahzell. Klepnął Vaijona w ramię, a człowiek podniósł na niego oczy z nagłym rozbawieniem, uświadamiając sobie, co właśnie powiedział. Ale dobry humor wnet go opuścił. - Tak, naszych chłopców, i to nie tylko dlatego, że należą do zakonu, Bahzellu. To dobrzy ludzie, wszyscy co do jednego. Jedni z najwspanialszych, jakich kiedykolwiek spotkałem I je- stem dumny, że uważają mnie za jednego ze swoich. - Ano, nie będę się z tobą sprzeczał - powiedział miękko Bahzell, ściskając lekko ramię przyjaciela... nie, brata. - Ale odbiegamy od tematu - zauważył Vaijon. - A mianowicie? - A mianowicie - powiedział Vaijon, patrząc na niego ze zło- ścią- że nie możesz, ot tak sobie powędrować gdzieś sam z tym Tellianem. I zanim cokolwiek powiesz, pomyśl o ojcu i matce. Jak myślisz, jak zareagują- albo, co gorsza, Marglyth! - kiedy wrócę do domu i mimochodem ogłoszę, że pojechałeś do Bal- thar z najgorszymi wrogami waszego ludu? ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 493 - Myślę, że najpierw pogadają troszkę o durniach, głupcach i bachorach, które nigdy nie pomyślą, zanim coś zrobią. A po- tem ojciec będzie miał coś do powiedzenia o głazach oraz czasz- kach, a Marglyth ani chybi będzie mu w tym dzielnie sekundo- wać. Ale potem oboje ochłoną nieco, wezmą głęboki oddech, a kiedy to już zrobią, Vaijonie, wtedy uświadomią sobie, że to może być najlepsze, co wydarzyło się kiedykolwiek pomiędzy nami i ludem Telliana. - Naprawdę chcesz, żebym w to uwierzył? - spytał sceptycz- nie Vaijon, a Bahzell roześmiał się. - Tylko się przyjrzyj mojemu ojcu, Vaijonie zAlmerhas! Trzeba mu przyznać, że należy do tych, co mają więcej rozumu niż włosów na głowie, więc zrozumie, że mam rację. - Vaijon wciąż sprawiał wrażenie nie przekonanego. Bahzell westchnął. - Posłuchaj, Vaijonie. Od dwunastu wieków Sothoii i Konio- kradowie mordowali się nawzajem z tego czy innego powodu i nigdy nie posunęliśmy się choćby o krok bliżej do zakończe- nia tej rzezi. Wydaje mi się - i Tellianowi chyba też - że mamy szansę, by to wreszcie zmienić. - Nie sądzisz chyba, że ktokolwiek weźmie na poważnie pod- danie się czterotysięcznej armii siedemdziesięciu ludziom? - spytał Vaijon. - Nie - odrzekł Bahzell. - Ale jeśli Tellian i ja będziemy to traktować poważnie, nikt, ale to nikt nie może zaprotestować, nie szargając dobrego imienia Telliana z jednej strony, a zako- nu Tomanaka z drugiej. I właśnie dlatego, bracie w mieczu, nie mam innego wyboru, jak tylko pojechać razem z nim, bo jeśli on i ja nie będziemy się zachowywać tak, jak byśmy traktowali to serio, nie będziemy mieć żadnego pretekstu, by trzymać po- zostałych w szachu. -Ale... - Nie - powtórzył łagodnie Bahzell. - Przemyśl to Vaijonie. Przemyśl to, a uznasz, że mam rację. A to, że jestem wybrańcem Toinanaka, Koniokradem i synem Koniokrada, który najpraw- dopodobniej właśnie obcina Churnazhowi uszy, sprawia, że może się to udać. Kto inny mógłby lepiej reprezentować mój lud wśród 494 David M. Weber Sothoii niż wybraniec? I który Sothoii zakwestionuje wiarygod- ność Przysięgi Mieczy wybrańca? Ale jestem też synem mojego ojca, a to czyni mnie też dobrym materiałem na ambasadora czy posła. I nie zapominaj, że zarówno hradani, jak Sothoii dobrze rozumieją, na czym polega branie zakładników w porozumieniach pokojowych, Vaijonie! Nie, chłopcze. Jako „gość" Telliana w Bal- tharze, który ma dopilnować wypełnienia warunków jego „zwol- nienia", mamy szansę zakończyć te ciągłe walki pomiędzy nami, a Tomanak nie byłby wcale zachwycony, gdyby jeden z jego wy- brańców nie skorzystał z takiej okazji, prawda? - Chyba nie - westchnął Vaijon. - Ale bardzo nie podoba mi się to, że będziesz tam wśród nich całkiem sam. - Cii! A kto powiedział, że będę wśród nich sam? - Co? Myślałem...? - Tamten niemądry Zakrwawiony Miecz twierdzi, że zawsze chciał zobaczyć miasto Sothoii i spędzić jakiś czas na porów- nywaniu notatek z innymi bardami. A Kerry przypomniała mi, że i tak od samego początku miało coś do załatwienia wśród Sothoii. Więc oni dwoje pojadą ze mną, a nie wątpię, że ojciec i matka wyślą kilku chłopców w górę Skarpy, żebym miał paru gwardzistów, których mógłbym nazwać własnymi. - Naprawdę? To lepiej niż myślałem. Przynajmniej... - Va- ijon urwał raptownie i zmarszczył brwi. - Zaczekaj! Zaczekaj chwilę! Powiedziałeś, że Kerry też z tobąjedzie? - Bahzell kiw- nął głową, a w jego oczach zatańczyły maleńkie iskierki. Va- ijon spochmurniał jeszcze bardziej. - To chyba nie jest dobry pomysł, Bahzellu. Trzeba jeszcze zorganizować nasz konwent, a jeśli niektórzy Koniokradowie mieli do tej pory kłopoty z za- akceptowaniem Zakrwawionych Mieczy, pomyśl, co to będzie, kiedy hradani Zakrwawionego Miecza, którzy walczyli w tej wojnie po przeciwnej stronie, spróbują do nas wstąpić! Ty mógł- byś ich pewnie do tego przekonać - albo w razie potrzeby wy- starczająco mocno stuknąć ich głowami, gdyby słowa nie wy- starczyły. Kerry prawdopodobnie też. Ale bez was obojga... - Bez nas obojga wciąż będą mieli jednego wybrańca, który w razie potrzeby stuknie ich głowami - powiedział Bahzell. - ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 495 A - dodał rozsądnie - przez pierwszy rok będziesz to musiał robić dość często. - Co takiego? - Przez chwilę słowa Bahzella jakby do niego nie docierały, a potem Vaijon zrobił wielkie oczy. - Co takie- go? Oczekujesz, że ja... Myślisz, żeja...! -Wpatrywał siew Bah- zella z niedowierzaniem podszytym zgrozą. - Bahzellu, ty nie mówisz poważnie! - A to niby dlaczego? - Bo... Bo jestem za młody! I... i... - Cii! - powtórzył Bahzell, i tym razem za rozbawieniem w jego głosie kryła się surowość. Vaijon zamilkł, a Bahzell spoj- rzał na niego ze śmiertelną powagą. - Vaijonie z Almerhas - powiedział surowo - potrafiłeś być nielicho upierdliwy, kiedy zobaczyłem cię po raz pierw- szy, ale od tamtej pory wyszedłeś na ludzi. Masz jeszcze tro- chę wad, ale chyba nawet ja nie jestem od nich wolny. Tak, jesteś młody. I jesteś człowiekiem. Ale jesteś też wybrań- cem Tomanaka, który zyskał sobie szacunek wszystkich na- szych chłopców. A wybraniec Tomanaka, mój drogi, robi to, co do niego należy. Wrócisz więc do Hurgrum. Ty, Hurthang i Gharnal, i to wasza trójka, nie ja, zbuduje zakon wśród mojego ludu. Bo nie mam żadnych, ale to żadnych wątpli- wości, że to właśnie z tego powodu Tomanak wysłał cię ze mną w tę długą podróż. - W rzeczy samej - zagrzmiał jakiś głos w ich głowach - I jestem zadowolony, że wreszcie do tego doszliście. Zaskoczo- ny, pamiętajcie, bo już prawie straciłem na to nadzieję, ale za- dowolony. Vaijon otworzył usta, znów chcąc zaprotestować. Teraz za- mknął je gwałtownie. On i Bahzell stali nieruchomo przez kil- ka sekund, czekając, aż ten głos znów się odezwie, ale wyglą- dało na to, że powiedział już to, co miał do powiedzenia. Bah- zell uśmiechnął się krzywo. - No i co, chłopcze? Chcesz się z nim spierać? Bo jeśli tak, to powiem ci, że z własnego doświadczenia wiem, że w końcu i tak się poddasz. 496 David M. Weber - O nie - powiedział w końcu, biorąc głęboki oddech. - Nie - powiedział rezolutnie - nie sądzę, żebym się z nim spierał. Ale ty jesteś mi za to coś winny, Bahzellu Bahnaksonie. Masz u mnie spory dług i któregoś dnia mam zamiar poprosić cię, żebyś go spłacił. - O, a skąd przyszło ci do głowy, że jestem ci coś winny? - Jestem zaskoczony, że w ogóle o to pytasz! - oburzył się Vaijon i podniósł dłonie, by zaginać palce w miarę mówienia. - Najpierw pojawiłeś się w Belhadan i pozwoliłeś mi zrobić z siebie głupca przed całym nabrzeżem nierobów. Potem po- zwoliłeś się zawlec do sir Charrowa, gdzie zrobiłem z siebie skończonego idiotę przed nim i całym konwentem. Potem zła- małeś mi obie ręce, przegnałeś przez pół Norfressy po śniegu i lodzie, cisnąłeś w sam środek zgrai barbarzyńskich hradani - dodam, że najniższy z nich jest wyższy ode mnie - rzuciłeś do ataku na świątynie Sharny, gdzie skończyłem walcząc z demo- nem i znów złamałem rękę, a teraz to! O nie, Bahzellu! Uwierz mi, przez lata będziesz spłacał zaciągnięty u mnie dług! - Wcale nie - powiedział Bahzell, klepiąc go ze śmiechem po plecach, i wskazał kciukiem Brandarka, Hurthanga i Kaeri- thę, którzy właśnie szli w ich stronę. - Och, nie wątpię, że mo- żesz się czuć krzynkę urażony z powodu tych wszystkich dro- biazgów, Vaijonie, ale mam zamiar wyświadczyć ci pewną przy- sługę, za którą będziesz mi dozgonnie wdzięczny. - O? A jakaż to przysługa? - No, zabieram ze sobą Brandarka - powiedział złośliwie Bahzell - więc pomyśl tylko, co to oznacza! - Chcesz powiedzieć...? - Vaijon spojrzał na Zakrwawione- go Miecza i sam wyszczerzył zęby. - Otóż to. Nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że będziesz miał całą masę własnych problemów, ale wtedy przy- pomnij sobie, że nie usłyszysz jakiejś przeklętej piosenki o „Va- ijonie Nadobnym", „Vaijonie Szlachetnym" czy jakiejś podob- nej bzdury. A to, mój drogi, spłaca każdy dług, jaki mogłem u ciebie zaciągnąć! DODATEK BOGOWIE NORFRESSY BOGOWIE ŚWIATŁA Orr Wszechojciec: Orr, często nazywany Stwórcą lub Usta- nawiającym, jest uważany za twórcę uniwersum oraz króla i sę- dziego bogów. Jest ojcem oraz stwórcą wszystkich bogów świa- tła poza jednym, najpotężniejszym ze wszystkich bogów, czy to światła, czy mroku. Jego symbolem jest niebieska promieni- sta gwiazda. Kontifrio: Matka Kobiet jest żonąOrra i boginią domu, ro- dziny oraz żniw. Według norfressyjskiej teologii, Kontifrio była drugim tworem Orra (po Orfressie, reszcie uniwersum) i jest największą żywicielką ze wszystkich bogów oraz matką wszystkich dzieci Orra, poza samą Orfressą. Jej nienawiść do 498 David M. Weber Shigu jest nieubłagana. Jej symbolem jest snopek parzenicy związany winoroślą. Chemalka Orfressa: Pani Burzy jest szóstym dzieckiem Orra i Kontifrio. Jest boginią pogody, dobrej oraz złej i ma niewiele do czynienia ze śmiertelnikami. Jej symbolem jest słońce wi- dziane przez chmury. Chesmirsa Orfressa: Śpiewaczka Światła jest czwartym dzieckiem Orra oraz Kontifrio i młodszą bliźniaczką Tomana- ka, boga wojny. Chesmirsa jest boginią bardów, poezji, muzyki i sztuki. Ukochała sobie ludzi i ma łobuzerskie poczucie hu- moru. Jej symbolem jest harfa. Hirahim Lekkostopy: Hirahim, znany jako Śmiejący się Bóg oraz Wielki Uwodziciel, dość odbiega od pozostałych bogów świa- tła. Jest jedynym spośród nich, który nie jest spokrewniony z Or- rem (nikt nie wydaje się mieć pewności, skąd przybył, choć uznaje autorytet Orra... w równym stopniujak każdego innego) i jest praw- dziwym psotnikiem. Jest bogiem kupców, złodziei oraz tancerzy, lecz znany jest również jako bóstwo uwodzenia i ma ogromną sła- bość do atrakcyjnych śmiertelniczek (lub bogiń). Jego symbolem jest srebrny flet. Isvaria Orfressa: Pani Pamięci (nazywana również z^abój- czynią) jest pierwszym dzieckiem Orra i Kontifrio. Jegf bogi- nią koniecznej śmierci i dopełnienia życia oraz zasad Domu Umarłych, w którym trzyma Zwój Umarłych. Ku pewnej po- gardzie swej matki, jest również kochanką Hirahima. Pośród bogów światła jest trzecia co do potęgi, jest wyjątkową prze- ciwniczką Krahany, a jej symbolem jest zwój z gałkami w kształ- cie czaszek. Khalifrio Orfressa: Pani Błyskawic jest drugim dzieckiem Orra oraz Kontifrio i boginią elementarnej entropii. Pomimo swych destrukcyjnych skłonności jest uważana za boginię świa- ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 499 tła, lecz ma bardzo mało do czynienia ze śmiertelnikami (a śmiertelnicy są z tego powodu bardzo zadowoleni). Jej symbo- lem jest rozwidlona błyskawica. Korthrala Orfro: Korthrala, nazywany Morską Pianą oraz Spienioną Brodą, jest piątym dzieckiem Orra i Kontifrio. Jest bogiem morza, lecz również miłości, nienawiści i namiętności. Jest bardzo potężnym bogiem, choć nie pobłogosławionym zbyt- nią mądrością, i uwielbia ludzi. Jego symbolem jest sieć oraz trójząb. Lillinara Orfressa: Lillinara, znana jako Przyjaciółka Ko- biet i Srebrna Pani, jest jedenastym dzieckiem Orra oraz Konti- frio, boginią księżyca i kobiet. Jest jednym z bardziej złożo- nych bóstw i niezwykle skupia się na tym, co robi. W swym aspekcie panny zajmuje się młodymi kobietami i dziewicami, a w aspekcie matki dojrzałymi kobietami i matkami. Jako sta- rucha jest mścicielką, która również pociesza zmarłych. Bar- dzo nie lubi Hirahima Lekkostopego, lecz każdą cząstką swej istoty nienawidzi Shigu (jako zasadniczego wypaczenia wszel- kiej kobiecości). Jej symbolem jest księżyc. Norfram Orfro: Pan Przypadku jest dziewiątym dzieckiem Orra oraz Kontifrio, bogiem losu, dobrego i złego. Jego symbo- lem jest znak nieskończoności. Orfressa: Według norfressyjskiej teologii Orfressa nie jest boginią, lecz samym uniwersum, stworzonym przez Orra jesz- cze przed Kontifrio, i nie jest naprawdę „przebudzona". Czy też raczej rzadko jest świadoma czegoś tak efemerycznego jak śmiertelnicy. W tych rzadkich przypadkach, kiedy dostrzega sprawy śmiertelników, zwykły dziać się straszne rzeczy, i na- wet Orr jedynie z trudnością może powstrzymać jej gniew. Semkirk Orfro: Semkirk, znany jako Obserwator, jest dzie- siątym dzieckiem Orra i Kontifrio. Jest bogiem mądrości oraz 500 David M. Weber dyscypliny umysłowej i fizycznej, zaś przed Upadkiem Kon- tovaru był bogiem białej magii. Po Upadku stał się specjal- nym opiekunem magów psionicznych, którzy toczą bezlito- sną wojnę ze złymi czarodziejami. Jest śmiertelnym wrogiem Carnadosy, bogini czarnej magii. Jego symbolem jest złote berło. Silendros Orfressa: Silendros (zwana Klejnotem Niebios), czternaste i ostatnie dziecko Orra oraz Kontifrio, jest boginią gwiazd oraz nocy. Jest wielce czczona przez jubilerów, którzy swą sztukę postrzegają jako próbę uchwycenia piękna jej nie- bios w dziele swych dłoni, lecz zasadniczo ma niewiele do czy- nienia ze śmiertelnikami. Jej symbolem jest srebrna gwiazda. Sorbus Kontifra: Sorbus, znany jako Zginający Żelazo, jest kowalem bogów. Jest również owocem największego uwiedze- nia w historii (Kontifrio przez Hirahima - nigdy mu do końca nie wybaczyła tej „psoty"), lecz mimo to jest najobojętniejszym i najwiarygodniejszym z bogów, a Orr akceptuje go jako wła- snego syna. Jego symbolem jest kowadło. Tolomos Orfro: Niosący Pochodnię jest dwunastym dziec- kiem Orra i Kontifrio. Jest bogiem światła i słońca oraz patro- nem wszystkich tych, którzy pracują przy cieple. Jego symbo- lem jest złoty płomień. Tomanak Orfro: Tomanak, trzecie dziecko Orra i Kontifrio, jest starszym bliźniakiem Chesmirsy, a pod względem mocy jest drugi po samym Orrze. Jest znany pod wieloma imionami - Miecz Światła, Równoważący Szale, Pan Bitwy i Sędzia Ksią- żąt to zaledwie kilka - a ojciec powierzył mu istotne zadanie doglądania równowagi Szal Orra. Jest również najwyższym generałem bogów światła i największym wrogiem mrocznych bogów (w istocie to on wypędził Phrobusa, gdy ten pierwszy raz zbuntował się przeciwko swemu ojcu) Jego symbolami są miecz i/lub nabijany kolcami buzdygan. ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 501 Torframos Orfro: Torframos, znany jako Kamienna Broda i Pan Trzęsień Ziemi, jest ósmym dzieckiem Orra i Kontifrio. Jest panem Ziemi, strażnikiem miejsc położonych głęboko i spe- cjalnym patronem inżynierów oraz tych, którzy kopią. Cieszy się wyjątkową czcią wśród krasnoludów. Jego symbolem jest kilof. Toragan Orfro: Łowczy, zwany również Leśnym Hełmem, jest trzynastym dzieckiem Orra oraz Kontifrio i bogiem natury. Szczególnie święte są dla niego lasy i ma reputację karzącego tych, którzy polują dla sportu lub w okrutny sposób. Jego sym- bolem jest dąb. MROCZNI BOGOWIE Phrobus Orfro: Phrobus, nazywany Ojcem Zła i Panem Oszu- stwa, jest siódmym dzieckiem Orra i Kontifrio, co wyjaśnia, dlaczego siódemka jest uważana w Norfressie za bardzo nie- szczęśliwą liczbę. Nikt nie pamięta jego prawdziwego imienia, a miano Phrobus (Naginający Prawdę) zostało mu dane przez I Tomanaka, gdy ten wypędził go za zdradziecką próbę wyrwa- nia Orrowi władzy. Po owej porażce Phrobus otwarcie otwo- rzył się na mrok i w istocie stał się klinem, który stworzył szcze- linę, przez którą do Orfressy wkroczyło zło. Po Tomanaku jest najpotężniejszym z bogów światła i mroku, a nienawiść pomię- dzy nimi jest niewyobrażalna. Lecz Phrobus obawia się swego brata bardziej niż samej śmierci. Jego symbolem jest czaszka o płonących oczach. Shigu: Shigu, nazywana Wypaczoną, Królową Piekła i Mat- ką Szaleństwa, jest żoną Phrobusa. Nikt nie wie dokładnie, skąd się wzięła, lecz większość sądzi, iż była tak naprawdę potężną demonicą wyniesioną do boskości przez Phrobusa, gdy szukał partnerki, aby spłodzić własny panteon przeciwko swemu ojcu. Jej potęga jest głęboka lecz subtelna, jej okrucieństwo i złośli- wość nie mają granic, a jej ulubioną bronią jest szaleństwo. Śmiertelnicy jeszcze bardziej jej nienawidzą, czują do niej wiek- 502 David M. Weber sze obrzydzenie i bardziej się jej obawiają niż Phrobusa, a wy- znawanie jej jest karane śmiercią we wszystkich krainach Nor- fressy. Jej symbolem jest płonący pająk. Carnadosa Phrofressa: Pani Magii jest piątym dzieckiem Phrobusa i Shigu. Stała się boginią czarnej magii, lecz mogłaby być uważana raczej za całkowicie amoralną niż złą dla samego zła. Uświęca ideę potęgi poszukiwanej za pomocą wszelkich dostępnych środków i za wszelką cenę. Jej symbolem jest cza- rodziejska różdżka. Fiendark Phrofro: Fiendark, pierworodne dziecko Phrobusa i Shigu, jest znany jako Pan Furii. Jest bardzo podobny do swe- go ojca (choć, na szczęście, znacznie mniej potężny), a wszyst- kie złe stworzenia są mu winne lojalność jako wysłannikowi Phrobusa. W przeciwieństwie jednak do swego ojca, który za- wsze pragnie wypaczać lub podbijać, Fiendark raduje się rów- nież destrukcją dla samej destrukcji. Jego symbolami są płoną- cy miecz lub wypływający z płomieni obłok dymu. Krahana Phrofressa: Pani Przeklętych jest czwartym dziec- kiem Phrobusa oraz Shigu i najokropniejszym z nich wszyst- kich. Znana jest ze swego okrutnego piękna. Trzyma ona wła- dzę nad niemartwymi (co czyni ją najbardziej znienawidzoną przeciwniczką Isvarii), a także włada piekłem, w którym spę- dzają wieczność dusze tych, którzy zaprzedali się złu. Jej sym- bolem jest pęknięta trumna. KrashnarkPhrofro: Krashnark, drugi syn Phrobusa oraz Shi- gu, jest sporym rozczarowaniem dla swych rodziców. Najpo- tężniejsze z dzieci Phrobusa, znane jako Władca Diabłów, jest bogiem diabłów i wojny wypływającej z ambicji. Jest bez- względny, bezlitosny i okrutny, lecz odznacza się odwagą oso- bistą i posiada silny kodeks honorowy, który czyni go jedynym mrocznym bogiem naprawdę szanowanym przez Tomanaka. Niestety jest lojalny swemu ojcu, a potęga i poczucie honoru ZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNY 503 uczyniły go „katem" mrocznych bogów. Jego symbolem jest płonąca laska marszałkowska. Sharna Phrofro: Sharna, nazywany Demonim Pomiotem oraz Panem Skorpionów, jest młodszym, identycznym bliźniakiem Krashnarka (co nie cieszy żadnego z nich). Sharna jest bogiem demonów i patronem skrytobójców, uosobieniem sprytu i oszu- stwa. Jest znacznie mniej potężny niż Krashnark, i jest przy tym absolutnym tchórzem, zaś demony, które są mu lojalne, niena- widzą i obawiają się potężniejszych diabłów Krashnarka nie- mal tak mocno jak Sharna nienawidzi i obawia się swego brata. Jego symbolami są gigantyczny skorpion (służący mu za wierz- chowca) oraz krwawiące serce w opancerzonej pięści.