15947
Szczegóły |
Tytuł |
15947 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15947 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15947 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15947 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mary Balogh
Sekretne małżeństwo
Prolog
Tuluza, Francja 10
kwietnia 1814
Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie na-
uczyło go, że pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy wal-
ka jest już skończona.
Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by uka-
zać armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeżo wywal-
czone pozycje wzdłuż przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie
działa zostały skierowane wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały
się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał w powie-
trzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustają-
cego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni, szczęku bro-
ni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół
zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciała-
mi zabitych i rannych.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten
widok. Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim
nosie, budził strach wśród żołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał
pole walki, by pożegnać zabitych ze swego oddziału i ulżyć cierpieniom
rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.
Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leżą-
cego człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie
szabla zakołysała się u jego boku.
- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią
mężczyzna leżał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?
Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.
5
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we
zwij sanitariuszy. Natychmiast.
- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir.
Pułkownik ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył
na umierającego człowieka, którego czerwony mundur był przesiąknięty
szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niż kilka minut życia.
- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?
- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki.
Pułkownik przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim
na jedno kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrze-
potały i uniosły się. - Pański dług, sir. Powiedziałem, że nigdy nie zażą-
dam jego spłaty.
- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn
pochylił się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam
zrobić.
Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu
życie podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo wal-
czył z konnym przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik
zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowód-
cy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został ciężko ranny. W na-
grodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu
nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik Bedwyn nie
jest mu nic winien, że w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towa-
rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale
pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.
- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. -
Niech pan jej przekaże wiadomość o mnie.
- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, że w ostat-
nich chwilach myślami był pan przy niej.
- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze.
- Dość już miała smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić
żałoby. To moje ostatnie życzenie.
- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie
zabrała kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd zna-
lazł siłę, by unieść rękę i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami.
Z natarczywością którą można było usprawiedliwić jedynie świadomo-
ścią bliskiej śmierci, poprosił:
- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez
względu na wszystko!
- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.
Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Puł-
kownik wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał
przy nim, jakby się modlił. W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę
złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że osobiście zaniesie pannie Morris wia-
domość o śmierci brata, chociaż nie wiedział, kim ona jest ani gdzie miesz-
ka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie nosiła po nim
żałoby.
I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie
miał pojęcia.
„Bez względu na wszystko!"
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w
uszach. Co mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?
„Bez względu na wszystko!"
6
1
Anglia, 1814
Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire prze-
cinała cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliżu
wioski Heybridge. Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego po-
ranka była szczególnie piękna, aż zapierała dech w piersiach. Dzwonki,
które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły się wyjątkowo wcześ-
nie, zachęcone ciepłą wiosną. Również różaneczniki otworzyły pąki, okry-
wając zbocza niebiesko-różowym dywanem. Promienie słońca ukośnie
przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów two-
rzyły na ziemi jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej
wodzie strumyka.
Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, że ranek jest zbyt
piękny, by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki
kwitły tak krótko, a zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych
zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę Rice, guwernantkę, by na kilka go-
dzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz swego maleńkiego
synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, mimo
artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej po-
mysł, by tę wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krze-
śle, które przyniósł dla niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duży
kosz z prowiantem.
Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na
ramieniu miała pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary,
sfatygowany słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą.
Wstążka była odpowiednio dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wy-
sokim stanem i krótkimi rękawami, idealnej na poranek na dworze, gdy
nie należało się spodziewać żadnego gościa. Eve czuła się szczęśliwa. Miała
9
przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się swoich lęków.
Chociaż niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał prze-
cież, że wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.
Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie-
płym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka
ciągnęła wózki z węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męża ojciec Eve
wyznaczył jej niewielką rentę. Rok temu, gdy ojciec był już bardzo chory,
Eve namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood.
Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powie-
rzono mu zadanie najwyższej wagi. Tuż za nim jego siostra, pięcioletnia
Becky, zbierała kwiatki z widoczną beztroską, fałszywie przy tym pod-
śpiewując. Wyglądało na to, że czuje się dobrze w otaczającym ją świecie.
Żadne z dzieci nie należało do Eve, chociaż mieszkały z nią od ponad
siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.
Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamie-
niach. Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuż nad płytką wodą.
Czatował na ryby, choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głu-
pie psisko!
Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając
w wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów różanecznika. Thelma
schyliła się, by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie.
Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie
powinna tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi.
Samotne dzieciństwo to odległa przeszłość. Mieszkała w cudownym miej-
scu, otaczali ją ludzie, których kochała, którzy odwzajemniali jej miłość.
Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci papy, w końcu zrzuci żałobę i zno-
wu zacznie nosić kolorowe stroje. Już nie mogła się doczekać. Lada dzień
wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, że jest zakochana. Zakocha-
na! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowa-
na dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostat-
nim liście napisał, że przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba
wreszcie będzie to możliwe. Tydzień temu usłyszała, że Napoleon Bona-
parte poddał się we Francji siłom sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie
dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak tylko o tym się dowiedział,
osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, że dla niej będzie to ozna-
czało koniec wieloletnich obaw o życie Percy'ego.
Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi
każdy wazon we wszystkich pokojach. Żeby uczcić w ten sposób wiosnę,
zwycięstwo i koniec żałoby. Gdyby jeszcze wrócił John...
10
- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym
walijskim akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.
- Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do
kosza i położyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.
Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrze-
wał, że propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy.
Burek przydreptał znad strumienia i posapując, postawił uszy.
- Davy, chyba też jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za
chude ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbiera-
łeś więcej niż my wszyscy razem.
- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lek-
kim oporem, jakby uważał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią
bardzo słabo spokrewnieni, ale jakże mogłaby pozwolić, by dzieci miesz-
kające pod jej dachem zwracały się do niej „panno Morris", a do cioci
Mari „pani Pritchard"?
Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i
Benjaminem na drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed
ściągnięciem kapelusza z jej głowy.
Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować
świeże bułeczki. Zapach pieczywa i smażonego kurczaka uświadomił Eve
jak bardzo była głodna. Przyklęknęła na kocu rozłożonym na trawie przez
Davy'ego i Becky i zajęła się otwieraniem dużej butelki z lemoniadą.
A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świad-
czyła o talencie kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając
palce w lnianą serwetkę po zjedzeniu drugiego kawałka kurczaka,
zastanawiała się, dlaczego wszystko najlepiej smakuje na świeżym
powietrzu.
- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim
zwiędną - zaproponowała ciocia Mari. - Włożę tylko druty i wełnę do
torby. No i niech mi ktoś poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z
miejsca moich starych kości.
- Czy musimy już iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy
Davy poderwał się, aby podać laskę.
Nagle usłyszała wołanie:
- Panno Morris! Panno Morris!
- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego mło-
dzieńca o poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął
się niezgrabnie zsuwać ze skarpy. -Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i
zrobisz sobie krzywdę.
Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i
parku, mimo że w Ringwood było dość służby. Po śmierci jego ojca,
11
wioskowego kowala, nikt nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponie-
waż powszechnie uważano go za głupka. Ale Eve nigdy nie spotkała do-
tąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania wszystkich pole-
ceń.
- Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Char-
lie. Ilekroć go gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał
ogłosić koniec świata czy inną, równie ważną wiadomość. - Przysłała...
mnie... pani... Fuller. Ma... pani... wracać... do domu.
- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała
spódnicę. - I tak mieliśmy już wracać do domu.
- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko roz-
stawiając nogi. Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć
sobie coś więcej. - Zapomniałem, jak się nazywa.
Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące
już tyle razy przeżyła rozczarowanie, że wolała nie brać tej ewentualności
pod uwagę. Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał
wrócić. Nie była jednak jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej bru-
talnej prawdy.
- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to.
Dziękuję za tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło
pani Pritchard, a potem wrócić po koszyk?
Ucieszył się, że może się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krze-
sło, jak tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfal-
nym uśmiechem.
- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.
- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve już jej nie
słyszała.
- Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym
towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.
Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwra-
cała na to uwagi. Nie zauważyła też, że Burek, ciężko dysząc, dzielnie
dotrzymuje jej kroku. W mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i prze-
biegła między drzewami, wokół stawu i dalej przez trawnik, w kierunku
stajni, przez kamienny taras aż do drzwi frontowych. Gdy wpadła do holu
zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie potargana, a może nawet
i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy też pewnie nie zwróci na to
uwagi.
A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, że przyjeżdża. Teraz nie miało
to już żadnego znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak
miłe. Wrócił do domu!
12
- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, dużą, krepą
kobietę, która czekała na nią w holu z posępną miną.
Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spo-
tkanie, chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.
- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. -
Wynocha stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja
duszko, i umyj się...
Ale Eve już jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku
dla gości i wbiegła do środka.
- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstążkę kapelusza. A potem
speszona zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy czło
wiek.
Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wrażenie, że wypełnia sobą
pokój. Miał chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach,
w szkarłatnym mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych bia-
łych pantalonach, czarnych, wyczyszczonych na wysoki połysk butach,
z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w ramionach, mocno zbudo-
wany, potężny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze srogimi, prawie
czarnymi oczami, dużym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi usta-
mi. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi.
- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamia
jąc sobie własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy
mała go w ręce. Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki
kwiatów. A na twarzy smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest
wojskowy, który złożył im wizytę? I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam
pana z kimś innym.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim się ukłonił.
- Panna Morris, jak mniemam?-spytał.
Skinęła głową.
- Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - Służący,
który mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.
- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.
Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego.
O ile przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia
rozstąpiła się pod jej stopami i pochłonęła ją.
Jednak już po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało.
Był dowódcą Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood,
w galowym mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twa-
rzy, jakby cała krew odpłynęła jej do nóg. Nawet powietrze, którym oddy-
chała, zrobiło się lodowate. Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę,
13
obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, odszukała klamkę i uczepiła się
jej kurczowo.
- Czym mogę panu służyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby
dochodził z bardzo daleka.
Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.
- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?
- Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie
tego człowieka, jak wymachuje ciężką, wiszącą mu teraz u boku szablą
z zimnej stali, jak nią zabija. - Ale przecież wojna się skończyła. Napole-
on Bonaparte został pokonany i poddał się.
- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Fran-
cji dnia dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera,
madame. Niezmiernie mi przykro, że sprawiam pani ból.
Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako
dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmien-
nie kochała go przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nie-
oczekiwanemu spadkowi po ciotecznym dziadku kupił upragniony patent
oficerski w pułku kawalerii. A on odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa
tygodnie temu dostała od niego list z Francji.
„Kapitan Morris poległ w bitwie..."
- Może pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliżej, ale nawet jej
nie dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka
blada. Czy mam kogoś zawołać, madame?
- Nie żyje? - Nie żył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała.
Nawet tego nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przy-
niósł wieści o zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie żył już
od dwóch tygodni. - Czy on cierpiał?
Cóż za niedorzeczne pytanie.
- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce,
musiał wyglądać naprawdę przerażająco. - Umierający są często w szoku,
który sprawia, że nie czują bólu. Wydaje mi się, że kapitan Morris był
właśnie w takim stanie. Nie wyglądało na to, żeby cierpiał, a przynajmniej
nic o tym nie wspominał.
- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?
- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. -
Prosił, bym to ja przekazał pani wiadomość.
- To bardzo uprzejme z pana strony, że spełnił pan tę prośbę - stwier-
dziła, nagle sobie uświadamiając, że to dziwne, iż dowódca Percy'ego
osobiście pofatygował się aż z południa Francji, by poinformować ją o
śmierci brata.
- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi życie - wyjaśnił. - Uratował mnie
dwa lata temu w bitwie pod Salamanką narażając się na niebezpieczeństwo.
- Powiedział coś jeszcze?
- Prosił, by pani nie nosiła po nim żałoby. Dodał, że zbyt długo była
pani na nią skazana.
Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą już za tydzień zamierzała się
rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrążona w bólu,
ogłuszona i oślepiona nieznośną udręką.
- Madame? ~ Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby
chciał ją ująć za ramię.
Wzdrygnęła się.
- Coś jeszcze?
- Prosił, bym się panią zaopiekował.
- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak
wykuta z kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Je-
śli za tą twardą obojętną maską krył się człowiek, to był zupełnie niewi-
doczny. Może jednak była niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliżej, jakby
chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. I przecież przebył
całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec Percy'ego.
- Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge -
powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. Złożę pani wizytę
jeszcze raz i wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili
potrzebuje pani wsparcia bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na
pewno panią wstrząsnęła.
Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząs-
nęła nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy
dzwonek działa, bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle używany.
Uświadomiła sobie też, że jeśli rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na
wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała oparta plecami o drzwi, ucze-
piona klamki, jakby od tego zależało jej życie. Miała wrażenie, że nie
zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. Może
jednak nie do końca panowała nad sobą.
Percy nie żył.
Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve
za ramię i odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły
się otwierać.
- Czy można by kogoś wezwać, żeby pomógł pannie Morris? - spytał,
a jego słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niż grzeczna prośba. - Jeśli
tak, proszę go tu niezwłocznie sprowadzić.
14
15
Agnes odwróciła głowę i zawołała:
- Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po pa-
nią Pritchard. Powiedz jej, żeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrze-
buje. Natychmiast!
- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Na-
wet wargi ma pani zupełnie blade.
Eve posłusznie opadła na najbliższe krzesło i siedziała na nim sztywno
wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając
dłonie. Jak biedna ciocia Mari ma się pospieszyć? Potem dotarło do niej
echo słów, które pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani,
jak mogę jej pomóc".
- Nic nie może pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma
sensu, żeby narażał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie.
Ale dziękuję za dobre chęci. I za pofatygowanie się aż tutaj. To bardzo
uprzejme z pana strony.
Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi,
rozglądając się dookoła. Zastanawiała się, jak można mówić takie banalne
uprzejmości, skoro Percy nie żyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły
się jej w dłonie.
- Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem
dla człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie
nie martwić.
Zapadła cisza. Eva pomyślała, że nie zaproponowała mu nic do picia.
Agnes gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił
na swoje poprzednie miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego
plecami. Nie poprosiła go, żeby usiadł.
W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie
zdjęła kapelusza. Popatrzyła dookoła przerażonym wzrokiem, jakby już
zrozumiała o co chodzi. Eve niepewnie wstała.
- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czeka-
jąc, aż zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści,
dotyczące jej brata, kapitana Morrisa.
- Och, moje kochane biedactwo.
Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę.
Eve, nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym
ramieniu tej tak bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulży-
łaby jej w cierpieniu. Jednak bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej
Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.
Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drżały,
gdy próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z żałosną miną,
machając uciętym ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wyglądała
tak, że nawet smok nie miałby teraz żadnych szans, gdyby tylko nawinął się
jej pod rękę. Była też przy niej zrozpaczona Thelma. Eve nigdzie nie
widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je pewnie na górę. Lord
pułkownik Aidan Bedwyn już wyszedł.
2
W gospodzie Pod Trzema Piórami łóżko było twarde, poduszka źle wy-
pchana, piwo mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przyby-
tek, choć w miarę czysty, wydawał się zapuszczony. W Anglii Aidan nie-
mal podświadomie wymagał pewnych standardów. Gdyby przebywał w
jakimkolwiek innym kraju, uznałby, że pławi się w luksusie. A tak był
bardzo niezadowolony i żałował z całego serca, że nie może jechać prosto
do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji swego bra-
ta, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.
Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa,
choć nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od
niego wymagać poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolej-
nych wizyt. Powiedziała, że niczego nie chce, ale oczywiście była wtedy
w głębokim szoku. On sam czuł się wstrząśnięty widokiem zmian, jakie
nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z pełnej życia, zarumienionej,
promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, podniszczonej
sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego
sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce
posługiwania się nimi.
Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc już, że ma do
przebycia drogę nie dłuższą niż dwa kilometry. Tym razem bardziej zwra-
cał uwagę na okolicę, ponieważ najtrudniejszą część swojej misji miał już
za sobą. Przekazywanie wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej nie-
wdzięczne zadanie, jakiego można się podjąć. Wielokrotnie czynił to li-
stownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić osobiście.
Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, po-
kryta patyną czasu. Otaczał ją spory, malowniczo położony park. Wyglą-
dało na to, że majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko
złudzenie? Kapitan Morris wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy
pijaństwo, nie był jednak w stanie kupić sobie awansu, jak to robili inni
16
17
oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie zadłużone. Czy właśnie
na tym polegały kłopoty siostry kapitana?
Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz należał? Aidan
dowiedział się wczoraj, że jej ojciec już nie żyje. Czy więc majątek przy-
padł kapitanowi Morrisowi? Czy podlegał majoratowi?
Aidan szedł długim podjazdem, a żwir zgrzytał mu pod butami. Przed
domem zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy ko-
biety, z których dwie stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzyma-
ła w rękach otwartą książkę. Albo czytała z niej dzieciom, albo czegoś je
uczyła. Wywnioskował, że chyba jest guwernantką. Przypomniał sobie, że
minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna Morris i starsza pani, która
zjawiła się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i przyglądały się. Jedno z
dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie damy odwró-
ciły się, by spojrzeć w jego kierunku.
Przez chwilę wydawało się, że panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał
na sobie cywilne ubranie. Zszedł ze żwirowej ścieżki, by przeciąć trawnik,
a obie panie wyszły mu na spotkanie. Zauważył, że panna Morris jest blada
jak ściana, oczy ma podkrążone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad
sobą.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była
wysoka, szczupła. Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała
się krucha i raczej przeciętnej urody. - Jak to miło, że znów nas pan od
wiedził. Nie jestem pewna, czy wczoraj należycie podziękowałam za to,
że osobiście przekazał pan wiadomość o Percym. Byłoby mi o wiele trud
niej, gdybym przeczytała o tym w liście.
Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, że jej słowa brzmiały
jak muzyka.
- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, że pani już
wstała
. i wybrała się na spacer.
Mimo że dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ra-
mionach.
- Pozwoli pan, że przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to
pani Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.
A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.
- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - Żałuję, że
okoliczności naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym
walijskim akcentem, że musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć.
- Ja również, madame - odparł.
- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką
w stronę domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.
- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.
- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani
Pritchard.
Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę
malowniczego stawu, za którym rósł las. Już po kilkunastu krokach usły-
szeli donośne szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba miesza-
niec z terierem, nadbiegł pędem z miejsca, gdzie siedziały dzieci. Pod-
skakiwał na trzech nogach, czwartą trzymając podkuloną pod brzuchem.
Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało mu pół ucha. Dobiegłszy
do nich, pies zatrzymał się i przywitał z panną Morris, obwąchując jej
rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go pod
brodą, zaczął sapać z zadowolenia.
- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana prze
praszająco. - Raczej nie zdobyłby nagrody na żadnej wystawie psów, praw
da? A mimo to bardzo go kocham.
Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał
pojedynek z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął.
Zaznaczywszy w ten sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy
ruszyli dalej.
Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozma-
wiać o pogodzie czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłaku-
jącą bliskiego jej zmarłego.
- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, że się panią zaopie-
kuję - rzekł. - Nie zdążył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego
sprawa niezwykłej wagi. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani
pomóc.
- Już mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bar-
dzo za to dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, że
przed śmiercią mój brat nie cierpiał.
Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się
go pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, że nie zła-
mie on danego słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek...
- Czy Ringwood należało do pani brata? - zapytał.
- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek
nie podlega majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni już na kilka lat przed
śmiercią papy. Ojciec chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się
żyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego brata pociągała jednak kariera w woj-
sku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po ciotecznym dziadku, kupił za
nie patent oficerski.
18
19
A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla
panny Morris nowego miejsca zamieszkania.
- Wydaje się, że posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził,
ryzykując posądzenie o wścibstwo.
- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzu-
ciła go, by zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowa-
ny tam, pod Tuluzą?
- Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. Nabożeństwo ża-
łobne odprawił nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczy-
stość. Uczestniczyłem w niej. Grób jest dobrze oznakowany. Zadbałem
o to, by się nim opiekowano.
- Dziękuję panu.
Chyba wszystko zostało już powiedziane. Nie wyglądało na to, żeby
potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy
się do tego nie przyzna. W tych ciężkich chwilach będzie ją pocieszać
ciotka. Miała też przy sobie tę młodą guwernantkę i dzieci, mniejsza o to,
czyje. Zapewne nie zabraknie też przyjaciół i sąsiadów, którzy ją wesprą.
Nie potrzebowała pociechy od obcego człowieka. Zresztą nie umiał jej
pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od swoich osiemnastych
urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły.
Ale przecież złożył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepo-
kojące słowa: „bez względu na wszystko". Wiedział, że będzie miał do
końca życia wyrzuty sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wia-
domości o śmierci brata.
- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.
- Książe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci
i dwie siostry, i licznych innych krewnych.
- A ma pan siostrzenice i bratanków?
Pokręcił głową.
- Żadne z nas nie zawarło jeszcze małżeństwa.
Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zosta-
wił, umierając, drugi - poślubiając inną.
- Na pewno nie może się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zoba-
czyć - powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi
dostał pan urlop?
- Dwa miesiące.
- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tra-
cić. I tak jestem wielce zobowiązana, że poświęcił mi pan aż dwa dni.
Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało
mu się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.
20
Gdy okrążyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę
domu. Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, że on wyjedzie. W su-
mie był chyba nawet z tego zadowolony. Ale czuł też niepewność.
Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąży wyruszyć w drogę i przebyć spory
kawałek, zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie
się już w domu. Ale może wszyscy członkowie rodziny udali się do Lon-
dynu na sezon towarzyski? Bewcastle na pewno pojechał tam ze względu
na trwające obrady parlamentu. Z całego serca pragnął już być w domu.
Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i wtedy nie pobył w domu
zbyt długo.
- Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed
domem. Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - Życzę bezpiecznej drogi
i miłego urlopu. Ciężko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na
pewno nie był dla pana łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna.
Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.
- Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdzi
wym bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie żal po jego
stracie.
Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez
przekonania, gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł pod-
jazdem, mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł za-
cząć się cieszyć urlopem.
Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, że nie do
końca wypełnił złożoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka na-
tarczywa.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez względu
na wszystko!"
Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.
William Andrews, ordynans Aidana, służył u niego od ośmiu lat. Towa-
rzyszył mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach
i odwrotach w Hiszpanii, w deszczu i błocie, śniegu i zimnie, słońcu i spie-
kocie, w zawszonych gospodach, na biwakach pod gołym niebem. I przez
cały ten czas nigdy nie był chory. Teraz, po powrocie do umiarkowanego
klimatu Anglii, i, można by rzec, pławiąc się w luksusach, przeziębił się.
Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa,
by spakował bagaże i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi,
21
ordynans pojawił się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi po-
wiekami i załzawionymi oczami. Ledwo mógł mówić i z trudem powłó-
czył nogami. Próbował jednak odgrywać bohatera.
- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.
- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął.
Aidan zaklął siarczyście i odesłał ordynansa do łóżka ze stanowczym
rozkazem, by zażył coś, co pozwoli mu do rana wypocić całą gorączkę.
Andrews spojrzał na niego z cichym wyrzutem i już otwierał usta, by za-
protestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji i z żałosną miną po-
wlókł się do drzwi, ciągle kichając.
Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed
sobą całą resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze,
bratając się z miejscowymi? Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z po-
wrotem wiejskimi uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Prze-
jechać się konno po okolicy? Leżeć na łóżku i gapić się w sufit, wymyśla-
jąc, co wyobrażają plamy na suficie?
Nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Od śniadania minęło już pięć
godzin, a w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod
Trzema Piórami jadalnia była połączona z barem. Nie można było wyna-
jąć osobnej sali. Zszedł więc na dół, zamówił placek z wołowiną i cyna-
derkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z szynkarzem i miejscowymi
ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.
Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli,
że to Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego wię-
cej szczegółów. Mieli dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem
albo rzucania ich w przestrzeń i czekania, aż on na nie odpowie.
- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł
jeden z nich poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.
- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z żabojadami -
dumał inny nad swoim kuflem piwa.
- Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich cieka-
wość kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.
O tak, wszyscy go znali, choć od dawna już nie bywał w domu.
- Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski żołd
- powiedział jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się
oficerem kawalerii.
Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce,
które by można mu było złamać.
- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak
jakaś święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.
- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.
- E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro
nad swoim piwem.
Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy
pięć lat przed śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris
zorganizowała i utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi aku-
szerkę i płaciła jej stałą pensję. Przygarnęła też dwie sieroty i zatrudniała
całą rzeszę podejrzanych typów, których inni omijaliby z daleka. Tak przy-
najmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i nikt nie zaprotesto-
wał. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego miło-
sierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł też do wniosku, że musiała
być bardzo majętna.
- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając
krzesło, by usadowić swe potężne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po
kolei w głowie, ot co. - Popukał się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje
zdanie. - Wystarczy przynieść jej pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio
łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.
- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.
- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo że nikt nie zadał mu
żadnego pytania - powiedziałbym, że stary Morris dobrze wszystko
urządził, zanim wyciągnął kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, żeby
rządzić tak wielkim majątkiem jak Ringwood i dysponować takimi
pieniędzmi.
- Odniosłem wrażenie, że pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił
Aidan, starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.
- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival.
A teraz dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi.
Nie sądzę, żeby bardzo rozpaczał po stracie kuzyna.
A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro
jej brat nie żył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, że
może to być dla niej bardzo przykre. Dobrze przynajmniej, że nowy wła-
ściciel jest jej krewnym. Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie
do nowych porządków.
Mimo wszystko wyglądało na to, że go okłamała. Mogła mu
przynajmniej powiedzieć, że lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała
obowiązku go o tym informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług
do spłacenia.
Kapitan Morris użył słowa „opieka". Aidan pamiętał, jak kapitan
resztką sił szarpał go za rękaw.
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez
względu na wszystko".
22
23
Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział?
Mężczyźni wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie,
jednak Aidan ich nie słuchał.
- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał
się dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.
- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale za-
dzierał nosa, jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako gór-
nik. Potem zdobył pieniądze, żeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego
teść zmarł, Morris sprzedał kopalnię kupił tu majątek i zaczął strugać jaśniepa-
na. Syna wychowywał na dżentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich
zawiódł. I dobrze mu tak. Pan Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris nie
chciała poślubić żadnego z tych paniczyków, co to ich jej podsuwał.
Teraz Aidan już wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.
- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy
hrabia się nie zgodził - wtrącił się jakiś mężczyzna, wskazując szynkarzo-
wi swój pusty kufel. - Temu gościowi nie odmówiłaby.
- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna
Morris nigdy nie zadzierała nosa.
Aidan wstał także, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze
i poszedł na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuższą
przejażdżkę. Musiał się zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim
nietaktem wrócić do Ringwood i zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny
Morris. Nie mógł jednak tak po prostu jutro rano stąd wyjechać.
3
PO południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powo-
zem, pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niż towarzy-
stwa potrzebowała świeżego powietrza i fizycznego wysiłku. I może jesz-
cze czasu, by wszystko przemyśleć i zaplanować.
Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przerażenie. Od wczoraj-
szego ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz zna-
czenie - na śmierci Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go należycie
opłakiwać. Ale...
Ale umarł zbyt wcześnie.
Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdążył
jednak zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.
24
Aż do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek należał do Eve. I teraz,
jak na ironię losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Cecila.
Testament Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie.
Pomyślała z goryczą, że wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby
zmarł nieco później.
Za pięć dni nie będą mieli domu. Żołądek jej się ścisnął w przypływie
paniki. Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej
trudnej sytuacji, na przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała też myśleć o
innych.
Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielającą
Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spokojnie
płynącą wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zostało jej
tylko pięć dni, by coś zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić
Percy'emu.
Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety,
jego gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad
etykiety. Nie zaprosił więc Eve do środka, tylko zaproponował, żeby prze-
spacerowali się wokół kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej
twarzy i kasztanowatych włosach, zawsze się czerwienił w towarzystwie
Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z których wiele darzyło go
sympatią.
Powiedział, że usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do
domu po dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood.
Złożył wyrazy współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o nabożeństwie
żałobnym za zmarłego, bo właśnie w tym celu tu przyszła.
- Może być jutro - zapewniła, gdy okazało się, że pastor pojutrze musiał
znowu wyjechać w ważnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali za-
wiadomieni. A szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?
- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani po-
prosić o wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem go
osobiście, więc mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie.
Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.
- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówie
śnikiem Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak
tylko wrócę do domu.
W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze
zdziwieniem ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, za-
pewne zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi.
Dlaczego został w Heybridge? Myślała, że już od kilku godzin jest w dro-
dze do domu.
25
Zauważył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się
spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potężniejszy, mimo że dzisiaj
nie miał na sobie munduru. Pomyślała, że nie chciałaby mieć z nim na
pieńku. Wyglądał surowo, ponuro. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Jednak
nie powinna myśleć o nim źle. Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszel-
ką możliwą pomoc.
Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwią-
zał konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwio-
na i zmieszana. Nie chciała mieć już z nim do czynienia. Czuła do niego
niechęć, ponieważ to właśnie on przyniósł jej tę okropną wiadomość.
Przedstawiła sobie nawzajem obu mężczyzn.
- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiad