8721

Szczegóły
Tytuł 8721
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8721 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8721 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8721 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dan Smmmons FAZY GRAWITACJI Kathryn i Robertowi Simmonson CZʌ� PIERWSZA PUNA Samolot linii Pan Am - lot 001 - zostawi� za sob� ksi�- �yc, po czym zag��bi� si� w ciemno�� i chmury pod- chodz�c do l�dowania w Nowym Delhi. Patrz�c przez okienko na lewe skrzyd�o maszyny, Baedecker poczu�, jak znane mu od dawna uczucie zwi�kszania si� si�y ci��enia mie- sza si� z typowym napi�ciem, towarzysz�cym starym pilotom zmu- szonym do zaj�cia pozycji pasa�era. Ko�a dotkn�y nawierzchni i samolot perfekcyjnie usiad� na p�ycie lotniska. Baedecker spoj- rza� na zegarek. By�a 3:47 czasu miejscowego. Za oczami poczu� drobne szpileczki b�lu, gdy poprzez pulsuj�ce �wiate�ka na ko�- c�wkach skrzyde� patrzy� na mijane wie�e ci�nie� i zabudowania portu lotniczego. Olbrzymi boeing 747 gwa�townie skr�ci� w pra- wo i potoczy� si� do ko�ca pasa ko�owania. Silniki zawy�y po raz ostatni, po czym ucich�y, zostawiaj�c Baedeckera sam na sam z uporczywym pulsowaniem w uszach. Nie spa� od dwudziestu czterech godzin. Zanim poruszaj�ca si� wolno kolejka pasa�er�w dotar�a do wyj�cia na dziobie, Baedecker poczu� na twarzy uderzenie gor�cej fali wilgotnego powietrza. Schodz�c po trapie na lepki asfalt p�y- ty lotniska zda� sobie spraw� z ogromnej masy znajduj�cej si� pod jego stopami planety, obci��onej dodatkowo setkami milion�w nieszcz�snych istot zaludniaj�cych ten subkontynent i a� si� ugi�� pod nieub�aganym ci�arem ogarniaj�cej go depresji. �Trzeba by�o wyst�pi� w tej reklam�wce kart kredytowych" - pomy�la� stoj�c wraz z innymi pasa�erami w ciemno�ci, w ocze- kiwaniu na ma�y bia�o-niebieski mikrobus, kt�ry zbli�a� si� ku nim przez osnut� mrokiem powierzchni� p�yty. Budynek terminalu hAZY CjRAWITACM stanowi� odleg�� plam� �wiat�a na horyzoncie. Chmury odbija�y r�wnoleg�e linie lamp wzd�u� pasa startowego. Nie wymagano od niego wiele. Nale�a�o jedynie usi��� przed kamerami w �wietle reflektor�w, u�miechn�� si� i powiedzie�: �Pa- mi�tacie mnie pa�stwo? Szesna�cie lat temu by�em na Ksi�ycu. To jednak nie wystarczy, aby m�c zarezerwowa� lot lub zap�aci� za obiad we francuskiej kafejce". I jeszcze ze dwie linijki takiej pa- planiny, a na koniec klasyczne zbli�enie na identyfikator z imie- niem i nazwiskiem - RICHARD E. BAEDECKER. Budynek odprawy celnej byl ogromnym magazynem, w kt�- rym panowa� pot�ny pog�os. ��te �wiat�o lamp sodowych zwi- saj�cych z metalowych krokwi sprawia�o, �e sk�ra ludzi wydawa�a si� przezroczysta i t�usta, jakby zrobiona z wosku. Baedecker czu�, �e koszula lepi mu si� do cia�a. D�ugie kolejki pasa�er�w wolno posuwa�y si� do przodu. Od dawna znana mu by�a nadgorliwo�� celnik�w, ale najwyra�niej grupa przysadzistych, czarnow�osych typk�w w br�zowych koszulach zamierza�a pobi� wszelkie rekor- dy biurokratycznej bezduszno�ci. Trzy miejsca przed nim w ogon- ku sta�a stara Hinduska z dwiema c�rkami, ca�a tr�jka ubrana w tanie bawe�niane sari. Zniecierpliwiony wyja�nieniami kobiet, stoj�cy za odrapan� lad� urz�dnik zwali� nale��ce do nich dwie liche walizy na pod�og� hangaru. Z wn�trza baga�u wysypa�a si� kupa jaskrawych ciuch�w, stanik�w i podartych majtek. Celnik odwr�ci� si� do swojego kolegi i powiedzia� co� szybko w hindi. Na twarzach obu m�czyzn pojawi� si� pogardliwy u�mieszek. Baedecker ju� niemal zasypia� na stoj�co, gdy zda� sobie spra- w�, �e jeden z celnik�w co� do niego m�wi. - S�ucham pana? - Pyta�em, czy to wszystko, co ma pan do oclenia? Nie wwozi pan nic innego? �piewny akcent celnika wyda� si� mu dziwnie znajomy. Ta- kim angielskim pos�ugiwa�o si� tysi�ce hinduskich praktykant�w w hotelach na ca�ym �wiecie. Tylko �e na og� nie towarzyszy� mu ton podejrzliwo�ci i zniecierpliwienia. - Tak, to wszystko. - Baedecker kiwn�� g�ow� na widok r�o- wego formularza, kt�ry, podobnie jak pozosta�ym pasa�erom, po- dano mu do wype�nienia przed l�dowaniem. - Nic wi�cej pan nie ma? Tylko jedna torba? - Celnik wa�y� w r�ku star� torb� lotnicz� Baedeckera, jakby spodziewa� si�, �e za- wiera kontraband� lub co najmniej �rodki wybuchowe. - Nic wi�cej. Celnik skrzywi� si� gniewnie i z pogardliwym wyrazem twarzy poda� torb� nast�pnemu funkcjonariuszowi w br�zowej koszuli. Tamten przeszy� j� promieniami rentgenowskimi z tak� zawzi�- to�ci�, jak gdyby gwa�towno�� wykonywanych przez niego ruch�w mia�a dopom�c w ujawnieniu wszelkich zakazanych przedmio- t�w, kt�re znajdowa�y si� w �rodku. - Dalej! Do przodu! - wymachiwa� r�kami pierwszy celnik. - Dzi�kuj� - powiedzia� Baedecker. Wzi�� torb� i pod��y� w kierunku ciemno�ci otaczaj�cych hangar odprawy celnej. * * * Przed sob� mieli tylko ciemno��. Dwa czarne tr�jk�ty. Pod- czas opadania nie by�o wida� nawet gwiazd. Stoj�c w bufiastych skafandrach ci�nieniowych, unieruchomieni systemem pas�w i klamer, nie widzieli nic pr�cz jednostajnego czarnego nieba. W ci�gu ca�ej sekwencji opadania �adownik by� odchylony w ty�, w zwi�zku z czym w og�le nie widzieli Ksi�yca. Jedynie przez ostatnie kilka minut Baedeckerowi uda�o si� rzuci� okiem na o�le- piaj�c� blaskiem, nieregularn� powierzchni�. �Identycznie jak w symulatorze" - pomy�la�. Zgodnie z tym czego ich uczono, spodziewa� si� czego� wi�cej. Wiedzia�, �e po- winien mie� wi�cej wra�e�, wi�cej dozna�. Ale podczas gdy au- tomatycznie odpowiada� na pytania p�yn�ce z Houston, pos�usz- nie wklepywa� odpowiednie cyfry do komputera i g�o�no przeka- zywa� dane Dave'owi, ta sama bezsensowna my�l ko�ata�a mu si� po g�owie: �Identycznie jak w symulatorze". - Panie Baedecker! Dopiero po dobrej chwili zarejestrowa� dobiegaj�cy go g�os. Ju� od jakiego� czasu kto� wo�a� go po nazwisku. Beadecker sta- n�� na �rodku alejki wtod�cej z hangaru odprawy celnej do ter- minalu i rozejrza� si� doko�a. W blasku reflektor�w wirowa�y VJ K/\VV I 1 /\i_ 11 roje owad�w. Jacy� ludzie owini�ci w d�ugie bia�e szaty spali roz- �o�eni na chodniku lub siedzieli w kucki, oparci o �ciany spowi- tych mrokiem budynk�w. Ciemni m�czy�ni w jasnych koszu- lach stali obok ��to-czarnych taks�wek. Odwr�ci� si� w drug� stron�, dok�adnie w chwili gdy jaka� dziewczyna podesz�a do niego. - Pan Baedecker? Witam pana! Zatrzyma�a si� z gracj� w p� kroku, odrzuci�a g�ow� do ty�u i wzi�a g��boki oddech. - Dzie� dobry - odpar� Baedecker. Nie mia� poj�cia, kim mog�a by� ta m�oda kobieta - lecz mia� dziwne uczucie, jakby ju� j� kiedy� spotka�. Kto, u diab�a, m�g� czeka� na niego w Nowym Delhi o wp� do pi�tej rano? Kto� z am- basady? Nie mieli przecie� poj�cia, �e przyje�d�a, a nawet gdyby wiedzieli, i tak mieliby to w nosie. Przynajmniej obecnie. Bom- bay Electronics? W�tpliwe. Raczej nie w Nowym Delhi. Poza tym ta m�oda blondynka z pewno�ci� by�a Amerykank�. Baedecker, kt�ry nigdy nie mia� g�owy do zapami�tywania twarzy i imion, po- czu� zmieszanie i poczucie winy. Przeszuka� najdalsze zakamarki pami�ci. Na pr�no. - Nazywam si� Maggie Brown - odezwa�a si� dziewczyna wy- ci�gaj�c r�k� w jego stron�. U�cisn�� jej d�o�, dziwi�c si�, jaka jest ch�odna. Jego w�asna sk�ra nawet jemu samemu wydawa�a si� rozpalona. Maggie Brown? Dziewczyna odgarn�a do ty�u opadaj�cy kosmyk d�ugich w�os�w i Baedeckerowi zn�w wyda�o si�, �e gdzie� ju� j� widzia�. Pomy�la�, �e mo�e tak�e pracowa�a dla NASA, aczkolwiek wygl�- da�a zbyt m�odo, �eby kiedykolwiek mogli... -Jestem przyjaci�k� Scotta - powiedzia�a z u�miechem. Mia- �a szerokie usta i niewielk� szpar� pomi�dzy przednimi z�bami, jednak�e ten drobny defekt dodawa� jej tylko uroku. - Przyjaci�ka Scotta. No jasne. Czo�em! - Baedecker po raz drugi u�cisn�� jej d�o�. Ponownie rozejrza� si� doko�a. Kilku tak- s�wkarzy podesz�o proponuj�c swe us�ugi. Pokr�ci� g�ow�, ale to tylko jeszcze bardziej podnieci�o natr�t�w. Baedecker uj�� dziew- czyn� pod rami� i odci�gn�� j� od gestykuluj�cych w podniece- niu kierowc�w. - Co tu robisz? Mam na my�li tu, w Indiach. No i, rzecz ja- sna, tu, na lotnisku. - Baedecker machn�� r�k� w kierunku w�- skiego podjazdu, na kt�rym k�ad� si� d�ugi cie� terminalu pasa- �erskiego. Ju� j� sobie przypomina�. Joan pokazywa�a mu jej zdj�- cie, kiedy ostatnio by� w Bostonie. Zielone oczy utkwi�y mu w pami�ci. -Jestem tu od trzech miesi�cy - odpar�a. - Scott rzadko ma czas, by si� ze mn� widywa�. Ale kiedy ma wolne, zawsze jestem pod r�k�. To znaczy tam, w Punie. Znalaz�am prac� jako guwer- nantka... no, nie ca�kiem guwernantka, ale co� w tym rodzaju... w bardzo mi�ej rodzinie pewnego lekarza, w starej brytyjskiej dziel- nicy... W ka�dym razie by�am ze Scottem w dniu, kiedy dosta� od pana telegram. - Aha - powiedzia� Baedecker. Przez kilka chwil nie przysz�o mu do g�owy nic m�drzejszego. Nad ich g�owami ma�y samolot nabiera� wysoko�ci. - Scott jest tutaj? Mia�em nadziej�, �e zobacz� go tam... jak si� nazywa ta miejscowo��?... O w�a�nie, w Punie. - Scott ma teraz rekolekcje na farmie Mistrza. Nie wr�ci do wtor- ku. Prosi� mnie, bym to panu przekaza�a. Ja przyjecha�am tu odwie- dzi� star� przyjaci�k� z Fundacji O�wiatowej w Starym Delhi. - Na farmie Mistrza? Masz na my�li tego guru Scotta? - Tak go wszyscy nazywaj�. W ka�dym razie Scott prosi� mnie, �ebym to panu przekaza�a, a wydawa�o mi si�, �e nie b�dzie si� pan zatrzymywa� w Nowym Delhi. - Wi�c przysz�a� tu przed �witem tylko po to, �eby mi to prze- kaza�? - Baedecker z trosk� przyjrza� si� id�cej obok niego m�o- dej kobiecie. W miar� jak oddalali si� od o�lepiaj�cych �wiate� re- flektor�w punktowych, coraz bardziej wydawa�o mu si�, �e jej sk�- ra rozsiewa tajemniczy blask. Zauwa�y�, �e niebo na wschodzie zaczyna si� rozja�nia�. - Niewielki k�opot - powiedzia�a chwytaj�c go pod rami� - Przyjecha�am poci�giem kilka godzin temu. I tak nie mam nic do roboty, dop�ki nie otworz� biura USEFI. Kiedy stan�li przed g��wnym wej�ciem do terminalu, Baedec- ker zauwa�y�, �e okolica przypomina raczej wie� ni� miasto. W od- dali widnia�y kontury wie�owc�w, lecz otaczaj�ce ich d�wi�ki i za- pachy przywodzi�y na my�l wiosk�. Kr�ty podjazd do lotniska ��czy� si� z szerok� autostrad�, ale odchodz�ce od niego przecznice by- �y zwyk�ymi polnymi drogami, ocienionymi indyjskimi figowcami o wielu pniach. - O kt�rej ma pan lot, panie Baedecker? - Do Bombaju? Najwcze�niej o wp� do dziewi�tej. M�w mi Richard. - Dobrze, Richard. Mo�e by�my tak przeszli si� kawa�ek, a po- tem wst�pili gdzie� na �niadanie? - Dobra my�l - odpar� Baedecker. W tej chwili odda�by wszyst- ko za pusty pok�j, ��ko, chwil� drzemki. Kt�ra godzina mog�a by� teraz w St. Louis? By� tak zm�czony, �e nie radzi� sobie nawet z najprostszymi rachunkami. Pod��y� za dziewczyn�, kt�ra ruszy- �a w d� l�ni�cej od deszczu szosy. Przed sob� mieli wschodz�ce s�o�ce. Gdy wyl�dowali, s�o�ce wschodzi�o ju� trzeci dzie�. Na ca�ej powierzchni wida� by�o najdrobniejsze szczeg�y. Tak zosta�o za- planowane. W kilka lat p�niej Baedecker niewiele pami�ta� z tej chwili, gdy ostro�nie opuszcza� si� po drabince, schodz�c z pok�adu l�- downika. D�ugie lata trening�w, symulacji i oczekiwa� doprowa- dzi�y go do tego momentu, ma�ego punktu na przeci�ciu czasu i przestrzeni, ale jedyn� rzecz�, kt�ra utkwi�a mu w pami�ci, by� nieustanny nerwowy po�piech. Mieli ju� dwadzie�cia trzy minuty sp�nienia, gdy Dave w ko�cu zacz�� schodzi� na d�. Wszystkie niezb�dne przygotowania, przejrzenie pi��dziesi�ciu jeden punk- t�w listy kontrolnej oraz dekompresja zaj�y im wi�cej czasu ni� podczas wszystkich symulacji. A potem uwijali si� na powierzchni Ksi�yca, testuj�c swoj� r�wnowag�, pobieraj�c pr�bki i staraj�c si� nadrobi� stracony czas. Przed lotem Baedecker sp�dzi� d�ugie godziny, staraj�c si� u�o�y� kr�tkie, zgrabne zdanie, kt�re mia� wypowiedzie� zaraz po pierwszym postawieniu stopy na Ksi�ycu - �Twoja stopka w pod- r�czniku do historii", �mia�a si�Joan - ale Dave zrobi�jaki� g�upi kawa� zaraz po zeskoczeniu z drabinki, ci z Houston prosili o po- twierdzenie odbioru i wiekopomn� chwil� diabli wzi�li. Poza tym z tamtego pierwszego spaceru po Ksi�ycu pozo- sta�y mu jeszcze dwa wspomnienia. Na zawsze zapami�ta� choler- ny skorowidz procedur, kt�ry mia� przytwierdzony do nadgarst- ka. Z niczym nie zdo�ali zmie�ci� si� w wyznaczonym czasie, cho- cia� zrezygnowali z pobrania trzeciej pr�bki skalnej i z ponownego przejrzenia pami�ci steruj�cej �Rovera". Nienawidzi� tego skoro- widza. Drugie wspomnienie wci�� wraca�o do niego w snach. Grawi- tacja. Si�a ci��enia sze�ciokrotnie mniejsza ni� na Ziemi. Pe�ne swobody radosne brykanie, wielkie susy i szybowanie nad b�ysz- cz�c�, pokryt� ska�ami powierzchni�. Wystarczy�o lekko si� od- bi�. To wszystko przywo�ywa�o w pami�ci jeszcze wcze�niejsze wspomnienie z czas�w, kiedy jako ma�y brzd�c uczy� si� p�ywa� w jeziorze Michigan. Ojciec podtrzymywa� go za ramiona, pod- czas gdy on zawzi�cie wymachuj�c nogami brn�� przez wod�, od- bijaj�c si� od piaszczystego dna. Silny u�cisk ojcowskich ramion daj�cy mu poczucie nadzwyczajnej lekko�ci, �agodne falowanie zielonej wody, perfekcyjna synchronizacja r�wnowa��cych si� si� przyci�gania i wyporno�ci spotykaj�cych si� gdzie� na wysoko�ci je- go st�p. Wci�� o tym �ni�. S�o�ce wznosi�o si� jak ogromny pomara�czowy balon o fa- luj�cej pow�oce, co by�o efektem odbicia si� jego promieni w na- grzanym powietrzu. Baedecker przypomnia� sobie kolorowe zdj�- cia z �National Geographic". Indie! Owady, ptaki, kozy, kury i kro- wy, a wszystko to w rosn�cym ha�asie dobiegaj�cym z niewidocznej autostrady. Nawet ta kr�ta polna droga, kt�r� szli, pe�na ju� by�a ludzi jad�cych rowerami, woz�w zaprz�onych w wo�y, wielkich ci�ar�wek pe�ni�cych tu rol� publicznego �rodka transportu oraz czarno-��tych taks�wek przypominaj�cych rozz�oszczone osy, przemykaj�cych gdzieniegdzie w�r�d ci�by. Baedecker i dziewczyna zatrzymali si� przy ma�ym zielonym budynku, kt�ry m�g� by� zar�wno zwyk�ym gospodarstwem, jak te� tutejsz� �wi�tyni�. A mo�e i jednym, i drugim. W �rodku s�y- cha� by�o dzwony. Zapach kadzid�a i nawozu dolatywa� z wewn�trz- r/\Z.Y UKAWI nego dziedzi�ca. S�ycha� by�o pianie kogut�w i jakiego� m�czy- zn� �piewaj�cego �ami�cym si� falsetem. Inny m�czyzna, ubra- ny w tani niebieski garnitur, zatrzyma� rower, stan�� na skraju dro- gi i wysika� si�, kieruj�c strumie� moczu na dziedziniec �wi�tyni. Obok nich, turkocz�c i skrzypi�c o�kami, przejecha� w�z ci�- gni�ty przez wo�y uginaj�ce si� pod wykrzywionym jarzmem. Ba- edecker powi�d� za nim wzrokiem. Kobieta siedz�ca na tyle wozu unios�a sari, by zakry� twarz, ale siedz�ce wok� niej dzieciaki wle- pi�y w niego ciekawe oczy. M�czyzna siedz�cy z przodu wrzasn�� na utrudzone wo�y i uderzenie d�ugiego kija spad�o na pokryty bliznami bok zwierz�cia. Nagle wszelkie ha�asy uton�y w pot�- nym ryku boeinga 747 linii Air India, kt�ry przelecia� nad ich g�o- wami, po�yskuj�c z�oci�cie w promieniach wschodz�cego s�o�ca. - Co tak pachnie? - spyta� Baedecker. W�r�d atakuj�cych ze wszystkich stron zapach�w - mokrej gleby, odpadk�w z rynsztoka, spalin, pryzm kompostowych i smogu nap�ywaj�cego z niewidocz- nego miasta - da�a si� wyra�nie wyodr�bni� s�odkawa, wszech- obecna wo�, kt�ra zdawa�a si� przesi�ka� jego ubranie i sk�r�. - W�a�nie gotuj� �niadanie - odpar�a Maggie Brown. - W ca- �ym kraju gotuj� �niadanie na otwartym ogniu. Wi�kszo�� ludzi u�ywa jako opa�u wysuszonego krowiego �ajna. Osiemset milio- n�w ludzi gotuj�cych �niadanie. Gandhi napisa� kiedy�, �e jest to odwieczny zapach Indii. Baedecker pokiwa� g�ow�. S�o�ce powoli skrywa�y gromadz�- ce si� coraz ni�ej monsunowe chmury. Przez kr�tk� chwil� drze- wa i trawa b�yszcza�y czyst�, fa�szyw� zieleni�, kt�r� zm�czenie Ba- edeckera czyni�o jeszcze bardziej intensywn� ni� w rzeczywisto�ci. B�l g�owy, kt�ry dr�czy� go od Frankfurtu, przesun�� si� spoza oczu w okolice szyi. Ka�dy krok odbija� si� przykrym echem w obo- la�ej czaszce. Pomimo to b�l wydawa� si� czym� dalekim i nieistot- nym, docieraj�cym przez mg�� niewyspania i zm�czenia podr�- ��. Stanowi� jedno z nowych dozna� - miesza� si� z tajemniczymi zapachami, przedziwn� kakofoni� odg�os�w miasta i wsi, wra�e- niem, jakie wywiera�a ta atrakcyjna m�oda kobieta, id�ca obok, podczas gdy blask s�oneczny obrysowywa� kontur jej twarzy i zapa- la� iskierki w zielonych oczach. Kim w�a�ciwie by�a dla jego syna? Czy my�leli o sobie powa�nie? Baedeckerta�owa�, �e nie wypyta� 0 to Joan, ale wizyta przebiega�a w niezbyt mi�ej atmosferze i og�l- nym po�piechu. Baedecker przyjrza� si� Maggie Brown i pomy�la�, �e nie po- winien patrze� na ni� tylko jak na urocz� laleczk�. Robi�a wra�e- nie osoby, kt�ra dok�adnie wie, do czego d��y, co Baedecker uzna- wa� za cech� ludzi prawdziwie dojrza�ych, w odr�nieniu od ta- kich, kt�rzy po prostu osi�gn�li pelnoletnio��. Zgadywa�, �e Maggie ma oko�o dwudziestu pi�ciu lat, nieco wi�cej ni� Scott. Czy Joan nie m�wi�a mu czasem, �e przyjaci�ka jego syna by�a ju� po dyplomie i odbywa�a praktyki nauczycielskie? - Czy przyjecha�e� do Indii tylko po to, by spotka� si� ze Scot- tem? - spyta�a Maggie Brown. Zn�w byli na podje�dzie, kieruj�c swe kroki w stron� lotniska. - Tak. To znaczy... nie - pl�ta� si� Baedecker. - W�a�ciwie przyjecha�em zobaczy� si� ze Scottem, ale uda�o mi si� tak wszyst- ko za�atwi�, aby odby�o si� to w ramach podr�y s�u�bowej. - Pracujesz dla rz�du? Dla ludzi od lot�w kosmicznych? Baedecker z u�miechem przywita� �ludzi od lot�w kosmicz- nych", kt�rzy nagle pojawili si� w tej porannej rozmowie. - Od dwunastu lat ju� nie - odpar� i opowiedzia� jej o firmie z St. Louis, zajmuj�cej si� produkcj� elektroniki lotniczej i ko- smonautycznej, dla kt�rej pracowa�. - A wi�c nie masz nic wsp�lnego z wahad�owcami? - spyta�a Maggie. - Raczej nie. Nasza firma umieszcza�a czasem na pok�adzie wahad�owc�w swoje podsystemy, a czasami wynajmowali�my miejsca na sprz�t w �adowni... - Baedecker zorientowa� si�, �e u�y� czasu przesz�ego, tak jakby opowiada� o pracy kogo�, kto ju� nie �yje. Maggie zatrzyma�a si�, by spojrze� na b�yszcz�c� w s�o�cu wie- �� kontroln� i budynek terminalu. Zatkn�a opadaj�cy kosmyk w�os�w za ucho i za�o�y�a r�ce na piersi. - Trudno uwierzy�, �e od katastrofy �Challengera" min�o ju� p�tora roku � powiedzia�a. - To by�o straszne. - Straszne, to prawda - westchn�� Baedecker. Jak na ironi�, w�a�nie tego dnia by� na przyl�dku Canaveral i widzia� wszystko na w�asne oczy. Wcze�niej tylko raz uczestniczy� hAZY tjRAWITACH w wystrzeleniu wahad�owca, w czasie jednego z pierwszych, pr�b- nych lot�w �Columbii", niemal pi�� lat przed tamtym wypadkiem. By� �wiadkiem katastrofy �Challengera" w styczniu 1986 roku, tyl- ko dlatego �e Cole Prescott, wiceprezes firmy, dla kt�rej praco- wa�, poprosi� go, by towarzyszy� ich klientowi, kt�ry sfinansowa� zainstalowanie jednego z podzespo��w w zestawie do przeprowa- dzenia eksperymentu Spartana-Halleya, umieszczonego w wyna- j�tej przez nich cz�ci �adowni �Challengera". Wystrzelenie 51-L wydawa�o si� zwyk�� formalno�ci�. Baedec- ker i jego klient stali na stanowiskach dla VIP-�w, oko�o pi�ciu ki- lometr�w od wyrzutni 39-B, os�aniaj�c oczy przed promieniami porannego s�o�ca, kiedy wszystko si� zacz�o. Baedecker pami�- ta�, �e zdziwi� go panuj�cy owego ranka wyj�tkowy ch��d. Mia� na sobie tylko lekk� bawe�nian� marynark�, a by� to chyba najch�od- niejszy ranek ze wszystkich, jakie kiedykolwiek sp�dzi� na Cana- veral. Przez lornetk� widzia� l�d l�ni�cy na rusztowaniach pod- trzymuj�cych wahad�owiec. Baedecker pami�ta�, �e my�la� tylko o tym, aby po starcie jak najszybciej dotrze� do samochodu i zd��y� wyjecha� z bazy przed reszt� widz�w, kiedy z g�o�nik�w us�ysza� g�os oficera NASA: � Wysoko�� trzy przecinek cztery mile morskie, odleg�o�� od punktu kontrolnego trzy mile morskie. Silniki w��czone. Trzy sil- niki czterdzie�ci pi�� procent ci�gu. Przez kr�tk� chwil� przypomnia� sobie w�asny start pi�tna- �cie �at wcze�niej, gor�czkowe przekazywanie danych, podczas gdy Dave Muldorff stara� si� �wzlecie�" monstrualnym �Saturnem V", kiedy nagle g�os z megafonu przywr�ci� go do rzeczywisto�ci. S�y- cha� by�o s�owa dow�dcy Dicka Scobee: �Przyj��em, zwi�kszy� ci�g". Baedecker spojrza� na ogromny parking, aby zorientowa� si�, czy przy wyje�dzie b�dzie wielki korek, a w chwil� p�niej us�y- sza� pe�en podziwu g�os stoj�cego obok niego klienta: - O rety! Nie wiedzia�em, �e te rakiety wspomagaj�ce robi� ty- le dymu, kiedy si� od��czaj�. Baedecker obr�ci� si� i zobaczy� coraz szersz� smug� konden- sacyjn� w postaci grzyba. Nie mia�a nic wsp�lnego z od��czaniem si� rakiet wspomagaj�cych. Natychmiast rozpozna� ohydny, rudo- pomara�czowy blask, kt�ry roz�wietla� wn�trze chmury, w miar� jak zapala�o si� paliwo rakietowe wyciekaj�ce z uszkodzonego uk�adu sterowania i silnik�w manewrowych. Po up�ywie kilku se- kund rakiety wspomagaj�ce ukaza�y si� oczom wszystkich, miota- j�c si� na boki jak szalone po�r�d rozchodz�cego si� coraz sze- rzej dymu. Czuj�c, �e �o��dek podchodzi mu do gard�a, Baedec- ker obr�ci� si� w kierunku Tuckera Wilsona, znajomego pilota z czas�w programu .Apollo", kt�ry wci�� pracowa� dla NASA, i skierowa� do niego pozbawione nadziei pytanie: - APS? Tucker pokr�ci� g�ow�. Niestety, nie by�a to zwyk�a awaria przy starcie, oznaczaj�ca tymczasowe odwo�anie lotu. To by�o co�, o czym ka�dy z nich my�la� podczas w�asnego startu. Gdy Baedecker ponownie obr�ci� si� w stron� wyrzutni, zobaczy�, jak pierwsze du�e cz�ony statku rozpoczynaj� powolne i smutne opa- danie do oceanu, kt�ry mia� sta� si� krypt� wahad�owca i jego za�ogi. Od tamtych chwil up�yn�o kilkana�cie miesi�cy, a Baedec- ker nie m�g� wci�� z powrotem uwierzy�, �e przedtem Ameryka- nom uda�o si� odby� mn�stwo lot�w w kosmos. Na d�ugi czas w je- go duszy zago�ci�o wszechogarniaj�ce zw�tpienie, niewiara, �e co- kolwiek mo�e oderwa� si� od Ziemi, a tak�e poczucie pora�ki z tryumfuj�cym ci��eniem i entropi�, przygniataj�ce go swym ci�- �arem od czasu, gdy jego w�asny �wiat i rodzina rozpad�y si� niby na skutek nagiej, niezrozumia�ej dla niego eksplozji na kilka mie- si�cy przed katastrof�. - M�j kolega Bruce m�wi� mi, �e po katastrofie �Challenge- ra" Scott przez dwa dni nie wychodzi� ze swojego pokoju - powie- dzia�a Maggie Brown, gdy stali przed terminalem pasa�erskim portu lotniczego w Nowym Delhi. - Naprawd�? - zdziwi� si� Baedecker. - My�la�em, �e Scott nie interesowa� si� ju� wtedy lotami w kosmos. S�o�ce skry�o si� za g�st� warstw� chmur. Otoczenie nagle straci�o barwy. Wygl�da�o to tak, jakby kolor wyciek� z krajobrazu niczym woda ze zlewu. - M�wi�, �e nic go to nie obchodzi - powiedzia�a Maggie. - Mowil, �e Czarnobyl i katastrofa �Challengera" to tylko pierwsze oznaki ko�ca ery technologicznej. Po kilku tygodniach za�atwi� sobie wyjazd do Indii. Nie jeste� g�odny, Richard? Brakowa�o kilku minut do wp� do si�dmej, ale terminal ju� zape�nia� si� lud�mi. Inni wci�� le�eli na pop�kanym i brud- nym linoleum, kt�rym pokryta by�a pod�oga wewn�trz budyn- ku. Baedecker zastanawia� si�, czy byli potencjalnymi pasa�era- mi, czy po prostu lud�mi, kt�rzy na t� noc w�a�nie tutaj znale�- li dach nad g�ow�. Samotne dziecko siedzia�o na winylowym krze�le i p�aka�o rozdzieraj�co. Po �cianach prze�lizgiwa�y si� jaszczurki. Maggie zaprowadzi�a go do ma�ej kafejki na pierwszym pi�- trze, kt�rej obs�ug� stanowi�a gromadka sennych kelner�w z brudnymi �cierkami przewieszonymi przez rami�. Maggie ostrzeg�a go, by nie pr�bowa� bekonu, a nast�pnie sama zam�wi- �a omlet, grzank� z d�emem i herbat�. Baedecker nie mia� ape- tytu. Ch�tnie �ykn��by szklaneczk� szkockiej, lecz zam�wi! tylko czarn� kaw�. Spora sala by�a ca�kiem pusta, je�li nie liczy� ha�asuj�cych cz�onk�w za�ogi widocznego za oknem liniowca Aeroflotu, sie- dz�cych przy jednym ze stolik�w. Rosjanie strzelali palcami, aby przywo�a� znu�onych hinduskich kelner�w. Baedecker przyjrza� si� kapitanowi. Twarz pot�nego m�czyzny wyda�a mu si� znajo- ma, aczkolwiek wielu rosyjskich pilot�w, jakich mia� okazj� wi- dzie�, mia�o podobnie pot�ne szcz�ki i krzaczaste brwi. Mimo to Baedecker zastanawia� si�, czy czasem nie spotkali si� dawno te- mu, podczas tych trzech dni, kt�re sp�dzi� w Moskwie i Gwiezd- nym Miasteczku wraz z za�og� maj�c� wzi�� udzia� w programie �Apollo-Sojuz". Po chwili jednak wzruszy! ramionami. I tak nie mia�o to w tej chwili �adnego znaczenia. -Jak si� czuje Scott? - zapyta�. Maggie Brown popatrzy�a na niego i jej twarz przybra�a nie- mal niewidoczny wyraz zniech�cenia. - M�wi, �e nigdy w �yciu nie czu� si� lepiej, cho� wydaje mi si�, �e sporo schud�. Baedecker przywo�a� w my�lach obraz swego kr�pego syna obci�tego �na zapa�k�" i ubranego w koszulk� z kr�tkimi r�kawa- mi, zbyt powolnego by, tak jak chcia�, gra� na pozycji shortstopa w Houston Little League, i zmuszonego do gry na prawym polu. -Jak jego astma? Czy w tej wilgoci nie ma nawrot�w? - Nie, jest zupe�nie zdrowy - odpar�a Maggie oboj�tnym to- nem. - Scott m�wi, �e to Mistrz go uleczy�. Baedeckerowi trudno by�o uwierzy�. Nawet w ostatnich la- tach sp�dzonych w pustym mieszkaniu cz�sto �apa� si� na tym, jak nas�uchuje suchego kaszlu i ci�kiego oddechu syna. Pami�ta� jeszcze czasy, gdy ca�� noc trzyma� go w ramionach i ko�ysa� jak niemowl�, z przera�eniem ws�uchuj�c si� w szmery dobiegaj�ce z jego p�uc. - Czy ty te� jeste� wyznawczyni� tego... Mistrza? Maggie roze�mia�a si� i wydawa�o si�, �e wyraz oboj�tno�ci na chwil� znik� z jej twarzy. - Nie. Nie siedzia�abym wtedy tutaj. Nie pozwalaj� im opusz- cza� ashramu na d�u�ej ni� kilka godzin. - Hm... � mrukn�� Baedecker i spojrza� na zegarek. Samolot do Bombaju odlatywa� za p�torej godziny. - B�dzie op�niony � powiedzia�a Maggie. -Tak? - Tw�j lot. Na pewno b�dzie op�niony. Co b�dziesz robi� do wtorku? Baedecker jeszcze o tym nie pomy�la�. By� czwartek rano. Za- mierza� tego dnia po po�udniu znale�� si� w Bombaju, spotka� si� w pi�tek z lud�mi z przedsi�biorstwa elektronicznego i zoba- czy� ich stacj� naziemn�, pojecha� poci�giem do Puny i sp�dzi� weekend ze Scottem, a w poniedzia�ek po po�udniu odlecie� z Bombaju do domu. - Sam nie wiem - odpar�. - Zostan� chyba w Bombaju kilka dni d�u�ej. C� takiego niesamowitego dzieje si� na tych rekolek- cjach, �e Scott nie m�g� wyrwa� si� chocia� na troch�? - Nic specjalnego - powiedzia�a Maggie Brown. Dopi�a her- bat� i energicznym ruchem, jakby z�o�ci�a j� rozmowa na ten te- mat, postawi�a kubek na stole. - To samo co zawsze. Czytanie pism Mistrza. Rozwa�ania w samotno�ci. Ta�ce. - Oni ta�cz�? - No, nie ca�kiem. Puszczaj� muzyk�. Rytm jest coraz szyb- szy. Wszyscy biegaj� w k�ko. Coraz szybciej i szybciej. W ko�cu padaj� ze zm�czenia. Podobno to oczyszcza dusz�. To cz�� prak- tyk tantra jogi. Baedecker zauwa�y�, �e jej g�os si� rwie. Gdzie� czyta� o tym by�ym profesorze filozofii, kt�ry ostatnio sta� si� modnym guru bogatej m�odzie�y z wielu zamo�nych pa�stw. �Time" donosi�, �e miejscowi Hindusi byli zgorszeni wie�ciami o odbywaj�cych si� w jego ashramach sesjach grupowego seksu. Baedecker prze�y� szok, gdyjoan powiedzia�a mu, �e Scott rzuci� studia w Bostonie, aby zamieszka� na drugiej p�kuli. Czego tu szuka�? - Nie wydaje mi si�, aby� to aprobowa�a - zwr�ci� si� do Mag- gie Brown. Dziewczyna wzruszy�a ramionami. Nagle w jej oczach zap�o- n�y radosne iskierki. - Mam pomys�! Mo�e pojedziesz ze mn� na parodniow� wy- cieczk�? Od marca, kiedy tu przyjecha�am, pr�buj� nak�oni� Scot- ta, by zechcia� ze mn� zwiedzi� co�, co nie b�dzie ashramem w Pu- nie. Pojed� ze mn�! B�dzie fajnie. Bilet Air India na lot krajowy kosztuje grosze. Wci�� rozmy�laj�c nad prawdziwo�ci� plotek o seksie grupo- wym, Baedecker zawaha� si�, zaskoczony t� propozycj�. Spojrza� na twarz Maggie rozpalon� dzieci�cym entuzjazmem i zbeszta� si� w duchu za to, w jaki spos�b na ni� patrzy� jeszcze przed chwi- l�. Dziewczyna najwyra�niej czu�a si� przera�liwie samotna. - Gdzie chcia�aby� pojecha�? - zapyta�. Potrzebowa� kilku se- kund, aby u�o�y� sobie uprzejm� odmow�. -Jutro wyje�d�am z Delhi - odpowiedzia�a rado�nie. - Pole- cia�abym do Waranasi, a potem do Khad�uraho, zatrzyma�abym si� na chwil� w Kalkucie, pojecha�abym do Agry, a stamt�d, pod koniec tygodnia, z powrotem do Puny. - A co jest do zobaczenia w Agrze? - Tad� Mahal, nic wi�cej - powiedzia�a Maggie i pochyli�a si� w jego stron� z figlarnym b�yskiem w oku. - Nie mo�na by� w In- diach i nie zobaczy� Tad� Mahal. To zakazane. - Przykro mi, ale chyba b�d� musia� z�ama� ten zakaz - od- par� Baedecker. - Jestem um�wiony na jutro w Bombaju, a ty m�- wisz, �e Scott b�dzie w Punie we wtorek. Musz� wraca� do kraju nie p�niej ni� w przysz�y pi�tek. I tak ju� przed�u�am m�j pobyt tutaj. Widzia� jej rozczarowanie, gdy powoli kiwa�a g�ow�. - Poza tym - doda� - kiepski ze mnie turysta. Sama czynno�� zatykania flagi wydala mu si� czym� absurdal- nym. Wcze�niej my�la�, �e b�dzie bardzo przej�ty. Kiedy�, w D�a- karcie, po dziewi�ciomiesi�cznym pobycie poza Stanami, wzru- szy� si� do �ez na widok gwia�dzistego sztandaru powiewaj�cego na rufie starego frachtowca cumuj�cego w porcie. Ale tam, na Ksi�- �ycu - czterysta tysi�cy kilometr�w od domu - my�la� tylko o tym, jak idiotycznie wygl�da ten prostok�t materia�u ze sztywno wygi�- tym drutem, maj�cym symulowa� powiew wiatru w pr�ni. Po umocowaniu flagi on i Dave stan�li na baczno�� i zasalu- towali. Stali tak salutuj�c pod czujnym okiem kamery telewizyj- nej, kt�r� sami wcze�niej ustawili. Zupe�nie pod�wiadomie, na skutek zmniejszonego ci��enia, nabrali zwyczaju stawania w po- zycji �zm�czonego goryla", przed czym Aldrin przestrzega� ich podczas odpraw. By�a to pozycja wygodna i w tamtejszych warun- kach naturalna, ale dawa�a fatalny efekt na pami�tkowych zdj�- ciach. Po oddaniu honor�w fladze mieli si� ju� zabra� do innych rzeczy, kiedy okaza�o si�, �e prezydent Nixon chce do nich prze- m�wi�. Je�li chodzi o Baedeckera, to w�a�nie to nag�e, nie przewi- dziane w programie po��czenie z Nixonem sprawi�o, i� nieco- dzienne wydarzenie, w kt�rym uczestniczy�, nabra�o dla niego surrealistycznego posmaku. Oczywi�cie prezydent nie przygoto- wa� sobie na t� okazj� specjalnej mowy, wi�c niejednokrotnie gu- bi� si� w swym monologu. Kilka razy wydawa�o si�, �e sko�czy� zda- nie, ale gdy tylko zabierali si� do formu�owania odpowiedzi, je- go g�os znowu powraca�. Fakt, �e przekaz z Ziemi dociera� ze sporym op�nieniem, dodatkowo komplikowa� spraw�. Ci�ar prowadzenia konwersacji wzi�� na siebie Dave. Baedecker kilka- krotnie powt�rzy� tylko: �Dzi�kujemy, panie prezydencie". Z bli- �ej nie znanych powod�w Nixon pomy�la�, �e ch�tnie poznaliby wyniki ostatniej kolejki ligi futbolowej. Baedecker nienawidzi� fut- bolu. Zastanawia� si�, czy ca�a ta gadka o futbolu wynika z wyobra- �enia prezydenta o tym, jak rozmawiaj� ze sob� prawdziwi m�- czy�ni. - Dzi�kujemy, panie prezydencie - powt�rzy�, kiedy Nixon sko�czy�. Przez ca�y czas stali bez ruchu przed kamer�, wpatrzeni w nieruchom� flag� na tle czarnego nieba i ws�uchani w gin�ce w�r�d zak��ce� brednie wyg�aszane przez g�ow� ich pa�stwa, a Ba- edecker my�la� tylko o ma�ym pakunku, kt�ry wbrew regulami- nowi ukry� w kieszeni na pr�bki, znajduj�cej si� nad jego prawym kolanem. * * * Samolot z Delhi do Bombaju odlecia� z trzygodzinnym op�- nieniem. Siedz�cy w poczekalni obok Baedeckera Anglik, przed- stawiciel brytyjskiego przedsi�biorstwa sprzedaj�cego �mig�owce, poinformowa� go, �e pilot i mechanik pok�adowy od kilku tygodni byli w stanie wojny, w zwi�zku z czym ka�dego dnia jeden lub dru- gi na z�o�� op�nia� odlot. Gdy tylko znalaz� si� w samolocie, Baedecker pr�bowa� si� zdrzemn��, ale przeszkodzili mu w tym wsp�pasa�erowie, bez przerwy uruchamiaj�c przywo�awcze brz�czyki. Ledwie wystarto- wali, a ju� wydawa�o si�, �e niemal ka�dy pasa�er natychmiast po- trzebuje pomocy ubranej w sari stewardesy. Trzej m�czy�ni zaj- muj�cy fotele w rz�dzie tu� przed Baedeckerem g�o�no domaga- li si� poduszek i drink�w, z wielkopa�skimi minami strzelaj�c palcami, co dra�ni�o jego poczucie r�wno�ci rodem ze �rodko- wego Zachodu Stan�w Zjednoczonych. Maggie Brown po�egna�a si� z nim zaraz po �niadaniu. Wcze- �niej nabazgra�a na serwetce sw�j �plan wspanialej podr�y" i wci- sn�a mu do kieszeni marynarki. - Nigdy nic nie wiadomo - powiedzia�a. - Mo�e co� sprawi, �e zmienisz zdanie. Zanim odjecha�a czarno-��t� taks�wk�, zada� jej jeszcze pa- r� pyta� o Scotta, ale odni�s� wra�enie, �e dziewczyna, kt�ra ru- szy�a za ukochanym do dalekiego i egzotycznego kraju, nie ma obecnie najmniejszego poj�cia, jak ukochany si� czuje i co my�li. Lecieli francuskim airbusem. Okiem fachowca Baedecker za- uwa�y�, �e skrzyd�a zginaj� si� z wi�ksz� swobod� ni� u boeinga, i ze zdziwieniem skonstatowa�, �e hinduski pilot wybra� wyj�tkowo stromy k�t natarcia. Ameryka�skie linie lotnicze nigdy nie po- zwoli�yby swoim pilotom w ten spos�b stawa� maszyn� d�ba, z oba- wy przed wybuchem paniki w�r�d pasa�er�w. Ale siedz�cy w sa- molocie Hindusi w og�le nie zwr�cili na to uwagi. Ich niesamo- wicie szybkie l�dowanie w Bombaju przypomnia�o Baedeckerowi 0 przeja�d�ce, kt�r� odby� kiedy� do Pleiku, ameryka�skiej bazy w Wietnamie, gdzie pilot byl zmuszony do opuszczania si� nie- mal w linii pionowej podczas podchodzenia do l�dowania, ze stra- chu przed obstrza�em. Na pierwszy rzut oka Bombaj wydawa� si� miastem z�o�onym wy��cznie z chatynek o blaszanych dachach i rozsypuj�cych si� ze staro�ci fabryk. Potem Baedecker dojrza� takie wysokie wie�owce 1 fale Morza Arabskiego. Samolot przechyli� si� pod k�tem pi��- dziesi�ciu stopni, spomi�dzy domk�w, jakby na ich spotkanie, wy- r�s� ku g�rze p�askowy� i ju� byli na ziemi. Baedecker pokiwa� z uznaniem g�ow�. Przeja�d�ka taks�wk� z lotniska do hotelu dobi�a i tak ju� wy- ko�czonego Baedeckera. Zaraz za bram� lotniska Santa Cruz za- czyna�y si� slumsy. Po obu stronach drogi ci�gn�y si� ogromne dzielnice pokrytych blach� chatek z obwis�ymi brezentowymi dasz- kami, poprzedzielanych w�skimi b�otnistymi alejkami. W pewnym miejscu rura wodoci�gowa biegn�ca na wysoko�ci sze�ciu metr�w przecina�a zabudowany ruderami pag�rek, niczym w�� ogrodo- wy mrowisko. Chmara �niadych dzieciak�w biega�a w t� i z po- wrotem po rurze, inne opiera�y si� ojej przerdzewia�e boki. Wsz�- dzie panowa� gor�czkowy ruch. Upa� byl niezno�ny. Wilgotne powietrze wlewaj�ce si� przez otwarte okna taks�wki bi�o w twarz jak rozgrzane spaliny. Co jaki� czas po prawej stronie, pomi�dzy budynkami, prze�witywa�y wody Morza Arabskiego. Wielki plakat na przedmie�ciach g�osi�: - 0 DNI DO MONSUNU, ale z chmur nisko wisz�cych nad mia- stem nie spada�a �adna kropla orze�wiaj�cego deszczu, a potwor- ne gor�co tylko pot�gowa�o w Baedeckerze poczucie, �e d�wiga na ramionach ci�kie jarzmo. Centrum miasta w jeszcze wi�kszym stopniu przyprawia�o o zawroty g�owy. Ka�da przecznica by�a jak dop�yw, kt�rym stru- mienie bia�o ubranych przechodni�w sp�ywa�y do ci�gn�cych g��wnymi ulicami rzek ludzi o rozgor�czkowanych oczach i gwa�- townych gestach. Tysi�ce male�kich witryn kusi�o kolorowym to- warem miliony pieszych st�oczonych na chodnikach. Kakofonia klakson�w, rycz�cych silnik�w i rowerowych dzwonk�w otoczy�a Baedeckera �cian� d�wi�ku. Gigantyczne, krzykliwe plakaty na- mawia�y do p�j�cia na filmy, w kt�rych grali aktorzy o r�owych policzkach i kruczow�ose aktorki o od�tych wargach i sinej cerze. Po chwili wjechali w alej� Marynarki, skr�cili w tras� objazdo- w� zwan� Naszyjnik Kr�lowej i okna po prawej stronie wype�ni� widok zielonkawych morskich fal. Po lewej stronie Baedecker wi- dzia� pola do gry w krykieta, krematoria pod go�ym niebem, �wi�- tynie i wysokie biurowce. Wydawa�o mu si�, �e widzi stado s�p�w kr���ce nad Wie�� Ciszy, oczekuj�ce na cia�a wiernych Pars�w, ale kiedy odwr�ci� wzrok, przed oczami nadal mia� ciemne ko�u- j�ce plamki. Wszed� do �Oberoi Sheratona". By� spocony i podmuch kli- matyzowanego powietrza przyprawi� go o dreszcze. Na wp� przy- tomny wpisa� si� do ksi�gi hotelowej, a nast�pnie pod��y� za ubra- nym na czerwono portierem do pokoju na trzydziestym pi�trze. Dywany w holu pachnia�y jakim� �rodkiem czyszcz�cym, kt�rego sk�adnikiem musia� by� fenol, a od grupy Arab�w, z kt�rymi je- cha� wind�, mocno pachnia�o pi�mem. Przez kr�tk� chwil� my- �la�, �e zwymiotuje. Potem pami�ta� jeszcze tylko, �e w�o�y� w d�o� portiera pi�� rupii, story zosta�y zaci�gni�te, drzwi zamkn�y si�, ha�asy ucich�y. Cisn�� na krzes�o sw�j p�aszcz z kreszu i run�� na ��ko. Po dziesi�ciu sekundach ju� spa�. Przejechali �Roverem" prawie pi�� kilometr�w, co stanowi�o rekordow� odleg�o��. Nie by�a to bynajmniej przeja�d�ka po g�ad- kiej szosie. Ksi�ycowy py� unosi� si� spod ka�dego ko�a, a jego cz�steczki opada�y zakre�laj�c dziwaczny, sp�aszczony �uk, czemu Baedecker przygl�da� si� z niek�amanym zachwytem. Wok� pano- wa� blask i pustka. Przed sob� widzieli swe ogromne cienie. Poza szumem radiowych zak��ce� i skrzypieniem kombinezonu Ba- edecker wyczuwa� obecno�� zimnej, absolutnej ciszy. Miejsce, w kt�rym mieli wykona� eksperyment, znajdowa�o si� spory kawa�ek od �adownika, na p�askim terenie niedaleko ma�ego krateru oznaczonego na mapach jako Kate. Powoli wje�- d�ali pod g�r�, a malutki komputer �Rovera" rejestrowa� ka�dy ruch i skr�t. Pozostawiony w tyle �adownik wygl�da� jak b�yszcz�- cy, srebrnoz�oty �uk na dnie doliny. Baedecker rozk�ada� sprz�t sejsmograficzny, podczas gdy Da- ve zajmowa� si� robieniem panoramicznych zdj�� przymocowa- nym na piersiach hasselbladem. Baedecker ostro�nie rozwija� dziesi�ciometrowe z�ote druty. Patrzy�, jak Dave obraca si� wolno wok� w�asnej osi po zrobieniu ka�dego zdj�cia. Przypomina� wiel- ki, cz�ekopodobny balon unosz�cy si� na uwi�zi ponad l�ni�c� pla��. Dave przekaza� co� do Houston i da� susa w kierunku po- �udniowym, �eby sfotografowa� jaki� skalny pok�ad. Widoczna w dali Ziemia wygl�da�a jak ma�a, niebiesko-bia�a tarcza na tle czarnego nieba. �Teraz!" - pomy�la� Baedecker. Przykl�kn�� na jedno kolano, co w pr�niowym skafandrze okaza�o si� pozycj� wyj�tkowo nie- wygodn�, wobec czego ukl�k� na oba kolana, aby zabezpieczy� ko�c�wk� ostatniego sejsmicznego odci�gu. Dave nadal oddala! si� od niego. Baedecker szybko odpi�� kieszonk� nad prawym kolanem i wyj�� stamt�d jakie� dwa przedmioty. Grube r�kawice sprawi�y, �e sporo si� natrudzi�fzanim uda�o mu si� otworzy� pla- stikow� torebk� i wysypa� jej zawarto�� na pokryt� py�em d�o�. Opar� ma�� kolorow� fotografi� o niewielki kamyk oddalony o nieca�y metr od ko�c�wki odci�gu czujnika. Ustawi� j� w zu- pe�nym cieniu, tak aby Dave nie m�g� jej zauwa�y�, chyba �e sta- n��by tu� nad ni�. Drugi przedmiot - medalik ze �wi�tym Krzysz- tofem - trzyma� w d�oni, wahaj�c si� przez chwil�. Potem lekko pochyli� si�, dotkn�� nim szarego py�u ksi�ycowego, wrzuci� me- dalik z powrotem do torebki i schowa� do kieszonki, zanim Da- ve zd��y� wr�ci�. Baedecker czu� si� nieswojo kl�cz�c tak na po- wierzchni Ksi�yca, jakby si� modli�, rzucaj�c przed siebie ogrom- ny cie�, kt�ry wygl�da� jak wyci�ty z czarnego p��tna. Z ma�ej fotografii patrzy�y na niego trzy postacie. Joan, ubrana w czer- won� bluzk� i niebieskie spodnie, lekko pochyla�a g�ow� w kie- runku Baedeckera, kt�ry u�miecha� si� prosto do aparatu. Ka�- de z nich trzyma�o d�o� na ramieniu Scotta. Siedmiolatek mia� twarz rozci�gni�t� w szerokim u�miechu. Do fotografii ubra� si� w bia�� bluz� od dresu, ale spod niej, przy szyi, wystawa� r�bek niebieskiej koszulki z logo Centrum Lot�w Kosmicznych imi�- nia Kennedy'ego, kt�r� poprzedniego lata ch�opak nosi� niemal codziennie. Baedecker spojrza� w lewo na widniej�c� w dali sylwetk� Da- ve'a i zacz�� si� podnosi�, gdy nagle wyda�o mu si�, �e kto� za nim stoi. Ca�y si� spoci� pod kombinezonem. Wsta� i powoli ob- r�ci� g�ow�. �Rover" sta� pi�� metr�w za nim. Kamera telewizyjna stero- wana przez ludzi z Houston by�a umieszczona na pr�cie przymo- cowanym obok prawego przedniego ko�a. Obiektywem wycelo- wa�a prosto w niego. Gdy wstawa�, odchyli�a si� lekko do ty�u, �le- dz�c jego ruchy. Baedecker wpatrywa� si� w ma�� skrzynk� oplatan� zwojem kabli. Ciemna tarcza obiektywu odbija�a jego spojrzenie w abso- lutnej ciszy. * * Wielka antena rysowa�a si� zaostrzon� parabol� na tle za- chmurzonego nieba. - Robi wra�enie, czy nieprawda? - zapyta� Sirsikar swoim �miesznym angielskim. Baedecker kiwn�� g�ow� i spojrza� w d� ze wzg�rza. Ma�e poletka uprawnej ziemi, o powierzchni nie przekra- czaj�cej hektara, rozci�ga�y si� wzd�u� w�skiej drogi. Zabudowania sk�ada�y si� z niechlujnych strzech spoczywaj�cych na nie ociosa- nych palach. Przez ca�� drog� z Bombaju do stacji odbiorczej Sir- sikar i Shah pokazywali mu miejsca godne zainteresowania. - Bardzo �adne gospodarstwo - powiedzia� Shah, wskazuj�c kamienny budynek mniejszy ni� gara� w starym domu Baedecke- ra, w Houston. - Posiada konwerter metanu, czy wiedzia� pan? Baedecker obserwowa� m�czyzn stoj�cych na drewnianych p�ugach ci�gni�tych przez wygl�daj�ce na wielce strudzone wo�y. Lemiesze ��obi�y bruzdy w pop�kanej glebie. Jeden rolnik sta� na p�ugu wraz ze swymi dwoma synami, dzi�ki czemu drewniane kli- ny g��biej wbija�y si� w such� ziemi�. - Obecnie mamy trzy � kontynuowa� Sirsikar - Tylko �Nata- raja" jest synchroniczny. �Sarasvati" i �Lakshmi" przez trzydzie�ci minut ze swego p�toragodzinnego przej�cia przebywaj� nad ho- ryzontem i tu, na stacji w Bombaju mo�emy z nich uzyskiwa� transmisje w czasie rzeczywistym. Baedecker spojrza� na niskiego naukowca. - Nadajecie satelitom imiona bog�w? - zapyta�. Shah zmiesza� si�, ale Sirsikar zawo�a� rozpromieniony: - Oczywi�cie! Powo�any do grupy kosmonaut�w podczas lotu �Merkure- go", przeszkolony w ramach programu �Gemini", pami�taj�cy sw�j chrzest bojowy na �Apollo", Baedecker obr�ci� si� w stron� symetrycznego szkieletu stalowej anteny. - Tak samo jak my - powiedzia�. TATO. B�D� NA REKOLEKCJACH DO SOBOTY 27 CZERWCA. PO- TEM WRACAM DO PUNY. JE�LI JESZCZE B�DZIESZ, TO SI� ZOBACZY- MY SCOTT. Baedecker po raz drugi przeczyta� depesz�, zmi�� blankiet telegraficzny i cisn�� papier do kosza stoj�cego w rogu pokoju. Podszed� do wielkiego okna, spojrza� w d� na lampy ustawione wzd�u� Naszyjnika Kr�lowej, kt�rych �wiat�a odbija�y si� w lekko wzburzonych wodach zatoki. Po chwili usiad� przy biurku, aby na- pisa� telegram do St. Louis, informuj�c swoich szef�w, �e wresz- cie i dla niego nadszed� czas na wakacje. - Wiedzia�am, �e przyjedziesz - powiedzia�a Maggie Brown. Wyszli na brzeg z turystycznej ��dki i Baedecker cofn�� si� pod naporem ci�by �ebrak�w i handlarzy. Zn�w pomy�la�, czy czasem nie pope�ni� b��du, odmawiaj�c zagrania w reklam�wce karty kre- dytowej. Pieni�dze przyda�yby mu si� teraz bardzo. - Wiedzia�a�, �e Scott zostanie d�u�ej na rekolekcjach? - spyta�. - Nie jestem tym zaskoczona, ale nie o to chodzi. Po prostu mia�am przeczucie, �e jeszcze si� zobaczymy. Stali nad brzegiem Gangesu i ponownie razem ogl�dali wsch�d s�o�ca. Na ogromnych stopniach prowadz�cych do rzeki od dawna panowa� t�ok. Z wody koloru kawy wynurza�y si� kobie- ty, mokre bawe�niane ubrania przylega�y ciasno do szczup�ych cia�. Barwa ziemistobr�zowych dzban�w stanowi�a jakby echo ko- loru �niadej sk�ry Hindusek. Marmurowy front �wi�tyni ozdabia- �y swastyki. Nieco dalej w g�rze rzeki rozlega�o si� g�o�ne plaska- nie - to kobiety z kasty praczek uklepywa�y pranie na p�askich ka- mieniach. Dym z kadzide� i stos�w ca�opalnych unosi� si� w niebo i miesza� z wilgotnym powietrzem. - Na strza�kach jest napisane �Benares" - dziwi� si� Baedec- ker, gdy szli za grupk� turyst�w - a bilet jest do Waranasi. Gdzie w�a�ciwie jeste�my? - Miasto naprawd� zwie si� Waranasi, ale wszyscy m�wi� jak dawniej Benares. Chcieli pozby� si� tej nazwy, bo to pozosta�o�� po Brytyjczykach. Wiesz, nazwa nadana niewolnikom przez pan�w. Po- dobna sprawa jak z Malcolmem X albo z Muhammadem Ali. Maggie urwa�a i ruszy�a do przodu lekkim truchtem, bo prze- wodnik krzykn�� w ich stron�, aby trzymali si� w grupie, gdy b�- d� przeciska� si� przez ciasne uliczki. W pewnym miejscu ulica by�a tak w�ska, �e roz�o�ywszy ramiona Baedecker m�g� jedno- cze�nie dotkn�� palcami �cian dom�w po przeciwleg�ych jej stro- nach. Ludzie t�oczyli si�, wrzeszczeli, przeciskali, spluwali na zie- mi� i przepuszczali wsz�dobylskie, swobodnie b��kaj�ce si� krowy. Jaki� szczeg�lnie namolny handlarzyna ci�gn�� si� za nimi kilka dobrych minut, bez przerwy dm�c og�uszaj�co w r�cznie rze�bio- ny flecik. W ko�cu Baedecker mrugn�� do Maggie, wr�czy� ch�o- pakowi dziesi�� rupii i schowa� instrument do kieszeni. Weszli do opuszczonego budynku. Wewn�trz sta�o kilku m�- czyzn z wyrazem znudzenia na twarzach, trzymaj�c w r�kach �wieczki, by o�wietla� przej�cie do zrujnowanych schod�w. Gdy Baedecker przechodzi� obok nich, wszyscy jak jeden m�� wyci�- gn�li r�ce w proszalnym ge�cie. Z ma�ego balkoniku na trzecim pi�trze tury�ci rzucili okiem na �cian� �wi�tyni. Pokryty z�otem dach by� ledwie widoczny. - To naj�wi�tsze miejsce na �wiecie - powiedzia� przewodnik. Jego sk�ra barw� i wygl�dem przypomina�a dobrze nat�uszczon� r�kawic� baseballisty. - Bardziej �wi�te ni� Mekka. Bardziej �wi�- te ni� Jerozolima. Bardziej �wi�te ni� Betlejem i Sarnath. To jest naj�wi�tsza �wi�tynia, w kt�rej wizyt� wszyscy Hindusi... zaraz po k�pieli w Gangesie... uwa�aj� za niezb�dn� przed �mierci�. Wszyscy mruczeli co� i kiwali g�owami. Wok� spoconych twa- rzy kr��y�y chmary komar�w. Gdy zeszli w d� schodami, m�- czy�ni trzymaj�cy �wieczki zast�pili im drog� i du�o natarczywiej ni� wcze�niej wyci�gali d�onie po ja�mu�n�, gard�uj�c przy tym przera�liwie. W rikszy, kt�r� wracali do hotelu, Maggie obr�ci�a si� do Ba- edeckera z wyrazem powagi na twarzy. - Czy wierzysz w istnienie takich miejsc? Magicznych miejsc, z kt�rych p�ynie moc? - Co masz na my�li? - Nie chodzi mi o miejsca �wi�te, ale miejsca, kt�re znacz� dla ciebie co� wi�cej ni� inne. Miejsca, kt�re maj� swoj� moc. - Na pewno nie tutaj - powiedzia� Baedecker, machn�wszy r�k� w stron� mijanych obraz�w n�dzy i upadku. - Nie, nie tutaj - zgodzi�a si� Maggie Brown. -Ale znam kil- ka takich miejsc. - Co to za miejsca? - zaciekawi� si� Baedecker. Musia� m�wi� g�o�no, �eby przekrzycze� harmider, jaki robi�y samochody i rowe- rowe dzwonki. Maggie spojrza�a w d�, a nast�pnie odgarn�a r�k� w�osy za uszy gestem, do kt�rego Baedecker zd��y� si� ju� przyzwyczai�. �Jest takie jedno miejsce, niedaleko domu moich dziadk�w w zachodniej cz�ci Dakoty Po�udniowej - powiedzia�a. - Sto�ek wulkaniczny na p�noc od Czarnych Wzg�rz, na samym skraju prerii. Nazywa si� Nied�wiedzie Wzg�rze. Cz�sto wspina�am si� na jego szczyt, a dziadek i babcia czekali na mnie u podn�a. Pa- r� lat p�niej kto� mi powiedzia�, �e by�o to �wi�te miejsce Siuk- s�w. Ale ju� wcze�niej, zanim si� o tym dowiedzia�am, kiedy sta�am na szczycie i patrzy�am na rozci�gaj�c� si� w dole preri�, wiedzia- �am, �e jest w tej g�rze co� niezwyk�ego. Baedecker kiwn�� g�ow�. - Wszystkie wysoko po�o�one miejsca maj� to do siebie. Ja te� mam miejsce, gdzie lubi� bywa�. Ma�y college Ko�cio�a Na- ukowego po tej stronie Missisipi, kt�ra nale�y do Illinois, nie- daleko od St. Louis. Budynki po�o�one s� na samym brzegu rze- ki. Stoi tam taka malutka kapliczka, tu� przy skarpie. Obok s� ska�ki, na kt�re mo�na si� wspi��, a stamt�d jest �wietny widok na Missouri. - Nale�ysz do Ko�cio�a Naukowego? Jeste� chrze�cijaninem? Zar�wno pytanie, jak i towarzysz�ca mu mina by�y tak �mier- telnie powa�ne, �e Baedecker nie m�g� powstrzyma� si� od �mie- chu. - Nie - odpar�. � Nie nale�� do �adnego Ko�cio�a. Jestem... nikim. Nagle przypomnia� sobie, jak kl�cza� w ksi�ycowym pyle, za jedyne b�ogos�awie�stwo maj�c ostry blask s�onecznych promieni. Motoriksza utkn�a w korku, zablokowana przez kolumn� ci�- �ar�wek. Rikszarz z potwornym rykiem silnika stara� si� pe�nym gazem wymin�� je z prawej strony, zmuszaj�c Maggie do krzyku: - Chodzi o co� wi�cej ni� �adny widok! My�l�, �e niekt�re miejsca po prostu maj� w sobie moc! Baedecker u�miechn�� si�. - Mo�e masz racj�. Maggie obr�ci�a si� do niego. Jej oczy te� by�y roze�miane. - A mo�e si� myl� - powiedzia�a. � Mo�e plot�, co mi �lina na j�zyk przyniesie. W tym kraju ka�dy mo�e sta� si� mistykiem. Ale czasem naprawd� wydaje mi si�, �e ca�e nasze �ycie to nieustanna pielgrzymka w poszukiwaniu takich w�a�nie miejsc. Baedecker spojrza� przed siebie i nic nie odpowiedzia�. Ksi�yc wydawa� si� jedn� wielk� piaskownic�, w kt�rej nie by�o nikogo pr�cz Baedeckera. Odjecha� �Roverem" jakie� sto metr�w od �adownika i ustawi� go tak, aby kamera mog�a zareje- strowa� i przes�a� na Ziemi� zdj�cia z odlotu. Odpi�� pas bezpie- cze�stwa, po czym zeskoczy� z siedzenia z �atwo�ci�, do jakiej w wa- runkach zmniejszonego ci��enia zd��y� si� ju� przyzwyczai�. W grubej warstwie py�u �lady but�w odbi�y si� wyra�nie i wida� je by�o w ca�ej okolicy. Podobnie �lady k� wi�y si�, przecina�y ze so- b� i zakre�la�y prost� lini� na p�noc, w stron� ja�niej�cych w da- li wzniesie�. Statek za� przysypany by� py�em jak chata �niegiem w zirnie. Baedecker zrobi� kilka sus�w dooko�a �Rovera". Ma�y pojazd by� mocno sfatygowany i ca�y pokryty kurzem. Dwie os�ony �wia- te� odpad�y; Dave sporz�dzi� prowizoryczne nak�adki z plastiko- wych map, by ochroni� je przed uderzeniami grudek pozlepia- nego py�u. Baedecker musia� ratowa� niemi�osiernie poskr�cany przew�d kamery. Podskoczy� na prz�d pojazdu, uwolni� kabel lek- kim szarpni�ciem i przetar� obiektyw. Jeden rzut oka na odbicie w soczewce pozwoli� mu stwierdzi�, �e Dave znikn�� ju� z pola wi- dzenia i jest