13280
Szczegóły |
Tytuł |
13280 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13280 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13280 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13280 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BAŚNIE
Z KRAINY TYSIĄCA
JEZIOR
Ilustrował Jerzy W. Bielecki
lodiak
Opracowanie graficzne Jerzy W. Bielecki
Wybór i redakcja Józef Jacek Rójek
Redakcja techniczna Elżbieta Skóra
Korekta Roma Jaśkiewicz
ISBN 83-7036-001-9 i Copyright by Wydawnictwo Zodiak, Olsztyn 1989
Redakcja Wydawnictw Pozaprasowych „Zodiak" RSW „Prasa-Książka-Ruch" Olsztyn 1989
Wydanie I. Nakład 79 500+300 egz.
Objętość: ark. wyd. 4,4, ark. druk. 4,0/16
Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. 991/89 Z-3/57
Władysław Gębik
NARODZINY POETY
Kiedy Michałek miał cztery lata, musiał już pomagać w gospodarstwie. Niewielkie to było gospodarstwo, toteż tym więcej trzeba było pracować, żeby zarobić na chleb. Ojciec od świtu do późnej nieraz nocy miał pełne ręce roboty. W zimie pomagał przy zwózce drzewa z lasu, latem pracował na roli u bogatych gburów. Michałek byłby nieraz chętnie pojechał z ojcem tak go ciekawiło, co też może być w tym tajemniczym lesie. Tyle różnych nasłuchał się o nim dziwności. Ale ojciec tłumaczył, że jest jeszcze za mały. Pasł więc Michałek gęsi koło domu, pilnował kur, a czasem zleciła mu matka jeszcze nadzór nad kozą. Trzeba było uważać, żeby nie urwała się z palika i nie pognała w las.
Co rano wyganiał gęsi w pole, siadał na miedzy i żeby gąski lepiej się pasły — przyśpiewywał im i wygrywał na swoich skrzy-peczkach przeróżne melodie i piosenki. Zdziwiłby się niemało kto
by posłuchał tego Michałkowego grania. Jakieś: tili, tirli__
— jakby mucha brzęczała. Ale to był cały świat Michałkowej muzyki, zaczarowany świat tonów, który tylko on jeden rozumiał. Czasem składało się to granie nawet w piosenkę o gąskach, zapamiętaną od matki:
Tili, tili, turlu, lu, chodźcie, gąski, po polu....
Albo i te skrzypeczki — pożal się Boże! Dwa patyki złożone na krzyż były w wyobraźni Michałka co najmniej tak pięknym instrumentem, jak ten, który widział niedawno u wędrownego grajka.
Wiosną tego roku zjawił się taki grajek we wsi. Chodził od domu do domu, dzieci za nim biegały, a on wygrywał przeróżne melodie i śpiewał, że tylko słuchać. Podobało się Michałkowi to dziwne muzykowanie. Nawet o domu zapomniał i wracać nie miał ochoty, gdy go matka wołała.
„Hej, żeby tak zagrać jak on!" — myślał.
Toteż wygrywał Michałek coraz piękniej na swoich skrzypecz-kach, a wydawało mu się, że gra tak prawie, jak wędrowny skrzy-pek. Gąski nie rozbiegały sie po polu, ale chodziły razem, pogęgu-jąc wesoło, jakby rozumiały Michałkową muzykę. On zaś najchętniej siadywał na wysokiej skarpie, skąd roztaczał się najpiękniejszy widok na całą okolicę.
Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciemne wstęgi lasów opasywały horyzont, w dole zaś falowało spokojnie ogromne jezioro, połyskujące w słońcu błękitnymi grzbietami fal, a czasem groźne, zagniewane, że strach patrzeć. Od wody, zarośniętej gęsto przy brzegach zielonymi szuwarami, niosła się w słoneczne dni ptasia muzyka, zgodna, zgrabna, a nieraz swarliwa, kłótliwa — tyle „gracy" grało w tej kapeli naraz. Niekiedy cichli wszyscy, a tylko jeden wywodził swoje piosneczki tak pięknie, że słuchając zapominało się o chłodzie i głodzie, i dopiero matczyne wołanie przypominało, że już do domu czas.
Najwięcej jednak pociągał Michałka tajemniczy las. Długo nieraz wpatrywał się w grzebień granatowej wstęgi opasującej jezioro i starał się w małej głowince układać po swojemu to wszystko, co wieczorami opowiadał o lesie ojciec i sąsiedzi.
Gdy już podrósł trochę, matka pozwalała mu chodzić na skraj lasu po jagody albo grzyby. Niewiele tych leśnych darów przynosił do domu, tyle bowiem było wśród drzew różnych tajemnic, które go urzekały. Nie mógł się nigdy dość napatrzeć ni nasłuchać. I muzyka drzew była w lesie całkiem inna niż trzcin nad jeziorem, i wiatr inaczej szumiał, i ptaki dziwniej śpiewały.
Łowił Michałek uchem każdy dźwięk, podobała mu się ta leśna muzyka bardzo — ale przecież nie było piękniejszego grania nad skrzy pęczki.
Któregoś lata zawitał znowu do wioski wędrowny grajek. Mi-
chałek chodził za nim krok w krok, jak urzeczony. Patrzył, jak przebiera palcami, jak smykiem wodzi po strunach, słuchał... Chciał nawet poprosić wujka Ćwierkałę — bo tak go we wsi nazywali — żeby mu pozwolił dotknąć skrzypiec, ale w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi. Toteż gdy rozgorączkowany wrócił do domu, wyszukał gdzieś' kawałek deski i zaczął strugać skrzype-czki na podobieństwo tych, jakie widział u muzykanta. A gdy skończył, zdawało mu się, że są prawie takie same, a może nawet ładniejsze: i deska równa, i druty wyciągnięte jak należy, i smyk z nici lnianych wyproszonych u matki — równiutki. Żeby tak na nich zagrać jak wioskowy muzykant — cóż to byłaby za radość!
Brał Michałek ukradkiem swoje skrzypeczki do lasu i próbował grać na nich ulubione piosenki. Nikt mu tu nie przeszkadzał, nikt też na niego nie krzyczał, że brzęczy jak bąk albo piszczy jak mysz. Las słuchał cierpliwie Michałkowego grania, coś tam powtarzał, a czasem nawet zawtórował dziwnym poszumem w gałęziach i konarach drzew.
Tak rósł Michałek i poznawał świat. Pewnego razu szukając grzybów zapuścił się Michałek głębiej w las. Z ciekawością przyglądał się wiewiórkom, jak harcują na wierzchołkach drzew, skaczą z gałęzi na gałąź po konarach. Zazdrościł im zręczności, podpatrywał, okrążał, gonił... W pewnej chwili spostrzegł w gąszczu okazałego ptaka niezwykłej urody, w czarnej jak ksiądz sutannie, z czerwoną czapeczką na kształtnej głowie, ozdobionej okazałym dziobem. Nigdy jeszcze takiego nie widział. Przechadzał się po pniu w dół i do góry, skakał z drzewa na drzewo. Nie zwracał zupełnie uwagi na Michałka, który mu się bacznie przyglądał i nie mógł się nadziwić, jak zręcznie skacze po stromym pniu, schodzi głową w dół i co chwila puka w pień.
— Ty, stukawka, czego tam szukasz?
Stukawka jednak nie dosłyszał Michałkowego pytania, bo już był na innym drzewie.
Idąc coraz dalej w głąb lasu za skaczącym po drzewach dzięciołem, doszedł wreszcie Michałek na skraj nieznanej polany i tu stracił stukawkę z oczu.
— Stukawka! Stukawka! — wołał.
Kawka... awka... — powtarzało za Michałkiem echo. Ale stukawka przepadł, zniknął gdzieś w gąszczu i nie chciał pokazać się więcej.
Przedzierając się przez gąszcze, wyszedł Michałek na polanę. Było tu tak pięknie, że usiadł na zwalonym przez wichry pniu drzewa i długo nie mógł się nadziwić temu bogactwu kolorów zielonego świata, który go zewsząd otaczał. Wydało mu się w pewnej chwili, że wszystkie kwiaty zapatrzyły się na niego jak dzieci w wiosce na wędrownego grajka Ćwierkałę.
¦;">
Wyciągnął więc skrzypeczki i zaczął, podpatrzonym u wuja Ćwierkały ruchem, grać na uciechę kolorowej gromadce: Choćbyś schodził lasy, góry, Świat cały — nie znajdziesz raju, Bo nad Warmię i Mazury Nie masz piękniejszego kraju...
A że piosenka była długa, więc i grania było sporo. Potem przypomniał sobie piosenki wujka Ćwierkały. Jakże on to śpiewał:
Furały jaskółki, bujały wysoko, Do mojej matuli daleko, daleko... Słońce zaczęło się już zniżać, a Michałek grał i grał.
— Hej, kto tam niepokoi las? — usłyszał nagle jakiś głos.
Zaszeleściło coś w zaroślach i po chwili wyszedł na polanę starzec o pooranej bruzdami twarzy, z długą siwą brodą. Zobaczywszy Michałka przystanął, jakiś czas bacznie mu się przyglądał, wreszcie opierając się na lasce podszedł do niego bliżej.
— Skąd się tu wziąłeś i co tu robisz? — zapytał groźnie. Michałek drżał cały, ze strachu nie mógł wydobyć słowa.
— No, co? Nie umiesz mówić? — odezwał się łagodniej starzec. — Pytam się, skąd się tu wziąłeś?
— Przy-y-szedłem posłuchać leśnej muzyki — odpowiedział jąkając się chłopiec — i nauczyć się grać na moich skrzypeczkach.
— Na twoich skrzypeczkach? Ano pokażże je!
Michałek podał nieśmiało skrzypeczki. Dziad wziął je do ręki, obejrzał, opukał, pokiwał głową i oddając je rzekł:
— Nie będzie z nich pięknej muzyki. Skrzypki, widzisz, mój chłopcze, muszą mieć duszę, a twoje są bez duszy, to jakże będą grały? Szkoda i próbować. Lepiej zostaw to twoje granie, a pomóż mi zbierać zioła, bo ja już źle widzę i schylać mi się ciężko.
Skoczył Michałek, by usłużyć dziadkowi. Chodził za nim krok w krok po polanie, zrywał ziółka i podawał starcowi. Ten zaś oglądał je uważnie, wąchał, czasem rozcierał w palcach i chował do woreczka albo odrzucał za siebie.
Tak chodzili czas dłuższy. Nazbierali dużo ziół, a kiedy doszli
do końca polany, zmęczony dziaduś usiadł na zwalonym przez burzę pniu ogromnej sosny i ciężko oddychał. Michałek siadł obok, ale naraz przypomniał sobie swoje skrzypeczki i dalejże ich szukać. Biegał tu i tam, ale wszystko daremnie. Skrzypeczki przepadły bez śladu. Zmartwiony, pochlipał z serdecznym żalem:
— Skrzypeczki... Moje skrzypeczki.
Usłyszał dziaduś narzekania chłopca, zawołał go do siebie i rzekł: k
— Nie żałuj twoich skrzypeczek. Mówiłem ci, że są bez duszy. Chociażbyś na nich i co zagrał, duszy ludzkiej nie rozgrzejesz. Nic ludziom po takich pieśniach, które płyną z martwych tylko strun.
— Dziaduniu złoty, ale ja tak chciałbym nauczyć się grać na skrzypeczkach!
— I po co ci to granie? — zapytał starzec.
— Chciałbym ludziom grać i śpiewać takie piosenki, żeby im nie było smutno. „Tyle smutku jest na świecie — mówi nieraz do mnie moja matulka — a jak sobie zaśpiewam, gdzieś one wszystkie giną". To ja takie piosenki chciałbym grać, dziaduniu.
— No to chodź ze mną. Ja cię nauczę.
— A kto wy jesteście? — zatrwożył się Michałek.
— Ja jestem stróżem tej puszczy, tych drzew, tych ziół i ptaków, tych pieśni, które tu szukają schronienia, i wszystkiego, co w puszczy żyje, a co nie każdy człowiek zobaczyć może.
— A ja mógłbym zobaczyć? — zapytał nieśmiało Michałek.
— Ja bronię puszczy tylko przed złymi ludźmi i biada takiemu człowiekowi, gdy zapuści się za daleko... Ale my tu gadu, gadu, a słoneczko już nisko. Daleka droga przed nami.
Podniósł się z trudem, zarzucił woreczek na plecy i sapiąc ciężko, ruszył ścieżką w las.
— Dziaduniu...
— Co zaś?
— Ciężko wam? — zapytał Michałek.
— Ano, nielekko.
— To dajcież mi ten worek, ja go poniosę. Silny jestem. Prędzej wam się pójdzie.
Michałek wziął woreczek z ziołami, przerzucił przez ramię,
10
dziadunio zaś poprawił kijaszek w ręce i tak szli dalej w milczeniu, krętymi ścieżkami przez gęste i wybujałe podszycie starej Puszczy Piskiej, aż wyszli na niewielką polanę, gdzie rosło siedem rozłożystych, ogromnych dębów. Pomiędzy tymi olbrzymami, które liczyły może po tysiąc lat albo i więcej, stała niewielka, z pni cisowych zbudowana chatka.
Kiedy weszli do środka, dziaduś rozsypał przyniesione przez Michałka zioła, rozłożył je na drabinkach w komorze, a następnie przeszedł do izby, wydobył z szafy bochenek chleba i rzekł:
— No, bierz się do roboty, boś głodny, a ja tymczasem spróbuję porozmawiać z moimi skrzypeczkami.
Michałkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dziadek tymczasem zdjął ze ściany skrzypce, zdmuchnął z nich kurz, otarł delikatnie dłonią. Chłopiec, żując skwapliwie chleb, patrzył uważnie na każdy ruch dziadka — czy skrzypce naprawdę mogą mieć duszę i jak się na takich gra? Brzęknęły struny. Dziadek przykręcał kołeczki, poprawiał, wyprostował smyk i wreszcie dotknął nim strun. Na izbę zaczęły płynąć dziwne, jakby znajome melodie, ale tak piękne, że Michałek zapomniał całkiem o jedzeniu i tylko słuchał jak urzeczony. Wydawało mu sie, że niektóre pieśni już gdzieś słyszał. Może grał je muzykant, a może śpiewała je matka — ale nie były tak piękne jak dziadunia. Słuchałoby się tak do końca życia!
Ale dziadunio przestał grać, oparł skrzypce o kolano i tak trwał z przymkniętymi oczami. Tylko szybki oddech wskazywał, że zmęczyło go to granie. Po chwili przetarł oczy i podając skrzypce Michałkowi rzekł:
— Masz, spróbuj!
Wyciągnął Michałek drżące ze szczęścia ręce, ujął delikatnie skrzypce, przytknął pod brodę i zaczął nieśmiało wodzić smyczkiem po strunach. Dziadunio uczył, poprawiał, upominał, odsłaniając przed Michałkiem coraz wspanialsze uroki zaczarowanego świata tonów.
Jak długo trwała ta nauka — trudno powiedzieć. Nikt godzin ani dni nie liczył. Michałkowi zdawało się, że dopiero co wziął skrzypki do ręki. Dziwił się tylko, że palce jakby same lekko
12
chodzą po strunach i skrzypeczki pięknie grają — bez mała tak, jak u dziadunia.
— Dzieduniu złoty, grają! Jak pięknie grają! — mówił w zachwyceniu.
— Tak. Pięknie grają — westchnął dziadek. — Nasze grają piosenki... Te dawne, żyjące wśród puszczy, które ludzie już zapomnieli, i te, które dziś na całych Mazurach i het, na Warmii śpiewają-
— I tak jakoś dziwnie, dziaduniu, grają — dodał Michałek w zamyśleniu — jak żywe.
— Bo też żywe one są Michałku, żywe. To nie te zwykłe gęśliki z lipowego drzewa ani takie jak twoje, które zostały na łące. One mają duszę, Michałku... Weź je sobie — rzekł dziad po chwili. — Stary już jestem i grać nie mam komu. Chyba tym ptakom, wiewiórkom i drzewom, ale one dość mają swojej leśnej muzyki...
— Dziaduniu mój złociutki... naprawdę... mogę je wziąć?
— Możesz, Michałku. Niech dalej służą ludziom i tobie.
— Mogę zabrać ze sobą? Naprawdę? — przerywanym ze wzruszenia głosem powtarzał Michałek, nie wierząc własnemu szczęściu.
— Jeden tylko stawiam warunek — rzekł dziad. — Nie wolno ci skrzypiec tych przehandlować. Gdybyś to uczynił, straciłbyś tę najdziwniejszą moc, jaką stąd zabierasz. Dopiero gdy będziesz stary jak ja i nie będziesz już mógł ludziom uweselać życia, poszukasz godnego następcy i jemu podarujesz te skrzypeczki tak, jak ja to robię dziś.
— Nie sprzedam nigdy, za największe skarby nie oddam! — zapewniał gorąco Michałek. — Najpiękniejsze piosenki będą wygrywał, tak jak ty, dziaduniu...
— Hej, jest ci tych pieśni w narodzie naszym moc! Ani je policzysz, ani spamiętasz — mówił w zamyśleniu starzec. — Jest w nich jakaś dziwna i tajemna siła, co koi bóle i troski, sprowadza sen na zmęczone powieki lub ucisza burzę w duszy ludzkiej. Pieśni żywe, wyśpiewane przez te skrzypeczki, mają w sobie taką moc, że zdolne są zbudzić ludzi z uśpienia, poruszyć ich, porwać... Bo widzisz, Michałku — pokiwał głową staruszek — są i pieśni mart-
13
we, złożone jedynie ze słów i tonów, co bawią tylko ucho, są i pieśni fałszywe, co mamią bałamutnie lub na złe sprowadzają drogi. Gdy dorośniesz, zrozumiesz, że tylko pieśń żywa i wolna zdolna jest uskrzydlić myśli i czyny człowieka, a życie jego uczynić pełniejszym, lepszym i piękniejszym... Niechże twoje pieśni będą zawsze czyste, jak czyste są twe myśli i dusza — dodał dziadunio na pożegnanie.
Nie wszystko zrozumiał Michałek. Starał się jednak zapamiętać każde jego słowo. Ale jedno wiedział: że pieśni jego będą żywe i służyć będą ludziom.
— Pragnąłbym — powiedział — żeby przyniosły im także dużo radości... i to wszystko, o czym mówiłeś dziaduniu, to, na co czekają.
Irena Kwint owa
LEGENDA O ŁYNIE
Hej, umiał ci śpiewać Jasiek sierota, bo umiał! Tak jak nikt! Kiedy był jeszcze mały i krowy rankiem brzegiem jeziora pędził, cieniutki jego głosik leciał po srebrnej rosie daleko, daleko... Pluskały, szemrały modre fale, chwiała się wysoka trzcina, wiatr kładł szerokie skrzydła na srebrną taflę wody, a Jasiek jak ten skowronek piosenką witał wschodzące słońce.
A znał tych piosenek jak nikt chyba na świecie. I tę o sieroteń-ce, co chlebek cienki jak listek klonowy jadła, łzami go sierocymi oblewając, i tę o kaczorze i kaczuszce po jeziornej toni pływających, i tę o jaskółkach, co nad dalekimi drogami przelatują, i tę o modrych oczkach, co spać im nieśpieszno, i o tym wianuszku lawendowym, co go dziewczyna, marząc o swym miłym, wije... Któż by policzył te pieśni stare, które cieniutkimi nutkami wyśpiewywał!
Mówiono, że o poranku wodnice z jeziora śpiewać go uczą. Nie wodnice to jednak, lecz szepty rodzinnych drzew mazurskich, szept fali jeziornej, trzcin smukłych szepty — lecz czy ludzie to rozumieją?
Kiedy już wyrósł i z rybakami na połów jeździć zaczął, piosenki jego płynęły daleko po modrej fali. A kiedy noc zapalała srebrne gwiazdy i zdawała się topić je w jeziorze, lubił Jasiek na dnie łodzi się położyć, w gwiazdy te patrzeć i cichego szumu fal słuchać. Zdawało mu się, że wtedy właśnie płynie ku niemu najcudowniejsza melodia, ale takiej wyśpiewać by nie umiał.
15
Nie patrzył też Jasiek na żadną dziewczynę, choć dziewczęta we wsi piękne były jak malwy w ogródkach rosnące. Nieraz, gdy szedł wiejską ulicą, spoglądała ku niemu Michałowa córka, co oczy miała modre jak dwa bławatki w zbożu. Najpiękniejszy len hodowała i najcieńsza tkała płótno. Jedynaczka to była, ze starego rybackiego rodu się wywodząca, ale Jasiek jakby nie dostrzegał ani jej oczu modrych, ani jej rąk pracowitych.
— Ej, Jaśku, Jaśku — mawiał nieraz stary stryj Mateusz, który chłopca wychował — czas ci za dziewuchą się obejrzeć! Michało-wa Maryjka nieszpetna dziewczyna i skrzynię ma pełną cienkiego płótna. Bielszych obrusów, piękniejszych ręczników u nikogo nie znajdziesz.
— Zostawcie, stryjku, na razie o żadnej nie myślę.
Wiosłem wtedy Jasiek szybciej o wodę uderzał i godzinami milczał jak zaklęty. W wodę tylko spoglądał, jakby go stamtąd coś wołało, kusiło, wabiło...
Stryj Mateusz kiwał głową w milczeniu, puszczał kłęby dymu z fajki i tak milcząc płynęli. Ożywiali się wtedy, gdy sieć stawała się ciężka od ryb.
Ale nadszedł czas, że ryby jakby ktoś wymiótł. Fala pluskała tajemniczo, srebrzyła się, błyszczała, ale sieci były wciąż puste.
Ani jednej rybki nie złowili. Stary Mateusz pykał fajkę w milczeniu lub ze złością spluwał na wodę.
— Zaczarowane jezioro czy co?
A jezioro połyskiwało w słońcu jak zwierciadło z baśni.
Jednego wieczoru wyjechali znów na połów. Pływali długo — na próżno. Już zamierzali wrócić do brzegu, gdy coś nagle zatrzepotało w sieci i sieć stała się ciężka jak z ołowiu. Omal nie wpadli do wody. Uchwycili się mocno... i nagle ręce ich stały się słabe i wiotkie z przerażenia. Z sieci wyjrzała olbrzymia głowa, ni to rybia, ni to ludzka, w koronie ze złota, drogimi kamieniami wysadzanej. Oczy w tej głowie płonęły niesamowitym ogniem, patrzyły władczo i groźnie. Z paszczy szeroko rozwartej wydobył się głos mocny, pluskowi rozgniewanej fali podobny:
— Rozpłaczcie sieci!
Pierwszy oprzytomniał stary Mateusz. Sieć ściągnął mocniej.
16
— A któż ty jesteś, co nie prosisz, a rozkazywać nam chcesz, hę?
— Król Tysiąca Jezior, władca tych wód! — odpowiedział gniewny głos.
Stary Mateusz ochłonął z wrażenia. Uśmiechnął się pod wąsem. Nie darmo wesołek był z niego i mówca pierwszorzędny. Nie darmo na weselach oracje wygłaszał i najweselsze krotochwile w głowie mu się lęgły. Łeb miał nie od parady! Toteż chrząknął raz i drugi, w błyszczące oczy potwora spojrzał i rzekł:
— Król czy nie król, aleś w naszej mocy. I próżno starasz się nam rozkazywać. Ryby nam wypłoszyłeś tak, że w kieszeniach wiatr nam pogwizduje, a w brzuchu z głodu burczy. Nie myśl, że cię puścimy. Mięsa z ciebie będzie więcej niż z dziesięciu szczupaków.
Targnął się potwór w Sieci:
— Nie może to się stać! Nie tobie, człowieku, Króla Tysiąca Jezior zwojować. A że puścisz mnie wolno, obiecuję: ryb zawsze pełną sieć będzie miał każdy rybak z twojej wioski. Jeszcześ nie-kontent? Złota czy skarbów chcesz? I te ci dać mogę. Mów! Dam ci, czego dusza zapragnie!
Stary Mateusz uśmiechnął się chytrze:
— Czegóż może pragnąć stary rybak? Jeziora są tak twoje, jak i moje. Całe życie na tej wodzie spędziłem. Skarbu mi nie trzeba, bo mi słonko największym skarbem, dopóki nań patrzeć mogę. Myślę, że trzeba ci będzie, Królu, z życiem się pożegnać.
Błysnęły ciemne oczy Króla, a Mateusz dalej mocno sieć w dłoniach zaciska. Jasiek stał zdumiony, głosu z krtani wydobyć nie mogąc. Pobladł i w te oczy, połyskujące jak woda jeziora, patrzył niczym urzeczony. Stary Mateusz nagle roześmiał się:
— Che, che, che... A wiesz co, Królisko, może dobijemy targu! Widzisz ty tego chłopaka? Żadna dziewczyna mu się nie udała! Masz może, Królu, córkę urodziwą, przyślij ją Jaśkowi za żonę, a puszczę cię wolno!
— Stryjku, co wy! — wykrztusił Jasiek, ale stary Mateusz śmiał się, aż mu się broda trzęsła.
Rozległ się głos Króla Tysiąca Jezior:
17
— Dobrze. Dziś wieczorem, gdy księżyc wzejdzie nad wodę, wypłynie ku brzegowi moja najmłodsza córa. Dam ci ją za żonę, choć wielka to... wielka ofiara.
Zdumiony Mateusz rozluźnił uścisk rąk. Jak to się stało — nigdy już potem nie mógł wytłumaczyć. Fala plusnęła, a gdy się obejrzeli, sieć była pusta. Dopiero wówczas Jasiek głos odzyskał:
— Stryjku, coście to najlepszego zrobili? Cóż mi po wodnicy? Co ja z nią pocznę? — powtarzał zrozpaczony.
Mateusz poskrobał się w ucho.
— Ano, myślałem pożartować tylko... a tu... — z frasunkiem spojrzał na chłopca. Ale wnet odzyskał rezon. — Czekaj, Jaśku, nie martw się. Kupić, nie kupić, potargować można. Pójdziesz wieczorem nad jezioro i rzekniesz tej wodnej pannie, żeby sobie popłynęła precz do swego rybiego tatula.
Kiedy srebrny księżyc wychylił się zza drzew, Jasiek pośpieszył nad jezioro. Nie chciał, by stryj posądził go o tchórzostwo. Pójdzie i powie wodnicy, że wcale jej nie potrzebuje. Usiadł nad wodą i zapatrzył się w cichą taflę jeziora. Lekko marszczyła się woda, srebrzona światłem księżyca.
Nagle, z daleka, jakby z głębi jeziora rozległ się śpiew. Był to śpiew tak piękny, że dusza Jaśkowa zamarła z zachwytu. Takiego jeszcze nie słyszał. Po srebrnej smudze płynęła ku niemu dziewczyna. Włosy miała długie i rozpuszczone, wianek z wodnych lilii opasywał jej czoło. Jasiek oczu od niej oderwać nie mógł. Podpłynęła bliziutko.
— Jestem Łyna, najmłodsza córka Króla Tysiąca Jezior. Ojciec obiecał mnie tobie za żonę. Znam cię. Codziennie słucham twych pieśni i pokochałam je, tak jak tę krainę. Przyjrzyj mi się. Jeśli nie jestem ci niemiła, zostanę z tobą. Jeśli jednak zostanę i stopa moja dotknie ziemi, nigdy już nie będę mogła wrócić do moich sióstr i ojca, takie jest prawo Królestwa Wód. Czy potrafisz mnie pokochać?
Głos jej był cichy i słodki, a Jaśko czuł, że nic na świecie nie jest mu droższe nad tę dziewczynę z jeziora. Nie mógł wymówić słowa z wielkiego wzruszenia.
Łyna podpłynęła do brzegu.
18
— Czy chcesz, abym została?
Jasiek podszedł bliziutko, wyciągnął ramiona.
I stało się, że Łyna córka Władcy Tysiąca Jezior, jak zwykła warmińska dziewczyna zamieszkała w rybackiej chacie. Jak inne gospodynie tkała cieniutkie lniane płótno, gospodarzyła jak wszystkie, ale śpiewała tak cudnie, jak żadna z nich. Kochał ją Jasiek całym sercem, a najmilsza to była chwila, gdy zmęczony z połowu wracał i odpoczywając mógł jej cudownego głosu słuchać.
Radowało się serce starego Mateusza, gdy na to szczęście patrzał.
Ale... gdy szczęście się śmieje — niedola za drzwiami już płacze. Jaśka przywaliło drzewo w lesie. Leżał w izbie na łóżku i stękał cichutko, smutnymi oczyma za ukochaną Łyną wodząc. Życie z niego uchodziło — czuł to i łzy mu do oczu same napływały.
Jakże mu umrzeć przyjdzie, a swoją ukochaną zostawić? I Łyna widziała to uciekające z niego życie. Rozpaczliwie czepiała się resztek nadziei, ale nadzieja w niej zgasła, gdy jednego dnia ujrzała na twarzy Jaśka szare cienie. Z rozpaczą załamała ręce.
Gdzie szukać ratunku? Gdzie szukać ocalenia dla ukochanego? Ratunek był jeden. Na dnie jeziora w ogrodzie jej ojca rósł krzew niezwykły, życiodajny. Wystarczy wymówić zaklęcie...
Tylko tam można znaleźć ratunek dla Jaśka. Ale prawo odwieczne Krainy Wód mówiło, że gdy kto raz dotknie ziemi, nie może już wrócić pod wodę. Straszliwa kara nie ominie tego, kto to prawo przekroczy.
Łyna raz jeszcze spojrzała na twarz Jaśka. Oczy miał przymknięte, szeptał jej imię. Rzuciła się ku drzwiom.
— Dokąd biegniesz? — zawołał za nią stryj Mateusz.
— Do jeziora!
Przez łąkę, przez gaj brzozowy, na przełaj biegła Łyna nie zważając na nic. Już z dala błyszczy lustrzana tafla wody, już jest blisko!
Popłynęła cicho, jak pływać potrafi ten, kto z wody wziął swoje istnienie i zna jej tajemnice... Coraz głębiej zanurzała się, coraz głębiej. Już widać pałac z bursztynu, pałac jej ojca. Ominie go dookoła, choć serce ciągnie, aby na chwilę popłynąć tam, gdzie
20
żyła swobodnie, zanim wyszła na ziemię. Nie ma chwili do stracenia, Jasiek umiera.
Ominęła bursztynowy pałac, wpłynęła między krzewy przedziwnych wodorostów, tak pięknych, jakie rosnąć mogą tylko w krainie baśni. W środku ogrodu rósł krzew życiodajny. Srebrne jego gałęzie pokrywały kolorowe, o przedziwnym kształcie kwiaty. A każdy 4cwiat miał czarodziejską moc.
Łyna drżącymi rękami dotknęła jednego .--'z nich, wymówiła zaklęcie. Kwiat powoli zaczął stulać przedziwne płatki, aż zamknęły się tu duży cudowny pąk. Serce Łyny zabiło radośnie. Uratowany! Uratowany Jasiek. I dwie łzy potoczyły sie po jej twarzy.
Łzy — coś nieznanego w podwodnym królestwie — upadły na dno jeziora i zadźwięczały tak głośno, że zbudziło się wszystko, co żyło wokół. Oprzytomniała Łyna i rzuciła się do ucieczki. Płynęła szybko, zadyszana, drżąca, a gdy już była blisko brzegu, rozległ się za nią głos ojca:
— Coś uczyniła, nieszczęsna? Dlaczego złamałaś odwieczne prawo Krainy Wód? Musisz teraz ponieść karę!
Łyna jakby nie słyszała tego głosu. Z daleka zobaczyła Jaśka. Wstał, był zdrowy, ożywił go czarodziejski kwiat! Biegł ku niej! Wyciągnął do niej ręce —jak wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Objął ją mocno uściskiem.
Wzburzyły się wody jeziora i głos potężny rozległ się nad nimi:
— Łyno! Za złamanie naszych odwiecznych praw zostaniesz zamieniona w rzekę. A że miłujesz tę ziemię, opaszesz ją srebrną wstęgą.
Łyna czuje, że nogi jej stają się zimne, lodowaty chłód przenika jej ciało. Krzyknęła tuląc się do Jaśka.
— Ojcze, czyż nie wzrusza cię nasza miłość? Czy nie masz serca? Czyż miłość nasza nie jest potężniejsza od wszystkich odwiecznych praw? O, nie rozdzielaj mnie z ukochanym!
— Córo królewska, wiedz, że miłość to najpotężniejsze prawo ziemi, ale karę ponieść musisz. Nie rozłączę was jednak...
Od chaty biegł zdyszany Mateusz.
— Łyno! Łyno! Jaśku! Gdzie jesteście? — wołał.
Nagle stanął zdumiony. U stóp jego wiła się srebrna wstęga rzeki, której tu nigdy nie było. A na brzegu pochylona wierzba drobnymi gałązkami gładzi srebrzystą wodę, szumiąc cichutko, jakby najczulsze słowa miłości.
Zadumał się stary rybak. Potem dłonią otarł wilgotne oczy i zgarbiony poszedł powoli ku wiosce.
Mijały lata i mijać będą. Płynie Łyna, opasuje piękną wstęgą naszą ziemię, a nad nią wierzba drobnymi listkami szepce słowa miłości, jak w starej warmińskiej pieśni.
Karol Małlek
DIABELSKI KAMIEŃ
W podleśnej wsi mazurskiej, Rosochach, mieszkał w bardzo dalekiej przeszłości pewien gospodarz. Ludzie nazywali go sztukmistrzem lub wszystkowiedzącym. Na wszystkim bowiem się znał: i na rolnictwie, i na hodowli, i na wszelkim rzemiośle, ba, nawet na sztuce się znał. Posiadał niedużą gospodarkę, zaledwie kilka hektarów mazurskiego piasku. Ale mimo umiejętnego gospodarowania nie szło mu tak, jak by sobie tego życzył. Zagroda znajdowała się bowiem we wsi, a pole daleko pod lasem, przegrodzone w dodatku krętą rzeką, którą trzeba było objeżdżać. Pewnego dnia, a było to w czasie żniw, gospodarz rozgniewał sie na dobre:
— Żono! Tak dalej być nie może. Dosyć tej mordęgi! Przeniesiemy się na pole, pod las. Tam nam będzie łatwiej gospodarować.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? — zaniepokoiła się żona.
— Zupełnie prosto. Trzeba nam się będzie na nowo pobudować na własnym polu, niby na ostrowiu, a we wsi komuś tę starą zagrodę odprzedać. Damy sobie radę, pobuduję sam, a starsi synowie mi pomogą. Kamieni mamy w bród na własnym polu, glinę dostaniemy od sąsiada, a tylko drzewa trzeba będzie kupić...
— Rób, jak uważasz, mężu, wiem, że dobrze zrobisz — odpowiedziała żona i nie tracąc czasu wybrali się razem na pole. Weszli na pogórek.
— Tu chyba najlepiej, bo sucho i z domu będzie można całe pole widzieć — stwierdził gospodarz.
23
Wkrótce zabrali się ojciec z dwoma synami do roboty. Nawieźli kamieni z pola do budowy chaty. Prawdziwej chaty mazurskiej, składającej się z dużej izby, izdebki, kuchni i sieni. Fundament postawili z kamieni i gliny, ściany z ociosanych belek, szczyty z desek, a dach słomiany. Wnętrze chaty wybielili, a na zewnątrz okrasili. Potem dostawili jeszcze niedużą przybudówkę, składającą się z małej stajenki dla jednego konia, obórki dla dwóch krów, kojca dla świń i drobiu, wreszcie — stodółkę na zboże.
Zagroda była gotowa. Rodzina dobrze czuła się na nowym gospodarstwie. Ale mimo zaradności i pracowitości nie było lżej niż dawniej, a jeszcze i długi gospodarz pozaciągał na tę budowę.
— Musimy się jeszcze żywiej wziąć do pracy, aby wychrapać się z tych długów, żeby nas na supastę nie wydali — stwierdził.
Roboty mieli huk. Uprawiali żyto, owies, jarkę, grykę, ziemniaki i brukiew, zbierali siano dla bydła i konia, dopatrywali inwentarza; młócili zboże, czyścili i starali się o mąkę na chleb. Młodsze dzieci pasły bydło, zbierały owoc leśny, znosiły chrust i suche drewka, by nie zabrakło opału. A w pobliskich jeziorach i strugach można było łowić ryby. Matka zajmowała się domem — i nikt głodu nie czuł. I tak cała rodzina nie skomlała, lecz uczciwie pracowała.
Nastały jednak złe czasy, kiedy król pruski zakazał chłopom mazurskim wypasać lasy i łąki oraz łowić ryby w jeziorach. Trzeba było za wszystko płacić: za pasienie krów w lesie, za siano, za chrust, za owoc leśny, za łowienie ryb. Chłopi frasowali się srodze, jak tu wykarmić rodzinę i inwentarz.
Głód zakradał się do mazurskich chat, nie omijał też i nowej zagrody gospodarza, choć pracowity był, zaradny, pomysłowy jak żaden inny i robota paliła mu się w rękach. Martwił się, sposępniał, wciąż dumał coś w milczeniu.
— Dokąd idziesz, mężu? — zaniepokoiła sie któregoś dnia ko-bjeta widząc, że zrezygnowany i przygarbiony niedolą wychodzi na próg.
— Ja? Nigdzie... tak oto bezmyślnie lazłem — odmruknął.
— Mężu, co ty zamierzasz? Co ze mną będzie, co z naszymi dziećmi? — zapłakała żona. ^
24
Gospodarzowi zrobiło się markotno.
„Życia nie należy sobie odbierać, bo go się sobie nie dało —-dumał — lecz co tu robić? Nie ma żadnego wyjścia: albo wziąć postronek, pójść do lasu czy do stodoły, albo zostawić zagrodę dłużnikom i pójść z torbą".
Ale coś mu się widać nagle przypomniało, bo aż wykrzyknął na cały głos:
— Pójść do niego, czy nie pójść?
— Dokąd pójść? — zaniepokoiła się znowu żona. — Czyś ty rozum stracił.
Ale chłop tylko ręką machnął. Powzięta raz myśl nie dawała mu już spokoju. Dręczyła go i dręczyła, aż ułożył sobie plan. Nikomu go jednak nie zdradzał.
Pewnej ciemnej nocy, kiedy wszyscy smacznie chrapali, wyszedł po cichu z domu i pomaszerował w stronę puszczy. Idąc lasem, drżał niby liść cisowy ze strachu. O północy dotarł do krzyżówek. Stanął. Ciemno dokoła. Rozgląda się to w przód, to w bok, to w tył — i nie ma odwagi. Wreszcie krzyknął głośno, aż echo zagrało:
— Hej, ty... dobry szatanie! Zjaw się i pomóż mi, niech się wola nieba stanie!
Nagle... zabłysło, zagrzmiało, kiejby grom w choinę uderzył. Potem coś zaszeleściło, zaszumiało, zadudniło, chłop usłyszał ni to ryk, ni to śmiech, w końcu grubym głosem ktoś przemówił:
— Wołałeś mnie, więc z płomieni piekielnych zjawiam się. Gospodarz ujrzał w świetlistej łunie stojącego diabła. Zadrżał
ze strachu. Diabeł miał jedną końską, a drugą ludzką nogę, prawą rękę miał ludzką, a lewą wilczą, spodnie obcisłe, czerwone, sukmanę zieloną, na głowie szary kapelusz, spod którego wystawały dwa koźle rogi, uszy osła, ślepia jak latarnie.
— Czego żądasz, mów śmiało! — powiedział diabeł.
— Ach, ty dobry diable, zmiłuj się nad moim losem, bo inaczej zginę ja i cała moja rodzina — poprosił uprzejmie chłop.
— Cha... cha... cha... widzę, że i tobie dojedli, co? — śmiał się diabeł.
— Nie tylko dojedli, ale w ogóle chleb nam zabrali nasi gnębi-
25
zapytał gospodarz
ciele. Nie wpuszczają do lasu, nie dopuszczają nas do jezior, a bez tego żyć nie sposób. Pomóż, dobry panie diable! — błagał chłop.
— No, mogę pomóc, panie bracie, ale za moją pomoc — twoją duszę...
— Czy... zaraz? — wystraszył się chłop.
— Nie zaraz, ale po wypłacie, bracie.
— A ile chcesz za nią dać, panie diable? nieco śmielej.
— Mały skopek złota ci dam, ten do którego twoja białka krowy doi. Starczy chyba na spłatę wszystkich długów i na dobrą poprawkę.
— Starczy, na pewno starczy — potwierdził chłop.
Zabrali się więc do spisania umowy. Diabeł wyjął z zanadrza kawał wilczej skóry, rozłożył na ziemi, wyjął z kieszeni rylec i pisze: „Ja, diabeł, zobowiązuję się dać temu chłopu skopek złota za jego duszę. Złoto złożone będzie w piątek, za tydzień, o północy, w skopku postawionym w kącie podwórka..."
— Przepraszam pana diabła, aleja wnoszę małą poprawkę — przerwał mu chłop, któremu już zaświtał pewien pomysł.
Obruszył się diabeł na taką zuchwałość i zdziwił.
— A tak — ciągnie chłop. Bo jeżeli ty, diable, nie napełnisz całego skopka, to mojej duszy nie dostaniesz.
— Zgoda, będziesz miał pełen skopek! — lekceważąco machnął diabeł wilczą łapą.
Gospodarz, zadowolony, umowę własną krwią z pierścionko-wego palca podpisał. Diabeł schował ją pod pazuchę i z wielkim łoskotem znikł gdzieś z przestworzach. A chłop wróci} do domu, zaraz się położył, chrapnął zdrowo i spał do rana, aż go białka obudzić musiała. Po śniadaniu wszystkich porozsyłał do roboty, a sam pozostał w domu. Wyciągnął ze strychu deski, zbił z nich ogromną skrzynię, wykopał w kącie podwórza głęboki dół, tam umieścił skrzynię i ziemią przykrył, tylko u góry zostawił mały otwór.
Kiedy nadszedł umówiony piątkowy wieczór, cała rodzina położyła się spać. Ale gospodarz czuwał. Przed północą wyszedł cicho z izby na podwórze, wziął skopek, wyjął z niego denko, postawił na ukrytą w ziemi skrzynię i czeka.
Nagle słychać: szu... bzzt... bach... fuu... — stoi diabeł z pełnym kapeluszem złota i syczy z radości:
— Jestem według piekielnej umowy z uprzejmym honorem! Wsypał do skopka złoto, patrzą jeden z drugim, ale gdzie tam,
skopek pusty. Śmignął diabeł powtórnie do piekła i zaraz wraca. Wsypał drugi kapelusz.
— Co? Jeszcze mało? — zdziwił się.
— Ano mało, przecież to skopek, nie kapelusz — odpowiedział gospodarz.
Pofrunął znowu i po raz trzeci wsypał złoto z kapelusza. Jeszcze za mało.
— Co, do psa starego, jeszcze nie wystarczy? — zdumiał sie diabeł.
— Ano nie wystarczy, bo to skopek, nie kapelusz — powtarza swoje chłop.
Diabeł jak opętany wracał do piekła po złoto, sypał, znów odlatywał w przestworza, uwijał się, klął... A gospodarz się radował i milczał, wreszcie umęczony diabeł zjawił się z pełnym kapeluszem chyba już po raz dziesiąty, aż tu znienacka: „Kukuryku!" — zapiał kur.
Diabeł, aż przykucnął, skurczył się, spokorniał.
27
i
— No, trudno, pora na mnie, przegrałem — zaskomlał żałośnie.
— To przecie skopek, a nie kapelusz, panie diable — wyjaśnił mu grzecznie gospodarz.
— Nie jest żaden skopek, to jakiś bezdenny skop! --zawył rozpaczliwie diabeł.
I czmychnął w przestworza, aż puszcza jęknęła. Chłop chyżo zdjął pusty skopek ze skrzyni, pobiegł do domu, obudził białkę i wywołał ją na podwórko:
I
— Chodź no, chodź, pokażę ci coś! I podeszli do skrzyni.
— Złap prawą ręką za jedno ucho, a ja lewą za drugie. Trzeba to przenieść do izby.
Chwycili i z ledwością podnieśli. W drodze zapytuje białka męża:
— Co to takiego ciężkiego?
Ale chłop nic nie mówi, tylko szybko wciąga skrzynię do izby. Aż pojaśniało od blasku złota. Przerzucili złoto do najlepszej szafy, zamknęli, klucze schowała białka na piersiach, a gospodarz odniósł pustą skrzynię do drwalnika. Ale kiedy już się położyli, oboje długo nie mogli zasnąć. Leżeli i rozważali każdy po cichu, według swego zrozumienia i planu.
— Może teraz się u nas poprawi? — zaszlochała białka. Gospodarz pooddawał długi, zakupił inwentarz, rozdał trochę
grosza synom, pożenił ich, no i rodzina żyła wreszcie dostatnio. Słońce zajrzało chłopu nareszcie do chaty.
Pewnego wieczoru, kiedy oboje starzy siedli na przypiecku począł sie gospodarz spowiadać żonie i opowiedział całą tę historię, jak to on, biedny chłop mazurski, mądrego diabła w pole wyprowadził.
Ona wysłuchała go z wielką uwagą, a potem głęboko westchnęła i rzekła: '
— Zaradny z ciebie łebek, oj mądry! Aleś jednak polazł do diabła.
— No cóż, udała się raz sztuka. Ale wiesz co, żono — wyznał chłop — chciałbym mu jakoś podziękować za te hojne dary.
— O czym ty znowu dumasz? — przeraziła się kobieta.
— Na naszym polu leży taki duży kamień, w sam raz nadaje się do tej sztuki, którą bym chciał wykonać.
— Cóż ty dumasz o tym kamieniu? — dopytuje się żona.
— Chcę diabłu postawić pomnik na naszym podwórzu i tyle. Spojrzała na męża w zdumieniu, a potem machnęła ręką:
— A rób ty z nim, co chcesz, jeno zważaj, żeby ci duszy nie wyrwał. — I przeszła do drugiej izby.
Nazajutrz gospodarz zaprzągł konia do szlufów, pojechał na
29
pole, załadował kamień i przywiózł na podwórze. Strącił go do tego samego dołu, w którym kiedyś umieścił diabelską skrzynię, obkopał i umocnił. Potem ostrym dłutem i młotkiem zaczął dłubać w kamieniu. Po kilku dniach rzetelnego dłubania wyżłobił chłop bardzo udanego diabła, takiego samego, jakiego wtedy widział w łunie światła na krzyżówkach w lesie. Po skończonym dziele złapał się oburącz za boki i zaśmiał w głos, podziwiając swe dzieło.
A dzieci, spoglądając na ten niepospolity kamień, wciąż wypytywały:
— Mamo! Dlaczego tatuś akurat diabła na naszym podwórzu wymalował?
Matka jednak nie zdradziła nigdy tajemnicy.
Podobno ten sam kamień jeszcze dziś leży na tym samym miejscu, tylko nieco w ziemię zapadnięty, i nazywa się „Diabelskim Kamieniem".
Klemens Oleksik
PIERŚCIEŃ KRÓLEWNY
Było to dawno, bardzo dawno temu. Ci, co widzieli i słyszeli opowiedzieli drugim, ci z kolei swoim dzieciom i wnukom, a ponieważ nikt w opowieści skąpy nie był, opowieść rosła i rosła.
Dziś na miejscu, gdzie to się działo, rozlewa wody Jezioro Długie. Nad tym jeziorem, wśród wysokich trzcin, słychać czasem taki szum i zgiełk, jakby wracały echa dawnych wydarzeń.
Młody i przystojny był Arnold, oczy miał niebieskie jak niebo nad jeziorem w dzień pogodny, włosy jasne jak len, który czesała jego matka, kiedy jeszcze żyła. Niepoczciwy gospodarz, u którego pasał krowy, wypędził go z domu i odtąd wędrował Arnold z miejsca na miejsce, z wioski do wioski, napotykał ludzi dobrych i złych. Wędrował przez puszczę, bo puszcza była tu wszędzie, żywił się jagodami leśnymi, miodem podbieranym z barci dzikich pszczół i zwierzyną drobną, upolowaną na łuk. Bywało, że i głodem przymierał, i zimno dokuczliwe dawało mu się we znaki.
Ale znosił wszystko. Z uporem szukał zaklętej królewny, o której mu matka, kiedy był dzieckiem, opowiadała.
Pewnego dnia, gdy tak przez puszczę wędrował, napotkał trzech braci zbójników. Jeden u nich był gruby i czerwony na gębie, i ten z nich był najstarszy, drugi był rudy, a trzeci chudy jak szczapa i nosił długie wąsy. Wszyscy mieli na szyjach złote łańcuchy. Spoglądali na Arnolda tak dumnie, że aż dziw go brał, że
31
się ich nic a nic nie lęka. Ale właściwie czego miał się lękać? Sumienie miał czyste, a poza tym nic, co by mu można było odebrać.
Najstarszy ze zbójców zapytał go, jak sie nazywa i co robi w puszczy.
— Nazywam się Arnold, a szukam kogo, kto nic a nic nie jest do żadnego z was podobny.
Na to najstarszy zapytał znowu:
— Ponieważ tak długo przyglądałeś się każdemu z nas, powiedz, który ci się najbardziej podoba?
Arnold jeszcze raz popatrzył na nich i tak odpowiedział:
— Najbardziej to mi się żaden z was nie podoba, ale ty mi się podobasz, bo jesteś gruby jak beczka na kapustę; ten drugi, bo jest rudy jak wiewiórka, którą kiedyś złapałem, a trzeci, bo jest chudy jak śledź, którego matka na Wigilię przyniosła.
Na to najstarszy:
— Twoje szczęście, że ci się wszyscy podobamy. Bo gdybyś jednego z nas uraził, przepadłbyś marnie. Ale że jesteś chłopiec rozgarnięty, więc cię przyjmujemy na służbę. Nigdzie nie będziesz miał tak dobrze jak u nas. Mieszkamy w zamku, gdzie rośnie jedenaście białych brzózek koło bramy, a za bramą jest ogród tak piękny, jakiegoś jeszcze nie widział. Ale żebyś nie mógł nigdy drogi do niego odnaleźć, muszę ci zawiązać oczy.
Najstarszy zawiązał Arnoldowi oczy, dwaj młodsi wzięli go pod ramiona i poprowadzili do zamku.
Kiedy najstarszy odwiązał mu oczy, Arnold zobaczył bramę, obok której rosło jedenaście pięknych białych brzózek. Z jednej strony rosło ich pięć, a z drugiej sześć.
— Jeśli sprzeciwisz się nam w czymkolwiek, zamienimy cię w dwunastą brzózkę, aby było do pary — powiedział najstarszy i stuknął laską trzy razy we wrota.
Zaskrzypiały wrota, zajęczały złowrogo i otworzyły się szeroko.
Zdumiał się Arnold, przeciera oczy i oczom swym nie wierzy: toż to ten sam zamek, o którym opowiadała mu matka. W tym zamku przebywa zaklęta królewna. Rozradował się bardzo, nie mógł ukryć zachwytu. Bardzo byli dumni zbójcy, że zamek podo-
32
j
i
\
I
\
V
ba się Arnoldowi. Żeby go jeszcze bardziej zadziwić, zaczęli mu pokazywać wszystkie cuda, jakie się tu znajdowały.
Najpierw urzekł Arnolda dziedziniec półkolisty, otoczony marmurowymi krużgankami. Ciągnęły się naokoło, podparte białymi kolumnami. Stąd prowadziły liczne drzwi do środkowej części zamku, do sal bogatych w rzeźby i obrazy, dywany i kryształy. Były tu meble o najdziwniejszych kształtach, wielkie zwierciadła i ciężkie kotary. Oczu nie można było od tych wszystkich cudów oderwać. Ale widok ten nie urzekł Arnolda na tyle, żeby zapomniał o królewnie, która w zaklętej postaci przebywa w tym zamku. W której ze wspaniałych komnat znajduje się piękna królewna? W jakim kształcie? Wreszcie odważył się zapytać, czy nikt poza nimi nie mieszka w zamku. Najstarszy ze zbójców odparł:
— Jesteś zanadto ciekawy. Odtąd nie wolno ci zadawać nam żadnych pytań. Będziesz robił to, co ci rozkażemy, nic poza tym. Krzywdy ci nie wyrządzimy. Jesteśmy tak leniwi i syci, że żadnemu z nas nic się już nie chce. Wszystkie te bogactwa należą do nas i postanowiliśmy teraz odpocząć. Będziemy tylko jeść i spać, prawda, braciszkowie?
— Prawda, nasz miły bracie. Będziemy tylko jeść i spać.
— To prawda, że jesteśmy bardzo zgodni — powiedział gruby. — Musisz dogadzać nam i dbać o nas, a po roku służby będziesz mógł sobie wybrać z pałacu jedną rzecz, która ci się będzie podobać, ale taką, którą sam udźwigniesz. Prawda, braciszkowie?
— Prawda — odpowiedzieli młodsi bracia.
— No, więc teraz zaprowadź nas do sypialni, która znajduje się w lewym skrzydle zamku. Żadnemu z nas nie chce się otwierać drzwi, a przecież ty jesteś naszym sługą.
Zbójnicy byli już tak śpiący, że nie pozwolili Arnoldowi rozejrzeć się po salach, które mijali, a które były jeszcze wspanialsze od przedtem oglądanych. Obiecał sobie w duchu, że jak tylko bracia usną, sam zwiedzi dokładnie cały zamek.
Zaprowadził więc zbójników do wielkiej sali, w której stały trzy wielkie łoża. Życząc im dobrego snu, chciał już odejść, gdy najstarszy zatrzymał go jeszcze i powiedział:
33
— Bądź gotów na każde nasze zawołanie. Kiedy usłyszysz głos dzwonka, zjawiaj się natychmiast, gdyż będzie to znak, że któryś z nas czegoś od ciebie potrzebuje. Uprzedzam cię, że z zamku nie wydostaniesz się bez naszej pomocy, a zresztą nie radzę ci, nigdzie nie będziesz miał tak dobrze jak u nas. A teraz możesz już iść.
I tak rozpoczął Arnold służbę u trzech braci zbójników, najbardziej leniwych zbójników pod słońcem. Kiedy jednemu z nich zachciało się jeść, Arnold przysuwał mu stoliczek na kółkach. Wystarczyło powiedzieć: ,,Nakryj się", a na stoliczku zjawiały się frykasy, o jakich tylko można było zamarzyć.
Najbardziej łakomy okazał się najstarszy brat. Utuczył się przez czas odpoczynku tak, że poruszał się tylko z wielkim trudem.
Pewnego razu, kiedy dwaj młodsi bracia wyszli do ogrodu, najstarszy zawołał Arnolda do siebie i powiedział:
— Znowu nadchodzi pora, że musimy wyruszyć na rozbój. Przez ten czas będziesz pilnował naszego zamku. Pamiętaj, służ nam wiernie. Wkrótce kończy się rok twojej służby i będziesz mógł sobie wybrać coś, co ci się bardzo podoba, a co mógłbyś sam udźwignąć. Twoje obowiązki są, jak się przekonałeś, bardzo łatwe. Od czasu do czasu przewietrzysz zamkowe sale i podlejesz różę rosnącą w ogrodzie. Poza tym, żebyś się nie nudził, możesz robić co chcesz.
Prawdę mówiąc, to Arnold zaczął się już nudzić. Z tęsknotą wspominał swoje wędrówki przez puszczę, obiecywał sobie, żejak tylko zbójcy odjadą, odnajdzie i uwolni zaklętą królewnę i na zawsze opuści ten piękny, ale jakby martwy zamek. Pamiętał wciąż o tym, co mu matka opowiadała o zaklętej królewnie i jej jedenastu braciach mieszkających w zamku. Ale gdzie szukać królewny? Gdzie szukać jej braci? Oto były pytania, które dręczyły Arnolda.
Na krótko przed nową rozbójniczą wyprawą zjawiły się w zamku trzy srokate kucyki. Arnold oporządził stajnię, oczyścił żłoby i nasypał do nich owsa. Potem napoił kucyki i, śpiewając, oczyścił im grzbiety ostrym zgrzebłem. Po sześciu dniach kucyki
34
rżały z radości, kiedy wchodził do stajni. Arnold przywiązał się do nich bardzo.
Pewnego dnia skoro świt pojechali zbójcy na zbójecką wyprawę. Arnold został sam. Wyruszył od razu na poszukiwania. Każda z komnat zamkowych, przez które przechodził, miała inne przeznaczenie. W pierwszej na ścianie wisiały portrety trzech braci zbójników. Wszyscy spoglądali surowo, a chudzielec to nawet wąsy przygryzał, żeby srożej wyglądać. Arnold prędko przeszedł do następnej, gdzie były długie skrzynie, a w nich znajdowało się moc przyodziewku wszelakiego.Wybrał sobie Arnold królewski przyodziewek, miecz przypasał do boku i już nie zważając na skarby znajdujące się z następnych komnatach, spieszył do ostatniej, zamkniętej na dwanaście pieczęci. ,,Co też tu może być" — zastanawiał się i nagle olśniła go niespodziewana nadzieja: „A może w niej właśnie, w tej dwunastej sali, zn