13330
Szczegóły |
Tytuł |
13330 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13330 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13330 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13330 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
patricia Shaw
Urodziła się w Melbourne. Pracowała jako nauczycielka i publicystka, zanim odkryła, że największą jej pasją i powołaniem jest pisanie książek. W swych powieściach, „dramatycznych i barwnych jak sama Australia", zagmatwane losy bohaterów po mistrzowsku splata z obrazem przemian na kontynencie.
Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się również powieści tej autorki
OGNIE FORTUNY
PIÓRO I KAMIEŃ
RZEKA SłOŃCA
»Książnica« kieszonkowa
patricia Shaw
NAD
WIELKĄ RZEKĄ
Przełożyła z angielskiego Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo „Książnica"
Tytuł oryginału
Where the Willows Weep
First published by Headline Book Publishing
Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko
Logotyp serii Mariusz Banachowicz
Copyright © 1993 Patricia Shaw
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2004
Niniejsza powieść jest tworem wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących i zmarłych oraz rzeczywistych miejsc i wydarzeń jest całkowicie przypadkowe.
ISBN 83-7132-732-3
Wydawnictwo „Książnica" sp. z o.o.
ul. Konckiego 5/223
40-040 Katowice
tel. (032) 757-22-16, 254-44-19
faks (032) 757-22-17
Sklep internetowy: http://www.ksiaznica.com.pl
e-mail: książki @ksiaznica.com.pl
Wydanie pierwsze Katowice 2004
Skład i łamanie:
Z.U. „Studio P", Katowice
Druk i oprawa:
WZDZ — Drukarnia LEGA, Opole
Żyjemy w czynach, nie latach
W myślach, nie oddechach
W odczuciach, nie cyfrach na tarczy.
Powinniśmy mierzyć czas uderzeniami serca.
Najmocniej żyje ten
Kto najwięcej myśli — odczuwa najszlachętniej
Czyni najlepiej.
Philip James Bailey
Pamiętasz deszcz...
Pamiętasz deszcz nadciągający od gór? My jednak czekaliśmy, przypatrując się, aż krople spadły na szyby, wesołe, kpiące, szczęśliwe, że biorą udział w naszej radości. A potem, jakby świadoma widowni, jakby pragnęła nas zadowolić — bard na naszym dworze — ulewa pokolorowała świat ostrymi barwami, a my poczuliśmy kochającą dłoń w naszych dłoniach. Wolno, nazbyt szybko, opadła ciężka kurtyna, przekonana o owacji, o niemym podziwie, i otuliła nas ciepłym szarym dźwiękiem, który silny i trwały stał na straży.
I wtedy pojęliśmy, że jesteśmy bezpieczni.
PROLOG
Konnym szlakiem prowadzącym ku głównej drodze z Rockhampton jechały wierzchem dwie dziewczyny. Siedziały w siodle po damsku, ubrane w codzienny strój: białe bluzki i długie ciemne spódnice. Różniły się tylko kapeluszami: Laura miała prosty filcowy, Amelia wolała modny słomiany kanotier z mnóstwem wstążek, które teraz smętnie zwisały w parnym powietrzu.
Dzięki osiągnięciom swych ojców były najlepszymi przyjaciółkami, bo też niewiele rodzin w tej małej wiejskiej społeczności mogło pozwolić sobie na konie dla córek, nie mówiąc już o wierzchowcach czystej krwi, które niosły nasze amazonki po wyboistej ścieżce. Ojciec Amelii był bogaczem, ojciec Laury prócz majątku miał dodatkowy powód do chwały jako członek parlamentu stanowego.
Amelia często z naciskiem powtarzała, że ona i Laura przewodzą młodemu towarzystwu w Rockhampton. Irytowała się, gdy przyjaciółka podkpiwała z jej pretensji:
— Nie bądź śmieszna! Tu nie ma towarzystwa, tylko ludzie!
Często i zapalczywie kłóciły się o swój status, poza tym bowiem nie było zbyt wielu powodów do sprzeczek, i rezultat nieodmiennie był jednakowy: Amelię Roberts bardzo obchodziły takie sprawy, Laurę Maskey wcale.
— Dlaczego musiałyśmy pojechać tą idiotyczną ścieżką? — jęknęła Amelia.
— Bo to skrót — odparła Laura. — Poza tym chłodniej tu i o niebo ciekawiej.
7
— A kto to mówi? Te muchy są okropne.
— Weź siatkę.
— W żadnym razie nie włożę tej wstrętnej rzeczy na mój kapelusz. Zresztą lada chwila umrę z nudów i gorąca. Jedźmy do mnie.
— A co będziemy robić?
— Nie wiem, na co ty masz ochotę, ale ja zamierzam wziąć zimną kąpiel. Skwar jak w piekle.
— Szkoda, że do wybrzeża tak daleko — westchnęła Laura. — Ach, jak bym chciała popływać w morzu, nie ma większej przyjemności niż kąpiel w słonej wodzie.
— Tak, a przy okazji słońce zepsuje ci cerę.
— A co tam.
Konie wyszły z buszu na otwartą drogę i Amelia głośno odetchnęła.
— Wreszcie trochę powietrza.
— I kurzu. Potrzeba nam deszczu.
— Jedziesz do mnie?
— Chyba tak — odparła Laura, zrównawszy się z przyjaciółką. — Jeśli wrócę do domu, mama wynajdzie mi jakieś zajęcia. Spodziewa się kilku pań na herbacie.
Amelia ze zrozumieniem skinęła głową. Jej ojciec był wdowcem, tak więc u niej w domu matka nie wodziła czujnym wzrokiem za tą dwójką młodych dam.
Na zakręcie drogi Laura dostrzegła inną ścieżkę.
— Dokąd prowadzi?
— Do jeziora Murray Lagoon — wyjaśniła Amelia.
— To naprawdę mnie denerwuje — stwierdziła Laura patrząc na ścieżkę. — No wiesz, że kobiety nie mają wstępu nad jezioro.
— Tam pływają panowie, więc nie jest to miejsce odpowiednie dla dam.
— Właśnie. A dlaczego nam nie wolno? Dlaczego musimy się męczyć w upale, a oni mogą zażywać chłodnej kąpieli? To nie w porządku.
— Zawsze jest jeszcze rzeka, o ile uda ci się umknąć przed krokodylami — uśmiechnęła się Amelia.
— Bardzo zabawne! Słyszałam, że na jeziorze mają pomost do skakania i inne rzeczy.
Amelia wstrzymała konia i zwróciła się do Laury.
— Ciekawam, jak są ubrani?
— Kto?
— Mężczyźni, głuptasku. Jak są ubrani, kiedy pływają.
— A skąd mam wiedzieć? — Laura czekała, bo Amelia najpierw poprawiła strzemię, a potem zdjęła kapelusz i potrząsnęła wilgotnymi lokami.
— Brat ci nie powie?
— Leon nie powiedziałby mi nawet, która jest godzina —roześmiała się Laura.—Przypuszczalnie są w kalesonach. Carter Franklin, dyrektor naszego banku, też tam chodzi. Jest tłusty jak wieprz, więc pewnie wygląda pokracznie.
— Jesteś okropna! — zachichotała Amelia. — A może nic nie mają na sobie. Bardzo chciałabym to wiedzieć.
— Ja też — odparła Laura.
— No to może byś to sprawdziła, co? Odważysz się?
— Chyba postradałaś zmysły! — Laura szeroko otworzyła oczy. — Nie mogę przecież tak po prostu tam pojechać. Musiałabym wyruszyć o świcie.
— Wcale nie. Trzymaj się zarośli, to cię nie zobaczą.
— Chcesz, żebym ich szpiegowała?
— A czemu nie? To by dopiero było! I tylko my dwie spośród kobiet, nikt inny, wiedziałybyśmy o wszystkim.
— Więc czemu ty nie idziesz?
— Bo pierwsza rzuciłam ci wyzwanie. Idź, Lauro Mas-key. Teraz ponownie cię wyzywam.
Laura należała do ludzi czynu, zawsze najpierw działała, dopiero potem myślała. Uznała, że Amelia ma rację, szpiegowanie mężczyzn byłoby świetną zabawą. Zasłużyli na to, skoro tacy z nich egoiści.
— A gdzie ty będziesz? — zapytała.
— Za upalnie, żeby tu czekać. Wrócę do domu i każę kucharce przygotować obfity podwieczorek.
— Z gorącymi rogalikami i dżemem jeżynowym — zażądała Laura w rewanżu za podjęcie ryzyka.
— Zrobione — roześmiała się Amelia.
Laura zawróciła wierzchowca i ruszyła ścieżką prowadzącą do jeziora. Kiedy zwierzę wyczuło wodę, musiała mocno trzymać lejce. Zdjęła kapelusz, schowała pod siodłem i skierowała się ku dającemu schronienie obfitemu buszowi, zmuszając konia, by szedł stępa, podczas gdy sama
9
odgarniała zarośla, uchylając się przed co cięższymi gałęziami.
Przed sobą słyszała już krzyki i śmiechy; dobrze się bawili, co tylko umocniło ją w postanowieniu, by nie rezygnować. Koń najwyraźniej pojął, że wyprawa należy do tajemnych, i ostrożnie kroczył przez gęste zielone poszycie, dopóki Laura nie poklepała go po pysku.
— Teraz bądź cicho — szepnęła. — Nie ruszaj się. To wystarczy.
Bezszelestnie odsunęła gałąź, by zorientować się, gdzie jest, i o mało nie podskoczyła ze zdziwienia, kiedy na wprost zobaczyła małe molo.
Doskonale! pogratulowała sobie w duchu, ponieważ miała wspaniały widok na pływaków oddalonych o jakieś pięćdziesiąt jardów.
Z całej siły przycisnęła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Żałowała, że nie próbowała namówić Amelii na udział w eskapadzie. Oto kilkunastu dżentelmenów figlowało w jeziorze i na zacumowanym na głębszej wodzie pontonie, służącym jako trampolina.
Po twarzy Laury pot lał się strumieniami, owady bzy-czały jej wokół głowy, gdy z zazdrością podpatrywała mężczyzn ze swojej dusznej kryjówki. Rozległe jezioro obiecywało ochłodę, zapraszało, by się w nim zanurzyć, i prawie zapomniała, po co tu przyszła. Kiedy wszakże dokładniej przyjrzała się pływakom, przeżyła prawdziwy szok. A potem zaczęła się dusić z tłumionego śmiechu. Nic na sobie nie mieli, byli goli jak ich natura stworzyła! Panowie wszelkich rozmiarów i kształtów biegali po molo, skakali do wody, wdrapywali się na ponton i stali tam jak stadko Adamów w raju, pokrzykując wesoło do towarzyszy.
— Ależ to nieprzyzwoite! — zaśmiała się Laur a ocieraj ąc twarz chusteczką. Dwudziestoletnia panna Maskey nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny i widok ten bardzo ją zaintrygował.
Nagle coś zaszeleściło w poszyciu. Urodzona w buszu Laura zareagowała tak samo jak jej wierzchowiec: wąż? Kasztan wszakże okazał się szybszy. Przerażony stanął dęba i rzucił się przed siebie, na zakazane terytorium, rozchylając miękkie gałązki, za którymi dotąd się ukrywali. Laura
10
zdołała nad nim zapanować, nim zapuścił się zbyt daleko na piaszczysty brzeg, słyszała jednak gniewne krzyki mężczyzn. Nie zważając na nich, wskoczyła na siodło, poklepała wierzchowca po pysku i pogalopowała z czarnymi włosami rozwianymi na wietrze, śmiejąc się w głos. Wygrała! Odważyła się! Niech sobie krzyczą. Co mogą jej zrobić? I tak już jest za późno, zdążyła ich zobaczyć w całej okazałości.
Dla obu dziewcząt był to tylko psikus, ale przyczyna rodzi skutek i córka Fowlera Maskeya, członka parlamentu, przedstawiciela elektoratu, miała się przekonać, że eskapada ta pociągnie za sobą daleko idące i tragiczne konsekwencje. Małe miejscowości są konserwatywne, z lubością plotkują, zwłaszcza zaś to nadrzeczne miasteczko, które liczyło ledwo dziesięć lat i walczyło o przetrwanie. Jego mieszkańcy, pragnąc wyzbyć się etykietki zwykłej osady górniczej, wrażliwi byli na swój wizerunek, na „status społeczny", jak powiedziałaby Amelia. Łaknęli szacunku, dlatego też nie spuszczali z sąsiadów podejrzliwych spojrzeń i gorliwie chodzili do kościoła, dziwaczne zachowania i rodzinne występki ukrywając za szczelnie zamkniętymi okiennicami. I nikt wyraźniej niż ojciec Laury nie uświadamiał sobie tej atmosfery, bo od dobrej woli wyborców zależało, czy utrzyma swój fotel w parlamencie — a Fowler Maskey był człowiekiem ambitnym.
ROZDHAŁ PIERWSZY
Słońce barwy roztopionego złota wyłoniło się z morza nad Moreton Island, dodając blasku nieskalanym wodom zatoki, w której śpiewające wieloryby odpoczywały po długiej wędrówce z południa, nieświadome czekających na nie okrutnych harpunów. Światło i cofające się fale odsłoniły połyskujące namorzyny, dotąd ukryte w mglistej ciemności, setki ptaków z kłótliwym ćwierkaniem rozpoczęły codzienne zajęcia na brzegach obfitej w pokarm rzeki. Swobodnie przelatywały nad małymi statkami, które handlowały na trzydziestu milach oddzielających wybrzeże od miasta, ucztowały na nektarze czerwonych i białych kwiatów kuflika rosnących wzdłuż wybrzeża, a z majestatycznych eukaliptusów rzucały się na każdą zdobycz.
Była to epoka wielkich kanałów; szeroka rzeka Brisbane stała się ważnym szlakiem wodnym służącym stolicy ogromnego nowego stanu Queensland. Mieszkańcy kwitnącego miasta woleli nie pamiętać, że ich siedziba na łuku rzeki powstała jako surowy obóz dla podwójnie skazanych przestępców. Spacerując ulicami, już zapomnieli o ludziach zakutych w łańcuchy, którzy chłostani biczami budowali drogi i wznosili rządowe budowle w tej subtropikalnej dziczy. A ludzie ci, pobratymcy obecnych mieszkańców, tak samo jak oni wywodzący się z Wysp Brytyjskich, cierpieli gorączkę, niedożywienie i tortury z rąk wojskowych dozorców i umierali przez nikogo nie opłakiwani, nie wiedząc, że ich trudy nie pójdą na marne. To oni położyli podwaliny pod miasto, dzięki ich znojowi powstafy domy dla twardych
12
ludzi, którzy kolonizowali ten rozległy kraj; wielu z nich było zresztą dziećmi tych więźniów.
Zaraz, zaraz. Może duchy więźniów teraz się uśmiechają, kiedy razem z tymi, co przetrwali owe koszmarne czasy, wędrują ulicami, nareszcie wolni.
Minęło zaledwie trzydzieści lat od dnia, gdy obóz karny nad zatoką Moreton zamknięto w odpowiedzi na oburzone żądania obywateli, a granice miasta Brisbane otwarto dla osadników. Wielu więźniów po odbyciu wyroku zmuszonych było pozostać w Australii, nie mieli bowiem za co opłacić podróży powrotnej do domu. Inni pozostali z wyboru, starzejąc się wspólnie ze swymi dawnymi strażnikami. Dożyli dnia, gdy młode państwo, wciąż rządzone przez pierwszego premiera, sir Roberta Herberta, otrzymało krwawy cios, wymierzony—i kto by to pomyślał?—przez dawną ojczyznę.
Gubernator sir George Ferguson Bowen, który wraz z Herbertem dzielił przywilej bycia pierwszym w surowej kolonii, wyszedł ze swego spokojnego domu położonego nad rzeką i wsiadł do powozu w towarzystwie sekretarza, kapitana Lesliego Soamesa. Od celu dzieliła go kilkuminutowa przechadzka, jednakże nikt nie mógł zobaczyć przedstawiciela Jej Królewskiej Mości maszerującego błotnistą drogą jak byle poddany.
To była nietypowa okazja. Zwykle gubernator wzywał parlamentarzystów do swojej rezydencji, tym razem wszakże nie chciał przyciągać uwagi dżentelmenów z prasy. Wezwanie takie sugerowało bowiem towarzyską lub polityczną nowinę i posłowie, pragnąc dodać sobie splendoru, robili wszystko, by wieść o tym się rozeszła, nim stanęli przed drzwiami.
Jak na siebie sir Bowen odziany był skromnie, gdyż nie chciał wyglądać nazbyt oficjalnie, aczkolwiek jego pani, hrabina Diamentina, dopilnowała, by stanowił uosobienie elegancji. Mimo parnego klimatu pogardzał modnymi garniturami z szantungu i bawełny, uważając je za brzydkie i niestosowne dla jego wysokiej pozycji. Tego dnia miał na sobie czarną marynarkę z wysokim kołnierzem, bryczesy i wypolerowane do połysku buty. Na jedwabną koszulę
13
włożył kamizelkę z dobrej wełny, a jedwabną krawatkę utrzymywała w miejscu perłowa spinka.
Kiedy z uśmiechem na rasowej twarzy wszedł do gmachu parlamentu, zdjął szary cylinder i rękawiczki nonszalanckim gestem, naśladowanym przez miejscowych niezależnie od ich aspiracji. Tłumnie zebrani w holu przedstawiciele prasy obrzucili go ciekawymi spojrzeniami i kłaniając się ustępowali mu z drogi; tylko jeden, arogancki dziennikarz z „Brisbane Couriera", odważył się zakrzyknąć:
— Co pana tu sprowadza, panie gubernatorze? Bowen wspaniałomyślnie odwrócił głowę, demonstrując
dobry humor i olimpijski spokój.
— Ależ to pan Kemp! Wnoszę, że dowiedział się pan już, iż wyścigi dzisiaj rano odwołano z powodu nagłej ulewy?
Nagrodził go śmieszek obecnych. Wszyscy orientowali się, że Tyler Kemp nałogowo gra na wyścigach.
— Czy premier pana oczekuje? — nie ustępował dziennikarz.
— Ośmielam się stwierdzić, że teraz już tak — odparł Bowen z uśmiechem. To nie była pora na zapowiadane z góry spotkania, sprawa nagliła.
— A jakie kwestie będą panowie omawiać? — zapytał Kemp.
— To wizyta czysto towarzyska. Jak pan wie, nie należę do zwolenników zamykania się w wieży z kości słoniowej, a jakie miejsce jest bardziej zajmujące w nudny dzień niż nasz parlament?
Kemp nie zamierzał łatwo się poddać.
— Izba rozpoczęła obrady, sir. Czy zażąda pan wejścia na salę?
Bowen sprawdził czas na złotej cebuli, po czym na powrót schował ją do kieszonki kamizelki.
— Wydaje mi się, że sesja dobiegła końca. Zgodnie z przewidywaniami Bowena premier został już
poinformowany o jego obecności i nie tracąc czasu, wyszedł mu na powitanie.
— Dzień dobry, wasza ekscelencjo. Proszę wejść. Może przejdziemy do mojego gabinetu?
— Z przyjemnością, sir.
14
Premiera zaskoczyć musiała obecność gubernatora, miał jednak głowę na karku i swego zdziwienia nie zdradził nawet mrugnięciem. Polityk do szpiku kości, znany był z powiedzonka, które odnosiło się do otaczających go ludzi: „Nie przy dzieciach". Ten dzień nie był odstępstwem od reguły.
Bowen był wysoki i powszechnie uważano go wzór męskiej urody, lecz Herbert przewyższał go i wzrostem, i posturą. Kiedy obaj szli w stronę gabinetu premiera, Tyler Kemp pozostał w miejscu. Nawet jemu brakowało śmiałości, by narzucać się tym dwóm imponującym osobowościom, którym w dodatku towarzyszył sekretarz.
— Herbaty czy kawy? — zapytał premier.
— Proszę kawę. Soames też się napije.
Za zgodą wicekróla Herbert zajął miejsce za swoim ogromnym mahoniowym biurkiem i zagaił towarzyską pogawędkę, wiedząc doskonale, że prawdziwy cel wizyty ujawniony zostanie w odpowiednim czasie. Bowen wdzięczny był za tę chwilę wytchnienia, przynosił bowiem złe wieści i wolał omówić sprawę bez niepotrzebnych przerw.
Herbert wydał polecenie sekretarzowi, który natychmiast pośpieszył je wykonać. Wrócił po krótkiej chwili, tocząc wózek ze srebrnym dzbankiem do kawy na górnej półce i herbatnikami na dolnej.
— Mogę panu nalać, sir? Herbert skinął głową.
— Pozwoli pan, ekscelencjo, że przedstawię mojego nowego sekretarza. Joe Barrett.
Gubernator podniósł się z miejsca, porcelanowe filiżanki szczęknęły niebezpiecznie. Barrett nerwowo odwzajemnił uścisk dłoni, nie przestając nalewać kawy.
— Lepszy z niego sekretarz niż kelner — roześmiał się Herbert. — Pomoże mu pan, Soames?
Brwi kapitana uniosły się wysoko, cienki nos zmarszczył się w odpowiedzi na tak zuchwałą prośbę, nie można jednak było odmówić. Ze swobodą bywalca salonów Soames podał gubernatorowi filiżankę, po czym niezwłocznie wrócił na miejsce, odcinając się od upokarzającego zajęcia.
— Nasz Joe skończył prawo na uniwersytecie w Sydney — oznajmił premier z dumą. — Dostał wyróżnienie, prawda, synu?
15
— Tak jest, sir. Czy to wszystko?
— Jeśli chodzi o nas, to tak. Ty przyjrzyj się ustawie, którą chce przepchnąć minister gruntów. Więcej w niej dziur niż w starych skarpetkach.
— Natychmiast się tym zajmę. — I Barrett, jeszcze nie nawykły do równie szlachetnego towarzystwa, umknął z gabinetu.
— Tym na północy rozbój uchodzi na sucho — zwrócił się uprzejmie Herbert do gubernatora. — Przechodzą wszelkie granice, zajmując grunta. Sam też tak robiłem i nie zazdroszczę im majątku, tylko żal mi podatków, które tracimy, bo oni nie płacą za dzierżawę. — Wypił kawę kilkoma łykami. — Musimy zatrudnić więcej mierniczych, o wiele więcej, żeby zaprowadzili tam porządek.
— Nie robiłbym tego akurat teraz — odparł gubernator chłodno. Wstał i zrobiwszy kilka kroków, począł studiować wiszące na ścianie szkice ołówkiem z widokami miasta Brisbane. Wyprostował jeden z nich i stwierdził: — Są doskonałe. Kto jest autorem?
— Nigdy by pan nie uwierzył — uśmiechnął się Herbert.
— Nasz kolega pan Kemp.
— Wielki Boże! Naprawdę ma talent, szkoda, że nie poświęcił się wyłącznie artystycznym skłonnościom. — Szkice najwyraźniej obudziły w gubernatorze wspomnienia.
— Pamiętam, jak pierwszy raz tu przyszedłem i dostałem raport ministra skarbu.
— A tak. To musiał być wstrząs. Bo co mieliśmy? Pięć groszy w szkatule na założenie państwa. Początek niezbyt zachęcający. — Herbert głośno westchnął. — Ale te chude lata są już za nami. Chyba że pańska sugestia, by nie zatrudniać więcej mierniczych, zawiera ostrzeżenie.
— Właściwie tak.
— Dobrze, niech usłyszę najgorsze. Będę miał zepsute Boże Narodzenie.
— Pojawiły się plotki, na razie tylko plotki, niech pan pamięta, że bank Agra i Masterman w Londynie ma problemy.
— Boże wszechmogący! Proszę nawet o tym nie wspominać. Mój budżet legnie w gruzach. Wzięliśmy od nich milion funtów na budowę kolei, a to nie wszystko. Jeśli kredyt
16
wyschnie... Wolę o tym nie myśleć! — Premier wyjął z kieszeni wielką chusteczkę i otarł spoconą twarz.
— Dlatego też uznałem, że rozsądnie będzie wstrzymać na razie wszelkie dodatkowe wydatki.
— Dziękuję, doceniam, że mi pan o tym mówi. Dzisiaj wieczorem wydajemy przyjęcie, ostatnie w tym roku. Natychmiast zacznę ściągać cugle. I modlić się.
Na początku lutego wielmożny pan Fowler Maskey, poseł do parlamentu z Rockhampton, z zadowoleniem obserwował tarcia w gabinecie Herberta. Pięćdziesięcioparo-letni Fowler był wpływowym człowiekiem dzięki fortunie odziedziczonej po ojcu, jednym z elity osadników Nowej Południowej Walii. Przed śmiercią John Dunning Maskey zakupił ziemie w okolicy Rockhampton, przewidując wielkie możliwości nowego stanu, a syn dał wiarę jego słowu.
Przeprowadził się z rodziną na północ, zbudował dom odpowiadający jego ambicjom i osiadł w nim jako jeden ze znamienitych obywateli nowo powstałego miasta, chociaż dla żony upał latem okazał się nie do zniesienia, a syn Leon, obecnie dwudziestodwuletni, nienawidził tej surowej i prymitywnej nadrzecznej osady. Jednakże Fowler mimo uszu puszczał narzekania syna. Leon nie był typem naukowca, nie nadawał się też na zarządcę jednej z farm Maskeya, bo nie interesowały go owce ani bydło. Był przystojny, choć delikatnej budowy, jasnowłosy, z niebieskimi oczyma matki.
— Właściwy człowiek na właściwym miejscu — przyznawał Fowler. Odpowiadała mu obecność syna u boku. Leon był towarzyski, świetnie grał w krykieta i dobrze radził sobie z kartami. Panie domu go uwielbiały, traktowały jako atut na przyjęciach. Dla Fowlera Leon był jak pszczoła, która krąży po okolicy, na bieżąco informując ojca o najnowszych wieściach, nastrojach i wydarzeniach.
Żona Fowlera, Hilda, uważała, że syn powinien mieć jakieś obowiązki.
— Do czego dojdzie, jeśli teraz wolno mu tak marnować czas?
Fowlera obchodziło to tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie zamierzał zakładać dynastii. Interesował się wyłącznie sobą i swoimi dokonaniami. Co się stanie z rodziną, kiedy on
2 Nad wielką rzeką
17
wyciągnie nogi, było najmniejszym z jego problemów. Przypuszczał, że Leon przez kilka lat będzie używał świata, trwoniąc spadek, a potem skończy jako bankrut. Ta perspektywa bawiła ojca.
Kiedy Leon oznajmił, że woli mieszkać w Brisbane, Fowler się zgodził.
— Naturalnie. Mieszkaj, gdzie chcesz, pod warunkiem że sam będziesz się utrzymywał.
— To niesprawiedliwe — zaprotestował Leon. —W Rock-hampton nie mam nic do roboty, poza tym że jestem twoim gońcem.
— Przyczyniasz się do kariery ojca, mój chłopcze — odrzekł Fowler przyjacielsko — a jeśli wyjedziesz gdziekolwiek bez mojego pozwolenia, nie dam ci ani grosza.
Tak więc Leon pozostał. Popołudniami najczęściej można go było znaleźć zażywającego ochłody nad jeziorem Murray, gdzie dla panów urządzono pływalnię. Wieczory spędzał w hotelu Criterion lub w Klubie Dżentelmenów przy Quay Street, oddalonym od domu o kilka minut.
Fowlera dziwiło, że jego córka Laura polubiła miasteczko. Podobał jej się imponujący piętrowy dom z werandą otoczoną kutymi żeliwnymi balustradami i długim balkonem na piętrze. Dom stał przy Quay Street, przez co jak narzekała Hilda, nie zapewniał im prywatności, Laura jednak cieszyła się, że jest w centrum wydarzeń. W przeciwieństwie do brata nie uważała, że przesiadywanie na werandzie i pogawędki z przechodniami, zarówno znajomymi, jak i obcymi, są poniżej jej godności.
Była krnąbrną dziewczyną, wysoką i zdrową, z takimi samymi jak u brata jedwabistymi jasnymi włosami, ale zdecydowanie od niego odważniejszą. Czasami nazbyt śmiałą dla własnego dobra, wkrótce jednak wyjdzie za mąż i Fowler pozbędzie się kłopotu. Ostatnio marudziła, żeby ojciec zabrał ją na złotonośne pola pod Rockhampton, lecz to musi poczekać, za wiele teraz miał zajęć. Złoto. Fowler uśmiechnął się. Rockhampton stało się miastem w ciągu jednej nocy, a zawdzięczało to gorączce złota w pobliskiej Canoonie. Szybko też nastąpiły kolejne odkrycia. To wspaniała rzecz, kiedy w swoim okręgu prócz szybko rozwijającej się hodowli bydła poseł ma także pola złotonośne.
18
Stary John Maskey bez wątpienia mądrze wybrał. W Rockhampton otwierała się wspaniała przyszłość dla parlamentarzysty, jeśli właściwie rozegra karty, a Fowler miał taki plan. Hildzie oznajmił:
— Oczekuję, że rodzina udzieli mi wszelkiego wsparcia. Kiedy jestem tutaj, staraj się zapraszać jak najwięcej mieszkańców miasteczka, a kiedy wyjeżdżam do Brisbane, zajmij się pracą dobroczynną. To zawsze robi dobre wrażenie.
— Jaką pracą dobroczynną?
— A skąd mam wiedzieć? To sprawa kobieca. I włącz w to Laurę.
— Laura? — obruszyła się Hilda. — W ogóle mnie nie słucha! Interesują ją tylko konie, ciągle gdzieś jeździ. I to twoja wina. Pozwalasz jej robić, co chce.
— W takim razie znajdź jej męża, to się uspokoi. Fowler pozwalał błądzić swoim myślom, by oczyścić
głowę przed następnym ruchem. Stał przy szerokim oknie na końcu korytarza, pozornie po to, by odetchnąć świeżym powietrzem, w rzeczywistości jednak wybrał to miejsce, ponieważ drzwi sali posiedzeń rządu znajdowały się pomiędzy nim a jego biurem. Kiedy tylko szlachetni panowie wyjdą, on, zwykły poseł, wmiesza się pomiędzy nich, wracając do własnego gabinetu. Premier Herbert miał bzika na punkcie solidarności rządu, wiadomo jednak, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — a w tym wypadku stawia na drodze zdenerwowanego ministra, któremu uszy wciąż płoną od nagany udzielonej przez szefa. Fowler był przekonany, że premier Herbert stracił kontrolę i niewiele doprawdy trzeba, by wysadzić go z siodła. Kilka rzepów podłożonych we właściwych miejscach mogłoby zrzucić go już teraz.
I oto są, wychodzą gromadą, twarze mają przerażone — niechybnie szykują się kłopoty. Fowler ruszył, nasłuchując z uwagą narzekań. Zaczepił grubą rybę, kolonialnego ministra skarbu.
— Całkowicie popieramy petycję Raffa w sprawie unowocześnienia nabrzeży Brisbane, sir. Mam nadzieję, że pan nas nie zawiedzie.
— Wszystko w swoim czasie — warknął minister, przepychając się obok niego.
Fowler zastąpił drogę głównemu dyrektorowi poczty.
19
— Parno dziś, prawda? — Kiedy wszakże ten tylko kiwnął głową, zaraz dodał: — Muszę panu powiedzieć, że otrzymuję mnóstwo skarg na działanie poczty w moim okręgu.
— Przecież dostaliście telegraf, prawda? — odburknął dyrektor.
Fowler powstrzymał grymas. Jasne że mają telegraf, i to wbrew opinii tego tu faceta, jednakże kilka funtów na kampanię wyborczą posłów potrafi zdziałać cuda, kiedy przychodzi do głosowania.
— Dostaliśmy i jesteśmy bardzo wdzięczni, może mi pan uwierzyć, ale kopaczy nie stać na telegraf za każdym razem, kiedy chcą się skontaktować z bliskimi. To dzikusy, mówią, że dwutygodniowa poczta im nie wystarcza.
— W takim razie niech pan lepiej powie o tym premierowi — odparł minister. Kiedy się rozstali, rzucił jeszcze przez ramię: — Albo Macalisterowi.
— Komu? — zdziwił się Fowler, za ministrem jednak zamknęły się już drzwi.
Arthur Macalister, poseł z Ipswich oraz sekretarz do spraw gruntowi prac ziemnych. Dlaczego miałby rozmawiać właśnie z nim? Przecież to ponury krzykacz, nic nie znaczy. Nikt nigdy nie pytał go o zdanie. Teraz wszakże uczyni to Fowler, kując żelazo, póki gorące. Przeszukawszy gabinet, znalazł dwie butelki dobrej whisky, schował do torby i ruszył złożyć wyrazy szacunku Arthurowi.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł. Jego uwagi nie uszedł nastrój podniecenia w biurze Macalistera. — Wybacz, że przeszkadzam, ale winien jestem drobnego zaniedbania. Kilku moich wyborców prosiło mnie o przekazanie ci tych prezentów na Boże Narodzenie, ale się z tobą rozminąłem. Dzięki twoim mądrym posunięciom obecnie prowadzone są prace przy oczyszczaniu rzeki Fitzroy.
— Dobrzy ludzie — odparł Macalister, upychając whisky pomiędzy mapami w zagraconej do niemożliwości szafie, nie proponując Fowlerowi poczęstunku. — Siadaj, Maskey, chciałem z tobą zamienić słówko.
W mosiężnej żardynierze Fowler złapał zniekształcone odbicie swojej rumianej twarzy, pokazujące szeroki uśmiech odsłaniający dziąsła. Miał przynajmniej nadzieję, że to tylko
20
zniekształcenie. Jeśli szykują się kłopoty, w żadnym razie nie może wyglądać na ucieszonego. Ściągnął grube usta, by zneutralizować poprzednie wrażenie.
Arthur, przedstawiciel niepokornego tłumu górników, prawie podskakiwał z podniecenia, a pod prawym okiem, tuż nad krzaczastą brodą, zrobił mu się tik.
— Zapowiada się upadek rządu — syknął.
Upadek rządu! Myśli zaczęły wirować w głowie Fowlera. Zastanawiał się, jak czynił to każdy polityk w tym budynku, czy powinien postawić wszystko na jedną kartę. Na kogo może liczyć? Kilka osób winnych mu było przysługi. Zostać premierem Queenslandu, najpotężniejszym człowiekiem w stanie! Nieważne, że podjął kroki, by utworzyć oddzielny stan na północy ze stolicą w Rockhampton oraz naturalnie sobą w roli premiera. Separatyści mogą się wypchać! To była o wiele większa zdobycz. O mało nie wybuchnął śmiechem. Gdyby wygrał, stan pozostanie nietknięty, nie pozwoli podzielić go na kawałki.
— Słyszałeś mnie, człowieku?
— Tak. Mogłem to przewidzieć, bo Herbert nie cieszy się nadmierną popularnością, mimo to jestem zaskoczony. — Fowler nie wątpił, że ma poparcie Macalistera. Szkot mógł zapewnić mu sporo głosów na południu.
— Nie cieszy się nadmierną popularnością? To grube niedomówienie. Ten człowiek oszalał. Gdybyśmy go słuchali, wszyscy stracilibyśmy nasze fotele. Ma bzika na punkcie oszczędzania na pracach publicznych oraz podnoszenia podatków i opłat.
— Co ty mówisz?
Każdy wiedział, że skąpstwo Herberta jest źródłem powszechnego niezadowolenia, to jednak nie były żarty.
— Twierdzę — ciągnął Macalister — że musimy go zablokować. Jesteś z nami?
— Pewnie — odrzekł Fowler. — Przyszłość stanu jest ważniejsza od jednego człowieka. A on zupełnie nie zna się na finansach, zawsze to powtarzałem. Potrzebujemy przywódcy, który rozumie, że gospodarka Queenslandu zależy od równowagi pomiędzy mądrymi inwestycjami a rozwojem. Jeśli teraz zacznie się cofać, sami sobie będziemy winni.
21
— Uważam dokładnie tak samo. Jeśli mnie wybiorą, taki będzie tor mojego działania.
— Co? — Fowler podskoczył na krześle. — Wystawiasz swoją kandydaturę?
— Tak jest. Byłbym wdzięczny, gdybyś mnie poparł. Moim zdaniem Herbert popełnił błąd, pomijając cię przy nominowaniu ministrów, zważywszy, że kilku moich kolegów to pozłacane zera. Możesz być pewny, że ja nie pójdę w jego ślady.
A świnie będą latać, pomyślał Fowler. To była najstarsza sztuczka na świecie, marchewka dla osłów. Macalister jako premier? Dziwaczne!
— Herbert podlizuje się wicekrólowi, to jego główny problem — ciągnął Macalister. — Ze mną to nie wchodzi w grę, na mnie ich fikuśne maniery nie zrobią wrażenia. — Utkwił wzrok w Fowlerze, a tik pod jego okiem pulsował ostrzegawczo. — No to jak, mogę na ciebie Uczyć?
— Oczywiście — odparł Fowler. Sny o premierostwie blakły, za to separacja na nowo zajęła niepoślednie miejsce w jego zamierzeniach.
Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym Fowler pośpieszył zbadać swoje szanse. Znalazłszy się pośród innych kandydatów, obiecał poparcie dwóm następnym dżentelmenom.
— Żaden z nich i tak nie pobije Boba Herberta—powiedział Leonowi, który jak zawsze z przyjemnością towarzyszył ojcu w podróży do Brisbane. — Teraz idź i poniuchaj na mieście. Jeśli mam głosować na Herberta, chcę coś w zamian za moje pieniądze.
Zapalił fajkę i zabrał się do przygotowywania oświadczenia dla prasy w Rockhampton. Pisał w nim, że Herbert zdradził północ, że to polityk, który całą energię oraz pieniądze publiczne rezerwuje dla południowo-wschodniego zakątka stanu, ignorując zupełnie potrzeby dobrych obywateli z północy.
Kiedy ton artykułu zaczął nabierać jadowi tych tonów, do gabinetu wbiegł Leon.
— Herbert podał się do dymisji!
— Co takiego? — Fowler o mało nie przewrócił kałamarza.
22
— Mówię ci, podał się do dymisji! W tej chwili. Powiedział, że przyczyny wyjaśni później.
— Do diabła z przyczynami, trup to trup. I kto teraz przewodzi?
— Nie mam pojęcia.
— To się lepiej dowiedz, ty cholerny głupcze. Idź do baru. Postaw parę kolejek, tych lepszych, które przyciągają muchy. — Fowler zmiął kartkę z oświadczeniem i cisnął do kosza na śmieci.
Dwa dni później nowy premier Arthur Macalister ogłosił skład swojego gabinetu, na liście jednak nie znalazło się nazwisko Maskeya. Fowler niezwłocznie zabrał się do pisania nowego oświadczenia, w którym pod niebiosa wychwalał Herberta; twierdził, że z urzędu usunęła go banda drapichrustów, nie mających nawet pojęcia, jak zarządzać kurnikiem. I kto wybrał na przywódcę tego ponurego skąpego Szkota, który ani w ząb nie znał warunków życia na północy i jeszcze mniej się o nie troszczył? Zakończył wezwaniem do wiecu w Rockhampton, na którym domagać się trzeba secesji od południowego ucisku poprzez utworzenie nowego stanu ze zwrotnikiem Koziorożca jako południową granicą. Rockhampton, o czym nie musiał przypominać mieszkańcom miasta, leżące dokładnie na zwrotniku, byłoby stolicą.
Znalazł Leona pijącego herbatę na długiej werandzie w towarzystwie dwóch młodych dam i gestem przywołał go do siebie.
— Idź do hotelu i pakuj się. Wracasz do domu.
— Dlaczego? Co zrobiłem?
— Nie o to chodzi, co zrobiłeś, tylko o to, co zrobisz. Zdążysz na statek pocztowy po południu, odpływa o czwartej. Masz dostarczyć to oświadczenie miejscowej gazecie i umówić mnie na kilka spotkań. Napisałem ci instrukcje, przestudiujesz je w drodze.
— Aleja obiecałem pannie Lynton, że wieczorem zabiorę ją do teatru.
— Będzie musiała sobie znaleźć inne towarzystwo. To o wiele ważniejsze niż oglądanie panienek majtających nogami. Zbieraj się. Może zdołam wrócić do domu w przyszłym tygodniu, jeśli nie, to spodziewajcie się mnie za dwa
23
tygodnie. Postaraj się zrobić wszystko dokładnie tak, jak ci każę. Chcę, żebyś dobrze zamieszał, nim się pojawię, i oczekuję komitetu powitalnego na Quay Street.
— Skąd będę wiedział, którym statkiem wrócisz?
— Wyślę ci depeszę, to chyba jasne? — westchnął Fowler.
Leon ruszył wypełnić polecenia, Fowler zaś wcześniej wyszedł z parlamentu, żeby złożyć wizytę niejakiej pani Betsy Perry w Spring Hill.
— Fowler, kochanie, ale z ciebie niegrzeczny chłopiec. Myślałam, że już o mnie zapomniałeś.
— Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. — Z uśmiechem właściciela przekroczył próg. W końcu dom należał do niego. —Byliśmy zajęci szukaniem nowego premiera, a teraz, skoro wszystko załatwione, chyba mam prawo do odpoczynku, j ak sądzisz? — Wsunął figlarny palec w miękki rowek pomiędzy obfitymi piersiami Betsy, która zaśmiała się zalotnie.
— No, no, najpierw interesy. Mam czynsz dla ciebie i listę klientów. Taki mieliśmy tłok, że w Boże Narodzenie musiałam zatrudnić dodatkową dziewczynę.
Statek płynął wolno w górę rzeki, a Leon, oblewając się potem, nie wyściubiał nosa z kabiny — na pokładzie było jak w piecu. Nie potrafił w żaden sposób pojąć, dlaczego ktokolwiek z własnej woli decydował się na życie w Rock-hampton, oddalonym wiele mil od wybrzeża i przynoszącej ochłodę bryzy morskiej. Miasto leżało w dolinie rzeki pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, które podczas tropikalnego lata zamieniały to miejsce w piekarnik, porą deszczową zaś było jeszcze gorzej. W Brisbane latem panował wielki upał, tu jednak, ponad trzysta mil na północ i tak blisko równika, warunki były nieporównanie gorsze. Leon nie wierzył, że na samym równiku może być cieplej.
Chociaż nigdy tam nie był, marzył o Londynie, chłodnej pogodzie i wspaniałym życiu, otwierającym się przed jego mieszkańcami. Wszyscy odpowiedni ludzie jechali do Anglii —wręcz nazywali ją „domem"—i on pewnego dnia też tam się uda, niech go piekło pochłonie, jeśli nie! Snuł marzenia na jawie o ucieczce do dalekiej Anglii, o wylaniu przed ojcem wszystkich żalów i pretensji tuż przed rozstaniem, a może
24
pozostawieniu tylko pożegnalnego listu. Ach, gdyby miał pieniądze!
Nie zadał sobie trudu, by zatelegrafować do matki z informacją, że wraca do domu, ponieważ na pewno wyszłaby po niego na nabrzeże, a on chciał smakować swoją wolność. Polecenia Fowlera mogą poczekać.
Żarliwi poszukiwacze złota popychali go, śpiesząc na stały ląd, tak więc Leon z pogardą stanął z boku. Wszyscy wiedzieli, że jeśli ktoś zapuści się dziesięć mil od Rockhamp-ton, nadstawia karku, bo tubylcy walczą o każdą piędź rodzinnej ziemi. To cieszyło Leona; w gruncie rzeczy sympatyzował z Aborygenami i naprawdę nie obchodziło go, kto został zabity. Odpowiadałoby mu, gdyby czarni wygrali i trzeba byłoby zamknąć tę żałosną parodię miasta. Nie ośmieliłby się naturalnie wyrazić swoich poglądów na głos, zlinczowano by go za to. Większość mieszkańców uważała czarnych za zwierzęta, wręcz szkodniki, z których należy oczyścić okolicę. Leon z uśmiechem zastanawiał się, ilu z tych zbirów biegnie naprzeciwko bardzo nieprzyjemnej śmierci.
Idąc wolno Quay Street, skinieniem głowy powitał kilku znajomych posiadaczy ziemskich, hodowców bydła zajmujących ogromne farmy w dolinie rzeki Fitzroy i poza wzgórzami. Ludzie ci nie pozwalali, by czarni im przeszkadzali, walczyli i w końcu na pewno zwyciężą. Oczywiście zapłacą za to. Większość z nich, tak samo zresztą jak pracujący u nich ludzie, z dumą nosiła blizny po dzidach, traktując je jak rany odniesione na wojnie. W barze hotelu Criterion mężczyźni przy wtórze zachęt towarzyszy zawsze ściągali spodnie lub podnosili koszule, by pokazać blizny; praktykę tę Leon uważał za niesmaczną, podobnie jak przechwałki, ile to czarnuchów zabili. Także kobiet i dzieci. Ci krowiarze byli odrażający! Leon próbował opowiedzieć znajomym w Brisbane, co naprawdę dzieje się na północy, o mordach i masakrach setek czarnych, nikt jednak nie chciał go słuchać albo też zadawali mu w rewanżu pytanie, ilu białych zginęło z ręki czarnych. Leon nie potrafił skutecznie argumentować, jeszcze gorzej wychodziły mu próby wyjaśnienia, że przecież ten kraj należał do czarnych, tak więc zwykle go zakrzykiwano. Słuchał go tylko Tyler Kemp
25
i nawet napisał artykuł, którego wszakże gazeta nie chciała wydrukować. A potem — to chyba oczywiste, nie? — do Fowlera doszły słuchy o poczynaniach syna.
— Do diabła, co ty sobie wyobrażasz? — zagrzmiał. — Karmisz tego dziennikarza stekiem kłamstw!
— To nie są kłamstwa.
— Oczywiście że to cholerne łgarstwa. Jeśli czarni szukają kłopotów, to je mają, i tyle. A ty od teraz trzymaj gębę na kłódkę, słyszysz?
— Tak.
— Cholerny przemądrzalec, co ma mleko pod nosem! Powinienem wysłać cię na farmę na jakiś czas, żebyś na własnej skórze poznał, jak to jest. Zobaczymy, jaki będziesz sprytny, kiedy czarni w ciebie wymierzą swoje dzidy! Ludzie z farm to sól tej ziemi, ich stada bydła zapewnią byt Queenslandowi. Tak jak teraz jest, my utrzymujemy południe, bo to na północy mieszka większość najważniejszych producentów, harując w pocie czoła, zmagając się z trudnościami, żeby wspomóc darmozjadów w Brisbane.
Leon z ulgą stwierdził, że ojciec zboczył z kursu i rozpoczął wykład na swój ulubiony temat: Queensland północny kontra południowy. Fowler Maskey miał nadzieję pewnego dnia zostać premierem nowego stanu o nazwie Capricornia. I przypuszczalnie mu się uda, pomyślał Leon.
Wszedł w nagły półmrok hotelu Criterion i zamówił kufel piwa, żeby ugasić pragnienie, oraz kieliszek rumu na poprawę nastroju, po czym melancholijnie usadowił się przy końcu kontuaru. Po chwili dotarło do niego, że w zatłoczonym barze panuje większe niż zazwyczaj zamieszanie.
— Barman, co się dzieje?
— Czarni zaatakowali farmę Aberfield. Kena McCraiga zabili, a jego pracownik Tommy Pikę został okropnie ranny, kiedy próbował ratować szefa, i następnego dnia umarł.
— Wielki Boże! A co z panią McCraig? To przyjaciółka mojej matki.
— Ach, biedna kobieta, jakoś się trzyma, ona i obie jej dziewczynki są bezpieczne, ukryła je pod łóżkiem.
— Przypuszczam, że teraz zrezygnują z farmy — powiedział Leon, ale barman pokręcił głową.
26
— Nie ma strachu. Chce zostać. Przyjeżdża do niej brat z Sydney.
To było do przewidzenia, uznał Leon. Jak te rodziny krowiarzy raz położą łapę na ziemi, nic ich nie zmusi, by ją oddali. Jego dziadek był taki sam, zakładał hodowle najpierw owiec, potem bydła od Bathurstu przez cały Queens-land. Dzięki zarządcom Fowler i stryj William zbierali owoce. Zastanawiał się, ile wart jest jego ojciec, pewnie z milion. A mimo to sam zdecydował się mieszkać w tej zatęchłej dziurze. Władza, naturalnie. Z pieniędzmi łączy się władza, za pieniędzmi idą pochlebcy, którzy liczą, że uda im się trochę urwać dla siebie.
Kapitan Cope, znany jako Bobby, wypatrzył Leona i ruszył w jego kierunku. W Leonie budził mieszane uczucia. Był dobrze wykształcony i stanowił świetne towarzystwo, za to zajęcie miał osobliwe. Stał na czele oddziału Tubylczej Policji Konnej, której członków rekrutowano na południu i która szybko okryła się złą sławą. Umundurowani, wyposażeni w broń i mnóstwo amunicji, pod wodzą białych oficerów zajmowali się „czyszczeniem" czarnych szczepów, nie okazując pobratymcom cienia łaski. Leon widział ich galopujących przez Rockhampton, wyglądali bardziej na bandę zbirów niż żołnierzy. Nawet niektórzy hodowcy mieli zastrzeżenia wobec tubylczej policji, Bobby jednak nie podzielał tych skrupułów.
— Mają robotę do wykonania — powiedział Leonowi — i wywiązują się ze swojego zadania. To przykre, ale konieczne.
— Słyszałem, że mordują całe rodziny — zaprotestował Leon.
— Bardzo rzadko. Poza tym jeśli likwidujesz wałęsającą się watahę psów dingo, musisz pozbyć się też szczeniaków, bo w przeciwnym razie będą się mnożyć i problem zacznie się od nowa.
— Według mnie to odrażające — śmiało stwierdził Leon.
— I masz rację, stary, ale to nie twoja sprawa, prawda? Tak się cieszę, że wróciłeś — oznajmił entuzjastycznie Bobby. — Co powiesz na partyjkę bilardu przed lunchem?
— Zgoda, choć myślałem, że będziesz na polowaniu.
27
— Nie działam pochopnie. Oddziały pościgowe są wszędzie. Mój do rana będzie odpowiednio wyekwipowany, wtedy ruszymy i rozprawimy się z mordercami.
Albo z każdym napotkanym Aborygenem, pomyślał Leon. Żałował, że nie zna właściwej osoby, którą mógłby ostrzec przed tymi dodatkowymi siłami policyjnymi. Przynajmniej szanse byłyby wyrównane — o ile to w ogóle możliwe, gdy dzidy stają naprzeciw broni palnej. Zabawnie byłoby zobaczyć ????'? jadącego prosto w zasadzkę.
Przekazawszy oświadczenie Fowlera właścicielowi lokalnej gazety, uznał, że ma dość jak na jeden dzień. Jutro zajmie się separatystami, kiedy zdążą już przetrawić tyradę Fowlera przeciwko Macalisterowi i południowemu parlamentowi.
Ledwie przekroczył próg, zorientował się, że matka jest zdenerwowana, z jadalni dochodziły jej krzyki i płacze. Kiedy Hilda Maskey decyduje się dać upust swoim emocjom, westchnął w duchu Leon, dokłada starań, by cały świat się o tym dowiedział. Szkoda, że nie wpada w histeryczne ataki w obecności Fowlera, lecz na to nigdy by się nie ośmieliła. Jej mąż zawsze utrzymywał, że lubi spokój i ciszę w swoim domu, a Hilda dawno nauczyła się go słuchać, w przeciwnym razie bowiem musiałaby stawiać czoło jego wściekłości, o wiele gwałtowniejszej niż jej złość.
Na widok Leona nie kryła zaskoczenia.
— Kiedy wróciłeś?
— W tej chwili. — Rzucił kapelusz na kredens. — Słyszałem, co się stało. Bardzo mi przykro, mamo.
— Przykro ci? — krzyknęła ściskając kurczowo blat stołu. — I jaka korzyść z tego przyjdzie? Tym razem naprawdę posunęła się za daleko. Bóg wie, co na to powie ojciec. Jak zwykle będzie mnie obwiniał.
— Kto za daleko się posunął? — zdziwił się Leon.
— Nikt. — To była Laura, która siedziała w skórzanym fotelu za drzwiami. — Mama przesadza.
— Tak to nazywasz? — szlochała Hilda wycierając twarz mokrą chusteczką. — A jak mam się zachowywać, kiedy moja córka zhańbiła rodzinę? Leon dopiero co przyjechał i już o wszystkim wie. Całe miasto o niczym innym nie gada.
Leon z ulgą pozbył się marynarki i rozpiął kołnierzyk.
28
— Całe miasto mówi o śmierci Kena McCraiga, mamo, chciałbym się jednak dowiedzieć, o co tobie chodzi.
— O tak, biedny Ken. Napisałam do pani McCraig i zaprosiłam ją do nas, choć teraz się cieszę, że jej tu nie ma.
— Dlaczego? — Spojrzał na Laurę, która wzruszając ramionami, uniosła z karku gęste włosy i potrząsnęła nimi dla ochłody. W pokoju panował upał, Leon więc otworzył okno.
— Nie rób tego — jęknęła matka. — Wpuszczasz do środka żar.
— Wypuszczam go — odparł zniecierpliwiony. — Popatrz na tę ścianę, już zaczyna pokrywać się pleśnią. W tym klimacie musisz otwierać okna, bo inaczej powietrze w domu staje się zatęchłe. A teraz powiedz wreszcie, co się stało.
— A więc nie słyszałeś? Całe szczęście, lepiej, j ak dowiesz się ode mnie. Twoja siostra, ta latawica, pojechała dzisiaj konno nad jezioro Murray.
— Co takiego?! Do kąpieliska?
— Tak — potwierdziła Laura arogancko. — A czemu nie? To tylko cztery mile za miastem, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo.
Leon był równie zaszokowany jak matka.
— Postradałaś zmysły? To teren zarezerwowany dla panów.
— A ja uważam, że powinien tam być też teren dla pań. To niesprawiedliwe, że musimy się pocić, podczas gdy wy chłodzicie się w tym cudownym jeziorze.
— Słyszysz?—wrzasnęła Hilda piskliwie. — Ona nie ma wstydu. Nie powinnaś nawet wspominać o takim pomyśle w obecności brata.
— Mam nadzieję, że nie było tam żadnych panów — prychnął Leon.
— Ależ byli. Wspaniale się bawili, brykając w wodzie jak wielkie tłuste żaby.
— Boże wszechmogący! Doprawdy nie masz wstydu za grosz.
— Nie mam. Moim zdaniem bezwstydni są raczej biegający na golasa mężczyźni. I pomyśleć, że zabraniają kobietom pływać, chociaż — roześmiała się — mamy mniej do ukrycia niż oni.
29
,,,-.rv-ił'J..'' ? ". ."S^ŚJ
i
— Szpiegowałaś! — krzyknął Leon. — Mam nadzieję, że nikt cię nie widział.
__ No, ktoś jednak mnie widział, bo skąd dowiedziałaby
się mama?
- Od pani Mortimer — szepnęła Hilda. — Jej o wszystkim powiedział mąż i uznała, że powinna mnie powiadomić.
— Szybciej nie mogła się zjawić — zauważyła Laura. __Pewnie pobiła rekord świata w chodzeniu.
— A jeśli ktoś przy mnie o tym wspomni? — Leon nie mógł otrząsnąć się z szoku. — Będę w okropnym położeniu.
__ Zawsze możesz powiedzieć, że nie jestem twoją
siostrą, tylko pokojówką — podsunęła dziewczyna wesoło. Leona jednak wcale to nie rozbawiło.
— Gekawe, jak to przyjmie ojciec.
— To samo ja jej powtarzam — lamentującym tonem dodała Hilda. — Fowler dostanie ataku.
Laura nie obawiała się ataków Fowlera. Był jak pies, co głośno szczeka, ale nie gryzie. Zastanaw