patricia Shaw Urodziła się w Melbourne. Pracowała jako nauczycielka i publicystka, zanim odkryła, że największą jej pasją i powołaniem jest pisanie książek. W swych powieściach, „dramatycznych i barwnych jak sama Australia", zagmatwane losy bohaterów po mistrzowsku splata z obrazem przemian na kontynencie. Nakładem Wydawnictwa „Książnica" ukazały się również powieści tej autorki OGNIE FORTUNY PIÓRO I KAMIEŃ RZEKA SłOŃCA »Książnica« kieszonkowa patricia Shaw NAD WIELKĄ RZEKĄ Przełożyła z angielskiego Alina Siewior-Kuś Wydawnictwo „Książnica" Tytuł oryginału Where the Willows Weep First published by Headline Book Publishing Koncepcja graficzna serii i projekt okładki Marek J. Piwko Logotyp serii Mariusz Banachowicz Copyright © 1993 Patricia Shaw Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji. For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2004 Niniejsza powieść jest tworem wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących i zmarłych oraz rzeczywistych miejsc i wydarzeń jest całkowicie przypadkowe. ISBN 83-7132-732-3 Wydawnictwo „Książnica" sp. z o.o. ul. Konckiego 5/223 40-040 Katowice tel. (032) 757-22-16, 254-44-19 faks (032) 757-22-17 Sklep internetowy: http://www.ksiaznica.com.pl e-mail: książki @ksiaznica.com.pl Wydanie pierwsze Katowice 2004 Skład i łamanie: Z.U. „Studio P", Katowice Druk i oprawa: WZDZ — Drukarnia LEGA, Opole Żyjemy w czynach, nie latach W myślach, nie oddechach W odczuciach, nie cyfrach na tarczy. Powinniśmy mierzyć czas uderzeniami serca. Najmocniej żyje ten Kto najwięcej myśli — odczuwa najszlachętniej Czyni najlepiej. Philip James Bailey Pamiętasz deszcz... Pamiętasz deszcz nadciągający od gór? My jednak czekaliśmy, przypatrując się, aż krople spadły na szyby, wesołe, kpiące, szczęśliwe, że biorą udział w naszej radości. A potem, jakby świadoma widowni, jakby pragnęła nas zadowolić — bard na naszym dworze — ulewa pokolorowała świat ostrymi barwami, a my poczuliśmy kochającą dłoń w naszych dłoniach. Wolno, nazbyt szybko, opadła ciężka kurtyna, przekonana o owacji, o niemym podziwie, i otuliła nas ciepłym szarym dźwiękiem, który silny i trwały stał na straży. I wtedy pojęliśmy, że jesteśmy bezpieczni. PROLOG Konnym szlakiem prowadzącym ku głównej drodze z Rockhampton jechały wierzchem dwie dziewczyny. Siedziały w siodle po damsku, ubrane w codzienny strój: białe bluzki i długie ciemne spódnice. Różniły się tylko kapeluszami: Laura miała prosty filcowy, Amelia wolała modny słomiany kanotier z mnóstwem wstążek, które teraz smętnie zwisały w parnym powietrzu. Dzięki osiągnięciom swych ojców były najlepszymi przyjaciółkami, bo też niewiele rodzin w tej małej wiejskiej społeczności mogło pozwolić sobie na konie dla córek, nie mówiąc już o wierzchowcach czystej krwi, które niosły nasze amazonki po wyboistej ścieżce. Ojciec Amelii był bogaczem, ojciec Laury prócz majątku miał dodatkowy powód do chwały jako członek parlamentu stanowego. Amelia często z naciskiem powtarzała, że ona i Laura przewodzą młodemu towarzystwu w Rockhampton. Irytowała się, gdy przyjaciółka podkpiwała z jej pretensji: — Nie bądź śmieszna! Tu nie ma towarzystwa, tylko ludzie! Często i zapalczywie kłóciły się o swój status, poza tym bowiem nie było zbyt wielu powodów do sprzeczek, i rezultat nieodmiennie był jednakowy: Amelię Roberts bardzo obchodziły takie sprawy, Laurę Maskey wcale. — Dlaczego musiałyśmy pojechać tą idiotyczną ścieżką? — jęknęła Amelia. — Bo to skrót — odparła Laura. — Poza tym chłodniej tu i o niebo ciekawiej. 7 — A kto to mówi? Te muchy są okropne. — Weź siatkę. — W żadnym razie nie włożę tej wstrętnej rzeczy na mój kapelusz. Zresztą lada chwila umrę z nudów i gorąca. Jedźmy do mnie. — A co będziemy robić? — Nie wiem, na co ty masz ochotę, ale ja zamierzam wziąć zimną kąpiel. Skwar jak w piekle. — Szkoda, że do wybrzeża tak daleko — westchnęła Laura. — Ach, jak bym chciała popływać w morzu, nie ma większej przyjemności niż kąpiel w słonej wodzie. — Tak, a przy okazji słońce zepsuje ci cerę. — A co tam. Konie wyszły z buszu na otwartą drogę i Amelia głośno odetchnęła. — Wreszcie trochę powietrza. — I kurzu. Potrzeba nam deszczu. — Jedziesz do mnie? — Chyba tak — odparła Laura, zrównawszy się z przyjaciółką. — Jeśli wrócę do domu, mama wynajdzie mi jakieś zajęcia. Spodziewa się kilku pań na herbacie. Amelia ze zrozumieniem skinęła głową. Jej ojciec był wdowcem, tak więc u niej w domu matka nie wodziła czujnym wzrokiem za tą dwójką młodych dam. Na zakręcie drogi Laura dostrzegła inną ścieżkę. — Dokąd prowadzi? — Do jeziora Murray Lagoon — wyjaśniła Amelia. — To naprawdę mnie denerwuje — stwierdziła Laura patrząc na ścieżkę. — No wiesz, że kobiety nie mają wstępu nad jezioro. — Tam pływają panowie, więc nie jest to miejsce odpowiednie dla dam. — Właśnie. A dlaczego nam nie wolno? Dlaczego musimy się męczyć w upale, a oni mogą zażywać chłodnej kąpieli? To nie w porządku. — Zawsze jest jeszcze rzeka, o ile uda ci się umknąć przed krokodylami — uśmiechnęła się Amelia. — Bardzo zabawne! Słyszałam, że na jeziorze mają pomost do skakania i inne rzeczy. Amelia wstrzymała konia i zwróciła się do Laury. — Ciekawam, jak są ubrani? — Kto? — Mężczyźni, głuptasku. Jak są ubrani, kiedy pływają. — A skąd mam wiedzieć? — Laura czekała, bo Amelia najpierw poprawiła strzemię, a potem zdjęła kapelusz i potrząsnęła wilgotnymi lokami. — Brat ci nie powie? — Leon nie powiedziałby mi nawet, która jest godzina —roześmiała się Laura.—Przypuszczalnie są w kalesonach. Carter Franklin, dyrektor naszego banku, też tam chodzi. Jest tłusty jak wieprz, więc pewnie wygląda pokracznie. — Jesteś okropna! — zachichotała Amelia. — A może nic nie mają na sobie. Bardzo chciałabym to wiedzieć. — Ja też — odparła Laura. — No to może byś to sprawdziła, co? Odważysz się? — Chyba postradałaś zmysły! — Laura szeroko otworzyła oczy. — Nie mogę przecież tak po prostu tam pojechać. Musiałabym wyruszyć o świcie. — Wcale nie. Trzymaj się zarośli, to cię nie zobaczą. — Chcesz, żebym ich szpiegowała? — A czemu nie? To by dopiero było! I tylko my dwie spośród kobiet, nikt inny, wiedziałybyśmy o wszystkim. — Więc czemu ty nie idziesz? — Bo pierwsza rzuciłam ci wyzwanie. Idź, Lauro Mas-key. Teraz ponownie cię wyzywam. Laura należała do ludzi czynu, zawsze najpierw działała, dopiero potem myślała. Uznała, że Amelia ma rację, szpiegowanie mężczyzn byłoby świetną zabawą. Zasłużyli na to, skoro tacy z nich egoiści. — A gdzie ty będziesz? — zapytała. — Za upalnie, żeby tu czekać. Wrócę do domu i każę kucharce przygotować obfity podwieczorek. — Z gorącymi rogalikami i dżemem jeżynowym — zażądała Laura w rewanżu za podjęcie ryzyka. — Zrobione — roześmiała się Amelia. Laura zawróciła wierzchowca i ruszyła ścieżką prowadzącą do jeziora. Kiedy zwierzę wyczuło wodę, musiała mocno trzymać lejce. Zdjęła kapelusz, schowała pod siodłem i skierowała się ku dającemu schronienie obfitemu buszowi, zmuszając konia, by szedł stępa, podczas gdy sama 9 odgarniała zarośla, uchylając się przed co cięższymi gałęziami. Przed sobą słyszała już krzyki i śmiechy; dobrze się bawili, co tylko umocniło ją w postanowieniu, by nie rezygnować. Koń najwyraźniej pojął, że wyprawa należy do tajemnych, i ostrożnie kroczył przez gęste zielone poszycie, dopóki Laura nie poklepała go po pysku. — Teraz bądź cicho — szepnęła. — Nie ruszaj się. To wystarczy. Bezszelestnie odsunęła gałąź, by zorientować się, gdzie jest, i o mało nie podskoczyła ze zdziwienia, kiedy na wprost zobaczyła małe molo. Doskonale! pogratulowała sobie w duchu, ponieważ miała wspaniały widok na pływaków oddalonych o jakieś pięćdziesiąt jardów. Z całej siły przycisnęła dłonią usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Żałowała, że nie próbowała namówić Amelii na udział w eskapadzie. Oto kilkunastu dżentelmenów figlowało w jeziorze i na zacumowanym na głębszej wodzie pontonie, służącym jako trampolina. Po twarzy Laury pot lał się strumieniami, owady bzy-czały jej wokół głowy, gdy z zazdrością podpatrywała mężczyzn ze swojej dusznej kryjówki. Rozległe jezioro obiecywało ochłodę, zapraszało, by się w nim zanurzyć, i prawie zapomniała, po co tu przyszła. Kiedy wszakże dokładniej przyjrzała się pływakom, przeżyła prawdziwy szok. A potem zaczęła się dusić z tłumionego śmiechu. Nic na sobie nie mieli, byli goli jak ich natura stworzyła! Panowie wszelkich rozmiarów i kształtów biegali po molo, skakali do wody, wdrapywali się na ponton i stali tam jak stadko Adamów w raju, pokrzykując wesoło do towarzyszy. — Ależ to nieprzyzwoite! — zaśmiała się Laur a ocieraj ąc twarz chusteczką. Dwudziestoletnia panna Maskey nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny i widok ten bardzo ją zaintrygował. Nagle coś zaszeleściło w poszyciu. Urodzona w buszu Laura zareagowała tak samo jak jej wierzchowiec: wąż? Kasztan wszakże okazał się szybszy. Przerażony stanął dęba i rzucił się przed siebie, na zakazane terytorium, rozchylając miękkie gałązki, za którymi dotąd się ukrywali. Laura 10 zdołała nad nim zapanować, nim zapuścił się zbyt daleko na piaszczysty brzeg, słyszała jednak gniewne krzyki mężczyzn. Nie zważając na nich, wskoczyła na siodło, poklepała wierzchowca po pysku i pogalopowała z czarnymi włosami rozwianymi na wietrze, śmiejąc się w głos. Wygrała! Odważyła się! Niech sobie krzyczą. Co mogą jej zrobić? I tak już jest za późno, zdążyła ich zobaczyć w całej okazałości. Dla obu dziewcząt był to tylko psikus, ale przyczyna rodzi skutek i córka Fowlera Maskeya, członka parlamentu, przedstawiciela elektoratu, miała się przekonać, że eskapada ta pociągnie za sobą daleko idące i tragiczne konsekwencje. Małe miejscowości są konserwatywne, z lubością plotkują, zwłaszcza zaś to nadrzeczne miasteczko, które liczyło ledwo dziesięć lat i walczyło o przetrwanie. Jego mieszkańcy, pragnąc wyzbyć się etykietki zwykłej osady górniczej, wrażliwi byli na swój wizerunek, na „status społeczny", jak powiedziałaby Amelia. Łaknęli szacunku, dlatego też nie spuszczali z sąsiadów podejrzliwych spojrzeń i gorliwie chodzili do kościoła, dziwaczne zachowania i rodzinne występki ukrywając za szczelnie zamkniętymi okiennicami. I nikt wyraźniej niż ojciec Laury nie uświadamiał sobie tej atmosfery, bo od dobrej woli wyborców zależało, czy utrzyma swój fotel w parlamencie — a Fowler Maskey był człowiekiem ambitnym. ROZDHAŁ PIERWSZY Słońce barwy roztopionego złota wyłoniło się z morza nad Moreton Island, dodając blasku nieskalanym wodom zatoki, w której śpiewające wieloryby odpoczywały po długiej wędrówce z południa, nieświadome czekających na nie okrutnych harpunów. Światło i cofające się fale odsłoniły połyskujące namorzyny, dotąd ukryte w mglistej ciemności, setki ptaków z kłótliwym ćwierkaniem rozpoczęły codzienne zajęcia na brzegach obfitej w pokarm rzeki. Swobodnie przelatywały nad małymi statkami, które handlowały na trzydziestu milach oddzielających wybrzeże od miasta, ucztowały na nektarze czerwonych i białych kwiatów kuflika rosnących wzdłuż wybrzeża, a z majestatycznych eukaliptusów rzucały się na każdą zdobycz. Była to epoka wielkich kanałów; szeroka rzeka Brisbane stała się ważnym szlakiem wodnym służącym stolicy ogromnego nowego stanu Queensland. Mieszkańcy kwitnącego miasta woleli nie pamiętać, że ich siedziba na łuku rzeki powstała jako surowy obóz dla podwójnie skazanych przestępców. Spacerując ulicami, już zapomnieli o ludziach zakutych w łańcuchy, którzy chłostani biczami budowali drogi i wznosili rządowe budowle w tej subtropikalnej dziczy. A ludzie ci, pobratymcy obecnych mieszkańców, tak samo jak oni wywodzący się z Wysp Brytyjskich, cierpieli gorączkę, niedożywienie i tortury z rąk wojskowych dozorców i umierali przez nikogo nie opłakiwani, nie wiedząc, że ich trudy nie pójdą na marne. To oni położyli podwaliny pod miasto, dzięki ich znojowi powstafy domy dla twardych 12 ludzi, którzy kolonizowali ten rozległy kraj; wielu z nich było zresztą dziećmi tych więźniów. Zaraz, zaraz. Może duchy więźniów teraz się uśmiechają, kiedy razem z tymi, co przetrwali owe koszmarne czasy, wędrują ulicami, nareszcie wolni. Minęło zaledwie trzydzieści lat od dnia, gdy obóz karny nad zatoką Moreton zamknięto w odpowiedzi na oburzone żądania obywateli, a granice miasta Brisbane otwarto dla osadników. Wielu więźniów po odbyciu wyroku zmuszonych było pozostać w Australii, nie mieli bowiem za co opłacić podróży powrotnej do domu. Inni pozostali z wyboru, starzejąc się wspólnie ze swymi dawnymi strażnikami. Dożyli dnia, gdy młode państwo, wciąż rządzone przez pierwszego premiera, sir Roberta Herberta, otrzymało krwawy cios, wymierzony—i kto by to pomyślał?—przez dawną ojczyznę. Gubernator sir George Ferguson Bowen, który wraz z Herbertem dzielił przywilej bycia pierwszym w surowej kolonii, wyszedł ze swego spokojnego domu położonego nad rzeką i wsiadł do powozu w towarzystwie sekretarza, kapitana Lesliego Soamesa. Od celu dzieliła go kilkuminutowa przechadzka, jednakże nikt nie mógł zobaczyć przedstawiciela Jej Królewskiej Mości maszerującego błotnistą drogą jak byle poddany. To była nietypowa okazja. Zwykle gubernator wzywał parlamentarzystów do swojej rezydencji, tym razem wszakże nie chciał przyciągać uwagi dżentelmenów z prasy. Wezwanie takie sugerowało bowiem towarzyską lub polityczną nowinę i posłowie, pragnąc dodać sobie splendoru, robili wszystko, by wieść o tym się rozeszła, nim stanęli przed drzwiami. Jak na siebie sir Bowen odziany był skromnie, gdyż nie chciał wyglądać nazbyt oficjalnie, aczkolwiek jego pani, hrabina Diamentina, dopilnowała, by stanowił uosobienie elegancji. Mimo parnego klimatu pogardzał modnymi garniturami z szantungu i bawełny, uważając je za brzydkie i niestosowne dla jego wysokiej pozycji. Tego dnia miał na sobie czarną marynarkę z wysokim kołnierzem, bryczesy i wypolerowane do połysku buty. Na jedwabną koszulę 13 włożył kamizelkę z dobrej wełny, a jedwabną krawatkę utrzymywała w miejscu perłowa spinka. Kiedy z uśmiechem na rasowej twarzy wszedł do gmachu parlamentu, zdjął szary cylinder i rękawiczki nonszalanckim gestem, naśladowanym przez miejscowych niezależnie od ich aspiracji. Tłumnie zebrani w holu przedstawiciele prasy obrzucili go ciekawymi spojrzeniami i kłaniając się ustępowali mu z drogi; tylko jeden, arogancki dziennikarz z „Brisbane Couriera", odważył się zakrzyknąć: — Co pana tu sprowadza, panie gubernatorze? Bowen wspaniałomyślnie odwrócił głowę, demonstrując dobry humor i olimpijski spokój. — Ależ to pan Kemp! Wnoszę, że dowiedział się pan już, iż wyścigi dzisiaj rano odwołano z powodu nagłej ulewy? Nagrodził go śmieszek obecnych. Wszyscy orientowali się, że Tyler Kemp nałogowo gra na wyścigach. — Czy premier pana oczekuje? — nie ustępował dziennikarz. — Ośmielam się stwierdzić, że teraz już tak — odparł Bowen z uśmiechem. To nie była pora na zapowiadane z góry spotkania, sprawa nagliła. — A jakie kwestie będą panowie omawiać? — zapytał Kemp. — To wizyta czysto towarzyska. Jak pan wie, nie należę do zwolenników zamykania się w wieży z kości słoniowej, a jakie miejsce jest bardziej zajmujące w nudny dzień niż nasz parlament? Kemp nie zamierzał łatwo się poddać. — Izba rozpoczęła obrady, sir. Czy zażąda pan wejścia na salę? Bowen sprawdził czas na złotej cebuli, po czym na powrót schował ją do kieszonki kamizelki. — Wydaje mi się, że sesja dobiegła końca. Zgodnie z przewidywaniami Bowena premier został już poinformowany o jego obecności i nie tracąc czasu, wyszedł mu na powitanie. — Dzień dobry, wasza ekscelencjo. Proszę wejść. Może przejdziemy do mojego gabinetu? — Z przyjemnością, sir. 14 Premiera zaskoczyć musiała obecność gubernatora, miał jednak głowę na karku i swego zdziwienia nie zdradził nawet mrugnięciem. Polityk do szpiku kości, znany był z powiedzonka, które odnosiło się do otaczających go ludzi: „Nie przy dzieciach". Ten dzień nie był odstępstwem od reguły. Bowen był wysoki i powszechnie uważano go wzór męskiej urody, lecz Herbert przewyższał go i wzrostem, i posturą. Kiedy obaj szli w stronę gabinetu premiera, Tyler Kemp pozostał w miejscu. Nawet jemu brakowało śmiałości, by narzucać się tym dwóm imponującym osobowościom, którym w dodatku towarzyszył sekretarz. — Herbaty czy kawy? — zapytał premier. — Proszę kawę. Soames też się napije. Za zgodą wicekróla Herbert zajął miejsce za swoim ogromnym mahoniowym biurkiem i zagaił towarzyską pogawędkę, wiedząc doskonale, że prawdziwy cel wizyty ujawniony zostanie w odpowiednim czasie. Bowen wdzięczny był za tę chwilę wytchnienia, przynosił bowiem złe wieści i wolał omówić sprawę bez niepotrzebnych przerw. Herbert wydał polecenie sekretarzowi, który natychmiast pośpieszył je wykonać. Wrócił po krótkiej chwili, tocząc wózek ze srebrnym dzbankiem do kawy na górnej półce i herbatnikami na dolnej. — Mogę panu nalać, sir? Herbert skinął głową. — Pozwoli pan, ekscelencjo, że przedstawię mojego nowego sekretarza. Joe Barrett. Gubernator podniósł się z miejsca, porcelanowe filiżanki szczęknęły niebezpiecznie. Barrett nerwowo odwzajemnił uścisk dłoni, nie przestając nalewać kawy. — Lepszy z niego sekretarz niż kelner — roześmiał się Herbert. — Pomoże mu pan, Soames? Brwi kapitana uniosły się wysoko, cienki nos zmarszczył się w odpowiedzi na tak zuchwałą prośbę, nie można jednak było odmówić. Ze swobodą bywalca salonów Soames podał gubernatorowi filiżankę, po czym niezwłocznie wrócił na miejsce, odcinając się od upokarzającego zajęcia. — Nasz Joe skończył prawo na uniwersytecie w Sydney — oznajmił premier z dumą. — Dostał wyróżnienie, prawda, synu? 15 — Tak jest, sir. Czy to wszystko? — Jeśli chodzi o nas, to tak. Ty przyjrzyj się ustawie, którą chce przepchnąć minister gruntów. Więcej w niej dziur niż w starych skarpetkach. — Natychmiast się tym zajmę. — I Barrett, jeszcze nie nawykły do równie szlachetnego towarzystwa, umknął z gabinetu. — Tym na północy rozbój uchodzi na sucho — zwrócił się uprzejmie Herbert do gubernatora. — Przechodzą wszelkie granice, zajmując grunta. Sam też tak robiłem i nie zazdroszczę im majątku, tylko żal mi podatków, które tracimy, bo oni nie płacą za dzierżawę. — Wypił kawę kilkoma łykami. — Musimy zatrudnić więcej mierniczych, o wiele więcej, żeby zaprowadzili tam porządek. — Nie robiłbym tego akurat teraz — odparł gubernator chłodno. Wstał i zrobiwszy kilka kroków, począł studiować wiszące na ścianie szkice ołówkiem z widokami miasta Brisbane. Wyprostował jeden z nich i stwierdził: — Są doskonałe. Kto jest autorem? — Nigdy by pan nie uwierzył — uśmiechnął się Herbert. — Nasz kolega pan Kemp. — Wielki Boże! Naprawdę ma talent, szkoda, że nie poświęcił się wyłącznie artystycznym skłonnościom. — Szkice najwyraźniej obudziły w gubernatorze wspomnienia. — Pamiętam, jak pierwszy raz tu przyszedłem i dostałem raport ministra skarbu. — A tak. To musiał być wstrząs. Bo co mieliśmy? Pięć groszy w szkatule na założenie państwa. Początek niezbyt zachęcający. — Herbert głośno westchnął. — Ale te chude lata są już za nami. Chyba że pańska sugestia, by nie zatrudniać więcej mierniczych, zawiera ostrzeżenie. — Właściwie tak. — Dobrze, niech usłyszę najgorsze. Będę miał zepsute Boże Narodzenie. — Pojawiły się plotki, na razie tylko plotki, niech pan pamięta, że bank Agra i Masterman w Londynie ma problemy. — Boże wszechmogący! Proszę nawet o tym nie wspominać. Mój budżet legnie w gruzach. Wzięliśmy od nich milion funtów na budowę kolei, a to nie wszystko. Jeśli kredyt 16 wyschnie... Wolę o tym nie myśleć! — Premier wyjął z kieszeni wielką chusteczkę i otarł spoconą twarz. — Dlatego też uznałem, że rozsądnie będzie wstrzymać na razie wszelkie dodatkowe wydatki. — Dziękuję, doceniam, że mi pan o tym mówi. Dzisiaj wieczorem wydajemy przyjęcie, ostatnie w tym roku. Natychmiast zacznę ściągać cugle. I modlić się. Na początku lutego wielmożny pan Fowler Maskey, poseł do parlamentu z Rockhampton, z zadowoleniem obserwował tarcia w gabinecie Herberta. Pięćdziesięcioparo-letni Fowler był wpływowym człowiekiem dzięki fortunie odziedziczonej po ojcu, jednym z elity osadników Nowej Południowej Walii. Przed śmiercią John Dunning Maskey zakupił ziemie w okolicy Rockhampton, przewidując wielkie możliwości nowego stanu, a syn dał wiarę jego słowu. Przeprowadził się z rodziną na północ, zbudował dom odpowiadający jego ambicjom i osiadł w nim jako jeden ze znamienitych obywateli nowo powstałego miasta, chociaż dla żony upał latem okazał się nie do zniesienia, a syn Leon, obecnie dwudziestodwuletni, nienawidził tej surowej i prymitywnej nadrzecznej osady. Jednakże Fowler mimo uszu puszczał narzekania syna. Leon nie był typem naukowca, nie nadawał się też na zarządcę jednej z farm Maskeya, bo nie interesowały go owce ani bydło. Był przystojny, choć delikatnej budowy, jasnowłosy, z niebieskimi oczyma matki. — Właściwy człowiek na właściwym miejscu — przyznawał Fowler. Odpowiadała mu obecność syna u boku. Leon był towarzyski, świetnie grał w krykieta i dobrze radził sobie z kartami. Panie domu go uwielbiały, traktowały jako atut na przyjęciach. Dla Fowlera Leon był jak pszczoła, która krąży po okolicy, na bieżąco informując ojca o najnowszych wieściach, nastrojach i wydarzeniach. Żona Fowlera, Hilda, uważała, że syn powinien mieć jakieś obowiązki. — Do czego dojdzie, jeśli teraz wolno mu tak marnować czas? Fowlera obchodziło to tyle co zeszłoroczny śnieg. Nie zamierzał zakładać dynastii. Interesował się wyłącznie sobą i swoimi dokonaniami. Co się stanie z rodziną, kiedy on 2 Nad wielką rzeką 17 wyciągnie nogi, było najmniejszym z jego problemów. Przypuszczał, że Leon przez kilka lat będzie używał świata, trwoniąc spadek, a potem skończy jako bankrut. Ta perspektywa bawiła ojca. Kiedy Leon oznajmił, że woli mieszkać w Brisbane, Fowler się zgodził. — Naturalnie. Mieszkaj, gdzie chcesz, pod warunkiem że sam będziesz się utrzymywał. — To niesprawiedliwe — zaprotestował Leon. —W Rock-hampton nie mam nic do roboty, poza tym że jestem twoim gońcem. — Przyczyniasz się do kariery ojca, mój chłopcze — odrzekł Fowler przyjacielsko — a jeśli wyjedziesz gdziekolwiek bez mojego pozwolenia, nie dam ci ani grosza. Tak więc Leon pozostał. Popołudniami najczęściej można go było znaleźć zażywającego ochłody nad jeziorem Murray, gdzie dla panów urządzono pływalnię. Wieczory spędzał w hotelu Criterion lub w Klubie Dżentelmenów przy Quay Street, oddalonym od domu o kilka minut. Fowlera dziwiło, że jego córka Laura polubiła miasteczko. Podobał jej się imponujący piętrowy dom z werandą otoczoną kutymi żeliwnymi balustradami i długim balkonem na piętrze. Dom stał przy Quay Street, przez co jak narzekała Hilda, nie zapewniał im prywatności, Laura jednak cieszyła się, że jest w centrum wydarzeń. W przeciwieństwie do brata nie uważała, że przesiadywanie na werandzie i pogawędki z przechodniami, zarówno znajomymi, jak i obcymi, są poniżej jej godności. Była krnąbrną dziewczyną, wysoką i zdrową, z takimi samymi jak u brata jedwabistymi jasnymi włosami, ale zdecydowanie od niego odważniejszą. Czasami nazbyt śmiałą dla własnego dobra, wkrótce jednak wyjdzie za mąż i Fowler pozbędzie się kłopotu. Ostatnio marudziła, żeby ojciec zabrał ją na złotonośne pola pod Rockhampton, lecz to musi poczekać, za wiele teraz miał zajęć. Złoto. Fowler uśmiechnął się. Rockhampton stało się miastem w ciągu jednej nocy, a zawdzięczało to gorączce złota w pobliskiej Canoonie. Szybko też nastąpiły kolejne odkrycia. To wspaniała rzecz, kiedy w swoim okręgu prócz szybko rozwijającej się hodowli bydła poseł ma także pola złotonośne. 18 Stary John Maskey bez wątpienia mądrze wybrał. W Rockhampton otwierała się wspaniała przyszłość dla parlamentarzysty, jeśli właściwie rozegra karty, a Fowler miał taki plan. Hildzie oznajmił: — Oczekuję, że rodzina udzieli mi wszelkiego wsparcia. Kiedy jestem tutaj, staraj się zapraszać jak najwięcej mieszkańców miasteczka, a kiedy wyjeżdżam do Brisbane, zajmij się pracą dobroczynną. To zawsze robi dobre wrażenie. — Jaką pracą dobroczynną? — A skąd mam wiedzieć? To sprawa kobieca. I włącz w to Laurę. — Laura? — obruszyła się Hilda. — W ogóle mnie nie słucha! Interesują ją tylko konie, ciągle gdzieś jeździ. I to twoja wina. Pozwalasz jej robić, co chce. — W takim razie znajdź jej męża, to się uspokoi. Fowler pozwalał błądzić swoim myślom, by oczyścić głowę przed następnym ruchem. Stał przy szerokim oknie na końcu korytarza, pozornie po to, by odetchnąć świeżym powietrzem, w rzeczywistości jednak wybrał to miejsce, ponieważ drzwi sali posiedzeń rządu znajdowały się pomiędzy nim a jego biurem. Kiedy tylko szlachetni panowie wyjdą, on, zwykły poseł, wmiesza się pomiędzy nich, wracając do własnego gabinetu. Premier Herbert miał bzika na punkcie solidarności rządu, wiadomo jednak, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — a w tym wypadku stawia na drodze zdenerwowanego ministra, któremu uszy wciąż płoną od nagany udzielonej przez szefa. Fowler był przekonany, że premier Herbert stracił kontrolę i niewiele doprawdy trzeba, by wysadzić go z siodła. Kilka rzepów podłożonych we właściwych miejscach mogłoby zrzucić go już teraz. I oto są, wychodzą gromadą, twarze mają przerażone — niechybnie szykują się kłopoty. Fowler ruszył, nasłuchując z uwagą narzekań. Zaczepił grubą rybę, kolonialnego ministra skarbu. — Całkowicie popieramy petycję Raffa w sprawie unowocześnienia nabrzeży Brisbane, sir. Mam nadzieję, że pan nas nie zawiedzie. — Wszystko w swoim czasie — warknął minister, przepychając się obok niego. Fowler zastąpił drogę głównemu dyrektorowi poczty. 19 — Parno dziś, prawda? — Kiedy wszakże ten tylko kiwnął głową, zaraz dodał: — Muszę panu powiedzieć, że otrzymuję mnóstwo skarg na działanie poczty w moim okręgu. — Przecież dostaliście telegraf, prawda? — odburknął dyrektor. Fowler powstrzymał grymas. Jasne że mają telegraf, i to wbrew opinii tego tu faceta, jednakże kilka funtów na kampanię wyborczą posłów potrafi zdziałać cuda, kiedy przychodzi do głosowania. — Dostaliśmy i jesteśmy bardzo wdzięczni, może mi pan uwierzyć, ale kopaczy nie stać na telegraf za każdym razem, kiedy chcą się skontaktować z bliskimi. To dzikusy, mówią, że dwutygodniowa poczta im nie wystarcza. — W takim razie niech pan lepiej powie o tym premierowi — odparł minister. Kiedy się rozstali, rzucił jeszcze przez ramię: — Albo Macalisterowi. — Komu? — zdziwił się Fowler, za ministrem jednak zamknęły się już drzwi. Arthur Macalister, poseł z Ipswich oraz sekretarz do spraw gruntowi prac ziemnych. Dlaczego miałby rozmawiać właśnie z nim? Przecież to ponury krzykacz, nic nie znaczy. Nikt nigdy nie pytał go o zdanie. Teraz wszakże uczyni to Fowler, kując żelazo, póki gorące. Przeszukawszy gabinet, znalazł dwie butelki dobrej whisky, schował do torby i ruszył złożyć wyrazy szacunku Arthurowi. — Mój drogi przyjacielu — rzekł. Jego uwagi nie uszedł nastrój podniecenia w biurze Macalistera. — Wybacz, że przeszkadzam, ale winien jestem drobnego zaniedbania. Kilku moich wyborców prosiło mnie o przekazanie ci tych prezentów na Boże Narodzenie, ale się z tobą rozminąłem. Dzięki twoim mądrym posunięciom obecnie prowadzone są prace przy oczyszczaniu rzeki Fitzroy. — Dobrzy ludzie — odparł Macalister, upychając whisky pomiędzy mapami w zagraconej do niemożliwości szafie, nie proponując Fowlerowi poczęstunku. — Siadaj, Maskey, chciałem z tobą zamienić słówko. W mosiężnej żardynierze Fowler złapał zniekształcone odbicie swojej rumianej twarzy, pokazujące szeroki uśmiech odsłaniający dziąsła. Miał przynajmniej nadzieję, że to tylko 20 zniekształcenie. Jeśli szykują się kłopoty, w żadnym razie nie może wyglądać na ucieszonego. Ściągnął grube usta, by zneutralizować poprzednie wrażenie. Arthur, przedstawiciel niepokornego tłumu górników, prawie podskakiwał z podniecenia, a pod prawym okiem, tuż nad krzaczastą brodą, zrobił mu się tik. — Zapowiada się upadek rządu — syknął. Upadek rządu! Myśli zaczęły wirować w głowie Fowlera. Zastanawiał się, jak czynił to każdy polityk w tym budynku, czy powinien postawić wszystko na jedną kartę. Na kogo może liczyć? Kilka osób winnych mu było przysługi. Zostać premierem Queenslandu, najpotężniejszym człowiekiem w stanie! Nieważne, że podjął kroki, by utworzyć oddzielny stan na północy ze stolicą w Rockhampton oraz naturalnie sobą w roli premiera. Separatyści mogą się wypchać! To była o wiele większa zdobycz. O mało nie wybuchnął śmiechem. Gdyby wygrał, stan pozostanie nietknięty, nie pozwoli podzielić go na kawałki. — Słyszałeś mnie, człowieku? — Tak. Mogłem to przewidzieć, bo Herbert nie cieszy się nadmierną popularnością, mimo to jestem zaskoczony. — Fowler nie wątpił, że ma poparcie Macalistera. Szkot mógł zapewnić mu sporo głosów na południu. — Nie cieszy się nadmierną popularnością? To grube niedomówienie. Ten człowiek oszalał. Gdybyśmy go słuchali, wszyscy stracilibyśmy nasze fotele. Ma bzika na punkcie oszczędzania na pracach publicznych oraz podnoszenia podatków i opłat. — Co ty mówisz? Każdy wiedział, że skąpstwo Herberta jest źródłem powszechnego niezadowolenia, to jednak nie były żarty. — Twierdzę — ciągnął Macalister — że musimy go zablokować. Jesteś z nami? — Pewnie — odrzekł Fowler. — Przyszłość stanu jest ważniejsza od jednego człowieka. A on zupełnie nie zna się na finansach, zawsze to powtarzałem. Potrzebujemy przywódcy, który rozumie, że gospodarka Queenslandu zależy od równowagi pomiędzy mądrymi inwestycjami a rozwojem. Jeśli teraz zacznie się cofać, sami sobie będziemy winni. 21 — Uważam dokładnie tak samo. Jeśli mnie wybiorą, taki będzie tor mojego działania. — Co? — Fowler podskoczył na krześle. — Wystawiasz swoją kandydaturę? — Tak jest. Byłbym wdzięczny, gdybyś mnie poparł. Moim zdaniem Herbert popełnił błąd, pomijając cię przy nominowaniu ministrów, zważywszy, że kilku moich kolegów to pozłacane zera. Możesz być pewny, że ja nie pójdę w jego ślady. A świnie będą latać, pomyślał Fowler. To była najstarsza sztuczka na świecie, marchewka dla osłów. Macalister jako premier? Dziwaczne! — Herbert podlizuje się wicekrólowi, to jego główny problem — ciągnął Macalister. — Ze mną to nie wchodzi w grę, na mnie ich fikuśne maniery nie zrobią wrażenia. — Utkwił wzrok w Fowlerze, a tik pod jego okiem pulsował ostrzegawczo. — No to jak, mogę na ciebie Uczyć? — Oczywiście — odparł Fowler. Sny o premierostwie blakły, za to separacja na nowo zajęła niepoślednie miejsce w jego zamierzeniach. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym Fowler pośpieszył zbadać swoje szanse. Znalazłszy się pośród innych kandydatów, obiecał poparcie dwóm następnym dżentelmenom. — Żaden z nich i tak nie pobije Boba Herberta—powiedział Leonowi, który jak zawsze z przyjemnością towarzyszył ojcu w podróży do Brisbane. — Teraz idź i poniuchaj na mieście. Jeśli mam głosować na Herberta, chcę coś w zamian za moje pieniądze. Zapalił fajkę i zabrał się do przygotowywania oświadczenia dla prasy w Rockhampton. Pisał w nim, że Herbert zdradził północ, że to polityk, który całą energię oraz pieniądze publiczne rezerwuje dla południowo-wschodniego zakątka stanu, ignorując zupełnie potrzeby dobrych obywateli z północy. Kiedy ton artykułu zaczął nabierać jadowi tych tonów, do gabinetu wbiegł Leon. — Herbert podał się do dymisji! — Co takiego? — Fowler o mało nie przewrócił kałamarza. 22 — Mówię ci, podał się do dymisji! W tej chwili. Powiedział, że przyczyny wyjaśni później. — Do diabła z przyczynami, trup to trup. I kto teraz przewodzi? — Nie mam pojęcia. — To się lepiej dowiedz, ty cholerny głupcze. Idź do baru. Postaw parę kolejek, tych lepszych, które przyciągają muchy. — Fowler zmiął kartkę z oświadczeniem i cisnął do kosza na śmieci. Dwa dni później nowy premier Arthur Macalister ogłosił skład swojego gabinetu, na liście jednak nie znalazło się nazwisko Maskeya. Fowler niezwłocznie zabrał się do pisania nowego oświadczenia, w którym pod niebiosa wychwalał Herberta; twierdził, że z urzędu usunęła go banda drapichrustów, nie mających nawet pojęcia, jak zarządzać kurnikiem. I kto wybrał na przywódcę tego ponurego skąpego Szkota, który ani w ząb nie znał warunków życia na północy i jeszcze mniej się o nie troszczył? Zakończył wezwaniem do wiecu w Rockhampton, na którym domagać się trzeba secesji od południowego ucisku poprzez utworzenie nowego stanu ze zwrotnikiem Koziorożca jako południową granicą. Rockhampton, o czym nie musiał przypominać mieszkańcom miasta, leżące dokładnie na zwrotniku, byłoby stolicą. Znalazł Leona pijącego herbatę na długiej werandzie w towarzystwie dwóch młodych dam i gestem przywołał go do siebie. — Idź do hotelu i pakuj się. Wracasz do domu. — Dlaczego? Co zrobiłem? — Nie o to chodzi, co zrobiłeś, tylko o to, co zrobisz. Zdążysz na statek pocztowy po południu, odpływa o czwartej. Masz dostarczyć to oświadczenie miejscowej gazecie i umówić mnie na kilka spotkań. Napisałem ci instrukcje, przestudiujesz je w drodze. — Aleja obiecałem pannie Lynton, że wieczorem zabiorę ją do teatru. — Będzie musiała sobie znaleźć inne towarzystwo. To o wiele ważniejsze niż oglądanie panienek majtających nogami. Zbieraj się. Może zdołam wrócić do domu w przyszłym tygodniu, jeśli nie, to spodziewajcie się mnie za dwa 23 tygodnie. Postaraj się zrobić wszystko dokładnie tak, jak ci każę. Chcę, żebyś dobrze zamieszał, nim się pojawię, i oczekuję komitetu powitalnego na Quay Street. — Skąd będę wiedział, którym statkiem wrócisz? — Wyślę ci depeszę, to chyba jasne? — westchnął Fowler. Leon ruszył wypełnić polecenia, Fowler zaś wcześniej wyszedł z parlamentu, żeby złożyć wizytę niejakiej pani Betsy Perry w Spring Hill. — Fowler, kochanie, ale z ciebie niegrzeczny chłopiec. Myślałam, że już o mnie zapomniałeś. — Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. — Z uśmiechem właściciela przekroczył próg. W końcu dom należał do niego. —Byliśmy zajęci szukaniem nowego premiera, a teraz, skoro wszystko załatwione, chyba mam prawo do odpoczynku, j ak sądzisz? — Wsunął figlarny palec w miękki rowek pomiędzy obfitymi piersiami Betsy, która zaśmiała się zalotnie. — No, no, najpierw interesy. Mam czynsz dla ciebie i listę klientów. Taki mieliśmy tłok, że w Boże Narodzenie musiałam zatrudnić dodatkową dziewczynę. Statek płynął wolno w górę rzeki, a Leon, oblewając się potem, nie wyściubiał nosa z kabiny — na pokładzie było jak w piecu. Nie potrafił w żaden sposób pojąć, dlaczego ktokolwiek z własnej woli decydował się na życie w Rock-hampton, oddalonym wiele mil od wybrzeża i przynoszącej ochłodę bryzy morskiej. Miasto leżało w dolinie rzeki pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, które podczas tropikalnego lata zamieniały to miejsce w piekarnik, porą deszczową zaś było jeszcze gorzej. W Brisbane latem panował wielki upał, tu jednak, ponad trzysta mil na północ i tak blisko równika, warunki były nieporównanie gorsze. Leon nie wierzył, że na samym równiku może być cieplej. Chociaż nigdy tam nie był, marzył o Londynie, chłodnej pogodzie i wspaniałym życiu, otwierającym się przed jego mieszkańcami. Wszyscy odpowiedni ludzie jechali do Anglii —wręcz nazywali ją „domem"—i on pewnego dnia też tam się uda, niech go piekło pochłonie, jeśli nie! Snuł marzenia na jawie o ucieczce do dalekiej Anglii, o wylaniu przed ojcem wszystkich żalów i pretensji tuż przed rozstaniem, a może 24 pozostawieniu tylko pożegnalnego listu. Ach, gdyby miał pieniądze! Nie zadał sobie trudu, by zatelegrafować do matki z informacją, że wraca do domu, ponieważ na pewno wyszłaby po niego na nabrzeże, a on chciał smakować swoją wolność. Polecenia Fowlera mogą poczekać. Żarliwi poszukiwacze złota popychali go, śpiesząc na stały ląd, tak więc Leon z pogardą stanął z boku. Wszyscy wiedzieli, że jeśli ktoś zapuści się dziesięć mil od Rockhamp-ton, nadstawia karku, bo tubylcy walczą o każdą piędź rodzinnej ziemi. To cieszyło Leona; w gruncie rzeczy sympatyzował z Aborygenami i naprawdę nie obchodziło go, kto został zabity. Odpowiadałoby mu, gdyby czarni wygrali i trzeba byłoby zamknąć tę żałosną parodię miasta. Nie ośmieliłby się naturalnie wyrazić swoich poglądów na głos, zlinczowano by go za to. Większość mieszkańców uważała czarnych za zwierzęta, wręcz szkodniki, z których należy oczyścić okolicę. Leon z uśmiechem zastanawiał się, ilu z tych zbirów biegnie naprzeciwko bardzo nieprzyjemnej śmierci. Idąc wolno Quay Street, skinieniem głowy powitał kilku znajomych posiadaczy ziemskich, hodowców bydła zajmujących ogromne farmy w dolinie rzeki Fitzroy i poza wzgórzami. Ludzie ci nie pozwalali, by czarni im przeszkadzali, walczyli i w końcu na pewno zwyciężą. Oczywiście zapłacą za to. Większość z nich, tak samo zresztą jak pracujący u nich ludzie, z dumą nosiła blizny po dzidach, traktując je jak rany odniesione na wojnie. W barze hotelu Criterion mężczyźni przy wtórze zachęt towarzyszy zawsze ściągali spodnie lub podnosili koszule, by pokazać blizny; praktykę tę Leon uważał za niesmaczną, podobnie jak przechwałki, ile to czarnuchów zabili. Także kobiet i dzieci. Ci krowiarze byli odrażający! Leon próbował opowiedzieć znajomym w Brisbane, co naprawdę dzieje się na północy, o mordach i masakrach setek czarnych, nikt jednak nie chciał go słuchać albo też zadawali mu w rewanżu pytanie, ilu białych zginęło z ręki czarnych. Leon nie potrafił skutecznie argumentować, jeszcze gorzej wychodziły mu próby wyjaśnienia, że przecież ten kraj należał do czarnych, tak więc zwykle go zakrzykiwano. Słuchał go tylko Tyler Kemp 25 i nawet napisał artykuł, którego wszakże gazeta nie chciała wydrukować. A potem — to chyba oczywiste, nie? — do Fowlera doszły słuchy o poczynaniach syna. — Do diabła, co ty sobie wyobrażasz? — zagrzmiał. — Karmisz tego dziennikarza stekiem kłamstw! — To nie są kłamstwa. — Oczywiście że to cholerne łgarstwa. Jeśli czarni szukają kłopotów, to je mają, i tyle. A ty od teraz trzymaj gębę na kłódkę, słyszysz? — Tak. — Cholerny przemądrzalec, co ma mleko pod nosem! Powinienem wysłać cię na farmę na jakiś czas, żebyś na własnej skórze poznał, jak to jest. Zobaczymy, jaki będziesz sprytny, kiedy czarni w ciebie wymierzą swoje dzidy! Ludzie z farm to sól tej ziemi, ich stada bydła zapewnią byt Queenslandowi. Tak jak teraz jest, my utrzymujemy południe, bo to na północy mieszka większość najważniejszych producentów, harując w pocie czoła, zmagając się z trudnościami, żeby wspomóc darmozjadów w Brisbane. Leon z ulgą stwierdził, że ojciec zboczył z kursu i rozpoczął wykład na swój ulubiony temat: Queensland północny kontra południowy. Fowler Maskey miał nadzieję pewnego dnia zostać premierem nowego stanu o nazwie Capricornia. I przypuszczalnie mu się uda, pomyślał Leon. Wszedł w nagły półmrok hotelu Criterion i zamówił kufel piwa, żeby ugasić pragnienie, oraz kieliszek rumu na poprawę nastroju, po czym melancholijnie usadowił się przy końcu kontuaru. Po chwili dotarło do niego, że w zatłoczonym barze panuje większe niż zazwyczaj zamieszanie. — Barman, co się dzieje? — Czarni zaatakowali farmę Aberfield. Kena McCraiga zabili, a jego pracownik Tommy Pikę został okropnie ranny, kiedy próbował ratować szefa, i następnego dnia umarł. — Wielki Boże! A co z panią McCraig? To przyjaciółka mojej matki. — Ach, biedna kobieta, jakoś się trzyma, ona i obie jej dziewczynki są bezpieczne, ukryła je pod łóżkiem. — Przypuszczam, że teraz zrezygnują z farmy — powiedział Leon, ale barman pokręcił głową. 26 — Nie ma strachu. Chce zostać. Przyjeżdża do niej brat z Sydney. To było do przewidzenia, uznał Leon. Jak te rodziny krowiarzy raz położą łapę na ziemi, nic ich nie zmusi, by ją oddali. Jego dziadek był taki sam, zakładał hodowle najpierw owiec, potem bydła od Bathurstu przez cały Queens-land. Dzięki zarządcom Fowler i stryj William zbierali owoce. Zastanawiał się, ile wart jest jego ojciec, pewnie z milion. A mimo to sam zdecydował się mieszkać w tej zatęchłej dziurze. Władza, naturalnie. Z pieniędzmi łączy się władza, za pieniędzmi idą pochlebcy, którzy liczą, że uda im się trochę urwać dla siebie. Kapitan Cope, znany jako Bobby, wypatrzył Leona i ruszył w jego kierunku. W Leonie budził mieszane uczucia. Był dobrze wykształcony i stanowił świetne towarzystwo, za to zajęcie miał osobliwe. Stał na czele oddziału Tubylczej Policji Konnej, której członków rekrutowano na południu i która szybko okryła się złą sławą. Umundurowani, wyposażeni w broń i mnóstwo amunicji, pod wodzą białych oficerów zajmowali się „czyszczeniem" czarnych szczepów, nie okazując pobratymcom cienia łaski. Leon widział ich galopujących przez Rockhampton, wyglądali bardziej na bandę zbirów niż żołnierzy. Nawet niektórzy hodowcy mieli zastrzeżenia wobec tubylczej policji, Bobby jednak nie podzielał tych skrupułów. — Mają robotę do wykonania — powiedział Leonowi — i wywiązują się ze swojego zadania. To przykre, ale konieczne. — Słyszałem, że mordują całe rodziny — zaprotestował Leon. — Bardzo rzadko. Poza tym jeśli likwidujesz wałęsającą się watahę psów dingo, musisz pozbyć się też szczeniaków, bo w przeciwnym razie będą się mnożyć i problem zacznie się od nowa. — Według mnie to odrażające — śmiało stwierdził Leon. — I masz rację, stary, ale to nie twoja sprawa, prawda? Tak się cieszę, że wróciłeś — oznajmił entuzjastycznie Bobby. — Co powiesz na partyjkę bilardu przed lunchem? — Zgoda, choć myślałem, że będziesz na polowaniu. 27 — Nie działam pochopnie. Oddziały pościgowe są wszędzie. Mój do rana będzie odpowiednio wyekwipowany, wtedy ruszymy i rozprawimy się z mordercami. Albo z każdym napotkanym Aborygenem, pomyślał Leon. Żałował, że nie zna właściwej osoby, którą mógłby ostrzec przed tymi dodatkowymi siłami policyjnymi. Przynajmniej szanse byłyby wyrównane — o ile to w ogóle możliwe, gdy dzidy stają naprzeciw broni palnej. Zabawnie byłoby zobaczyć ????'? jadącego prosto w zasadzkę. Przekazawszy oświadczenie Fowlera właścicielowi lokalnej gazety, uznał, że ma dość jak na jeden dzień. Jutro zajmie się separatystami, kiedy zdążą już przetrawić tyradę Fowlera przeciwko Macalisterowi i południowemu parlamentowi. Ledwie przekroczył próg, zorientował się, że matka jest zdenerwowana, z jadalni dochodziły jej krzyki i płacze. Kiedy Hilda Maskey decyduje się dać upust swoim emocjom, westchnął w duchu Leon, dokłada starań, by cały świat się o tym dowiedział. Szkoda, że nie wpada w histeryczne ataki w obecności Fowlera, lecz na to nigdy by się nie ośmieliła. Jej mąż zawsze utrzymywał, że lubi spokój i ciszę w swoim domu, a Hilda dawno nauczyła się go słuchać, w przeciwnym razie bowiem musiałaby stawiać czoło jego wściekłości, o wiele gwałtowniejszej niż jej złość. Na widok Leona nie kryła zaskoczenia. — Kiedy wróciłeś? — W tej chwili. — Rzucił kapelusz na kredens. — Słyszałem, co się stało. Bardzo mi przykro, mamo. — Przykro ci? — krzyknęła ściskając kurczowo blat stołu. — I jaka korzyść z tego przyjdzie? Tym razem naprawdę posunęła się za daleko. Bóg wie, co na to powie ojciec. Jak zwykle będzie mnie obwiniał. — Kto za daleko się posunął? — zdziwił się Leon. — Nikt. — To była Laura, która siedziała w skórzanym fotelu za drzwiami. — Mama przesadza. — Tak to nazywasz? — szlochała Hilda wycierając twarz mokrą chusteczką. — A jak mam się zachowywać, kiedy moja córka zhańbiła rodzinę? Leon dopiero co przyjechał i już o wszystkim wie. Całe miasto o niczym innym nie gada. Leon z ulgą pozbył się marynarki i rozpiął kołnierzyk. 28 — Całe miasto mówi o śmierci Kena McCraiga, mamo, chciałbym się jednak dowiedzieć, o co tobie chodzi. — O tak, biedny Ken. Napisałam do pani McCraig i zaprosiłam ją do nas, choć teraz się cieszę, że jej tu nie ma. — Dlaczego? — Spojrzał na Laurę, która wzruszając ramionami, uniosła z karku gęste włosy i potrząsnęła nimi dla ochłody. W pokoju panował upał, Leon więc otworzył okno. — Nie rób tego — jęknęła matka. — Wpuszczasz do środka żar. — Wypuszczam go — odparł zniecierpliwiony. — Popatrz na tę ścianę, już zaczyna pokrywać się pleśnią. W tym klimacie musisz otwierać okna, bo inaczej powietrze w domu staje się zatęchłe. A teraz powiedz wreszcie, co się stało. — A więc nie słyszałeś? Całe szczęście, lepiej, j ak dowiesz się ode mnie. Twoja siostra, ta latawica, pojechała dzisiaj konno nad jezioro Murray. — Co takiego?! Do kąpieliska? — Tak — potwierdziła Laura arogancko. — A czemu nie? To tylko cztery mile za miastem, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Leon był równie zaszokowany jak matka. — Postradałaś zmysły? To teren zarezerwowany dla panów. — A ja uważam, że powinien tam być też teren dla pań. To niesprawiedliwe, że musimy się pocić, podczas gdy wy chłodzicie się w tym cudownym jeziorze. — Słyszysz?—wrzasnęła Hilda piskliwie. — Ona nie ma wstydu. Nie powinnaś nawet wspominać o takim pomyśle w obecności brata. — Mam nadzieję, że nie było tam żadnych panów — prychnął Leon. — Ależ byli. Wspaniale się bawili, brykając w wodzie jak wielkie tłuste żaby. — Boże wszechmogący! Doprawdy nie masz wstydu za grosz. — Nie mam. Moim zdaniem bezwstydni są raczej biegający na golasa mężczyźni. I pomyśleć, że zabraniają kobietom pływać, chociaż — roześmiała się — mamy mniej do ukrycia niż oni. 29 ,,,-.rv-ił'J..'' ? ". ."S^ŚJ i — Szpiegowałaś! — krzyknął Leon. — Mam nadzieję, że nikt cię nie widział. __ No, ktoś jednak mnie widział, bo skąd dowiedziałaby się mama? - Od pani Mortimer — szepnęła Hilda. — Jej o wszystkim powiedział mąż i uznała, że powinna mnie powiadomić. — Szybciej nie mogła się zjawić — zauważyła Laura. __Pewnie pobiła rekord świata w chodzeniu. — A jeśli ktoś przy mnie o tym wspomni? — Leon nie mógł otrząsnąć się z szoku. — Będę w okropnym położeniu. __ Zawsze możesz powiedzieć, że nie jestem twoją siostrą, tylko pokojówką — podsunęła dziewczyna wesoło. Leona jednak wcale to nie rozbawiło. — Gekawe, jak to przyjmie ojciec. — To samo ja jej powtarzam — lamentującym tonem dodała Hilda. — Fowler dostanie ataku. Laura nie obawiała się ataków Fowlera. Był jak pies, co głośno szczeka, ale nie gryzie. Zastanawiała się, czy ludzie naprawdę wierzą w te wszystkie bzdury, którymi ich karmi, jakby tylko on — niczym kaznodzieja głoszący o piekle i wiecznym potępieniu — mógł ich zbawić. W porannej gazecie znalazła oświadczenie, które Leon wczoraj przywiózł. Nazwał je „oświadczeniem dla prasy", lecz Cosmo Newgate, właściciel, wydrukował je w dziale listów od czytelników. Nie mogła się doczekać, kiedy Leon zejdzie na śniadanie, tak bardzo chciała mu je pokazać. Teraz on dostanie ataku, taki z niego tchórz. Laura nigdy nie potrafiła pojąć, dlaczego Leon i matka nie sprzeciwią się Fowlerowi. Zwłaszcza Hilda. Gdyby się postarała, mogłaby wziąć męża pod pantofel i zatruć mu życie, a ona tylko jęczała i wzdychała, kontenta ze swego wiecznego niezadowolenia, przyjmując jego tyranię jako los żony. Laura chętnie wracała myślą do czasów, gdy matka była szczęśliwa. Mieszkali wtedy na głównej farmie w Bathurście; żyjąc w bogactwie i prestiżu Hilda dowiodła, że jest znakomitą panią domu. Jednakże ambicje Fowlera zabrały ją od rodziny i przyjaciół do tego dziwacznego miasta w Queens-landzie, gdzie od razu okazało się, że jest żoną posła, który 30 więcej czasu spędza w parlamencie w Brisbane niż w domu. Na szczęście, choć matka na to też narzekała. Dla Laury wzrastanie na farmie było świetną zabawą. Jako dziecko nigdy się nie nudziła, uwielbiała konie i liczną gromadkę domowych zwierząt. Niczego nie brakowało jej do szczęścia, dopóki nie wysłali jej do szkoły z internatem w Sydney. Wciąż jeszcze wspominała ten okres ze złością. W przeciwieństwie do brata nienawidziła szkoły. Nauczycielka była przerażona jej językiem, którego nauczyła się od ludzi w oborach i przy strzyżeniu owiec; surowo karano ją za opieszałość w nauce, za chłopięcą arogancję i brak pokory, cechy absolutnie niedopuszczalne u młodej damy. A kiedy wreszcie uciekła do mieszkającego w Sydney stryja, wyrzucili ją. Podobnie jak z następnej szkoły, tym razem za samotne spacery po pobliskiej plaży. Nauczyciele nie rozumieli, że dla dziewczyny w rodzaju Laury brama szkoły nie tylko jest symbolem bramy więzienia, lecz także stanowi wyzwanie. Podburzana przez koleżanki, zachwycone obecnością bun-towniczki, poszła nawet kąpać się we wzburzonym morzu na plaży Coogee. Tej radości nigdy nie zapomni: dotyk krystalicznie czystej fali, jej potęga, to były cudowne wrażenia... mimo że policjant aresztował ją, gdy tylko wyszła na brzeg. I na tym skończyła się szkolna edukacja Laury. Rodzice zgodzili się, żeby zamieszkała u stryja Williama i jego żony w Bondi, ojciec natomiast zajął się porządkowaniem swoich spraw. Na odległość przyrzekł córce lanie, jakiego w życiu nie dostała, jednakże półtora roku później, kiedy rodzina wyruszyła w rejs do Rockhampton, zupełnie o swej obietnicy zapomniał. Laura zawsze pragnęła wrócić na wieś i przysięgała sobie, że kiedyś to uczyni. Jak mówiła przyjaciółkom, wyjdzie za farmera i będzie żyła długo i szczęśliwie, hodując konie. A może będzie miała własną farmę. Stryj William bardzo ją lubił i obiecał, że nie zapomni o niej w testamencie. I nie powinien, myślała Laura. Jej wygnanie w Bondi okazało się dla rodziny Maskeyów doskonałym wyjściem. Żona Williama, Freda, miała skłonność do nieprzyjemnych „napadów", jak je nazywano. Prawdę mówiąc, stawała się nieobliczalna i potrafiła zaatakować służbę tasakiem, co Williamowi sprawiało straszne kłopoty, bo żadna pokojówka ani kucharka za skarby świata nie chciała pracować u niego 31 na stałe. Tak więc Laura wzięła na siebie obowiązki gospodyni i jako jedyna potrafiła uspokoić Fredę. — Ona się boi, to wszystko — tłumaczyła służącym. — Myśli, że musi się bronić. Słyszy głosy, które jej mówią, że ludzie chcą ją zabić, więc uprzedza atak. W końcu jednak biedną Fredę oddano do domu wariatów i Laura przestała być potrzebna Williamowi. A kiedy Freda umarła, stryj przeniósł się do Londynu. Po tych wszystkich przejściach Rockhampton nie było wcale takie złe. Laura uwielbiała jeździć konno brzegami głębokiej rzeki Fitzroy albo siedzieć w cieniu płaczących wierzb, czując ten sam spokój i rozleniwienie, które widziała w poruszających się wolno gałązkach. Czasami brała szkicownik i próbowała uchwycić ten krajobraz jak z pocztówki, uważała jednak, że jej rysunki nie oddają wielkiej rzece sprawiedliwości. Pokojówka przyniosła depeszę zaadresowaną do Leona, którą jej matka natychmiast otworzyła. — Ojciec wraca do domu następnym statkiem pocztowym — oznajmiła. Laura skrzywiła się. — Zawsze ganisz mnie za maniery, a ja uważam, że czytanie cudzej korespondencji jest wyjątkowo niegrzeczne. — Depesza to nie korespondencja — odpaliła Hilda — a poza tym nadawcą jest wasz ojciec. — A jaki to ma związek? Nie wiedziałaś, od kogo jest depesza, dopóki jej nie otworzyłaś. — Będę ci wdzięczna, jeśli zajmiesz się swoimi sprawami. Na twoim miejscu bardziej bym się przejmowała własnym zachowaniem. Nie myśl, że ojciec nie dowie się o twojej ostatniej eskapadzie. — Och, jestem pewna, że się dowie — odparła Laura sarkastycznie. Zręcznie wsunęła nóż w soczysty owoc mango, odcięła ćwiartkę i włożyła w usta. Nie mogła im powiedzieć, że Amelia, córka Boyda Robertsa, jednego z filarów miasta, sprowokowała ją do tej wyprawy. Uśmiechnęła się ironicznie. Wszyscy powtarzali, że Amelia to taka miła dziewczyna! Zawsze ubierała się w róże i błękity, spod wymyślnych kapelusików spływały czarne 32 loki, uroczo wijąc się wokół twarzy, lecz za to fasadą krył się łobuziak. Miała na koncie więcej psikusów niż małpka na drążku, choć nigdy jej nie przyłapano. Działała skrycie i czasami, tak uważała Laura, niegodziwie. Podsłuchiwała wszystkich, którzy przychodzili do ich wielkiego, przestronnego domu, a potem powtarzała plotki Laurze. Kiedy obie dziewczyny siedziały grzecznie przy popołudniowej herbacie z Robertson i jego przyjaciółmi, Laura nagle odkrywała, że kawę ma zaprawioną alkoholem, zwykle koniakiem, i musiała pić pod wyzywającym spojrzeniem przyjaciółki, która piła to samo. Roberts był wysokim, przystojnym mężczyzną, dobiegającym pięćdziesiątki, jak przypuszczała Laura, z siwiejącymi na skroniach ciemnymi włosami i starannie przystrzyżonym wąsem. Odszedł z wojska i wyruszył na północ, gdzie znalazł fortunę, i to w bardzo spektakularny sposób. Ludzie powiadali, że Boyd Roberts był jednym z pierwszych poszukiwaczy, którzy trafili na żyłę złota w Canoonie i wrócili do Rockhampton z wypchanymi sakwami. Obecnie miał dwie kopalnie; mówiono, że jak królowi Midasowi wszystko, czego się tknął, zamieniało się w złoto. Pomyślność ta wszakże nie spłynęła na jego żonę, która kilka lat wcześniej umarła na zapalenie płuc. Roberts zbudował wspaniałą rezydencję na wzgórzu nad miastem, zapełnił ją służbą, tak by jego córeczka miała jak najlepszą opiekę, i nie szczędził wydatków dla swojej małej Amelii. Mogła mieć wszystko, o czym tylko zamarzyła. Laura dziwiła się, że potrzeby Amelii są tak trywialne. Nie pragnęła podróżować, poznawać świata, interesowały ją wyłącznie stroje i piękna biżuteria, ponieważ stanowiły część jej planu polegającego na znalezieniu odpowiedniego męża. W wieku osiemnastu lat wiedziała dokładnie, jak będzie wyglądała jej przyszłość. Wyjdzie za mąż i zamieszkają z jej ojcem, żyjąc długo i szczęśliwie w ukochanym przez nią domu, któremu nadała nazwę Piękny Widok. Bardzo często do Pięknego Widoku przyprowadzano samotne młode damy, by poznały pana Robertsa, jednakże Amelia traktowała je jak zagrożenie. Przydarzały im się dziwne rzeczy: ginęły rękawiczki, wiklinowy fotel, na którym siedziały, nagle zaczynał się chybotać, z fałd spódnic wy- 3 Nad wielką rzeką 33 skakiwały myszy. W bardziej wyrafinowany sposób Amelia je komplementowała. Rozwodziła się nad strojami, fryzurami, biżuterią, zmuszając zmieszane kobiety, by mówiły tylko o sobie, wiedziała bowiem, że ojca nudzą takie rozmowy. Doprawdy wizyta w Pięknym Widoku bywała ciężkim przeżyciem dla ambitnych wdów lub nerwowych panien, lecz zawdzięczały to wyłącznie Amelii, która starannie wszystko inscenizowała. Dziwne zdaniem Laury było to, że uprzejmy i czarujący Boyd Roberts jakoś nigdy się nie zorientował, co knuje córka. Leon wszedł do jadalni w nieskazitelnie białej koszuli z żabotem i w beżowych bryczesach, natychmiast też zauważył leżącą na stole depeszę. — To od ojca? — Tak, kochanie — odparła Hilda. — Wraca do domu następnym statkiem pocztowym. Pokiwał głową bez entuzjazmu. — Muszę zorganizować przyjęcie powitalne. Wy też weźmiecie w nim udział. — Naturalnie — uśmiechnęła się Hilda. — List ojca został wydrukowany — rzuciła Laura niewinnie. — Jaki list? — Leon złapał gazetę. Szybko trafił na odpowiednią kolumnę i usiadł przygnębiony. — O mój Boże! Wszystko będzie na mnie. — Co, kochanie? — zapytała Hilda. — A jakie to ma znaczenie, skoro dano mu możliwość wyrażenia swoich poglądów? — Kolosalne! Każdy łachudra może napisać list do gazety. Gdyby Cosmo opublikował to jako oświadczenie, ukazałoby się jako wiadomość, a nie zostało przesunięte na ostatnią stronę. Poparłby też argumenty ojca. — Sądzisz, że Cosmo nie chce nowego stanu na północy? — zaciekawiła się Laura. — Och, jeszcze nie zdradził się ze swoją opinią. Jasne jest natomiast, że nie chce ojca jako premiera. — A kogo chciałby w tej funkcji? — odezwała się Hilda. — Wasz ojciec jako poseł ma odpowiednie doświadczenie. Nikt nie dorasta mu do pięt. — Z wyjątkiem pana Robertsa — odparła Laura. 34 — Roberts? — powtórzył Leon wyraźnie poruszony. — Jego przecież nie interesuje polityka. — Ależ tak — uśmiechnęła się dziewczyna. — Powiedziała mi o tym Amelia. Hilda z trzaskiem odstawiła filiżankę na spodek. — Wielki Boże! Czy nie dość, że musimy znosić w mieście tak niebezpiecznego człowieka jak on, to jeszcze się mu zachciewa aspirować do parlamentu? — Mamo! — przerwała ostro Laura. — Nie wiem, skąd bierzesz te bajki. Pan Roberts nie jest niebezpieczny. Jest bardzo miły. — Dużo tam wiesz — odparł Leon. —Ten człowiek miał straszną reputację na polach złotonośnych. Mówią, że nieuczciwie zdobył pierwsze działki, że kopalnia Starlight należała do starego Szkota, który zniknął w tajemniczych okolicznościach. — Dlaczego w takim razie nie podali go do sądu? — zaperzyła się Laura. — Ponieważ nikt nie był gotowy stawić czoła Robert-sowi i jego pachołkom. Dalej nikt nie jest. — Nie wierzę ci. A poza tym on zatrudnia górników, a nie pachołków. — Lepiej, gdybyś nie chadzała do tego domu — zwróciła się Hilda do córki. — Twojemu ojcu nie będzie się to podobać. Poza tym słyszałam, że Roberts zabawia swoje bogdanki w bardzo nieprzyzwoity sposób. — To nieprawda! Z Amelią stojącą na warcie każda bogdanka, jak je nazywasz, będzie miała szczęście, jeśli wytrwa dziesięć minut. — Naprawdę? — zapytał Leon zaintrygowany, Laura jednak nie miała zamiaru rozwijać tematu — byłoby to nielojalne wobec jej przyjaciółki. Letnie ulewy obmywały miasto, kiedy Fowler wrócił do domu, tak więc na nabrzeżu witał go tylko Leon, co było marnym początkiem kampanii. Gniewnym gestem złapał parasol. — Gdzie matka? — Czeka z Laurą w Criterionie. Przygotowałem przyjęcie w hotelu, ale nie pojawiło się zbyt wiele osób. 35 ?I?? — Głupcy! Boją się mżawki! — Nie o to chodzi. Zebrali się w pubie, by uczcić odkrycie żyły złota w Strumieniu Krokodyli. Mówią, że tym razem jest bardzo bogata. Chociaż Fowler zapamiętał sobie tę informację jako kolejny gwóźdź do trumny południowych przedstawicieli — bogactwa północy przewyższają o niebo ich wkład do szkatuły stanu — dalej był poirytowany. Wszedł do sali bankietowej, gdzie zakąski i napoje czekały na przykrytych śnieżnobiałymi obrusami stołach, jedzenie po jednej stronie, picie po drugiej, i zobaczył ledwo kilkanaście osób, które stały zbite w gromadkę z minami wyrażającymi coś na kształt poczucia winy. Podeszła do niego żona i pocałowała w policzek. — Witaj w domu, kochanie. Jak było w Brisbane? Ignorując ją, syknął do syna: — I to wszystko? — Przyzwyczaił się, że na spotkania z nim przybywa co najmniej sto osób. Złoto czy nie, Leon powinien był lepiej się postarać. Odciągnął go na bok.—Jest tu dość jedzenia, by wyżywić całą armię. Zrobisz ze mnie pośmiewisko. Natychmiast sprowadź mi więcej ludzi. — Skąd? — Guzik mnie to obchodzi, do jasnej cholery. Z baru! Z ulicy! Zobacz, kto zatrzymał się w hotelu. Po prostu ich sprowadź! Po czym z zawodowym uśmiechem ruszył ku garstce swych lojalnych zwolenników. — Więcej dla nas zostanie — zażartował biorąc szklaneczkę z whisky. — Proszę bardzo, częstujcie się. Talerze w ruch! Powiem wam coś, moi drodzy, nie ma jak w domu. — Uścisnął dłonie, skomplementował dwie damy za to, że nie stchórzyły przed żywiołem, i starał się nie patrzeć na drzwi, przez które do sali wpływała dziwaczna zbieranina obcych. — Wygląda na to, że następnym razem będziesz musiał wymyślić lepszą zachętę — odezwała się Laura stając obok ojca. — O czym ty mówisz? Jaką zachętę? — Sama nie wiem. Jeśli jednak pojawią się rywale, trzeba będzie czegoś więcej niż darmowego poczęstunku, by 36 mmmm- ściągnąć ludzi na twoje spotkania. Nikt tu nie przymiera głodem. W jej słowach na temat zachęty pobrzmiewała nutka prawdy i Fowler w duchu przyznał jej rację, ale rywale? — Jacy rywale? — Pan Roberts będzie twoim przeciwnikiem w następnych wyborach. Wiadomość wstrząsnęła Fowlerem, był jednak dobrym pokerzystą. — I co z tego? Jestem posłem z Rockhampton i bez trudu zachowam fotel w parlamencie Queensland albo Capricor-nii. — Taką nazwę nadadzą nowemu stanowi? — To chyba oczywiste, prawda? Rockhampton leży na zwrotniku Koziorożca. Prowadził rozmowę z córką, chcąc zyskać na czasie; teraz, kiedy w sali zebrał się spory tłumek, ruszył, by wszystkich powitać. Laura wypiła szklankę piwa imbirowego, poczęstowała się winnymi truflami i wycofała na ubocze. Tymczasem Leon pomiędzy dwoma stołami ustawił obite czerwonym pluszem pudło. Damy usadowiły się wygodnie, Fowler rozpoczął przemowę, a Laura dołożyła starań, by ze swego miejsca mieć widok na całą salę bez konieczności odwracania się plecami do ojca. Jego mowy nudziły ją, o wiele bardziej zajmujące było studiowanie reakcji słuchaczy. Widywała takich, co gadają, i takich, co drzemią, wiercipięty i nadstawiających bacznie uszu, przede wszystkim jednak wypatrywała krzykaczy. To dzięki nim działo się coś interesującego. Na nieszczęście dzisiaj żadnych nie dostrzegła, Fowler gadał i gadał, o mało nie zasnęła. To by na nią sprowadziło gniew Boga! Prostując się zauważyła, że przy sąsiednim stoliku wysoki mężczyzna ukradkiem ściąga najpierw jedno kurze udko, potem drugie i ze smakiem zajada, słuchając o sprawach wagi państwowej. Kiedy Laura się uśmiechnęła, mrugnął do niej znacząco. Następnie Carter Franklin, dyrektor Banku Komercyjnego i naturalnie bankier Fowlera, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami wygłosił krótką mowę powitalną, a potem 37 oznajmił, że australijskie suwereny zostały uznane za legalny środek płatniczy w Wielkiej Brytanii. Wieść przyjęto radosnymi okrzykami. Po tych słowach Fowler ponownie zabrał głos. — Dla uczczenia tej wiekopomnej chwili w przyszłą sobotę w moim domu sprezentuję nowo wybite suwereny jako pamiątki tym gościom, do których uśmiechnie się szczęście. Dom będzie otwarty od drugiej po południu. Zapraszam wszystkich. Jak szybko! pomyślała Laura. I co za brawura! Ojciec wziął sobie do serca jej aluzję o zachęcie. Kampania wyborcza może być całkiem zabawna, jeśli będzie wyścigiem pomiędzy jej ojcem a ojcem Amelii. Pieniądze przeciwko pieniądzom. Wątpiła, żeby ktokolwiek inny mógł dotrzymać im kroku. Leon podszedł do siostry. — Chyba jednak poszło całkiem nieźle, prawda? — zapytał nerwowo. Laurze zrobiło się żal brata. — W sumie nieźle. Przynajmniej mógł przemawiać do kilku nowych twarzy, a nie do tych samych ludzi co zawsze. Kim jest ten człowiek, który okopał się przy szarlotkach? — To MacNamara. Złapałem go, jak meldował się w hotelu. Ma farmę Oberon na wschód od łańcucha Berserker. Hoduje bydło. Nie narzekają na brak gotówki, cała ta rodzina. Mają farmy od Hunter Valley aż do Townsville. Laura szturchnęła go łokciem. — Ojciec cię woła. Leon obejrzał się i natychmiast ruszył ku ojcu, Laura zaś podeszła do nieznajomego. — Smakował panu lunch, panie MacNamara? — Bardzo, panno Maskey — uśmiechnął się. — Umierałem z głodu! Dojechałem do miasta w samą porę. Zaintrygowało ją, że oboje zadali sobie trud, by poznać swoje nazwiska, a równocześnie jej to pochlebiło. Pomyślała, że ma najpiękniejszą twarz na świecie, o ile można tak powiedzieć o mężczyźnie. Łagodne piwne oczy, ciemne kręcone włosy, gładkie rysy i uroczy uśmiech. Przyjacielski uśmiech. Nie chciała się z nim rozstawać. 38 — Ma pan ochotę na drinka? — Wolałbym filiżankę herbaty. — Zaraz ją pan dostanie — odparła Laura wesoło. Siedziała koło niego, podczas gdy pił, i odpowiadała na jego pytania dotyczące zebrania. Z przyjemnością. — Pani ojciec to dobry mówca, wolałbym jednak, żeby został przy jednym zajęciu. — To znaczy? — Tym, które już ma. Reprezentowaniu okręgu w parlamencie stanowym. Jestem przeciwny separacji, za wcześnie na to. Queensland potrzebuje wszystkich zasobów, rozdział na tak wczesnym etapie byłby katastrofą. Dziel i podbijaj, to stara zasada, ale prawdziwa. — Ale kto by nas podbił? — Finanse. Ogromne długi ściągnęłyby tylko biedę na ludzi. Stan już teraz boryka się z trudnościami, dwa skarbce walczące o jedną kiesę jeszcze by sytuację pogorszyły. — Jednakże na północy mamy złoto i bydło, w gruncie rzeczy utrzymujemy Brisbane i okręgi południowe. — Pani naprawdę w to wierzy? — MacNamara był szczerze zdziwiony. W tej chwili podszedł do nich Leon. — Proszę wybaczyć, panie MacNamara. Musimy już iść, Lauro, mama mówi, że czas na nas. Zajmę się bagażem ojca. Oczy MacNamary błyszczały. — Nasłuchała się pani za dużo mów ojca. Mam nadzieję, że wybaczy mi pani, iż nadużyłem jego gościnności pod fałszywym pretekstem, ale głodny człowiek nie może odmawiać. — Nic się nie stało — odparła Laura wielkodusznie. — Pańskie opinie wydają mi się całkiem interesujące. Mam nadzieję, że smakował panu posiłek. Prawdę mówiąc, jutro też jestem tu umówiona na lunch. Może wtedy moglibyśmy dokończyć naszą rozmowę? — Było to straszne kłamstwo, ale jakoś z tego wybrnie. Amelia będzie musiała jej towarzyszyć. — Niestety, chyba nie — zasmucił się MacNamara. — Jutro mam mnóstwo zajęć. 39 — Doskonale. — Laura wyciągnęła do niego rękę. — Miło było poznać pana. Wiedziała, że myśl taka godna jest podlotka, wydało jej się jednak, że trzymał jej dłoń dłużej, niż było to potrzebne, jakby w gruncie rzeczy wcale nie chciał się z nią rozstawać. Przypuszczalnie się myliła. Niemniej jego dotyk sprawił, że zrobiło jej się cieplej na duszy, i poczuła dreszcz podniecenia, gdy opuszczała hotel w towarzystwie rodziców. MacNamara! Był po prostu boski. Nie mogła się już doczekać, kiedy o wszystkim opowie Amelii. I dostrzegła jego wahanie. Może jednak znajdzie czas na lunch — w końcu przecież mieszka w tym hotelu. Po raz drugi w tym tygodniu Laura odłożyła na bok wygodne wiejskie ubranie i wystroiła się „do miasta". Wybrała starannie, wiedziała bowiem, że poprzedniego dnia inicjatywa należała do niej, i obawiała się, że mogła go wystraszyć. Niektórzy mężczyźni obrażają się, kiedy damy przejmują inicjatywę, zachowują się, jakby prowadzenie nie tylko w tańcu było danym im przez Boga prawem. Z drugiej zaś strony, pomyślała z uśmiechem, wątpiła, by MacNamara był taki sztywny. Luźno zasznurowała gorset — nawet dla niego nie zamierzała się dusić — po czym włożyła suto marszczoną halkę i swoją ulubioną suknię z niebieskiego jedwabiu. Miała nisko wycięty dekolt, ładny i dający ochłodę w upalne dni, wykończony zakładkami z żorżety. Krawcowa chciała dodać jeszcze warstwę, lecz Laura odmówiła, nienawidziła falbanek. Nalegała za to, żeby talia była nieznacznie opuszczona, a spódnica obficie marszczona, tak by układała się swobodnie i podkreślała cudownie mieniące się barwy wywoływane grą światła i cienia. Po dyskusjach z krawcową Laura zgodziła się na dodatkowe fałdy z tyłu oraz ogromną płaską kokardę w pasie, prawie turniurę. Studiując rezultat w lustrze, musiała przyznać, że suknia okazała się bardzo stylowa. Włożyła słomiany kapelusz, włosy spięła opaską i zaczęła szukać w szufladzie odpowiednich rękawiczek. — Dokąd się wybierasz? — W progu stała matka. — Na lunch z Amelią. 40 — Mówiłam ci, żebyś więcej nie chodziła do domu Robertsów. — Ojciec mi nie zabronił. — Ale to zrobi. Spodziewałam się, że zostaniesz w domu i pomożesz mi przygotować to przyjęcie, które mi narzucił — powiedziała płaczliwie matka. — Nie zadaje sobie trudu, żeby wcześniej to ze mną ustalić, tylko mówi, że przychodzi do nas Bóg wie kto. Otwarty dom w niedzielę po południu! Co oznacza, że nie mam pojęcia, ile osób się pojawi ani jakich właściwie ludzi będę zmuszona przyjmować. Naprawdę, tym razem przesadził. Mam przygotować poczęstunek dla wszystkich obiboków i latawic w mieście? — Mamo, muszę już iść. — Laura przerwała tę litanię narzekań. — Jutro ci pomogę. — A jak się tam dostaniesz? W tym stroju nie możesz wsiąść na konia. — Amelia przyjedzie po mnie swoim powozem. Hilda cmoknęła z dezaprobatą. — Ojciec skandalicznie ją psuje. Nigdy nie słyszałam, żeby młoda dziewczyna miała własny powóz i stangreta. — To mały powóz — odparła Laura, starając się nie rozsierdzić matki, która była przekonana, że córka wybiera się do Pięknego Widoku, a nie do hotelu przy tej samej ulicy. — Pan Roberts kazał zbudować go w odpowiedniej skali i jest naprawdę bardzo wygodny, a w porze deszczowej wprost nieoceniony. Ty też powinnaś mieć powóz, mamo. Nikt w mieście nie miał powozu. Kiedy jazda konno z jakichś względów nie pasowała do okazji, kobiety podróżowały gigami albo dwukółkami zaprzężonymi w kucyki. Luksus, jakim cieszyła się Amelia, powodował w Rockham-pton mnóstwo plotek i zawiści, co bardzo ją radowało. Hilda podążyła za Laurą w dół po schodach, nie przestając narzekać. — Dobrze, że Amelia jest taką miłą panienką z doskonałymi manierami, bo ojciec kompletnie by ją zepsuł. — Tak, oczywiście. — Laura stłumiła śmiech. — A oto i ona. — Dzień dobry, pani Maskey! — zawołała Amelia z okna powozu, który właśnie zajechał. — Mam nadzieję, że znajduję panią w dobrym zdrowiu. 41 — Dziękuję, panno Roberts, nie narzekam — odparła Hilda sztywno. Skorzystała z pierwszej okazji przyjrzenia się powozowi z bliska i nie pominęła żadnego szczegółu. Zmierzyła wzrokiem odzianego w liberię stangreta, który zamknąwszy za Laurą drzwiczki, wrócił na swoje miejsce na koźle. Nie wygłosiła jednak żadnego komentarza, zawołała tylko do Laury: — Nie spóźnij się, mamy gości na obiedzie! — Jakich gości? — ożywiła się Amelia. — To tylko państwo Franklinowie — odparła Laura i zaraz schyliła głowę. — Szybko! Nie patrz tam. Kapitan Cope idzie ulicą. — Bobby Cope? Nie rób takiej miny, według mnie jest czarujący. — Ja tak nie myślę, to rozpustnik. — Nie jest wcale rozpustnikiem, tylko lubi flirtować, a mnie to nie przeszkadza. Miło z nim przebywać. Wiesz, twoja matka wydawała się całkiem spokojna. Czyżby pozwoliła ci iść do hotelu bez przyzwoitki? — Nie pozwoliła, myśli, że jedziemy do ciebie — uśmiechnęła się Laura. — A co powiedział twój ojciec? — Nie pytał. Nie byłby taki okropny. Laura wyprostowała się. — Każ stangretowi stanąć! Minęliśmy hotel. — Nie panikuj, wszystko w porządku. Powiedziałam mu, że najpierw zrobimy rundę przez miasto, żeby ludzie mieli o czym gadać. — Poprawiła wysoki, obszyty różowo--białą kratką czepek, pasujący do bawełnianej sukni w ten sam wzór, i zawiązała pod brodą różową wstążkę z satyny. — Oprzyj się wygodnie — poleciła przyjaciółce, gdy powóz z Fitzroy Street skręcił w East Street. — Patrz prosto przed siebie. Wszystko zepsujesz, jak zaczniesz machać do przechodniów. — Do nikogo nie zamierzam machać! — obruszyła się Laura. — A może zatrzymamy się i zrobimy małe zakupy — zaproponowała Amelia. — Nie! W żadnym razie! Spóźnimy się na lunch. — No dobrze. Tak ci na tym zależy, myślę, że chyba rzeczywiście zadurzyłaś się w tym MacNamarze. Umie- 42 ram z ciekawości, żeby go zobaczyć. Jesteś pewna, że tam będzie? — Nie wiem. Mówiłam mu, że my będziemy. — Ale myślisz, że cię lubi? — O tak. Ma czarne włosy i najśliczniejszy uśmiech na świecie. Jest bardzo przystojny, choć na policzku ma niewielką bliznę, ale to tylko dodaje mu uroku. To takie męskie... — Ojej — mruknęła Amelia. — Lepiej uważaj, bo mnie też może się spodobać ten twój przystojniak. — Nie waż się — ostrzegła ją Laura. Dwie młode damy majestatycznie wysiadły z powozu i wkroczyły do foyer hotelu Criterion. Kiedy oczy przywykły im do mroku po oślepiającym słońcu na dworze, zignorowały spojrzenia mężczyzn z baru po prawej i skierowały się prosto do sali jadalnej. Gunnar Thomas, właściciel hotelu, wyszedł z baru i przyjrzał się im zdziwiony. — Co mogę dla was zrobić, moje panny? Rzecz niesłychana, by młode dziewczęta same spożywały posiłek w restauracji, Amelia jednak miała w zanadrzu stosowną odpowiedź. — Mój ojciec zje tu z nami lunch — oznajmiła. — Byłybyśmy ogromnie wdzięczne, gdyby posadził nas pan koło drzwi, panie Thomas, tak byśmy mogły go wypatrywać. — Oczywiście, moja droga. — Thomas ruszył przodem, a Amelia triumfalnie szturchnęła Laurę łokciem. — Ale heca! — szepnęła, gdy skromnie usiadły. Świadoma, że spoza palm w donicach przyglądają im się inni goście, Laura wodziła wzrokiem po czerwonych aksamitnych zasłonach zdobionych złotymi sznurami, stojącym zegarze i obrazach przedstawiających psy myśliwskie, nie chciała bowiem, żeby Amelia pomyślała, iż bardzo się denerwuje. Mimowolnie zerkała w stronę drzwi, lecz Mac-Namary nie było. — Czy szanowne panie chcą od razu złożyć zamówienie, czy też wolą zjeść coś lekkiego w oczekiwaniu na pojawienie się dżentelmena? — zapytał kelner. 43 — Nie będziemy czekać — odparła Amelia wyniośle. — Może przyjść w każdej chwili. Dla mnie proszę ostrygi i pieczonego kurczaka. A ty, Lauro? — To samo proszę — rzekła Laura, zupełnie niezain-teresowana jedzeniem. Amelia za to miała wilczy apetyt. — Weźmiemy też pudding śliwkowy z mnóstwem bitej śmietany. — Oddała ręcznie pisane menu kelnerowi i dodała: — A teraz prosimy o świeży chleb i masło. Kiedy kelner odszedł, zwróciła się do Laury: — Zamówmy butelkę wina. — Nie chcę wina — odrzekła Laura. — I ty też nie chcesz. Nie bądź śmieszna. — Wcale nie jestem śmieszna, to ty psujesz całą zabawę. I gdzie się podziewa ten twój przyjaciel? Dlaczego nie pójdziesz i nie zapytasz, czy jest w hotelu? — Nie zrobiłabym tego, za nic w świecie. — A ja tak—zachichotała Amelia.—Jeśli jest taki miły, jak mówisz, poszłabym go szukać. Kelner przyniósł im piwny chleb i schłodzoną miseczkę wiórków maślanych, potem wrócił z tacą wielkich ostryg w muszlach. Amelia ze słodkim uśmiechem błądziła wzrokiem po sali, zmuszając tych, co przyglądali się im z dezaprobatą, do odwrócenia oczu i zajęcia się swoimi sprawami. — Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę twojego kawalera. — Ochoczo zabrała się do ostryg. — On nie jest moim kawalerem — zaprotestowała Laura. — Jeszcze nie — uśmiechnęła się Amelia, po czym spojrzała w stronę drzwi. — Och, popatrz, kto tu jest! Serce Laurze skoczyło w piersiach, by zaraz ścisnąć się z rozczarowania na widok Bobby'ego ????'?. — Oczom własnym nie wierzę! — powitał je wylewnie. — Dwie urocze damy zdane na same siebie. — Czekamy na pana Robertsa — wyjaśniła Laura zimno. — Nigdzie go nie widziałem. Czy na razie mogę się do pań przyłączyć? — Nie ma takiej potrzeby — odparła. 44 — Byłoby bardzo miło z twojej strony — przemówiła równocześnie Amelia. Laura posłała jej oburzone spojrzenie, jednakże niezrażona tym przyjaciółka ciągnęła: — To dość niezręczna sytuacja, że jesteśmy tu tylko we dwie. Nic nie mogło go powstrzymać. Cope usiadł przy stole i zachęcony przez Amelię postanowił razem z nimi zjeść lunch. — Zamów ostrygi—poradziła Amelia. — Są absolutnie przepyszne. — No, nie wiem. Nie jestem do nich przekonany. Lauro, tobie chyba też nie bardzo smakują. Dziewczyna zalała się rumieńcem. Jadła wolno, by jak najbardziej przedłużyć posiłek, by dać panu MacNamarze czas na pojawienie się. — Ależ wręcz przeciwnie — mruknęła. — Ha, muszę powiedzieć, że wyglądasz dzisiaj wprost oszałamiająco. Ta suknia pięknie ci pasuje, prawda, Amelio? — Tak, nie najgorzej — naburmuszyła się Amelia. — Sama ją uszyłaś? Zdając sobie sprawę, że zaraz stanie się tematem jednej z przewrotnych rozmów Amelii, Laura zmieniła temat. Przyjaciółka nienawidziła rozmów o polityce. — Co sądzisz o nowym premierze, tym Macalisterze, kapitanie Cope? — To głupek. Wczoraj wieczorem rozmawiałem o nim z twoim ojcem. A przy okazji, zaprosił mnie do was w następną niedzielę. Jak mi się wydaje, przyjmujecie gości. Może pozwolisz, żebym cię eskortował? — Bobby, nie potrzeba mi eskorty we własnym domu. — Przyjęcie? W następną niedzielę? — wtrąciła Amelia. — Czy ja też jestem zaproszona? — Oczywiście — odrzekła Laura z roztargnieniem, jednym okiem zerkając na drzwi. — Cudownie — uśmiechnęła się Amelia. — Będę musiała sprawić sobie nowy strój na tę okazję. A może sama też w którąś niedzielę zaproszę gości na herbatę? Miałbyś ochotę przyjść, kapitanie? — Byłbym zaszczycony. — Twarz Bobby'ego wyrażała nikły entuzjazm, lecz Amelia była w siódmym niebie. 45 Laura nie potrafiła pojąć, co przyjaciółka widzi w kapitanie. Wyglądał dobrze w mundurze, to fakt, jednakże krótko obcięte włosy i szeroki wojskowy wąs nie przydawały urody nalanym rysom i grubym wargom. A chociaż maniery ????'? zdradzały beztroskę i dobroduszność, jego oczy pod ciężkimi powiekami stanowiły zaprzeczenie łagodności. Zdaniem Laury były zimne. Podłe. Amelia się z nią nie zgadzała: dla niej oczy kapitana były tajemnicze i podniecające, każda jego cecha wydawała jej się niezwykle atrakcyjna. — Lubisz go tylko dlatego, że zależy mu na mnie — powiedziała jej kiedyś Laura. — Robisz to z przekory. On wcale nie jest miłym człowiekiem. Teraz Amelia była w swoim żywiole, udało jej się nawet skłonić Bobby'ego, żeby zamówił butelkę wina. Laura natomiast z minuty na minutę wpadała w coraz większe przygnębienie, stawało się bowiem oczywiste, że MacNama-ra nie zmienił zdania. Może rzeczywiście miał dzisiaj sporo zajęć, powiedziała sobie. Jeśli jednak wydała mu się interesująca, powinien był dołożyć starań. Po skończonym posiłku Amelia posłała Bobby'ego po powóz. — A więc twój przyjaciel się nie pojawił. Co za szkoda! Może jest w barze albo w swoim pokoju. Dlaczego nie zapytasz? — Nie mogłabym tego zrobić. — Co za bzdury! Ja mogę. — I wezwała kelnera. — Proszę się dowiedzieć, czy pan MacNamara jest w hotelu. Laura niczym skazaniec czekała na wyrok, Amelia tymczasem nie kryła podniecenia. Dla niej eskapada okazała się ogromnym sukcesem. — Nie, panienko — oznajmił kelner. — Pan MacNamara skoro świt opuścił hotel i dotąd nie wrócił. — A niech to — rzekła Amelia do Laury. — To tylko podsyciło moją ciekawość. Wiem, co powinnaś zrobić. Jak wrócisz do domu, zwędź papier listowy ojca i wyślij Mac-Namarze zaproszenie na niedzielę. Oczy Laury zapłonęły. — Tak, to mogę zrobić. Zaproszenia nie trzeba podpisywać. Tylko że do niedzieli on może wyjechać z miasta. 46 Mimo to warto spróbować. Nie możesz czekać tu cały dzień. Z obecności Bobby'ego ????'? zdały sobie sprawę dopiero wtedy, gdy się odezwał. — A co wy, dwa łobuziaki, knujecie? — zapytał ze śmiechem. Amelia zatrzepotała rzęsami. — Ojej, jak możesz tak mówić! Proponowałam, żebyśmy teraz wszyscy pojechali do mnie i zagrali w karty. — Dobra — zgodził się Bobby. — Chyba mogę pojechać. Pana Robertsa musiało coś zatrzymać. — Zapomina o różnych rzeczach — odparła Amelia gładko. — Jedźmy już. — Ja muszę wracać do domu — powiedziała Laura. Amelia uśmiechnęła się chytrze. — Naturalnie, Laura nie może z nami pojechać, ma Ust do napisania. Będziesz musiał zagrać ze mną, Bobby, i nie próbuj oszukiwać. Laura była przygnębiona i poirytowana. Zrobiła z siebie konkursową idiotkę, zadając sobie tyle trudu, by spotkać się z mężczyzną, któremu nie chciało się nawet sprawdzić, czy ona tu będzie. Zastanawiała się, dlaczego tak silnie na nią wpłynął. W końcu rozmawiali tylko kilka minut. Wciąż jednak widziała jego rozbawione oczy. Jaki miały kolor? Były piwne, oczy człowieka z buszu, niemal trwale przymrużone od jaskrawego słońca, lecz bardzo czułe. Troskliwe. I jego głos, miękki, z lekkim śladem irlandzkiego akcentu. Mówił do niej tak, jakby byli jedynymi ludźmi w sali. Próbowała wyrzucić go z myśli, nie mogła uwierzyć, że z powodu nieznajomego tak bardzo się przejmuje. Z ulgą uwolniła się od towarzystwa Amelii i Bobby'ego, zadowolona, że wraca do domu. Zapomnij o MacNamarze, powiedziała do siebie, bawisz się w głupie sztuczki jak Amelia. Powinnaś mieć więcej rozumu. — Ojciec czeka na panienkę w gabinecie — powitała ją pokojówka. Laura rzuciła kapelusz na stojak i rozpuściła włosy, po czym delikatnie zapukała do drzwi. Jak tylko ich zobaczyła, wiedziała, że szykują się kłopoty. Ojciec siedział za biurkiem czerwony jak burak, matka stała 47 obok ze splecionymi dłońmi w swej zwykłej pozie męczennicy. ' . — Najwyższy czas! — krzyknął Fowler na widok córki. — Co masz na swoje usprawiedliwienie? — Powiedziałam ci, żebyś nie szła do domu Robertsa — dodała Hilda. — A, o to chodzi — uśmiechnęła się Laura. — Zmieniłam zdanie. Zjadłyśmy lunch w bardzo przyzwoitym towarzystwie kapitana ????'? w hotelu Criterion. — Ależ masz tupet! — ryknął Fowler, wstając i patrząc na córkę z góry. — Że też ci nie wstyd pokazywać się w mieście! Nie masz żadnych względów na moją pozycję, i to w tak ważnym dla moich spraw okresie. Zachowujesz się jak kobieta lekkich obyczajów! Nie mogę sobie pozwolić na skandal ani teraz, ani kiedy indziej, a ty świadomie szokujesz całe miasto! — Mnie nie chce słuchać — odezwała się Hilda. — Ty ją tak rozpuściłeś. Równie dobrze mogę mówić do ściany. — Ile ty masz lat? Dwadzieścia? — Fowler spiorunował córkę wzrokiem. — Niedługo skończy dwadzieścia jeden — sprostowała Hilda. — Dwadzieścia jeden! Większość dziewcząt w twoim wieku jest już zamężna.—Fowler zwrócił siędo córki:—Nic dziwnego, że nie możesz znaleźć męża, skoro masz taką reputację. — Jaką reputację? — zapytała Laura. — Ludzie ledwo mnie znają. — Naprawdę? — syknął Fowler. — Naprawdę? W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego sierżant uznał za swój obowiązek wziąć mnie na bok i poprosić, żebym trzymał córkę z dala od jeziora Murray? Moja córka! W takim miejscu! Całe miasto o niczym innym nie gada, a ja dowiaduję się ostatni. — Zaczął krążyć po pokoju. — Obwiniam o to ciebie — oskarżycielsko rzekł do Hildy. — Powinnaś mi była powiedzieć, a nie pozwolić, żebym stał się pośmiewiskiem, bo mam córkę, która tylko przynosi wstyd nazwisku Maskey. Cóż, ten problem można rozwiązać. Dłużej na to nie pozwolę. Ma zmienić nazwisko, słyszysz? 48 - Zmienić... nazwisko? — wyjąkała Hilda. — Jak... — Och, na litość boską, nie udawaj głupiej. Znajdź jej męża. Wydaj za mąż. Wy, kobiety, wiecie, jak takie sprawy się załatwia, więc zabierz się do tego od razu. — A ja nie mam tu nic do powiedzenia? — odezwała się Laura. Uświadomiła sobie, że wyprawa nad jezioro była głupim postępkiem, jednakże ojciec przesadzał. — Nie, nie masz nic do powiedzenia. Jest mnóstwo młodych mężczyzn, których można przekonać, żeby się z tobą ożenili za przyzwoity posag. Na przykład kapitan Cope, widziałem, jak ci się przyglądał. — Nie wyjdę za Bobby'ego ????'?, nie możesz mnie do tego zmusić. — Więc znajdź sobie kogoś innego. Masz się wydać tak szybko, jak tylko się da. Twoje dni szaleństw dobiegły końca, wyjdziesz za mąż, ustatkujesz się, a ja wreszcie zrzucę ciężar z głowy. Laura nie mogła nic poradzić na to, że utkwiła wzrok w jego łysinie. Jej spojrzenie rozwścieczyło ojca. — Wydaje ci się, że jesteś cholernie sprytna — powiedział — ale będziesz mnie słuchać. Zrobisz to, co ci każę, albo cię wydziedziczę. Jesteś taka sama jak Leon. A teraz obie stąd idźcie. Mam pracę. ROZD3AŁ DRUGI Cztery lata przed opisanymi tu wypadkami drogi bliźniaków MacNamara, Johna i Paula, zaczęły się rozchodzić. Od tragicznej śmierci ojca młodzieńcy pracowali na rodzinnej farmie Kooramin, usytuowanej na równinach Liverpool w Nowej Południowej Walii. Farma stała się kwitnącym przedsiębiorstwem, Pace byłby z niej dumny, gdyby dożył tej chwili. Pace i jego żona Dolour byli pionierami hodowli bydła, trzech ich synów, bliźniacy i młodszy, zwany Dukiem, urodzili się na farmie. W tamtych czasach wydawało się, że jest położona na kompletnym odludziu, teraz jednak istniały inne posiadłości setki mil dalej <• Nad wielką rzeką 49 na wschód, powstały drogi, miasta się otworzyły i Kooramin stanowił cenny atut. Bliźniacy mieli zaledwie dziesięć lat, kiedy umarł Pace, i strata ta spowodowała emocjonalny kryzys w ich życiu. Dotąd wierzyli, że ojciec jest niezniszczalny, wyczekiwali na jego powrót z wyprawy na wschód, zamiast tego wszakże jego wspólnik, argentyński hodowca bydła Juan Rivadavia, przywiózł wstrząsającą wieść, że ????'? zabili czarni. Nastały miesiące zamętu. Niełatwo było podjąć cugle wypuszczone z rąk przez upartego Irlandczyka, który marzył o najlepszej hodowli bydła w kraju. Jedynie lojalność synów wobec marzenia ojca uratowała rodzinę przed rozłamem. Kochali Kooramin i ta miłość wzięła górę nad nastrojami rodziny i administracyjnymi sporami. Na początku obaj młodzieńcy pragnęli pomóc owdowiałej matce i zawzięcie rywalizowali ze sobą, by ją zadowolić. Była silną, namiętną kobietą, rozumiała ich intencje, lecz nie pochwalała współzawodnictwa. — Nie urządzamy tu wyścigu. Nie pozwolę, żebyście złamali sobie karki dla przyjemności. Chłopcy dorastali, nabierając coraz większej pewności siebie, i dogadzanie mamie straciło na atrakcyjności. Mieli własne pomysły na zarządzanie stadami, rozwiązania, które przejęli od innych hodowców, lecz Dolour nie chciała nawet o tym słyszeć. I chyba sam diabeł maczał w tym palce, że to ona trzymała w garści pieniądze potrzebne im na zakup lepszych byków rozpłodowych oraz nowocześniejszego sprzętu. Pierwszy nie wytrzymał John. — Mamo, to nie jest dobre. Nie mogę stać z boku i patrzeć, jak Kooramin popada w ruinę tylko dlatego, że jesteś skąpa i żal ci każdego funta. — Nie mów tak do mnie — odparła wtedy ostro. — Nie masz pojęcia, co to bieda. Ja mam i nie pozwolę, by to się kiedykolwiek powtórzyło. Muszę się martwić o was trzech. — Ale my nie jesteśmy biedni. Susza minęła, dostajemy dobrą cenę za bydło i najwyższą dzierżawę za wynajem gruntów na innych farmach. Dolour uśmiechnęła się do niego, pozornie kapitulując. Odsunęła do tyłu gęste rude włosy, teraz przetkane siwizną. 50 - Doskonale, skoro potrzeba nam pieniędzy, sprzedamy ziemię na północy. — Nie — wtrącił Paul. — Należy do Duke'a i pozostanie jego własnością, dopóki Duke nie osiągnie pełnoletności i sam nie zdecyduje, co z nią zrobić. — Nienawidzę tego miejsca! — krzyknęła matka. — Wasz ojciec tam umarł. Nie chcę, żeby Duke kiedykolwiek tam jechał. — Mamo — rzekł Paul cierpliwie —już wcześniej o tym mówiliśmy. Nie znoszę tego powtarzać, ale tacie zależało na tamtejszych gruntach, to kraina najlepszego bydła. Pojechał po to i to dostał. Jego życzeniem było, żeby Duke odziedziczył tę farmę, ponieważ wiedział, że tamtejszy region będzie nadawał się do zamieszkania, kiedy Duke dorośnie. Przykro mi, że cię zdenerwuję, ale ta ziemia nie jest na sprzedaż. Matka obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, zadarła głowę i wyszła z pokoju. — Wielkie dzięki. Teraz przez długie dni będzie w fatalnym nastroju — odezwał się John. — A spodziewałeś się, że co powiem? — Nic. Choć nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby się okazało, że wykorzystała Valley of Lagoons, aby zmienić temat. Nie wycisnęliśmy z niej ani grosza, a ja chciałbym zatrudnić ludzi do stawiania ogrodzeń. W przeciwnym wypadku zrobimy to sami. Z nich dwóch John był spokojniejszy, bardziej uczuciowy, przynajmniej z pozoru. Paul ukrywał emocje pod maską humoru. — Często myślę o ojcu — odezwał się John. — Wydaje mi się, że wciąż jest blisko i patrzy na to, co robimy. — Dajże spokój! — prychnął Paul. — Nasłuchałeś się modłów Dolour. ????'? nigdy nie interesowała codzienna krzątanina na farmie. Zajęty był na większą skalę. Razem z Rivadavią kupili ogromną połać ziemi w dolinie Brisbane, a potem wyruszyli zdobywać kolejne grunta. Gdyby dzisiaj żył, dalej krążyłby w poszukiwaniu nowych działek, a my z Dolour prowadzilibyśmy główną farmę. — To trochę niesprawiedliwe — zaprotestował John. — Nieprawda, ja wcale go nie krytykuję. Podziwiałem ojca. Bardzo chciałbym założyć własną farmę, ale wyobraź 51 sobie tylko, jak proszę Dolour o pomoc. Dostałaby irlandzkiej odmiany waporów. — Zrób mi przysługę, nie wspominaj o tym teraz. Musimy jakimś sposobem wydrzeć od niej gotówkę na bieżące potrzeby. Mógłbym pogadać z panem Rivadavią, żeby przemówił jej do rozsądku. On to zrozumie. — Po co go w to wciągać? — sprzeciwił się John. — To sprawa rodzinna. John wzruszył ramionami. Bardzo lubił dawnego wspólnika ojca, Paul natomiast odnosił się do niego z rezerwą i podczas wizyt Rivadavii zwykle wpadał w zły humor. John czuł, że brat, choć głośno temu zaprzeczał, obwinia Argentyńczyka o śmierć ich ojca. A może nie potrafił pogodzić się z faktem, że czarni zabili ????'?, Rivadavię zaś puścili wolno. Śmierć ????'? tak przygnębiła Juana Rivadavię, że nie zgłosił praw do wielkiego pastwiska dla bydła, którego granice wytyczyli z ????'?? na dalekiej północy. Powiedział tylko, że Pace życzył sobie, by ziemię tę dostał Duke, i zarejestrował ją na nazwisko chłopca. — To było z jego strony bardzo wielkoduszne — zauważył kiedyś John w rozmowie z Paulem, ten jednak tylko się skrzywił. — Wielkoduszność albo wyrzuty sumienia. — Nie bądź okrutny, on naprawdę był cholernie przygnębiony. — Wiem, wiem. Nie chcę o tym rozmawiać. Od tamtego czasu John odnosił wrażenie, że brat nie potrafi się zdecydować, co sądzić o Rivadavii. Udzieliwszy wszelkiej pomocy rodzinie MacNamara, Juan Rivadavia zostawił farmę w Hunter Valley w rękach zarządcy i wyjechał do Argentyny z córką, która wyszła tam za mąż. Plotkowano, że Juan trzymał ją z dala od miejscowych kawalerów, jego zdaniem zupełnie nienadających się na zięcia. Jeśli chodzi o towarzystwo córki, zawsze był snobem, myślał John ze smutkiem, sam bowiem swego czasu zakochany był po uszy w oszałamiającej Rosie, choć ona nigdy nawet na niego nie spojrzała. Z drugiej zaś strony Argentyńczyk był bardzo majętnym człowiekiem i John przypuszczał, że dżentelmen jego pokroju musi się pilnować. 52 Często rozmyślał o ojcu, był z niego bardzo dumny i kostyczne nastawienie Paula raniłoby go, gdyby nie rozumiał, że brat po prostu taki jest. Przyjaźń pomiędzy Irlandczykiem, który przybył do Australii bez grosza przy duszy, i bogatym młodym emigrantem Rivadavią zawsze intrygowała Johna. Wydawało się, że ci dwaj nie mają ze sobą nic wspólnego. Pace był nieokrzesanym, zaprawionym w bojach prostakiem, Rivadavia zaś kulturalnym, wytwornym dżentelmenem, który w Sydney obracał się w kręgu wicekróla. Jak większość ludzi ze wsi obaj dzielili wielką miłość do koni, a także pragnienie posiadania jak najrozleglejszych połaci ziemi. I w tym punkcie się spotkali; wspólnie podjęli ryzyko liczącej tysiąc mil podróży na północ, w niebezpieczną krainę zamieszkaną przez wrogo nastawionych Aborygenów, by przejąć na własność dziewiczą ziemię, którą rozsławił niemiecki badacz Leichhardt. Poznali go nawet osobiście, czego John bardzo im zazdrościł. Znać „księcia odkrywców", widzieć jego mapy! Cóż za zadziwiające doświadczenie! To Leichhardt natchnął obu mężczyzn, by wyruszyli w tę szaloną podróż. To wszystko jednak należało do histori. Kiedy Juan wrócił z Argentyny, stał się częstym bywalcem w Koorami-nie. Po jakimś czasie ożenił się z Dolour i razem z Dukiem zamieszkali w Hunter Valley. Dolour przekazała Kooramin bliźniakom, którzy wreszcie mogli zarządzać nim po swojemu. Na początku oczywiście wybuchały między nimi kłótnie, stopniowo jednak wszystko sobie poukładali i ich praca przynosiła owoce. Podwójny ślub był kolejnym naturalnym etapem w ich życiu. John poślubił Eileen Doherty, dziewczynę z Bat-hurstu, a Paul ożenił się z Jeannie L'Estrange z farmy Moonee Downs, położonej na północny wschód od Koora-minu. Na początku nowy okres był ekscytujący. Czworo młodych ludzi pracowało wspólnie i cieszyło się swym towarzystwem, dając przykład małej społeczności swoich pracowników, którzy teraz ze zdwojonym zapałem wypełniali obowiązki. Po pół roku jednak w rodzinie MacNamarów zaczęły się zgrzyty. Paula zaskoczyło i zakłopotało nastawienie żony do Aborygenów. Twardo odnosiła się do czarnych z farmy, 53 zwłaszcza młodych dziewcząt pracujących w domu i obejściu, co spowodowało jej konflikt z Eileen. Wreszcie bratowa przyszła do Paula i zażądała, żeby porozmawiał z Jeannie. — To musi się skończyć. Kiedy ciebie nie ma, ona dziewczętom robi piekło. — A co ja mogę na to poradzić? Prosiłem, żeby łagodniej je traktowała, ale Jeannie ma chyba wrodzony wstręt do czarnych. Miałem nadzieję, że z upływem czasu nauczy się lepiej ich rozumieć. Musimy być wobec niej cierpliwi. — Długo byłam cierpliwa, ale teraz widzę jej prawdziwą naturę i ani myślę tego tolerować. Maszeruje po domu jak dozorca więzienny i co krok czepia się dziewcząt, wymachując pejczem. Dzisiaj rano miarka się przebrała, wychlostała młodą Bessie za stłuczenie talerza. Jeśli którąkolwiek jeszcze raz pobije, wypróbuję na niej pejcz. Niech wie, jak to smakuje. — Boże wielki! Nie rób tego. Porozmawiam z nią. — Nie rozmawiaj, tylko jej zakaż tego robić! — I Eileen odeszła wzburzona. Paul zgodnie z obietnicą podjął próbę. — Chcę, żebyś była milsza dla dziewcząt, które u nas pracują. Starają się, jak mogą. — Starają się? — powtórzyła ze śmiechem Jeannie. — W takim razie wolałabym nie widzieć, jak przestaną się starać. Leniwe niecnoty, oto kim są. Nie rozumiem, dlaczego nie możemy się ich pozbyć i zatrudnić czyste białe pokojówki. — Bo to jest ich dom, Jeannie, i naszym obowiązkiem jest opiekować się nimi. Dając im pracę, pomagamy im przejąć nasz styl życia... — A czemu chcemy, żeby go przejmowali? To brudasy, im szybciej się ich zlikwiduje, tym lepiej. Paul nie krył przerażenia. — O czym ty mówisz, kobieto? — krzyknął przerażony. — To przecież ludzie! — Nie są ludźmi. Fakt, że masz w domu kilku oswojonych osobników, jeszcze nie czyni z nich ludzi. Mój ojciec powiada, że nie są lepsi od zwierząt. Po prawdzie gorsi. Mówi, że są plagą, która nam zagraża. 54 — Rozumiem. — Paul skinął głową, po czym niebezpiecznie spokojnym głosem dodał: — Słyszałem, że twój ojciec urządza polowania na czarnych. Czy to prawda? — Dlaczego nie? — zapytała obronnym tonem. — To jedyny sposób na oczyszczenie z nich kraju. Te dranie zabijają nasze bydło tylko dla przyjemności. — To mnie nie dziwi, skoro tak ich traktujecie. Spojrzała na niego wojowniczo, ujmując się pod boki. — Twojego ojca zamordowali czarni, a mimo to nie jesteś po naszej stronie. Szkoda, że nie odziedziczyłeś po nim odwagi. — Mojego ojca w to nie mieszaj. Zginął w równej walce o ziemię. Nie trzeba odwagi, żeby zabijać niewinnych ludzi z zimną krwią. I nie trzeba odwagi, żeby chłostać pejczem czarne dziewczęta, które są tak przerażone, że nie próbują się bronić. Jeszcze raz użyjesz pejcza w moim domu, to... — Więc o to chodzi. Eileen doniosła, prawda? Myśli, że taka z niej wielka pani. Zawsze mnie krytykuje, trudno z nią wytrzymać. Kiedy się pobieraliśmy, mówiłeś, że będziemy mieć własną farmę, ale jakoś nic na to nie wskazuje. Jak długo jeszcze będę musiała mieszkać z nią pod jednym dachem? Kiedy urodzi dziecko, to pewnie cała robota w domu spadnie na mnie, a ona będzie leżała do góry brzuchem. — Nie rozmawiamy o Eileen. — Ależ tak. Czemu nie zapytasz, kiedy się wyprowadzą? — John i Eileen się nie wyprowadzają, tylko my. Okręcił się na pięcie i odszedł. Dyskutowali już z Johnem sprawę nowej farmy, teraz nadeszła pora, by wykonać następny ruch. Ponieważ Eileen za kilka miesięcy miała powić dziecko, lepiej, żeby ona pozostała w Kooraminie. — Masz serce na dłoni, przyjacielu — roześmiał się John. — Przypuszczam, że ta decyzja o wyprowadzeniu się nie ma nic wspólnego z twoją tęsknotą do nowych pastwisk, co? — Jasne, że nie — odparł wesoło Paul, zaraz jednak spoważniał. —Zawsze chciałem być taki jak Pace, marzyłem o podróżach, zwiedzaniu nowych miejsc. Dlatego pomyślałem, że rozejrzę się po Queenslandzie. 55 — To ogromny stan. Nie chcesz chyba zapuszczać się zbyt daleko poza uczęszczane trakty? Najpierw musisz zorientować się na rynku i poszukać odpowiedniej ziemi. — Masz rację, dlatego myślałem o okolicach Rockham-pton. Mówią, że dzięki odkryciu żył złota z dnia na dzień powstało tam miasto, które jako port rzeczny błyskawicznie się rozwija. — A czy hodują tam bydło? — Podobno tak, ale muszę to sprawdzić. — Jeśli trochę poczekasz, pojadę z tobą. — Dobrze, tylko nie zapominaj, że to ja jestem kupcem. Ty zostajesz w Kooraminie. Dwa miesiące po tym, jak Eileen wydała na świat Johna ????'? MacNamarę, znanego wszystkim jako Jack, bracia wyruszyli do Rockhampton. Pojechali przez północną Nową Południową Walię do Darling Down, a stamtąd do Brisbane — wiedzieli, iż tę samą trasę ojciec przemierzył kilkakrotnie. Potem malowniczymi traktami nadbrzeżnymi podążali na północ. Ponieważ wychowali się w głębi lądu, zafascynowało ich morze, tak więc podczas tej części wyprawy urządzili sobie wakacje. Pływali, łowili ryby, obozowali w przepięknych miejscach i podziwiali krajobraz, czasem noc spędzali w odosobnionych tawernach. Urodzeni ludzie buszu, nie tracili czujności, bo wiedzieli, że w każdej chwili mogą zostać zaatakowani przez wałęsających się czarnych lub oprysz-ków, dlatego zawsze byli uzbrojeni po zęby. Koło góry Ironstone, gdzie piętrzyły się ogromne głazy i panowała niesamowita atmosfera, drogę zastąpili im Aborygeni, którzy wyłonili się z jaskini. Przez kilka minut Paul sądził, że mogą mieć kłopoty, zezwolono im jednak na przejście; odwróciwszy się zobaczył, że tubylcy nie patrzą już na nich zimnym jak stal, twardym wzrokiem, tylko się uśmiechają. — Ciekawe, o co tu chodziło — powiedział. John pokręcił głową. — Bóg jeden wie. — Zdjął kapelusz i otarł pot z czoła. — Będę się cieszył, jak miniemy wreszcie tę cholerną górę. Głazy tu są nagrzane jak diabli, można by na nich smażyć 56 steki. To najdziwniejsze skały, jakie w życiu widziałem. Ciekawe, co to jest. — Sądząc z wyglądu, pewnie czarny żyłkowany granit. Jechali dalej, konie ostrożnie wybierały drogę pomiędzy kamieniami. Nie widzieli traktu, zsiedli więc i poprowadzili wierzchowce na krawędź skarpy, by się zorientować, gdzie są. — Dobry Boże! — zawołał John. — Tylko popatrz! Przed nimi rozciągała się wspaniała dolina, z jednej strony zamknięta szeroką rzeką. — To na pewno Fitzroy — powiedział słabo Paul, oszołomiony pięknem krajobrazu. Mówiono mu, że na północy są dobre pastwiska, ta dolina wszakże przekroczyła wszelkie oczekiwania. Ciemnozielone góry ciągnęły się na wschód, tworząc naturalne tło dla cudownej scenerii, która oczarowała braci. John pierwszy zdecydował, że czas ruszać. Spojrzał w dół na strome zbocze. — Teraz wiemy, na czym polegał dowcip — zauważył. — Tak, chytre z nich dranie — roześmiał się Paul. — Wiedzieli, że tu kończy się droga. Warto jednak było dotrzeć do tego jaskółczego gniazda, widok jest wspaniały. Koniec podróży, kolego. Wracamy. Czarnych nigdzie nie było, gdy wracali po własnych śladach i inną trasą zjechali z góry. Paul podekscytowany ciągle mówił o stadach bydła i zastanawiał się, kogo z pracowników Kooraminu mógłby zabrać ze sobą. — Mam tylko nadzieję, że nie jest za późno — martwił się John. — Moim zdaniem niewiele gruntów zostało tu bez właściciela. Takjak przewidywali, Rockhampton było małą ruchliwą osadą, usytuowaną na brzegu rzeki tuż pod skałami, które wrzynały się w rwący nurt i nie pozwalały łodziom płynąć dalej. Wkrótce też dowiedzieli się, że od tych skał miasto wzięło nazwę, co było prostym rozwiązaniem kwestii, która na terenach pogranicznych stanowiła zwykle źródło zażartych dyskusji. 57 Na nabrzeżu kipiała praca, mierniczy wytyczali nowe ulice. Bracia w kilka minut przejechali przez miasto, kiwając z uznaniem głowami. Już zdążyli zobaczyć zdrowe i okazałe stada bydła pasące się wzdłuż szlaku. — Rasa hereford — zauważył Paul z satysfakcją. — Są w doskonałym stanie. — To prawda — przyznał brat. — Cieszę się, ze te stada są daleko od naszej farmy. Stanowiłyby poważną konkurencję, tyle ci powiem. .,.«", ^r- j • _1 Tak tu zielono — śmiał się Paul. — Niewiarygodnie. Idę o zakład, że nie mają tu suszy. — Zaczyna cię ponosić—ostrzegł John. — Susza zdarza się tu jak w każdym innym miejscu. Nie zapominaj, ze to koniec pory deszczowej. — No tak — odparł Paul, me do końca przekonany. W porównaniu z otwartymi równinami i upalnym suchym latem tam, w domu, tutaj był drugi raj. I do wybrzeża tylko czterdzieści mil, nie więcej. Cudowne miejsce na założenie rodziny Na tę myśl skrzywił się nieznacznie. Jeannie była przygnębiona i zazdrościła Eileen, ponieważ sama dotąd me zaszła w ciążę. , , Na jej skargi odpowiedział śmiechem. — Po co się śpieszyć? Mamy mnóstwo czasu. » Najwyraźniej jednak nie powinien był tego mowie. Zarzuciła mu, że nie dba o jej uczucia, ze o mą me dba aprzecież było inaczej. Kochał ją, była jego żoną. Westchnął ciężko. Im szybciej się wyprowadzą, tym lepiej, Jeannie nie będzie czuła się zmuszona do ciągłej rywalizacji ze szwagierką. Na własnych śmieciach będą o wiele szczęśliwsi. ..... ; . ,, Jednakże gdy po tygodniu wciąż me udało im się znaleźć wolnych gruntów, zaczęło ogarniać go rozczarowanie. Poszli do geodetów, którzy swoje biuro mieli w hotelu York przy Fitzroy Street, ponieważ ich plany okolicy były najbardziej aktualne, lecz nie usłyszeli mc pocieszającego. — Większość pastwisk została przejęta — powiedział im Charles Conway, główny mierniczy. — I to w promieniu co najmniej trzystu mil. .,,,', ?- — Wiedziałem, że już za pozno —jęknął John. — Farmerzy mieli prawie dziesięć lat. 58 - To nie trwa aż tak długo — sprostował Charles. — Pierwsi byli bracia Archerowie, wzięli najlepsze ziemie, po nich przyszli Ross i Birkbec, potem inni, jak Car-lisle'owie z Camelotu. Jest też kilka mniejszych farm, Airdrie, Oberon, Deeside. Najlepiej zrobicie, jak ruszycie na zachód wzdłuż rzeki Fitzroy do miejsca, gdzie wpływa do niej Issac. Paul wpadł w rozpacz. Jakim był głupcem myśląc, że czas dla niego stanął w miejscu. I jak Pace śmiałby się z niego. Pace, który raz po raz nawiedzał dziewicze krainy i zgłaszał swoje prawo do działek, wyprzedzając innych poszukiwaczy o kilka długości. Po raz trzeci złożyli wizytę Williamowi Wexfordowi, komisarzowi ziemskiemu. — To strata czasu — narzekał John. — Musimy ruszyć na wschód. Łatwiej będzie w ten sposób kupić farmę, skoro tu najwyraźniej nie mamy szans. — Żadnych — przyznał Paul. — Doskonale, w takim razie jest inne wyjście. Jeśli chcesz farmę, pojedziemy na północ, aż znajdziemy wolną ziemię. Sami wytyczymy działkę. — Nie, chcę farmę tutaj. — Cholernie jesteś uparty, Paul. Nikt dla ciebie nie zrezygnuje ze swojej własności. Albo ruszamy w drogę, albo wracamy do domu. Wexford ucieszył się na ich widok. — Mam dla was wieści, chłopcy. Farma Oberon jest na sprzedaż. Paul był zachwycony. — Oberon? A gdzie to jest? — Jakieś pięćdziesiąt mil na północ od rzeki. Graniczy z górami. To ładna posiadłość. Nie za wielka, około czterdziestu mil kwadratowych, więc łatwa do zarządzania, i doskonale prowadzona. — Jutro tam pojedziemy — oznajmił Paul. John był ostrożniej szy. — Kto jest właścicielem? — Angus Scott. Pochodzi z Armidale, to w waszych stronach. — A dlaczego chce sprzedać? — dociekał John. 59 — No cóż, muszę wam o tym powiedzieć. Jego żona nigdy nie była tu szczęśliwa. Jej brat został zabity w masakrze w Cullin-La Ringo pod Springsure. Pewnie pamiętacie tę okropną sprawę, dziewiętnastu białych zamordowanych przez Aborygenów. — Tak, pamiętam — odparł Paul. — Ale to daleko stąd. — Tylko kilkaset mil — mruknął John. — Rzecz w tym — ciągnął Wexford — że od tamtej pory jego żona bardzo się boi. Śmiertelnie przerażają ją czarni. A jak zapewne się orientujecie, w tych lasach pełno jest tubylców. Ludzie ze szczepu Darambal potrafią być nieprzyjemni. Tak czy owak Louise nie potrafiła dłużej tego znieść. Zabrała dzieci i wyjechała. Angus długo Uczył na jej powrót, lecz się nie doczekał. Namawiała go, żeby sprzedał farmę, i w końcu się zgodził. — Czy tam naprawdę jest tak niebezpiecznie? — zapytał John. — Zależy, co nazywa pan niebezpieczeństwem. Czarni są problemem od zwrotnika Koziorożca, ale ludzie uczą się radzić sobie z nimi. — Jeśli traktuje się ich dobrze, to nie powinno być żadnych kłopotów. Wexford pokręcił głową. — Żaden szczep nie zgodzi się na pokojową okupację swojego kraju. Bracia milczeli, unikając patrzenia sobie w oczy. Po raz kolejny wspominali ojca, który wierzył w pokój, lecz zginął w walce. W drodze powrotnej do hotelu John przestrzegł Paula: — Jeśli chcesz kupić Oberon, lepiej nie mów Jeannie o czarnych. Ona ich nienawidzi. Jednakże Paul podjął już decyzję. — Dokładnie przyjrzymy się farmie, a jeśli cena okaże się uczciwa, wezmę opcję. Potem porozmawiam z Jeannie i o wszystkim jej opowiem. Nie mógłbym sprowadzić jej tutaj, nie mówiąc, w co się pakujemy. To musi być również jej decyzja. * 60 Jeannie, podniecona wieścią o farmie Oberon i perspektywą zostania panią własnego domu, rzuciła się mężowi na szyje. — Wiedziałam, że coś znajdziesz. I w dodatku to istniejąca farma! Martwiłam się, że kupisz nową ziemię gdzieś na odludziu i będę musiała czekać, aż dom zostanie zbudowany. Ale Oberon! To brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe! — Może tak jest — przestrzegł Paul. — Usiądź, proszę. Jeszcze nie powiedziałem ci wszystkiego. Na razie wziąłem tylko opcję na zakup. — Dlaczego? Ach, ty głupcze! Dlaczego od razu nie kupiłeś? A jeśli ktoś inny zaproponuje większą sumę? — Wysłuchaj mnie spokojnie — odparł Paul. Wyjaśnił, że w tamtej okolicy czarni są poważnym problemem, że lud Darambal nie chce bez walki oddawać swojej ziemi. — Ich ziemi? To żart. Nigdy nie posiadali ziemi. Czarni to wędrowcy, nigdzie się nie osiedlają. — W takim razie ich terytorium. — Odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy. —Jeannie, tamtejsi Aborygeni potrafią być niebezpieczni, chcę, żebyś to zrozumiała. — John mówił, że wokół Rockhampton są też inne farmy, na których mieszkają całe rodziny. Dlaczego Oberon różni się od nich? — Nie różni się. Angus powiedział, że kilka razy wizytę złożyły mu czarne dzikusy wymachujące dzidami, ale to nie było nic poważnego. — Więc w czym problem? — Farmy są napadane, samotni jeźdźcy zabijani. Mnóstwo ludzi zginęło po obu stronach, zarówno czarnych, jak białych, i nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy to się skończy. Jeannie zmarszczyła czoło. — Nie pojmuję, o co ci chodzi. Chcesz tę farmę, ale próbujesz mnie przekonać, żebym się tam z tobą nie przeprowadzała. — Na litość boską, nic takiego nie robię. Nie kupię farmy, dopóki nie będziesz pewna, że chcesz tam zamieszkać. Żona Angusa Scotta za bardzo się bała, żeby tam zostać... — A ty myślisz, że jestem takim tchórzem jak ona? No to powiem ci, że na północy mieszka mnóstwo kobiet. Nie 61 pozwolę, żeby przestraszyła mnie banda brudnych czarnuchów. Zbliżą się do mnie, to dostaną porcję ołowiu. Drugi raz nie będą się śpieszyć. — Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne. Zamierzam zawrzeć z nimi pokój. Dawanie im jedzenia jest lepszym sposobem na zaprzestanie walk niż ich prowokowanie. — Chyba masz rację — spokojnym już tonem odparła Jeannie. Później jednak uśmiechnęła się do siebie. Lepiej było zgodzić się z Paulem, niż doprowadzić do tego, że zrezygnowałby z kupna farmy. John powiedział, że to wspaniała posiadłość, że wszystko wskazuje na to, iż Rockhampton szybko stanie się ładnym nadrzecznym miastem. A co dziwne, Oberon był dostępniejszy niż Kooramin. Farmę od Sydney dzieliła długa i ciężka przeprawa przez góry, natomiast z Oberonu w kilka dni można się było dostać do Rockhampton, a stamtąd parowcem do Brisbane albo Sydney. Jeannie miała siostrę w Brisbane, odwiedziny u niej wiązać się będą z mniejszymi trudami niż podróż do Kooraminu. Splotła ramiona na piersiach. Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy swój nowy dom. W końcu będzie mogła go umeblować wedle własnego gustu, serdecznie dość miała życia w otoczeniu cudzych rupieci. Jej dom będzie piękny, wyposażony w najlepsze rzeczy, jakie uda jej się kupić. Paula na to stać, rodzina MacNamarów jest bogata. Ich owdowiała matka wyszła po raz drugi za mąż za bajecznie bogatego hodowcę z Hunter Valley. Po śmierci rodziców każdy z trzech synów będzie wart tyle co mennica. A jeśli chodzi o Paula i jego obawy związane z czarnymi, najlepiej na razie się z nim zgadzać. Jeannie w żadnym razie nie zamierzała zachęcać czarnych, oswojonych lub nie, by zbliżali się do jej domu. Paul żyje w świecie marzeń, Jeannie zaś przyznawała rację swojemu ojcu: dobry Aborygen to martwy Aborygen. Potrafi doskonale strzelać i obroni się tak samo jak każda inna kobieta na odosobnionej farmie — nikt nie odważy się jej niepokoić. Poza tym Paul i jego pracownicy zawsze byli uzbrojeni, dopilnują, żeby czarni trzymali się z daleka. Pośpieszyła dopilnować, by Paul natychmiast napisał do Angusa Scotta. Gdyby stracił szansę kupna Oberonu, nigdy by mu nie wybaczyła. 62 ROZDZIAŁ TRZECI Gdyby dziewczęta znały działania Paula MacNamary tego dnia, natychmiast kazałyby stangretowi jechać prosto do Pięknego Widoku, ponieważ Paul tam właśnie się kierował. Nie znaczy to, że nie rozważał zjedzenia lunchu w hotelu po wizycie u starego przyjaciela Williama Wexforda. Zaraz wszakże poprawił się w myślach: nie chodziło o sam lunch, wrzucić coś na ruszt mógł gdziekolwiek. Chciał po prostu raz jeszcze zobaczyć tę dziewczynę, w której zadziornych oczach błyskały figlarne ogniki. Panna Maskey. Nawet teraz czuł pokusę, by zawrócić. Było w niej coś takiego, przez co miał wrażenie, że znają od lat. A może tak bardzo go pociągała, że sobie to wyobraził. Cokolwiek to było, wiedział, że pójściedo hotelu byłoby błędem. Od wczorajszego spotkania nie potrafił przestać o niej myśleć, pragnął znowu się z nią zobaczyć, porozmawiać. Gdyby był wolny, stawiłby się w hotelu punktualnie i czekał na nią. On jednak nie był wolny i to przesądzało sprawę. Zdecydowanym ruchem skierował konia ku wzgórzu, na którym wznosił się Piękny Widok. Musiał zamienić kilka szczerych słów z Boydem Robertsem. Cwałował długim krętym podjazdem, doceniając to, że architekt zrezygnował z prostego traktu pod górę, by nie męczyć zwierząt ciągnących wozy. Posiadłość, musiał to przyznać, była wspaniała. Szerokie trawniki ocieniały palmy, na egzotycznych drzewach pyszniło się kwiecie. Dom był o wiele większy, niż Paul oczekiwał, usadowiony wysoko drewniany budynek pomalowany na biało, by odbijał słońce, z ładnymi werandami wychodzącymi na trawniki. Białe kraty zapewniały im prywatność i chłód. Paul poczuł irytację. Jak drań pokroju Robertsa mógł zbudować równie piękny dom? Wydawało się to sprzecznością. Pokojówka poprowadziła go przez hol po wypolerowanej cedrowej podłodze do chłodnego i ciemnego salonu. Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do mroku, zobaczył zbytek panujący w tym domu: głębokie fotele z miękkiej skóry, 63 brokatowe zasłony szyte złotymi nićmi, stoliki wykładane masą perłową. Importowane dywany zapadały się miękko pod stopami, lampy były kryształowe. Paula ogarnęła ochota, by pstryknąć w jedną paznokciem, w samą porę jednak się powstrzymał. ,'¦' «¦,'•« • v- Do salonu wszedł Boyd Roberts, wyglądając jak uosobienie uprzejmości w spodniach z doskonałej wełny i białej koszuli otwartej pod szyją. ' J — Pan MacNamara? — Wyciągnął rękę, którą Paul uścisnął, czuł bowiem, iż grubiaństwem byłoby zignorować ten gest. — Napije się pan czegoś? Mam tu whisky. — Nie, dziękuję. , , Roberts nalał sobie whisky z karafki i ujął szklankę. — To może wody. . — Dziękuję, ale nie. Przyszedłem porozmawiać o pana ludziach. . , , Roberts sprawiał wrażenie, jakby go me słyszał. ~ Proszę w takim razie usiąść, łatwiej rozmawiać na siedząco. Wskazał jeden z foteli, który skrzypnął elegancko, gdy Paul się w nim zagłębił. Skóra była chłodna, dawała poczucie odprężenia. Następnie gospodarz przystawił sobie krzesło i usiadł wygodnie, z jedną ręką leniwie przewieszoną przez wysokie oparcie. Na stojąco był niższy od gościa, teraz jednak sytuacja się odwróciła. Paul czuł się jak mały chłopiec, nad którym góruje dorosły. — I co to za sprawa z moimi ludźmi? — Roberts zapalił cygaro. . _ . — Jestem właścicielem farmy Oberon — zaczął Paul. __Wiem o tym — przerwał mu Roberts. — Bardzo ładna mała posiadłość. — Wiem o tym — zareplikował Paul. — I me potrzeba mi tych zbirów plączących się po mojej ziemi. — Mniemam, że mówi pan o poszukiwaczach, których zatrudniam. . . — Gdyby byli uczciwi, nie miałbym mc przeciwko temu, ale nie są. To bandyci i pan dobrze o tym wie. Pobili innych poszukiwaczy, wszczynają awantury z moimi ludźmi, zabili moje bydło, a teraz słyszę, że podburzają czarnych. Roberts tylko ziewnął. 64 — Cóż za litania pretensji! I kim są pańscy ludzie? Bez wątpienia też poszukiwaczami. Nic dziwnego, że doszło między nimi do spięcia. — Nie szukają złota, pilnują bydła. I przynajmniej sam pan przyznał, że na mojej ziemi dochodzi do spięć. — W żadnym razie tego nie uczynię. Robię panu uprzejmość, przyjmując pańskie słowa za prawdę, acz cokolwiek wyolbrzymioną. Zatrudnieni przeze mnie poszukiwacze po prostu wykonują zgodną z prawem pracę. Nie może pan oczekiwać, że będą mieli salonowe maniery. Paul podniósł się z fotela. — Oczekuję, że będą przestrzegać prawa, i spodziewam się, że albo pan im to nakaże, albo ich zwolni. Nie chodzi tylko o moją posiadłość, kłopoty z nimi mają także inni okoliczni farmerzy. — Doprawdy? Dziwne, że nie miałem żadnych skarg. — Nie słyszał pan o niczym? A co z Jockiem McCan-nem? Zgłosił panu skargę, a w kilka tygodni później pobili go pańscy ludzie. Mamy nazwiska całej bandy, panie Roberts, i będziemy pilnie ich obserwować. Lepiej niech niczego ze mną nie próbują, bo w przeciwnym wypadku skorzystam z moich praw i wpakuję kulkę każdemu, kto mnie zaatakuje. Roberts zgasił cygaro i podszedł do stolika, by nalać sobie kolejną whisky. Uniósł karafkę w kierunku Paula. — Na pewno nie zmienił pan zdania? Paul z przyjemnością zwilżyłby zaschnięte usta, musiał jednak odmówić. Było oczywiste, że prosząc Robertsa, by kontrolował swoich ludzi, zmarnował tylko czas. — Nic nie wiem o McCannie. — Roberts spojrzał na Paula chytrze. — Doszły mnie tylko słuchy, że miał wypadek na swojej farmie, złamał sobie nogę... — Oni mu złamali — sprostował Paul. — Złamał sobie nogę — ciągnął Roberts spokojnie — i ma z tym spore kłopoty. Doktor Forbes mówił mi, że nie chce się zrosnąć. Kości jak z kredy. Niektórzy mają takie kości, fatalna sprawa, jeśli dojdzie do złamania. — Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. —Ten ogród wygląda wspaniale po deszczach. Zatrudniłem w Sydney fachowca od projektowania ogrodów. Podobno najlepszego w kraju. 5 Nad wielką rzeką 65 — Kłamie pan — rzekł Paul obojętnie. — McCann mówił mi, że był u pana. Proszę tylko o zwykłą przyzwoitość. Jeśli nie skłoni pan swoich ludzi, żeby zachowywali się dobrze, nie będę mógł wyciągnąć wniosku innego jak ten, że wykonują rozkazy. — Spodziewałbym się po panu lepszych manier niż nachodzenie człowieka w domu i nazywanie go kłamcą. — A co mam myśleć? I bez tego dość tu mamy problemów. Nie potrafię pojąć, dlaczego nie może pan albo nie chce wziąć w ryzy tych zbirów. — To pan tak mówi, panie MacNamara. — Oczy Robertsa błyszczały w ciemnej twarzy, rysującej się na tle jasno oświetlonego okna. Paulowi przywiodło to na myśl węża w mrocznym gnieździe. — Z mojego punktu widzenia są ciężko harującymi biedakami, którzy robią co w ich mocy. — Cholerne brednie — odpalił Paul biorąc kapelusz. — Dobrze, skoro nie chce pan mówić rozsądnie, zakazuję pańskim ludziom wchodzić na teren Oberonu. Nie musi się pan obawiać, sam im to powiem za pomocą mojej strzelby. I mam prawo za sobą. Jock McCann mnie poprze. Roberts odprowadził gościa do drzwi, zupełnie nieporu-szony jego groźbami. — Wątpię, by mógł pan liczyć na McCanna. Nie wie pan, że sprzedał farmę? — Co zrobił? — Paul spojrzał na niego zaskoczony. — Tak, z powodu nogi. Nie byłby w stanie dalej pracować. Złożyłem mu doskonałą propozycję, a on ją przyjął. — Kupił pan jego farmę? — zapytał Paul oszołomiony. — Tak. Biedak, z ulgą jej się pozbył. — Ale dlaczego? Z jakiego powodu zależało panu na farmie bydlęcej? — Nie mogąc się powstrzymać, Paul rozejrzał się po domu, dobitnie świadczącym o bogactwach jego właściciela. — Zabezpieczenie, szanowny panie. Kiedy skończy się złoto, muszę być przygotowany. Nie można ufać bankom, jedynym rozwiązaniem jest ziemia. A ja całkiem polubiłem okolice Rockhampton, zwłaszcza że doszedłem do wniosku, iż najwyższy czas pozbyć się starego Maskeya. Zamierzam zostać nowym posłem do parlamentu z tego okręgu. Wiara 66 w rozwój okolicy to najlepsze referencje na to stanowisko, dlatego też inwestuję tu sporo. Paul wsadził kapelusz na głowę. — Życzę szczęścia — warknął. — Ale niech pan nie liczy na mój głos. — Nie liczę. Chętnie natomiast kupiłbym farmę Oberon. Pan poda cenę, weźmie pieniądze i wyjedzie. I skończą się pańskie kłopoty. — Czy to groźba? — Ależ skąd — odparł z udanym zaskoczeniem Roberts. — Po prostu składam ofertę. — Prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie! — krzyknął Paul, schodząc po szerokich stopniach na podjazd. Aby ułagodzić rodziców, Laura włożyła suknię, którą matka kupiła jej w Sydney, z żółtego woalu z szeroką satynową wstęgą, której przewiewny wygląd zadawał kłam rzeczywistości. Obcisły stanik zapinany był pod szyję i wykończony usztywnionym wysokim kołnierzykiem, a co gorsza, całość, nawet rękawy, podszyto ciężką żółtą satyną i te zwoje materiału wymagały podtrzymania przez krochmaloną perkalową halkę. Zapinając mankiety, Laura już była spocona. I czuła się dziwnie, jakby obrabowana z tożsamości. Wiedziała, że w tym kolorze nie jest jej ładnie, nie pasował do włosów ani opalonej twarzy. W gruncie rzeczy suknia spodobałaby się Amelii, która stanowiła przeciwieństwo Laury zarówno pod względem karnacji, jak i stylu. — Jednakże dzisiaj — powiedziała swemu odbiciu w lustrze — odegramy rolę posłusznej córeczki i będziemy wyglądać nijako jak wszyscy pozostali goście w swych najlepszych niedzielnych ubraniach. Razem z rodzicami stała w progu, gdy pojawili się pierwsi goście; wkrótce w domu zapanował taki tłok, że stół z poczęstunkiem dla dżentelmenów Leon ustawił w bocznym ogrodzie. Starsi woleli werandę, w salonie mieniło się od pastelowych barw, bo zebrały się tam rozchichotane dziewczęta, żeby plotkować i zerkać na przechodzących dżentelmenów. Matki siedziały pod ścianą, machając wachlarzami jak złapane w pułapkę ptaki. Laura poświęciła czas, by z każdą z osobna porozmawiać. Zmuszała się, by nie stanąć 67 z rówieśnicami w progu, miała wszakże nadzieję, ze lada chwila zobaczy MacNamarę. Zdecydowana nie dać plotkarkom żadnego powodu do krytykowania jej osoby, Laura spokojnie krążyła wsrod gości, dopóki nie pojawiła się Amelia. Jak zwykle łamiąc zwyc^je, miała na sobie suknię z połyskliwej adonejtafty z głębokim dekoltem, a ciemne włosy upięła pod filuternym zielonym kapelusikiem- Wyciągnęła do Laury odzianą w rękawiczkę dłoń. , _ , ,. . . . — Ojej, co za tłum! Chyba poł miasta — Twój ojdec nie miał mc przeciwko temu, ze tu przvs7ła.ś^ — Mówiłam d, mogę robić, co mi się podoba. Bardzo go rozbawiło, że twój ojdec rozdaje suwereny. — To był mój pomysł — odparła Laura obronnym tonem. , . • i — Doprawdy9 Cóż, na pewno okazał się skuteczny. A teraz mi powiedz, zaprosiłaś pana MacNamarę? Laura posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. — Tak. — I jest już? — Nie sądzę. . . , . T . — Co znowu?! Powinnaś o mm zapomnieć. Najwyraźniej nie odwzajemnia twoich uczuć. — Nie ma nic do odwzajemniania. __Akurat! Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak cię zauroczył. — To nieprawda. . — Niech d będzie. Strasznie tu gorąco z tymi wszystkimi kwokami, wyjdźmy na dwór. Laura dostrzegła, że matka ją wzywa. — Teraz nie mogę, ty idz na werandę. Pozmej do ciebie '^Oidec chce cię widzieć — oznajmiła Hilda. — Jest w gabinecie A po drodze powiedz Cookowi, że potrzebujemy więcej rożków wpokoju dziennym. I herbaty. - Wytarła twarz chusteczką. - Nigdy me wybaczę twojemu ojcu, ze zmusił mnie do tego przyjęcia. Nie da się rozplanować poczęstunku w takim ścisku. Fowler powitał córkę z niezwykłą wylewnością. 68 — A, jesteś, moja droga. Wejdź. Bobby Cope ze szklaneczką w dłoni stał przy biurku i uśmiechał się niemądrze. Laura pomyślała, że już wygląda na wstawionego, lecz może się myliła. Słuchała w milczeniu, oszołomiona, podczas gdy ojciec mówił, że kapitan Cope poprosił o jej rękę i otrzymał jego zgodę. — Masz wielkie szczęście, dziewczyno—entuzjazmował się Fowler. — Prorokuję wam długie żyde obfitujące we wszelką pomyślność. — To ja mam szczęście — powiedział Cope. — Polubiłem Laurę od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem. — Podszedł do dziewczyny. — Poczułem pokusę, żeby oświadczyć d się wczoraj, na lunchu. Wyglądałaś tak cudownie... — Na jakim lunchu? — przerwał Fowler podejrzliwie. — W Criterionie — wyjaśnił Bobby, pragnąc sprawić mu przyjemność. — Dobrze się stało, że tam byłem. Boyd Roberts się nie pojawił... — Spotykasz się z Boydem Robertsem? — zapytał Fowler gniewnie. — Byłam z Amelią — odparła Laura spokojnie. — Nie mów do mnie tym znudzonym tonem, moja mała. Nie chcę, żebyś zadawała się z Robertsami. —Tu zwrócił się do ????'?: — I spodziewam się, że tego dopilnujesz. — Naturalnie. — Cope bez protestu przyjął narzuconą mu rolę. Laura stała bez ruchu, nie potrafiąc pojąć tej dziwacznej sytuacji. — No, idźcie już, młodzi — odprawił ich Fowler. — Ogłosimy zaręczyny na specjalnym przyjęciu. Muszę sprawdzić terminy w kalendarzu. Teraz w salonie czekają na mnie ważni gośde. Lauro, pomóż matce. Roześmiała się, gdy Fowler pośpiesznie opuścił pokój. — Co dę tak rozbawiło? — zapytał Bobby. — Właśnie się przekonałeś, że nie jesteśmy ważni. — Nie powiedziałbym. Twój ojciec nie to miał na myśli. Podziwiam go, naprawdę. 69 __W takim razie będziesz się musiał nauczyć nie zwracać na niego uwagi. Pochlebiają mi twoje oświadczyny, Bobby, ale nie mogę ich przyjąć. Teraz z kolei on patrzył na nią oszołomiony, zaraz jednak doszedł do siebie. __ Nie bądź niemądra, oczywiście że możesz. Po jakimś czasie przywykniesz do tej myśli. Twój ojciec dał swoje błogosławieństwo, Lauro, właściwie mam wrażenie, że to był jego pomysł. — I chyba tak było. — Zobaczyła, że Cope przegląda się w lustrze i przygładza końce gęstych wąsów gratulując sobie, i to zirytowało ją jeszcze bardziej, postarała się wszakże zachować spokój. — Bobby, po prostu zapomnij o tym. — Najwyraźniej nie rozumiesz, że cię kocham. Chcę, żebyś została moją żoną, i zostaniesz, przekonasz się. Uciekła do kuchni. — Mamo, wiesz, co zrobił ojciec? — zapytała matkę ostro. — Wiem, a ty powinnaś być bardzo szczęśliwa — odparła pani Maskey, układając kanapki na tacy. — Nie jestem szczęśliwa, tylko wściekła! Co on sobie wyobraża? Decyduje o moim życiu! — Nie teraz, kochanie — przerwała Hilda i wezwała jedną z pokojówek. — Tę tacę zanieś do salonu, a tę do pokoju dziennego. I pozbieraj puste filiżanki. Nie potrafiąc znieść myśli o spotkaniu z kimkolwiek, Laura pozostała w kuchni i pomagała służbie. Nigdy nie zgodzi się na małżeństwo z Bobbym ????'??. — Nie mogą mnie zmusić — powiedziała do siebie. Kucharka popatrzyła na nią uważnie. — Zmusić do czego, Lauro? — Do niczego. Wyglądało na to, że tego parnego popołudnia wszystkie drogi prowadziły do domu Fowlera Maskeya. Hotel, jak zawsze w niedziele, miał przerwę do piątej, kiedy podawano herbatę, ale równie dobrze, stwierdził Paul, mogli go zamknąć na cztery spusty, jako że po lunchu nastąpił exodus, goście i personel zgodnie wysypali się na Quay Street. 70 Stał i ponuro wpatrywał się w bramę, za którą widać było rzekę, zły na siebie, że marnuje dzień. Powinien był wybrać się na ryby, tak jak wcześniej zamierzał, zwlekał jednak z decyzją, zerkając na zaproszenie do Maskeyów leżące na komodzie w jego pokoju. Takie niezdecydowanie nie leżało w jego naturze, dlatego też odczuwał lekki zamęt w myślach. Chociaż nie popierał apelu Maskeya o utworzenie nowego stanu, uważał, że powinien raczej oddać głos na obecnego posła, niż przyłożyć rękę do tego, by ten drań Roberts reprezentował Rockhampton w parlamencie. Spotkanie z Robertsem wciąż go dręczyło. Toż to zwykły oszust! Kupiec! Nie miał najmniejszej szansy położyć łapy na Oberonie — o to w gruncie rzeczy Paul był spokojny — jednakże odkrycie, iż Boyd Roberts jest bardzo popularny w mieście, było prawdziwym wstrząsem. Poprzedniego wieczora omal nie wdał się w bójkę z zażartymi zwolennikami Robertsa, którym nie podobały się słowa krytyki pod jego adresem. Nikomu w głowie się nie mieściło, że ten szanowany dżentelmen mógłby tak podstępnie działać. Paul uśmiechnął się ponuro. Uświadomił sobie, że naturalnie to było powodem, dla którego Roberts tak łagodnie go potraktował. Mieszkańców miasta po prostu nie obchodziło, co dzieje się na farmach, chyba że miały tam miejsce spektakularne wydarzenia w rodzaju ataków czarnych. Górnicy podziwiali sukces Robertsa, własne marzenia i nadzieje wzorując na jego karierze. I kłaniali mu się w pas, tak jak kłaniali się Fowlerowi Maskeyowi, bo fortuny obu tych mężczyzn budziły wielki respekt. Na odległym drzewie odezwał się srokacz; czyste dźwięki zapowiadały lepszą pogodę, przynosiły nadzieję na koniec pory deszczowej. Kiedy znowu rozległy się trzy bogate, idealne nuty, Paul ruszył ścieżką prowadzącą do hotelu. Nie chodzi tylko o politykę, przyznał sam przed sobą, chodzi też o tę dziewczynę, córkę Maskeya. To ona spętała mu nogi, odebrała zdolność podjęcia decyzji, jak spędzić popołudnie. Nie mógł iść do domu Maskeya, ponieważ nie chciał znowu się z nią spotkać. Źle. Chciał znowu ją zobaczyć, odczuwał bolesne pragnienie jej widoku, miał więc cholernie dobry powód, żeby trzymać się z daleka. 71 Weranda była pusta. Paul powolnym krokiem minął rząd leżaków i skierował się ku stojącym na końcu dwóm ogromnym fotelom z wikliny, przeznaczonym dla najznamienitszych gości. Panowała cisza, przerywana jedynie szelestem bambusa, przypominającym stłumiony gwar znajomych głosów. Z uśmiechem popatrzył na fotele. Damy, które tu zasiadały, przestrzegały ściśle hierarchii, porządku dziobania. Grace Carlisle, matrona z wielkiej farmy Camelot, zajmowała najważniejsze miejsce. Znudzony własnym towarzystwem, drwiąco uchylił kapelusza przed pustym fotelem. — Dzień dobry, pani Carlisle. Jak się pani dzisiaj miewa? Gdy się odwrócił, by odejść, z otwartych drzwi balkonowych odpowiedział mu głos: — Doskonale, dziękuję bardzo. Paul zesztywniał zakłopotany. Znał ten głos. Do diabła, co też strzeliło mu do głowy? — Zwykle rozmawia pan z pustymi krzesłami? — zapytała pani Carlisle, wychodząc na werandę. — A może wypił pan o jednego za dużo? — Ani jedno, ani drugie — roześmiał się. — Po prostu wymieniałem uprzejmości. — Z moim duchem, jak przypuszczam. — Grace Carlisle na czarną suknię narzuciła luźne jedwabne kimono, a gęste białe włosy ujęte miała w różową siatkę. — Przepraszam, czy pani w czymś przeszkodziłem? — Ależ nie. Czas, żebym się zbierała. Pan jest młodym MacNamarą, prawda? — Tak, proszę pani. Jestem Paul MacNamarą. — A, farma Oberon. Jak pan sobie radzi? — Całkiem dobrze. To wspaniała kraina. — Owszem, ale niech pana nie zwiedzie ta zieleń. W każdej chwili może przyjść okropna susza. — Buduję tamy na taką ewentualność. Napatrzyłem się na suszę w Nowej Południowej Walii. Człowiek niewiele może zrobić, kiedy pastwiska obracają się w popiół. — Święta racja. Miejmy nadzieję, że przed nami tłuste lata. Gdzie jest pańska żona? 72 — Z wizytą u siostry w Brisbane. Wraca za kilka dni. Czekam tu na nią, żeby zabrać ją do domu. Pokiwała głową. — Ma pan jakieś kłopoty z czarnymi? — Nic poważnego. Wydają się spokojni, trzymają się na odległość, nie przekraczają północnej granicy farmy. Od czasu do czasu wizyty składają mi obcy, ale są zadowoleni, jak dostają worek jedzenia. Nie była to do końca prawda: jego żona wolała odpędzać czarnych za pomocą strzelby. Było to źródło nieporozumień pomiędzy nimi. Jeannie twierdziła, że jeśli się ich karmi, to stają się bezczelniejsi, i nie chciała przyjąć do wiadomości, że wielu z tych biedaków wyglądało na zagłodzonych. Grace Carlisle zdjęła siatkę z włosów. — Okropnie trudno stwierdzić, jakie postępowanie jest lepsze, karmić ich czy z nimi walczyć — rzekła po namyśle. — Wolę to pierwsze. — To dobrze. Choć tak jak w przypadku ziemi nigdy nie wiesz, jak ci się odpłacą. Próbowaliśmy obu sposobów i dalej mamy kłopoty. — Gdyby wasi ludzie przestali polować na czarnych, byłoby ich mniej. — Może, ale niełatwo powstrzymać naszych ludzi, skoro całe rodziny giną w atakach. — Westchnęła. — Za wiele jest nienawiści po obu stronach, by to przerwać. — Nie zgadzam się. My jako ludzie cywilizowani powinniśmy dawać przykład. — Nadstawić drugi policzek? Mój drogi, mam nadzieję, że nigdy nie zostanie pan poddany próbie. Chciał powiedzieć, że MacNamarowie już tę próbę przeszli. Nikt z rodziny nie rozważał zemsty, kiedy Pace zginął z rąk Aborygenów na północy, mimo iż niektórzy sąsiedzi domagali się wysłania tam oddziału. Pamiętał słowa matki: „Oko za oko? Nie zgodzę się na to, takie metody zostawiliśmy w Irlandii. Pace wiedział, co ryzykuje." Nie mógł jednak wyrazić tych poglądów na głos, nie uderzając przy tym w kaznodziejski ton. Jednakże pani Carlisle najwyraźniej straciła zainteresowanie rozmową. Przyglądała się ludziom, którzy mijali hotel, idąc do miasta. 73 — Wygląda na to, że goście Fowlera Maskeya wycofują się z pola walki. Dlaczego pan tam nie poszedł? Wzruszył ramionami, jakby w ogóle się nad tym nie zastanawiał. — Interesująco byłoby teraz tam zajrzeć — uśmiechnęła się Grace. — Zawsze lubię wiedzieć, co Fowler knuje. Naturalnie łobuz z niego, to nie ulega kwestii, ale jednak nie aż taki nikczemnik jak drugi kandydat. — Zgadzam się z panią — potwierdził Paul. — Czy w takim razie zechce mi pan towarzyszyć, panie MacNamara? — Ależ z przyjemnością — odparł ze spokojem, którego wcale nie odczuwał. Czekając, aż pani Carlisle „doprowadzi się do porządku", jak to ujęła, z ironicznym uśmiechem rozmyślał o własnej słabości. Nawet nie trzeba cię popychać, sam skoczyłeś, oskarżał się w duchu, dostałeś dogodny pretekst i teraz nie możesz się doczekać, żeby tam pójść. Ale hipokryta z ciebie. Zastanawiał się, czy będzie miał okazję znowu z nią porozmawiać. Z panną Maskey, tą dziewczyną, z powodu której gotów był zapomnieć o własnej żonie. Jakie z nas dziwne istoty, pomyślał uświadamiając sobie, że panna Maskey ma na niego taki wpływ, iż denerwuje się niczym zadurzony smarkacz. Kiedy Grace wreszcie do niego dołączyła, w tej samej co wcześniej sukni, lecz i w ogromnym czarnym kapeluszu zdobionym jedwabnymi kwiatami, poczuł się swobodniej, zdołał bowiem siebie przekonać, że panna Maskey najprawdopodobniej już o nim zapomniała. W końcu dziewczyna była po prostu uprzejma, nic więcej. Zauważył, że na piersi pani Carlisle połyskuje brylantowa brosza, a rękawiczki okrywają wielkie pierścienie. Barwy wojenne, przyszło mu do głowy, cywilizowani czy dzicy, wszyscy lubimy stroić się w barwy wojenne. Fowler Maskey go nie rozpoznał, Leon też nie, zbyt byli zajęci prawieniem grzeczności Grace Carlisle. I przesadzali przy tym, pomyślał Paul, dostrzegając cyniczny błysk w jej oczach. 74 Przeprowadzono ich przez żegnający się tłum w progu, potem koło rozbrzmiewającego gwarem salonu do wielkiego pokoju dziennego, gdzie zebrano osobistości i specjalnie dobranych przyjaciół. Drzwi zamknięto, by odgrodzić się od błahostek. Wezwano Hildę Maskey, zarumienioną od upału i wysiłku, by powitała Grace Carlisle. Zaraz też gospodyni zawołała jedną z pokojówek i kazała przynieść zimną wodę, gorącą herbatę i ciasteczka. Pani Carlisle, usadowiona wygodnie w fotelu, z Paulem stojącym w pozie pełnej szacunku za jej plecami, zwróciła się do pana domu: — Mam nadzieję, Fowlerze, iż zachowałeś jeden z tych suwerenów dla mnie. Paul zdusił śmiech, wiedział bowiem, że ta wspaniała niemłoda już kobieta jest ostatnią osobą, której potrzebne są takie datki, jednakże Fowler, przebywający we własnym poważnym świecie, nie dostrzegł w jej słowach żartu. — Moja droga, czy musisz o to pytać? — odparł dostojnie. — Leonie, przynieś suwerena dla pani Carlisle. — Przykro mi, ojcze, ale wszystkie się rozeszły. — No to znajdź jakiś—mruknął Fowler przez zaciśnięte zęby, a Leon niezwłocznie pośpieszył wykonać polecenie. — Jak sprawy układają się w Camelocie? — zwrócił się do gościa, przysuwając krzesło i obdarzając Grace Carlisle całą swą uwagą. Paul poczęstował się herbatą, pochłonął kilka figowych rożków, po czym wrócił na miejsce za fotelem Grace, do której podchodziły różne osoby. Najwyraźniej była przyzwyczajona do królowania. W pokoju panowała duchota, a sytuację pogarszał jeszcze zapach kamfory wydzielany przez garnitury mężczyzn i suknie pań, niedawno wyjęte z szafy. Paul poczuł ulgę, gdy Grace pociągnęła go za rękaw. — Nie musi pan tu stać jak wartownik — szepnęła, kiedy się ku niej nachylił. — Przekona się pan, że bufet dla mężczyzn zwykle wystawiany jest w bocznym ogrodzie pod drzewem palisandru. Nie potrzebując dalszych zachęt, Paul ukradkiem wymknął się na korytarz. We frontowych drzwiach wpadł prosto na pannę Maskey. 75 Wyglądała na czymś poruszoną, postarała się jednak przybrać wesoły ton. — Ależ to pan MacNamara! Nie wiedziałam, że pan tu jest. — Przyszedłem z panią Carlisle. — Przyjrzał się jej uważnie. — Coś się stało? — Nie, wszystko w porządku. Proszę wybaczyć, muszę już iść. Usunął się, by zrobić jej przejście. Nagle przystanęła i okręciła się ku niemu na pięcie. — Zwykle o piątej chodzę na spacer brzegiem rzeki. Może przyłączy się pan do mnie? Głos miała napięty i wyzywający. Nie miał pojęcia, jak zrozumieć jej niezwykłą prośbę, jednakże udało mu się wyjąkać: — Jak pani sobie życzy. — Wielki Boże! — powiedział do nikogo w szczególności, kierując się do bocznego ogrodu. Zdawał sobie sprawę, że bardziej nieokrzesanej odpowiedzi nie mógł już udzielić, lecz panna Maskey go zaskoczyła. A skoro o tym mowa, dom Maskeyów wydał mu się dość dziwny, skoro gości podzielono na sale według wartości, jak owce na targu. Drzewo tworzyło gęsty baldachim zieleni ocieniający bufet, przy którym około trzydziestu mężczyzn korzystało do woli z darmowych alkoholów. Długi obrus z białego adamaszku wyglądał jak pole bitwy, plamy czerwonego wina przypominały świeżą krew, wszędzie walały się puste butelki. Kilku młodzieńców chwiejnym krokiem przemierzało trawnik, obrzucając się wyzwiskami, inny, oparty o ogrodowy walec, chrapał wniebogłosy. Paul dostrzegł Bobby'ego ????'? otoczonego wianuszkiem znajomych. Sprawiali wrażenie, jakby wznosili toasty z jakiejś okazji, a nie delektowali się popołudniową lampką wina, lecz do nich nie podszedł. Nie miał czasu dla kapitana ????'? i jego kumpli. Nalał sobie rumu i dodał do niego piwa imbirowego. Z bocznych drzwi wyszedł Leon Maskey, powiódł spojrzeniem po rozgrywających się przed nim scenach, po czym ze wzruszeniem ramion ruszył w stronę Paula. — Mogę się przyłączyć? Nie cierpię takich widowisk. 76 — Niech się pan czuje jak u siebie — odparł wesoło Paul. Leon z niesmakiem poprawił rząd w połowie opróżnionych butelek, po czym nalał sobie whisky. — Gdzie się podział barman? — zapytał. — Nie mam pojęcia, ale wasi goście doskonale radzą sobie bez niego. — Pijane łotry! — mruknął ponuro Leon, po czym zwrócił się do Paula: — Przepraszam, ale zapomniałem, jak pańska godność. — MacNamara. Paul MacNamara. — A tak. Przyszedł pan z panią Carlisle. Kiedy ostatnio ją widziałem, rugała ojca za popieranie separacji. — Ona ma rację — odparł Paul. — I jak, udało się panu znaleźć dla niej suwerena? — Tak. Musiałem odkupići zapłacić gościowi podwójną wartość. Drań. Paul postanowił, że opowie o tym Grace Carlisle. Doceni humor tej sytuacji. — Co się tam dzieje? Z czego Cope jest taki zadowolony? Znowu dokonał brawurowego ataku na nieuzbrojonych czarnych? Leon obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem i przez chwilę przypominał Paulowi Laurę, zaraz jednak jego twarz na powrót utraciła wyraz, jakby wytrenowano go, by nie miał własnych opinii. Napił się whisky. — W odpowiedzi na pańskie pytanie powiem — rzekł ze znudzeniem — że tym razem wyczyn naszego kapitana był jeszcze bardziej brawurowy. Poprosił o rękę mojej siostry, wdzięczni rodzice udzielili mu tego zaszczytu i przyobiecali całkiem spory posag. — Której siostry? — Mam tylko jedną. — Zamierza ożenić się z Laurą? — Tak jest. — Rozumiem—powiedział Paul cicho. — Spotkałem ją przed chwilą i byłem ciekaw, z jakiego powodu jest taka szczęśliwa. Leonowi umknęła ironia w jego głosie. — Laura wyglądała na szczęśliwą? A niech mnie kule biją! Spodziewałem się raczej, że dom zachwieje się w posadach. 77 Laura wzięła się do pracy. Zamiotła pokoje na parterze, czyszcząc i porządkując z werwą, która zaskoczyła służbę, jako że nigdy wcześniej dziewczyna nie zdradzała żadnej skłonności do zajęć domowych. Ona wszakże czuła, iż musi coś robić, by odegnać panikę, która lada chwila mogła ją opanować. Bobby Cope pożegnał się jako jeden z ostatnich. Pozwoliła mu pocałować się w policzek, nie chciała robić sceny w obecności obcych, lecz to jeszcze wzmogło w niej poczucie upokorzenia. Zawsze sądziła, że jest wolnym duchem, że może robić, co jej się żywnie podoba, że sama dla siebie stanowi zasady, a teraz uświadomiła sobie, że to wszystko były mrzonki. Rojenia dorastającej panienki. W obliczu nieodwołalnej decyzji Fowlera jej pewność siebie gdzieś się rozpłynęła i ogarnął ją strach. Oto dziewczyna, która pogardzała matką za tchórzostwo wobec męża i bratem za służalczość wobec ojca. Czy starczy jej siły, żeby mu się przeciwstawić, a jeśli tak, to co się z nią stanie? Jakby czytając w jej myślach, Fowler poklepał córkę po ramieniu. — Kapitan Cope szepnął mi w zaufaniu, że nie wydajesz się zbyt entuzjastycznie nastawiona do małżeństwa. Powiedziałem mu, żeby się tym nie przejmował, jak zwykle jesteś przekorna. — Nie jestem przekorna. Nie chcę wychodzić za niego. — Czego chcesz, a co zrobisz, to dwie zupełnie różne sprawy, moja droga. — Potężna postać ojca górowała nad nią, Laura wyprostowała więc ramiona, by nie wyglądało, że się przed nim kuli. — To mój dom — ciągnął zniżonym głosem, by nie usłyszały go pokojówki. — Dopóki tu mieszkasz, będziesz mi posłuszna. Tutaj żyjesz w luksusie, po ślubie też niczego ci nie zabraknie, zadbam o to. Żadna córka nie może prosić o więcej. Jeśli jednak mi się przeciwstawisz, wylecisz stąd na bruk, czy to jasne? — Chcesz zostawić mnie bez grosza przy duszy? — odpaliła, ani myśląc od razu się poddawać. Tylko się roześmiał. — Sam bym tego lepiej nie ujął. No to już wiesz, na czym stoisz. Pracując bez fartucha, Laura poplamiła herbatą okropną żółtą suknię, co sprawiło jej pewną przyjemność. Cisnęła ją na podłogę takim gestem, jakby odrzucała władzę rodziców, wzięła zimną kąpiel, po czym przebrała się w prostą białą bluzkę i granatową spódnicę z paskiem z miękkiej cielęcej skóry. W domu panowała cisza. Leona nigdzie nie było widać, matka leżała w swoim pokoju, a ojciec z Carterem Franklinem i butelką whisky schronił się pośród przynoszących ochłodę mchów w pokoju na tyłach domu. Laura pośpiesznie wybiegła, by znaleźć się jak najdalej od nich wszystkich. Popołudnie okazało się burzliwe, nie zapomniała jednak o szalonym impulsie, który kazał jej zaprosić MacNamarę na spacer. Teraz się z tego cieszyła. Nie miało znaczenia, czy on rzeczywiście się pojawi, sama myśl, że może go zobaczy, poprawiła jej nastrój. W ten sposób dała sobie szansę sprzeciwienia się rodzicom. — Jeszcze jest jakaś nadzieja — powiedziała do siebie, przechodząc na drugą stronę ulicy. — Jeśli będziesz się stawiać, niewykluczone, że w końcu zrezygnują. Długo siedziała na ławce, bo widok łagodnej rzeki płynącej do morza, nad którą baraszkowała rodzina czarnych łabędzi, przynosił jej ukojenie. Zatopiona w myślach, drgnęła, gdy stanął przed nią. — Więc jest pan — powiedziała. — Już miałam stąd iść. W całym zamęcie zapomniała, że zupełnie nie zna tego człowieka. Ale czy przez miniony tydzień nie był ciągle obecny w jej myślach? Nieodłączny towarzysz. Jakby był starym przyjacielem, a w tej akurat chwili przyjaciela bardzo potrzebowała. — Nie byłem pewny, czy mówi pani poważnie—odparł. Był bez marynarki, w samej koszuli rozpiętej pod szyją. Podwinięte rękawy odsłaniały silne, muskularne ręce. Prawdziwy człowiek z buszu, pomyślała, wysoki i szczupły, choć nie tak przystojny, jak zapamiętałam. Ale dalej ma te wielkie piwne oczy... — Ma pani ochotę się przejść? — sprowadził ją z powrotem na ziemię. Aż podskoczyła i nerwowo obejrzała się przez ramię. 78 79 — Tak. Muszę na jakiś czas stąd się wyrwać. — Jasne. Więc lepiej chodźmy tędy... z dala od miasta. Nie zaproponował, że ujmie ją pod ramię, gdy szli nierówną ścieżką wzdłuż brzegu rzeki, nie próbował też nawiązać rozmowy, za co była mu wdzięczna, bo pod powiekami zapiekły ją łzy i bała się, że ich nie powstrzyma. Odsuwał na bok pokręcone gałęzie drzewa kazuaryny, by zrobić jej przejście. Laura czuła się swobodnie w jego towarzystwie, na tyle dobrze, że teraz mogła już podjąć wysiłek konwersacji — w końcu to ona go zaprosiła. — Przepraszam, panie MacNamara. Niezbyt atrakcyjna ze mnie towarzyszka, prawda? Odwrócił się ku niej z uśmiechem. — Tego bym nie powiedział. Spacer sprawia mi wielką przyjemność. Niech pani tam popatrzy, ktoś zastawił pułapki na kraby. Gdybym nie przyszedł tu jako dżentelmen, mogłaby ogarnąć mnie pokusa, żeby w drodze powrotnej zwędzić kilka tłustych okazów. Świetnie pasują do piwa. Wciąż czując, że wesoły nastrój nie chce jej wrócić, Laura zapytała: — Więc dzisiaj jest pan dżentelmenem? — Ależ oczywiście, droga panno Maskey. — Proszę mówić mi Laura. — Pod warunkiem że ja będę Paulem. — Doskonale. Paul, dlaczego dzisiaj jesteś dżentelmenem? Pomógł jej zejść po zboczu na piaszczystą łachę. — Bo gdyby ktokolwiek nas zobaczył, to gniazdo plotkarzy miałoby królewską ucztę. — Dlaczego? Czy przestępstwem jest, jeśli dwoje ludzi idzie razem na spacer? — Zależy, kim są. — Podniósł patyk i zaczął odczepiać muszle z ostrygami od skały. Laura usiadła na kępce trawy, przypatrując się jego poczynaniom. — Trafiłeś na coś? Pokręcił głową. — Nie, to stare muszle. Widać Aborygeni już dawno wyczyścili to miejsce. 80 - No więc co złego jest w tym, że dwoje ludzi zażywa świeżego powietrza? Paul odrzucił patyk i usiadł koło Laury. — Cóż... zacznijmy od tego, że jak słyszałem, dzisiaj się zaręczyłaś. — Och, więc już wiesz? — Tak. Co więcej, zaręczona panna spacerująca z żonatym mężczyzną to gwarancja, że całe Rockhampton dostanie ataku. Jest żonaty! Laura znieruchomiała. Tym razem naprawdę jej się udało. Zrobiła z siebie kompletną idiotkę! Ponieważ jednak ziemia się pod nią nie zapadła, odparła z brawurą: — Nic mnie to nie obchodzi. — A powinno — rzekł łagodnie. — Więc dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś żonaty? — Nie miałem okazji. Chyba sądziłem, że wiesz. Tak czy owak, mówię teraz. — No to gdzie jest twoja żona? — zapytała gniewnie. — Składała wizytę na południu. Spodziewam się jej powrotu następnym statkiem pocztowym. Zapadła cisza. Oboje wpatrywali się w rzekę, jakby nigdy wcześniej jej nie widzieli. Pierwszy przemówił Paul: — Czas na prawdę. Przykro mi, że wywarłem na tobie błędne wrażenie, ale i tak chciałem przyjść. — Dlaczego?—Poczuła otępienie, jeszcze bardziej teraz przygnębiona. Zastanowił się chwilę. — Powiedzmy, że mogę udzielić tylko połowicznej odpowiedzi — odrzekł. — Wyglądałaś na zmartwioną i pomyślałem, że może będę potrafił jakoś ci pomóc, potem uznałem, że to nie moja sprawa. W końcu doszedłem do wniosku, że jeśli czekasz na mnie... — Urwał i uśmiechnął się do niej. — Zauważyłaś, że plotę trzy po trzy? — To bez znaczenia. Cieszę się, że przyszedłeś. — A co z tymi zaręczynami? Czy dziewczęta nie powinny mieć wtedy roziskrzonych oczu? — Pewnie tak — odparła zduszonym głosem, z twarzą tak pustą jak zimny kamień. — Większość dziewcząt ma jednak prawo wyboru, mnie go pozbawiono. Poinformowa- * Nad wielką rzeką 81 no mnie, że wychodzę za Bobby'ego ????'?. ?? rozkaz, rozumiesz. — A ty nie chcesz go poślubić? — Nie znoszę go! — Dobrze to słyszeć, ja też nie żywię do niego sympatii. Dlaczego nie wyjaśnisz tego ojcu? Może on nie zdaje sobie sprawy, jakim człowiekiem jest Cope. — Ojciec go lubi. Uważa, że kapitan wykonuje świetną robotę. Paul westchnął. — Myślę, że robisz z igły widły. Jeśli nie chcesz wychodzić za ????'?, to nie wychodź. Nie mogą cię zmusić. Laura wybuchnęła płaczem. — Nie znasz mojego ojca! — Uspokój się, proszę. — Objął ją troskliwie. — Sytuacja nie jest wcale tak beznadziejna. Musisz uzbroić się w cierpliwość i odmawiać. Nawet Cope nie może być aż tak gruboskórny. — W to nie wierz. Ma skórę jak nosorożec. Nagle Paul uświadomił sobie, że przekroczył granice przyzwoitości, okazując jej współczucie. — Przepraszam — powiedział cofając ramię. — Nie powinienem był tego robić. — Och, dlaczego nie? — odparła łamiącym się głosem. — Przynajmniej zgadzasz się ze mną, chociaż jesteś żonaty. Wybuchnął serdecznym, zaraźliwym śmiechem. — Taki rodzaj irlandzkiej logiki stosuje moja matka. Ty mi ją przypominasz. Laura wytarła twarz chusteczką. Łzy przestały płynąć jej po policzkach. — Czy wyglądam jak ona? — Nie, Dolour ma ognistorude włosy. I wymyśla zasady dla swoich poczynań. Sądzę, że robisz tak samo. — Czy to źle? — zapytała prawie błagalnym tonem. Rozpaczliwie potrzebowała czyjejś aprobaty, by odzyskać pewność siebie. — Nie zmieniaj się. Jesteś taka, jaka być powinnaś. Płonąca na różowo tarcza słońca przedarła się przez chmury. — Widzimy koniec pory deszczowej — zauważył Paul. 82 - Najwyższy czas — odparła ze znużeniem. — Chyba powinnam już wracać. — A matka? Czy ona nie mogłaby przeszkodzić temu małżeństwu? — Matka? Mało prawdopodobne. Kiedy ojciec mówi: „Skacz", ona pyta: „Jak wysoko?" — Rozumiem. — Nie rozumiesz. Mężczyźni mogą robić, co chcą. Kobiety podaje się z rąk do rąk jak wazy przy obiedzie. Ale ze mną im się nie uda. — I co stanie się dalej? Wstała i spojrzała mu w oczy. — A ciebie to obchodzi? Czy to tylko interesująca rozmowa, którą powtórzysz żonie, kiedy wróci do domu? „Słuchaj, spotkałem córkę Fowlera Maskeya, no wiesz, tego posła do parlamentu, była w fatalnym stanie." Ujął ją za ramiona i potrząsnął. — Przestań! Jestem po twojej stronie. Pamiętasz? — Przepraszam — uspokoiła się. — Chyba wpadam w histerię. Wciąż ją trzymał i patrzył jej w oczy z intensywnością, która wydawała się przenikać Laurę na wylot. — Ciągle wzajemnie się przepraszamy, zacznijmy więc od początku. Wcale nie żałuję, że tu przyszedłem... Chciałem zobaczyć cię jeszcze ten jeden raz. A skoro tu jestem, co byś powiedziała, gdybym cię pocałował? — Powiedziałabym: „Zachowuj się przyzwoicie, jesteś żonaty." — Więc będzie warto — uśmiechnął się — ten jeden raz. — Ujął jej twarz w dłonie i łagodnie pocałował. — A może dwa — szepnął. Laura czuła, że serce jej topnieje, gdy znowu ją pocałował. Objęła go. Stojąc w jego objęciach pod baldachimem drzew, Laura doświadczyła pierwszej w życiu namiętności. Smakowała słodycz jego ust, gładkość skóry i wiedziała, że miała rację od pierwszej chwili, gdy go zobaczyła. To był mężczyzna dla niej. Owa świadomość nadawała tym wspaniałym chwilom gorzko-słodką nutę. Laura odwzajemniała pocałunki z nie znaną sobie dotąd żarliwością. Wreszcie Paul się cofnął. — Robi się późno. Lepiej odprowadzę cię do domu. 83 Mogłaby całować się z nim w nieskończoność. Dom przy Quay Street przestał się liczyć, lecz Paul tam właśnie ją prowadził, trzymając za rękę. Romantyczność musiała ustąpić miejsca rzeczywistości. Kiedy przed ich oczyma pojawiły się pierwsze zabudowania, przystanął. — Tutaj musimy się pożegnać. — Pożegnać? — powtórzyła. — Inaczej być nie może, Lauro. — Czy to nic dla ciebie nie znaczyło? Pocałował ją w czoło, a potem po raz ostatni w usta. — To znaczyło dla mnie wszystko. Wszystko. Od chwili gdy cię zobaczyłem. — Więc dlaczego nie przyszedłeś na lunch nazajutrz? Dlaczego zmarnowałeś cały ten czas? Pokręcił głową. — Bo czułem, że do tego dojdzie, a wiedziałem, że nie mogę do tego dopuścić. Odepchnęła go gwałtownie. — Więc dlaczego teraz, na litość boską? Do diabła, dlaczego teraz? W ostatniej chwili! Zależy mi na tobie! Co o tym myślisz? I mówię to bez żadnych oporów, ponieważ za kilka minut na zawsze opuścisz moje życie. A potem będę musiała o tobie zapomnieć. Po jakimś czasie zapewne nie będę nawet pamiętała twojego imienia. — Mój Boże, jesteś równie kolczasta jak moja matka. Posłuchaj mnie jednak. Jeśli sprawi ci to jakąś ulgę, czuję to samo co ty. Ale to jest złe. — Więc idź — powiedziała żałośnie, choć jego słowa ją poruszyły. To mój pech, jak zwykle, pomyślała. Znalazłam go i zaraz musiałam się dowiedzieć, że jest żonaty. Paul ruszył, lecz po kilku krokach przystanął. — Do licha, to wcale nie jest takie łatwe. Co robisz jutro? — Rano jeżdżę konno. — O której? — Około siódmej. Zanim zrobi się gorąco. — W takim razie przejedź koło tartaku. Droga skręca tam na południe, spotkamy się na zakręcie. — Gdzie jest południe? Na prawo czy na lewo? — Znasz tę chatkę pasterza na wzgórzu? 84 — Tak. — Zatrzymaj się po tej stronie... A jeśli zmienisz zdanie, nie przejmuj się. Zrozumiem. Zrównał się z nią za tartakiem. W śliwkowym stroju wyglądała ślicznie jak obrazek, jechała na damskim siodle z gracją, o której dzisiejsze kobiety już zapomniały. Wiele kobiet na wsi wolało siedzieć na koniu po męsku, włączając w to Jeannie, która twierdziła, że damskie siodło jest dla ślamazar. — Szuka panienka kogoś? — zawołał galopując za nią. — Tak — odparła chłodno. — Miałam spotkać się z kimś przy starej chatce pasterza, ale może pan mi towarzyszyć, jeśli sobie pan tego życzy. — Świetna odpowiedź — roześmiał się Paul. — Dobrze, że mnie znalazłeś — wyznała wreszcie. — Skłamałam. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie ta twoja chatka stoi. — Pokażę ci. Przy rosnących rzędem eukaliptusach zsiedli z koni. Paul ujął Laurę za rękę. — Na zboczu, po tamtej stronie wzgórza. To stary kamienny budynek z łupkowym dachem. — Widzę. — Przywiązała konia do drzewa. — Po co komuś chatka pasterza? — Ktoś próbował hodować tu owce, lecz ani w ząb się na tym nie znał. Dla owiec było tu za mokro i nie mógł znaleźć nikogo, kto byłby na tyle szalony, żeby całe dnie siedzieć w chatce i pilnować stada. Chatka nigdy nie była zamieszkana, ale rozciąga się z niej piękny widok. Chcesz tam pójść? — Czemu nie. — Hej, nie brzmimy zbyt entuzjastycznie w ten piękny poranek! Czy tu jest za stromo? — Nie. — Laura ruszyła po śliskim zboczu, wbijając czubki wypolerowanych butów w kępki trawy. Paul poszedł za nią. — O mnie się nie martw—powiedział wesoło.—Zabezpieczam tyły i złapię cię, gdybyś miała runąć w przepaść. Runąć, powtórzyła w myślach, ostrożnie stawiając każdy krok. Mam wrażenie, że cały mój świat runął, a ja nie wiem, 85 co robię. Musiałam postradać zmysły. Jakbym nie dość miała kłopotów bez zachęcania żonatego mężczyzny. Kępka trawy oderwała się od śliskiego gruntu i Laura pośliznęła się, lecz Paul w porcją złapał, obejmując mocno w pasie. — Jak tam sprawy w domu, Lauro? — Tak samo źle jak tutaj — odparła zła na nich oboje. Jego odpowiedź była dość dwuznaczna. — Nieważne. Dotrzemy do celu. — Wyprzedziwszy ją odwrócił się i podał jej rękę. — Chodź, na skalistym podłożu będzie łatwiej. Powinienem był przewidzieć, że po tych wszystkich deszczach stok będzie śliski jak lód. Nie chcę mieć na sumieniu twojej złamanej nogi. — Kiedy wciągnął ją na szczyt wzgórza, znaleźli się na płaskim terenie zarzuconym kamieniami. — No i proszę, co za wspaniały widok. Wart wysiłku. Laura skinęła głową, patrząc na panoramę miasta. Czuła się lepiej, jakby zdołała wydostać się z nieprzyjemnej sytuacji. — Byłaś kiedyś na górze Ironstone? — zapytał Paul. — Nie. — Pewnego dnia cię tam zabiorę. Brat i ja po raz pierwszy stamtąd zobaczyliśmy dolinę i dosłownie zwaliło nas z nóg. To tamtego dnia postanowiłem, że tutaj zamieszkam. Laura popatrzyła na niego. — Jesteś niesamowity! Zabierzesz mnie na górę Ironstone! A kiedy? I żonę też zabierzesz? — Czemu nie? — roześmiał się. — I kapitana ????'?. Odwróciła się ku niemu. — Dlaczego z wszystkiego musisz żartować? Paul podszedł na skraj szczytu i spojrzał w dół. — Ponieważ nie wiem, co dalej robić — odrzekł cicho. — Nie mogę ci powiedzieć, że moje małżeństwo jest nieudane, bo to nieprawda. Nie mogę obiecać, że zostawię żonę, ponieważ nigdy bym tego nie zrobił. Wiem, że to egoistyczne, ale został mi tylko ten jeden dzień w Rockhampton i miałem nadzieję, że będziemy mogli spędzić kilka godzin razem. — Masz dzieci? — zapytała, by uniknąć przyznania, iż sama też nie jest bez winy. 86 — Jeszcze nie. Chcesz wracać? — Nie. Chcę zostać tu z tobą i zapomnieć o całym świecie. Zasłona deszczu przykryła odległe wzgórza i szybko zbliżała się ku nim przez dolinę. — Lepiej skryjmy się w chacie — powiedział Paul. — Możemy wejść do środka? — Tak myślę. Nie ma drzwi. Śmiała się, biegnąc z nim w stronę chaty. Znalazłszy się w środku, stanęli przy oknie, by obserwować żywioły. Laura wyjęła chusteczkę i przetarła zakurzoną szybę. Nad nimi przetoczył się grzmot, błyskawice rozjaśniły gęstniejącą ciemność. — Uwielbiam deszcz — westchnęła. — Uwielbiam, kiedy naprawdę leje. — Ja też — odparł Paul i ją pocałował. Burza szalała nad nimi, w wejściu kłębił się tuman mgły. Paul przyciągnął Laurę do siebie; w bezpiecznym schronieniu jego ramion poczuła, że wszystkie jej zmartwienia gdzieś odpływają. Całował ją i pieścił, kiedy wszakże żądza zaczęła rosnąć, zawahał się i łagodnie odsunął od siebie. — Co się stało? — spytała zaniepokojona. — Nie zależy ci... Jego uśmiech dodał jej pewności. — W tym cały kłopot. Obojgu nam za bardzo zależy. Laura zarzuciła mu ramiona na szyję i wtuliła się w niego całym ciałem. Przyciskając usta do jego policzka szepnęła: — Sam w to nie wierzysz. Tym razem ich usta spotkały się z nowym żarem. Kochali się najpierw łagodnie, potem z namiętnością, która ją zadziwiła. Nigdy wcześniej nie miała poczucia, że kogoś tak bardzo obchodzi, i obawiała się, że nigdy więcej nie doświadczy podobnej radości, dlatego tuliła się do niego, gdy deszcz tracił na sile, a niebo zaczęło się przejaśniać. — Już po burzy — powiedział Paul. Oczy Laury wypełniły się łzami. To już koniec, pomyślała, teraz muszę się z nim pożegnać. A w domu burza dopiero się zaczyna. Pomógł jej zejść z błotnistego wzgórza i razem pogalopowali w stronę miasta. 87 — Czy jeszcze cię zobaczę? — zapytała. Gdy patrzył na nią łagodnymi piwnymi oczyma, miała wrażenie, że ją obejmuje, że przyjemność sprawia mu samo przebywanie z nią; zrozumiała wtedy, promieniejąc radością, że skruszyła jego postanowienie. — Nie wiem... mam nadzieję. Postaram się spotkać z tobą, kiedy znowu przyjadę do miasta. — Kiedy to będzie? -7 Tego nie potrafię powiedzieć. Po porze deszczowej na farmie jest sporo roboty, ale ja wrócę. — Nie martw się, będę czekała na ciebie. Ująj ją za rękę. Nie rób tego. Masz swoje życie. — Pozwól, że sama to osądzę. — Żadne z nas nie może w tej chwili szczycić się zdolnością właściwego osądu, moja droga. — Sięgnął po cugle jej konia i przyciągnął ku sobie, po czym pocałował ją w policzek. — Jesteś taka śliczna... Sprawiał wrażenie, że brakuje mu słów, że nie wie, co dalej powiedzieć, Laura spięła więc swojego wierzchowca. — ,LpPieJ już pojadę. Później odwróciła się, by do niego pomachać, i serce jej się ścisnęło. Już się od niej oddalił — samotny jeździec w połyskującym upale wyglądał jak miraż, nierealnie. Następnego dnia rano Bobby Cope przyszedł powiedzieć Laurze, że ze swym oddziałem wyrusza na kilkudniowy patrol. T? dobrą wiadomość zepsuł, kiedy pokazał jej prosty pierścionek zaręczynowy z brylantem. — Przykro mi — odparła Laura — ale nie mogę tego przyjąć, Bobby. Nie chcę ranić twoich uczuć, lecz nie zgodziłam się na te zaręczyny i po prostu nie mogę za ciebie wyjść. — Och, Lauro, nie bądź niemądra. Dlaczego nie? Zawsze byliśmy przyjaciółmi. Twoi rodzice są szczęśliwi, ty też będziesz szczęśliwa. Odłożyła pierścionek do puzderka i zamknęła je z trzaskiem. — Nie kocham cię, czy to nie wystarczy? 88 — Nie. Twój ojciec nie powinien był działać z zaskoczenia. Uprzedzał, że możesz mu się sprzeciwiać. Żałuję, że nie pozwolił mi z tobą porozmawiać. — Sądzę, że to mnie powinieneś był zapytać najpierw, nie jego. — To teraz bez znaczenia. — Bobby postawił puzderko na stole. — Zostawiam ci go. Potrzebujesz czasu, żeby się przyzwyczaić do tej myśli. Kocham cię, szaleję za tobą... — Chciał ją objąć, ale się cofnęła. — Nie rób tego! Jeśli tak ci pilno do małżeństwa, to czemu nie oświadczysz się Amelii? Podobasz jej się. Spojrzał z urazą. — Nie chcę Amelii, jestem zakochany w tobie. I myślę, że na dnie serca naprawdę ci na mnie zależy. Dostrzegła, jak Bobby znowu zerka na siebie w lustrze, i przeszło jej przez myśl, że bardziej zakochany jest w sobie niż w niej. To dlatego nie potrafił przyjąć odmowy — on po prostu jej nie wierzył. Do pokoju weszła Hilda i uśmiechnęła się widząc, że Bobby silnym ramieniem obejmuje dziewczynę i przytula do siebie. — Już wychodziłem, pani Maskey. Czeka mnie sporo zajęć. Laura gniewnie uwolniła się z jego uścisku, on wszakże udał, iż tego nie dostrzega, z rozmysłem więc nie ruszyła się z miejsca pozwalając, by do drzwi odprowadziła go matka. — Do widzenia, moja droga! — zawołał do Laury i wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Hilda wzięła pierścionek. — Czy nie jest słodki? Lubię pojedyncze oprawy. — Od kiedy to? — zdziwiła się Laura. Wszystkie pierścionki matki były olbrzymie i bardzo ozdobne. — Są odpowiednie dla młodych dziewcząt. Powinnaś go włożyć. Laurę zaskoczył własny spokój. — Nie włożę go i nie wyjdę za Bobby'ego ????'?. — Powiedziałaś mu to? — Tak. — Ja odniosłam zupełnie inne wrażenie. — Hilda pociągnęła nosem. — Kapitan wyglądał na bardzo szczęśliwego. 89 Uspokoisz się, do myśli o małżeństwie trzeba przywyknąć, to wszystko. Ogłosimy zaręczyny po powrocie kapitana. Laura wzruszyła ramionami. __Nikt mnie słucha. Jeśli chcecie zrobić z siebie głupców, proszę bardzo. Fowler Maskey był politykiem, który najbardziej troszczył się o fotel posła, przez co rozumiał swoje miejsce w społeczeństwie. Dotąd nikt z rodziny Maskeyów nawet nie marzył o osiągnięciu tak wysokiej pozycji, dlatego też __choć wszyscy byli bogaci i snobistyczni do szpiku kości __Fowlera traktowali z pełnym szacunku podziwem. Nadał nazwisku znaczenie. Utrata fotela byłaby katastrofą, o której nie potrafił nawet myśleć, straszliwym upokorzeniem. Były okresy, gdy nienawidził swoich wyborców, każdego z osobna i wszystkich razem, ponieważ nieustannie pozostawał na ich łasce. Ani trochę nie obchodziły go ich trywialne skargi, ani też __co przyznawał w duchu — czy to cholerne miasto upadnie czy rozkwitnie, chyba że zaczynał rozważać jego przyszłość jako swojego okręgu wyborczego. Z tego punktu widzenia rzeczą niezwykłej wagi było to, by miasto się rozwijało, by po gorączce złota nie stało się miastem-upiorem. Tego ranka wszakże, gdy w gabinecie przeglądał pocztę, myślami przebywał w gmachu rządu w Brisbane. Tamtejsze problemy mogły wpłynąć na jego odległy okręg, aczkolwiek nie był pewny, w jakim zakresie. Fowler nie rozumiał systemu monetarnego, nawet sposób działania banków był dla niego tajemnicą, z wyjątkiem tego, iż honorowały one czeki wystawiane na pokaźne konta rodziny Maskeyów, które dzięki zarządzaniu Williama jeszcze się powiększyły. Problem polegał na tym, że Fowler, podobnie jak wielu jego kolegów parlamentarzystów, sądził, że wie. Był przekonany, iż rozumie finanse, dlatego też nieskrępowany wątpliwościami często z wysiłkiem podnosił się na nogi i wygłaszał mowy na temat rozdziału środków i poprawek. Przeżył szok, gdy w „Brisbane Courier" przeczytał, iż jego mowy to stek bredni i nonsensów, zupełnie wyprany z treści, i zażądał, by dziennikarz, Tyler Kemp, prze- 90 prosił go za te kłamstwa. Jednakże ów roześmiał mu się w twarz. — Nie próbuj mnie straszyć, Maskey, nie jestem jednym z twoich sługusów. Gdybyś miał choć blade pojęcie o tym, co naprawdę dzieje się z gospodarką tego stanu, dla odmiany zamknąłbyś tę swoją wielką buzię na kłódkę. Wspominając tamto upokorzenie, Fowler przyrzekł sobie, że Kemp zapłaci za te obelgi, już on tego dopilnuje. Aczkolwiek jak na warunki parlamentarne krytycyzm był dość łagodny, Fowler wciąż boleśnie odczuwał ten atak na swoją godność. Przeczytawszy depeszę od nowego premiera Macalistera, który wzywał parlament na sesję, dalej niewiele wiedział. To prawda, otrzymali informację, że bank brytyjski Agra i Mas-terman zbankrutował, dlaczego jednak sprawa ta wywołała aż takie zamieszanie? Fowler orientował się, że rząd Queens-landu zaciągał w tym banku kredyty, lecz to nie powód do zmartwienia. Będą musieli zwrócić się do innego banku, i tyle. W końcu, uśmiechnął się pod wąsem, nasz minister skarbu jest tylko kredytobiorcą, nie inwestorem. Rozmyślania przerwała mu żona. — Fowlerze, muszę porozmawiać z tobą o Laurze. — Co z nią? — zapytał szorstko, nie podnosząc wzroku na Hildę. — Uważam, że nie powinniśmy śpieszyć się z tym małżeństwem. Mogłoby to wyglądać na ślub z konieczności. — W takim razie poczekamy kilka miesięcy. Ja muszę jechać do Brisbane. Zupełnie mi to nie pasuje, bo mam umówionych kilka ważnych spotkań. — Przypuszczam, że można je przełożyć — mruknęła Hilda. — Fowlerze, naprawdę martwię się o Laurę. — Co znowu? — Mówi, że za niego nie wyjdzie. — Zrobi, co jej się każe. Możesz zacząć przygotowywać przyjęcie zaręczynowe. Musi być największe i najlepsze, jakie w Rockhampton dotąd widziano. Będę w Brisbane przez jakiś czas, ale jak wrócę, wszystko ma być zapięte na ostatni guzik. I zaproś najważniejsze osobistości. Zwłaszcza posiadaczy ziemskich. Potrzebuję ich poparcia dla nowego stanu. — Gdzie przyjęcie ma się odbyć? W domu? 91 — Nie, w hotelu Golden Nugget. Mają tam dość miejsca, by ustawić markizy w ogrodzie. I nie oszczędzaj na wydatkach, rozumiesz? — Dobrze, mój drogi. Ale lepiej sam porozmawiaj z Laurą. Na szczęście kapitan Cope jest poza miastem, więc nie będzie słyszał jej skarg. — Cope cieszy się wielką popularnością w okręgu. Robi to, co białe regimenty już dawno powinny były zrobić: zapewnia osadnikom bezpieczeństwo. Nie zniosę dąsów Laury. Dopilnuj więc, żeby się dobrze zachowywała. A teraz mam pracę do wykonania, zatem bądź tak uprzejma i pozwól mi się nią zająć. — Statek stoi przy nabrzeżu, ojcze — powiedział Leon. — Odpływa dopiero o czwartej, mamy więc sporo czasu. — My? Ty tu zostajesz i będziesz miał oko na sprawy. Już i tak fatalnie się złożyło, że Macalister ciągnie mnie do Brisbane pod pretekstem tego wymyślonego kryzysu. Cholerny głupiec lubi wymachiwać batem. — Przypuszczam, że potrzebuje rady. Rząd ma straszne kłopoty. — Bzdury! To nie nasza wina, że jakiś angielski bank bankrutuje. — Ojcze, przez to skarbiec stanowy jest spłukany do czysta. Pomyślałem, że dzieje się coś złego, kiedy premier Herbert zaczął ograniczać wydatki. Budżet zależał od kredytu w wysokości miliona funtów z banku A i M, a teraz te pieniądze nie istnieją. Fowler chwilę milczał, próbując przetrawić słowa syna. Jak pieniądze mogą nie istnieć? — Doskonale zdaję sobie sprawę z sytuacji — warknął, ratując twarz. — Ale nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. To problem Macalistera. — Obawiam się, że to będzie problem każdego z nas — odparł Leon. — Jeśli skarbiec jest pusty, to inwestycje publiczne zostaną wstrzymane i mnóstwo osób straci pracę, począwszy od urzędników, na robotnikach skończywszy. Bardzo możliwe, że urzędy takie, jak na przykład nasza nowa poczta, zostaną zamknięte. 92 — Co takiego? — Niedawno rozpoczęto wznoszenie budynku poczty na East Street, co mieszkańcy powitali z radością. Fowler twierdził, że to jemu miasto zawdzięcza przyznanie funduszy na budowę. Gdyby teraz prace przerwano, wyszedłby na głupca. — Muszę się śpieszyć — powiedział synowi. Jeannie MacNamara zeszła na ląd zmęczona i podenerwowana. — Tego przeklętego kapitana trzeba by wychłostać — powitała męża. — Na pokładzie były trzy Aborygenki, a on pozwolił im korzystać z naszej wygódki. — Nie mogły przecież usiąść na relingu — roześmiał się Paul. — To nie jest śmieszne. Nie miał prawa wpuszczać ich na pokład. Popatrz, idą! Z jej tonu Paul spodziewał się zobaczyć trzy czarne dziwki, zamiast tego jednak pojawiły się trzy dziewczyny ubrane w schludne bawełniane suknie, z jasnymi przepaskami przytrzymującymi kręcone włosy. Stały boso na nabrzeżu ze spuszczonym wzrokiem. Sprawiały wrażenie nieśmiałych i zdenerwowanych, nie ulegało wątpliwości, że czekają, aż ktoś je odbierze. — Na Boga, Jeannie, to służące, nie rób takiego zamieszania. — Mogłam przewidzieć, że to powiesz... — zaczęła. Przerwał żonie pocałunkiem w policzek. — A co się stało z „dzień dobry, kochanie, cieszę się, że cię widzę"? — Naprawdę się cieszę, ale takie sprawy mnie irytują. — Gdzie jest Clara? Zostawiłaś ją? — Nie, zapomniałam parasolki. Poszła po nią. Clara Carmody była pokojówką Jeannie. Zgodnie z obietnicą Jeannie nie zatrudniła Aborygenek w domu i szybko znalazła dziewiętnastoletnią Clarę, córkę górnika. Była to spokojna wiejska dziewczyna, dobra kucharka i pokojówka. Paul musiał przyznać żonie rację. Łatwiej było z białą służącą, która wiedziała, czego się od niej oczekuje, a co ważniejsze, Clara dotrzymywała Jeannie towarzystwa. Polubiły się i stosunki między nimi dobrze się układały. 93 — A co u twojej siostry i jej rodziny? — Wszystko w porządku. Dave kupił następny sklep z meblami, on prowadzi jeden, a Kath drugi, ten na Charlotte Street. Jest naprawdę sprytna, zna interes na wylot. Poczekaj tylko, aż zobaczysz, co kupiłam! Piękny mahoniowy kredens! . — O nie! I gdzie go chcesz postawie? — W salonie. . J. — W salonie tyle już jest mebli, że teraz będziesz chyba musiała wziąć pług, żeby przeorać przejście. — Przestawię stary kredens do jadalni. — Mamy już kredens w jadalni. — To stary grat. Pójdzie do szopy, dopóki me zbudujesz nowego skrzydła, które mi obiecałeś. Czasami Paul odnosił wrażenie, że są jedynymi klientami Kath Jackson. Wszystko w domu pochodziło ze sklepu szwagierki, raz po raz nowe nabytki statkiem przewożono do Rockhampton, a następnie na grzbietach wołów dostarczano do Oberonu. Stary kredens, o którym wspomniała Jeannie, stał w ich domu dopiero od roku. Paul jęknął, lecz powstrzymał się od komentarzy. Z poczuaem winy obejrzał się na Quay Street. To nie była pora na krytykowanie żony. , ,, . . , . Przyprowadził powozik, zapakował bagaże kobiet i pomógł im wsiąść. . . — O mało nie zapomniałem — zwrócił się do zony. — Nie zatrzymamy się na noc w Coopers Inn. Jedziemy do Camelotu. . „ — Naprawdę? — ucieszyła się. — Jak to się stało.' — Spotkałem Grace Carlisle w mieście. Zaprosiła nas. — Cudownie! Szkoda, że nie wiedziałam, ubrałabym się lepiej. — Wyglądasz dobrze. I to prawda, pomyślał ze smutkiem. Jeannie była wysoka jak na kobietę i dość koścista, ponieważ przez cały czas wydatkowała mnóstwo energii, odznaczała się jednak dobrym zdrowiem. W czasie wakacji trochę przytyła i było jej z tym do twarzy. . Paul wrócił po konia, dogonił powozik na piaszczystej drodze prowadzącej do miasta. 94 - Gdzie moja strzelba? — zawołała do niego Jeannie. — Tutaj, proszę. Amunicja jest pod siodłem. Jeannie oddała lejce Garze, wzięła strzelbę i uważnie sprawdziła, czy Paul dbał o nią, po czym wsunęła w skórzany uchwyt przy poręczy powozika. Przeprawili się przez rzekę promem. Kobiety wysiadły, przewoźnicy sprowadzali konia i powóz na śliski brzeg. Potem skierowali się na północ, Jeannie powoziła, a Paul jechał przodem. Był dobrze uzbrojony i czujny, nie spuszczał wzroku z gęstych zarośli, by mieć pewność, że nie szykują się żadne kłopoty. W Brisbane panował straszliwy upał, niebo miało kolor jaskrawego błękitu, drzewa eukaliptusowe schły pod prażącym słońcem, bez żadnej nadziei na deszcz. Fowler Maskey pocił się obficie w białym garniturze z tropiku, wilgoć zbierała się w jego obszernym pasie i przesiąkała przez nakrochmaloną bawełnę. Szedł nabrzeżem, gniewnie wymachując laską za odjeżdżającą dorożką. Innych nigdzie nie było widać. Zdjął kask i wytarł czoło, przeklinając upał. Brisbane, podobnie jak Rockhampton, leżało w dolinie rzeki, i w takie dni tyle było szans na wiatr co w pełnej nietoperzy jaskini. Inni pasażerowie, którzy przed chwilą wysiedli z rzecznego parowca, także rozglądali się za jakimś środkiem transportu, stojąc w oszołomieniu pomiędzy stosami bagażu. Nabrzeże jednak było dziwnie ciche. Mimo iż kilka statków stało w porcie, magazyny były zamknięte, robotnicy nie pokrzykiwali przy rozładunku, nie kręcili się marynarze, chińscy tragarze nie rzucali się do walizek, by zarobić parę groszy. Zwykły gwar i zamęt zastąpił złowieszczy bezruch. Czyżby dziś była niedziela? zaniepokoił się Fowler. Nie, środa. Gdzie więc podziali się robotnicy? Dokerzy? Odrazą napełnił go taki brak poczucia obowiązku. Pogada o tym z premierem. Ludzie przypływający do miasta nie powinni wysiadać na opustoszałe nabrzeża. To po prostu nie jest dobre. Jakieś damy z wielkim bagażem u stóp spojrzały na niego z nadzieją. Chyba nie oczekują, że członek parlamentu posłuży im jako tragarz? Aby uciec przed niewypowiedzianą 95 na głos prośbą, Fowler złapał swoją walizkę i pomaszerował energicznie nabrzeżem, zniknął kobietom z oczu w alei za urzędem celnym, stamtąd zaś skręcił na William Street. Tu przynajmniej wszystko było w miarę normalne. Sklepy pracowały, drogą jeździły nieliczne powozy, dalej jednak nie dostrzegł nigdzie dorożek. Poszedł w kierunku Queen Street, gdzie mieścił się jego tutejszy dom, hotel Royal Exchange. Przed sobą na rogu dostrzegł gromadzący się tłum, gestem więc zatrzymał pędzącego stamtąd jeźdźca. — Halo, proszę pana! Co tam się dzieje? Mężczyzna spojrzał na niego ciekawie, po czym zsiadł z konia i przywiązał go do słupa. — Pan jesteś Maskey, prawda? Polityk? — Tak, to ja — potwierdził Fowler zadowolony, że go rozpoznano. Nieznajomy splunął na zakurzony chodnik. — Skoro pan nie wie, co się dzieje, to nie zasługuje pan na swój cholerny fotel! — Nie rozumiem — odparł urażony Fowler. — Wcale mnie to nie dziwi — syknął mężczyzna i odszedł. — No wiecie państwo! — krzyknął Fowler. — Co za tupet! Ruszył dalej. Walizka z każdym krokiem bardziej mu ciążyła, świadom też był, że ubranie przesiąkło wilgocią i zaczyna wyglądać niechlujnie, nie przywykł bowiem do takiego wysiłku. Mimo to zdecydowany był dotrzeć do hotelu. Postanowił nikogo więcej nie zaczepiać. Swoimi kanałami dowie się, o co tu chodzi. Dopiero kiedy zaczął przedzierać się przez tłum, Fowler pojął, że nie doceniał jego liczebności ani nastroju, tak więc przyśpieszył kroku, starając się jak najszybciej znaleźć po drugiej stronie. Zbiegowisko jednak poruszało się w tym samym kierunku, czy też raczej on trafił w jego środek, popychany raz tu, raz tam. Wszyscy wokół coś wykrzykiwali i zdawali się go nie dostrzegać, dopóki nie postanowił ukryć się w jakimś sklepie. — Przepraszam — powtarzał, torując sobie drogę walizką. — Przepraszam, pozwólcie mi przejść. 96 - Tak, pozwólcie przejść temu dżentelmenowi! — ryknął gniewny głos i ktoś zrzucił Fowlerowi kapelusz z głowy. Rozległy się śmiechy, gdy próbował go odzyskać, i ludzie zaczęli nim rzucać jak piłką. Natychmiast zrezygnował z nierównej walki i schylił się po walizkę, lecz nigdzie jej nie było. — Mój bagaż! — Jego krzyk zniknął w hałasie. Nikogo nie obchodziła zguba Maskeya. Gniew tłumu rósł, pojawiły się transparenty. — Pracy! — wrzasnęli wszyscy jednym głosem. — Oddajcie nam pracę! Za plecami Fowlera jakaś kobieta piskliwie się wydzierała: — Nasze dzieci przymierają głodem, a te stare tłuste pryki jak ten tutaj opływają w dostatki! Pchnęła go mocno i stracił równowagę. Jedynie bliskość tak wielu ciał uratowała go przed upadkiem. Złapał płaszcz i wyprostował się, w tym samym momencie uwagę tłumu odwrócił trzask tłuczonego szkła. Przerażony Fowler uświadomił sobie, że znalazł się w samym środku rozruchów, ludzie pchali się, rzucali kamieniami, rozbijali okna, wykrzykiwali obelgi, plądrowali sklepy. Kiedy niesiony przez tłuszczę dotarł do ścieżki, udało mu się niepostrzeżenie umknąć. Potykając się biegł wzdłuż muru, by wreszcie chwiejnie, jak pijany, zatoczyć się na schody. Usiadł, a serce waliło mu młotem. W aleję wbiegł jakiś mężczyzna. Spodziewając się ataku, Fowler z wysiłkiem podniósł się na nogi. Mężczyzna stanął jak wryty. — Na Boga, ależ to pan Maskey! Fowler westchnął. Ta kropla przepełniła czarę. Żeby akurat Tyler Kemp musiał zobaczyć go w takiej sytuacji, ukrywającego się w zaułku niczym przestępca. — Chodźmy, pomogę panu —powiedział Kemp, wyciągając do niego rękę. — Wygląda na to, że tłum pana stratował. Nieprzyjemne doświadczenie. Są dzisiaj żądni krwi. Odniósł pan jakieś obrażenia? — Właściwie nie. — Fowler dokładał starań, by odzyskać oddech i godność. — Trochę mnie tylko poturbowali. Ale co się dzieje? 1 Nad widką rzeką 97 — Nie wie pan? — Nie pytałbym, gdybym wiedział — zirytował się. — Przed chwilą opuściłem ten przeklęty statek. Straciłem bagaż, ukradły mi go te darmozjady! Gdzie jest policja? — Stoją na George Street, więc tłum ruszył w inną stronę. Przypuszczam, że rozproszą się z łupami, zanim policja tam dotrze. Sytuacja jest całkiem prosta. Rząd nie ma ani grosza, więc zamknęli wszystkie prace publiczne i co drugi człowiek jest bezrobotny. Nie pracuje, nie dostaje pensji, nie ma czym wykarmić rodziny i stąd te rozruchy. Chodzi o jedzenie. Zwołano sesję parlamentu, ale o tym pan wie. Nie myślałem, że jest aż tak źle — rzekł Fowler. — Chyba lepiej wrócę do hotelu. Wciąż był rozdygotany, tak więc Kemp odprowadził go przez całą długość Adelaide Street aż do tylnego wejścia do hotelu. Chociaż nie potrafił się zdobyć na powiedzenie tego głośno, Fowler cieszył się z jego towarzystwa, w poszarpanym i brudnym ubraniu wyglądałby podejrzanie, gdyby szedł sam. Kiedy Kemp usadził go w holu, a sam poszedł po dyrektora hotelu, Fowler zmusił się do przyznania, ze docenia pomoc dziennikarza. . — To bardzo uprzejme z pana strony — powiedział. — Żaden kłopot — odparł Kemp. — Jestem pewny, ze pan zrobiłby to samo dla mnie — dodał z uśmiechem Bezpieczny w pokoju hotelowym, zaopatrzony w chleb z masłem, zimnego kurczaka i butelkę francuskiego koniaku, Fowler zamierzał pojawić się w parlamencie dopiero wtedy, kiedy jego garderoba zostanie doprowadzona do porządku, i zabijał czas, czytając gazety, które przyniósł mu służący. Fowler, który zawsze był zdania, że mężczyźni noszący kupowane w sklepie garnitury to nie dżentelmeni, opuścił hotel o zmierzchu, wyglądając jak przedsiębiorca pogrzebowy i żałując, że zostawił syna w domu. Czuł się tatalnie po porannych incydentach. Jego ubranie wróciło z chińskiej pralni na czas i zostało odpowiednio wykrochmalone lecz nawet teraz uszy mu zapłonęły na wspomnienie łaty, którą zakryto wielkie rozdarcie na siedzeniu. Pomyśleć, ze maszerował główną ulicą Brisbane z dziurą w spodniach! Za- 98 stanawiał się nerwowo, czy Kemp to widział. Albo dyrektor hotelu. Sprawa zbyt była żenująca, by w ogóle ją rozważać. Musiał ponownie wezwać krawca, któremu poprzednio zlecił dostarczenie kilku nowych garniturów oraz innych niezbędnych części ubrania utraconych wraz z walizką. Teraz wysłał go, by kupił gotowy garnitur, bo przecież poseł Maskey nie mógł paradować w połatanych spodniach. I tak to się skończyło, obrazą dla elegancji i przyzwoitości. W parlamencie nie tracił czasu, zaczął od przeproszenia kolegów za swój wygląd i opisania zamieszek, w których samym centrum się znalazł. W końcu okazał się kimś na kształt bohatera, jako że nikt poza nim nie oglądał na własne oczy rozruchów. Ku radości Fowlera Kemp w swym artykule wspomniał i o nim. „Pan Maskey, poseł z Rockhamp-ton, obecny na miejscu zajścia, został poturbowany i miał szczęście, że zdołał uniknąć poważnych obrażeń." Dziennikarz przedstawił wypadki w taki sposób, że można było odnieść wrażenie, iż Fowler znalazł się tam z własnego wyboru. Tym razem nie narzekał na drobne odstępstwo od prawdy. Przewodniczący parlamentu, przeczytawszy artykuł, wezwał Fowlera na posiedzenie komisji. Ponure twarze uczestników jeszcze przed rozpoczęciem obrad powiedziały mu wyraźnie, że sytuacja jest gorsza, niż sobie wyobrażał. Przewodniczący James Mitchell powtórzył, że nie ma pieniędzy na opłacenie wszystkich zatrudnionych przez stan. W głośnym gwarze Fowlerowi udało się zadać pytanie, które w jego myślach zajmowało pierwsze miejsce. — Ale z pewnością nie dotyczy to okręgów wiejskich, gdzie prace publiczne są niezbędne? Mitchell zgromił go wzrokiem. — Wszystkie takie prace są niezbędne i muszą na razie zostać zawieszone. — A jak długo potrwa to „na razie"? — Trudno powiedzieć — odrzekł Mitchell ostrożnie. — Minister skarbu musi na nowo oszacować sytuację finansową... — To nie powinno być cholernie trudne — warknął Jock Campbell z Darling Downs. — Nie trzeba wiele czasu, by zajrzeć do szkatuły i stwierdzić, że jest pusta. 99 — To już zostało ustalone — ciągnął Mitchell cierpliwie — przedmiotem zaś niniejszego posiedzenia jest omówienie metod refinansowania naszych kredytów. — Dlaczego nie zrobiono tego wiele miesięcy temu? — zapytał ktoś. — Ponieważ nie mogliśmy przewidzieć, że bank A i M ogłosi upadłość — odparł Mitchell. — Sądzę, że Herbert wiedział, bo w przeciwnym razie czemu by tak mocno zaciskał pasa. W krzykach i oskarżeniach, które rozlegały się w sali, Fowler rozpoznał oznaki paniki i postanowił zrobić wszystko, by się jej nie poddać. Jak wszyscy obecni doskonale wiedział, że zagrożone są ich fotele. Temu ledwo opierzonemu parlamentowi daleko było do skostniałości i rutyny Westminsteru. Tutaj każdy odpowiadał za siebie, gniew cierpiącej głód ludności skierowany był wprost na polityków. To niesprawiedliwe, stwierdził Fowler, że stawia się posłów pod pręgierzem, jednakże wyborcy nigdy nie byli znani z poczucia sprawiedliwości, a teraz ich gniew wezbrał jak przypływ. Tymczasem ci głupcy tutaj rzucali się sobie do gardeł, szukając kozła ofiarnego. — Nie sądzę — rzekł najbardziej dostojnym głosem, na jaki było go stać — że powinniśmy szukać winnych. Odniosłem wrażenie, że dzisiejszą komisję zwołano po to, by znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji. — Właśnie, właśnie! — powiedział Mitchell z ulgą. Propozycje były liczne i zróżnicowane. — Niech wróci Herbert! Pozbyć się Macalistera! — Nie, powinniśmy wysłuchać Macalistera. On ma rozwiązanie. — Podnieść podatki. Niech płacą bogaci. — Zwrócić się do innych banków. — Robimy to — wyjaśnił Mitchell — ale na razie bez skutku. — Pożyczyć od Victorii, oni tam tarzają się w złocie. — Potroić nagrody dla każdego, kto znajdzie w tym stanie nowe pola złotonośne. Na koniec trzej mężczyźni z wyciągami finansowymi zdominowali spotkanie. Marszcząc czoła, mówili o prognozach, stopach oprocentowania, rentowności, kredytach 100 krótkoterminowych, gwarancjach i odpowiedziach z banków brytyjskich. Trwało to tak długo, że znudzony Fowler o mało nie zasnął, nim zebranie wreszcie dobiegło końca. Natychmiast też ruszył na poszukiwanie premiera. Z narady zrozumiał jedno: Macalister utrzymuje, iż zna rozwiązanie problemu dręczącego stan, i Fowler musiał je poznać. Chociaż wciąż był zły na Macalistera za pominięcie jego osoby przy nominacjach na prestiżowe stanowiska, uważał, że jeśli premier potrafi uporządkować cały ten bałagan, władza należy się jemu. Macalister powitał go uprzejmie. — Jak przebiegło posiedzenie? — Mamy kilka opcji — oznajmił Fowler dostojnie. — Obecnie sporządzany jest raport. Jak zapewne wiesz, dostałem się w sam środek zamieszek i straciłem bagaż, stąd spóźniłem się na zebranie komisji. Wspomniano, że przedstawiłeś propozycję. — Ha! Więc jednak mnie posłuchają, czy tak? — wykrzyknął Macalister. — To całkiem prawdopodobne — odparł Fowler bez mrugnięcia okiem. —Jednakże z powodu rozruchów ominęła mnie ta część obrad, a nie chciałem opóźniać dyskusji, prosząc o wyjaśnienie twojej propozycji. Poza tym wolałbym usłyszeć to od ciebie. Niektórzy panowie potrafią ponad wszelkie wyobrażenie zniekształcić sprawy tak wielkiej wagi. — To prawda, to prawda — przytaknął Macalister. — Proszę, siadaj, Maskey. To proste rozwiązanie, ale tym głupcom wydaje się za łatwe, lubią wszystko komplikować. Sam widziałeś, jak poważna jest sytuacja. Robotnicy i ich rodziny głodują, a ja zawsze staję po stronie ludzi pracy. Sam pochodzę z klasy robotniczej i nie pozwolę na to. U mnie w Ipswich jest gorąco, spodziewam się, że też dojdzie do zamieszek głodowych. Musimy pomóc robotnikom, i to natychmiast. — Uderzył w biurko dla podkreślenia swoich słów, a Fowler pomyślał, że mógłby wreszcie skończyć tę tyradę i przejść do sedna. W końcu to uczynił i Fowler był pod wrażeniem. Macalister miał rację. Koniec z płaszczeniem się i bieganiem z czapką w dłoni do brytyjskich banków. Najlepszym wyjściem z kryzysu jest wydrukowanie własnych pieniędzy. 101 Tak przynajmniej zrozumiał to Fowler. — Mocne rządowe banknoty — mówił Macalister. — Już przygotowałem projekt z moimi ludźmi. Na razie nazywamy je zielonymi, dopóki nie znajdziemy bardziej szacownej nazwy. Czy nie rozumiesz, że z naszymi naturalnymi zasobami wełny, baraniny, wołowiny i złota nie może się nie udać? Będziemy mieć dość w szkatule, żeby nasze pieniądze były mocne, a banki niech idą do diabła. Pomysł niezwykle zainteresował Fowlera. Kiedy dojdzie do separacji, nowy stan będzie mógł postąpić tak samo, a on właśnie zyskuje okazję, by przyjrzeć się, jak to trzeba zrobić. — I co na to powiesz? — zapytał Macalister. Jego krzaczaste brwi wysyłały sygnał, że negatywna odpowiedź nie zostanie dobrze przyjęta. Ostrzeżenie nie było wszakże potrzebne. — Jestem za — odparł Fowler. — Dlaczego nie możemy od razu tego wprowadzić? — W tym problem. Muszę najpierw przekonać tych wahających się głupców. Na razie dopiero zacząłem, ale zapamiętaj moje słowa, tego kryzysu nie da się rozwiązać w żaden inny sposób. Niech pojadą do domu i staną twarzą w twarz ze swoim elektoratem, niech się nasłuchają krzyków przez kilka miesięcy, to sprowadzi ich na ziemię. Fowler zadrżał. On też będzie musiał wrócić do wyborców, obarczony głęboką depresją gospodarczą niczym piętnem zbrodni. — Nie ma innego wyjścia? — Nie. Na razie po cichu zajmę się ustaleniami, kwestie techniczne zostaną uporządkowane do zimowej sesji parlamentu. Wtedy jednak nasze mazgaje będą mnie błagać, żebym poprowadził statek do bezpiecznego brzegu. — A robotnicy? — Niestety, ich sytuacja pogorszy się znacznie i nic na to nie poradzę. Nie można jednak mnie za to obwiniać, ponieważ nie chcę dopuścić, żeby Queensland ponownie znalazł się na łasce banków. Będziemy musieli przetrwać burzę, póki moja propozycja nie zostanie przyjęta. Tyler Kemp wszedł do baru hotelu Royal Exchange, gdzie zastał Fowlera w otoczeniu sympatyków. Dla redakcji 102 był to pracowity tydzień, niemal codziennie dochodziło do zamieszek, a choć ta sytuacja zwiększała nakład gazety, Tylera denerwowało zachowanie posłów, bezradnych jak dzieci. Tydzień minął, a parlament wciąż zwlekał, zwołując coraz to nowe komisje, grając na skrzypcach, podczas gdy Rzym płonął. Tyler pochodził ze Szkocji. Jego ojciec był dostawcą drewna, który w gęstych lasach na północnych obrzeżach Nowej Południowej Walii ciężko pracował, zaprzęgami wołów przewożąc ogromne pnie do rzeki Clarence. Tyler miał jedenaście lat, kiedy z rodzicami przyjechał z wielkiego miasta Glasgow do tej chaty na bezludziu. Nowe miejsce go oczarowało. Był Robin Hoodem z prawdziwym łukiem i strzałami, był krzyżowcem z własnym czarnoskórym niewiernym, wesołym członkiem szczepu Bundjalung, który zamieszkiwał tamte tereny. Ich sąsiedzi Aborygeni byli ludem przyjaznym i przebiegłym, zafascynowanym białą rodziną. Kobiety lubiły obserwować lekcje, których matka udzielała Tylerowi na dworze, w cieniu drzew. Przyprowadzały dzieci i cała gromadka stała w uprzejmym milczeniu, gdy Tyler skrobał wyrazy na tabliczce albo czytał na głos. Wyczuwały, że te sesje są ważne dla Connie Kemp, jeszcze ważniejsze dla jej syna, tak więc traktowały je z szacunkiem, aczkolwiek nie rozumiały znaczenia rytuału. Aborygeni z upodobaniem zajmowali się handlem, ale trzeba im było patrzeć na ręce. Młody Jugalag był prawdziwym łotrem. Nabrawszy pewnej biegłości w angielskim, kiedyś dwa razy tego samego dnia sprzedał Connie dziki miód, który czarni nazywali cukrowym workiem, kradnąc go zza muślinowej zasłony na tyłach domu i przynosząc od frontu. A gdy odkryła jego sztuczkę, wszyscy świetnie się bawili patrząc, jak goni go przez zarośla z miotłą. Przy narodzinach siostry Tylera czarne kobiety były akuszerkami. A kiedy na tatę Kempa zsunęły się wielkie pnie drzew nad rzeką, to Aborygeni mu pomogli, uwalniając go z pułapki i przynosząc do domu. Na szczęście podłoże było błotniste i wyszedł z tej opresji z kilkoma tylko złamanymi żebrami. 103 Tyler w przeciwieństwie do współczesnych nie skarżył się na nieudane dzieciństwo. Uwielbiał życie w tych zielonych mglistych lasach. Kiedy trochę podrósł, ojciec nauczył go rzemiosła. Chłopak dobrze radził sobie z siekierą i potrafił zachęcić zaprzęg wołów do ciężkiej harówki na stromych zboczach. Ojciec nauczył go też strzelać do dzikiej zwierzyny, a potem dla rozrywki ustawiał cele i pękał z dumy, że jego nastoletni syn tak świetnie mierzy. Connie pilnowała wykształcenia Tylera, ojciec wierzył w sprawność Fizyczną. W niedziele urządzał synowi biegi przełajowe po okolicy, ustawiając Aborygenów w strategicznych punktach dla pewności, że chłopak nie oszukuje, i sprawdzając czas na złotym zegarku. Czarni głośno krzyczeli, gdy Tyler z wysiłkiem pokonywał stromizny, na bosaka próbując poprawić swój wynik. Wkrótce też Aborygeni włączyli się do rywalizacji. Ojciec wybrał najlepszych i wystawiał ich przeciwko synowi. A choć Tyler bardzo się starał, nigdy nie mógł z nimi wygrać, za to na koniec dnia wszyscy świetnie się bawili, bo Connie zapraszała uczestników biegu na kolację złożoną z pieczonego dzikiego ptactwa i ziemniaków. Jego rodzice byli ludźmi zadowolonymi z życia, dobrymi, uczciwymi. Ich jedyną ekstrawagancją była szklaneczka whisky wypijana w sobotni wieczór, którą kupowali od rzecznych handlarzy. Tyler też był zadowolony—dopóki nie oznajmili, że wysyłają go z domu. Wciąż pamiętał wstrząs, jaki przeżył, słysząc te słowa. Pamiętał wyjaśnienia rodziców. Zaskakującą informację, że odkładali pieniądze na jego wykształcenie, podczas gdy on był przekonany, że ma je już za sobą. Chcieli dla syna lepszego losu, tak mu powiedzieli, on wszakże nie potrafił sobie wyobrazić, co mogłoby być lepsze od dotychczasowego życia. Connie zdobyła dla niego staż w redakcji „Moreton Bay Couriera". Dawała jego wypracowania podróżnym zmierzającym na północ i prosiła, by wysłali je lub osobiście doręczyli właścicielowi gazety. Do każdego dołączała szczery opis przymiotów syna. „Jest uczciwy i porządny. Czasami potrzeba mu ponaglenia, by nie odrywał uwagi od wykonywanej pracy. Ortografia przychodzi mu łatwo, arytmetyka z trudem, ma dobre ucho do słów. Dlatego też jego ojciec 104 byłby zaszczycony, gdyby pan mógł wyuczyć go na pisarza, i gotów jest pokrywać czesne w ratach." Connie Kemp nawet przez myśl nie przeszło, by wzorem innych matek wypisywać peany na cześć syna, i nigdy też nie wątpiła, że podróżni dotrzymają danego słowa. Jej wiara została nagrodzona. Listy dotarły do celu i zaintrygowały redaktora naczelnego. Kiedy otrzymał trzecie wypracowanie, stwierdził, że chłopak rzeczywiście zdradza talent pisarski, i z rzadką dla siebie wspaniałomyślnością zaproponował Tylerowi Kempowi staż. Poinformował też matkę, że nie trzeba płacić czesnego. Chłopak otrzyma pięć szylingów na tydzień, a może więcej, to będzie zależało od jego zdolności. Ludzie z całej okolicy zebrali się u Kempów, by pożegnać Tylera. Odbyło się wielkie przyjęcie, Aborygeni urządzili specjalne korrobori z tej okazji. Wspominając przeszłość wiele lat później, Tyler świadom był, że w tamtym surowym i trudnym otoczeniu musieli też przeżywać ciężkie, smutne chwile, lecz umknęły z jego pamięci, pozostały tylko obrazy tryskających pomysłami rodziców, piękna i tajemnicy buszu, a przede wszystkim nagłego wejścia w cywilizację. Dużo czasu minęło, nim przystosował się do miejskiego życia, pokonał nieśmiałość, nauczył się radzić sobie w wynajętym podłym mieszkaniu. Szczęśliwy był tylko w redakcji. Pełen zapału do pracy, stawiał się na każde zawołanie starszych kolegów; pękał z dumy, gdy wreszcie przydzielono mu własne biurko, a w końcu zdobył samodzielność. Bo Tyler był doskonałym i godnym zaufania dziennikarzem. Jedna tylko sprawa przyczyniała mu troski. Przekonał się, że ludzie z miasta nie przejmują się losem Aborygenów, wręcz przeciwnie, wielu, także jego najbliżsi przyjaciele, żywi do nich głęboką nienawiść. Czytywał opiniotwórcze gazety z innych miast, gdy tylko udawało mu się je dostać, i zprzerażeniem stwierdzał, że podobnie jak jego macierzysty dziennik, obecnie noszący nazwę „Brisbane Courier", one też uprzedzone były do czarnych. Kiedy próbował przemawiać w obronie tubylczej ludności, zawsze go zakrzykiwano i wyśmiewano, jedynie kilka osamotnionych osób podzielało jego zdanie. 105 Znaczenie Tylera rosło i przyzwyczaił się on do szacunku, z jakim przyjmowano wychodzące spod jego pióra oceny sytuacji politycznej, wciąż jednak czuł niechęć do tych, którzy objawiali uprzedzenie do czarnych, a to oznaczało wszystkie znane mu osoby. Kiedy uświadomił sobie, że sprawa jest przegrana, poczuł rozgoryczenie. Z czasem kwestia ta straciła na znaczeniu, pozostała jednak kąśliwość, która przeszła w nawyk. Tylerowi wcale nie przeszkadzało, że znany jest w całym Brisbane jako uparty i wybuchowy osobnik. Ludzie denerwowali się w jego obecności, a to wyostrzało jego intelekt. Taki był człowiek, który teraz podchodził do Fowlera Maskeya w hotelu Royal Exchange, szukając informacji o kryzysie finansowym. — Czuje się pan lepiej? Maskey spojrzał na jasnowłosego dziennikarza. — O, zdecydowanie lepiej, dziękuję. Bóg jeden wie, co mogłoby mi się przydarzyć w rękach tych złoczyńców, gdyby nie przyszedł mi pan z pomocą. Tyler uśmiechnął się ironicznie. Kiedy znalazł Maskeya, nie dostrzegł żadnego złoczyńcy w pobliżu, ale jeśli staruszkowi taka wersja odpowiada, niech mu będzie. Teraz ważniejsze są inne sprawy. — Jak słyszę, komisja finansowa w najbliższym czasie ma przedstawić premierowi raport. Mógłby mi pan zdradzić, co zamierzają zrobić? Poseł z Rockhampton, zadowolony, że Kemp wypytuje go w obecności jego zwolenników, wyprostował się i odstawił szklankę na kontuar. — Istotnie, mógłbym. Zaproszono mnie do wzięcia udziału w tym spotkaniu i z całą stanowczością mogę panu powiedzieć, że nigdy dotąd nie trafiłem na taką bandę partaczy. — Doprawdy? — zapytał Tyler zaintrygowany. — Tak jest. O ile wiem, raport nie będzie zawierał konkretów, bo komisja nie potrafiła dojść do zgody w żadnym punkcie, skończyło się na kłótniach. Wysunąłem pewną propozycję, lecz oczywiście z niej nie skorzystano. Tu w Brisbane nikogo nie interesuje zdanie ludzi ze wsi... 106 — To fakt — potwierdził brodaty farmer. — Jednakże — ciągnął Fowler — po dyskusji z premierem przekonałem się, że zgadzamy się w opiniach. Rozwiązanie naszego problemu jest możliwe. W ciągu kilku następnych miesięcy Queensland wróci na właściwy kurs, o ile moi koledzy w parlamencie zrozumieją istotę planu. — I premier zamierza ten plan realizować? — dociekał Tyler. — Jest absolutnie przekonany o jego słuszności. — A czy jest pan uprawniony do zdradzenia szczegółów? — zapytał Tyler chytrze. Często stosował tę przynętę wobec polityków, którzy nie lubili przyznawać, że do niczego nie są uprawnieni. Fowler wahał się przez kilka sekund. Pomysł Macalis-tera był słuszny, potrzebował jednak rozgłosu, by przeciągnąć posłów na stronę premiera, a opinia publiczna zrobi swoje. — Ludzie — rzekł—domagaj ą się czynów, zamierzamy więc podjąć odpowiednie działania, by uchronić stan przed pogrążeniem się w nędzy. Rząd nie może siedzieć i załamywać rąk. Wierzymy w siebie i w nasze znaczne zasoby naturalne, przez co rozumiem, że możemy wykorzystać nasze sukcesy. I zrobimy to. Planujemy emisję mocnych rządowych banknotów! Wsunął kciuki w kieszonki kamizelki i pokiwał mądrze głową, gdy tymczasem jego słuchacze przetrawiali wiadomość. — Czy to się uda? — powątpiewał Bert Dayton. — To możliwe — odparł ktoś. — Trochę ryzykowne — powiedział inny. Tyler położył monety na kontuarze i zamówił podwójną whisky, nadstawiając ucha. Notował w pamięci reakcje, gdy wieść rozchodziła się po całym barze, i nie podobało mu się to, co widział. — Zdrowy plan, co, Kemp? — zapytał Fowler i wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. — To cholerny idiotyzm! — warknął w odpowiedzi. Fowler uśmiechnął się dobrodusznie, choć uwaga Kempa go zaskoczyła. Ale w końcu facet znany był z porywczego usposobienia. 107 — No, no, miody człowieku, musisz się nad tym zastanowić — powiedział. — Nie ma sensu ferować ocen tak pochopnie. — Ja niczego nie robię pochopnie — odpalił Tyler. — Nawet jeszcze nie skończyłem whisky. Sprawiał wrażenie, jakby temat niewart był dyskusji, a to Maskeyowi odpowiadało. W obecności dziennikarza lepiej przejść na bezpieczniejszy grunt. — To dobrze — stwierdził — bo musi pan przyłączyć się do mnie. Miałem zamiar zamówić szampana dla uczczenia zaręczyn mojej córki. — Zwrócił się do przyjaciół. — Uprzedzam was, panowie, przygotujcie się z rodzinami na podróż na północ. Wyślę wam zaproszenia na przyjęcie zaręczynowe Laury. — Gestem wezwał barmana. — Szampan dla wszystkich, dobry człowieku, najlepszy, jaki macie. I z jowialnym uśmiechem patrzył, jak korki strzelają, a zebrani stukają się kieliszkami. — Wierzę w popieranie rodzinnego miasta — oznajmił. — W Rockhampton odbędzie się uroczystość równie wspaniała jak te tutaj. — W mieście Rockhampton? — skrzywił się jakiś nieznajomy. — Słyszałem, że to zapadła dziura! — To samo mówili o Brisbane — roześmiał się Fowler. — A Rockhampton nie musi pozbywać się niesławy dawnej kolonii karnej. Pewnego dnia będzie to wielkie miasto, w samym sercu krainy najlepszego bydła. Proszę, sir, by wzniósł pan toast za Rockhampton. Następny toast był za Laurę i jej pomyślność. — A kto jest tym szczęśliwcem? — przypomniało się Daytonowi, gdy barman napełniał kieliszki. — Kapitan Robert Cope — odparł Fowler. — Poprzednio z Regimentu Nowej Południowej Walii, obecnie w Tubylczej Policji Konnej z bazą w Rockhampton. Tyler Kemp nie gardził darmowym szampanem, z przyjemnością więc wychylił dwie kolejki i gotował się do wyjścia, rozważając w duchu, czy dziwaczna opowieść Maskeya o rządowych banknotach warta jest kilku linijek czy też artykułu na pierwszą stronę. Słysząc nazwisko ????'?, stanął jak wryty. — Kto jest narzeczonym? 108 - Kapitan Cope — powtórzył Fowler z dumą. — Bardzo szanowany w naszej społeczności. — Obecnie też? Wyczuwając rozgłos w sprawie o wiele mniej kontrowersyjnej niż poprzednia, Fowler ruszył do ataku. — Pana też zapraszam, Kemp. Czy był pan w Rockhampton? — Nie. — W takim razie serdecznie tam pana powitam. Mam nadzieję, że będzie pan mógł wziąć udział w przyjęciu. — Za żadne skarby bym go nie ominął — odparł Tyler i opuścił bar. Na dworze wciągnął w płuca mdlącą mieszaninę zapachu uroczynu i odoru ścieków żałując, że nie może oddychać czystym górskim powietrzem. Jego niezniszczalni rodzice wciąż tam byli, chata z bali rozrosła się w dom z ogrodem i płotem. Ojciec miał teraz tartak, lecz dalej był najlepszym drwalem w okolicy i nie zrezygnował z zaprzęgu wołów. Niewiele zaszło zmian, poza tym że Aborygeni stopniowo opuścili tamtą okolicę albo też padli ofiarą szaleństwa białego człowieka. Pozostały niektóre stare rodziny, zamiast wszakże panować w lasach, od Kempów i innych osadników oczekiwali wsparcia i rady. — Kapitan Cope! — splunął Tyler. — Ten morderca, niegodziwiec! Czytywał raporty o poczynaniach ????'? i ogarniała go obezwładniająca wściekłość. Bohater, który mając za sobą prawo, oczyszczał okręgi dla osadników i terroryzował społeczności Aborygenów. Prawo dało mu carte blanche, żeby zabijał, zabijał, zabijał! Tylerowi zebrało się na mdłości. Nie mógł nic zrobić, tylko za przykładem kolegów Fowlera załamywać ręce. Nie miał siły ani władzy, by stanąć w obronie niewinnych, by upomnieć się o ich prawa, bo przecież żadnych nie mieli. Cope niewiele znaczył — w kraju byli inni jemu podobni — jednakże połączenie ????'? i Maskeya budziło strach. Człowiek nie musiał być mędrcem, by pojąć, że jeśli Maskey w ogóle brał pod uwagę ????'? jako zięcia, tym samym aprobował jego działania. A jeśli ????'? popierać będzie poseł do parlamentu, to zyska nazbyt wielką władzę. Biali, 109 którzy mogliby zgłaszać obiekcje co do krwawych wypraw ????'?, nie odważą się wygłosić ich publicznie. Maskey był ich przedstawicielem w jedynym liczącym się miejscu i na pewno nie pozwoli na oczernianie zięcia. Tyler wszedł do obskurnej tawerny, zamówił kolejną whisky i schował się w kącie, żeby wszystko przemyśleć. Najpierw napisze artykuł, w którym plan emisji banknotów rządowych przedstawi jako akt desperacji, następnie zajmie się szukaniem występków Maskeya, w końcu zaś pojedzie do Rockhampton. Musi tam być ktoś gotowy wystąpić przeciwko Maskeyowi i kimkolwiek ta osoba będzie, otrzyma pełne poparcie Tylera. Zbyt wielu posiadaczy ziemskich było przy władzy. Tyler gardził odziedziczonym bogactwem. Podniósł szklankę do zakopconej lampy. — Jesteś na dobrej drodze do wyjścia, Fowler. Ta akurat tawerna była terenem łowów miejscowego dżentelmena znanego jako Fretka, którego Tyler często wykorzystywał do wykonywania pracochłonnych zleceń. Wygląd Fretki przeczył jego przezwisku, był to bowiem niski pękaty człowieczek z różową i wiecznie uśmiechniętą twarzą. Ubranie miał nędzne, acz czyste, a okrągłe okulary w stalowych oprawkach nadawały mu sowi wyraz. To jednak stanowiło zaletę w jego fachu. Fretka był mistrzem w wygrzebywaniu informacji i uważał siebie za prywatnego detektywa, choć inni sądzili, że to nazbyt wspaniały tytuł; w przeszłości Fretka miał na koncie kilka oszustw. Kiedy się pojawił w tawernie, Tyler wezwał go gestem. Okrągły człowieczek usiadł naprzeciw. — Ma pan robotę dla mnie, panie Kemp? — Tak. Znasz Fowlera Maskeya? Członka parlamentu? — Nie osobiście, ale wiem, który to. Tyler przesunął dziesięć szylingów po blacie. — Co o nim wiesz? — Obawiam się, że niewiele. Tyler orientował się, że informacji nie zdobywa się tak prosto. Niezależnie od tego, ile Fretka miał do ujawnienia, czekał z tym kilka dni, by podwyższyć poniesione koszty. — Jest teraz w Royal Exchange. Chcę, żebyś koło niego powęszył, pochodził za nim parę dni. Znajdź wszystko, co się 110 da. Kim są jego kumple? Czy jest taki bogaty, jak udaje? Ma wrogów? Muszę się jak najwięcej o nim dowiedzieć. — To nie problem — uśmiechnął się Fretka. — Przejrzę go na wylot. Artykuł Tylera Kempa o rządowych banknotach ukazał się na pierwszej stronie, co dziwne jednak, nie wywołał oczekiwanej przez autora reakcji. Macalister zgromił redaktora naczelnego za to, że nie dał mu szansy dopracowania planu. Listy za i przeciw płynęły do „Couriera" szerokim strumieniem, w dodatku tych pierwszych było znacznie więcej, choć Tyler podejrzewał, że za część korespondencji odpowiadał sam Macalister. W pubach wybuchały gorące dyskusje, a jakaś kobieta na ulicy nakrzyczała na Tylera, że próbuje sabotować wysiłki „dobrego czystego człeka", jakim jest premier. Kiedy napisał bardziej osobisty tekst, w którym przestrzegał przed pułapkami takiego przedsięwzięcia, wydrukowano go na ostatniej stronie. — Przestań się tym martwić — powiedział mu redaktor naczelny. — Nigdy nie uda im się oderwać tego balonu od ziemi. Robisz gruby błąd wierząc, że poważnie traktują taki środek. To tylko wymówka, by na jakiś czas uciszyć publikę. — Fowler Maskey tak nie myślał. Naczelny roześmiał się. — No i proszę! Sam mówiłeś, że Fowler to chwalipięta. W głowie mi się nie mieści, że w to uwierzyłeś. Ta rozmowa wciąż sprawiała Tylerowi przykrość, kiedy ruszył na poszukiwanie Fretki. Niezależnie od tego, co Fowler mówi, Macalistera trzeba mieć na oku, bo uwijał się jak w ukropie, szukając poparcia. A jeśli mu się uda? Co wtedy? Tyler tak był pochłonięty grożącymi im finansowymi tarapatami, że zawrócił i przedstawił naczelnemu swe obawy, lecz i tym razem nie zdołał go przekonać o powadze sytuacji. Z niesmakiem oznajmił więc, że myśli o zrobieniu sobie wakacji, i nie zdziwił się, gdy redaktor pochwalił jego zamiary. — Świetny pomysł, zasługujesz na odpoczynek. Pojedziesz odwiedzić swoich, tak? 111 — Nie, myślałem, że rozejrzę się na północy. — Doskonale. Dobrze jest utrzymywać kontakt z prowincją. Jedź i zabaw się, oczyść umysł. Fretka niewiele miał do powiedzenia. — Czysty jak łza, panie Kemp. — Tego się obawiałem — burknął Tyler. — Przeklęci farmerzy! — Tak, jest tak, jak pan mówi. Dobra rodzina. Konta bankowe takie, że koniem nie przeskoczysz. Ma żonę i dwoje dzieci, syna i córkę. Mieszkają w Rockhampton. Nie znam tamtych okolic, ale jego kumple tutaj to wszystko zamożni ludzie z buszu, tak jak mógł się pan spodziewać. Gra ostro na wyścigach, ale bukmacherzy go lubią, płaci od ręki. Nie stroni od kieliszka, choć nie pada pod stół, mówią, że to przez krzywe nogi. Jest karciarzem i bywa nieprzyjemny, jak przegra, ale to nie zbrodnia. — Wybuchowy? — Tyler chwycił się brzytwy. — A tak. Spotkałem faceta, który znał go jeszcze na rodzinnej farmie. Mówił, że Fowler potrafi być podły: własnoręcznie wychłostał kucharkę, bo handlowała jedzeniem, ale sprawę uciszono. — Wiem o tym — rzekł Tyler. — Jego wylewność jest za piękna, żeby mogła być prawdziwa. Te świńskie oczka potrafią być ostre jak żyletka. Dalej jednak niewiele mamy. Ile ci jestem winien? — Następna dziesiątka załatwi sprawę—odparł Fretka. Szybko schował pieniądze do kieszeni, po czym nie spuszczając wzroku z portfela Tylera, dodał: — Jest jeszcze jedna rzecz. Dziennikarz westchnął wiedząc, że zapłacił za szybko. — Po mojemu warta funta — ciągnął Fretka. — Ostatnim razem informacje nie były warte funta. Sam mogłem się tego wszystkiego dowiedzieć. — Więc czemu pan tego nie zrobił, panie Kemp? Nie odmówiłbym następnej szklaneczki. Fretka miał własny rytuał. Siedział z beznamiętnym wyrazem twarzy i czekał, aż podadzą im alkohol. — Za pana zdrowie, panie Kemp — powiedział łagodnie. 112 - Dziesięć szylingów — zaproponował Tyler. — I jeszcze dziesięć — odparł Fretka. — Ta informacja składa się z dwóch części, jeśli tak można to ująć. — Zobaczymy. Fretka uznał, że dobili targu. — Nasz przyjaciel często odwiedza pewien dom w Spring Hill prowadzony przez niejaką panią Betsy Perry. — Dom publiczny? — ożywił się Tyler. — Który? — Chelsea Lane numer pięć. — To chyba jakiś nowy, nie słyszałem o nim. — Nie taki znowu nowy, tylko drogi, a Betsy nie wpuszcza nikogo przypadkowego. To jak klub. Mój znajomy dostarcza tam towary, oczywiście od kuchni. Mówi, że Betsy kupuje tylko najlepsze jedzenie i alkohol. A dziewczęta są we wszystkich kolorach. — Chłopcy też? — W żadnym razie. Betsy by na to nie pozwoliła. — Zdarłeś ze mnie skórę i co z tego mam? — westchnął Tyler. — Jeśli napiszę, że Maskey chadza do burdelu, wyrzucą mnie z miasta. W Brisbane więcej jest takich przybytków niż w Bombaju w dzień wypłaty. Bywalcy rozerwą mnie na strzępy. — Uprzedzałem, że to informacja dwuczęściowa — odparł Fretka z urazą. — Pan Maskey jest właścicielem, do niego należy dom i interes. Betsy tylko nim zarządza. — Co? — Tyler był zachwycony. Trafił na żyłę złota. — Jesteś pewny? — Bez cienia wątpliwości, panie Kemp. Burdel należy do niego. — Dobra robota. — Tyler wyłożył funta i Fretka się pożegnał. Zostawszy sam, dziennikarz rozważał opcje. Nie udało mu się zniszczyć Maskeya w sprawie rządowych banknotów, teraz jednak zyskał gwarantowaną pewność zdemaskowania tego hipokryty, co niedziela modlącego się przed ołtarzem. Nie od razu ujawni rewelację, bombę należy podłożyć w Rockhampton, w samym sercu okręgu Maskeya. Będzie jeszcze musiał znaleźć tam kogoś, kto w nadchodzących wyborach stanie przeciwko Maskeyowi. Jeśli temu drugiemu kandydatowi ujawni taką informację, by ogłosił 8 Nad wielką raka 113 ją w miejscowej gazecie, Maskey przejdzie do historii. Ludzie na wsi są znani ze swej pobożności, przynajmniej pozornej. Zatańczył radośnie, idąc do portu. Następnym statkiem popłynie do Rockhampton. Jednakże po raz kolejny Tylerowi groził zawód. Jego kampania skierowana przeciwko rządowym banknotom zakończyła się porażką, jego plan zdemaskowania Fowlera też groził runięciem, ponieważ inni prowadzili własne chytre knowania. Betsy Perry od dawna usiłowała odkupić od Fowlera lukratywny interes, ale żądał nazbyt wygórowanej ceny. Rozważała przeniesienie się w nowe miejsce i założenie własnego domu, wiedziała wszakże, iż utraci bogatych znajomych Maskeya. Fowler po prostu zatrudni kogoś innego. Teraz jednak miała go w garści. Dostawca, Charlie Tuck, za odpowiedni napiwek zdradził jej, że Fretka węszy koło Chelsea Lane numer pięć, a wszyscy wiedzieli, że Fretka nigdy niczego nie robi za darmo i nigdy dla siebie. Tak więc w rewanżu Betsy też zatrudniła człowieka, by siedział Fretce na ogonie. Wrócił z dobrymi informacjami. — Musimy porozmawiać — powiedziała Fowlerowi późnym wieczorem, kiedy odprężony i zadowolony popijał doskonałą brandy, jej najnowszy nabytek. — O co chodzi, moja droga? Betsy przysiadła na wysokim taborecie przy fortepianie, wygładzając fałdy satynowej sukni w kolorze złota. Teraz lub nigdy, pomyślała. Na taką okazję czekała. Patrzyła, jak Fowler niespiesznie zapala fajkę. Czasami zastanawiała się, dlaczego taki bogacz w ogóle zawraca sobie głowę interesami. Wyjaśnił jej to jeden z klientów: „Im więcej masz pieniędzy, tym więcej ich potrzebujesz. Biedni nie próbują, bo wszystko i tak jest poza ich zasięgiem. Potrzeby bogatych rosną wraz majątkiem, w nieskończoność." Naturalnie nie mówił o Fowlerze, to była ogólna uwaga, teraz wszakże Betsy uświadomiła sobie, że ona też przyłączyła się do tego marszu po pieniądze. Prowadziła dobre życie, ale przestało jej to wystarczać. 114 — Mamy problem — oznajmiła, rozumiejąc przez to, że problem ma on. — Na pewno potrafisz go rozwiązać, co do tego nie mam wątpliwości — odparł Fowler, zagłębiając się w obitym aksamitem fotelu. — Doszło do moich uszu — ciągnęła — że pewien człowiek dopytywał się o właściciela tego domu. Po tych słowach Fowler wyprostował się jak struna. — Znany jest jako Fretka. To informator. — Nigdy o nim nie słyszałem! A dla kogo jest informatorem? — Dla prasy — szepnęła Betsy. — Boże wszechmogący, chyba z nim nie rozmawiałaś? — Nie, nie ośmieliłby się o nic mnie pytać. Ale jest dobry. Słyszałam, że był w biurze tytułów własności. Dom zapisany jest na twoje nazwisko, Fowler. Możesz mieć poważne kłopoty. — Jakiś czas wcześniej Betsy rozważała wymyślenie podobnej historyjki, lecz zabrakło jej odwagi. Teraz o wiele łatwiej było powiedzieć prawdę. Zobaczyła, że Fowler oblewa się potem, zadała więc ostateczny cios. — Mówią, że Fretka pracuje dla Tylera Kempa, autora tego okropnego artykułu o tobie, który ukazał się na pierwszej stronie. — Kemp! Ten szubrawiec! Człowiek rozmawia z nim w dobrej wierze, a on co? Próbuje zrobić ze mnie pośmiewisko. Zobaczymy, jak się będzie śmiał, kiedy Macalister przeforsuje uchwałę w parlamencie. — Wygląda na prawdziwego szczura — zgodziła się Betsy — ale jeśli zawziął się na ciebie i wszystko opisze, nie zobaczymy żadnego klienta, nawet gdybyśmy przyjmowali ich za darmo. Wszyscy uciekną gdzie pieprz rośnie. Fowler wiedział, że Betsy ma rację, jednakże z bólem myślał o pozbyciu się tak dochodowego interesu; gotówka płynęła wprost do niego i William nic o niej nie wiedział. A chociaż zyski z farmy były znaczne, irytowało go, że William co do grosza zna wielkość jego majątku. — Powinniśmy zamknąć dom — mówiła Betsy — żeby chronić twoją reputację, zanim Kemp wbije w ciebie szpony. Wezmę dziewczęta i wyjadę. Możesz wynająć dom miłej 115 rodzinie za powiedzmy dwanaście szylingów tygodniowo, a Kemp nie będzie miał czego się uczepie - Dwanaście szylingów! - zachłysnął się Fowler. - To nie wystarczy mi nawet na cygara. Betsy wzruszyła ramionami. __ - O nie, Kemp nie jest taki sprytny. Ja go pokonam! A gdybym wszystko sprzedał tobie? W urzędzie przepchnę sprawę od ręki i pismak wyjdzie na głupca. Po długich targach, raz po raz powtarzając, ze jq na to nie stać, Betsy wreszcie postawiła na swoim. Fowler pragnął jak najszybciej załatwić sprawę i zirytowany jej ciągłymi narzekaniami znacznie obniżył cenę. Z radością pozbył się domu za sto funtów, cenę stanowiącą ułamek prawdziwej wartości interesu. , . _ . , Nazajutrz rano, załatwiwszy formalności, Fowler poczuł żal z powodu straty, lecz podszedł do tego filozoficznie. Rzecz była dochodowa i interesująca, teraz jednak musi się pilnować. I lepiej niech się pilnuje ten Kemp. Na Boga, niecn się pilnuje! ROZDZIAŁ CZWARTY Kiedy kobiety położyły się spać, wyczerpane długą drogą powrotną do domu, Paul wyszedł na zwykły wieczorny obchód. Cicho okrążył dom i skierował się ku stajni. Towarzyszyły mu dwa psy pasterskie, zadowolone, ze pan wreszcie jest w domu i ich życie wróci do normy. Jego wierzchowiec zarżał i pokłusował w siad za nim wzdłuż ogrodzenia. Paul sprawdził, czy brama jest dobrze zamknięta, poklepał konia po pysku, po czym ruszył ku oborze, zarzucając strzelbę na ramię. Minął mroczny kurnik, skręcił koło mleczarni i z uśmiechem popatrzył na warzywniak Jeanme. Miał nadzieję, ze stary Danny, człowiek do wszystkiego, dbał o jej cenne rośliny — w przeciwnym razie rano rozpęta się piekło. Oborowi mieszkali w długim baraku koło stajnia wyposażonym w podstawowe sprzęty: prycze przy jednej ścianie, 116 długi sosnowy stół i krzesła przy drugiej. Grali w karty, kiedy Paul wsunął głowę w otwarte drzwi. — Ma pan ochotę na partyjkę, szefie? — Nie, dzięki, robię obchód. Do zobaczenia rano. Zawsze dawał im znać, że jest na patrolu, na wypadek by któryś ze zbytniej porywczości nie wpakował mu kulki. Na farmie pracowało tylko sześciu ludzi, na wszystkich jednak mógł polegać. Kierował nimi Gus Stein, doświadczony oborowy, syn niemieckich emigrantów. W przeciwieństwie do panujących ogólnie zwyczajów MacNamarowie jedli posiłki z pracownikami na zadaszonej werandzie na tyłach domu. Na początku Jeannie się sprzeciwiała. — Tak się nie robi. Nie możemy zaczynać od fałszywego kroku wobec nich. — Właśnie — odparł jej wtedy Paul. — Nie obchodzi mnie, jak to jest na południu, tutaj obowiązują inne zasady. Musimy trzymać się razem, pracować razem, a niewykluczone, że i walczyć razem. Potrzebny mi ich szacunek i zaufanie. Mężczyźni docenili gest oraz smaczne dania przyrządzane przez Jeannie i Clarę; posiłki zmieniły się w sympatyczne spotkania, w czasie których Paul mógł omawiać sprawy bieżące z każdym po kolei. Z upływem czasu małomówny brygadzista stał się najlepszym przyjacielem Paula, dumnym z Oberonu jak właściciel. Wróciwszy do frontowej bramy, Paul spojrzał w niebo, by sprawdzić jutrzejszą pogodę. Noc była księżycowa, granatowe niebo znaczyły gwiazdy, daleko nad wybrzeżem masa białych obłoków wyglądała jak śnieg. Pokiwał z aprobatą głową, gdy chmury przesunęły się nad góry. W oddali widział maleńkie światła, które można by wziąć za gwiazdy, wiedział jednak, że nimi nie są. To były ogniska czarnych, którzy obozowali bezpieczni w swych kryjówkach wysoko w górach. Chciałby pójść tam i na własne oczy zobaczyć cuda dzikiej krainy, lecz było to zbyt niebezpieczne. Powiódł wzrokiem po łańcuchu ciemnych szczytów rysujących się na tle białych chmur do miejsca, gdzie przechodziły we wzgórza ze stromymi granitowymi półkami połyskującymi jasno w świetle księżyca. Ależ stamtąd musi rozciągać się widok, pomyślał. Zobaczyłby całą dolinę i morze. I może tam, gdzie 117 granitowe urwisko schodzi w dół, istnieje przejście na nadmorskie równiny. Jego ziemia sięgała do podnóży wzgórz; to właśnie w Oberonie lubił najbardziej, zróżnicowanie krajobrazu. Chociaż od Fitzroy dzieliła go spora odległość, przez farmę prowadziło koryto mniejszej rzeki i dodatkowo kilka strumieni spływało ze wzgórz w czasie pory deszczowej, nawadniając pastwiska. Bydło znajdowało schronienie pod gęstymi zaroślami, w północnej części rósł las bogaty w drewno, a skaliste wzgórza wrzynające się w granice posiadłości stanowiły doskonałe punkty do wypatrywania zabłąkanych sztuk. Biorąc to wszystko pod uwagę, Paul był bardzo zadowolony z Oberonu, jego stada bydła krótkorogiego powiększały się, a ceny pozostawały wysokie. Psy pobiegły przodem i usadowiły się pod drzwiami, zgodnie ze zwyczajem nocnych obchodów. Paul wszedł do domu i skierował się do swojej sypialni. Znowu przyłapał się na myśli o Laurze i z wysiłkiem odegnał jej obraz z pamięci, choć pozwolił sobie na pytanie, co u niej i czy udało jej się wykręcić od niechcianego małżeństwa. Dla jej dobra miał nadzieję, że tak. Od wczesnego ranka Jeannie szalała. Wyglądało na to, że nic w domu nie jest tak, jak być powinno. Pleśń pojawiła się w kredensach, na ubraniach, na ścianach. I zjedzono jej najlepsze sery. — Przypuszczam, że to myszy — zauważył Paul złośliwie, gdy Clara podawała im śniadanie. — Raczej te cholerne chłopy — warknęła Jeannie. — I nie ma dwóch kur, a były z nich dobre nioski. Mleczarni nie sprzątano od mojego wyjazdu! Śmierdzi tam. Nie mogę się odwrócić, żeby całe to miejsce od razu nie popadło w ruinę. Mężczyźni zjedli posiłek dwa razy szybciej niż zwykle i zebrali się koło stajni, zadowoleni, że udało im się uciec przed ostrym językiem Jeannie. — Poczekajcie, aż zobaczy grządki kapusty — ostrzegł Gus. — Danny robił, co mógł, ale kilka dni temu było gradobicie. Trwało dziesięć minut i bynajmniej nie wyszło kapuście na zdrowie — zażartował. 118 — Chodźmy — roześmiał się Paul. Był najwyższy czas sprawdzić stada na tej ogromnej nieogrodzonej posiadłości, oddzielić byczki na sprzedaż i cielęta do piętnowania. Gus wydał mężczyznom polecenia, po czym z Paulem pogalopował w stronę rzeki, przez Aborygenów zwanej Wiragulla z powodu setek papug, które się tu zbierały. Tego poranka ptaki były w doskonałych nastrojach, wrzeszczały i pokrzykiwały, błyskając tęczą kolorów pośród gałęzi. Nagle pojawił się jastrząb i stado papug natychmiast zerwało się do lotu, tworząc na jasnym niebie barwny kobierzec. Paul z zadowoleniem stwierdził, że poziom wody w rzece wciąż jest wysoki, minie sporo czasu, nim wyschnie ostatnia kropla. O tej porze roku konie na drugi brzeg musiały przepływać, dlatego mężczyźni skierowali się w górę strumienia, gdzie znajdował się most. Kiedy jednak dotarli na wzniesienie, stanęli jak wryci. — Gdzie się podział ten cholerny most? — wykrzyknął Paul. Pogalopowali wzdłuż brzegu, by przyjrzeć się dokładnie rozrzuconym szczątkom. — Tydzień temu był — powiedział Gus. — Nie mogła zmyć go woda. — W żadnym razie. Nie ma ąjadu powodzi. Jak myślisz, zrobili to czarni? — To do nich podobne, ale oni przecież nie używają pił. Popatrz na to... — Gus butem wskazał na wpół zanurzony pal. — Został przepiłowany. — Ale dlaczego? — Paul nie potrafił tego zrozumieć. — Czemu w ogóle komuś chciało się niszczyć ten most? I to akurat tutaj. Nikt z niego nie korzysta prócz nas. — Żeby nam dopiec. Podejrzewam, że to sprawka Jacka Corbetta i jego bandy. Kręcili się koło farmy, kiedy cię nie było. Pogoniliśmy ich. Powiedziałem Corbettowi, żeby pilnował swoich ludzi. Mają trzymać się miejsc, gdzie kopią, w przeciwnym razie niech się wynoszą z farmy. I tak żadnego z nich pożytku, skoro złota nie znaleźli. Paul z kamienną twarzą powtórzył Gusowi rozmowę z Boydem Robertsem. 119 — Reguły się zmieniły — dodał. — Corbett i jego zbiry wystraszyli innych poszukiwaczy, a teraz próbuj ą wystraszyć mnie. To może być dopiero początek. Ruszyli na poszukiwanie reszty pracowników; późnym popołudniem, kiedy wszyscy zebrali się w jednym miejscu, Paul usłyszał, że szopy na obrzeżach farmy zostały zniszczone, a co gorsza, napadnięto na obóz czarnych nad spokojnym jeziorem. — Ktoś został ranny? — zapytał Paul, lecz nikt nie wiedział na pewno. Jego ludzie mogli mu tylko powiedzieć, że Aborygeni odeszli, a ślady wskazywały na to, że była tam grupa konnych. Nagle Gus szturchnął Paula. — A to kto? Z buszu wyłonił się samotny Aborygen. Był to starszy mężczyzna z gęstymi białymi włosami i długą splątaną brodą, który z godnością niósł dzidę. Paul zsiadł z konia i podszedł do starca. Wyciągnął ku niemu dłoń, lecz nieznajomy zignorował jego gest, spróbował więc inaczej. — Jak masz na imię? — Gorrabah — padła niewyraźna odpowiedź. Paul widział, że stary jest wychudzony, ręce mu się trzęsą, a w załzawionych oczach maluje się napięcie. — Chory jesteś? — zapytał. Przypuszczał, że Gorrabah przyszedł po pomoc. — Nie chory — odparł Aborygen. —Ty szef. To jezioro należeć do moi ludzie. Ryby należeć do moi ludzie. — Uniósł gniewnie głos. — Wy napaść na nas. Dwa czarne ludzie martwe. My odpłacić się! Wy zginąć! — I chwiejąc się na cienkich nogach, wskazał pracowników farmy. Gdyby sytuacja nie była tak poważna, Paul pewnie wybuchnąłby śmiechem. Ten biedny starzec groził uzbrojonym białym mężczyznom, co było czynem zarówno bezsensownym, jaki odważnym, tak więc Paul okazałmu szacunek, na jaki zasługiwał. — Bardzo mi przykro, że dwaj twoi ludzie nie żyją. — Zdjął kapelusz, skinieniem polecając pracownikom uczynić to samo. Miał tylko nadzieję, że Gorrabah zrozumie znaczenie tego gestu. — To dobrzy ludzie. Złapiemy złych ludzi. 120 Gorrabah splunął mu pod nogi. — Wszyscy biali źli! Ty umrzeć! — Odwrócił się i z powrotem zniknął w buszu. — Miarka się przebrała — oznajmił Paul. — Czas złożyć wizytę Corbettowi i jego bandzie. Gorrabah z wysiłkiem dotarł na wzgórza, gdzie czekali na niego przyjaciele. Naprawdę był chory, jego czas dobiegał kresu i cieszył się już na chwilę, gdy wróci w Sen, ponieważ na lud Darambal, jego lud, przyszły ciężkie czasy, zewsząd otaczało ich zło, które przybrało postać białych najeźdźców. Nie chciał oglądać smutnego końca. Nie dlatego jednak zgłosił się na ochotnika z posłaniem do białego szefa. Odpowiedź była o wiele prostsza. Jako jedyny członek szczepu potrafił porozumiewać się w nowym języku, był bowiem, sam musiał to przyznać, starym wyjadaczem. Wiedział, że biały szef znany jako Paul jest najlepszy z całego złego plemienia i że jego ludzie też nie są niebezpieczni, czy jednak jest lepszy sposób sprowokowania działania niż wygranie jednych przeciwko drugim? Kopacze napadali na obóz, kopacze chcieli porwać dziewczęta. Ludzie ze szczepu uciekli, ratując życie, kiedy jednak zobaczyli, że te diabły nie przybyły tylko dla rozrywki, ale po kobiety, zawrócili. Obrzucili napastników dzidami i uratowali dziewczęta, lecz dwóch najdzielniejszych wojowników zginęło od kul. Teraz zaczęła się żałoba, wszystkie rodziny pałały żądzą zemsty. Chcieli odpłacić za tę straszliwą zbrodnię, jednakże Gorrabah i inni starsi zalecali cierpliwość. Nie mogli sobie pozwolić na kolejne straty, lepiej, przynajmniej na razie, nastawić białych przeciwko sobie. A teraz poczekają i przekonają się, czy szef zwany Paulem dotrzyma słowa i ukarze morderców. Tak więc czekali, by zobaczyć, czy podstęp Gorrabaha okaże się skuteczny. Zapadał zmierzch, kiedy Paul MacNamara i jego ludzie z załadowanymi strzelbami bez ostrzeżenia wjechali do obozu górników. Otoczyli Corbetta i pozostałych czterech, związując ich liną. 121 — Zabiłeś dwóch czarnych, ty draniu! — krzyknął Paul do Corbetta. — Nikogo nie zabiłem — warknął ten w odpowiedzi. — Nie kłam, to bez sensu, mamy naocznego świadka. Już jesteś martwy. — Co to znaczy: martwy? — zapytał szyderczo Corbett. — Ano to, że na mojej ziemi ja stanowię prawo. Napadłeś na czarnych i postawiłeś nas wszystkich w niebezpiecznej sytuacji, ale jedno oni rozumieją: oko za oko. Jeśli zobaczą, że zostałeś ukarany, nie będą się mścić. Mamy zamiar powiesić ciebie, Corbett, i tego tam! — Wskazał żylastego górnika stojącego obok szefa.—Ty! To wystarczy. Zlinczujemy was obu. Gus podszedł do górnika i zarzucił mu na szyję grubą linę. — Możesz iść pierwszy — mruknął. Mężczyzna zaczął krzyczeć. — To nie ja, wy dranie! Nikogo nie zastrzeliłem! Byłem na moście! W obozie zostali Corbett, Davies i Jones. Tom Davies natychmiast zaprotestował: — Ja też nie strzelałem. Wycofałem się, jak czarnuchy zrobiły się nieprzyjemne. Strzelali Corbett i Jones. — Zamknij się, frajerze! — naskoczył na niego Corbett. — Oni tylko blefują. — Nie bądź taki pewny. — Paul wskazał palcem żylastego, który szarpał się z Gusem. — O jakim moście mówisz? Tym na rzece Wiragulla? — Tak. Corbett kazał go zniszczyć. Robiliśmy tylko to, co nam powiedział. Górnicy z rosnącym niepokojem patrzyli, jak ludzie z Oberonu tratują namioty jeden po drugim i demolują obóz. Rozbili nadszybia, zniszczyli wyciągarki, rozrzucili sprzęty i zapasy żywności, a na koniec zabrali całą broń. — Nie możesz tego zrobić! — warknął Corbett. — Jak sobie poradzimy bez broni? — Tam, gdzie się wybieracie, nie będzie wam potrzebna — odparł Paul ponuro. Corbett zmienił ton. — Chryste! To te czarnuchy nas napadły! Wydaje ci się, że jesteś jakimś cholernym Bogiem! Nie my jedni strzeliliśmy 122 do paru czarnych! Żadna strata! — Wrzasnął, gdy bat Paula spadł mu na pierś, przecinając koszulę. Na bawełnie pojawiła się krwawa smuga. — Poczekaj tylko, MacNamara, jak pan Roberts się o tym dowie — jęknął. — A co Roberts ma z tym wspólnego? — zapytał Paul prowokująco. — On wydaje rozkazy — chlipnął Corbett. — Nie wierzę ci — odparł Paul. Bat strzelał niebezpiecznie blisko nóg Corbetta. — Więc lepiej zacznij. To Roberts kazał nam wywołać zamęt na farmie, a ty mu się nie postawisz. On dostaje to, czego chce. — Słyszeliście? — zawołał Paul do swoich ludzi. Pokiwali głowami. Paul zwrócił się do Gusa. — Lepiej wracaj do domu i miej oczy szeroko otwarte. My zajmiemy się tymi tutaj. Gus zdenerwowany zerknął na bat. — Spokojnie, szefie, chyba nie będziesz za twardy. — Nie martw się. Zasługują na stryczek, ale my tylko pokażemy im drogę. Cholerna szkoda, nic więcej jednak nie możemy zrobić. Trzymając jeńców na muszce, kazali im osiodłać konie i wsiadać, następnie skierowali ich ku granicom farmy. Kiedy znaleźli się na trakcie wiodącym z Oberonu, Paul krzyknął: — Wynoście się, a jeśli któryś z was postawi stopę na mojej ziemi, dostanie kulkę! — Ja wrócę — zagroził Corbett. Paul się roześmiał. — Na twoim miejscu, kolego, zacząłbym uciekać. Kiedy Roberts się dowie, że go wsypałeś w obecności świadków, twoje życie niewarte będzie złamanego szeląga. A dowie się na pewno, możesz na mnie polegać. — Zawrzyjmy umowę! — zawołał jeden z górników. — Oddasz nam broń, a my będziemy trzymać się z dala od twojej farmy. — Żadnych umów. I tak tu nie wejdziecie, dopilnuję tego. — Nie możesz puszczać nas bez broni —jęknął Corbett. — Do Rockhampton jest kilka dni konnej jazdy. A jeśli zaatakują nas czarni? 123 — Będziecie mieli takie same szanse, jakie im daliście —odpalił Paul. Strzelił w powietrze i konie ze strachu stanęły dęba. — W drogę! — krzyknął. Jego ludzie ustawili się szeregiem za nim i czekali, póki górnicy nie zniknęli na szlaku. Dopiero potem zawrócili w stronę domu. — Dobra robota, szefie, zasłużyliśmy na nocny odpoczynek — stwierdził jeden z oborowych. — Tak — odparł Paul — ale teraz musimy odbudować ten cholerny most i szopy. I miejmy nadzieję, że czarni nie będą się mścić. Przemierzając pofałdowaną okolicę, Paul patrzył na mroczny łańcuch wzgórz, poznaczony maleńkimi światłami; tak wielu jeszcze dotąd nie widział. Uświadomił sobie, że rody się zbierają, by opłakiwać zmarłych. Nagle ogniska nad Oberonem przestały przypominać gwiaździstą noc, lecz zdawały się migotać złym blaskiem. Paul nie wątpił, że czarni obserwowali jego konfrontację z górnikami, dlatego tak ostentacyjnie zdemolował obóz. To, że puścił morderców wolno, z pewnością Aborygenów nie usatysfakcjonuje i mogą szukać zemsty na ludziach z Oberonu. Mógł był zatrzymać Corbetta z jego bandą i poczekać na policję, to jednak byłaby strata czasu. Górnicy powiedzieliby, że działali w obronie własnej, i na tym by się skończyło. Biorąc pod uwagę obecną atmosferę, żaden sąd by ich nie skazał. Paula wciąż dręczył niepokój, że Aborygeni zechcą szukać zemsty, a skoro tak wielu ich się zebrało, wszystko jest możliwe. Od domu dzieliło ich jeszcze kilka mil. Paul jechał w ponurym milczeniu, przeklinając w duchu Corbetta i Ro-bertsa. Wreszcie zmusił się, by myśleć o czymś innym. Sprawy układały się dobrze, powinien więc zaprosić do siebie matkę i ojczyma, nie widzieli jeszcze jego farmy. Podczas wizyty w Camelocie Grace Carlisle wspomniała, że zakupili kilka byków z farmy Chelmsford w Nowej Południowej Walii. Paul pominął tę uwagę milczeniem —w przeciwieństwie do Jeannie. — Ta farma należy do ojczyma Paula — oznajmiła z dumą. Carlisle'owie byli pod wrażeniem. 124 - Jest sławna — powiedziała Grace. — Słyszałam, że wręcz pokazowa. Później, kiedy małżonkowie byli sami, Jeannie znowu poruszyła ten temat. — Nie musisz krzywić się na mnie za każdym razem, gdy wspominam o Chelmsfordzie. Ludzie powinni wiedzieć, kim jesteś. — Ludzie mnie znają — odburknął Paul. — Ale nie wiedzą nic o twojej rodzinie, a lubią słuchać o takich sprawach. Nie stanie się nic złego, jak się dowiedzą, że twój ojczym to jeden z najbogatszych ludzi w Nowej Południowej Walii. — Poczynania Rivadavii nie mają z nami nic wspólnego. — Bzdury! Jest członkiem rodziny, czy to ci się podoba czy nie. Po prostu nie możesz wybaczyć matce, że wyszła ponownie za mąż, kiedy twój ojciec zginął. — Nie gadaj głupstw! — warknął wtedy, choć zdawał sobie sprawę, że żona ma rację: zraniło go, że musi po raz kolejny stawiać czoło tej trudnej sytuacji. Jego brat John z radością przyjął wiadomość o małżeństwie matki, Paul wręcz przeciwnie. Wydawało mu się to zdradą, afrontem wobec pamięci ojca. Jednakże był wówczas młody, miał zaledwie osiemnaście lat. Bez entuzjazmu wziął udział w ślubie i od tamtej pory nie potrafił zmienić nastawienia. Wielokrotnie widywał się z rodziną na różnych uroczystościach, zawsze jednak trzymał się na dystans, niezdolny zboczyć z raz przyjętej drogi. Podczas chrztu bratanka przypadkiem usłyszał, jak John mówi do Dolour: — Przykro mi, mamo, nie wiem, co wstąpiło w Paula. Był przecież mocno przywiązany do Juana, a teraz traktuje go jak obcego. Paul wciąż słyszał w uszach łagodny irlandzki głos matki: — Nie przejmuj się tym, jest bardzo podobny do waszego ojca. Okropnie trudno przychodzi mu wybaczyć. Z czasem dojdzie do tego. Tamtego dnia Paul uświadomił sobie, jakim był głupcem. Nie było nic do wybaczania poza jego uporem. Mimo to nie potrafił zmusić się, by przeprosić matkę i ojczyma, powiedzieć, że oboje kocha, ponieważ sprawa była zbyt delikatna. 125 4MW?W?m3ftm Przysiągł sobie, że się z nimi pogodzi, ale przeciwko niemu była odległość. Odległość i ciężka praca, którą musiał włozyc w farmę, by doprowadzić ją do dawnej świetności. Odkąd zamieszkał w Oberonie, nie był na południu. — Wiesz myślałem, żeby zaprosić mamę i Juana do nas, skoro się już urządziliśmy — oznajmił pewnego dnia zonie. Wchodziła właśnie do podwójnego łóżka z baldachimem; słysząc jego słowa, znieruchomiała na krawędzi. — To wspaniale! — wykrzyknęła zachwycona. — Kiedy? „ — Jak ziemia wyschnie po deszczach. Zima to najlepsza pora na przyjmowanie gości. — Cudownie. I będę mogła zaprosić luda, zęby ich poznali? — Chyba tak. Paul uśmiechnął się do siebie. Jeanme była tak podniecona, że pół nocy opowiadała o przyjęciach, dodatkowej służbie i tak dalej. Tak, powiedział teraz do siebie, zaproszę ich. Napisze do nich, kiedy tylko czarni się uspokoją. Kiedy odbuduje most i zrobi tysiąc innych rzeczy. Jeśli miał przyjechać Juan, Paul chciał, by zobaczył jego farmę i stada w idealnym porządku. Juan Rivadavia wyemigrował z Argentyny jako młody człowiek, uzbrojony w bogactwo i doświadczenie krowich baronów, i w Australii odniósł wielki sukces. Miło będzie słyszeć z jego ust pochwały metod stosowanych przez Paula. A Jeannie będzie mogła spraszać gości, wydawać przyjęcia i robić wrażenie na miejscowych. Paul zaczynał niecierpliwie wypatrywać wizyty krewnych. Spotkanie starszyzny ludu Darambal trwało wiele dni, rody opłakiwały śmierć dwóch wojowników z klanu Kuta-bura. Gorrabah i inni członkowie starszyzny, ozdobieni piórami i białymi malowidłami przeznaczonymi na ceremonię pogrzebową, w obecności setek zgromadzonych mężczyzn odprawiali stosowne rytuały. Później usiedli ze skrzyżowanymi nogami, śpiewając pełne powtórzeń, starożytne pieśni przy gardłowym wtórze didjendu, podczas gdy tancerze powolnymi precyzyjnymi ruchami opowiadali o tragedii. 126 Wyżej w górach trwała oddzielna uroczystość dla kobiet, którym obyczaj zakazywał udziału w głównej ceremonii i wyznaczył własne rytuały. Przykucnęły na skraju polany, a krewne zmarłych lamentami i krzykami wyrażały swój ból, raniąc się w piersi ostrymi kamieniami i znacząc twarze smugami krwi i gliny. Na koniec pozostawiono rodziny, by dalej w swoim gronie opłakiwały bliskich, pozostałe zaś kobiety dołączyły do mężczyzn. Były w ponurym nastroju, nieskore do wybaczenia, i zgadzały się z tymi, którzy domagali się rychłej zemsty. Na początku Gorrabaha zaskoczyła liczba członków ludu Darambal przybyłych na spotkanie; przypuszczał, że jest ich koło sześciuset, łącznie z dziećmi biegającymi po lesie. Martwił się, że za wiele osób trzeba będzie nakarmić; ród Kutabura, rozproszony po okolicy, miał ograniczone zasoby. Niegdyś znany z dumy i porywczości, obecnie zmuszony został do szukania kryjówki w górach i utracił swoje dawne łowiska. Gorrabah rozpoznał członków rodów Kuinmerbura i Bekalbura, którzy oznajmili, że przybyli złożyć wyrazy szacunku. Wiedział jednak, że chodzi o coś więcej. Ci pochodzący z północy nadrzeczni ludzie nie zwykli byli zawracać sobie głowy problemami rodu Kutabura. Jednakże protokół zezwalał, by ich starszyzna wzięła udział w naradzie, przez co grupa liczyła aż dwadzieścia osób. Gorrabaha irytowało to, trudno bowiem podjąć rozważne decyzje w obecności gorących głów z innych klanów. Za wiele krzyków i sporów. A poza tym nie czuł się dobrze. Polecił swemu staremu przyjacielowi Harraburze, człowiekowi nieba, przywrócić porządek. Harrabura w młodości był wielkim wojownikiem, a co ważniejsze, szanowano go i obawiano się jako czarownika obdarzonego potężnymi mocami. W czwarty wieczór Harrabura oddał głos przedstawicielowi rodu Kuinmerbura, który zwrócił się do zebranych z wielkim szacunkiem. Podziękował rodowi Kutabura za dopuszczenie ich do żałoby i wspólnego opłakiwania straty. — Okrutna to zbrodnia — powiedział ze smutkiem —i wszystkie ludy płaczą, nie tylko lud Darambal. Jesteśmy 127 z ziem Bunya, tu nasze rody jednoczą się, by wezwać duchy wybawienia. Gdy pochylił głowę i tupnął w wilgotne poszycie, Gorrabah obejrzał blizny i malowidła na jego ciele. Od dawna nie widział tych żółtych i białych wzorów ani piór emu wpiętych w długie włosy, prawidłowo jednak odczytał je jako znaki wojenne. Pomimo łagodnych i pełnych współczucia słów, jakie człowiek ów wygłosił, Gorrabah wiedział, że za chwilę wezwie do broni, i szturchnął Harraburę. Ten jednak udzielił mu głosu, nie mieli teraz innego wyjścia, jak go wysłuchać, a mówcą był świetnym. Opowiadał więc o okropnych stratach, które jego ród poniósł z rąk krwiożerczych, siejących zniszczenie białych, wymieniał przypadki, gdy ofiarami rzezi padały kobiety i dzieci. Nie musiał wcale wzywać do zemsty — zebrani pod wpływem jego retoryki z krzykiem zerwali się na nogi, nie prosząc już o wybawienie, lecz domagając się odpłaty. I znowu to samo. Gorrabah pokręcił głową. Kiedy wreszcie zrozumieją, że to bez sensu? Białych ze strzelbami i silnymi wierzchowcami było za wielu. Powinni dyskutować, jak przetrwać, a nie jak się mścić. Mówca wskazał na niego. — Ty, starcze, kręcisz głową na moje słowa. Myślisz, że oni przewyższają nas liczbą, i to prawda, nie możemy jednak chować się po jaskiniach. Musimy zebrać wszystkie rody i walczyć. Lepiej zginąć w boju, niż umierać z głodu i patrzeć na konanie całego naszego ludu. Jeśli będziemy odważni, może uda nam się wypędzić białych z tej doliny i odzyskać naszą ziemię. Jego mowa przyjęta została okrzykami zachwytu. Teraz przyszła kolej na członka ludu Bekalbura, który —choć od swego poprzednika mniej znaczny—w przegrodę nosową wpiętą miał kość i żałobne wzory wymalowane na ciele. . — Przybyłem tu — oznajmił z godnością—poprosić lud Kutabura, by udzielił nam schronienia w swych górach. My także doświadczyliśmy wielkich cierpień z rąk białych, zginęły całe rodziny, teraz wszakże spadła na nas jeszcze gorsza plaga. Trudno dać temu wiarę, ale czarni, nasi pobratymcy z obcych południowych szczepów, pomagają 128 białym nas zabijać. I nie tylko pomagają. Mają broń, noszą ubrania białych i jeśli to możliwe, są jeszcze od nich okrutniejsi. — Prawda, widziałem ich! — krzyknął człowiek z ludu Kuinmerbura. — To diabły, nikomu nie okazują litości! Jego złe maniery przeszły niezauważone, bo ta informacja wstrząsnęła starszyzną Kutabura. — To nie może być prawda — rzekł Harrabura. — Ci czarni ludzie muszą należeć do innej rasy. — Nie — odparł ktoś. — Mają te same co my rysy, te same włosy, skórę i kości, są tacy jak my, a równocześnie gorliwie mordują swój lud. — Nie możemy z nimi walczyć — dodał człowiek z rodu Bekalbura — dlatego prosimy was o schronienie. Na koniec tygodnia podjęto kilka decyzji. Ludowi Bekalbura udzielone zostanie schronienie, jeśli rozdzielą się i zamieszkają z rodzinami po obu stronach gór, tak by nie przysparzać kłopotów nikomu. Trudniejszą sprawą było dojście do zgody ze starszyzną Kuinmerbura, długo toczono burzliwe debaty. Wreszcie Harrabura oznajmił: — Rozumiemy wasz smutek i motywy, ale nie zgadzamy się na wojnę. Zbyt wielu wojowników może zginąć i kto wówczas zostanie, by chronić nasze dzieci? Jeśli lud Daram-bal ma przetrwać, trzeba myśleć o dzieciach. Ostatnią kwestię omówiono na osobności. Gorrabah stwierdził, że skoro biały szef Paul wypędził kopaczy, którzy zabili dwóch mężczyzn, ojca i syna, to niczego więcej nie powinni oczekiwać. — Nie możemy zrobić nic, nie narażając naszego ludu na kolejne cierpienia — rzekł, a choć przyjęto to z gniewem i łzami, słowo starszyzny było dla szczepu Kutabura prawem. Jeannie czekała już ze śniadaniem, kiedy nadjechali mężczyźni. Podała gulasz wołowy i kluski z syropem żartując, że to kolacja i śniadanie naraz. Mężczyźni jedli z apetytem, chwaląc solidny posiłek, po którym zgodnie z poleceniem Paula wszyscy udali się na odpoczynek. Po odejściu pracowników Jeannie zapytała: 9 Nad widką rzeką 129 — Paul, wiem, że robisz, co możesz, ale czy mądrym posunięciem było wypędzenie górników? _ Musiałem tak postąpić. Nie możemy pozwolić sobie na kłopoty Czy Gus ci nie mówił, że zabili dwóch czarnych? — Tak ale dlaczego ich wypędzać? Nie jestem ślepa. Widziałam'wieczorem obozowe ogniska, na wzgórzach aż roi się od czarnych. Dodatkowi ludzie mogliby się nam przydać do obrony. — Nie wierz w to, Jeannie. Nie obroniliby nas, to ludzie Boyda Robertsa, któremu piekielnie zależy na wykurzemu nas z Oberon u. . — Ale czemu z nimi nie porozmawiałeś? trdybys zaproponował, że mogą zostać, jeśli będą się dobrze za- c °,??>??1^?1??? strata czasu. __ paui ściągnął buty. Przekonywanie żony też jest stratą czasu, pomyślał gniewnie. Fakt, że górnicy zabili czarnych, ani trochę nie poruszył Jeannie. — Też martwi mnie ten tłum na wzgórzach. Jak myślisz, może powinnaś z Clarą przeprowadzić się do miasta na jakiś czas"? Dopóki się nie przekonam, na czym stoimy. f — Dlaczego miałabym to zrobić? To mój dom. A jesh nie potrafimy sami się obronić, wezwij żołnierzy. — Przez kilka dni zostaniemy koło domu i zobaczymy, co sie będzie działo. Trochę za wcześnie sprowadzać kawalerie oni tylko sprawę pogorszą. Przypuszczam, ze czarni urządzili korrobori i opłakują zmarłych, a potem wrócą na swoie śmieci. i . . . . ,„ Koło domu zawsze było cos do zrobienia i żaden z mężczyzn nie sprzeciwiał się wykonywaniu drobnych prac, póki sytuacja się nie wyjaśni. Nocami patrolowali farmę konno z zadowoleniem widząc, że mniej ognisk pojawia się na wzgórzach; z ulgą doszli do wniosku, że udało im się rozwiązać problem bez rozlewu krwi. Paul nagroda! swoich ludzi oznajmiając, że zamierza zatrudnić kowala i siodlarza, o ile jakiegoś znajdzie; zdał sobie sprawę, że utrzymanie koni i luzaków w dobrej formie wymaga mnóstwo pracy, nie wspominając o wiecznych kłopotach z naprawianiem narzę- ? Mężczyźni przyjęli wiadomość radosnymi okrzykami, Paulowi wszakże chodziło jeszcze o coś. 130 - To oznacza, że w domu będzie ciągle obecny mężczyzna — powiedział Gusowi — żeby pilnować kobiet. Gus roześmiał się. — Coś mi się widzi, że twoja pani będzie pilnować jego. Nigdy na krok się nie rusza bez tej swojej strzelby, a strzela cholernie dobrze. Mówi, że spodziewasz się gości. Powinieneś zorganizować zawody, kiedy zaprosisz sąsiadów. — Tak, to dobry pomysł. Na pewno tak zrobię. — I zorganizuj zawody dla pań, to będziemy wiedzieli, na kogo postawić. Dzięki twojej pani człowiekowi wpadnie parę groszy do kieszeni. — Ten pomysł jest jeszcze lepszy. Sam na nią postawię. Mógł wysłać tylko dwóch ludzi na wzgórza, by doglądali bydła, sam z pozostałymi odbudowywał most. Z sąsiedniej farmy pożyczył konia pociągowego do przewiezienia bali, a choć poziom wody w rzece zaczął się obniżać, wkopywanie słupów i wciąganie pni było ciężką pracą. Na szczęście Gus miał niejakie doświadczenie w budowie mostów; Paul przyznawał, że bez niego w życiu by mu się nie udało, nawet gdyby miał do pomocy czterdziestu ludzi. Po jakimś czasie most zaczął nabierać kształtu. Tymczasem Jeannie i Cl ara robiły pikle i dżemy, zapełniały chłodne spiżarnie kiełbasami, soloną wołowiną i serami. Jeannie spodziewała się, że w czasie wizyty gości będzie miała sporo zajęć, i nie zamierzała niczego zostawiać na ostatnią chwilę. Czekała na listonosza, by przez niego posłać zamówienie na sztuki materiału na suknię dla siebie, strój pokojówki dla Clary i nowe zasłony. Tyle jeszcze do zrobienia! Co wieczór razem z Clarą ślęczały nad magazynami, wybierając krój sukien i studiując style kapeluszy, zamawiając bieliznę stołową i srebro. — Czy Paulowi się to podoba czy nie, nasi goście będą jedli w jadalni, z klasą — mówiła Jeannie. — Oprócz jego rodziców będą też nasi sąsiedzi, a ja chcę, żeby zobaczyli, iż wiemy, jak podejmuje się gości. Clara była równie podniecona jak Jeannie i każde nowe zajęcie wykonywała z entuzjazmem. Miała nadzieję, że pewnego dnia także wyjdzie za farmera, dlatego korzystała z okazji, by się wszystkiego nauczyć. 131 Wreszcie listonosz nadjechał swoim rozklekotanym wozem i obiecał, że dostarczy listę Jeannie do sklepu w Rock-hampton. Podał jej paczki, gazety i listy w płóciennej torbie z napisem „Oberon", po czym odebrał worek z wychodzącą pocztą. — Mało mam wieści — powiedział — oprócz tego, że czarni znowu urządzają piekło. Jeźdźców na farmach na południe od rzeki obrzucono dzidami, lud Kuinmer na równinach oszalał i napada na domy. Jeden spalili na popiół i zabili mnóstwo bydła. Prawie codziennie słyszy się o nowych atakach. Jestem zadowolony, że mam tę trasę, tu wydaje się dość spokojnie. — Ale nie zamierza pan ryzykować?—Jeannie wskazała dwururkę pod kozłem woźnicy. — Nie ja, szanowna pani. Zawsze mówię: najpierw strzelać. — To tak jak ja. Na wzgórzach jest mnóstwo czarnych, mieli tam radę plemienną. Jak pan wróci, niech pan powie o tym wojsku. Nie byłabym zaskoczona, gdyby tu się ukryli po atakach. Wie pan, że w ciągu dnia potrafią przemierzyć szmat drogi. — Prawdziwe z nich przekleństwo. Warto o tym wspomnieć, powiem komu trzeba. Clara przyniosła mu herbatę, wołowinę i chleb z piklami, wręczyła też kanapki zawinięte w wilgotną ścierkę na czekającą go długą samotną jazdę. Tego wieczoru Jeannie miała dla Paula wiadomość. — Kiedy skończycie most? — Lada dzień, dzięki Bogu. Chłopaki zrobią poręcz. Mam już tego po dziurki w nosie. — To dobrze, bo zaproszono nas na przyjęcie do Rockhampton. Paul był wyczerpany. Na werandę, gdzie siedziała żona, przyniósł zimną butelkę piwa i dwie szklanki. — Masz ochotę się napić? — Tak, proszę. Słyszałeś, co mówiłam? Opadł na płócienne krzesło. — Tak, słyszałem, i nie chcę iść na żadne przyjęcie w Rockhampton. Za dużo mam roboty. 132 — Ha, ale to nie jest jakieś tam przyjęcie — uśmiechnęła się Jeannie, biorąc do ręki rulon pergaminu obwiązany złotą wstążką. — To zaproszenie od posła do parlamentu pana Maskeya i jego żony na przyjęcie zaręczynowe ich córki! Urządzają bal! Paul poczuł, że się rumieni. Dziękował Opatrzności za zapadający zmrok i swojej szczęśliwej gwieździe, że z góry się nie zgodził. — Nie obchodzi mnie, od kogo to jest — oznajmił z takim znudzeniem, na jakie było go stać. — Nie możemy pójść, to wszystko. Napisz miły list z przeprosinami. — Ani myślę! Po raz pierwszy dostaliśmy zaproszenie od kogoś z miejscowego towarzystwa i ja chcę iść. — Więc idź, nie będę cię zatrzymywał. Ja nie mam czasu. — Och, Paul, tak cię proszę — powiedziała Jeannie błagalnie. — Przecież wiesz, że w żadnym razie nie mogę iść sama. I nie potrzebuję nowej sukni. Wciąż mam tę wieczorową z szarej satyny, pamiętasz, z odsłoniętymi ramionami, którą włożyłam na nasze przyjęcie pożegnalne. Powiedziałeś, że ślicznie wniej wyglądam. Tujeszcze jej nie nosiłam, nadaje się idealnie. Zrobiło mu się jej żal. Tak wiele to dla niej znaczyło, w gruncie rzeczy jego obowiązkiem było zabrać żonę na to przyjęcie. Gdyby był dobrym mężem. Kobiety rzadko udzielały się towarzysko w odosobnionych farmach, w przeciwieństwie do Kooraminu, gdzie w końcu musieli zbudować dodatkowe kwatery dla gości. Ale przyjęcie zaręczynowe Laury? Nie. To nie wchodzi w grę. — Nie możemy, Jeannie, i tyle. — Jesteś zmęczony, mój drogi. To dopiero za kilka tygodni. Jak odpoczniesz, zmienisz zdanie. Założę się, że ludzie z Camelotu też tam będą. Paul odsunął szklankę i wstał. — Dokąd idziesz? — zapytała Jeannie. — To piwo jest bez smaku, mam ochotę na whisky. — Usiądź, Paul, ja ci przyniosę. Tak, pomyślał. Podwójną, a jeszcze lepiej potrójną. Potrzebuję mocnego uderzenia. Więc Laura jednak wychodzi za tego drania! Jak może? Paul wiedział, że nie ma najmniejszego prawa zadawać takich pytań, nawet w myś- 133 lach. Ale kapitan Cope? Przecież powiedziała, że go nienawidzi! Jeannie wróciła z butelką whisky i dzbanem zimnej wody. — Masz rację, piwo jest bez smaku. Zostań tu i odpocznij, porozmawiamy o tym jutro. Następnego dnia nie rozmawiali, tylko się kłócili. — Fowler Maskey jest jedną z najważniejszych osobistości w stanie! — zawołała Jeannie. — Odrzucenie jego zaproszenia to idiotyzm. Pewnego dnia możesz potrzebować jego poparcia, od takich jak on zależy wiele spraw! — Maskey — roześmiał się Paul. — Tylko się przechwala! — Skąd wiesz? — Poznałem go w hotelu, kiedy na ciebie czekałem. — Nie mówiłeś mi o tym. O wielu rzeczach nie mówiłem, westchnął w duchu Paul. Bardzo wielu. Ludzie się zmieniają. On się zmienił. Próbował zapomnieć o Laurze, lecz teraz wszystko wróciło. Gdyby tylko Jeannie przestała go nękać tym przyjęciem zaręczynowym. Bardzo chciałby tam pójść. Znowu ją zobaczyć. Powiedzieć Cope'owi, żeby zostawił Laurę w spokoju! Chłopięce sny o księciu na białym koniu. Zrobiłby z siebie głupca. A jeśli ona też się zmieniła? Jeśli teraz zaczęła akceptować ????'? jako narzeczonego albo zgodziła się na to małżeństwo, bo doszła do wniosku, że rodzice chcą dla niej jak najlepiej? Czuł się fatalnie i zrzędzenia żony zaczynały go irytować. — Dość tego, kobieto, powiedziałem już, że nie idziemy! W odwecie dręczyła go na wiele sposobów: nie odzywała się do niego; wręczała mu przy kolacji zaproszenie i mówiła, że choć na nim nie zrobiło wrażenia, to na jego ludziach tak; rozwodziła się nad możliwością przyjęcia zaproszenia. Doprowadzała go do wściekłości i wpędzała w zakłopotanie, lecz on przecież nie mógł zmienić zdania. Dni mijały, Jeannie złościła się i nazywała męża głupcem. A on nic nie mógł jej odpowiedzieć, tak więc zapadło pomiędzy nimi gniewne milczenie. Laura nie widziała Amelii od wielu dni, pewnego popołudnia wsiadła więc na konia i złożyła przyjaciółce wizytę. Kiedy wchodziła po schodach, w progu stanęła Amelia. 134 — Ach, to ty — rzekła chłodno, lecz Laura zignorowała jej ton. Amelia miewała humory. — Ojciec i ja wkrótce wychodzimy. — Nie zabawię długo — odparła Laura, zdejmując kapelusz i rękawiczki. — Jak się miewasz? — Dobrze, dziękuję. Ale ciebie to chyba nie obchodzi. Nie wróciłaś do mnie w niedzielę, zostawiłaś samej sobie. Ja nigdy nie robię tego moim gościom. — Bardzo cię przepraszam, ale miałam pewne problemy i musiałam pomóc w kuchni. Amelia, wydymając wargi, umościła się w fotelu na werandzie. — To i tak bez znaczenia, bo jak tylko wyszłam z salonu, nie mogłam opędzić się od wielbicieli. Nie dali mi zrobić kroku. — To świetnie, cieszę się, że dobrze się bawiłaś. — Ja zawsze dobrze się bawię, w przeciwnym razie wychodzę — odparła Amelia ponuro. — A skoro masz zamiar zajmować się swoimi sprawami, nie powiadamiając mnie o tym, nie rozumiem, czemu zadałaś sobie dzisiaj trud i przyjechałaś tutaj. Laura skrzywiła się. — Słyszałaś o Bobbym Copie? — Wszyscy wiedzą, że jesteś z nim zaręczona. — W takim razie wszyscy są w błędzie. W oczach Amelii pojawił się błysk. — W błędzie? Sam mi o tym mówił. — Nie obchodzi mnie, co mówił. Załatwił to z moim ojcem. Nikt wcześniej mnie nie pytał, a ja go odrzuciłam. — Tak? — zapytała Amelia podejrzliwie. — Słyszałam coś innego. — Więc postaraj się teraz mnie wysłuchać. Chociaż ty jedna! Wiesz, że go nie lubię. — I naprawdę dałaś mu kosza? Laura ciągle stała, wpatrując się w trawniki. — Tak, ale rodzice nie chcą o tym słyszeć. Upierają się, żebym za niego wyszła. — To fascynujące! — Amelia była zaintrygowana. — Powiedz coś więcej. 135 — Nie chcę o tym mówić, Amelio. Nie obraź się, ale to zbyt przygnębiające. ..... Amelia umierała z ochoty, by zarzucie przyjaciółkę pytaniami, wiedziała jednak, że w swoim czasie pozna całą historię. Zapowiadał się pyszny skandal. Na werandę wszedł jej ojciec. Powiódł spojrzeniem po twarzach dziewcząt, jego uwagi nie uszło panujące między nimi milczenie, tak do nich niepodobne. — Czemu jesteście takie ponure? — Laura ma ogromny problem — odparła Amelia. — Opowiedz, Lauro. Laura pokręciła głową, zła, że Amelia zdradza jej kłopoty, ale ta nie zamierzała milczeć. — Nie chce wyjść za kapitana ????'?, a rodzice jej każą. Nie zrobiłbyś mi tego, prawda? — Oczywiście, że nie — roześmiał się Roberts. — Nie pochwalam aranżowanych małżeństw. Co nie znaczy, moja droga, że pozwoliłbym ci się wydać za byle parobka. — Jakbym sama chciała — zachichotała Amelia. — Ale jeśli pan Maskey upiera się, żeby Laura wyszła za kapitana, to czy ona musi go posłuchać? — Nie. . . — To nie takie proste — odezwała się Laura. Wiedziała, że nie powinna rozmawiać o swojej rodzinie z Boydem Robertsem, lecz był człowiekiem światowym i miała nadzieję, że udzieli jej jakiejś mądrej rady. — Ojciec grozi, że wyrzuci mnie z domu, jeśli się mu sprzeciwię — szepnęła. — Wielki Boże! — westchnął Roberts. — No to jesteś w kropce. — Wiem! — zawołała Amelia. — Jesh wyrzuci cię z domu, przyjdziesz do nas. Ukryjemy cię, Lauro. Dziewczyna nie mogła powstrzymać się od śmiechu, słysząc tę propozycję. , . — I co będę robić? Do końca życia ukrywać się w pokoju na tyłach twojego domu? — Zobaczysz, co będzie się działo — rzekł Koberis. — Jesteś naszą przyjaciółką i jeśli wpadniesz w tarapaty, to nie wahaj się, tylko przychodź do nas, wspólnie poszukamy jakiegoś wyjścia. 136 — No i proszę!—uradowała się Amelia. —Wiedziałam, że tatuś zrozumie. Wybieramy się na koncert do parku. Może pójdziesz z nami? — Dziękuję, ale nie mogę. — Laura uśmiechnęła się smutno do Robertsa. — To kwestia polityczna. Bardzo mi przykro, ale gdyby zobaczono mnie w pana towarzystwie, ojciec wpadłby w furię. Na tym etapie nie mogę dolewać oliwy do ognia. — Naturalnie — odparł Roberts swobodnie. — Po wyborach wszystko wróci do normy. — Z tym wyjątkiem, że ty będziesz posłem! — wykrzyknęła Ameba gorąco, a Laura dostrzegła, że Roberts skrzywił się lekko na tę nietaktowną uwagę córki. W drodze do domu rozmyślała, że byłoby wspaniale, gdyby wybory odbyły się w następnym tygodniu, a nie dopiero za rok, i zwyciężył w nich Boyd Roberts. Wówczas może w domu Maskeyów nie martwiono by się tak bardzo o pozycję Fowlera w społeczności. Zastanawiała się też, czy Paul MacNamara jest bezpieczny na swojej farmie, tyle się bowiem mówiło o atakach czarnych. Myśli o nim wzbudziły tylko w niej ciekawość dotyczącą jego żony i pogłębiły przygnębienie. Skoro Paul nie jest wolny, czy to ważne, za kogo ona wyjdzie? Bobby Cope jest naprawdę do niej przywiązany. Mogłaby skłonić go, by porzucił pracę, i zażądać od ojca farmy, którą by poprowadzili. Takiego życia zawsze pragnęła. Czy byłoby aż takie złe? Kapitan Cope po powrocie z wyprawy ucieszył się, znajdując Laurę w bardziej przychylnym jego osobie nastroju, i spokojnie się do niej zalecał. Wierzył, że zaczęła przywykać do myśli o małżeństwie. Wspomniała nawet mgliście, że moghby poprowadzić jedną z rodzinnych farm. Nie potrafił uwierzyć w swoje szczęście. Czas najwyższy zrezygnować z wojska, praca stała się zbyt niebezpieczna. Jeśli uda im się usunąć czarnych z okręgu, wyślą go na północ do bkwidacji tamtejszych plemion. A na północy tych drani było o wiele tysięcy więcej. Tym więc ważniejsze było poślubienie Laury Maskey; kapitan Cope robił wszystko, czasem wbrew sobie, by jej nie denerwować ani nie budzić w niej wrogości. Pani Maskey wyjaśnił, że ponieważ w obecnej chwili, przy panującym 137 w okręgu niepokoju, nie potrafi przewidzieć, kiedy i jakie dostanie rozkazy, proponuje, by przyjęcie zaręczynowe przenieść na następny miesiąc, i poczuł się lekko dotknięty, gdy usłyszał, że już taką podjęli decyzję, dostosowując termin do rozkładu zajęć Fowlera. — Jednakże, drogi chłopcze — ciągnęła Hilda — zaproszenia należy wysłać dobrze przed czasem, ponieważ wielu z naszych gości ma do przebycia długą drogę. Leon wyczarteruje statek dla rodziny i przyjaciół z Sydney i Brisbane. Tak będzie prościej, niż gdyby wszyscy ściągali tu na własną rękę, nie sądzisz? Mówiłam już Leonowi, że rozsądniej doprawdy byłoby urządzić wesele w Brisbane, goście mieliby bliżej, ale z politykiem w rodzinie trzeba uwazac, by nie obrazić miejscowych... Dopiero teraz kapitan zaczynał mieć jakie takie pojęcie o rzeczywistym bogactwie tych ludzi. Wynajmują statek! Na litość boską! Ile to będzie kosztować? Nie wspommając juz o jedzeniu. Wrócił do swojej kwatery, by napisać list do Laury, co zajęło mu wiele godzin. Musiał przedstawić jej swój punkt widzenia, a nie chciał, by mu przeszkadzała i spoglądała na niego tym swoim kamiennym wzrokiem. To był miły list. Wyrozumiały. Pełen ciepła i uczucia, acz nie kwiecisty, Laura tego nie lubiła. Zaczął od stwierdzenia, że prawdziwym fundamentem małżeństwa jest przyjaźń, a on jest jej przyjacielem. Pisał, iż rozumie jej reakcję na autokratyczne metody Fowlera, i zdołał przemycić zapewnienie, że u jego boku będzie cieszyła się większą wolnością, że czeka ich dobre życie, bo mają ze sobą wiele wspólnego. Kapitan zalecał się do wystarczająco wielu kobiet, by wiedzieć, jak ważne jest mówienie im tego, co chcą słyszeć. Kiedy Laura przeczytała ten list, pomyślała, że zobaczyła inną stronę natury Bobby'ego ????'?, pokorniejszą i bardziej rozsądną, i to ją wzruszyło. Wciąż dręczył ją niepokój, przygnębiała świadomość, że głupotą jest usychanie z tęsknoty za Paulem MacNamarą; teraz zaczynała wierzyć, ze Bobby istotnie mógłby ją wyzwolić ze stalowych rąk ojca, ze z nim mogłaby wyrwać się w świat i dla odmiany trochę zabawić. Nie była jednak całkowicie o tym przekonana. Zdawaia sobie sprawę, że wyłącznym powodem, dla którego znalazła 138 się w tak trudnej sytuacji, jest brak własnych pieniędzy, i postanowiła, że zrobi wszystko, by to się nie powtórzyło. Ani z Bobbym, ani z nikim innym. W czasie jego następnej wizyty od razu przeszła do rzeczy; wiedziała, że Bobby nie ma wyboru. — Bobby, postanowiłam, że wyjdę za ciebie. Ucieszył się i odczuł wyraźną ulgę. — Ale mam warunek. Zawrzemy umowę. — Jaką? — zapytał ze śmiechem. — Mama mówi, że ojciec zastanawia się nad posagiem. Zamierza dać nam gotówkę oraz zaproponować ci posadę zarządcy farmy Quilpie. — Będziesz tam szczęśliwa? Bo moim zdaniem żony również powinny mieć prawo decydowania o takich sprawach. — Tak. Teraz kapitan z trudem ukrywał podniecenie. — Więc niech będzie Quilpie, Lauro. — Dobrze, to załatwia twoją stronę umowy. Ja chcę gotówkę. Jej słowa nim wstrząsnęły. — Droga Lauro, co moje, to twoje, będziemy we wszystkim partnerami. — Mnie to nie wystarczy. Nie pytałam cię o twoją sytuację finansową, to mnie nie interesuje. Farma Quilpie to urocza posiadłość, bardzo dochodowa. Nie będziesz tam wiecznie zarządcą, ja ją odziedziczę, stanie się naszą własnością, tak więc doskonale na tym wyjdziesz. — Uśmiechnęła się. — Jeśli mamy być przyjaciółmi, Bobby, powinniśmy o wszystkim mówić szczerze, więc nie wyglądaj na zmieszanego. To bardzo proste. — Lauro, a jeśli ojciec nie da ci farmy? No wiesz, możemy ją stracić. — Nie stracimy. Przyjmiesz mój warunek albo nie dostaniesz farmy. A jeśli wspomnisz o tym mojemu ojcu, umowa zostanie zerwana, podobnie jak małżeństwo. Kapitan nie mógł sobie pozwolić na kłótnie, skorzystał więc z ostatniej linii oporu. — W takim razie myślę, że powinniśmy przypieczętować umowę pocałunkiem, a ty? 139 Pozwoliła mu się pocałować. Stojąc w jego objęciach, starała się nie myśleć o Paulu. Przyszło jej do głowy, że prawdziwym przegranym jest Bobby Cope, nie ulegało bowiem wątpliwości, że szczerze jest do niej przywiązany, ona natomiast nic do niego nie czuje. Zastanawiała się, w ilu zaaranżowanych małżeństwach występuje podobnie nierówny układ. Po zwycięstwie wszakże nadeszło przygnębienie, jakby zamknęła za sobą drzwi pustego pokoju, a teraz brakowało jej sił, by na powrót je otworzyć. Jej pewność siebie rozpływała się, gdy wspominała gniewne słowa matki: — Robimy dla ciebie wszystko, na sercu nam leży twoje dobro. Inne dziewczęta to rozumieją i są posłuszne rodzicom. Nie potrafię pojąć, skąd u ciebie wzięły się takie pomysły? Dlaczego ci się wydaje, że jesteś inna? Rzeczywiście, dlaczego? myślała Laura z otępieniem. Pierwszą osobą, która odpowiedziała na zaproszenie, była Amelia; uprzejmie dziękowała, ale nie mogła wziąć udziału w przyjęciu. Laura jej nie obwiniała, przyjaciółka miała powody do gniewu, myślała zapewne, że Laura okłamała ją w sprawie Bobby'ego ????'?. Gdy tymczasem Laura okłamywała wyłącznie siebie. ROZDZIAŁ PIĄTY Posterunek wojskowy usytuowany był przy Gladstone Road na południu miasta. Dowodził nim porucznik Goo-ding, który symbolicznie brał udział w patrolach po to, by zapoznać się z okręgiem i jego mieszkańcami. Dobiegał czterdziestki, żonę i dzieci zostawił w Maryborough i zamierzał przetrwać czas rozłąki. Peter Gooding dość się już naoglądał walk, wystarczy mu do końca życia. Dostał dzidą w brzuch, kiedy czarni zaatakowali ich obóz pod Mundubur-rą. Wciąż śniły mu się koszmary o tej przerażającej nocy. Doszedłszy do zdrowia, złożył podanie o posadę w administracji i był wdzięczny, gdy ją otrzymał, w przeciwnym razie podałby się do dymisji. Ta wojna z czarnymi przeczyła 140 wszystkiemu, czego go uczono. Nie było w niej bitw, tylko zasadzki. Nie wytyczano linii frontu, czarni nie brali jeńców, żołnierze zresztą też czynili to rzadko z powodu barier językowych i muru milczenia, na który natrafiali u Aborygenów. Gooding pracował i mieszkał w małych koszarach, mieszczących jedynie dwudziestu ludzi, mimo to był zadowolony. Dowiódł, że jest skutecznym i sprawnym administratorem, jego niewielkie biuro stanowiło przykład porządku i staranności. Ściany pokrywały wciąż aktualizowane mapy okręgu oraz szczegółowe informacje dotyczące farm, których zażądał od właścicieli, by jeszcze lepiej móc ich bronić. Porucznik wysoko cenił swojego zastępcę, sierżanta Micka 0'Leary'ego, zaprawionego w bojach żołnierza, który często przyłączał się do niego, by po kolacji wypić szklaneczkę. Obaj swe obowiązki traktowali poważnie, dlatego często omawiali problemy związane z ochroną osadników. — Rzecz w tym — mawiał Gooding po każdym akcie przemocy — że nie możemy działać, możemy tylko reagować. A zanim ktoś przyniesie wiadomość o ataku i my tam dotrzemy, czarnych już dawno nie ma. — Co więcej — dodawał 0'Leary — amatorzy zabierają się do roboty, strzelając do każdego czarnego, który wpadnie im w oko, przez co sami się proszą o krwawą zemstę. Wreszcie doszli do wniosku, że mając tak rozległy teren do patrolowania, znajdują się na przegranej z góry pozycji. Czarni ich nienawidzili, biali krytykowali za to, że nigdy nie ma ich na miejscu, gdy dochodzi do ataków. — Sukces możemy odnieść tylko w jeden sposób — stwierdził Gooding — jeśli staniemy się siłą utrzymującą pokój. Potrzeba nam więcej ludzi, żeby czarni zauważyli ich obecność i dwa razy się zastanowili, zanim zdecydują się napaść na jakąś farmę. Wysłał do sztabu w Brisbane raport z prośbą o wzmocnienie posterunku i bardzo się ucieszył, kiedy dostał odpowiedź pozytywną. Jednakże rzeczywistość okazała się zupełnie inna. W miesiąc później w koszarach pojawił się kapitan Robert Cope na czele oddziału czarnych. Tubylcza Policja Konna! 141 Gooding był wściekły i wstrząśnięty faktem, iż pod jego dowództwem znaleźli się renegaci, których nie uważał ani za wojskowych, ani za policjantów. Szła za nimi budząca strach reputacja działających w imię prawa morderców, którzy dostali rozkaz usunięcia Aborygenów z okolicy wszelkimi dostępnymi sposobami — a ich sposoby były barbarzyńskie. Ó'Leary także nie krył oburzenia. — Moi ludzie nie zgodzą się z nimi wyruszyć! Porucznik patrzył, jak nowo przybyli ustawiają się w szereg. Mieli zielone mundury, czapki z daszkiem i pasy z nabojami przewieszone przez pierś. Uzbrojeni byli w najnowsze karabinki, brzydką broń z krótką lufą. Odwrócił się i mruknął do sierżanta: — W głowie mi się nie mieści, że ci czarni na ochotnika zgłaszają się do walki ze swymi czarnymi braćmi. — Dlaczego, sir? — zdziwił się 0'Leary. — Czy biali od stuleci nie walczą z białymi? Nie to mnie niepokoi. Widziałem ich w akcji. Nauczono ich tylko jeździć konno i strzelać, większość z nich to dalej dzikusy, nie mają pojęcia o żołnierce. Kapitan Cope z kawaleryjską szablą u boku podszedł do dowódcy. Gooding przyjął honory z nachmurzoną miną. Spojrzał na swych nowych podwładnych. — Nie spodziewałem się nikogo tak wcześnie. Nie mamy miejsca w koszarach dla pańskich ludzi. — Nie szkodzi — odparł Cope spokojnie. — Oni i tak wolą rozbić obóz. A czy ma pan kwaterę dla oficera? — Niestety nie. Koło biura jest tylko pokój dla mnie. — W takim razie poszukam mieszkania w mieście, jeśli udzieli mi pan zgody. — Naturalnie — rzekł Gooding zadowolony, że nie będzie musiał zbyt często stykać się z tym oficerem, który wydawał się dumny ze swych żołnierzy. Od tej chwili dowodzenie stało się dla Goodinga ciężarem. Pomiędzy nim ? ????'?? ciągle dochodziło do nieporozumień. Porucznik nie miał innego wyjścia, jak przyjąć posiłki, jednakże jego żołnierze i ludzie ????'? nie chcieli współpracować. Kiedy zgłoszono skargę, że czarni zabili kilka koni na farmie, wysłano ????'?, by zbadał sprawę. Jego ludzie 142 przeczesali okoliczny busz z morderczą precyzją (potrafili tropie Aborygenów) i osaczyli obóz, gradem kul zabijając zarówno sprawców, jak i niewinnych, rozpędzając rodziny. Niektórzy z osadników złożyli protesty, gdy krwiożercze metody Tubylczej Policji Konnej stały się znane w okolicy, aczkolwiek większość nie kryła zadowolenia, że wreszcie porucznik Gooding czyni ich ziemię bezpieczną. Tak wiec Gooding wycofał się do gabinetu i pozwolił Cope'owi załatwiać sprawy po swojemu, szczegółowo opisując poczynania jego oddziału na podstawie faktów, które potrafił wydobyć z oszczędnych raportów kapitana. Resztę czasu poświęcał na własne obowiązki i pisanie długich listów do żony. Jednakże sytuacja gwałtownie się pogarszała. Aborygeni ruszyli do walki z nową energią, rozwścieczeni masakrą rodzin, które zginęły z rąk drobnych farmerów oraz tubylczych żołnierzy. Udało im się schronić w łańcuchu Berserker oraz na zboczach góry Archer, skąd mogli wyprawiać się na wschód i zachód, a także na północ, gdzie dołączali do innych plemion. W górach byli bezpieczni, ponieważ Goo-dingowi brakowało ludzi na patrolowanie pasma, nie mówiąc już o usunięciu stamtąd czarnych. Raz jeszcze napisał do sztabu, prosząc o wycofanie Tubylczej Policji Konnej, której obecność zaogniała tylko atmosferę, i przysłanie w zamian wyszkolonych oddziałów, bo jedynie w ten sposób zdoła odzyskać kontrolę nad terenem, gdzie szaleje przemoc. Nie otrzymał odpowiedzi ani na to pismo, ani na kolejne. W desperacji umówił się z Fowlerem Maskeyem, by prosić go o pomoc. Tyler Kemp z rozbawieniem stwierdził, że na północ płynie tym samym statkiem co Fowler Maskey. Nie rozmawiali jednak ze sobą, czasami tylko Maskey obrzucał dziennikarza spojrzeniem pełnym pretensji i wzgardy. Tyler uznał, że nie jest to odpowiednia pora na dociekanie, czy poseł w dalszym ciągu popiera emisję rządowych banknotów. Zamiast tego w odpowiedzi na jedno z takich spojrzeń spod krzaczastych brwi mrugnął porozumiewaw- 143 czo, na co Maskey gwałtownie się odwrócił, swą okrągłą postacią wykonując niemal piruet. Tyler się roześmiał. Gdyby Maskey wiedział, że dziennikarz orientuje się, kto jest właścicielem burdelu w Spring Hill, zapewne nie byłby taki naburmuszony. Kemp był w wesołym nastroju. Cieszył się pierwszym morskim rejsem, z radością patrzył na falujące morze. Choć wzdłuż wybrzeża leżało kilka wraków, Tyler nie bał się, miał zaufanie do solidnego parowca o nazwie Elanora. Zaledwie w ubiegłym roku SS Star of Australia w drodze do Rockham-pton zatonął, zabierając ze sobą na dno siedemnaścioro pasażerów; Tyler opisał to wydarzenie w artykule chwytającym ze serce. Teraz z podziwem wpatrywał się w krystalicznie czystą błękitną wodę i rozmyślał o ostatnich chwilach tych biedaków. Gdy płynęli wzdłuż wybrzeża, towarzyszyła im piękna pogoda. W barze zbierało się wesołe towarzystwo, śpiewając po kolacji i grając do późnej nocy w karty. Czasami udawało im się dostrzec tajemnicze zielone ziemie na zachodzie. Tyler, zawsze ciekaw otaczającego go świata, skłonił kapitana, by pozwolił mu przestudiować mapy, bo chciał więcej dowiedzieć się o tym wybrzeżu. Zaintrygowało go, gdy stwierdził, że podążają trasą Cooka i że to on nadał nazwy większości punktów orientacyjnych. Potężne wybrzeże, zielone i tajemnicze, wydawało się górować nad nimi, gdy kierowali się na północ; czasami w dziczy widzieli mizerne gospodarstwa samotnych osadników. To kazało Tylerowi zastanawiać się nad Rockhamp-ton. Czy owo chlubiące się szybkim rozwojem górnicze miasto przetrwa? Minęli przylądek Koziorożca, obecnie znany pod nazwą wyspy Curtis, później przez zatokę Keppel wpłynęli na rzekę Fitzroy. Do celu zostało im tylko dwadzieścia mil i Tylera ogarnęło rozczarowanie. Rejs był za krótki. Najchętniej wyruszyłby w podróż dookoła świata. Zawsze marzył o przemierzaniu oceanów i odwiedzeniu sławnych miast na drugiej półkuli. Ten stosunkowo krótki rejs uświadomił mu, że nie ma szans na zrealizowanie tych marzeń. Jedynie bogacze mogą sobie pozwolić na takie wyprawy. Tyler czytał wiele książek napisanych przez ludzi, 144 którzy podróżowali po Europie, podziwiając widoki, zatrzymując się w luksusowych hotelach razem ze służbą i nie zważając na koszty. Książki te równocześnie pociągały go i odpychały. Przy swojej pensji nigdy nie będzie bogaty, choćby nie wiadomo jak ciężko pracował, a przecież ci ludzie nie przepracowali ani jednego dnia w życiu. Podczas gdy Elanora powoli płynęła w górę rzeki, Tyler siedział na pokładzie i przyglądał się tropikalnej roślinności na brzegu oraz wysokim szczytom rysującym się w oddali na tle czystego nieba. I to one szczególnie wzbudziły jego ciekawość, wciąż bowiem żywe w nim było odwieczne pragnienie ludzi gór: jak widzisz szczyt, koniecznie chcesz się przekonać, co jest po jego drugiej stronie. Rockhampton go zaskoczyło. Tyler spodziewał się górniczej osady, prymitywnego miasteczka, kiedy jednak statek zwolnił przed wpłynięciem do portu, przekonał się, że geodeci już tu byli. Szerokie ulice, które rozmieszczono pod właściwym kątem względem rzeki, prowadziły w głąb lądu, przy nabrzeżu znajdowało się kilka przyzwoitych z wyglądu pubów. Przeważały puste, zarośnięte trawą działki, choć jego uwagę zwróciła piętrowa rezydencja. Doskonałe miejsce, pomyślał Tyler, z widokiem na rzekę i wzgórza. — To dom pana Maskeya — usłyszał kobiecy głos. Prychnął. Pewnie że tak. Patrzył, jak Maskey wychodzi na nabrzeże i ściskając dłonie, miesza się z tłumem, po czym wsiada do gigu powożonego przez syna. Tyler wzruszył ramionami, złapał swój bagaż, na głowę wsadził nowy kapelusz z szerokim rondem i ruszył w stronę pubu po drugiej stronie ulicy, uskakując przed jeźdźcami, którzy najwyraźniej nie zauważali pieszych. Bar był zatłoczony, klienci wysypywali się na ulicę. Na pstrokaty tłum składali się kopacze w czerwonych flanelowych koszulach, umundurowani żołnierze i oborowi, ten i ów wciąż przy butach miał ostrogi. Tyler przepchnął się do kontuaru, wychylił dwa kufle piwa, po czym zostawiwszy walizkę pod opieką barmana, ruszył na miasto. Na następnej ulicy było kilka sklepów oraz domków należących do robotników, tutaj też wznoszono budynek poczty. Tyler minął marny na oko pensjonat i zapamiętał go 10 Nad wielką rzeką 145 sobie (przypuszczalnie okaże się tańszy od hoteli przy głównej ulicy), następnie zajrzał do obskurnych tawern na rogach ulicy. Im bardziej posuwał się w głąb lądu, tym gorsze stawało się miasto. Pomiędzy wysokimi drzewami zobaczył namioty i szałasy wędrowców. Dzieci biegały jak szalone pośród wozów i platform, pranie powiewało na gałęziach niczym chorągwie, kobiety krzyczały do siebie, opróżniając kosze albo mieszając gulasz w kociołku zawieszonym nad ogniskiem. Mężczyźni odpoczywali w cieniu, pykając z fajek i gawędząc z kolegami. Nikomu nie przeszkadzał ani smród, ani hałas, które Tylerowi w tym obozie wydały się nie do zniesienia. Skręciwszy w kolejną ulicę, ze zdumieniem ujrzał na półakrowych działkach schludniejsze domy, którym uroku dodawały wspaniałe drzewa. Wszystko wskazywało na to, że miasto ma przed sobą świetlaną przyszłość; myśl ta sprawiła Tylerowi przyjemność. Postara się przeprowadzić rozmowy z paroma mieszkańcami — powstanie z tego dobry artykuł do „Couriera". Na ulicach dostrzegł kilku Chińczyków, a ponieważ w Brisbane nabrał upodobania do ich kuchni, odsunął zasłonę z paciorków i wszedł do jadłodajni. W mrocznym pomieszczeniu znajdował się jeden długi stół, klientami zaś byli wyłącznie Chińczycy. Chociaż Tyler wiedział, że świadomi są jego obecności, na pozór go ignorowali. Podano mu zupę i kilka innych dań; tak jak oni jadł w pełnym rezerwy milczeniu, znajdując w tym odpoczynek. Wychodząc, podziękował kłaniającemu się Chińczykowi i zapytał go o siedzibę gazety. Usłużny gospodarz postanowił pokazać mu drogę, tak więc wyszli razem. Minęli dwie przecznice, wreszcie Chińczyk przystanął i z kolejnym ukłonem wskazał drewniany budynek mieszczący redakcję „Cap- ricorn Post". Cosmo Newgate osobiście powitał Tylera. — To mała redakcja — sumitował się przed gościem. — Jestem właścicielem, redaktorem i chłopcem do wszystkiego, zatem wybaczy pan, jeśli uzna naszą pracę za nieco amatorską. — Ależ skąd — odparł Tyler. — Właśnie przeczytałem ostatni numer i uważam, że jest dobry. 146 — Takie słowa z ust znanego pana Kempa to komplement — rzekł Newgate. — Mogę panu postawić drinka? Rzadko mamy ten zaszczyt, że odwiedzają nas koledzy dziennikarze z innych miast. W naszej mieścinie niewiele się dzieje. Przyjechał pan napisać reportaż? — Jestem na wakacjach — wyjaśnił Tyler — choć pracą też może się zajmę. Mężczyźni poszli do hotelu naprzeciw małego posterunku policji. Tam Newgate wprowadził gościa do baru, w którym najwyraźniej bywali co znaczniejsi mieszkańcy. Jak Tyler oczekiwał, rozmowa wkrótce zeszła na politykę. Cosmo lamentował nad stanem finansów Queenslandu, a Tyler się z nim zgodził, aczkolwiek wstrzymał się z wyrażeniem jednoznacznej opinii. Nie zamierzał zaczynać od fałszywego kroku, a poza tym obecnie chciał przede wszystkim słuchać. — Poznał pan pana Maskeya, naszego posła? — zapytał Cosmo. — Tak, spotkałem go wielokrotnie. — Ma tu licznych zwolenników — zauważył Cosmo. Tyler przypuszczał, że właściciel gazety również nie zamierza przedwcześnie zdradzać swego stanowiska. — Domyślam się. Słyszałem, że popiera tutejszy ruch separatystyczny. — Dostrzegł przelotny grymas na twarzy rozmówcy i ciągnął beznamiętnym tonem: — To interesująca sporna kwestia. Dobry artykuł spowoduje, że gazeta pójdzie jak świeże bułeczki. — Ma pan rację — uśmiechnął się Cosmo. — W takich sprawach nigdy nie ma stuprocentowej zgody... Przerwał im wysoki mężczyzna w nieskazitelnym stroju do konnej jazdy. Tyler pomyślał, że to pewnie ubiór angielskiego szlachcica. — Cosmo, stary druhu — odezwał się nieznajomy. — Dobrze widzieć, że odpoczywasz od prasy drukarskiej. — To tylko krótka przerwa—odparł Newgate. —Panie Kemp, pozwoli pan, że przedstawię pana Boyda Robertsa. Pan Kemp jest dziennikarzem z „Brisbane Couriera". Przyjechał dziś rano. Roberts nie krył zainteresowania. 147 — Naprawdę? — Uścisnęli sobie z Tylerem dłonie. — W takim razie muszę postawić panu drinka. Tobie też, Cosmo. — Ja dziękuję — odrzekł Newgate. — Muszę uciekać. Ale jestem pewny, że pan Kemp chętnie spędzi czas w pańskim towarzystwie. Kiedy Roberts poszedł do baru kupić drinki, Cosmo mruknął do Tylera: — Wyda się panu interesujący. Jest przeciwnikiem Fowlera Maskeya w następnych wyborach. — Kolejny dobry artykuł?—rzucił Tyler złośliwie, na co Cosmo kiwnął głową. — Ma pan moje słowo. W naszym małym stawie dojdzie do starcia rekinów. Tyler dobrze się bawił w towarzystwie Robertsa, którego uznał za miłego człowieka. Roberts nie próbował podejmować tematów politycznych. Mimochodem wspomniał o szczęściu, dzięki któremu trafił na żyłę złota w Canoonie, Tylera to zafascynowało, opowieści o kopalniach i ryzykownej pracy polegającej na wybieraniu złota zawsze podniecały jego wyobraźnię. Rozmawiali ponad godzinę, wreszcie Tylerowi przeszło przez myśl, że chyba nadużywa gościnności. — Muszę iść — powiedział. — Walizkę zostawiłem w pubie na głównej ulicy. — To Quay Street — stwierdził Roberts. — Gdzie się pan zatrzyma? — Niedaleko stąd zauważyłem pensjonat. Myślałem, żeby tam wynająć pokój. — Pensjonat! — powtórzył Roberts z odrazą. — Nie pozwolimy, żeby ważni goście stawali w takich podłych lokalach. Mam mnóstwo miejsca, dlaczego nie zatrzyma się pan u mnie? Jest pan na wakacjach, a ja dopilnuję, żeby miał pan dobrą opiekę. — Nie chciałbym się narzucać. — O to niech się pan nie obawia — roześmiał się Roberts. — Będę się cieszył, że dotrzyma mi pan towarzystwa. Rozumiem, że sprawa załatwiona. Mieszkam kilka mil za miastem, na wzgórzu, więc trzeba znaleźć panu konia. Proszę tu poczekać, ja wszystkim się zajmę. 148 Roberts nie tylko przyprowadził konia, lecz i powiedział Tylerowi, żeby nie martwił się o bagaż. — Wysłałem człowieka po pańską walizkę. Przyniesie ją do domu. Tylera zachwyciła ta wiejska gościnność; poczuł ulgę, że Roberts nalegał, by zamieszkał u niego. Kiedy galopowali wiejską drogą, Roberts zauważył: — Niezły z pana jeździec jak na chłopaka z miasta. — Wychowałem się w buszu — odparł Tyler wesoło. —Jeździłem na oklep, dopóki ojca nie było stać na siodło dla mnie. W towarzystwie Robertsa czuł się swobodnie, a choć ten był od Tylera sporo starszy, wyczuwał w nowym przyjacielu młodzieńczego ducha i optymizm. Co za szczęście, pomyślał, że tak szybko spadłem na cztery łapy. Pokój i wyżywienie zapewnione, a w dodatku jeszcze nie muszę się martwić o towarzystwo. Tyler, pełniąc swoje obowiązki, bywał w wielu rezydencjach w Brisbane, nigdy wszakże w żadnej nie mieszkał. A choć Pięknego Widoku nie można było nazwać rezydencją, był to dom obszerny i przestronny, z wysokimi sufitami i doskonale rozplanowany. W sypialni Tylera bez trudu pomieściłaby się cała rodzina. Stało tam podwójne łóżko, szezlong i miękkie fotele, a jeszcze zostało dość miejsca na mahoniową toaletkę i szafę. Drzwi balkonowe prowadziły na werandę, z której Tyler postanowił przyjrzeć się posiadłości. Sam pokój był piękny, młody dziennikarz z ukłuciem zazdrości pomyślał, jakie szczęście mają niektórzy, mogąc mieszkać w tak miłym otoczeniu. Kiedy pokojówka przyniosła mu walizkę, rozpakował się i rozebrał, po czym leniwie podszedł do umywalki, by z porcelanowego dzbana nalać wody do ogromnej miednicy, rozkoszując się przestrzenią po ciasnej kajucie na statku. Woda była chłodna, ręczniki miękkie jak puch, co przypomniało mu, że powinien wypróbować wysokie i szerokie łoże. Nie pomylił się, było wygodne, natychmiast też przyszła mu ochota na drzemkę. Czas jednak płynął. Boyd, oprowadziwszy go po głównych pokojach od frontu, zaproponował mu drinka przed kolacją. Nie powiedział, kto jeszcze będzie 149 obecny przy stole, a ponieważ wspomniał, że jest wdowcem, Tyler zastanawiał się, kim będą pozostali goście. Gospodarz uprzedził, że przebierają się do kolacji, Tyler włożył więc ciemny garnitur, sztywną białą koszulę i czarną muszkę, po czym pomiędzy skarpetami zaczął szukać spinek. Wieczorny strój był kosztowną, acz opłacalną inwestycją —dzięki niemu przeszedł przez wiele drzwi, podczas gdy jego koledzy zostali na zewnątrz. Teraz też cieszył się, że zdecydował się go wziąć w tę podróż. Boyd był sam. — Proszę się do mnie przyłączyć! — zawołał, gdy Tyler wszedł do salonu. — Czym się pan truje? — Proszę whisky — odparł Tyler, obserwując Boyda nalewającego drinki z zastawionej tacy. Ocenił, że musiały stać na niej butelki warte jakieś dwadzieścia funtów. — Pańskie zdrowie. — Boyd podał mu szklankę. Gość z drinkiem w dłoni podziwiał wspaniały widok. Dom usadowiony był na wzgórzu, drzewa od frontu wycięto, tak że nic nie zasłaniało rozległej panoramy. W dole małe miasto przytuliło się do zakola rzeki, nieważne w rozległej równinie, która ciągnęła się aż do dalekich błękitnych gór. — Bardzo tu miło — powiedział Tyler obserwując, jak zmierzch maluje niebo pasmami różu, a dolinę zasnuwa srebrna mgiełka. — To prawda — potwierdził Boyd. — I mogę tutaj czuć się częścią miasta, nie będąc w nim zamkniętym. — Czy pan też pochodzi ze wsi? — Nie, urodziłem się w Sydney. Mój staruszek był kierownikiem szkoły, a ponieważ nie wykazywałem żadnych skłonności do nauki, posłał mnie do wojska. Nie cierpiałem armii. Dochrapałem się wysokiego stopnia kaprala i dałem sobie spokój. Za wielu szefów jak na mój gust. — Mogę to zrozumieć. Nie sądzę, bym przetrwał wojskowy rygor. Boyd wybuchnął śmiechem. — Proszę usiąść. Nie będziemy tu stać. Usadowili się w wygodnych fotelach. Tyler rozkoszował się idylliczną atmosferą, mówiąc sobie, że bez trudu mógłby przyzwyczaić się do takiego życia. 150 — A dziennikarstwo? — zagadnął Boyd. — To chyba nie jest zbyt trudne? — Nie, jeśli człowiek wie, o co w tym chodzi. Kiedy dotarło do mnie, że umiem pisać równie dobrze, o ile nie lepiej niż inni, nie pozwoliłem dłużej sobą dyrygować i zacząłem pracować na własną rękę. — I jak jest teraz? Ma pan wielu szefów? Zawsze mnie ciekawiło, jak prowadzi się wielkie gazety. — W gruncie rzeczy nie. Dobrze układają mi się stosunki z redaktorem naczelnym. Czasami oczywiście dochodzi do spięć, ale zasadniczo nie wtrąca się do mojej pracy. — Tyler nie wspomniał, że naczelny zatrzymał mu artykuł o banknotach rządowych, sprawa w tym pięknym miejscu wydawała się zbyt trywialna. — Dlaczego wybrał pan Rockhampton na wakacje? — zapytał Boyd, lecz Tyler nie miał okazji udzielić odpowiedzi. Na werandę wbiegła dziewczyna, śliczna, czarnowłosa, z twarzą cherubina. Ubrana była w piękną suknię z jedwabiu w odcieniu bladego różu z obfitą spódnicą, która delikatnie szeleściła w zetknięciu z polerowaną podłogą. Wykrój dekoltu wykończony był falbanką, spiętą na piersiach kameą. Cera jak mleko, pomyślał Tyler zrywając się z fotela, dla takiego zarysu biustu mężczyźni gotowi byliby umrzeć. — Moja córka — powiedział Boyd. — Amelia. Tyler mógł tylko patrzeć bez słowa, podczas gdy Amelia wdzięcznie usiadła. — Ojciec mówił mi o panu, panie Kemp. Jak słyszę, jest pan sławny. — O nie — wyjąkał. — Jestem, jak to mówią, skrybą. — Proszę nie umniejszać swoich zasług — przestrzegł Boyd — albo ona panu uwierzy. Nalał sherry dla córki i popatrzył na Tylera, jakby oczekiwał, że ten przemówi. — Mają państwo śliczny dom — odezwał się dziennikarz. — Wszystko takie tu piękne. — Pożałował, że to powiedział, bo zabrzmiało tak, jakby na myśli miał Amelię, dodał więc szybko: — Chodzi o dom, posiadłość, panoramę... To taka przyjemna niespodzianka. Dziewczyna zatrzepotała długimi rzęsami. 151 — Bardzo pan uprzejmy, panie Kemp.—Jej odpowiedź zdawała się sugerować, że chodziło jej o coś więcej niż tylko wymianę zdawkowych uprzejmości. Tyler miał cichą nadzieję, że Boyd Roberts niczego nie zauważył, mogłoby mu się to nie spodobać. — Jak długo zamierza pan u nas zostać, panie Kemp? — zapytała Amelia. — Och, tylko kilka dni — udało mu się wyjąkać. — Kilka dni? — zaoponował Boyd. — Ależ nie. Obrazi nas pan, jeśli nie przedłuży pobytu. Następny statek i tak odpływa dopiero za dwa tygodnie, a pan z pewnością nie opuści nas, by przenieść się do pensjonatu. Głosik Amelii zadźwięczał jak srebrny dzwonek. — Uwielbiamy przyjmować gości i zrobimy wszystko, by czuł się pan u nas dobrze. — Och, na pewno będzie mi dobrze — odparł Tyler. — W takim razie wszystko załatwione — rzekła Amelia. —Tatusiu, nie możemy pozwolić, żeby nasz gość z Brisbane siedział i wyłamywał palce. Przedstawimy mu ludzi. Wydam kilka przyjęć, a może i tańce. — Co tylko chcesz, moja droga — zgodził się Boyd i zwrócił do Tylera: — Amelia jest wspaniałą panią domu. Myślę, Tylerze, że obaj świetnie będziemy się bawić. Amelia ujęła Tylera pod ramię i poszli do jadalni. Był wysoki, sięgała mu do ramienia i już podziwiała jego prezencję. Kiedy ojciec powiedział jej, że zatrzyma się u nich dziennikarz, oczekiwała pomarszczonego człowieka w okularach, Tyler Kemp jednak różnił się od tego obrazu. Inteligencja i krzepa to rzadkie połączenie. Żałowała, że nie rozmawia z Laurą, mogłaby opisać jej wszystkie zalety tego mężczyzny, który zawitał do ich domu. Laura, ta kłamczucha i oszustka, może sobie zatrzymać Bobby'ego ????'?, który nawet do pięt nie dorasta Tylerowi. I tatuś też go lubił, a to stanowiło dodatkową zaletę. No bo w przeciwnym razie nigdy nie zaproponowałby mu gościny. Ojciec w takich sprawach był bardzo ostrożny. Tak więc jego aprobata zwiększała jeszcze atrakcyjność Tylera. A Tylerowi spodobał się dom! Amelia w każdym młodym człowieku widziała potencjalnego kandydata na męża, choć 152 w przeważającej większości wypadków szybko traciła zainteresowanie. Tym razem było wręcz przeciwnie. Tyler był inteligentny, a to oznaczało harmonię w domu, ponieważ Boyd nie cierpiał głupców. Mnóstwo mężczyzn pracowało w jego kopalniach i szukało dla niego złota na wzgórzach, lecz wszystkich przyjmował w biurze przy bocznych drzwiach. Nigdy nie zapraszał ich do domu, a Amelia znała powody. Nie chciał, by pożądliwie łypali na jego córkę. Doceniała jego troskę, sama też nie potrzebowała ich towarzystwa. Od pierwszego wejrzenia zakochała się w Tylerze, przy obiedzie wprost promieniała. Jego ubranie było tanie i dość sfatygowane, przyznała w myślach, ale to się da naprawić. W końcu od czego jest żona? Boyd Roberts siedział w gabinecie, stopy opierając o biurko, i popijał koniak. Kemp poszedł do łóżka uzbrojony w książki z ich niewielkiego zbioru; przyrzekł Amelii sporządzić listę, by mogła zacząć tworzyć prawdziwą bibliotekę w Pięknym Widoku. Boyd prychnął śmiechem, rozbawiony tym jej nagłym zainteresowaniem książkami — naturalnie chciała zrobić wrażenie na gościu. Nie musiała się martwić. Nie wspominając wcześniej o córce, Roberts zainscenizował właśnie taką scenę, na jakiej mu zależało. Wiedział, że Kemp jest człowiekiem wolnym, dlatego wcale się nie zdziwił, że Amelia zrobiła na nim takie wrażenie. Zawsze lubiła się stroić i przyciągać uwagę innych; Boyd mógł liczyć na to, że oszołomi każdego mężczyznę, i to bez względu na wiek. Reakcja Kempa nie rozczarowała go. Plączący się język, oczy niczym rzepy przyklejone do ponętnego biustu — symptomy te powiedziały Boydowi, że namiętny młody góral gotów jest schrupać jego córkę. Bawiło go zakłopotanie Kempa, sam bowiem doskonale znał to uczucie, gdy rosnące pożądanie ustąpić musi przed dobrymi manierami. Boyd lubił młode kobiety, choć nie podlotki. Kiedy odwiedzał burdel przy East Street, wybierał w pełni rozwinięte dwudziestolatki. Jak przyjaciółka Amelii, Laura Maskey! O, łakomy z niej kąsek. Zaokrąglona we wszystkich właściwych miejscach, wprost stworzone do miłości duże 153 i pełne usta, małe różowe uszy w kaskadzie jasnych włosów. Boże... gdyby miał najmniejszą szansę, natychmiast by ją schrupał. Często tu bywała, siedziała i plotkowała z Amelią, podczas gdy on, ideał ojca, stał z boku i rozbierał ją wzrokiem, w wyobraźni kładąc dłonie na jędrnym tyłeczku i przesuwając je ku jasnemu puszystemu trójkątowi. Gdyby tylko Laura uświadomiła sobie, że on jest mężczyzną odpowiednim dla niej, mógłby jej pokazać, czym jest prawdziwy seks, nauczyć życia, a ona prosiłaby o więcej, tak jak robiły to jego dziwki. Roześmiał się i nalał sobie następną porcję koniaku. Nie ma czym się przejmować, póki człowiek żyje, poty jest nadzieja. Pewnego dnia może mu się uda dostać w ręce uroczą Laurę, byle tylko przestała jak dziecko biadolić na temat tego głupca ????'?. Wracając jednak do Amelii i niezwykle ważnego przedsięwzięcia, które trafiło mu się z łaski niebios. Wbrew udawanej ignorancji Boyd Roberts doskonale wiedział, kim jest Tyler Kemp, bo jako jeden z nielicznych mieszkańców Rockhampton dostawał gazety z Brisbane. Czasami były spóźnione o kilka tygodni, on wszakże czytał każde słowo. Rozbawił go artykuł Tylera krytykujący mowy Maskeya. W następnym, poświęconym planom emisji stanowych banknotów, młody dziennikarz nazwał posła z Rockhampton głupcem za popieranie takiego finansowego krętactwa. I miał rację, Boyd obiema rękami podpisywał się pod każdym zdaniem. To było szaleństwo, tak jak pomysł separacji, podzielenia Queenslandu na dwa stany. Za wcześnie na to. Później przyjrzy się temu projektowi, najpierw trzeba by podstępem lub w otwartej walce pozbawić Fowlera fotela. Boyd był pijany, ale to nieważne, teraz on panował nad sytuacją. Tak więc miał córkę i liczącego się dziennikarza, którzy wpadli sobie w oko; o ile znał Amelię, następny ruch należy do niej. A jeśli on okaże im przychylność, może zyskać zięcia, który dla człowieka z ambicjami politycznymi wart był tyle złota, ile sam ważył. Ta myśl sprawiła Boydowi niemal fizyczną przyjemność. Jednakże Kemp nie był głupcem. Potrzeba czegoś więcej niż tylko romansu z Amelią, by trzymać go w nieświadomości co do innych poczynań Boyda. 154 Do diabła z MacNamarą i jego arogancją! Ta sprawa może poczekać. Zniszczył kosztowny sprzęt i wyrzucił ludzi Robertsa, a potem jeszcze na niego próbował zrzucić winę za śmierć kilku czarnuchów. Ale Boyd Roberts nie przejmował się groźbami. Groźby są oznaką słabości. Nigdy nikomu nie groził, tylko działał. Jak w kopalni Starlight w Canoonie. Zaproponował przyzwoitą cenę, a kiedy ten zramolały głupiec odmówił, ludzie Boyda wrzucili go do starego szybu w samym środku buszu, gdzie przez następne sto lat pewnie nikt go nie odnajdzie. Złoża okazały się bogate, wydobywali złoto przez długi czas, aż wreszcie pokłady zeszły zbyt głęboko i trzeba było zamknąć kopalnię, bo górnicy nie mieli czym oddychać. Boyd planował, że wróci tam pewnego dnia, gdy dostępny stanie się lepszy sprzęt. I były też inne kopalnie. Poszukiwanie złota to strata czasu. Lepiej czekać i patrzeć, aż ktoś inny trafi na żyłę, a potem negocjować. Boydowi nie sprawiało różnicy, czy dzierżawca zgodnie oddaje swoje prawa czy też próbuje się sprzeciwiać. Tak jak ten drań Corbett! Znalazł cienką żyłę w Oberonie, która wyczerpała się kilka jardów od szybu. Ponieważ Boydowi zależało teraz na wejściu w kręgi bogatych farmerów, co pomogłoby mu w realizacji ambicji politycznych, powiedział Corbettowi, żeby tam został, i zaczął prześladować MacNamarę, nie spodziewał się jednak, że ten szczur na trzęsących się nogach o wszystkim opowie świadkowi. Jeden z kopaczy wrócił do Pięknego Widoku, skomląc i płacząc: — Nie mieliśmy wyboru! MacNamarą chciał nas zlinczować! Boyd nie potrafił sobie przypomnieć nazwiska kopacza, Tom jakiś tam. — Ty cholerny idioto! — krzyknął. — MacNamarą blefował! Powinniście byli go przeczekać! Gdzie Corbett? — Uciekł, aż się za nim kurzyło. Pojechał na południe, panie Roberts. Nikt nie wrócił. Tylko mnie starczyło odwagi, żeby przyjść i o wszystkim panu opowiedzieć. No i odebrać zapłatę, jeśli pan pozwoli. Boyd przyglądał mu się z namysłem. Ten kopacz jako jedyny został w Rockhampton i mógł potwierdzić wersję 155 MacNamary, że ludzie Robertsa wykonywali jego rozkazy. Cóż, Tom jakiś tam nie złoży zeznań, gdyby przyszło co do czego. Odpoczywał w spokoju na dnie rzeki Fitzroy, jeśli dotąd nie znalazły go krokodyle. Boyd zdecydował, że na razie najlepszym wyjściem będzie zatrzymać ludzi blisko domu. Kopaczy posłał do pracy w kopalniach, kilku najbardziej zaufanym powierzył funkcje ogrodników, masztalerzy i robotników do wszystkiego. Odpowiadało to im, bo mieszkali w wygodnych pokojach, i odpowiadało jemu, miał ich bowiem pod ręką, gdyby pojawiły się jakieś dodatkowe zadania. W czasie gdy będziemy uwodzić naszego dziennikarza, rozmyślał Boyd, Piękny Widok musi być oazą spokoju. Zastanawiał się, ile by kosztowało wykupienie gazety od Newgate'a i zainstalowanie własnego redaktora naczelnego. Na razie to tylko hipoteza, warta jednak rozważenia. Pieniądze potrafią mówić, dzienniki wszakże mają o wiele więcej do powiedzenia. Gdyby zdobył kontrolę nad gazetą, Maskey przestałby się liczyć. Myśli Boyda wróciły do Amelii. Najwyższy czas, by wyszła za mąż, potem przyjdzie kolej na niego. Nie zamierzał zadowalać się rolą dziadka, zamkniętego w pokoju dziecinnym z jej potomstwem —nie, będzie miał własne życie. Znał swoją córkę. Niezwykłą przyjemność sprawiało mu rozpieszczanie jej i obserwowanie, jak z małego łobuziaka wyrasta śliczna młoda dama z doskonałymi manierami i żelazną wolą. Była egoistyczna i wymagająca, a ojciec cieszył się i był dumny, ponieważ nosiła nazwisko Roberts. Już to dawało mu sporo satysfakcji. Jego uwagi nie uszły podstępne metody, za pomocą których zniechęcała kobiety, jej zdaniem planujące złapać ojca na męża, i doskonale się bawił, obserwując córkę. W końcu broniła tylko swego terytorium, a poza tym te rozchichotane biedaczki niewarte były drugiego spojrzenia. Teraz wszakże, gdy pojawił się konkurent do ręki Amelii, który mógłby okazać się użyteczny dla niego, czas wydać ją za mąż i znaleźć sobie żonę. Amelia uważała ten dom za swój, ale się myliła. Przeprowadzka zapewne nie przebiegnie gładko, Boyd będzie musiał ścierpieć kilka awantur, ponieważ jednak znał córkę, 156 wiedział, że można ją przekupić. Jeśli zajdzie potrzeba, zbuduje jej dom, gdzie będzie mogła wziąć męża pod pantofel; niech Bóg ma w opiece biedaka, który jej się nie podporządkuje. Tak, to był interesujący dzień, otworzył mnóstwo nowych możliwości. Gratulując sobie, Boyd zgasił lampy i chwiejnym krokiem ruszył do swojej sypialni. Mimo iżTyler sporo wypił, nie potrafił zasnąć. Leżał nagi na chłodnym prześcieradle, skórę owiewał mu lekki wiaterek, który wpadał przez uchylone okno balkonowe. Rozmyślał o Amelii, ciesząc się z perspektywy przebywania w jej obecności przez kilka następnych dni, rozmyślał też o jej ojcu. Sympatyczny gospodarz stanowił doskonałe towarzystwo, Tyler nie pamiętał, kiedy ostatnio tak dobrze się bawił, aczkolwiek nie mógł pozbyć się wrażenia, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. W czasie kolacji mówił głównie Roberts, a niezły był z niego gawędziarz, sypał jak z rękawa anegdotami o armii i polach złotonośnych. Ze swymi gładkimi ciemnymi włosami, doskonale przystrzyżonymi baczkami i wąsami oraz dobrymi manierami pasował do eleganckiego otoczenia. Wyjątkiem były oczy — chytre, kalkujące. Tyler zastanawiał się nad tym. W końcu Roberts nie zgłaszał pretensji do dobrego urodzenia, wręcz przeciwnie, dał do zrozumienia, że rodziców miał biednych, zrozumiały jest więc taki wyraz oczu u człowieka, który wszystko, co ma, osiągnął sam. Na pewno nie jest głupcem. I jak dba o córkę, która najwyraźniej go uwielbia! Najwyższe uznanie za wysiłek, jaki włożył w jej wychowanie po śmierci żony, co zapewne musiało być dla obojga ciężkim doświadczeniem. Zapytał Robertsa, dlaczego nie ożenił się powtórnie, ten zaś tkliwie spojrzał na Amelię. — Boże wielki, Tylerze. Amelia jest najlepszą panią domu w mieście. Siedząca naprzeciwko Amelia uśmiechnęła się promiennie. — Sama doskonale mogę zaopiekować się tatusiem. Ta odpowiedź wzruszyła Tylera, jednakże dziewczyna w swej niewinności pominęła najważniejszą kwestię, to samo 157 zmrta uczynił jej ojciec. Boyd, podobnie jak jego gosc był ???? mężczyzną, żaden nie należał do typu Sów S^kujących ascezę seksualną. Tyler me ożenił ^onTewaSsfać^o było na dziewczęta, które mu S1ę J^Wv ? nie znalazł dotąd alternatywy, podoba* $™L*^_. powiedziała matka podczas ,eEo ostatniej wizyty. Pragnęła, by syn wreszcie ułożył sobie g°e - ?i? już prawie trzydzieści lat, me pozwól, bym ^^?^????^-spokojnie na posłaniu. Oczy Amlu Se, z plamkami złota, tak podobne do oczu jej ^Jednakże w oczach Boyda malowało się cos jeszcze. lecz zimne. Jak brzmi właściwe słowo? Tyleposzukał w myślach, jak często to robił, i znalazł... Okrutae Jakże to jednak możliwe w tak pięknym domu? Ponieważ sen nie chciał przyjść, Tyler dalej rozważał tę kwestię Już dawno posiadł sztukę słuchania, i to me tego, co i„^^^ mńwia lecz tego, co mają na myśli. Ud??? s był kandydatem na posła z Rockhampton, dlaczegoo tym nie wspomniał? Nie pozwoliły mu dobre manierv° Nie chciał z gościem rozmawiać o pracy? Mozę. Sv ws^kże pierwszym kandydatem na stanowisko poli-fyS w nLK który aż tak nad sobą^wał. Zwłaszcza edv ieeo uważnym słuchaczem był dziennikarz. 8 Podejrzliwa natura Tylera wzięła górę. Kilkakrotnie Bovd z pWdą wspomniał o Fowlerze Maskeyu, a Amelia m^SSff™^ złapaWSZy 0StrZCfWCZC ^TTe oica zSeniła temat. Aby jego gospodarze poczuli sc ?J «hodn e Tvlerpowiedział,żewwielusprawachniezgadza Z r Fowlerem Takie stwierdzenie stanowiłoby świetny nunkSdaSa każdego polityka, jednakże^oyd mrukną ???? doprawdy?", jakby go to zaskoczyło. Nie poprosił Tylp^jwSk?e,1dyaposzli do salonu, Tyler dostrzegł chJSSSSe nalłówki „Brisbane Couriera" w stosie 2S nabiurku- udając się na spoczynek, sprawdził daty. Ivłv c^toem abualne! zważywszy na odległość najnowsze wto^kSpton. Boyd znał poglądy Tylera, skąd więc ta powściągliwość? 158 Tyler pogodził się z faktem, że gospodarz nie życzył sobie dyskutować z nim na tematy polityczne, i naturalnie miał do tego prawo, choć wcześniej czy później na pewno do takiej rozmowy dojdzie. Na razie przygotowywał sobie grunt, traktując dziennikarza jak udzielnego księcia, a Tylerowi nie bardzo się to podobało. Bo jaki inny cel mógłby mieć Roberts, po co marnowałby cenny czas? Poirytowany wstał z łóżka. Jasno świecił księżyc, nie trzeba było zapalać lampy. Tyler podszedł do umywalki, by nalać sobie szklankę wody, bo usta miał wyschnięte od alkoholu. Gdy tak stał w otwartych drzwiach balkonowych, pijąc drugą już szklankę, dostrzegł jakiś ruch na dworze. Przewiązał ręcznikiem biodra i wyszedł na mały balkon, gdzie ukrył się w cieniu. Zobaczył człowieka z bronią, strzelbą albo śrutówką, i już miał wszcząć alarm, gdy pojawił się drugi, także uzbrojony. Zamienili kilka słów, po czym rozeszli się w przeciwne strony. Strażnicy, domyślił się Tyler. Ale dlaczego? Obawiają się ataku tubylców? To możliwe, acz mało prawdopodobne tutaj, choć dom oddalony jest od miasta. Bardzo mało prawdopodobne. Czego więc pilnują ci ludzie? Żyda czy mienia? I przed kim? Świergot ptaków obudził Tylera o świcie i rozwiał kłopotliwe nocne wątpliwości. Leżał, patrząc na kryształowo czyste niebo i słuchając ptasiego koncertu. Gdy zapanował spokój, sroka wystąpiła solo, posyłając dźwięki pomiędzy korony drzew. Dla Tylera był to znak, że pora wstawać. Nigdy nie lubił długo spać, co tak cenili sobie jego koledzy, poranek uważał za najlepszą porę dnia. Nie chcąc budzić reszty domowników, ubrał się i z werandy zeskoczył lekko do ogrodu, po czym ruszył na zwiedzanie terenu. Eukaliptusy zmieszane z palmami i mchami tworzyły tło dla kwietnych ogrodów. Trawniki wyglądały wiosennie, na trawie połyskiwały kropelki rosy. Kiedy Tyler obszedł dom, z zadowoleniem stwierdził, że tutaj las pozostawiono w stanie naturalnym. Podążył ku stajniom, gdzie dwaj znużeni mężczyźni pili herbatę w towarzystwie młodego stajennego. — Dzień dobry! — zawołał. — Piękny dzień. 159 — To prawda. — Stajenny złapał za widły w spóźnionej próbie wywarcia wrażenia, że jest zajęty. Tyler zobaczył dwie strzelby oparte o ścianę. — Ach, pewno jesteście zmęczeni. Nocna straż to obowiązek długi i wyczerpujący. — Mówił tonem, z którego wynikało, iż uważa ich zajęcie za absolutną konieczność. — Idziecie teraz spać? — Tak, na kilka godzin — odparł jeden z mężczyzn. — To znaczy jak zjemy śniadanie. — Sen bardzo wam się przyda. Pan Roberts musi być zadowolony z waszej pracy. Znam wielu nocnych stróżów, którzy wolą spać. Pochwała wywołała burkliwą odpowiedź. — To nie my — oznajmił drugi z mężczyzn. — My nie śpimy, tylko mamy oko na wszystko. — Za co taki mieszczuch jak ja jest wam wdzięczny — powiedział Tyler. — Słyszę, że tutejsi czarni są dzicy. Popatrzyli na niego tępo. — Czarni? Tu nie ma żadnych czarnych. — Och, co za ulga to słyszeć! Tyler świadomie nic nie dodał, wiedział, że któryś poczuje się w obowiązku podtrzymać rozmowę. I rzeczywiście, zrobił to niższy z mężczyzn, wyglądający raczej na rozrabiakę niż służącego. — My tylko pilnujemy posiadłości. Pan Roberts to bardzo bogaty człowiek. — Zauważyłem — uśmiechnął się Tyler. — A bogaci ludzie mają wrogów, taki już ich los. — To prawda — potwierdził strażnik dopijając herbatę. — Zawsze jakiś cholernik pali się do awantury, ale to mu się nie uda, póki my tu jesteśmy. — Cieszę się, że to słyszę. Czy mogę obejrzeć konie? To porządna stajnia. — Niech pan idzie. Tu są konie pełnej krwi, ale na padoku z tyłu jest kilka niezłych szkap. — Dziękuję. — Tyler ruszył w swoją stronę, jeszcze bardziej zaintrygowany. Jacy to wrogowie? I od kiedy bogacze mają monopol na wrogów? Jasne, ci spośród nich, którzy uciekają się do przemocy. 160 Przez kilka następnych dni Tyler spędzał cały czas z Robertsem, który wszędzie zabierał też córkę: na konne przejażdżki, na pikniki nad rzekę, gdzie Amelia z zadowoleniem przyglądała się, jak mężczyźni łowią ryby, na lunch do hotelu Cnterion, a wieczorami grała z nimi w karty. Tyler uwielbiał przebywać z Amelią, patrzeć na nią i wdychać jej zapach. Bardzo by chciał jej dotknąć, lecz w obecności jej ojca było to niemożliwe. Ciągłe towarzystwo Robertsa zaczęło go męczyć, bliskość Amelii doprowadzała do rozpaczy, tak wiec w piątek rano postanowił się wyrwać i oznajmił, że ma kilka spraw do załatwienia w mieście. — Pojedziemy z tobą — zaproponował Boyd. — Och, nie śmiałbym was prosić. — W razie konieczności Tyler potrafił być równie stanowczy jak jego gospodarz. — Już i tak zająłem wam za dużo czasu. — Wróci pan na lunch? — zapytała Amelia. — Proszę na mnie nie czekać — odpowiedział wesoło. —Przytyłem z dziesięć kilo na tych smacznych daniach. Post dobrze mi zrobi. Sprawiała wrażenie lekko urażonej i ostro odpaliła: — Doskonale. I tak mam sporo zajęć. Za tydzień w sobotę urządzamy tańce i muszę zamówić jedzenie na kolację. Tatusiu, każ usunąć meble z bawialni, żebyśmy mieli gdzie tańczyć, i zadbaj o napoje. Nie może ich zabraknąć. — Uważaj to za załatwione. Pierwszym przystankiem Tylera były koszary wojskowe, gdzie przedstawił się porucznikowi Goodingowi jako dziennikarz. Czuł, że zmarnował dość czasu i jak dotąd niczego nie osiągnął. Porucznik był człowiekiem sympatycznym, zadowolonym, że znalazł chętnego i zgadzającego się z nim słuchacza. — Tutaj toczy się wojna, ale osadnicy jakoś tego nie rozumieją. Nie dociera do nich, że mamy do czynienia z rasą walczącą o przetrwanie. Tyler natychmiast poczuł do niego sympatię. — Porozmawiajmy prywatnie. Jestem tu, bo widzę, że ma pan tubylców pod swoimi rozkazami. — To Tubylcza Policja Konna — sprostował Gooding. — Powinni służyć z policją, lecz narzucono ich mnie, 11 Nad wielką rzeką 161 ponieważ dowódca, kapitan Cope, przewyższa stopniem komendanta policji, który jest sierżantem. Proszę więc nie obarczać mnie winą za ich poczynania. — Wnoszę z tego, że nie mają pańskiej aprobaty. — To za mało powiedziane. Staram się, by go stąd odwołano. Wczoraj poszedłem zobaczyć się z panem Mas-keyem, ponieważ jednak Cope ma ożenić się z jego córką, nie chciał słyszeć słowa krytyki pod adresem przyszłego zięcia. Zgodził się jednak, by zażądać przysłania regularnych oddziałów. — O nie! — zaprotestował Tyler. — Nie mówi pan poważnie! — A co innego mogę zrobić? Ludzie giną po obu stronach. — Ale więcej czarnych niż białych. — To prawda, lecz ja otrzymałem rozkaz zapewnienia bezpieczeństwa osadnikom. Nie było mowy o chronieniu Aborygenów. Dlatego tej cholernej policji tubylczej uchodzą na sucho morderstwa. Poprosiłem o wzmocnienie, bo chcę utrzymać pokój i mam nadzieję uratować ludzkie życie. Jeśli ma pan lepszy pomysł, to proszę mi wierzyć, wysłucham go z radością. Sytuacja była beznadziejna, tak więc Tyler zaczął z innej beczki. — Co pan wie o Boydzie Robertsie? Gooding zmierzył go uważnym spojrzeniem. — Dlaczego się pan nim interesuje? — Z ciekawości. Zatrzymałem się u niego. Porucznik wzruszył ramionami. — Staram się nie angażować w miejscową politykę. — Dlatego pana pytam. Nie potrzebuję stronniczych opinii. Chociaż jestem jego gościem, ani razu nie wspomniał, że kandyduje przeciwko Maskeyowi, i to mnie zastanawia. Uważam to za dziwne. — On jest bardziej niż dziwny — przestrzegł Gooding. —Powiedziałbym, że najpierw chce pana dobrze poznać. Ma wielu zwolenników i jest zdecydowanie popularniejszy niż Maskey, lecz proszę się pilnować. Moi ludzie jeżdżą po okolicy, słyszą inne wersje. Niczego nie mógłby pan wydrukować, ale niech pan pamięta, nie ma dymu bez ognia. 162 Jestem przekonany, że pod tą fasadą dżentelmeńskiego szarmu kryje się człowiek bezwzględny i niebezpieczny. Uważa, że stoi ponad prawem, i stosuje bandyckie metody, żeby dostać to, na czym mu zależy. — Na przykład? — Mówią, że jego ludzie napadli na dwóch górników i wypędzili z należących do nich działek. Jeden był niedawno w mieście, groził, że zabije Robertsa. Czy to prawda, że w Pięknym Widoku są uzbrojeni strażnicy? — Nie zauważyłem — skłamał Tyler. — Czy zgodzi się pan, żebym się przyłączył, gdy pojedzie pan w busz? — Oczywiście. Niedługo odwiedzę kilka farm. Dam panu znać. — Porucznik mrugnął porozumiewawczo. — Ze mną będzie pan bezpieczny. Staram się nie szukać kłopotów. W tym samym czasie Leon zdawał raport ojcu. — Dowiedziałem się, gdzie mieszka Tyler Kemp. — Doskonale. Nie spuszczaj go z oka. — To nie będzie łatwe, zatrzymał się u Boyda Robertsa. — Co?! — Tak. Zastanawiam się, co ich łączy. — To chyba oczywiste, sprzymierzył się z Robertson, żeby dobrać się do mnie. Pogadasz z Newgateem. Nie chcę, żeby w naszej gazecie wydrukowano te jego cholerne brednie. — Myślałem, że sam z nim rozmawiałeś. — Chodziło o coś innego. Nie miałem pojęcia, że Kemp spiknął się z Robertsem. — Fowler odwrócił się gwałtownie na fotelu. — I gdzie jest kapitan Cope? Za tydzień zaręczyny, a po nim ani śladu. — Jest na patrolu, ale z całą pewnością wróci na uroczystość. Choćby paliło się i waliło — dodał pogardliwie Leon, ale Fowler stracił już zainteresowanie tematem. Anonimowość, myślał Tyler, zawsze zapewnia najlepszą okazję do rozważań. Wybrał ławkę z surowego drewna na tyłach jednej z tawern, postawił na niej kufel piwa i bułkę z serem, po czym usiadł i zamknął oczy. Knajpa świeciła pustkami, był środek dnia, choć kilku barczystych mężczyzn przepychających się przez ciasną salkę nie należało do tych, którym należy długo się przyglądać. Prawie wszyscy za pas 163 ponieważ dowódca, kapitan Cope, przewyższa stopniem komendanta policji, który jest sierżantem. Proszę więc nie obarczać mnie winą za ich poczynania. — Wnoszę z tego, że nie mają pańskiej aprobaty. — To za mało powiedziane. Staram się, by go stąd odwołano. Wczoraj poszedłem zobaczyć się z panem Mas-keyem, ponieważ jednak Cope ma ożenić się z jego córką, nie chciał słyszeć słowa krytyki pod adresem przyszłego zięcia. Zgodził się jednak, by zażądać przysłania regularnych oddziałów. — O nie! — zaprotestował Tyler. — Nie mówi pan poważnie! — A co innego mogę zrobić? Ludzie giną po obu stronach. — Ale więcej czarnych niż białych. — To prawda, lecz ja otrzymałem rozkaz zapewnienia bezpieczeństwa osadnikom. Nie było mowy o chronieniu Aborygenów. Dlatego tej cholernej policji tubylczej uchodzą na sucho morderstwa. Poprosiłem o wzmocnienie, bo chcę utrzymać pokój i mam nadzieję uratować ludzkie życie. Jeśli ma pan lepszy pomysł, to proszę mi wierzyć, wysłucham go z radością. Sytuacja była beznadziejna, tak więc Tyler zaczął z innej beczki. — Co pan wie o Boydzie Robertsie? Gooding zmierzył go uważnym spojrzeniem. — Dlaczego się pan nim interesuje? — Z ciekawości. Zatrzymałem się u niego. Porucznik wzruszył ramionami. — Staram się nie angażować w miejscową politykę. — Dlatego pana pytam. Nie potrzebuję stronniczych opinii. Chociaż jestem jego gościem, ani razu nie wspomniał, że kandyduje przeciwko Maskeyowi, i to mnie zastanawia. Uważam to za dziwne. — On jest bardziej niż dziwny — przestrzegł Gooding. —Powiedziałbym, że najpierw chce pana dobrze poznać. Ma wielu zwolenników i jest zdecydowanie popularniejszy niż Maskey, lecz proszę się pilnować. Moi ludzie jeżdżą po okolicy, słyszą inne wersje. Niczego nie mógłby pan wydrukować, ale niech pan pamięta, nie ma dymu bez ognia. 162 Jestem przekonany, że pod tą fasadą dżentelmeńskiego szarmu kryje się człowiek bezwzględny i niebezpieczny. Uważa, że stoi ponad prawem, i stosuje bandyckie metody, żeby dostać to, na czym mu zależy. — Na przykład? — Mówią, że jego ludzie napadli na dwóch górników i wypędzili z należących do nich działek. Jeden był niedawno w mieście, groził, że zabije Robertsa. Czy to prawda, że w Pięknym Widoku są uzbrojeni strażnicy? — Nie zauważyłem — skłamał Tyler. — Czy zgodzi się pan, żebym się przyłączył, gdy pojedzie pan w busz? — Oczywiście. Niedługo odwiedzę kilka farm. Dam panu znać. — Porucznik mrugnął porozumiewawczo. — Ze mną będzie pan bezpieczny. Staram się nie szukać kłopotów. W tym samym czasie Leon zdawał raport ojcu. — Dowiedziałem się, gdzie mieszka Tyler Kemp. — Doskonale. Nie spuszczaj go z oka. — To nie będzie łatwe, zatrzymał się u Boyda Robertsa. — Co?! — Tak. Zastanawiam się, co ich łączy. — To chyba oczywiste, sprzymierzył się z Robertsem, żeby dobrać się do mnie. Pogadasz z Newgateem. Nie chcę, żeby w naszej gazecie wydrukowano te jego cholerne brednie. — Myślałem, że sam z nim rozmawiałeś. — Chodziło o coś innego. Nie miałem pojęcia, że Kemp spiknął się z Robertsem. — Fowler odwrócił się gwałtownie na fotelu.—I gdzie jest kapitan Cope? Za tydzień zaręczyny, a po nim ani śladu. — Jest na patrolu, ale z całą pewnością wróci na uroczystość. Choćby paliło się i waliło — dodał pogardliwie Leon, ale Fowler stracił już zainteresowanie tematem. Anonimowość, myślał Tyler, zawsze zapewnia najlepszą okazję do rozważań. Wybrał ławkę z surowego drewna na tyłach jednej z tawern, postawił na niej kufel piwa i bułkę z serem, po czym usiadł i zamknął oczy. Knajpa świeciła pustkami, był środek dnia, choć kilku barczystych mężczyzn przepychających się przez ciasną salkę nie należało do tych, którym należy długo się przyglądać. Prawie wszyscy za pas 163 zatknięte mieli noże i broń. Fascynowali Tylera — każdy z nich mógłby wiele opowiedzieć — lecz to nie była odpowiednia pora, co innego zaprzątało jego myśli. Przede wszystkim Amelia. Miał dość doświadczenia, by ze spokojem przyjąć uwagi Goodinga o jej ojcu. W życiu spotkał wielu niegodziwców i nie spodziewał się, że będą nimi wyłącznie robotnicy. Z drugiej strony nie postrzegał siebie jako bohatera, który przybył uratować dobrych obywateli Rockhampton. Jeśli najlepszymi kandydatami na ich przedstawiciela w parlamencie byli Maskey i Roberts, to na nich zasługiwali. Lud nie zawsze dokonuje mądrych wyborów. Teraz kiedy poznał Robertsa, głupotą byłoby wplątywać go w historię o burdelu Fowlera, uznał więc, że chyba powie o tym Newgate'owi. Zależało mu na spotkaniu z kapitanem ????'??, ponieważ chciał napisać artykuł o Tubylczej Policji Konnej. Nie ulegało wątpliwości, że jedynym sposobem dowiedzenia się czegoś o ich poczynaniach jest wyjazd w teren. Musi udać się na pole walki, by tak to ująć. Zdawał sobie sprawę, że to może okazać się niebezpieczne, bo Aborygeni jego też potraktują jak wroga, lecz był najwyższy czas poprzeć słowa czynami, zamiast kryć się za biurkiem i spisywać relacje z drugiej ręki. Zapytał z głupia frant Goodinga, czy mógłby przejrzeć raporty ????'?, lecz nie dostał zgody. — W żadnym razie — odparł Gooding. — Mógłbym stracić pracę. Poza tym jeśli chce pan poznać prawdę, to moje biuro nie jest odpowiednim miejscem. Maskeya i Robertsa łączyło jedno: żaden nie miał nic przeciwko tubylczej policji, jednakże podczas gdy pierwszy aktywnie ją popierał, drugi odnosił się do tej kwestii obojętnie. — Sam kupuję grunta w tej okolicy — powiedział Tylerowi — ale nie zamierzam biegać z płaczem do policji i prosić o ochronę za każdym razem, gdy spali się stodoła. Teraz, gdy Tyler wiedział o tym człowieku więcej, wierzył jego słowom. Roberts miałby własne sposoby i ani górnicy, ani czarni, ani policja nie powinni spodziewać się ciepłego przyjęcia w jego królestwie. 164 Ponieważ jednak grzechy ojców nie mogą spadać na dzieci, Tyler postanowił spędzić w Pięknym Widoku jeszcze kilka dni, co najmniej do tańców urządzanych przez Amelię, skoro tyle sobie z tej okazji zadała trudu. I postara się wywiedzieć, jakie ma u niej szanse. Ta myśl go poruszyła. Czy rzeczywiście aż tak mu na niej zależy? Odpowiedź była jasna i zdecydowana: tak! To nie było przelotne zainteresowanie, był w Amelii zakochany i wiedział, że też nie jest jej obojętny. Pragnął ożenić się z nią i zabrać do Brisbane... do czego? Do tej nory? Nie, pora znaleźć dom, może nawet kupić, wreszcie się ustatkować. I tu zaczynał się prawdziwy problem. Czy może zabrać ją z tego pięknego miejsca, z tego luksusu? A co ważniejsze, czy ona zgodzi się na wyraźnie niższy poziom życia? — Jeśli cię kocha, to się zgodzi — powiedział do siebie. A potem dodał: — Nie stawiaj na to żadnych pieniędzy. Zdesperowany widział teraz, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, że nie ma prawa proponować siebie jako kandydata na męża. Najlepiej cały ten pomysł wyrzucić z głowy. Jakiś czas będzie bolało, choć nie tak mocno jak odmowa. Cosmo Newgate ledwo na niego spojrzał, gdy Tyler wszedł do redakcji. — Czego pan sobie życzy?—zapytał zimno; zupełnie nie przypominało to ich pierwszego spotkania. — Niewiele — odparł Tyler wesoło. — Mam kilka rzeczy, które mogą pana zainteresować. I podał mu artykuł o Tubylczej Policji Konnej. Napisał go jakiś czas temu, lecz redaktor jego gazety nie przyjął go do druku. Cosmo zareagował podobnie. — Nie mogę tego opublikować. Wygnano by mnie z miasta. — Kto? Fowler Maskey? Bo Cope żeni się z jego córką? — To nie ma nic wspólnego z Fowlerem Maskeyem. Skoro jednak sam pan o nim wspomniał, to powiem, że nie potrzebujemy obcych, którzy szkalują osobistości naszego miasta, zwłaszcza kiedy sprzymierzają się z ludźmi pokroju Robertsa. 165 — To pan przedstawił mi Robertsa, pamięta pan? — odrzekł Tyler gniewnie. — A co do waszych nieskazitelnych osobistości, niech pan spojrzy na to! Rzucił na biurko kolejną stronę z krótkim artykułem o Fowlerze. — Spodziewałem się, że pan mi to da. — Zerknąwszy na artykuł Cosmo zmiął kartkę i wrzucił do kosza. — Fowler mówił mi, że jest pan nastawiony przeciwko niemu i rozpuszcza plotkę, jakoby był on właścicielem pewnego burdelu. Nie mogłem uwierzyć, że dziennikarz pańskiego kalibru miałby powtarzać podobne oszczerstwa, ale teraz widzę, że Maskey miał rację. — Widzi pan, że ja mam rację — odpalił Tyler. — Może pan to sprawdzić, choćby zaraz. — Już to zrobiłem. Telegraficznie. I dostałem odpowiedź z biura. Maskey nie jest właścicielem tego domu. — Co? — Tyler nie krył zdumienia. Fretka był godnym zaufania informatorem, ale tym razem musiał popełnić błąd. Dostrzegając zakłopotanie dziennikarza, Cosmo uśmiechnął się półgębkiem. — Moim zdaniem winien pan przeprosiny panu Mas-keyowi. — Tak, jeśli to prawda — przyznał Tyler. — Niech pan biegnie. Roberts jest doskonałym gospodarzem, pewnie w Pięknym Widoku mieszka się panu jak w raju. — Proszę darować sobie ironię. Roberts bardzo ciepło mnie przyjął i nie mówi o polityce. A jeśli ma ciemne sprawki na sumieniu, już by je pan ujawnił. — Co mam ujawnić? W przeciwieństwie do pana nie piszę, jeśli nie dysponuję dowodami. A teraz i bez tego dość jest problemów w mieście. Gdyby nie mieszkał pan na wzgórzu z głową w chmurach, dostrzegłby pan niepokój tu, na nizinie. Sporo ludzi znalazło się na bruku, bo rząd zawiesił wszystkie prace, wielu jest w trudnej sytuacji. Wczoraj w nocy splądrowano sklep z żywnością. — Nie miałem o tym pojęcia — rzekł Tyler. — Bardzo mi przykro. Cosmo złagodniał. 166 — Nic nie wskazuje na to, że nasz pan Maskey coś zauważył. Ani, jak przypuszczam, pański Roberts. — On nie jest mój. Rzeczywiście, nic nie wspominał. Redaktor wzruszył ramionami. — Nasi tytani przebywają na wyżynach. Osobiście za żadnego nie dałbym złamanego grosza. — No to niech pan mi pomoże napisać artykuł o Tubylczej Policji Konnej. Nie będę prosił, żeby go pan wydrukował. Chcę na własne oczy zobaczyć, jak to wygląda. Proszę wprowadzić mnie do okolicznych farm. — Nie będą panu wdzięczni. Nie mają nic przeciwko temu, że czarni zabijają czarnych. — Musi być ktoś, kto może mi pomóc w odkryciu prawdy. — Sam nie wiem... Niech pan spróbuje zapytać Mac-Namarę z farmy Oberon, z większą wyrozumiałością niż inni traktuje czarnych. Słyszałem, jak mówił, że woli ich karmić, niż z nimi walczyć, więc niewykluczone, że to z nim powinien pan pogadać. — Dobrze. Od tego zacznę. Wychodząc Tyler miał poczucie, że w końcu znalazł cel, trop, dzięki któremu wróci na szlak. Z dala od tego niemożliwego związku z Amelią i Boydem Robertsem. Pojedzie do farmy Oberon najszybciej, jak się da. Jego plany jednak miały pokrzyżować pewne wydarzenia. Pierwsze związane było z uwagą Newgate'a, że Fowler Maskey nie dostrzegł rosnącej biedy mieszkańców miasta. Słysząc te słowa Tyler zbyt był zajęty własnymi problemami, by złapać ich sens. Powiedziałby mu o tym Boyd Roberts. Rozmawiał z Amelią podczas lunchu. — Chcę, żebyś odwołała tańce. — Przykro mi, tatusiu, ale to niemożliwe. Wypisałam zaproszenia i dzisiaj zostały osobiście doręczone. — W ten sam dzień jest przyjęcie zaręczynowe Laury. — Wiem — zachichotała. — Ale sporo osób powiedziało, że woli przyjść do mnie niż do Fowlera. On na pewno zmieni to w jedną długaśną przemowę, nudną jak flaki z olejem. Tutaj wszyscy lepiej się będą bawić. 167 — Naturalnie — zgodził się Roberts — ale chcę, żebyś ten jeden raz mnie wysłuchała. W mieście krytykują Mas-keya, że wyrzuca pieniądze na bal, a ja nie zamierzam pozwolić, żeby oskarżono mnie o to samo. Nie w obecnej sytuacji. Sklepikarze się martwią, bo jak ludzie są spłukani, to nie mogą płacić rachunków i szukają sobie miejsca gdzie indziej. Niewiele trzeba, by zniszczyć takie młode miasto jak to. Amelia skrzywiła się. — Przecież moje przyjęcie nie spowoduje upadku Rock- hampton! — Nie w tym rzecz. Jeśli będę teraz szastał pieniędzmi, to mnie zrujnuje politycznie. Lepiej na tym wyjdziemy, kiedy będziemy patrzeć, jak Maskey podcina gałąź, na której siedzi. — Więc nie mogę urządzić przyjęcia? — Ależ możesz. Przy stole jest miejsce dla dwunastu osób. Nas jest troje, zaproś więc dziewięcioro na kolację, to nie zwróci niczyjej uwagi. Wynajmę skrzypka i pianistę, potańczymy po kolacji. Spędzisz miło czas. — I Laura wygra! Jej przyjęcie będzie lepsze od mojego. Boyd roześmiał się. Od razu się domyślił, dlaczego Amelia chciała urządzić tańce w ten akurat wieczór. — Tym bym się nie martwił. W mieście może do czegoś dojść, więc ty będziesz górą. — Do czego? — Nie wiem na pewno. Czasami ludzie gorączkują się, denerwują i robią głupie rzeczy. My jednak będziemy bezpieczni w domu, więc możesz urządzić sobie tańce. Sądzę, że to szczęśliwy pomysł. O niebo lepszy niż huczne przyjęcie. — Masz rację — odparła Amelia podekscytowana. — Będzie po prostu wspaniale! Wyjmę najlepsze srebra. Wszyscy, których nie zaproszę, pozielenieją z zazdrości, jak o tym usłyszą. Boyd Roberts był w biurze, które mieściło się w oddalonym od domu, usytuowanym pomiędzy drzewami długim budynku z piaskowca z zakratowanymi oknami. Przy wielkim biurku stały fotele, kamienną podłogę przykrywał ładny kwadratowy dywan. W jednym rogu znajdował się przymo- 168 cowany do podłogi solidny sejf, w drugim wysoka szafa zawierająca nie budzące podejrzeń dokumenty, głównie rejestry bydła, księgi rachunkowe, listy płac, raporty geodetów i mapy. Zamknięte na kłódkę i zasuwę drzwi prowadziły do drugiego pomieszczenia, gdzie Boyd przechowywał broń i amunicję oraz drugi sejf na gotówkę i złoto. Zawsze dbał, by podczas otwierania pierwszego sejfu jego ludzie widzieli, że jest w nim mało pieniędzy, i nikomu nie pozwalał wchodzić do zamkniętego pokoju. Nigdy i w żadnych okolicznościach. — W sobotę Maskey wydaje wielkie przyjęcie w hotelu Golden Nugget — powiedział trzem mężczyznom, których do siebie wezwał. — Pójdziecie dzisiaj do miasta i w pubach zaczniecie podburzać ludzi. Macie robotnikom mówić, że Fowler siedzi na pieniądzach, że jemu nie dzieje się krzywda! Wydaje tysiące na alkohol, podczas gdy całe rodziny głodują. Wrócicie tam w sobotę, postawicie parę kolejek, dam wam pieniądze... — Zapowiada się cholerny ubaw — wyszczerzył zęby jeden z mężczyzn, podciągając spodnie. — Niewykluczone, ale wy zajmijcie się przede wszystkim robotą. Naciskajcie, wyłapcie z tłumu krzykaczy i dajcie im powody do wrzasków. Chcę, żeby do soboty w mieście huczało. Wyprowadzicie klientów z pubów pod hotel, ale sami nie rzucajcie się w oczy. Nikt nie może tych awantur połączyć ze mną. Z tego, co słyszę, robotnicy już są gotowi zaatakować Maskeya, więc wam pozostaje tylko dolać oliwy do ognia. — A jeśli nikt się nie ruszy? — zapytał drugi mężczyzna. — To wy też zostaniecie bez pracy—uśmiechnął się szef. — Razem z nimi staniecie w kolejce po zasiłek. Goście zaproszeni do hotelu Golden Nugget na przyjęcie zaręczynowe kapitana ????'? i Laury Maskey musieli przedrzeć się przez rozgniewany tłum, który wykrzykiwał zniewagi zarówno pod adresem dam, jak i panów, rubasznie i obraźliwie komentując eleganckie stroje i pozy. Kapitan Cope z przyjaciółmi stał przed hotelem i wprowadzał nowo przybyłych do środka. Gości przyjeżdżających 169 powozami kierowano na bezpieczny tylny dziedziniec, gdzie zmuszeni byli korzystać z kuchennego wejścia. Cope był oszołomiony i bardzo zmęczony. W czasie ostatniego patrolu razem z sześcioma tropicielami pokonał ponad dwieście mil na północ. Nie zamierzał wcale aż tak daleko się zapuszczać, jednakże zaatakowano farmę Sinclairów na wybrzeżu i musiał zareagować. Jak zwykle przybyli za późno. Zarządca i dwaj oborowi zginęli, Sinclair szalał. Cope nie miał wyboru, ruszyli w pościg za czarnymi. Dopadli ich w dolinie, w każdym razie niektórych, i zabili co najmniej jedenastu. Czas jednak naglił, kapitan musiał wracać do Rockhampton. Wyjaśnił swoje położenie staremu Regowi Sinclairowi i żeby go ułagodzić, zostawił oddział na miejscu pod dowództwem szeregowca Charliego Penny'ego, najstarszego spośród jego członków. Przed wyjazdem Cope udzielił Penny'emu szczegółowych instrukcji: mieli przez kilka dni nie ruszać się z okolicy, aż w rodzinie Sinclairów sytuacja wróci do normy, a następnie udać się do Rockhampton w dwóch grupach, z których każda podąży innym szlakiem po obu stronach górskiego łańcucha. — W ten sposób—wyjaśnił szeregowcowi — wyłapiecie maruderów kierujących się w góry. Trzech ludzi na każdą grupę, rozumiesz? — Tak jest. — Ciemna twarz Penny'ego płonęła z podniecenia. Po raz pierwszy powierzono mu dowództwo. — Przez całą drogę do domu oczy miejcie szeroko otwarte — ciągnął Cope — i nie próbujcie się obijać, jak tylko się odwrócę. Wiedział, że jego ludzie bez szefa są kompletnie do niczego, a Penny zbyt jest leniwy, by z własnej woli wytropić kangura, nic jednak nie mógł na to poradzić. Kiedy się pakował, zobaczył, że Penny wypina pierś jak generał, by zrobić wrażenie na kolegach; był okrutoy, lecz dzięki temu tak dobrze nadawał się do tej pracy. Lubił zabijać i nie oszczędzał nikogo, gdy padał rozkaz do ataku. Kapitan Cope, dotarłszy do Rockhampton, miał tylko kilka godzin na przygotowanie się do tej ważnej dla niego uroczystości i zupełnie zapomniał o swym oddziale. 170 Oburzyło go chamskie zachowanie tłumu. Uważał, że Maskey powinien wyjść i przemówić, jednakże ojciec Laury był w środku, witając gości i uspokajając zdenerwowane damy. — Nie przejmujcie się nimi — mówił. — Wkrótce się zmęczą i odejdą. Kiedy wszyscy goście znajdą się w środku, nie będą mieli kogo obrażać. To tylko kilku pijanych łobuzów i rozrabiaków, policja zaraz się z nimi rozprawi. Ale kłopoty na tym się nie kończyły. — Musisz porozmawiać z Laurą — szepnęła pani Maskey do męża. — Natychmiast. Jest w garderobie i nie chce wyjść. Ponieważ w hotelu nie było garderoby, Leon ustalił, że jeden z pokoi przeznaczony będzie dla dam, i to w nim siedziała Laura, a wokół niej krzątały się panie. Wchodziły i wychodziły, wirując satynami, szeleszcząc taftą. Francuskie koronki konkurowały z klasycznymi jedwabiami i zwojami tiulu. Bo nie było to zwykłe wydarzenie towarzyskie, to był pierwszy bal wydawany w Rockhampton. Wszyscy zaproszeni widzieli w nim wyraźny dowód rosnącej rangi ich miasta, skoro tyle osób z całego stanu wyświadczyło im zaszczyt, pojawiając się na przyjęciu. Byli jednak zawstydzeni tłumem przed hotelem i żarliwie przepraszali gości z daleka. Hilda promieniała i świergotała, dumna z córki jak pastor po wygłoszeniu najlepszego w życiu kazania, Laura zaś siedziała otępiała, jakby nieobecna. Miała wrażenie, że przebywa w jakimś kącie nad szafą, gdzie wepchnięto zbędne krzesło, i obserwuje to widowisko, tę farsę w zajeździe gdzieś w buszu — nieistotne, jakie pretensje rości sobie Golden Nugget — zupełnie nie pasując do strumienia wdów, debiu-tantek i speszonych dżentelmenów w wykrochmalonych koszulach. Nikomu nie przeszkadzało, że na korytarzach leżą kokosowe chodniki zamiast dywanów, ściany są nieotynkowane, a w jadalni przekształconej w salę balową wiszą lampy sztormowe zamiast kandelabrów. Nikt nie zauważył, że krokwie zdobią siatki na owady, a nad drzwiami przykucnęła tłusta tarantula wielkości dłoni, ponieważ to był wieczór radosny, wieczór zabawy na koszt starego dobrego Fowlera 171 i naturalnie wieczór wznoszenia toastów na cześć jego uroczej córki i jej narzeczonego. W garderobie szumiało od gratulacji, zarumienione twarze tłoczyły się nad Laurą. Dziewczęta padały sobie w ramiona, matrony płynęły majestatycznie, następując sobie na suknie. Kobiety zagłuszały się wzajemnie, wychwalając suknię Laury ze stanikiem z satyny barwy zimnego błękitu, ozdobionej perełkami, z obficie marszczoną spódnicą z niebieskiej organzy. Pod niebiosa wynosiły Hildę Maskey, która tak wspaniale potrafi przyjmować gości, i współczuły jej z powodu tych nieszczęsnych zajść przed hotelem. — Moja droga, żeby wzniecać taki zamęt! I dlaczego? — pytały. — Co my mamy zrobić? To nie nasza wina, że czasy są złe. — To podżegacze — uspokajała Hilda, próbując uratować ten najważniejszy wieczór. — Szkoda wielka, że tak was denerwują. Nie zwracajcie na nich uwagi. Podano szampana, częstujcie się, proszę. Hilda nie miała pojęcia, że w gruncie rzeczy trafiła w sedno, że to istotnie podżegacze podburzyli protestujących. Musiała coś powiedzieć, by pokryć zakłopotanie wywołane tą publiczną zniewagą uczynioną jej mężowi, popularnemu posłowi z Rockhampton. Co pomyślą jej przyjaciele z drugiego końca stanu? Co sobie pomyślą? Kiedy dokładała starań, by zachować zimną krew mimo dobiegających z dworu obelżywych okrzyków, jej rodzona córka jeszcze powiększyła zamieszanie, odmawiając wyjścia z garderoby. Hilda była przerażona. Udało jej się z uśmiechem wypchnąć zaciekawione kobiety z pokoju, wreszcie została sama z córką. Błagała i prosiła, lecz bez skutku. — Przykro mi, mamo, naprawdę. Aleja po prostu sobie z tym nie poradzę. — Ależ poradzisz, niemądra dziewczyno. To tylko nerwy. Zawsze byłaś nerwowa. Teraz wytrzyj oczy, wyglądasz przepięknie. I uważaj, tak siedząc gnieciesz suknię. — Dlaczego mnie nie słuchasz? — zapytała Laura. Ta sytuacja rozwijała się od wielu dni i matka dobrze o tym wiedziała. Laura rzadko płakała, prawdę mówiąc nie pamię- 172 tała, kiedy ostatni raz jej się to przydarzyło, teraz wszakże zbliżające się zaręczyny przytłoczyły ją, budziła się zalana łzami albo też wybuchała szlochem bez żadnego powodu. Obwiniała siebie, własną słabość, nie tylko o te łzy, które same w sobie stanowiły powód do zakłopotania, lecz i o to, że pozwoliła sprawom zajść tak daleko. Próbowała odzyskać pewność siebie. — Chcę zobaczyć się z Bobbym. Natychmiast. — Po co? — Żeby mu powiedzieć, że zaręczyny się nie odbędą. A po co? Nie mogłam się z nim skontaktować. Miałam nadzieję, że nie wróci na czas. — Nie możesz teraz się z nim widzieć, nie bądź taka egoistyczna — odparła matka gniewnie. — Biedak jest na dworze, stara się ochronić gości przed tymi bandytami. Nie wiem, dlaczego ci ludzie chcą zepsuć prywatną uroczystość. Głównie z zazdrości, to jasne. Nie byłabym zaskoczona, gdyby się okazało, że ci, których nie zaproszono, wpadli w złość. Tylko że to fatalne! Nie potrafię sobie wyobrazić, co muszą o takim widowisku myśleć nasi przyjaciele z Brisbane i Sydney. — Powiedziałam, że zaręczyny się nie odbędą—przypomniała jej Laura. Hilda zignorowała słowa córki. — Serce mi się ściska na myśl, że aż do tej chwili wszystko szło idealnie. Goście są zadowoleni z mieszkania, spodziewali się wybornej zabawy. Utrzymała się dobra pogoda, hotel udekorowano wspaniale i powinnaś zobaczyć bufet ustawiony w namiocie! Tym razem kucharze przeszli samych siebie. To był pomysł twojego ojca, że jadalnię należy zmienić w salę balową. Wszyscy młodzi nie mogą się doczekać. Powinnaś do nich wyjść. Twoja suknia jest oszałamiająca, będziesz królową balu, i słusznie, bo to twój wieczór, moja droga. A teraz chodź ze mną. Laura wstała. Matka zajęła się jej suknią, strzepując warstwy organzy, by usunąć zmarszczki. — Chcę wracać do domu — powiedziała Laura. Hilda wyrzuciła dłonie do góry w geście rozpaczy. — Nie możesz, i tyle. 173 — Nie ruszę się stąd, póki nie przyprowadzisz Bob-by'ego ????'? — oznajmiła Laura biorąc grzebień, by uczesać włosy. — Doskonale — mruknęła Hilda. — Mam nadzieję, że on zdoła przemówić ci do rozsądku. Po jej wyjściu Laura popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Matka zrobiła jej fryzurę, upinając loki na czubku głowy, resztę zaś puszczając falami na plecy. Wpięła też srebrne i niebieskie wstążki w jasne włosy Laury, co wyglądało bardzo ładnie, zwłaszcza w połączeniu z szafirowymi zausznicami, które podarowała córce. Jednakże na komodzie w puzderku wciąż leżał pierścionek zaręczynowy. Laura nie mogła się zmusić, by go włożyć. Suknia była piękna i Laura żałowała, że Paul Mac-Namara nie może jej zobaczyć, choć z ulgą przyjęła wiadomość, że małżonkowie na zaproszenie odpowiedzieli odmownie. Nie chciała, by tę i tak złą sytuację pogarszała świadomość, iż jest on świadkiem jej upokorzenia. Ogarnęło ją nagle pragnienie ucieczki — tak wybiec na korytarz i w nogi! Gdziekolwiek! Lepiej jednak poczekać i wytłumaczyć wszystko Bobby'emu. Oznajmią gościom, że wspólnie postanowili nie pobierać się, lecz że nie powinno to przeszkodzić nikomu w dobrej zabawie. I nie przeszkodzi. Wiadomość wywoła pewnie zaskoczenie i plotki, ale dadzą sobie z tym radę i Fowler będzie mógł zająć się polityką, prawdziwym powodem, dla którego wydał to huczne przyjęcie. Z dworu wciąż dochodziły wrzaski tłumu, lecz Laura nie podzielała gniewu matki, wręcz przeciwnie, ucieszyło ją, że zamieszki odwróciły uwagę wszystkich od jej osoby. Pokojówki na swój oględny sposób powiedziały jej, że w Rock-hampton rośnie bezrobocie i bieda, podobnie jak w Brisbane i innych miastach, udawała więc, że nie widzi, jak z domu wynoszone są resztki z posiłków. Żałowała, że nie może dać więcej, ale matka pilnowała zapasów w spiżarni. — Mamo, nie sądzisz, że wielka uroczystość może wydać się zbyt ostentacyjna w obecnej sytuacji? — zapytała niedawno Laura. — Nie — odparła wtedy Hilda — i nie pozwolę, żeby te bzdury stanęły nam na drodze. 174 W nagłym przypływie energii Laura zadała sobie pytanie, co by się stało, gdyby wyszła i przemówiła do tych ludzi. I gdyby — jeśli wśród nich są głodne kobiety i dzieci — zaprosiła je na przyjęcie? — Chaos! — rzekła do lustra. — Kompletny chaos! Amelii na pewno by się to spodobało. Matka wróciła, lecz nie z kapitanem, tylko z Fowlerem, który głośno trzasnął drzwiami. — Co ja słyszę? — krzyknął. — Twoja matka mówi, że chcesz złamać słowo! — Zdecydowałam, że nie będzie zaręczyn — oznajmiła Laura. — Ostatecznie. Jeśli przyprowadzicie tu Bobby'ego ????'?, sama mu wszystko wyjaśnię. — Zrobisz coś więcej — odparł ojciec z twarzą czerwoną z wściekłości. — Wyjdziesz i będziesz się dobrze zachowywać. Nie pozwolę, żeby ze mnie zrobiono głupca. Twoje zaręczyny zostaną ogłoszone o dziewiątej wieczorem, zgodnie z planem, a ty będziesz stała na podwyższeniu obok narzeczonego. Słyszysz? — Słyszę, ale tego nie zrobię. Uderzył ją wierzchem dłoni, złotym pierścieniem przeciął jej skórę. Laura zatoczyła się i upadła pomiędzy krzesła. Przyłożyła dłoń do policzka, czując krew i pulsujący ból w głowie. — Doprowadź ją do porządku i wychodźcie — polecił Fowler Hildzie. — Jeśli będę musiał po nią wrócić, dostanie lanie, na jakie zasługuje. I wybiegł z pokoju. Hilda pomogła córce wstać. — Ojciec tego nie chciał. To twoja wina, za daleko się posunęłaś i sprowokowałaś go. — Delikatnie przetarła policzek Laury zimną wodą i w komodzie poszukała pudru. — Nie martw się, odrobina pudru ukryje siniak. Możemy powiedzieć, że się przewróciłaś. — Nie będę mówiła, że upadłam — oznajmiła Laura zapalczywie. — Powiem wszystkim, że on mnie uderzył! — Podeszła do lustra. Siniak brzydko barwił skórę na ciemno. Matka chciała ją przypudrować, lecz Laura odwróciła się plecami. 175 — Odejdź! Jesteś tak samo zła jak on. Nie pozwoliłabym nikomu uderzyć konia, ale ty stoisz spokojnie i patrzysz, jak on bije mnie! Teraz na pewno mnie stąd nie wyciągniesz! Hilda zalała się łzami. W tej samej chwili zaczął grać zespół; wpierw rozległy się bębny, po nich fałszywie odezwała się trąbka, na koniec wszystkie instrumenty złączyły się w wesołej melodii. Tłum na ulicy, uciszony groźbami aresztowania, zaczął się już rozchodzić, teraz wszakże powrócił. Ludzie zareagowali tak, jakby muzyka była wymyślną zniewagą, prowokacją. Jedni przeklinali, inni wymachiwali patykami. Stratowali niewysoki płot i obrzucili hotel kamieniami. Jeden zbił okno w garderobie, o mało nie trafiając w Hildę, która zapominając o kłótni, złapała Laurę i wypchnęła ją na korytarz. Wielki głaz z hukiem wylądował na pokrytym blachą falistą dachu. Goście wybiegli z jadalni, by zobaczyć, co się dzieje, i na korytarzu zrobił się ścisk. — Mój Boże! — krzyknęła jakaś kobieta. — Popatrzcie na Laurę! Co ci się stało, moja droga? — Kamień — wyjaśniła pośpiesznie Hilda. — Ci brutale wybili okno i trafili Laurę! To skandal! W głowie się nie mieści! Leon przepchnął się ku nim. — Nie ma powodów do obaw, to zaraz się skończy. Ojciec uznał, że dwóch policjantów nie poradzi sobie z tłumem, i wysłał po żołnierzy. Dobrze zrobił. Po kilku minutach usłyszeli tętent koni galopujących Quay Street. Porucznik Gooding prowadził swoich ludzi do boju, torując sobie drogę między protestującymi, zmuszając ich do wycofania się na brzeg rzeki, gdzie rozbili się na niewielkie grupki i stopniowo rozchodzili. Woleli uniknąć konfrontacji z bagnetami żołnierzy. Fowler usiłował zaprowadzić spokój. — Już po wszystkim! — wołał. — W jadalni podano szampana, proszę za mną! Proszę za mną! Nie pozwolimy, żeby kilku rozrabiaków zepsuło nam wieczór. Bobby Cope przedarł się do Laury. — Moja droga! Mówią, że zostałaś ranna! Niech ci się przyjrzę. A to cholerne dranie, jak oni śmieli! Przepraszam, 176 wybacz mój język, ale czy wszystko w porządku? — Objął ją obronnym gestem przy wtórze współczującego cmokania wianuszka wystrojonych kobiet. Laurę bolała głowa, miała wrażenie, że zamiast twarzy ma balon. Była wstrząśnięta i zakłopotana zręcznym kłamstwem matki, ponieważ jednak kobiety pragnęły pomóc pokrzywdzonej, zaprowadzono ją z powrotem do garderoby. Bobby nie odstępował jej na krok. Wtedy rozległ się krzyk: — Ogień! Przerażenie ogarnęło wszystkich, budynek bowiem był drewniany. Kobiety w panice uniosły suknie i uciekły. Leon wstawił głowę w drzwi i zawołał do Bobby'ego: — To markiza! Ktoś podpalił markizę! Bobby Cope natychmiast ruszył gasić ogień, Hilda zniknęła, przypuszczalnie chcąc zebrać gości w jadalni, i Laura została sama. Chwilę trwała w oszołomieniu, później poszła tam, gdzie panowie dusili płomyki, próbujące bez skutku spalić markizę. Laura przyglądała im się, następnie spokojnym krokiem ruszyła w stronę stajni na tyłach hotelu. — Czy konie są bezpieczne? — zapytała starszego wiekiem stajennego. — Tak, panienko — odparł z uśmiechem. — Od frontu trochę było zamieszania, ale pomyślałem, że zostanę tu na wszelki wypadek. — Przyjrzał się jej bacznie. — Panna Maskey, prawda? — Tak. Gdzie jest koń mojego brata? — Tutaj. Spryciarz z niego. — Stajenny towarzyszył Laurze wzdłuż szeregu pojedynczych boksów do miejsca, gdzie lśniący kasztan czekał cierpliwie. Gdy Laura wyciągnęła ku niemu rękę, podrzucił łbem i zarżał na powitanie. Uśmiechnęła się, zawsze bardzo go lubiła. — Znasz mnie, prawda, mały? — Poklepała zwierzę po karku. Poczuła się lepiej, wróciła jej pewność siebie, do głowy wpadł pewien pomysł. — Mógłbyś go osiodłać? — zwróciła się do stajennego. Stary wytrzeszczył na nią oczy. — Leon o to prosił? — Nie, ja. >2 Nad wielką rzeką 177 — Chce panienka teraz jechać? W tej ślicznej toalecie? — To tylko suknia, a ty pośpiesz się, bardzo proszę! Stajenny wyprowadził konia, mrucząc coś pod nosem, po czym zawrócił po siodło. — Pożyczę panience damskie siodło — oznajmił, zdecydowany zachować zasady. — Nie może panienka wziąć siodła pana Leona, wyglądałaby panienka na nim jak motyl na dyni. Pomógł jej wsiąść, kręcąc głową na srebrne pantofelki. — Dziękuję. Gdyby ktoś pytał, powiedz, że wróciłam do domu. Skrobiąc się po głowie patrzył, jak wolno odjeżdża ciemną ulicą, a potem skręca, oddalając się od hotelu i od domu. Chłodne powietrze sprawiało jej przyjemność, koń kroczył spokojnie, jakby on też nie miał powodów do pośpiechu. Laura donikąd się nie wybierała. Myślała, że zawróci, jak trochę ochłonie, lecz po jakimś czasie zmieniła zdanie. Powrót do hotelu oznaczał proszenie się o awanturę, powrót do domu tylko by ją odwlekł. Wysokie gumowce syczały i szeptały w lekkim wiaterku, rozlegające się niekiedy piski nocnych zwierząt brzmiały znajomo i Laura nie czuła strachu. Zaszczekał pies, dingo przebiegł przez drogę, przypominając jej, że ona też ucieka przed zranieniem. Ale dokąd? Nie mogła przecież jeździć całą noc. Żałowała teraz, że postąpiła tak impulsywnie. Powinna była wrócić do domu i przebrać się przed tą nocną wycieczką, nim ktokolwiek zauważył, że uciekła. Co jednak dalej ma począć? Dla kontrastu proszona kolacja Amelii okazała się wydarzeniem miłym i przyjemnym. Ani goście, ani sama Amelia nie mieli pojęcia o dramacie rozgrywającym się w mieście. Siedzieli przy długim stole w blasku świec, Boyd Roberts na jednym końcu, Amelia na drugim. Miejsce po jej prawej ręce zajmował gość honorowy, Tyler Kemp. Amelia była zachwycona, że kilkoro jej przyjaciół, pięć młodych dam i czterech dżentelmenów, wysłało Maskeyom spóźnione przeprosiny i wybrało jej przyjęcie. To sam w sobie było świetne! , Wszyscy byli w doskonałych nastrojach, a gdy na stoi pojawiały się kolejne dania, którym towarzyszyło odpowieo 178 nio dobrane wino, goście śmiali się, żartowali i gratulowali gospodyni, że tak wiele osiągnęła w tak krótkim czasie. W salonie dwaj muzycy grali popularne piosenki, co stanowiło idealne uzupełnienie tego doskonałego zdaniem Amelii wieczoru. Ojciec miał rację, mniejsze przyjęcie jest bardziej dystyngowane, mówiła sobie, i o wiele bardziej intymne. A z Tylerem koło niej było tak romantycznie, że brakowało jej słów. Amelia jaśniała, Amelia promieniała. Połyskliwa czerwona satyna sukni i rubinowy naszyjnik sprawiały, że Tyler oczu nie odrywał od jej kremowej skóry. Dostrzegłszy to, dotykała go żartobliwie i pochylała się, by szeptać mu do ucha, dając innym do zrozumienia, że to jej wielbiciel. Ledwo mogła się doczekać końca posiłku, tak bardzo pragnęła, by Tyler wziął ją w objęcia w pierwszym tańcu, kiedy wszakże podawano deser, mieszankę owoców, żelek i bitej śmietany pomysłu samej Amelii, jedna z pokojówek szepnęła, że ktoś chce się z nią widzieć. — Kto? — zapytała poirytowana. — Nie widzisz, że jestem zajęta? — Panna Maskey. Chce się z panią widzieć. — Laura? Co się dzieje? Och, no dobrze. — Amelia przeprosiła gości i pośpieszyła na werandę. — Na litość boską, co ty tu robisz? Mam gości, Lauro. — Wiem, przepraszam. Zorientowałam się, jak usłyszałam muzykę. Amelia przypatrywała się jej uważnie. — Dzisiaj jest twoje przyjęcie zaręczynowe. Już się skończyło? I jak się tu dostałaś? Co tu robisz o tej porze? Upiłaś się? — Nie. Nie mogłam tego dłużej wytrzymać, więc wzięłam konia Leona i pojechałam, a ponieważ byłam w tej okolicy... Amelia wcale nie ucieszyła się z tej wizyty. — Cóż, to wszystko brzmi bardzo intrygująco i musisz mi o tym opowiedzieć. Może wpadniesz jutro? — Tak, rzeczywiście tak będzie lepiej. — Laura zaczęła się cofać. — Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać. — Siedzimy ciągle przy stole — odparła Amelia, nie ruszając się z miejsca. 179 Nagle za jej plecami stanął Boyd. — Lauro, czy coś się stało? — Nie, nic. Już wychodzę. Nie powinnam tu była przyjeżdżać. Boyd wyszedł na werandę i utkwił wzrok w dziew-czynę. — Co ci się przydarzyło? Masz na twarzy siniaki i podbite oko, jak mi się wydaje. Ciekawość wzięła górę w Amelii. — Rzeczywiście! Niech ci się przyjrzę. Mój Boże, w co tym razem się wplątałaś? Laura odwróciła się, próbując ukryć twarz. — W nic. Czas na mnie. Głupio postąpiłam, przychodząc tutaj. — Wcale nie — zaprzeczył Boyd. — Nalegam, żebyś weszła do środka. — To niemożliwe. Nie chcę, żeby wasi goście zobaczyli mnie w tym stanie. — I nie zobaczą. Wracaj do jadalni, Amelio, ja wprowadzę Laurę drugimi drzwiami. Amelia z radością skorzystała z pretekstu, Boyd z Laurą wszedł przez okno balkonowe do bawialni. — Czuję się jak kompletna idiotka — powiedziała. — Nie pomyślałam, że możecie mieć gości. — Nie szkodzi — odparł Boyd, przez boczne drzwi wchodząc do saloniku, gdzie obie dziewczyny często grały w karty albo po prostu rozmawiały. Laura ucieszyła się, że jest bezpieczna w tym pokoju, z dala od reszty ludzi przebywających w domu. — Posiedzę chwilę, a potem pójdę. Boyd nie chciał nawet o tym słyszeć. — W żadnym razie. Nie będzie im mnie brakowało, to przyjaciele Amelii. Poczekaj, zaraz wrócę. I rzeczywiście, wkrótce wrócił z kawą i koniakiem. — Widziałem was, jak popijałyście mój koniak, więc nie odmawiaj. To ci dobrze zrobi. Nie ulega wątpliwości, że miałaś fatalny wieczór. Chcesz mi o tym opowiedzieć? Przy drugiej lampce ognisty trunek dodał jej odwagi i zwierzyła mu się prawie ze wszystkiego: z zerwania zaręczyn i zamieszek przed hotelem. 180 — Nikt nie zapomni twojego przyjęcia—uśmiechnął się goyd. — Ale dalej nie wiem, co przytrafiło się tobie. L, Dotknął jej policzka. — Bardzo boli? Mam przynieść befsztyk? — Och nie, proszę tego nie robić. Teraz już prawie nic nie czuję, tylko jest ścierpnięte. — Nie potrafiła zmusić się, by powiedzieć Boydowi Robertsowi, że to ojciec ją uderzył, skorzystała więc z kłamstwa Hildy. — To był kamień. Rzucali kamieniami, stłukli szyby, no i jeden trafił we mnie. — Doprawdy? Laura odniosła nieprzyjemne wrażenie, że jej nie uwierzył, choć tematu nie rozwijał. — I co teraz? Chcesz, żebym powozem odesłał cię do domu, czy wolisz zostać tutaj? Ani jedno, ani drugie nie sprawi mi najmniejszego kłopotu. — Nie sądzę, bym w tej chwili potrafiła stawić czoło rodzinie. Byłabym wdzięczna, panie Roberts, gdybym mogła zostać. — Mów mi Boyd. Czuję się staro, kiedy nazywasz mnie panem. Skinęła głową. — Boyd. — W takim razie załatwione, zostajesz. A teraz może pójdziemy zatańczyć? Masz uroczą suknię, a twarz wcale nie wygląda tak źle. — Wolałabym nie, jeśli można. — Oczywiście. Najlepiej będzie, jak porządnie się wyśpisz. Rano wszystko zobaczysz w innym świetle. — Zaprowadził ją do jednej z sypialni gościnnych i cofnął się uprzejmie. — Orientujesz się w rozkładzie domu. Jeśli czegoś będziesz potrzebowała, wezwij pokojówki. Mam nadzieję, że muzyka nie będzie ci przeszkadzać. — Wielkie nieba, nie. Bardzo jesteś miły. Gdyby nie wy, nie miałabym do kogo się zwrócić. — Już ci powiedziałem, że jesteśmy przyjaciółmi. —Pocałował ją przelotnie w czoło. — Śpij dobrze i niczym się nie przejmuj. To tylko burza w szklance wody. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Laura zdjęła suknię i wsunęła się pod pościel w bieliźnie. Była przerażona. 181 Przedtem ojciec był na nią zły, a teraz co zrobi? Przypuszczalnie szukają jej i niepokoją się. A co tam, niech się martwią! Delikatnie dotknęła policzka. „Muszę okropnie wyglądać, rano będzie jeszcze gorzej. Jeśli pan Roberts pozwoli mi tu zostać, nie ruszę się stąd, póki wszystko się nie uspokoi", pomyślała. Wyobraziła sobie ojca szturmującego wrota Pięknego Widoku i domagającego się wydania córki! — O mój Boże — jęknęła. — Co za bałagan! A potem skuliła się pod przykryciem, chwilowo bezpieczna. Obudziła się przestraszona. Ktoś nią potrząsał. — Lauro! Obudź się! Muszę z tobą pogadać! Mam wspaniałe wiadomości! To była Amelia w koszuli nocnej. Klęczała na łóżku i szeptała. — Która godzina? — wymamrotała Laura. — Nie mam pojęcia, środek nocy. Obudziłaś się już? — Tak. O co chodzi? — Och, zaraz ci opowiem. Muszę zacząć od początku, to takie cudowne. — I opowiedziała o Tylerze Kempie, gościu jej ojca, który jest taki przystojny i w dodatku wolny. Potem szczegółowo opisała swoje przyjęcie: kto przyszedł, kto w co był ubrany, co jedli i jakie wrażenie to wszystko zrobiło na Tylerze. — On jest całkiem sławny i pewnie bywał na wielu proszonych kolacjach, ale powiedział, że mojajest absolutnie najlepsza. Laura walczyła z sennością, słuchając przydługiej opowieści. — Tatuś mówił mi, co ci się przydarzyło — dodała Amelia, przypominając sobie o przyjęciu zaręczynowym Laury. — Ale klapa! No wiesz, Lauro, uciec z własnych zaręczyn. To okropne. — Wybuchnęła śmiechem. — Ciekawe, co się stało po twojej ucieczce? — Nie mam pojęcia. Nigdy nie chciałam tych zaręczyn z Bobbym ????'??, a w końcu nie byłam w stanie przez to przejść. Szkoda, że nie potrafię dostrzec śmiesznej strony tej sytuacji. Jestem w okropnych tarapatach. — To prawda — zgodziła się Amelia wesoło. — Tatuś powiedział mi o zajściach przed hotelem. Co za wieczór! Oczywiście tatuś to przewidział. Powiedział, że twój ojciec 182 nie powinien był prowokować biedaków, wyprawiając takie huczne przyjęcie. Powiedział, że sam prosił się o kłopoty. Laura zamknęła oczy, wspominając hałas i zamęt. — Chyba tak — mruknęła. Amelia przysunęła lampę, by przyjrzeć się twarzy przyjaciółki. — Policzek masz fioletowy. Tatuś powiedział, że trafił cię kamień, ale mnie wydaje się to zbyt naciągane. Wygląda, jakby ktoś cię uderzył. Kto? Bobby Cope? Przyjaciółka pokręciła głową. — Twój ojciec! Założę się, że to był twój ojciec! Kiedy Amelia nie doczekała się odpowiedzi, rzekła: — No dobrze, niech ci będzie. Poczekaj, aż usłyszysz resztę mojej historii. Po kolacji tańczyliśmy, Tyler tańczył przede wszystkim ze mną, pasowaliśmy do siebie idealnie. Później tato poszedł do biura. Wiesz, jaki on jest, łatwo się nudzi — stwierdziła ze śmiechem. — Jako przyzwoitka jest beznadziejny. Po jego wyjściu pary zaczęły się czulić, wiesz, Nancy Leighton była na dworze z jednym z braci Gordonów, a my z Tylerem wybraliśmy się na spacer do ogrodu. I Lauro, tylko nie waż się teraz zasnąć!, on mnie pocałował i powiedział mnóstwo cudownych rzeczy, i znowu się całowaliśmy. To było wspaniałe. Jest we mnie zakochany po uszy. Teraz Laura obudziła się na dobre. — Powiedział ci to? — Nie, głuptasku, nie musiał. I nie poprosił mnie o rękę, ale wiem, że to zrobi. Jest doskonały. Tatuś go lubi, wszyscy go lubią. Posuń się, też będę tu spała. Jestem zbyt podniecona, żeby wracać do mojego samotnego pokoju. Przy wtórze opowieści przyjaciółki, której usta się nie zamykały, Laura zapadła w drzemkę. Nie minęło wszakże wiele czasu i Amelia też zasnęła. Tyler jak zawsze wstał skoro świt i ruszył na spacer. Odwiedziny gościa późnym wieczorem nie zainteresowały go. — To moja znajoma — wyjaśniła mu Amelia. — Posprzeczała się z rodziną i nie miała ochoty do nas dołączyć. Pozostałym gościom niczego nie wytłumaczono, tak więc Tyler zapomniał o zdarzeniu. Miał wyrzuty sumienia, że pocałował Amelię, lecz nie sposób było się jej oprzeć. 183 To ona zaproponowała spacer przy świetle księżyca, co nie znaczy, że on by tego nie zrobił, gdyby się ośmielił. Była tak blisko niego, śliczna i delikatna, tak pięknie pachniała, pierwszy pocałunek był po prostu nieunikniony. A potem Tyler już był zgubiony. Musiał użyć całej siły woli, by nie zapomnieć, iż jest gościem w tym domu, Amelia bowiem namiętnie odpowiedziała na pocałunek. Nie miał innego wyjścia, jak wypuścić ją z objęć i zabrać z powrotem do domu. Ale zachował się bardzo egoistycznie, skoro nie było dla nich przyszłości. Serce ściskało mu się z bólu, wciąż bowiem czuł jej delikatne kształty w swoich ramionach. Kochał ją i teraz jeszcze bardziej jej pragnął. Przemierzając posiadłość, czuł się dziwnie, jakby wszystko stanęło na głowie. Las na tyłach domu zdawał się reprezentować porządek, podczas gdy starannie rozplanowane od frontu trawniki, ogrody i ścieżki robiły wrażenie bałaganu, niemal jakby stanowiły odbicie natury samego Robertsa. Tyler przypomniał sobie swoją gniewną reakcję na wieść, że Fowler Maskey aprobuje człowieka pokroju kapitana ????'? w roli zięcia, a teraz z niepokojem zobaczył siebie w odwrotnej sytuacji. Kimże był, by komukolwiek coś zarzucać? Bo gdyby tylko nadarzyła się okazja, nie miałby nic przeciwko Robertsowi jako swojemu teściowi. Przedzierał się przez busz, niemal wyczuwając tajemniczą obecność ludów, które tak niedawno usunięto z tej ziemi, i wspomniał Aborygenów z gór. Chociaż zachowywali się przyjacielsko, Tyler zawsze wiedział, że poznanie ich cywilizacji wykracza daleko poza możliwości intelektualne białego człowieka. Była zbyt głęboka, zbyt zanurzona w przeszłości. Ale przynajmniej tamtejsi Aborygeni potrafili się porozumieć, tutaj zaś, zaczynał widzieć to wyraźnie, niewiele było porozumienia, tylko przemoc. Świadomość ta tym bardziej umocniła go w postanowieniu, by pojechać w busz i samemu poszukać odpowiedzi. Porucznik Gooding przysłał mu wiadomość, że wybiera się na patrol do farmy Camelot, która znajdowała się po drodze do Oberonu, i że Tyler może z nim wyruszyć, jeśli ma ochotę. Tyler podjął decyzję. Pojedzie. Polityka uprawiana w Rock-hampton to drobiazg w porównaniu z życiem i walkami 184 toczonymi w buszu. Niewiele mógł pomóc poza napisaniem prawdy o wojnie, co stanowiłoby jego wkład w zdroworozsądkowe podejście do sprawy. Przy śniadaniu Boyd opowiedział mu o wydarzeniach w mieście. Ziewnął szeroko i dodał: — Teraz rozumiesz, dlaczego wolę mieszkać w tym naszym ustroniu na wzgórzu. Jednakże Amelia nie podzielała powściągliwości ojca. — Nie mogę się doczekać, aż usłyszę o rezultatach! Nasz wieczór był uroczy i spokojny, podczas gdy przyjęcie Mas-keyów zakończyło się kompletnym fiaskiem. Spojrzała przy tym tkliwie na Tylera, bez wątpienia wspominając spędzone sam na sam chwile, on zaś zauważył, że Roberts ich obserwuje. Zabawa w kotka i myszkę, pomyślał, choć nie mam pojęcia, kto tu jest kotem. Patrzę na niego, a on spogląda na mniej ojcowskim okiem. Aby odwrócić od siebie uwagę, zachęcił Amelię do kontynuowania opowieści. — Skąd wiesz? — Bo jego córka jest u nas. Laura Maskey. To moja przyjaciółka. Tyler zaskoczony zachłysnął się herbatą. — Tutaj? Córka Maskeya? — Tak, przyszła wczoraj wieczorem, ale nie chciała, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Strasznie pokłóciła się z ojcem, bo odmówiła poślubienia Bobby'ego ????'?. — To dobrze o niej świadczy — odparł Tyler. — I wiesz co? — ciągnęła Amelia, skubiąc grzankę z marmoladą. — On ją uderzył. Ojciec ją spoliczkował. Musi ją boleć, twarz ma całą posiniaczoną. — Wielki Boże! I jak się czuje? — Na szczęście doszła do siebie, ale jeszcze nie chce opuszczać pokoju. — Szkoda, że cię tam nie było — zwrócił się Roberts do Tylera. — To niezła historia. Mówią ludziom, że trafił ją kamień rzucony przez jednego z buntowników, ale ty możesz napisać, co rzeczywiście się wydarzyło. Znasz prawdę. — Ty też. — Tyler rozpoznał zawoalowane wyzwanie. — Ośmielam się stwierdzić, że taki skandal zwiększy twoje 185 szanse w wyborach. Słyszałem, że zamierzasz wziąć w nich udział jako przeciwnik Maskeya. Boyd się roześmiał. — Nie istnieje nic takiego jak dziennikarz na wakacjach, Amelio, zapamiętaj to sobie. Nie wspominałem o sprawach związanych z jego pracą, a tu masz, ruszył tropem jak ogar! Tak, Tylerze, będę przeciwnikiem Maskeya i wygram. Znasz to stare powiedzenie: „Rządy nie wygrywają wyborów, rządy je przegrywają". A Maskey robi wszystko, co może, by wyborcy odwrócili się od niego. — Czy jednak nie będzie dla ciebie korzystnie, jeśli opiszę wieczorne wypadki? — Korzystnie, ale to nie niezbędne — odrzekł Boyd chłodno. — W takim małym mieście jak to prawda zawsze wyjdzie na wierzch, wystarczy słówko tu, słówko tam. Rozruchy, zerwane zaręczyny, ojcowska brutalność, córka uciekająca z domu. Powiedziałbym, że twoja gazeta, nie wspominając już o tej miejscowej szmacie, rzuci się na taki kąsek. Tyler poczuł się zapędzony w kozi róg. Roberts miał naturalnie rację, lecz Tyler nie życzył sobie, by mówiono mu, co ma pisać, by nim manipulowano. Z drugiej strony Maskey był jedną z czołowych osobistości politycznych w stanie. Czy on, dziennikarz, poważnie zamierza siedzieć na tyłku z założonymi rękoma, podczas gdy pod nosem rozwija się farsa połączona ze skandalem? I dlaczego? Tylko dlatego że nie aprobuje drugiego kandydata? Nie byłby to pierwszy raz, gdy znając kandydatów, obu ocenił negatywnie. Dzięki krytyce Newgate'a uświadomił sobie, że przyjął postawę obronną, ponieważ nie chciał zostać oskarżony o stronniczość. Miał pod nosem temat na artykuł i powinien zabrać się do roboty, w przeciwnym razie może równie dobrze porzucić ten fach. Pocieszył się, że ta sprawa dalej związana jest bezpośrednio z jego głównym celem, czyli dochodzeniem w sprawie ????'? i tubylczej policji. W końcu dziewczyna jest albo była narzeczoną kapitana. — Czy istnieje możliwość przeprowadzenia wywiadu z tą młodą damą? — zapytał i od razu zirytowała go dobroduszna odpowiedź Robertsa: — Naturalnie. 186 Dla równowagi Tyler przekazał więc swoją wiadomość: — A przy okazji, bardzo chcę zwiedzić okolicę, skoro tu jestem. Porucznik Gooding wyjeżdża jutro z oddziałem na patrol, zaprosił mnie, bym do nich dołączył. — O nie! — wykrzyknęła Amelia rozczarowana. — Co za niedorzeczny pomysł! I tak nic tam nie ma do oglądania poza krzakami. Musisz jechać? — To dla mnie nowy kraj — odparł łagodnie. — Zabierają mnie do farmy Camelot. Na dnie serca jestem człowiekiem z buszu, Amelio, taka wyprawa będzie wspaniałym doświadczeniem dla kogoś, kto mieszka w mieście. — Zwłaszcza jak ukąsi cię wąż albo napadną czarni — dodała ponuro. — Będę uważał — obiecał zastanawiając się, czy miasto nie jest groźniejsze od buszu. — Wie, że jesteś dziennikarzem — oznajmiła Amelia — ale nie musisz jej mówić, że zamierzasz o niej pisać. — Zobaczymy. Laura siedziała w rogu werandy. Na ich widok odwróciła się nerwowo. — Nie przejmuj się twarzą. — Amelia nigdy nie grzeszyła nadmiarem taktu. — Założę się, że Tyler widział w życiu mnóstwo podbitych oczu. Tylerze, to Laura Maskey. Nie czuje się najlepiej, więc bądź dla niej miły. Dziewczyna odłożyła książkę i zdobyła się na uśmiech. — Wiesz, Lauro, wyglądasz ślicznie w tej bluzce — powiedziała Amelia, po czym zwróciła się do Tylera: — Laura nie mogła rano ubrać się w suknię balową, musiałam więc coś dla niej znaleźć. Ciągle nosi bluzki i spódnice do konnej jazdy, a ja jej powtarzam, że bardziej kobiece stroje lepiej jej pasują. Dziewczyna rzeczywiście była śliczna. Tyler pomyślał, że warto przyjechać do Rockhampton, i to nie z powodu politycznych zawirowań, wystarczy spojrzeć na tę dwójkę. Pomimo siniaka Laura ze swymi gęstymi jasnymi włosami, lekko falującymi i zwiniętymi nad karkiem, była prawdziwą pięknością. Stanowiła dokładne przeciwieństwo cygańskiej urody Amelii i odznaczała się elegancją, stwierdził z goryczą, będącą rezultatem pieniędzy przekazywanych z pokolenia na 187 pokolenie. Wysokie kości policzkowe, pełne usta i doskonałe zęby mówiły o pewności siebie nawet w tej trudnej sytuacji. Jej pierwsze słowa wzmocniły tylko to wrażenie. — Amelio, wolałabym, żebyś nie mówiła o mnie tak, jakby mnie tu nie było. Najwyraźniej dziewczęta były zżyte, bo Amelia nie poczuła się urażona. — Nie powinnaś tu być — roześmiała się. — Tyler zaproponował, że odprowadzi konia Leona i powie twojemu tacie, gdzie jesteś. Niewykluczone, że zaczęli już przeszukiwać rzekę. — Naprawdę? — zapytała Laura. — Byłabym wdzięczna. — Co zmierza pani zrobić? — Tyler przysunął sobie krzesło. — Na razie nie wiem — odparła żałośnie.—Wczorajszy wieczór fatalnie się potoczył. — Tak, rozumiem, że nie mogło to być dla pani przyjemne. — Nie było. Panie Kemp, bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mam ochoty o tym rozmawiać. — To zrozumiałe. Ściśle biorąc, interesuje mnie kapitan Cope. — Dlaczego? — Sporo ludzi, w tym pani brat Leon, nie pochwala poczynań Tubylczej Policji Konnej. — Tak, wiem. — Czy to jest powód, dla którego zerwała pani zaręczyny? — Nie. — Dlaczego zerwała je pani publicznie? Westchnęła. — Ma pan bujną wyobraźnię, panie Kemp. Ja nie zerwałam zaręczyn, ja po prostu się nie zaręczyłam. Niestety, terminy niefortunnie się złożyły i będę musiała przeprosić kapitana ????'?. — Ojciec zmuszał ją do poślubienia Bobby'ego — wtrąciła Amelia. Laura zaprzeczyła, choć zwróciła się nie do przyjaciółki, lecz do Tylera: 188 - Jak pan widzi, ojciec do niczego mnie nie zmusił. Tylera rozczarowały jej ogólnikowe odpowiedzi. Oczekiwał, że będzie krytyczna wobec ojca i ????'?, dając mu podstawy do artykułu pisanego z punktu widzenia terroryzowanej córki. Zdawała się czytać w jego myślach. — Panie Kemp, jestem córką polityka i orientuję się, że pan będzie mnie cytował, dlatego też nic więcej nie powiem. Widząc, jak doskonała okazja wymyka mu się z rąk, nacisnął mocniej. — Ma pani jakieś zdanie na temat rozruchów głodowych? Nie ulega kwestii, że to ekstrawagancje pani rodziny sprowokowały głodnych ludzi. Zadał to pytanie, chcąc ją zmusić do oskarżenia Mas-keya, ona wszakże zrobiła unik. — Kiedy kobiety otrzymają prawo głosu, będę miała swoje zdanie. Do tego czasu niech mężczyźni sami wszystko psują. — Prawo głosu dla kobiet? — powtórzył zaskoczony Tyler. — Nie wydaje mi się, żeby to kiedykolwiek było możliwe! — A mnie wydaje się wręcz przeciwnie — odparła spokojnie. — I w tej sprawie może pan zacytować moje słowa, jeśli pan zechce. Na tym rozmowa się skończyła. — Przykro mi, że nie chciała ci pomóc — rzekła przepraszającym tonem Amelia, kiedy z Tylerem opuściła werandę. — Ale uprzedzałam, że Laura bywa okropna! Moim zdaniem to skandal, że w sukni balowej wsiadła na konia i zostawiła wszystkich gości. To prawda, więc nic nie może cię powstrzymać przed wydrukowaniem tego. Tyler skinął głową. Historia była zajmująca, a teraz zyskał pretekst do złożenia wizyty Maskeyowi i uzupełnienia brakujących szczegółów. W mieście najpierw udał się do hotelu Golden Nugget, miał bowiem nadzieję dowiedzieć się dokładnie, jak zakończyło się przyjęcie Maskeyów. W przeciwieństwie do spokoju panującego zwykle w niedzielne przedpołudnia dzisiaj pełno tu było ludzi, robotnicy naprawiali płot i wsta- 189 wiali szyby. Pomiędzy kręcącymi się w holu Tyler dostrzegł Newgate'a. — Co pan tu robi?—zdziwił się Cosmo. — Myślałem, że wyjeżdża pan z miasta. — Jutro. Wygląda na to, że ma pan artykuł na pierwszą stronę. — Tak. Wybuchło okropne zamieszanie. Pannę Maskey trafił kamień i musieli zabrać ją do domu. — Doprawdy? — roześmiał się Tyler. — Ha, ja mam prawdziwą historię i zamierzam wysłać ją do „Brisbane Couriera". Będzie zupełnie inna od pańskiej, ale chyba nic na to nie można poradzić, skoro pan mojego materiału nie wydrukuje. — Co pan słyszał? — zapytał Cosmo niespokojnie. — O nie! Ja pracuję za pieniądze. Zapłaci mi pan, to panu wszystko powiem. — Pod warunkiem że ma pan dowody. — Jasne, że mam. Newgate'owi szczęka opadła, gdy słuchał Tylera. — Jest pan pewien, że to nie bajka wymyślona przez Robertsa? — Oczywiście. Byłem tam, kiedy nagle się pojawiła. Nie ulegało wątpliwości, że się jej nie spodziewali. Cosmo chwilę się zastanawiał. — Laura i Amelia od jakiegoś czasu się przyjaźnią. To faktycznie ma sens. Ale nic nie wiem o tym, żeby Fowler uderzył córkę. Ona jest zwariowana. Mogła sama to wymyślić. — Bez obaw. Ma ślicznie podbite oko. Tego nie zrobił kamień. — I Laura panu powiedziała, że Fowler zmusił ją do tych zaręczyn, a potem uderzył? Tyler podjął decyzję zawodową. To nie była pora na delikatność. — Osobiście z nią rozmawiałem. Niech pan wyjrzy na dwór, przyprowadziłem konia Leona. Fowler dręczył dziewczynę, więc uciekła, a jedyną osobą, do której w tej sytuacji mogła się zwrócić, była Amelia. To nie ma nic wspólnego z Boydem Robertsem. I nie jest to sposób, w jaki powinien zachowywać się czołowy polityk w mieście. Nie mówiąc już o prowokowaniu zamieszek. 190 Dobiwszy targu z Newgate'em, Tyler ruszył do domu Maskeyów. Przywiązał oba konie, swojego i Leona, na ulicy, po czym zapukał. Tak jak się spodziewał, Maskey nie chciał się z nim widzieć. — Proszę powiedzieć panu Maskeyowi, że mam wiadomość od jego córki — polecił pokojówce, która dalej nie wpuszczała go do domu. Pojawił się Maskey, wciąż płonąc wściekłością na Laurę. — Tak? — zapytał sztywno. — Przyprowadziłem konia pańskiego syna — odparł Tyler. Fowler spojrzał na ulicę. — Widzę. — Czy mógłby pan skomentować ostami wieczór, panie Maskey? — Nie. — Sądziłem, że zainteresuje pana miejsce pobytu pańskiej córki. — Gdzie ona jest? — U swojej przyjaciółki Amelii Roberts. To w końcu wywołało jakąś reakcję. W oczach Fowlera pojawił się błysk. — Jest u Robertsów? — Tak. Mam jej coś przekazać od pana? — Niech jej pan powie, żeby tam została — warknął Fowler i zatrzasnął drzwi. Tyler był zadowolony. Teraz Cosmo nie będzie wątpił w jego historię. Wrócił do Pięknego Widoku i całe popołudnie spędził na pisaniu długiego artykułu przedstawiającego prawdziwą twarz Fowlera Maskeya. Pomagała mu Amelia, uzupełniając luki. Po kolacji Boyd rozmawiał z gościem na osobności. — Amelia bardzo cię lubi, Tylerze — zaczął — i odnosi wrażenie, że nie jest ci obojętna. Mam nadzieję, że nie igrasz jej uczuciami, to wrażliwe dziecko. — Nie — odparł Tyler — ale zasługujesz na wyjaśnienie. Lubię Amelię, bardziej niż lubię, popełniłem jednak błąd, dając jej to do zrozumienia. W żadnym razie nie stać mnie 191 na zapewnienie jej obecnego poziomu życia, nie ma sensu udawać, że to możliwe. — Cieszę się, że to rozumiesz. Amelia nie jest przygotowana do roli stroskanej gospodyni domowej, a ja nie pozwolę, by popełniła mezalians, ponieważ skończyłoby się to katastrofą. Jest przyzwyczajona do wszystkiego, co najlepsze, ty natomiast — liczę, że wybaczysz mi to, co powiem — po prostu nie jesteś w stanie jej tego zapewnić, prawda? — Obawiam się, że tak właśnie to wygląda. Jutro wyjeżdżam, mam nadzieję, że nie sprawię jej żadnej przykrości. Boyd westchnął. — W tym kłopot. Myślę, że jednak sprawisz, a ja będę miał w domu nieszczęśliwą dziewczynę. O ile oczywiście nie spróbuję wam pomóc. — A jak?—odparł Tyler. — Mam pracę w Brisbane i nie mogę w żadnym razie prosić Amelii, by pojechała tam ze mną. — Możesz zostać tutaj. — I stracić pracę? — Niekoniecznie. Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad kupieniem miejscowej gazety albo założeniem własnej, ale nie wiem, jak to się robi. Gdybyś został i przyjął posadę redaktora, to rozwiązałoby problemy nas obu. — Chcesz, żebym pracował w twojej gazecie? — zdumiał się Tyler. — Dlaczego nie? — Sam nie wiem, muszę się nad tym zastanowić. — Rzecz istotnie wymagała namysłu, zwłaszcza gdyby właścicielem był Roberts. Tyler zostałby tubą polityka z nie najlepszą reputacją. — Sam byłbyś sobie szefem —nalegał Roberts—i zarabiałbyś o wiele więcej niż teraz. Pamiętaj też, że nowe miasto jak to, w którym tak wielu rzeczy brakuje, otwiera szerokie możliwości dla różnorakich poczynań. Mając poparcie kapitału, możesz poszerzyć swoje zainteresowania. Tyler pokiwał głową. To bez wątpienia była prawda, przede wszystkim jednak wydawanie własnej gazety stanowiłoby wielki krok naprzód. Okazja była zbyt dobra, by z niej nie skorzystać. 192 - Jeśli się zgodzisz — dodał Roberts — z moim błogosławieństwem możesz zalecać się do Amelii. Już dała mi do zrozumienia, że byłaby szczęśliwa, mogąc cię poślubić, naturalnie w odpowiednich okolicznościach. — Rozmawiałeś z nią o tym? — Ależ tak. Jej szczęście to sprawa nadrzędna. I jeśli to poprawi ci samopoczucie, w prezencie ślubnym dam wam dom, tak więc nie grozi ci mieszkanie ze mną pod jednym dachem. Ale wszystko zależy od ciebie, Tylerze. Jeśli propozycja ci nie odpowiada, to... — Boyd wzruszył ramionami. — Znasz warunki. Ty wrócisz do Brisbane, Amelia zostanie ze mną. Czekała na niego, pękając z ciekawości, jak też zakończyła się ich rozmowa. Tym razem Tyler ująłją pod ramię i poprowadził podjazdem do żeliwnej bramy, zyskując czas na zebranie myśli. — Co ci powiedział tatuś? — zapytała bez tchu. — Mam nadzieję, że nie był zbyt apodyktyczny, czasami tak się zachowuje. Ale nie wobec mnie. No i o czym rozmawialiście? Ojej... — Zatrzepotała koronkową chusteczką. — Taka jestem zdenerwowana, że sama nie wiem, co plotę. A Tyler nie wiedział, co jej odpowiedzieć. To była najważniejsza decyzja jego życia, ściśle biorąc kilka decyzji naraz, mógł zgodzić się na całość lub całość odrzucić. Wszystko albo nic. Spojrzał na te usta cherubina, na oczy, w których malowało się podekscytowanie, i poczuł, jak jego opór słabnie. — Twój ojciec udzielił mi zgody na staranie się o twoją rękę — rzekł w końcu — jeśli naturalnie nie masz nic przeciwko temu. Odetchnęła z ulgą i nagle straciła właściwą sobie śmiałość. — Och, Tylerze, wiesz przecież, że nie. Nie mogę udawać. Okropnie się bałam, że wyjedziesz i nigdy więcej cię nie zobaczę — szczebiotała ze łzami w oczach. — Taka jestem szczęśliwa. I czy to nie cudowne, że pomiędzy dwoma mężczyznami, których lubię najbardziej na świecie, tak dobrze się układa. — Wytarła oczy. — Niemądra jestem, że płaczę... 13 Nad wielką rzeką 193 — Wcale nie. — Tyler uśmiechnął się i ucałował jej oczy, policzki i ponętne usta. — Jutro wyjeżdżam, to da nam czas na zastanowienie się. — Nie jedź — prosiła Amelia. — Zwiedzimy okolicę kiedy indziej. — Muszę, zwłaszcza teraz to ważne. Znasz mnie krótko, a ja chcę, żebyś była absolutnie pewna swojej decyzji. Cofnęła się zmartwiona. — Możesz zmienić zdanie. Możesz kogoś poznać! — Nie — odparł ze świadomością, że kości zostały rzucone. Przeszedł go dreszcz niepokoju. Czy odseparowanie się od Robertsa będzie możliwe? Pomimo niepochlebnych uwag Newgate'a i porucznika Goodinga Tyler musiał przyznać, że Roberts zrobił na nim wrażenie, zauważył też, że w mieście cieszy się sporą popularnością. Czy jednak większego wrażenia nie zrobiły pieniądze, a nie sam człowiek? Na to pytanie nie ośmielił się sobie odpowiedzieć, ponieważ jego głównym celem było poślubienie Amelii. O mało głośno się nie roześmiał: oznaczało to, że zrezygnuje z marnie płatnej pracy i zostanie redaktorem własnej gazety, a w dodatku będzie miał dom, więc w czym właściwie tkwił problem? Tyler poprowadził Amelię między drzewa. Całował ją namiętnie, odważył się nawet pieścić te cudowne pełne piersi. Rozpiął stanik sukni i ujął je w dłonie, czując ich ciężar i okrywając pocałunkami. Amelia jęczała z rozkoszy. Wiedział, że na swój podstępny sposób Boyd wygrał, lecz nic go to nie obchodziło, nie dbał o to, że uczynił ogromne odstępstwo od własnych zasad. Życie jest za krótkie, by rezygnować z bogactw szczodrze oferowanych przez Piękny Widok. Wpływ Robertsa był tak podstępny, że Tyler zupełnie zapomniał o swoim poprzednim, pozornie nie tak istotnym odejściu od zasad, kiedy to dał Newgate'owi do zrozumienia, iż o wydarzeniach na balu Maskeyów w Golden Nugget powiedziała mu sama Laura. Ponieważ Cosmo obecny był na balu, poświęcił temu wydarzeniu całą pierwszą stronę, łącząc własną relację z informacjami przekazanymi przez Tylera. Uśmiechał się do siebie, składając poniedziałkowy nagłówek: FIASKO! To 194 był rewelacyjny artykuł, nikt nie mógł gazety pozwać o zniesławienie, ponieważ zawierał wyłącznie fakty. Kapitan Cope był pijany. Zalany w sztok. Nie trzeźwiał od kilku dni, lecz przyjaciele nie mogli mieć mu tego za złe. Niełatwo pogodzić się z faktem, że porzucono go na oczach całego miasta, nie wspominając już o utracie ślicznej narzeczonej oraz znacznego posagu, który ustawiłby go do końca życia. Z początku sprawy wcale nie wyglądały tak źle. Wszystkimi wstrząsnęła wiadomość, że Laurę trafił kamień i odwieziono ją do domu. — Kto ją odwiózł? — zapytał wtedy. Przecież jego narzeczoną powinien opiekować się ktoś odpowiedzialny. Usłyszał, że Leon poszedł do domu, tak więc natychmiast tam pobiegł, przekonał się wszakże, iż okna są ciemne i Laury tam nie ma. — Więc gdzie ona jest? — Kapitan wpadł w złość. — Niech mnie diabli, jeśli wiem — odparł Leon tym swoim wyniosłym tonem. — Musisz wiedzieć! — wrzasnął Bobby z furią. — Jeśli tu jej nie ma, to gdzie ją zabrano? — Nikt nigdzie jej nie zabierał. Równie dobrze mogę powiedzieć ci prawdę. Uciekła. Zwiała! Myślałem, że może jest w domu, w którym to przypadku miałem sprowadzić ją z powrotem, ale tu jej nie ma, stary. Prawda jest taka, że zmieniła zdanie, a rodzice to ukrywają. Wrócimy do hotelu i powiemy, że nie czuje się na tyle dobrze, by przyjść. — A co z naszymi zaręczynami? — Kapitan wciąż niczego nie rozumiał, jeszcze nie docierał do niego rozmiar katastrofy. — Dla dobra wszystkich najlepiej przez dzisiejszy wieczór trzymać gębę na kłódkę, tak by przyjęcie potoczyło się dalej bez przeszkód. Markiza nie została zniszczona, tłum się rozszedł. Chodźmy, równie dobrze możemy się zabawić. — Czy jednak nie powinienem jej poszukać? — Sądzę, że nie. To byłby idiotyzm. W dodatku bardziej żenujący dla ciebie niż dla innych. Udawaj, że Laura jest w domu, bo boli ją głowa. 195 — To oburzające! Twoja siostra zrobiła ze mnie koncertowego głupca. Nie wezmę w tym udziału. — Niewiele możesz na to poradzić, stary. Od początku dawała jasno do zrozumienia, że nie chce za ciebie wyjść. — Mogła była ze mną o tym pogadać, nie stawiać mnie w takim idiotycznym położeniu. Co mam teraz zrobić? — Zapomnij o wszystkim. Powiedziałbym, że Fowler jakoś ci to zrekompensuje, bo jest tak samo wściekły. Wiesz, on potrafi być hojny. Ale nie podziękuje ci, jak będziesz robił zamieszanie. Najlepiej zachowaj spokój i pomóż mu uratować wieczór. Bal okazał się wielkim sukcesem. Trwał aż do świtu, kiedy to podano śniadanie w miłym porannym chłodzie panującym pod markizą. Jednakże Bobby'ego ????'? tam nie było, wcześniej stracił przytomność i padł pod drzewami koło stajni. W poniedziałek rano Hilda szlochała, Leon siedział koło niej bezradnie, Fowler się wściekał. — Ta cholerna dziewucha! — krzyczał. — Niewdzięcznica zatracona! Poszła do prasy ze „swoim punktem widzenia" . Ze swoimi kłamstwami! Jak śmiała, skoro w mieście są wszyscy nasi przyjaciele? Słuchaj, co tu piszą! — wrzasnął na Leona. — „Fowler Maskey uderzył córkę z taką siłą, że dziewczyna ma podbite oko i przecięty policzek!" — Czerwony jak burak, rzucił gazetę na podłogę, potem znowu ją podniósł. — Więcej jest w artykule wstępnym. Przeklęty Cosmo. Pisze tak: „Bez wątpienia do przeszłości należą dni, gdy córki zmuszano do zawierania małżeństw wbrew ich woli." Do diabła, co w tym złego? Byłem wobec nich uosobieniem hojności. Chciałem urządzić huczne wesele i zapewnić im finansowe bezpieczeństwo do końca życia. Co w tym złego? Wreszcie Leonowi udało się wtrącić słowo. — To minie, ale kapitan Cope może sprawiać problemy. — Tak, Cope. Gdzie on jest? Co jej zrobił, że sprowadziła na nas tę hańbę? — Nic. Nie ma pojęcia o bożym świecie. Wciąż jest pijany. 196 Fowler głośno oddychał, marszcząc czoło. — Wcale się mu nie dziwię, zrobiła idiotów z nas wszystkich. — Prawda — zgodził się Leon. — Ale jak wytrzeźwieje, może sprawiać problemy. A my chcemy jak najszybciej mieć to za sobą. Proponuję, żeby go spłacić. Jego ojciec tymczasem wrócił do lektury pierwszej strony, tym razem o tym, jak mieszkańców miasta, których sytuacja tak bardzo się ostatnio pogorszyła, do protestów sprowokował brak wrażliwości Maskeya, pyszniącego się swoim bogactwem. — Tak, spłać go — burknął. — Pozbądź się go. — Myślałem o trzystu funtach—mruknął Leon.—Moim zdaniem rzuci się na to. — Niech będzie! — odparł Fowler niecierpliwie. — Ten przeklęty Cosmo, zdradziecki jak wąż, korzysta z naszej gościnności, a potem wypisuje te łgarstwa! — Odrzucił gazetę od siebie. — I kto w ogóle go zaprosił? Leon rozsądnie zmilczał, Cosmo zawsze otrzymywał zaproszenia na przyjęcia u Maskeyów. Myślał o Laurze. Poprzednio rozumiał siostrę i wręcz jej współczuł, uważał bowiem, że zasługuje na lepszego męża niż Cope. Podjął nawet mało przekonującą próbę wstawienia się za nią u Fowlera, który wszakże zareplikował: — Pilnuj swojego nosa. Obecnie to jedyny konkurent na horyzoncie, a ja chcę mieć to z głowy. Nie martw się o nią, dobrze do siebie pasują. Skoro jednak Laura postanowiła się zemścić, udzielając wywiadu Tylerowi Kempowi, przez co rodzinne nazwisko uwikłała w skandal, był teraz na nią prawie tak samo zły jak ojciec. — Tego nie napisał sam Cosmo — zauważył.—Pomógł mu Kemp, a on sprzymierzył się z Robertsem. Nie ulega wątpliwości, że ukartowano spisek mający na celu odebranie ci elektoratu. — Pewnie, że to spisek — prychnął Maskey. — Każdy głupiec to widzi. A moja córka im pomaga. Ale ja tego nie zostawię. Sprowadź tu Johna Laidleya. Powiedz mu, że chcę natychmiast się z nim zobaczyć. Potem spłać tego ????'?, zanim zacznie biadolić. 197 Nie minęła godzina, a John Laidley, prawnik Fowlera, z poważną miną zastukał do drzwi. Był to młody człowiek, który cieszył się, że jemu przypadło prowadzenie interesów Maskeya. Przeczytawszy poranną gazetę, domyślał się, z jakiego powodu go wezwano. Razem z żoną był na balu, prawdę mówiąc wciąż miał lekkiego kaca. Goście przyjęli wyjaśnienia Fowlera, dlaczego nie ogłoszono zaręczyn o zaplanowanej porze, tak więc artykuły w gazecie były szokiem. Całe miasto huczało od plotek. Wszystko to było bardzo nieprzyjemne, zwłaszcza że oboje z żoną uważali Laurę za przyjaciółkę. Doskonale bawili się w jej towarzystwie i lubili jej dość ekscentryczne poczucie humoru. Miał nadzieję, modlił się, by relacje o potraktowaniu jej przez Fowlera okazały się nieprawdą, w przeciwnym razie czekała go trudna rozmowa. I sprawdziły się jego obawy. Pani Maskey wpadła z poranną herbatą i własną gazetą, bo egzemplarz Fowlera leżał zgnieciony na podłodze. To nie był dobry znak. Jego klient chciał oddać sprawę do sądu. — Tak, rozumiem — odparł John. — Najlepiej będzie, jak omówimy dokładnie artykuły. — Oskarżają mnie o sprowokowanie rozruchów! — warknął Fowler. — Niezupełnie — rzekł prawnik łagodnie. — Piszą, że buntownicy poczuli, iż mają do tego powód. Po krótkiej dyskusji zdecydowali, że zaniechają tej sprawy i przejdą do oskarżenia Fowlera o spoliczkowanie córki. — Wierutne kłamstwa! — wrzasnął Fowler bliski apopleksji, znowu odczytując stosowny fragment. — Dobrze, jeśli to nieprawda, możemy oczywiście wytoczyć sprawę o zniesławienie. To by naturalnie oznaczało, że ich adwokat wezwie Laurę na świadka. — Niespokojnie poprawił się na fotelu. — Czy Laura odrzuci oskarżenie? To znaczy, sir — dodał szybko — czy może pod przysięgą je odrzucić? Fowler nie odpowiedział na to pytanie. Mówił o spisku, twierdził, że Tyler Kemp od dawna chciał go dopaść, posunął się nawet do przypuszczenia, że to pewnie Roberts zorganizował rozruchy. John ostrzegł go, że sam narazi 198 się na proces o zniesławienie, jeśli będzie rozgłaszał takie opinie. Wreszcie po trwających godzinę łagodnych, acz upartych pytaniach Johna, Fowler przyznał, że faktycznie mógł „lekko klepnąć" Laurę. — To się stało pod wpływem chwili, John—powiedział. — Trzeba było anielskiej cierpliwości, żeby to wszystko wytrzymać, rozruchy przed hotelem i upór Laury. — Rozumiem doskonale, sir — odparł John, przezornie nie wspominając, że w takim razie cała reszta tej smutnej historii, to znaczy iż Laura od początku sprzeciwiała się małżeństwu z kapitanem ????'??, ? rodzice wbrew jej woli doprowadzili do zaręczyn, jest także prawdą. Kiedy Fowler musiał wreszcie przyjąć do wiadomości, że proces o zniesławienie zakończyłby się klęską, opadł w fotelu przygnębiony, lecz nie pokonany. — A zatem będę musiał wszystko jakoś przetrwać. — Obawiam się, że tak, sir. To minie. Takie sprawy są nader niezręczne, ale nic pan nie może na to poradzić. — I tu się mylisz. Coś jednak mogę zrobić. Chcę, żebyś sporządził dla mnie nowy testament. Tu i teraz. Ta dziewucha nie dostanie złamanego grosza. Wszystko zostawiam pani Maskey i Leonowi, a ty masz tak to sformułować, żeby jej nic nie przypadło. — Czy nie sądzi pan, że powinien najpierw porozmawiać z Laurą? Była zdenerwowana i przypuszczalnie nie zdawała sobie sprawy, że ten dziennikarz, Kemp, opublikuje wszystko, co powiedziała, słowo w słowo. Młoda dama miała prawo mniemać, że to była prywatna rozmowa. Znam Laurę, sir, i naprawdę nie pasuje mi do niej udzielanie prasie wywiadów. — W takim razie w ogóle jej znasz. Rozumie prasę doskonale, nawet lepiej niż Leon. Orientowała się, jakie szkody to wyrządzi, więc jej nie współczuj. A teraz zajmijmy się testamentem. W środę Fowler z radością odprowadził gości na statek. Wszyscy bardzo mu dziękowali, nie ulegało wątpliwości, że świetnie się bawili, aczkolwiek każdy uważał, by nie wspomnieć o artykułach prasowych, a nieobecność Laury na nabrzeżu bez dwóch zdań musiała spowodować nowe plotki. 199 Jednakże prócz upadków życie polityka ma także swoje wzloty. W poczcie Fowler znalazł dobre wieści, tak rozpaczliwie mu teraz potrzebne. Zawołał do siebie Hildę i Leona. — Posłuchajcie, to od premiera Macalistera. Zgadza się ze mną, że na północy i zachodzie Queenslandu potrzeba ??? więcej oddziałów, by stłumić agresywność czarnych. Napisał do Anglii, do ministra spraw wewnętrznych, domagając się, by brytyjska piechota stacjonowała w naszym stanie. — To rzeczywiście dobra nowina — rzekła Hilda. — I musisz się upewnić, że Newgate opublikuje tę informację. Ludzie odczują ulgę. — Ha! — triumfował Fowler. — Ale to nie wszystko. Ze względu na moje poparcie dla niego oraz planu emisji banknotów rządowych, mającego na celu poprawę tragicznej sytuacji finansowej ludności... — tu uniósł wzrok znad listu premiera i zrobił krótką pauzę, by wzmocnić efekt swoich słów — ...proponuje mi miejsce w rządzie! Leon bardzo się ucieszył. To istotnie stanowiło poważny zastrzyk optymizmu dla ojca, a poza tym oznaczało, że więcej czasu trzeba będzie spędzać w Brisbane. — Wspaniale — powiedział. — Czy możemy opublikować list premiera? — Nie. Usiądziesz i sporządzisz oświadczenie, szczególnie podkreślając zaszczyt, jaki stał się moim udziałem, oraz fakt, że robię coś, by pomóc ludziom. To powstrzyma narzekania. Cholerna szkoda, że list nie przyszedł w zeszłym tygodniu. Zabieraj się od razu do pracy. Oświadczenie sam zaniosę Newgate'owi. Czas, żebym zamienił słowo z tym skunksem. Pomimo wielkiej nowiny widok redaktora zgarbionego nad biurkiem przypomniał Fowlerowi poniedziałkowy numer gazety, co wcale nie znaczy, że na dobre wyrzucił z myśli tę obrzydliwą pierwszą stronę. Zamierzał z godnością powiedzieć dziennikarzowi, co o tym myśli, i na tym sprawę zakończyć. Teraz jednak zignorował poradę prawnika i obrzucił Newgate'a stekiem obelg. Zaskoczyło go, że ten przyjął atak spokojnie. — Czekałem na ciebie — westchnął. — Ja nie zmyślam wiadomości, Fowlerze, ja tylko je drukuję. Skoro już zrzuci- 200 łeś wszystko, co ci leżało na sercu, to chyba mogę wracać do pracy. — Praca? Oczernianie człowieka nazywasz pracą? __wrzasnął Fowler. — Drukowanie łgarstw o rodzinie w tej twojej szmacie? Należysz do najgorszych mętów, Newgate! Słyszysz? Do najgorszych mętów! Słyszeli go wszyscy, którzy znaleźli się w zasięgu jego głosu. Pracownicy redakcji skulili się nad biurkami, klienci przy ladzie od frontu wyciągali szyje, by mieć lepszy widok na to przedstawienie. — Wynocha! — Cosmo zerwał się na równe nogi. — Wyjdź z mojego biura! Nie będę dłużej tego tolerował. — Nie, tego nie — odparł Fowler — ale to możesz wziąć! — I rzucił na biurko oświadczenie przygotowane przez Leona. — To jest wiadomość. Chcę, żebyś ją opublikował, a jeśli tego nie zrobisz, będę wiedział, po czyjej jesteś stronie. Po stronie tego szubrawca Robertsa! — Nie mam nic wspólnego z Robertsem — wtrącił Newgate. Fowler natychmiast mu przerwał. — Spodziewam się zobaczyć to w druku. I żebyś nie zmienił ani jednego słowa. Cosmo wziął oświadczenie i przeczytał. Nie był zbyt silny, nienawidził awantur. Zdenerwowało go, że Fowler obraził go w obecności pilnych słuchaczy. — Nie widzę powodu, dla którego miałbym nie wydrukować tej informacji — oznajmił z całą godnością, na jaką było go stać, nie potrafił jednak zmusić się do złożenia gratulacji Fowlerowi, choć sytuacja tego wymagała. Zachowanie dziennikarza najwyraźniej uszło uwagi Fowlera. Triumfalnym krokiem opuścił redakcję, załatwiwszy sprawę, z którą tu przyszedł. Cosmo miał wrażenie, jakby dostał obuchem w głowę. Wpatrywał się ze złością w oświadczenie, wiedział bowiem, że musi podać informację, iż poseł z tego okręgu podniesiony został do godności ministra. Zdawał sobie sprawę, że gru-biaństwem byłoby, gdyby nie potraktował jej z należytym szacunkiem, wciąż jednak nie mógł dojść do siebie po ataku Fowlera. 201 Po południu, kiedy prawie już skończył składanie numeru, do redakcji przyniesiono depeszę od jego korespondenta w Brisbane. Cosmo wybuchnął śmiechem. Ależ oczywiście, wydrukuje oświadczenie Fowlera! Całe, bez skrótów. A obok wielkimi literami zamieści najnowszą rewelację. Natychmiast zabrał się do zmian na pierwszej stronie. W poniedziałek Laura nie czytała gazety. W domu robiła to przy śniadaniu, jeśli pierwsza zdołała ją złapać, jednakże jako gość Robertsów nie mogła tak się zachować. Tyler wyjechał wczesnym rankiem i Amelia, pękając z podniecenia na myśl o rychłych zaręczynach, zdominowała zupełnie rozmowę przy stole, za co Laura była jej wdzięczna. Poprzedniego wieczoru Tyler widział się z jej ojcem i reakcja Fowlera wcale jej nie zaskoczyła. Powiedział, że Laura może zostać w domu Robertsów. I dobrze. Miał prawo czuć się zły z powodu jej ucieczki, lecz sam też nie był bez winy. Postanowiła dać mu kilka dni, aż się uspokoi, a potem z nim porozmawiać. Nie bała się ojca, a teraz, gdy małżeństwo z Bobbym ????'?? stało się całkiem niemożliwe, na pewno ją wysłucha. Napisała jednak list z przeprosinami do kapitana ????'?, co przypomniało jej o pierścionku. Matka na pewno wzięła go z garderoby w hotelu, Laura w to nie wątpiła, i zwróci kapitanowi. Po południu weszła do kuchni po szklankę wody i zastała pokojówki skupione nad gazetą. — Co was tak zainteresowało? — zapytała, a one spłoszone zaraz się cofnęły. — Nic, panienko — odparła kucharka i złapała gazetę. — Pokażcie, jeszcze dzisiaj nie czytałam gazety. Wy już skończyłyście? Z ociąganiem spełniły jej prośbę. Jeden rzut oka na pierwszą stronę sprawił, że Laura pobiegła do swojego pokoju, by przeczytać artykuł w samotności. FIASKO! krzyczał nagłówek, pod nim zaś zamieszczono przerażająco dokładny opis wydarzeń z sobotniej nocy. Laura pośpieszyła na poszukiwanie Amelii, która myła włosy. 202 — Czytałaś to? — Tak. Jesteś sławna. — Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? — Tatuś nie chciał cię martwić. Choć ja nie widzę powodów, dla których miałabyś się martwić. Przedstawiono ac jako bohaterkę wieczoru. — Bohaterkę? Raczej kompletną idiotkę. Tyler tak to napisał, że można odnieść wrażenie, iż sama mu o wszystkim powiedziałam. A ja prawie w ogóle z nim nie rozmawiałam! Uprzedziłam, że nie chcę mówić o sobotnim wieczorze, i zobacz, co zrobił! To okropne. Amelia okręciła mokre włosy ręcznikiem. — Zawsze dramatyzujesz. Wcześniej czy później wszyscy i tak by się dowiedzieli, nawet gdyby nie napisano o tym w tej głupiej gazecie. — Powiedziałaś mu — oskarżyła ją Laura. — A on mnie oszukał. Amelia zaprzeczyła, wycierając energicznie włosy. — Nie oszukał, a tobie nie pozwolę, żebyś tak o nim mówiła, to by sprawiło mu przykrość. Jest dobrym dziennikarzem, zrobił, co do niego należało. Nigdzie nie napisał wprost, że od ciebie usłyszał, iż ojciec cię uderzył. — Nie, ale daje to do zrozumienia. — Lauro, proszę, przestań się złościć. Rozczesz mi włosy, tylko uważaj na węzły. Laura posłusznie wzięła grzebień i przy wtórze głośnych skarg Amelii zaczęła rozplątywać jej gęste czarne loki. — Teraz mój ojciec naprawdę się wścieknie. — Na litość boską, powinnaś była o tym pomyśleć, zanim uciekłaś z balu. I oddaj mi grzebień, za mocno ciągniesz. Laura zbyt była przygnębiona, by dłużej sprzeczać się z Amelią. Nie potrafiła walczyć z całym światem. Czy nie został nikt, kto sprawiedliwie by ją potraktował? Wyglądało na to, żenię. Może jednak powinna najpierw napisać do ojca. Listu nigdy nie doręczono. Boyd Roberts zaproponował, że pośle kogoś do domu Maskeyów, zamiast tego jednak wziął list do gabinetu, przeczytał wyjaśnienia i przeprosiny, po czym spalił. Pogodzenie się Laury z rodziną nie mieściło się w jego planach. Najlepiej zostawić rzeczy po staremu. 203 Brak odpowiedzi z domu będzie stanowił dla Laury kolejny dowód, że jej tam nie chcą, on natomiast da jej wyraźnie do zrozumienia, że w Pięknym Widoku jest mile widzianym gościem. Im dłużej z nią przebywał, tym mocniej jej pragnął a teraz była taka bezbronna. Jeśli Boyd przeprowadzi swój zamiar, co zawsze mu się udawało, Laura pozostanie w Pięknym Widoku. — Zadziwiające, jak szybko ludzie zmieniają zdanie — westchnął Leon. — Nie mógłbym być parlamentarzystą, wiąże się z tym za duże napięcie. Wczoraj ludzie odwracali się do nas plecami albo przechodzili na drugą stronę ulicy, dzisiaj zdejmują kapelusze i umawiają się na spotkania. Fowler wybuchnął śmiechem. Wysłał do premiera depeszę, w której przyjmował propozycję i sugerował, że powinien otrzymać tekę ministra rolnictwa, dziedziny najważniejszej dla jego wyborców. Zyskałby wówczas całkowitą władzę nad farmerami, mógłby doprowadzać ich do bankructwa lub pomagać w zbijaniu fortuny, a oni doskonale o tym wiedzieli. Napisał także list do premiera, depesza przeznaczona była głównie dla miejscowych. Naczelnik poczty i jego żona byli zawołanymi plotkarzami, a ponieważ do czasu ukończenia budynku poczty urząd mieścił się w sklepie, klienci doskonale się orientowali, jaką korespondencję wysyłano. A jutro wiadomość ukaże się w gazecie i powędruje do wszystkich farm w jego okręgu. — Wiedzą, po której stronie mają posmarowany chleb —powiedział do Leona.—Nie lada to zaszczyt mieć członka rządu pośród siebie. — Oczywiście—zgodził się Leon. Odczuł wielką ulgę, że sobotnie kłopoty straciły na ważności. — Teraz zapomną o balu. — Nie! Zapomną o trywialnych szczegółach, a zapamiętają, że był bardzo udany! Bo taki był. — Co zrobimy z Laurą? — Nic. Niech pije to piwo, którego nawarzyła. — A nie sądzisz, że pozostając u Robertsów, może znowu narobić nam bigosu? — Nie. Zapomnij o niej. Myślałem, żebyśmy jak najszybciej przenieśli się do Brisbane. Hilda też, a kiedy 204 oficjalnie zostanę ministrem, wydamy uroczysty obiad w hotelu Royal Exchange. — Fowler skrzywił się. — Z wielką przyjemnością tym razem nie zaproszę nikogo stąd. Rano obudził się w świetnym nastroju. Dzięki mocnej pozycji w rządzie zbliży się do realizacji marzenia o oddzielnym stanie na północy. Co ważniejsze, teraz miał fotel w garści. Roberts nigdy go nie dogoni. W ten wyjątkowo słoneczny poranek Fowler poszedł sam po gazetę. Wszedł do sklepu, zapłacił i nawet nie rzucając na nią okiem, zwinął i schował pod ramię, po czym wrócił do domu. Lecz tylko udawał obojętność. Papier zdawał się wypalać mu dziurę w marynarce; to była jego wielka chwila chwały i nie mógł się już doczekać, by o tym przeczytać. Wolnym krokiem przeszedł przez drogę, jakby chciał przespacerować się nad rzeką, po czym ukryty za drzewami, rozwinął gazetę. Poirytowany natychmiast zauważył, że jego sprawę upchnięto w krótkiej notce w lewym dolnym rogu. A potem jego oczy trafiły na nagłówek: HERBERT WRACA. Z rosnącym przerażeniem czytał, że z powodu kryzysu finansowego sir Robert Herbert powrócił na stanowisko premiera, zastępując Macalistera. „Jest to środek tymczasowy, zaaprobowany przez gubernatora Bowena", wyjaśniał autor. Mimo to sam ten fakt świadczył o niekompetencji Macalistera. Dalej było jeszcze gorzej. Gubernator Bowen odmówił zgody na emisję banknotów stanu Queensland, swoją decyzję uzasadniając tym, iż posunięcie takie byłoby niepraktyczne i wtrąciło stan w jeszcze głębsze długi. Oszołomiony Fowler wrócił do artykułu wstępnego, w którym chwalono Bowena za zapobieżenie tak dziwacznemu i nieprzemyślanemu posunięciu jak emisja banknotów. Zrobiło mu się niedobrze, gdy znowu wrócił do własnego oświadczenia; tu, czarno na białym, było jego poparcie dla tego właśnie planu, stojące w kompletnej sprzeczności z działaniami ludzi obecnie znajdujących się przy władzy. Zrobił kilka chwiejnych kroków, uświadamiając sobie, że wszystkie jego zamierzenia i nadzieje legły w gruzach. Pierwsza strona przedstawiała go jako kompletnego głupca. W polityce nie ma miejsca dla ludzi stawiających na złego konia. Fowler chwycił się gałęzi, by nie stracić równowagi. 205 Czując zamęt w myślach, próbował przekonać samego siebie, że to wszystko nieprawda. Skąd Cosmo ma te informacje? A potem dotarło do niego, że zapewne dostał depeszę. List do niego Macalister napisał przed ponad tygodniem. Krzyknął głośno, czując wielki ból w piersiach. Puścił gałąź i ruszył niepewnie, chcąc wrócić do domu, lecz ból się zwiększył i Maskey ciężko opadł na ziemię. Szum płynącej obok rzeki zmienił się w ogłuszający huk, Fowler otworzył usta, by zawołać o pomoc, ale zabrakło mu tchu i zaczął się dusić. Ocierające się o jego twarz sztywne źdźbła trawy były chłodne, ból minął. Fowler obojętnym wzrokiem patrzył, jak stronice gazety powiewają na wietrze, aż uniósł je silniejszy podmuch i rzucił na krzaki. Zdziwił się, dlaczego robi się coraz ciemniej... Dwaj rybacy znaleźli ciało Fowlera Maskeya nad rzeką Fitzroy za późno, żeby mu pomóc. Hilda Maskey rozpaczała, przywierając do syna. — Zabili go — szlochała.—Zabili! Ciągle mieli do niego jakieś pretensje, ciągle go krytykowali, robili z niego głupca w gazetach. Psuli wszystko, co próbował zrobić. — Spojrzała na Leona błagalnie. — Fowler był dobrym człowiekiem, prawda? — W jej głosie brzmiało niedowierzanie. — Tak, mamo. Znowu płakała. — Dlaczego urządzili na niego taką nagonkę? Fowler był porządnym i szanowanym człowiekiem, filarem miejscowej społeczności, a wszyscy się przeciw niemu zwrócili, nawet jego własna córka. I dziwić się, że nie wytrzymał? Umarł tam zupełnie sam. — Podniosła głos do krzyku. — Mam nadzieję, że są usatysfakcjonowani! Jego już nie ma, muszą sobie znaleźć kogoś innego, kogo też będą mogli wpędzić do grobu! Pokojówki krzątały się bezszelestnie. Leon dał matce środek uspokajający i usiadł w jadalni, by zastanowić się nad sytuacją. Omówił pochówek z przedsiębiorcą pogrzebowym, pozwolił dwóm przyjaciółkom Hildy posiedzieć z nią, czuł bowiem, że w takiej chwili potrzebne jest jej kobiece wspar- 206 cie, lecz poza tym żadnych gości nie przyjmował. Mas-keyowie, uznał z ulgą, skończyli już z tym miastem. Poszedł do gabinetu i napisał krótki Ust do Laury, powiadamiając ją o śmierci ojca. „Jednakże w obecnej chwili matka nie jest w stanie spotkać się z tobą. Z powodu twojego bulwersującego zachowania, które bez wątpienia także przyczyniło się do ataku serca ojca, nie jesteś mile widziana w tym domu. Mam szczerą nadzieję, że nie będziesz pogłębiać cierpień matki, narzucając się nam w tych smutnych chwilach." Czytając list od początku, pomyślał o ojcu. Uznał, że takie właśnie słowa skreśliłby Fowler, i poczuł się silny. Wreszcie zajął jego miejsce. Leon Maskey został panem domu. Jednakże Laura przyszła. Jak tylko otrzymała wiadomość, wskoczyła na konia i pogalopowała do miasta. Wyminęła pokojówkę we frontowych drzwiach i z twarzą zalaną łzami stanęła przed Leonem. — Co się stało ojcu? — zapytała. — Czy to prawda? Gdzie mama? Leon siedział za biurkiem Fowlera, teraz własnym biurkiem, i mierzył ją chłodnym wzrokiem. — Ciszej, proszę. Ojciec przewrócił się i umarł dzisiaj rano nad rzeką. Jeśli interesują cię szczegóły, możesz porozmawiać z lekarzem. Matka dała wyraźne instrukcje, że nie chce cię widzieć, i jeśli choć trochę ci na niej zależy, okażesz jej współczucie i zostawisz w spokoju. — Nie zrobiło na nim wrażenia, gdy zapłakana Laura opadła na fotel. — Będę ci wdzięczny, jeśli wyjdziesz, kiedy się opanujesz. — Leonie, nie mów tak do mnie — odparła wreszcie. — Nie mogę uwierzyć, że ojciec umarł. Biedny, nastąpiło to tak nagle. Mama będzie mnie teraz potrzebowała. Nie mogę odejść. — Nie masz wyboru. — Leon odwrócił się do niej plecami. — Ależmam. Tomój dom. Wiem, żejesteś zdenerwowany, Leonie, ale bądź rozsądny. — Jestem rozsądny i dokładam starań, żebyś ty nie przysparzała nam więcej powodów do zmartwień. — Rzucił testament Fowlera na biurko. — Przeczytaj to, jeśli chcesz. 207 Przekonasz się, że to już nie jest twój dom. Ojciec cie wydziedziczył i nie masz tu czego szukać. W duchu Leon nie posiadał się z radości. Fowler zostawił dom Hildzie oraz ustanowił znaczny fundusz, by zapewnić jej środki do życia. Cała reszta wielkiego majątku przeszła na svna który nie musiał się już dzielić z Laurą, jak to było w poprzednim testamencie. On, Leon, był bogaczem! Niema] muł ochotę podziękować Laurze, że tak nieodwolabie rozgniewała ojca. Dzięki niej zyskał fortunę i całkowitą niezależność. Leon już podjął decyzję, ze przekona Hildę, by sprzedała dom i jak najszybciej powróciła do Brisbane. W cywilizowanym świecie będzie szczęśliwsza, na jakiś czas tam się osiedlą. A później kiedy wszystko wróci do normy, Leon zamierzał wyjechać.'Zrealizować marzenia o Londynie i Starym Kontynencie. Trudno mu było zachować poważną minę, gdy w środku kipiał podnieceniem. Siostra sprawiała wrażenie, jakby me usłyszała tego, co powiedział o testamencie. A może jeszcze to do niej nie dotarło j. Kiedy pogrzeb? — szepnęła. — Jutro po południu, o trzeciej. Nabożeństwo odprawione zostanie w kościele anglikańskim. Wieczorem przychodzi do mnie pastor, omówimy szczegóły. Laura potrzebowała czasu, by przetrawić wiadomości, a Leon pragnął, by jak najszybciej odeszła. W jej obecności czuł się podenerwowany, jakby w jakiś sposób mogła zmienić cenny cudowny testament, jego bilet do wolności, do życia. — Mogę zabrać trochę ubrań? — zapytała nieśmiało. — Oczywiście. Dokąd mam odesłać resztę twoich rze- czy Do domu Robertsów, jak przypuszczam. Pozwolił sobie cicho prychnąć. __Naturalnie. Twoi przyjaciele Robertsowie! — Leonie — rzekła Laura błagalnie. — Nie chcę u nich być Nigdy nie powiedziałam tych rzeczy dziennikarzowi. W ogóle nic mu nie mówiłam. Napisałam do ojca i wszystko mu wyjaśniłam. ... ;„» — Może tak, ale on o twoim hscie słowem me wspomniał. A teraz, jeśli mi wybaczysz, mam mnóstwo do zrobienia. 208 Laura w korytarzu spotkała jedną z pokojówek. — Powiedz, proszę, mojej matce, że jestem tu i chciałabym się z nią widzieć. — Tak, panienko. Czekając Laura usłyszała znajomy histeryczny krzyk matki. Dziewczyna wróciła biegiem. — Przykro mi, panno Lauro, nie przyjmie panienki, panie powiedziały, że najlepiej będzie, jak panienka odejdzie. Pani Maskey bardzo przeżywa śmierć pani ojca, powiedziały, że nie chcą pogarszać sytuacji. — Uśmiechnęła się słabo. — Może za kilka dni? Jak pani matka poczuje się lepiej. Mały kościół był zapełniony do ostatniego miejsca, żałobnicy ciekawie zerkali na Laurę, która siedziała pomiędzy Amelią i Boydem Robertsami. Na cmentarzu odważyła się stanąć u boku matki, ta jednak syknęła spod czarnej woalki: — Odejdź ode mnie! Gdyby nie ty i twoi przyjaciele, mój mąż dalej by żył. Laurze zrobiło się słabo; odeszła wstrząśnięta. Cosmo Newgate ujął ją pod ramię. — Bardzo mi przykro — powiedział, powtarzając wyrazy współczucia, które spadały na nią ciężko ze wszystkich stron. Przystanęła i spojrzała na niego. — To pan, niegodziwcze, wydrukował te wszystkie kłamstwa o mnie, a ojciec panu uwierzył. Nigdy się nie dowie — ciągnęła głosem zduszonym przez łzy — że nie rozmawiałam z Tylerem Kempem o naszych sprawach rodzinnych. Nic mu nie powiedziałam. Cosmo patrzył, jak Laura odchodzi. — O Boże! — jęknął z rosnącym poczuciem winy. Umieszczenie informacji o włączeniu Fowlera do gabinetu Macalistera obok wiadomości, że gabinet ten przestał istnieć, wydawało się mu żartem, rewanżem za wybuch Fowlera. Owszem, ośmieszył go publicznie, lecz politycy powinni mieć grubą skórę. Już dręczyła go myśl, że pierwsza strona jego gazety mogła spowodować atak serca Fowlera, starał się jednak ją odpędzić. Teraz wiedział, że przyjmując kłam- 14 Nad wielką rzeką 209 stwa Kempa za prawdę, pogłębił rozdział w rodzinie Mas-keyów. Przeklinał siebie za ten poważny błąd. Powinien byłpójść do Laury, sprawdzić wiarygodność całej historii, to przecież nie było trudne. Ale Kemp umiał przekonywać. Cosmo patrzył, jak Laura wsiada do powozu Amelii Roberts, i było mu jej żal. Wstydził się, że to on odpowiada za jej cierpienie. Roberts, wysoki i elegancki w czerni, położył na grobie kosztowny wieniec. Cosmo niemal namacalnie wyczuwał zło emanujące z tego człowieka; był przekonany, że to Roberts stoi za tym wszystkim, a choć w oczach innych stanowił wzór praworządnego obywatela, dziennikarz poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie da się nabrać. Cosmo, drobny człowieczek w drucianych okularach, z nastroszonymi szpakowatymi włosami i nieporządnymi siwymi wąsami, stał przy grobie długo po tym, jak większość żałobników już się rozeszła, ściskając czapkę, zatopiony w myślach. Kiedy wreszcie wyszedł za bramę i ruszył ku słupkowi, do którego przywiązał konia, zobaczył, że czeka na niego Boyd Roberts. — Cosmo, wiem, że to nie jest najlepsza pora, ale chciałem zamienić z tobą słowo. — Na jaki temat? — Zastanawiałem się, czy chciałbyś sprzedać swoją gazetę. W tej akurat chwili, kiedy jego pewność siebie zmalała prawie do zera, Cosmo z radością pozbyłby się gazety, a z nią wyrzutów sumienia, jednakże przebiegły dziennikarz wziął w nim górę. — A kto chciałby kupić? — Ja. — Nie jest na sprzedaż. — Wszystko jest na sprzedaż. Podaj cenę. — Po co ci gazeta? — To nie twoje zmartwienie. Podaj tylko cenę, a ja ją zapłacę. Cosmo planował, że gdy „Capricorn Post" umocni się na rynku i zdobędzie odpowiednią liczbę nabywców, sprzeda gazetę z zyskiem i zajmie się czymś innym. Ale sprzedać ją Robertsowi po tej tragedii? Nigdy. 210 __Nie jest na sprzedaż — powtórzył. Tyle chciał powiedzieć Robertsowi, rzucić mu w twarz oskarżenia, lecz to nie była odpowiednia pora. Cosmo wyszedł ze slumsów Sydney, dzięki oszczędności i ciężkiej pracy nauczył się swego rzemiosła i zarobił dość, by założyć własną gazetę. Znał ludzi twardszych i okrutniej szych, niż ten dandysowaty oszust ze swymi nieudolnymi zbirami kiedykolwiek spotka, a teraz już wiedział, jaką miarą go mierzyć. Czas włączyć się do eleganckiej gry Robertsa. — Wielki Boże, Boyd, nie mógłbym sprzedać gazety. To moje życie. Co bym robił? — Mógłbyś otworzyć nową gdzie indziej. — O nie. To za dużo pracy. Tu jest mi dobrze. — Cosmo zobaczył zaciśnięte szczęki, zwężone oczy i wiedział, że czekają go kłopoty, ale to go nie powstrzymało. Nie teraz. Zmienił temat. — Co się dzieje na farmie Jocka McCanna? Słyszałem, że ją kupiłeś. — Owszem. — Ale stada sprzedano. Mówią, że farma jest opuszczona. — Bez problemu doprowadzę ją do poprzedniego stanu. — Miło mieć takie pieniądze. — Istotnie — uśmiechnął się Boyd. — Ale wróćmy do gazety. Zrobiłbyś na tym niezły interes. — Nie w tym rzecz, stary. Dobrze się tu czuję. Życzę miłego dnia. Muszę wracać do pracy. W następnym tygodniu Boyd trzykrotnie składał New-gate'owi propozycję kupna i za każdym razem słyszał odpowiedź odmowną. Tymczasem Cosmo, kierowany instynktem, upewnił się, że polisy ubezpieczeniowe na budynek, wyposażenie i jego osobę są w porządku. Dowiedział się, że ojciec zostawił Laurę Maskey bez grosza i że teraz znajdowała się w uprzejmych, czyniących dobro rękach Boyda Robertsa. Będąc kawalerem, Cosmo sporządził nowy testament, cały dobytek zapisując Laurze. Jeśli zaś chodzi o Boyda, wszystek swój urok i wdzięk kierował na ślicznego gościa. 211 Pod nieobecność Tylera Kempa Amelia cieszyła sie z towarzystwa Laury i szczerze o nią martwiła, śmierć bowiem otrzeźwiająco na nią wpłynęła. Po kilku wszakże dniach żałoba zaczęła ją nudzić i pod byle pretekstem uciekała przed smutkiem otaczającym przyjaciółkę. Kiedy przyjechał wóz z walizami Laury, zdenerwowała się, i to dość mocno. Laura tylko siedziała i patrzyła na wnoszone rzeczy, Amelia tymczasem marszczyła czoło. A jeśli ona dalej tu będzie, jak wróci Tyler? Czy aż nazbyt często nie tak bywało, że panowie ledwo ją zauważali w obecności Laury? A jeśli Tyler w niej się zakocha? Im więcej Amelia o tym rozmyślała, tym bardziej jej wyobraźnia szalała i ogarniała ją panika. A także zazdrość. — Jak długo zostaniesz? — zapytała Laurę, naturalnie uprzejmie i miło. Dziewczyna skurczyła się w sobie. — Niedługo — szepnęła. — Jesteście dla mnie tacy dobrzy. Ale wkrótce będę musiała stąd odejść. Potrzebuję tylko czasu, żeby się zastanowić, co dalej robić. — Przełknęła łzy. — To znaczy... dokąd... — Urwała. Prawda o jej strasznym położeniu przedarła się przez cierpienie, Laura nie potrafiła jednak zmusić się do przyznania, nawet przed Amelią, że jest nędzarką. że w obecnej chwili nie stać jej na wyprowadzenie się. Nawet gdyby miała dokąd. Może powinna napisać do stryja Williama do Anglii, ale oczekiwanie na odpowiedź potrwa kilka miesięcy. Gdyby tylko mogła otrząsnąć się z tej straszliwej depresji i pomyśleć jasno, na pewno znalazłaby wyjście. Co ludzie robią w takiej sytuacji? Zgodnie ze zwyczajem testament Fowlera został opublikowany i Amelia pobiegła do ojca. — Widziałeś? Fowler nie zostawił jej ani grosza. Ten podstępny Leon dostał część Laury. To przerażające. Co ona może teraz zrobić? — Coś wymyślimy — odparł Boyd spokojnie. — Na przykład? Ona nie może wiecznie tu mieszkać. — Nie zaprzątaj sobie tym swojej ślicznej główki. Dokąd się wybierasz? Tak ładnie wyglądasz. Amelia dumnie wypięła pierś. 212 — Nancy Leighton urządza wieczór muzyczny u siebie, bardzo wystawny. Ma nadzieję, że Gordon, jej wielbiciel, poprosi ją o rękę. — Chcesz, żebym cię tam odwiózł? — Nie. Pojadę powozem. Później po mnie przyjedzie. — Doskonale, w takim razie jedź i nie martw się o Laurę. — Powinieneś pogadać z Leonem, skłonić go, żeby się z nią podzielił. — Zobaczymy. Tego wieczoru Boyd polecił, by kolację podano na werandzie, na stole zastawionym na dwoje, pod pięknym gwiaździstym niebem. Sam zajął się szczegółami: latarniami oddalonymi od siebie na tyle, by rozpraszały cienie łagodnym blaskiem świec, szlachetnym białym winem i kryształowymi kieliszkami. Laura ledwo dostrzegła jego wysiłki. — Nie jestem głodna — powiedziała. Uśmiechnął się. — Tak przypuszczałem, moja droga, dlatego kazałem przygotować lekki posiłek. Trochę pasztetu, herbatniki, zimny kurczak i szynka. Zjedz, ile możesz. I napij się wina. Poczujesz się lepiej. Laura zjadła trochę, on zaś nie próbował nawiązać błahej rozmowy. Chciał, by swobodnie się z nim czuła. Po kilku lampkach wina zebrała się wreszcie na odwagę, by wspomnieć o testamencie ojca. — Jak podejrzewam, wiesz, co się stało, prawda? — Tak i bardzo mi przykro. — Nie wiem, co robić — powiedziała drżącym głosem. — Ani dokąd pójść. — Zacznijmy od rzeczy najważniejszych. — Boyd napełnił jej kieliszek. — Wypijmy za twoje zdrowie i urodę. Tego nie straciłaś. Laura zdobyła się na ponury uśmiech. — I co teraz są warte? — Proszę! — rozpromienił się Boyd. — Uśmiechnęłaś się. Robisz postęp. Wino pite na pusty żołądek zaczęło działać. Laura wzruszyła ramionami. 213 — Postęp donikąd. Zdajesz sobie sprawę, że nie mam złamanego grosza? — To chwilowe. Pieniądze nie są aż tak ważne. O wiele gorszym złem jest samotność. Pokiwała głową. Nigdy przedtem nie czuła się taka samotna i opuszczona, nawet tutaj, w domu przyjaciół. W końcu żyła na ich łasce. Zalała się rumieńcem, przypomi-nająć sobie, że narzuciła im swoją obecność, że oni jej nie zapraszali. Ogarnęła ją wdzięczność do tego człowieka i słuchała go z sympatią. — Kiedy Amelia wyjdzie za mąż — mówił ze smutkiem — nic nie będzie takie samo jak przedtem. Ona i Tyler przeprowadzą się do swojego domu, a ja zostanę tu sam jak palec. Nie mogę stawać im na drodze, życie toczy się dalej. Przypuszczalnie skończę jako samotny starzec. — Nieprawda — zaprotestowała Laura. — Dlaczego niby, na litość boską? Często się zastanawiałam, czemu powtórnie się nie ożeniłeś. — Nie spotkałem odpowiedniej kobiety. Laura oparła brodę na dłoniach, swobodniejsza teraz, gdy cudze problemy odwróciły jej uwagę od własnych. — Jeśli dobrze się rozejrzysz, znajdziesz ją bez trudu. Mężczyzna taki jak ty ma wiele do zaoferowania. — Miło z twojej strony, że tak mówisz. Ostatnio przyszło mi do głowy, że może jednak jest taka kobieta, ale wątpię, czy ona mnie zechce. — Dlaczego miałaby nie chcieć? — Może myśleć, że jestem za stary i zniedołężniały. Tym razem Laura uśmiechnęła się szczerze. — Wolne żarty. Westchnął, bawiąc się kieliszkiem. — Rzecz w tym — wyznał — że ona nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mi na niej zależy. — W takim razie musisz jej powiedzieć. Boyd, przecież nie jesteś nieśmiały? — W tym względzie jestem. — Odstawił kieliszek.—Nie mógłbym nawet brać pod uwagę innych kobiet, ponieważ widzę tylko uroczego gościa przebywającego pod moim dachem. 214 Laura utkwiła wzrok w talerzu, by ukryć ogarniającą ją panikę. Na pewno opacznie go zrozumiała. — Kogo masz na myśli? — wyjąkała. — Próbuję ci powiedzieć, że kiedy nas opuścisz, będę szalenie za tobą tęsknił. — Za mną? — Laura nie potrafiła pojąć znaczenia jego słów. — Nie bądź zakłopotana — powiedział łagodnie. — Wiesz bez wątpienia, jaka jesteś piękna. Nie chciałem nazbyt szybko o tym mówić, ale taka jesteś przygnębiona, że nie potrafię dłużej na to patrzeć, nie wyciągając do ciebie ręki. — Współczujesz mi — szepnęła. Uśmiechnął się. — O nie, moja droga. Aż takim dobroczyńcą nie jestem. Wiem, że martwisz się o swoją przyszłość, więc aby cię uspokoić, pozwól, że najpierw ci powiem, iż możesz zostać tutaj tak długo, jak zechcesz. Mam też nadzieję, że zaczniesz na mnie patrzeć nie jak na ojca Amelii, tylko jak na mężczyznę. Mężczyznę, który tak bardzo cię polubił, że robi z siebie głupca. — Och nie, w żadnym razie! — wykrzyknęła Laura. — Naprawdę. Ale to mnie zaskoczyło. Nie wiem, co powiedzieć. — Nic nie musisz mówić. Proszę cię tylko, żebyś się nad tym zastanowiła.—Nie mógł się powstrzymać, by nie zrobić jeszcze jednego kroku. — Jestem bardzo bogatym człowiekiem, Lauro, nigdy niczego ci nie zabraknie. Podarowałbym ci gwiazdkę z nieba, gdybyś za mnie wyszła. Wreszcie zostało to powiedziane. Laura długą chwilę milczała. Pragnęła, by ziemia się rozstąpiła i ją pochłonęła. Musiała jednak wziąć pod uwagę uczucia Boyda, jego oświadczyny były wielkim komplementem i nie chciała go zranić. — A jak na to zareaguje Amelia?—zapytała, starając się zyskać na czasie. — Byłbym wdzięczny, gdybyś na razie nie wspominała o tym Amelii — odparł. — Przypuszczalnie powiedziałaby, że jestem kompletnym osłem myśląc, iż możesz się mną zainteresować. 215 — Obawiam się, że nie tylko to — zauważyła Laura. — Pewnie tak, ale jak mówiłem wcześniej, Amelia będzie miała własne życie. Dzisiaj jednak nie wracajmy już do tego więcej. Nie ma powodów do pośpiechu. Karmię się tylko nadzieją, że poważnie się nad tym zastanowisz. A teraz z innej beczki. Postanowiłem urządzić boisko do krokieta, ale nie potrafię się zdecydować, gdzie powinno się znaleźć... Laurę zaskoczyła łatwość, z jaką Boyd zmienił temat i sprawił, że wieczór zakończył się miło. Później, w swoim pokoju, skonfundowana i zagubiona, długo zastanawiała się nad jego oświadczynami. Gdyby za niego wyszła, skończyły, by się wszystkie jej troski i zmartwienia, żałowała tylko, że wspomniał o majątku, ponieważ wyglądało to na próbę przekupstwa. Wyjdź za mnie, a nie pożałujesz. Laura przypuszczała, że mnóstwo kobiet uznałoby to za istotny aspekt, zapewniający „dobre małżeństwo", lecz ona buntowała się przeciwko tej myśli. Nie zamierzała pozwolić, by ktoś ją kupił. Z drugiej strony może niesprawiedliwie oceniała Boyda. Znał ją od dawna i jeśli chciał się z nią ożenić, to przynajmniej powinna okazać mu wdzięczność. Dziwne, ale poczuła się lepiej. Nie wiadomo, czy sprawiło to wino, oświadczyny czy też chwilowe zażegnanie jej najcięższej troski — gdzie jutro złoży głowę — lecz nabrała większej pewności siebie. Zastanawiała się nawet, jak by to było kochać się z Boydem Robertsem, i zaintrygowało ją, że myśl ta nie budzi w niej odrazy jak w przypadku Bobby'ego ????'?. Krótki i namiętny romans z Paulem uświadomił jej sens prawdziwych obowiązków małżeńskich. Nie była już głupiutką dziewicą, która szeroko otwierając oczy ze zdumienia, wkracza w stan małżeński. Jednakże, mówiła sobie przebierając się w koszulę nocną, nie kocha Boyda Robertsa i w żadnym razie nie może pozwolić, by okoliczności skłoniły ją do poślubienia kogoś z czystej desperacji. Boyd najwyraźniej wierzył, że teraz, gdy Laura zna jego intencje, będzie patrzeć na niego innym okiem i nieskrępowana poprzednimi względami, zakocha się w nim. To człowiek doświadczony, rozmyślała sennie, może miłość czasami rodzi się w taki sposób. Naprawdę bardzo go lubiła, a już na pewno szanowała. Może... 216 ROZDZIAŁ SZÓSTY W gruncie rzeczy Jeannie nie była już zła na Paula, ale nie zamierzała tak szybko dać mu spokój. Wielki dzień minął, dokładnie mówiąc była to ubiegła sobota. Bal u Maskeyów należał już do historii, i na tym koniec. Ominęło ich największe wydarzenie towarzyskie roku. Wkleiła zaproszenie do albumu z wycinkami, suknię wieczorową z szarej satyny schowała do blaszanego kufra. Razem z tym odpędziła też od siebie gniew, nie potrafiła jednak poradzić sobie z marzeniem, które nie chciało jej opuścić. I z tego też powodu rugała Paula na każdym kroku, niezdolna się powstrzymać od zjadliwych docinków i zrzędzenia. Nic dziwnego, że we wtorek z radością skorzystał z okazji i uciekł z domu wczesnym świtem, by razem ze wszystkimi pracownikami za nowym mostem na północnych pastwiskach odbudować szopę i zacząć spędzać stada, które przez ostatnie miesiące chodziły wolno. Także Jeannie z zadowoleniem pozbyła się mężczyzn. — Przysięgam — powiedziała Clarze — gdybym kiedykolwiek musiała pracować na swoje utrzymanie, w każdej chwili mogłabym znaleźć pracę w kawiarni. Clara przytaknęła. Odkąd MacNamara zaczął niepokoić się poczynaniami Aborygenów, wszyscy mężczyźni pracowali blisko domu, co oznaczało, że obie kobiety nie wychodziły z kuchni. Żadnemu nigdy jakoś do głowy nie wpadło, żeby samemu przygotować sobie jedzenie, skoro pod ręką był ogromny sagan, i ustawiali się w kolejce po poranną i popołudniową herbatę, a także po trzy główne posiłki. A nie były to wędzone mięsa, które zabierali w pole; tutaj pochłaniali wszystko, rogaliki, bułeczki, dżem. — Wolałabym nie karmić armii — stwierdziła Jeannie, patrząc na puste półki w spiżarni. — To straszne utrapienie. Ale dzisiaj nie będziemy pracować, należy nam się odpoczynek. Upiekę prawdziwy chleb, dość mam tego z proszkiem do pieczenia, a po południu wybierzemy się na ryby. Widziałam w strumieniu tłuste okazy, aż się proszą o patelnię. 217 — To mi pasuje — odparła Clara, co oznaczało, że jest I zachwycona. Uwielbiała łowić ryby. Często w niedzielne popołudnia pan MacNamara chodził z nimi w ulubione miejsce, spokojną polanę w cieniu płaczących wierzb. ??? były najwspanialsze chwile w całym tygodniu, tylko ich troje, śmiali się, żartowali, współzawodniczyli. Clara durzyła się w szefie i zazdrościła pani, że trafił jej się taki mężczyzna. Jeannie także miała sekret. Weszła do sypialni, żeby pościelić łóżko, i tęsknie spojrzała na skrzynię, która pomiędzy innymi jej najlepszymi rzeczami skrywała wieczorową suknię. Jeannie była dumna ze swych fizycznych sprawności, umiała bowiem doskonale jeździć konno, strzelać, pływać i łowić ryby, i wolałaby umrzeć, niż przyznać, że jest niepoprawną marzycielką. Jej marzenia były dość skromne, ale bardzo osobiste. Jeannie MacNamara wyobrażała siebie na tamtym balu. Razem z przystojnym mężem u boku znajdowała się w centrum uwagi. Długie włosy ułożyła jej fryzjerka w mieście i Jeannie wyglądała bardzo elegancko. Carlisle'owie z farmy Camelot, z którymi niedawno się zaprzyjaźnili, także tam byli. I szybko wszyscy dowiedzieli się, że ona i Paul to najbliżsi krewni Rivadaviów z Hunter Valley. Nawet Mas-keyowie musieli o nich słyszeć, Rivadaviowie należeli do znajomych gubernatora. I to nie tutaj w Queenslandzie, ale w Sydney, gdzie rezydował wicekról. I jeszcze jedno, Jeannie była dobrą tancerką, choć nikt nigdy jej nie uczył, i widziała siebie, jak tańczy do białego rana. A ludzie pytali: „Kim ona jest?" Westchnęła, marzenie zblakło. Niech będzie przeklęty ten jego upór! A co tam, nie szkodzi. Wciąż miała przed sobą wizytę Dolour i Juana. Naturalnie MacNamarowie nie będą w stanie zorganizować przyjęcia tak hucznego jak Mas-keyowie, mogą natomiast pojechać do Rockhampton i odebrać gości ze statku. I pójdą na obiad do jednego z hoteli. Może nawet zaproszą Maskeyów. Czemu nie? Czas wracać do obowiązków. Miała już dość płaskiego chleba z proszkiem do pieczenia, tym razem zrobi prawdziwy, w wysokiej foremce. Obie z Clarą dogodzą sobie kanapkami z szynką, a potem pójdą na ryby. 218 Szeregowiec Charlie Penny nie radził sobie z oddziałem, pod nieobecność kapitana ????'? żołnierze go nie słuchali, a on nic nie rozumiał. Wydawało mu się, że dowodzenie będzie proste, okazało się jednak wręcz przeciwnie. Opuścili farmę Sinclairów, na szczęście bez awantur w obecności białych, a może z powodu obecności białych, po czym ruszyli w kierunku gór. U stóp łańcucha zaczęły się przepychanki. Charliemu udało się zwędzić butelkę rumu, jego kumplowi Blackiemu Bobowi także; obaj nie mieli nic przeciwko podzieleniu się z resztą, ale kiedy wykończyli swoje zapasy, przyłapali Staną Hatboksa ciągnącego własny trunek i podwójnie pijanego. Pobili go i przeszukali jego rzeczy. Znaleźli prawdziwą wodę ognistą, domowej roboty nalewkę, którą Stan i jego brat Billy zakosili z sekretnej piwniczki pod szałasem oborowych. Nieoczekiwanie bardzo ich to rozbawiło. Oborowi na pewno się nie poskarżą, w obawie przed zdemaskowaniem bimbrowni, tak więc butelki, znalezione także w rzeczach dwóch młodych kuzynów, Josepha i Toma Curleyów, były doskonałym żartem. Rozpalili ognisko, choć nikomu nie chciało się gotować, wystarczył im alkohol. Tom Curley i Stan rzucili się na siebie z pięściami, ale wtedy Charlie był już zbyt pijany, by go to obeszło. Rano wstali wyczerpani, z potwornym bólem głowy i odpowiednim do tego nastrojem. Chcąc szybko wytrzeźwieć, Charlie w ubraniu wskoczył do jeziora, co do łez rozśmieszyło Toma Curleya, bo żeby dojść na głębszą wodę, musiał przedrzeć się przez różowe kwiaty. Charlie wiedział, że wygląda głupio, jak dziewczyna ozdobiona girlandą kwiatów, ale nie docenił humoru tej sceny. Po wyjściu z wody chciał ustawić oddział w szeregu, jak robił to kapitan Cope, oni jednak śmiali się i wygłupiali. Wziął waddy, naszpikowany gwoźdźmi palik, stanowiący skuteczną i przerażającą broń. Charlie znalazł ją w obozie, który kiedyś zaatakowali, zapewne była dziełem jakiegoś przedsiębiorczego Aborygena. Uderzył Josepha w ramię, a ten się zatoczył; było jasne, że Charlie nie żartuje. — Wy dwaj — krzyknął — Joseph i Tom, stańcie tam! Billy, pojedziesz z nimi, są pod twoją komendą. 219 Billy posłuchał i śmiejąc się w głos, poszedł na wyznaczone miejsce, wysoko unosząc kolana w parodii kroku defiladowego. Charliemu to wystarczyło. — Pojedziecie szlakiem wzdłuż wybrzeża, jak kazał kapitan, a my przez dolinę. Joseph i Tom, których postawa mniej lub bardziej przypominała pozycję na baczność, zgodzili się, natomiast Billy zaprotestował. — Nie wchodzi w grę. Nigdzie nie idę bez brata. — Ja jestem szefem! — wrzasnął Charlie, lecz Billy narzucił kurtkę na goły tors i złapał karabin. Ruszył naprzód, grożąc Charliemu, który także chwycił za broń. Stan wszedł pomiędzy nich. — To bez znaczenia, Charlie. Poślij Blackiego z tamtymi. Zaczęło się bez ostrzeżenia. Rozpierzchli się na boki, szukając schronienia przed gradem dzid. Joseph i Tom, którzy stali czekając na rozkazy, nie mieli żadnych szans. Pierwsze dzidy trafiły prosto w nich. Leżeli teraz na ziemi z oczami utkwionymi w drzewa. Billy i Charlie, nie dostrzegając śladu napastników, w panice wypalili w zarośla, pozostali natomiast przywarli do ziemi, bo i tak nie mogli użyć swoich strzelb, były za daleko. Dzidy wciąż przecinały powietrze, jedna trafiła Staną w bok. Jego krzyki zmieszały się z hukiem wystrzałów, aż wreszcie Charlie uświadomił sobie, że jest po wszystkim. Klnąc na czym świat stoi czekał, by się upewnić, że napastnicy odeszli. Kapitan Cope będzie go obwiniał. Charlie bardziej niż śmiercią Toma i Josepha przejmował się faktem, że zapomniał wystawić straże. Zadrżał. Gdyby wojownicy przyszli nocą, cały oddział byłby martwy. Jego towarzysze ostrożnie wyszli z kryjówek. Stan wciąż krzyczał. — Powiedzcie mu, żeby się zamknął—rozkazał Charlie. — Dostał cholerną dzidą! — wrzasnął Blackie Bob. Charlie zignorował go i razem z Billym poszedł przeszukać zarośla. Tak jak podejrzewali, odparli atak plemiennych wojowników, choć zabili tylko jednego. Najwyraźniej jego towarzysze nie mieli czasu zabrać ciała, lecz po nie 220 wrócą. Billy wyjął nóż i odciął prawe ucho, dowód śmierci. ]s[a próżno szukali więcej trupów, rachunek pozostał niewy-równany. — Bez sensu, Charlie — powiedział Blackie Bob, który do niech dołączył. Wskazał wzgórza. — Uciekli. Tędy. — Ilu? — zapytał Charlie. Blackie był z nich najlepszym tropicielem. — Pięciu i ten nieżywy. Idziemy teraz, złapiemy drani. Charlie pokręcił głową. — Nie bądź głupi. Jak za nimi pójdziemy, wpadniemy w pułapkę. Cały cholerny szczep na nas czeka, te dzikusy posiekają nas na kawałki. Billy poszedł sprawdzić, co z bratem, który leżał twarzą do piasku i jęczał z bólu, bo dzida wciąż kołysała się w jego boku. — Wyciągnijcie ją! — krzyknął. — Będzie bolało — ostrzegł Billy, trzymając dzidę nieruchomo i oceniając sytuację. Uff, odetchnął z ulgą, ostrze było drewniane, tylko jedna strona spiczasto zakończonego skrzydełka weszła pod skórę. — Masz szczęście, Stan, połowa ostrza tkwi w ciele. Zaraz się tym zajmiemy. Stan jęknął. Pozostali trzymali go, gdy Billy wyrwał dzidę i trysnęła krew. Charlie patrzył obojętnie, jak tamowali krew szmatami, którymi czyścili strzelby. Sam zajął się pochówkiem zabitych, bo trupy już obsiadły gęsto muchy. Był w podłym nastroju, wrzasnął na towarzyszy, żeby zostawili Staną i przyszli mu pomóc. Wiedział, że wykopali za płytkie groby, psy dingo bez trudu dorwą się do ciał, ale nic go to nie obchodziło, chciał jak najszybciej wynieść się z tego strasznego miejsca. Nad jeziorem panowała złowroga cisza, drzewa stały nieruchomo, a wodne ptaki gdzieś się ukryły, na pewno żeby uciec przed złymi duchami. Ponieważ zostali tylko we czterech i w każdej chwili mogli spodziewać się ataku dzikich czarnych, Charlie zignorował rozkazy ????'? i postanowił, że nie będą się rozdzielać, tylko razem pojadą przez dolinę. 221 — Cholernie niebezpiecznie teraz się rozdzielać — mruczał do siebie, przerzucając winę za ten krwawy incydent na kapitana ????'?. — Przeklęci biali żołnierze — powiedział do Blackiego. — Żyją sobie jak u Pana Boga za piecem, na nas zwalają brudną robotę. — Racja — zgodził się Blackie żałobnie. — I dostają lepsze żarcie. To przypomniało Charliemu, że jest głodny, i jeszcze bardziej się rozłościł. Białe oddziały miały lepsze racje żywnościowe, od czarnych oczekiwano, że wykarmią się tym, co sami upolują. Sinclair nie dał im nawet puszki fasoli, ale gdyby potężny kapitan Cope był z nimi, mieliby teraz pełno jedzenia. Nikogo nie obchodziło, że czarni tropiciele głodują, mają tylko od białych odpędzać śmierdzących dzikusów. Spojrzał na ponure wody jeziora. Wiedział, że pod płaszczem zielonych roślin aż roi się od ryb, obawiał się jednak dłużej zostawać w tym miejscu. Inni bez słowa się z nim zgodzili, ruszając ku swym wierzchowcom. Wsadzili Staną na siodło; cierpiał potworny ból, ale Billy go ostrzegł: — Musisz jechać albo nas tu zostawią, więc się trzymaj. Charlie, kapitan powiedział, że w górach pełno jest czarnych. Mają tam mnóstwo kryjówek. Nie pojedziemy w góry, tylko doliną. Charlie o tym wiedział. Wcale nie mieli jechać w góry, tylko patrolować doliny i łapać czarnych kręcących się po okolicy, nie zamierzał jednak pozwolić, żeby to Billy wydawał rozkazy. Jak każdy drobny biurokrata zrobiłby na jego miejscu, tonem, który sugerował, że nie zgadza się z towarzyszem, oznajmił, iż pojadą przez dolinę. — Ruszamy do farmy McCanna. Zdobędziemy jedzenie. Kiedy wsiedli, Billy chwycił dzidę. Była to dobra mocna broń, solidnie przytwierdzone podwójne ostrze wciąż się trzymało. Stan burczał coś pod nosem, lecz Billy wyjaśnił: — Złapiesz tym mnóstwo ryb, stary. Wyruszyli. To było w poniedziałek, choć w ich oczach każdy dzień był taki sam. Pojechali wąwozem, co okazało się błędem, ponieważ musieli przedzierać się przez gęsty las deszczowy. Zdenerwowani, rozglądali się wokoło. Blackie 222 zauważył, że szlaku tego najwyraźniej często używali czarni schodzący z gór, świadczyły o tym liczne ślady ich obecności. — Powiemy kapitanowi — dodał dumnie. — Pieprzyć kapitana — odparł Billy, a Charlie się z nim zgodził. Nie miał ochoty tu wracać. Droga była łatwa dla pieszych, o wiele trudniej pokonywało się ją na koniu, nie mówiąc już o tym, że jeździec stanowił idealny cel dla czającego się w mroku wroga. Wreszcie wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń i wzdłuż strumienia dotarli do domu McCanna. Mieli za sobą cały dzień nieprzerwanej jazdy, byli wyczerpani i głodni. Jednakże na miejscu przekonali się, że dom jest opuszczony. Zniknęły wszystkie, meble, pozostały tylko gołe ściany. Wrota stodoły stały otworem, w obejściu nie było żywego ducha. Kiedy Charlie uświadomił sobie, że farma jest pusta, wpadł we wściekłość. Przeszukali cały dom i znaleźli tylko resztki jedzenia, kilka puszek, spleśniały ser, w połowie opróżnioną butelkę dżinu, nic, czym mogliby napełnić brzuchy. Z zemsty wybili okna, wyrwali drzwi z zawiasów, rozwalili ściany, opętani szałem zniszczenia. A potem podłożyli ogień. Blackie złapał parę dzikich indyków, które upiekli w żarze, ugotowali też herbatę. Jedli, zadowoleni i ucieszeni, że tak skutecznie odpłacili białym. Stan odpoczywał pod drzewem. Wciąż odczuwał ostry ból, lecz krwotok ustał. Billy opatrzył ranę olejkiem eukaliptusowym, który znalazł w kredensie, i oznajmił, że brat na pewno się z tego wyliże. Pokazał też kolegom halkę znalezioną w pralni; zdjąwszy spodnie, upiął ją na chudych biodrach i biegał wkoło. Wszyscy ryczeli ze śmiechu, choć Charlie w pewnym momencie zapytał: — I jaki pożytek z pustej sukni, Billy? Czemu nie znajdziesz takiej, w której jest kobieta? — Znajdę ci kobietę, szefie, jak tylko wrócimy do miasta, możesz być pewny. Charlie pokiwał głową zadowolony, nie z obietnicy, lecz dlatego że Billy nazwał go „szefem". Nareszcie zrozumieli, kto tu dowodzi. Spod ciężkich powiek spojrzał wyniośle na towarzyszy. 223 — Wyruszamy o świcie. — Kciukiem wskazał ruiny za plecami. — Białym to się nie spodoba. Powiemy, że złapali-śmy tu złych czarnych, wielka bitwa. Joseph i Tom zginęli dostali dzidami. My dobrzy, zabiliśmy mnóstwo, resztę wypędziliśmy. Za późno, żeby uratować biedny dom. — Charlie uśmiechnął się złowrogo. — Dobra historia, co? Trzej tropiciele przytaknęli z entuzjazmem, po chwili jednak Blackie Bob dostrzegł skazę. — Kapitan Cope powiedział, że trzech ma jechać szlakiem koło wybrzeża. Charlie spojrzał na niego z niesmakiem. Niestety, Blackie miał rację. Charlie przez chwilę szukał rozwiązania. — Nie mogliśmy się rozdzielić. Wy tropiliście bandę, co schodziła z gór, a my pojechaliśmy za wami. — Cholera, to przecież jasne! — zawołał Billy. — I mam dzidę na dowód. I ucho. Po krótkiej dyskusji dopięli opowieść na ostatni guzik. Niepokoili się o groby Josepha i Toma, bo przecież nie pochowali ich na ziemi McCanna, miejscu niebyłej bitwy, wreszcie Blackie rzucił pogardliwie: — Białych nic nie obchodzimy. Chcą wiedzieć, gdzie są groby białych żołnierzy, a nie czarnych. Zgodnie pokiwali głowami. Rano Stan czuł się lepiej. — Mój brat to bardzo silny facet — oznajmił Billy z dumą, kiedy wsiedli na konie i ruszyli do następnej farmy, do Oberonu. Zdążyli już samych siebie przekonać, że byli bohaterami wielkiej bitwy, stracili dwóch ludzi, jeden jest ranny i mieli niesłychane szczęście, że uszli z życiem. Szef w Oberonie będzie zadowolony, nawet zrobi mu się ich żal, a to znaczy, że mogą liczyć na serdeczne przyjęcie i mnóstwo jedzenia. I tak bardzo się nie pomylili. Dwa psy zaczęły ujadać na długo przedtem, nim stanęli przed domem. Jeannie już na nich czekała ze strzelbą na ramieniu. Było wczesne przedpołudnie, wiedziała, że o tej porze żaden z mężczyzn nie wróci. Odprężyła się trochę na widok mundurów, zaraz jednak ostro zapytała: — Gdzie jest wasz oficer? 224 Charlie ściągnął cugle. — Pojechał do Rockhampton, psze pani. W zeszłym tygodniu. Kapitan Cope pojechał na ślubne przyjęcie. Cope! Słysząc to nazwisko, zupełnie się uspokoiła. Odwróciła się do stojącej za nią Clary: — Chodzi o to przyjęcie zaręczynowe, na które nas zaproszono. Pozostało jeszcze kilka pytań do zadania. — Co robicie na naszej ziemi? — Kapitan Cope dostał wiadomość — odrzekł zgodnie z prawdą Charlie. — Wasz szef posłał wiadomość, że za dużo złych czarnych w tych górach. Kapitan kazał mi tu przyjechać, gdybyście mieli kłopoty. Jeannie była zachwycona. — To nie Paul wysłał wiadomość — szepnęła do Clary — tylko ja. — Mnóstwo tu kłopotów — dodał Charlie. — Jakich kłopotów? — zdziwiła się Jeannie. A potem jej wzrok padł na Staną, który ciężko pochylał się nad siodłem; przesadzał, bo tak polecił mu Charlie, by wzbudzić w farmerach współczucie. — Co mu się stało? — Dostał dzidą, psze pani. Nieźle nas załatwili. Wielka bitwa z dziesięcioma... — Zapomniał, jaką liczbę przeciwników ustalili, i spojrzał na kolegów, którzy pokiwali głowami. Niech będzie. — Może dwudziestoma wojownikami. Dwaj nasi zabici. Dostali dzidami. — Uderzył kciukiem w szerokie piersi dla zilustrowania swoich słów. — Bang! Bang! Padli trupem na miejscu. — O mój Boże! — wykrzyknęła Jeannie. — Gdzie to było? — W domu McCanna. Wczoraj. — Ale tam nikogo nie ma. — Tym lepiej dla nich — odparł Charlie. — Wielka banda zaatakowała dom, spaliła go. Jeannie opuściła strzelbę i przerażona słuchała opowieści Charliego o bitwie. Jego trzej tropiciele z taką samą fascynacją przytakiwali jego słowom. — Gdzie jest reszta tej bandy? — zapytała nerwowo. — Nie wiem. Jak uciekli, nie wiedzieliśmy, co robić. Blackie mówił, żeby ich gonić, ale kapitan kazał tu przyjechać. 15 Nad wielką rzeką 225 Jeannie rozumiała. To było typowe dla czarnych, nie potrafili podejmować decyzji. Przypuszczalnie lepiej by zrobili, gdyby ruszyli w pościg za napastnikami, lecz nie mogła mieć do nich pretensji. Ten, który z nią rozmawiał, nie wyglądał na zbyt bystrego, żaden z nich tak nie wyglądał, po prostu wypełniali rozkazy, bo sami na nic by nie wpadli. Biedny kapitan Cope, pomyślała Jeannie, to musi być jak dowodzenie grupą tresowanych małp. — Może nam paniusia da trochę jedzenia — odezwał się Charlie — i będziemy jechać. Do Rockhampton. — Chciał jak najszybciej wrócićdo domu, ponieważ Billy zapewniał, że mówił poważnie. Znał kobietę, białą kobietę, która zdejmie przed nim majtki. Jest droga, ostrzegł Billy, bierze trzy szylingi; dla porównania młode Aborygenki kosztowały trzy pensy. Miesięczny żołd, lecz warto tak go wydać. Charlie nigdy nie zbliżył się do białej kobiety. Podniecał się na myśl o tym, mimo to dalej się targował. — Będzie musiała zrobić więcej, niż tylko zdjąć majtki — zapowiedział lubieżnie, a Billy zrozumiał, o co mu chodzi. — Jasne, szefie, to bardzo tłusta biała dama, dużo do oglądania. Samopoczucie Charliego poprawiło się, gdy jego historia spotkała się z dobrym przyjęciem. Napoją konie, wezmą żywność i pogalopują do miasta poszukać tej kobiety. Jednakże Jeannie miała inne plany. — Nie — rzekła mocnym twardym głosem, jakby była ich oficerem. — Zostaniecie tutaj. Nakarmimy was, potem pojedziecie porozmawiać z naszym szefem. Będzie chciał usłyszeć waszą historię. Niewykluczone, że każe się wam rozejrzeć po okolicy, na wypadek gdyby jacyś dzicy czarni się tu pojawili. — Omówiła to z Clarą. — Paul na pewno będzie chciał jak najszybciej się o tym dowiedzieć. Chyba musi pojechać do McCannów i zobaczyć, co tam się stało, chociaż teraz farma należy do tego Robertsa. — Nie potrafiła poradzić nic na to, że jest zadowolona ze zniszczenia domu McCanna. Gdyby sytuacja nie była tak niebezpieczna i tragiczna, bo przecież zginęło dwóch żołnierzy, tym razem niemal wzniosłaby okrzyki na cześć dzikusów. Ktoś wreszcie zadał Robertsowi bolesny cios. Jock McCann postawił dla 226 żony piękny duży dom, odbudowanie go będzie kosztowało fortunę. Charlie jednak nie był zadowolony. — Musimy wracać — oznajmił. — Tak kazał kapitan. — Wszystko w porządku — odparła Jeannie stanowczo. — Mój mąż wyjaśni wszystko kapitanowi Cope'owi. Najpierw musicie zdać relację panu MacNamarze. On tu jest szefem. — A gdzie on jest? — zapytał Charlie. Wiedział, że w pobliżu domu nie ma mężczyzn, w przeciwnym razie już by się któryś pojawił. — Pracuje — odparła Jeannie. — Powiem wam, jak się tam dostać. To tylko kilka godzin konnej jazdy stąd. Weźcie swojego towarzysza do stodoły, niech odpocznie. Może tam zostać, dopóki nie wrócicie. Jesteście pewni, że wszystko z nim w porządku? Stan czuł zmęczenie. — Znowu leci krew, psze pani! — zawołał chwyciwszy się za bok. Jeannie zobaczyła rosnącą czerwoną plamę na mundurze. — Czy rana jest zabandażowana? — Nie mamy bandaży. — Billy podtrzymywał brata, by nie spadł z siodła. — Ojejku! — wykrzyknęła Jeannie ze szczerą troską, po czym poleciła Clarze: — Biegnij po puder i opatrunki. Musimy się mu przyjrzeć. Tropiciele zsiedli z koni i wzięli Staną na ręce, tymczasem Clara wróciła z bandażami. — Zanieście go do stodoły! — zawołała Jeannie. — Szybko! Kiedy obie kobiety wyszły za bramę, Jeannie wciągnęła powietrze. — O Boże! Mój chleb się pali! Zostawiła Clarę z żołnierzami i biegiem wróciła do domu. Strzelbę oparła koło kuchennych drzwi, które szeroko otworzyła, przeklinając własne zapominalstwo, pomieszczenie bowiem pełne było dymu wydobywającego się z piekarnika. Na szczęście część wypieku chyba da się jeszcze uratować, stwierdziła. Złapała ścierki i zaczęła jedną po 227 drugiej wyjmować foremki, zanosząc je na stół. Wierzchy chlebów były poczerniałe, istniała jednak szansa, że nie całe się spaliły, wyrzucała więc bochenki, nożem odrywając te, które przywarły do blachy. Trochę to trwało, zdecydowała jednak, że nie pozwoli, by zmarnował się choćby okruszek. W końcu okazało się, że odciąć musiała prawie połowę. Resztę zawinęła w czystą ścierkę. — Niech to diabli! Niech to diabli! — mruczała pod nosem, wyrzucając poczerniałe okruchy do wiadra. Foremki należało wyszorować, póki były gorące, następna partia ciasta czekała, zawinięta w gazę. Jeannie zabrała się energicznie do pracy, przysięgając sobie w duchu, że tym razem nie zapomni o chlebie w piecu. Dołożywszy do ognia, wyprostowała się wreszcie, zarumieniona i spocona z wysiłku. I wtedy właśnie usłyszała krzyk Clary, pojedynczy, głośny, przenikliwy. Jeannie złapała strzelbę i wypadła za drzwi. To wszystko potoczyło się tak prosto, rozmyślał potem Charlie trwożnie, było jak zrobienie kroku, kiedy jedną stopę dostawiasz do drugiej. Nie dało się uniknąć kolejnych wypadków. Byli boso, buty mieli przywiązane sznurowadłami do siodeł albo plecaków. Kapitan Cope bardzo pilnował, by dbali o obuwie, ponieważ należało je wkładać przy pełnym umundurowaniu. Przez resztę czasu jednak czarni tropiciele uważali je za niewygodne i nieprzyjemne. Poprowadzili konie wydeptaną ścieżką do stodoły. Stan udawał, że rana jest gorsza niż w rzeczywistości, by wzbudzić współczucie drepczącej obok białej służącej. Charlie to pochwalał, bo na wiarygodności zyskiwała jego opowieść o zmyślonej bitwie. Dziewczyna także miała bose stopy. Nie pani, zauważył wcześniej Charlie, pani nosiła buty, ta tutaj jednak, nie spodziewając się gości, pracowała boso. Uśmiechnął się, obserwując drobne różowe stopy widoczne pod długą czarną spódnicą. Charlie czuł się doskonale, bardzo męsko, odkąd ta bystrooka biała pani uwierzyła bez zastrzeżeń w jego historię. Billy przyłapał go na spoglądaniu na różowe stopy i z lubieżnym uśmiechem mrugnął znacząco, jakby i on zadawał sobie pytanie, co też jeszcze kryje się pod spódnicą. 228 Nie musieli długo czekać. Kiedy okrążyli stajnie i dziewczyna odwróciła się, by ich ponaglić, za bardzo zbliżyła się do zarośli, zaczepiając o gałęzie spódnicą. Przystanęła, by się uwolnić, pokazując im białą halkę, taką samą, w jaką wystroił się Billy. Wszyscy czterej na wspomnienie tamtej chwili musieli stłumić śmiech. Przywiązali konie przed stodołą, po czym wnieśli Staną do środka i położyli na stosie worków. Dziewczyna uklękła obok niego, polecając Charliemu, by zdjął mu koszulę i rozpiął spodnie, tak by mogła obejrzeć ranę. Tylko raz spojrzała i wykrzyknęła: — To trzeba by zszyć! — Nie! — wrzasnął Stan. — Nie będzie mnie paniusia kłuła igłą. — Przynieś wody — zwróciła się do Blackiego. Kiedy podał jej bukłak, delikatnie obmyła zaschniętą krew, po czym pochylając się nisko, posypała ranę białym proszkiem. Billy nie odrywał wzroku od białej halki, teraz widocznej w całej okazałości. Zerknął na Charliego, który dokładnie wiedział, o czym Billy myśli, lecz zbyt był podniecony, by próbować go powstrzymać. Billy skoczył, kładąc ciężką dłoń na ustach dziewczyny, i oderwał ją od Staną. Gotowy do działania, Charlie odwrócił głowę ku Blackiemu. — Ty idź i pilnuj. Razem zaciągnęli dziewczynę w mroczny kąt i zaczęli zrywać z niej ubranie, wciskając jej twarz w ziemię. Charlie przejął inicjatywę, zakrywając usta Clarze, Billy wyjął wielki nóż, by ją przestraszyć, zmusić do uległości, bo kopała i walczyła z zadziwiającą siłą. Mimo to po chwili była już naga. Leżała, różowa i biała, ze sterczącymi bujnymi piersiami, a ich ogarnęła potężna żądza. Stan jak zaklęty patrzył na nóż, który Billy przyciskał jej do gardła. — Odezwiesz się, to cię potnę. Kiwnęła głową, w jej szeroko otwartych niebieskich oczach malował się strach. Charlie stoczył się z niej i rozpiął pasek. Nieoczekiwanie krzyknęła, straszliwie, przenikliwie, jej głos odbił się echem od ścian stodoły. Billy ani chwili się nie 229 wahał, z całej siły uderzył ją w szczękę i dziewczyna straciła przytomność. — To ją uciszy — powiedział. — Pośpiesz się, stary, ja jestem następny. Billy pociągnął kobietę bliżej ściany, korzystając z okazji, by popieścić bezwładne ciało, lecz Charlie zatrzymał się. — Czy ona żyje? — Był przesądny, jeśli chodzi o zmarłych, bał się, że jej duch może się na nim zemścić. — Tak — uśmiechnął się Billy —jest tylko nieprzytomna. Dotknij. Uniósł jej głowę, a Charlie położył dłoń na delikatnej ciepłej skórze, poczuł bicie serca i ucieszył się, że jednak może skorzystać z tej szansy. Jeannie biegła ze strzelbą w dłoni. Okrążyła stajnie i skierowała się ku stodole. Nikt nie musiał jej mówić, co się wydarzyło, pojedynczy krzyk i następująca po nim cisza były aż nazbyt wymowne, i przeklinała siebie za swoją głupotę. Czarni czy biali, obcy mężczyźni zawsze stanowili niebezpieczeństwo, a zwłaszcza ci tutaj. Ludzie powiadali, że to tylko tresowane dzikusy, lecz nie słuchała, nie zwracała na to uwagi. Zmyliły ją mundury, te cholerne mundury! Wsunęła się przez tylne drzwi. Mało brakowało, by ich zaskoczyła, lecz Billy, który stał twarzą do drzwi, w porę zobaczył kobietę ze strzelbą gotową do strzału, natychmiast też poderwał jęczącą dziewczynę na nogi. Odzyskiwała przytomność. Zasłonił się nią, nóż położył na jej gardle. — Odłóż broń, paniusiu — rozkazał — albo ją zabiję. Jeannie była wstrząśnięta i przerażona. Biedna Clara, zupełnie naga, w rękach tych bestii! Drugi z mężczyzn z rękami w górze cofnął się, a ranny klęczał i błagał: — Ja jej nie dotknąłem, psze pani! Nic nie zrobiłem! Jeannie zignorowała go, w półmroku szukając czwartego, choć teraz Clara była najważniejsza. Przytomność całkiem jej wróciła i dziewczyna zdała sobie sprawę, że ten bandyta, która ją trzyma, używa jej w charakterze tarczy. Nóż na gardle wydawał się bardzo ostry. — Proszę, niech pani nie strzela! — krzyknęła. — On mnie zabije! 230 Charlie i jego koledzy odnieśli wrażenie, że kobieta zawahała się, choć dalej trzymała ich na muszce. — Nic ci nie jest, Claro? — Nie — wyjąkała dziewczyna, mimo że szczęka pękała jej z bólu. — Więc przykucnij! — ryknęła Jeannie, a Clara natychmiast posłuchała. Osunęła się na ziemię ciężko jak kamień, odsłaniając Billy'ego. Jeannie strzeliła mu między oczy. Blackiemu zwłoka dała czas na zorientowanie się w sytuacji. Nie widział wprawdzie nadchodzącej pani, domyślał się jednak, że musiała wstąpić na wojenną ścieżkę. Okrążył stodołę i wśliznął się do środka w chwili, gdy strzeliła do Billy'ego. Natychmiast uderzył ją w tył głowy palikiem z gwoźdźmi. Druga kobieta leżała na ziemi, jęcząc i próbując zakryć swą nagość. — Musimy się stąd wynosić — powiedział Charlie. Było za późno, żeby martwić się o Billy'ego, teraz musieli ratować własną skórę. Na szczęście mieli sporo czasu. — Tej też przyłóż! — zawołał do Blackiego. Blackie wykonał rozkaz. Zabijał czarne kobiety i dzieci, biała dziewczyna niczym się od nich nie różniła, a palik świetnie się do tego celu nadawał. Uderzył Clarę w głowę. I znowu do głosu doszła przebiegłość Charliego. — Możemy zwalić winę na dzikich czarnych. Musimy tylko wysprzątać to miejsce, żeby nie zostały ślady krwi, Blackie. Pozbierali części ubrania dziewczyny i strzelbę kobiety i zanieśli dwa bezwładne ciała nad rzekę. Ponieważ obie jeszcze żyły, Charlie czuł, że powinni wziąć to, na co zasłużyli. — Jeśli kiedykolwiek nas złapią, będziemy żałować, żeśmy tego nie zrobili — wyjaśnił Blackiemu, który dostrzegł logikę w takim rozumowaniu. Stan, nie zważając na ranę, także się do nich przyłączył. Kobiety zbyt były oszołomione i słabe, by protestować, a kiedy było po wszystkim, Blackie dzidą, którą Billy wziął na pamiątkę, zabił obie. Zostawił je na płyciźnie, z dzidą tkwiącą w ciele Jeannie MacNamara, obok rzucił ubrania i połamaną strzelbę. Tropiciel Blackie znał się na śladach. Wysprzątał stodołę, lecz rozmyślnie zostawił odciski stóp w kurzu, bo wiedział, że 231 stanowią dobrą poszlakę, następnie rzucił palik Charliego koło drzwi. Uśmiechnął się. Biali policjanci będą się uważać za niebywale sprytnych, kiedy ustalą, co tu się wydarzyło. Albo tak im się będzie wydawało. Owinęli ciało Billy'ego w koc i przerzucili przez siodło. Potrzebowali jedzenia, przeszli więc przez dom, niszcząc wszystko, co wpadło im w ręce. Ze spiżarni zabrali mięso i odjechali, czując zapach palącego się chleba. Zamiast wracać do Rockhampton, skierowali się na farmę McCanna i pochowali Billy'ego w buszu. Po tych wszystkich przeżyciach i długiej jeździe trzech żołnierzy udało się na spoczynek. Byli pewni, że dobrze zatarli za sobą ślady, i nie mylili się. Ustalili, że następnego dnia wrócą do Oberonu i powiedzą, iż próbują wytropić dzikich po potyczce, w której trzech ich towarzyszy poległo. Zadowolony Charlie spał spokojnie. Strach ogarnął Paula MacNamarę i jego ludzi, kiedy dotarli na szczyt wzniesienia. Zapadł już zmierzch, lecz dom spowijała ciemność. — Nie ma świateł! — zawołał Gus. Spięli konie i pogalopowali. Paul był jak w gorączce. — Gdzie one są? — krzyczał, biegając od jednego zabudowania do drugiego. — Znajdźcie je! Przynieście więcej latarni! Wiedzieli, że w domu byli czarni. Jeden z oborowych twierdził nawet, że potrafi wyczuć ich zapach. Biali kradli, czarni niszczyli. Piec był zimny, w foremkach został obrzydliwy spalony chleb, co świadczyło, że napastnicy dawno odeszli. Nie zdziwili się, znajdując palik najeżony gwoźdźmi, już wcześniej musieli przyjąć do wiadomości straszliwą prawdę, że dzicy czarni napadli i uprowadzili obie kobiety. — Szukajcie! — krzyczał Paul. — Może gdzieś je wypuścili. Ty sprowadź pomoc!—zwrócił się do Danny'ego. — Jedź na farmę McCanna. — Nikogo tam nie ma, szefie —jęknął Danny żałośnie. — Więc jedź na południe, do farmy Narrabeen, a stamtąd do Litchfield. Wracaj ze wszystkimi mężczyznami, których uda ci się zebrać. 232 Wpatrywał się w zbocza gór poznaczone plamkami ognisk i przysiągł, że znajdzie napastników, nawet gdyby miał przeczesać każdy cal tego łańcucha. Ludzie z Oberonu systematycznie przeszukiwali teren, pługo w noc chodzili po pastwiskach dla koni, tratowali warzywniak, płoszyli niewielkie stado mlecznych krów i deptali młodą kukurydzę. Potem skierowali się ku rzece. W pewnej chwili usłyszeli odgłos wystrzału. — To Gus! — krzyknął jeden z mężczyzn i wszyscy pobiegli. Tylko Paul został z tyłu. Miał wrażenie, jakby na jego umysł opadła czarna zasłona, a nogi były z ołowiu, ścisnął kurczowo lampę i chwiejnym krokiem ruszył ku miejscu, gdzie często łowili ryby. Pojawiła się iskierka nadziei: może dziewczęta tam się ukryły. A potem Gus złapał go mocno pod ramię. — Chyba będzie lepiej, jak wrócisz do domu, przyjacielu. — Są tam?—Głos Paula zabrzmiał piskliwie, nierealnie. — Tak — odparł łagodnie Gus. — Przykro mi, nie można im już pomóc. — Nie żyją? Nie żyją? Na pewno? — Tak. Chłopcy się nimi zajmą, przyniosą do domu. Ty tam nie idź. Paul gwałtownie mu się wyrwał i pobiegł ścieżką ku kręgowi światła. Nie dowierzając, odsunął gałęzie płaczącej wierzby i zobaczył dwa nagie ciała, leżące groteskowo w nieruchomej wodzie. Latarnie rzucały upiorną poświatę na twarze i unoszone wodą włosy. Jego wzrok przyciągnęła kołysząca się dzida — uświadomił sobie, że tkwi w ciele Jeannie. — Usuńcie ją! — krzyknął przerażony i odwrócił się, niezdolny dłużej oglądać ten straszliwy widok. Było mu zimno, a równocześnie pocił się na całym ciele, później poczuł mdłości, żółć podeszła mu do gardła, jakby zaraz miał zwymiotować. A potem wszystko ogarnęła czarność. Zobaczyli, jak pada w wysoką trawę. — Szef! On zemdlał! — I dobrze — mruknął Gus. — Rozum nie był w stanie więcej przyjąć. Ja się nim zajmę. Przynieście koce, szybko, musimy okryć panie, zanim zabierzemy je do domu. 233 Odzyskawszy przytomność, Paul siedział i szlochał głoś-no, podczas gdy jego ludzie krzątali się przy Jeannie i Clarze. Nie potrafił znieść tego widoku. Gus podtrzymywał go, gdy szli w żałosnej procesji za dwoma barczystymi mężczyznami niosącymi drobne bezwładne ciała. Siedział samotnie do świtu, płacząc za nimi, dręczony ich cierpieniem i wyrzutami sumienia. Gus przyniósł czarną kawę, parującą i zaprawioną whisky, i okrył kocem przygarbione ramiona szefa. Swojego przyjaciela. Nie próbował z nim rozmawiać, na to będzie dość czasu. Poprzez czarną mgłę, przez grube ściany koszmaru Paul słyszał, jak jego ludzie chodzą po domu, jak łączą głosy w modlitwie. Sam także próbował się modlić, lecz nie potrafił, buntował się przeciwko Bogu, który widział taką nikczemność i nie podniósł swej potężnej dłoni. Bóg, który zezwala na równie straszne grzechy przeciwko naturze! Nie, nigdy nie wybaczy Bogu. I nie mógł wybaczyć sobie, że nie ochronił żony i jej młodej służącej. Biedna Jeannie. Gdzie są dzieci, których tak pragnęła? Paul zdruzgotany wspominał, jak wyśmiewał się z jej irytacji, żartował z niej, gdy bratowa została matką. „Mamy mnóstwo czasu", mówił. Mnóstwo czasu. Słowa te wróciły, by go torturować, grzechocą jak kamienie w pustych puszkach, pustych jak słowa. Biedna Jeannie. Myśli o niej były prawie atakiem na jego zmysły, wzmagały jeszcze cierpienie. Przez ostatnich kilka tygodni jej życia gniewała się na niego o ten przeklęty bal u Maskeyów. Paula zalały wyrzuty sumienia. Żona umarła w przekonaniu, że nie zależało mu na niej na tyle, by spełnić jej jedno drobne życzenie. Paul modlił się. Nie do Boga, lecz do Jeannie, by mu wybaczyła. Mówił, że miała rację, że to on zranił ją i wystawił na niebezpieczeństwo ich związek. Ogarnęła go rozpacz, bo gdyby Jeannie mogła go słyszeć i poznać jego najgłębsze myśli, gdyby dowiedziała się, że był jej niewierny, wówczas byłby zgubiony. Teraz było za późno, by jej to wynagrodzić. Umarła przerażającą, straszliwą śmiercią, on zaś nie ważył 234 się myśleć więcej o cierpieniu obu kobiet, bo chyba postradałby rozum. Kto to zrobił? Przysiągł, że odnajdzie i zabije morderców, nawet gdyby musiał szukać ich na końcu świata. Na końcu świata? zapytał sam siebie. Ziemia, jego ziemia kończyła się w tych górach. To tam mieszkały te bestie. Jeannie zawsze nienawidziła czarnych. Czy było to przeczucie, że pewnego dnia padnie ich ofiarą? On jednak nie słuchał. On, mąż, odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo, nie słuchał. Zostawił w domu dwie bezbronne kobiety. Nie miało sensu przekonywać się teraz, że zamierzał na stałe zatrudnić kowala, który trzymałby straż przy domu. Znowu za późno. Paul całą winą obarczył siebie, a jej rozmiar go przytłoczył. Nigdy nie będzie mógł sobie wybaczyć. Gdy do salonu, salonu Jeannie, wdarły się pierwsze promienie porannego światła, usłyszał jeźdźców galopujących w stronę domu, lecz nie był w stanie się poruszyć, dopóki do pokoju nie wszedł Gus. — Ruszamy w pościg, zobaczymy, czy uda się nam złapać tych drani. Paul z wysiłkiem wstał. — Ja też jadę. — Nie, ty tu zostaniesz. W drodze są kobiety, żeby... — zabrakło mu słów, wreszcie niezręcznie zakończył: — ...żeby dopilnować spraw. Będziesz im potrzebny. Posłaliśmy depeszę do rodziców Clary i powiadomimy rodzinę Jeannie. Chodź do kuchni na śniadanie. — Napiję się tylko herbaty — odparł Paul podążając za Gusem. Na werandzie otoczyli go przyjaciele i nieznajomi. W oszołomieniu przyjmował kondolencje. — Przydałby się nam jakiś czarny tropiciel—powiedział Gus ładując bandolier nabojami. — Najpierw objedziemy posiadłość. Wrócimy w południe. Wcześniej czy później ich znajdziemy. — O tak — potwierdził Paul mocniejszym głosem. — Znajdziemy ich na pewno, dopadniemy wszystkich. Gus usłyszał nienawiść i zadrżał; zastanawiał się, czy ten spokojny człowiek nie zmienił się nieodwracalnie. Kiedy w południe patrol wrócił, nie znalazłszy żadnych śladów Aborygenów, w domu były już trzy kobiety z sąsied- 235 nich farm. Gus podziękował im, wiedział, że musiały opuścić dom natychmiast i wyruszyć w drogę w środku nocy. Położyły ciała w pokoju gościnnym i zawładnęły kuchnią. Miały pozostać aż do pogrzebu, jak było w zwyczaju w tych stronach. Sierżant Jim Hardcastle, komendant policji, który przebywał w okolicy, przejął dowództwo nad pościgiem; powiedział Gusowi, że posłał do Rockhampton po wsparcie wojskowe. Później po południu obaj mężczyźni siedzieli z Paulem, próbując jakoś go pocieszyć, lecz on był niespokojny, miotał się pomiędzy rozpaczą a pragnieniem czynu. Kiedy na drodze pojawili się trzej tubylczy żołnierze, sierżant zerwał się z fotela i pobiegł im na spotkanie. — Cieszę się, że was widzę. Skąd się tu wzięliście? — Byliśmy u Sinclairów — wyjaśnił Charlie. — Wracając trafiliśmy na bandę u McCanna. Zabili trzech naszych, spalili dom. My ich tropimy. Wieści poruszyły zebranych w Oberonie. Każdy mógł przejechać szlakiem, którym podążali napastnicy; szli wschodnią stroną łańcucha, zabijając i plądrując. Kobiety odmówiły modlitwę dziękczynną, że McCannowie uciekli przed niebezpieczeństwem. Nie napadnięto na żadne farmy na południu, było więc jasne, że po popełnieniu tej straszliwej zbrodni złoczyńcy schronili się w górach. Paul wysłał do Rockhampton człowieka z depeszami do rodziny, w których powiadamiał o śmierci Jeannie i Clary i prosił o modlitwy za spokój ich dusz. Przyrzekł Ust, choć wiedział, że nigdy nie zmusi się do opisania swej tragedii. Z powodu klimatu pochówek musiał odbyć się możliwie szybko. W czwartek wieczór Paul stał samotnie nad grobami na niewielkim wzgórzu oddalonym od rzeki, z którego rozciągał się widok na dolinę. Nie potrafił na razie pożegnać się z Jeannie, mógł tylko złożyć przysięgę, że ją pomści. — Miałaś rację—mówił.—Zaproponowałem im pokój i oto co otrzymaliśmy w rewanżu. Zapłacą, wszyscy za to zapłacą. Będę ich ścigał aż do morza. Amelia wpadła jak burza do pokoju Laury, by podzielić się z nią wiadomościami. Wróciła właśnie z zakupów w Rockhampton, niezbyt udanych, jako że jeden sklep został 236 zamknięty, a w drugim nie było nic godnego uwagi. Przyszło jej do głowy, że pod nieobecność Tylera może uda jej się przekonać ojca, by zabrał ją do Brisbane, gdzie mogłaby wreszcie kupić coś porządnego. Ostatnimi czasy ojciec nie był zbyt zajęty. I Tyler dostałby za swoje, gdyby po powrocie przekonał się, że wyjechali... Choć z drugiej strony może lepiej nie. Tak czy owak przed posterunkiem policji tłoczył się tłum i już miała uciec, pomyślała bowiem, że to ci sami, którzy w wieczór zaręczyn Laury obrzucili kamieniami hotel Gol-den Nugget. Zaraz jednak dojrzała kilku znajomych, których w żadnym razie nie podejrzewałaby o udział w rozruchach, wmieszała się więc pomiędzy nich i wysłuchała wszystkich strasznych opowieści. — Nie powinnaś tu być—powiedziała jej żona pastora. — To nie są rzeczy dla młodych panienek. Ciekawość Amelii jeszcze wzrosła. Spotkała znajomego, Leitha Gordona, i kazała sobie szczegółowo opowiedzieć o wydarzeniach, które tak rozgniewały i wzburzyły mieszkańców. — Sama nie wiem, w co wierzyć — narzekała. Leitha nie trzeba było zachęcać, z przyjemnością zrelacjonował wszystko, co wiedział. Amelia była wstrząśnięta: dwie kobiety okrutnie zamordowane i zostawione nagie w strumieniu. Zakryła uszy dłońmi, nie chcąc się zastanawiać, dlaczego były nagie, zaraz jednak je cofnęła. — Jak się nazywały te kobiety? — zapytała szybko. Leith był kasjerem w banku. Znał jedną z nich, czy też raczej jej męża, Paula MacNamarę. — Sympatyczniejszego człowieka ze świecą szukać — powiedział. — Jego żonę widziałem raz, przyszła do banku. Miła dama. W głowie mi się nie mieści, że nie żyje. Zamordowana przez tych nikczemników. Ludzie wykrzykiwali, że coś trzeba zrobić z dzikimi czarnymi: „Raz na zawsze!" Domagali się podjęcia działań. Amelia tymczasem pośpieszyła do domu. Od progu zaczęła wołać przyjaciółkę. — Gdzie jesteś? — Tutaj! — odkrzyknęła Laura z bawialni, gdzie czytała książkę. Nie robi nic innego, tylko czyta, pomyślała poiryto- 237 wana Amelia. Ostatnio żadnego pożytku nie ma z jej towarzystwa, nawet jeśli wziąć pod uwagę żałobę. — Co się stało? Amelia Roberts miała swoje priorytety. Najważniejsze sprawy na początek. — Wiedziałaś, że ten dżentelmen, który wpadł ci w oko, był żonaty? — Masz na myśli Paula MacNamarę? — upewniła się Laura. — Oczywiście. Wiedziałaś? — Tak. — A skąd? — Powiedział mi. Amelia głośno wciągnęła powietrze. — Kiedy? — Był na tamtym niedzielnym przyjęciu w naszym domu — odparła Laura ostrożnie. — Był tam, a ty mi nie powiedziałaś? Nie pokazałaś mi go? Laura westchnęła. — Towarzyszył Grace Carlisle. Rozmawiałam z nim przez kilka minut. — Przynajmniej ta część była prawdziwa. — Jeśli pamiętasz — dodała z goryczą — miałam wtedy swoje problemy. — Tak, tak. A teraz posłuchaj. Paul MacNamara przestał być żonaty. — Czekała, aż ta wiadomość dotrze do Laury. — Jakże to możliwe? — Trzymaj się krzesła! —- wykrzyknęła Amelia. — Jego żona nie żyje. Zamordowali ją czarni. Na farmie Oberon. I służącą też! — O mój Boże! To straszne! Jesteś pewna, Amelio? — Naturalnie, że jestem. — Panie wielki, biedna kobieta. — Jemu za to nic się nie stało. Czarni przyszli, kiedy mężczyźni byli poza domem, przy pracy, i zabili obie kobiety. Ludzie mówią, że na szczęście nie mieli dzieci, bo też zostałyby zadźgane dzidami. — Zabili je dzidami? — zapytała Laura z przerażeniem. — Mówią, że gorzej jeszcze — szepnęła Amelia. 238 — O nie! — Powinnaś wysłać mu list z kondolencjami. Przypomnieć o swoim istnieniu. Laura z trzaskiem odłożyła książkę. — Jak możesz być taka niewrażliwa? — Niewrażliwa na co? Oboje przeżyliście tragedię, więc uprzejmy list od ciebie będzie chyba na miejscu, nie sądzisz? Wyobrażam sobie, że nawet by go ucieszył—dodała chytrze. — Nie, jeśli kierowałyby mną takie motywy — odparła Laura ostro. Amelia wzruszyła ramionami. — No dobrze, jak chcesz. Mam inne zajęcia. Laurze zrobiło się niedobrze. W normalnych okolicznościach należałoby wysłać list kondolencyjny, ale nie teraz. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co Paul czuje, nie wątpiła wszakże, iż jest ostatnią osobą, z którą w takiej chwili chciałby mieć kontakt. Nie zgadzała się z okrutnym podejściem Amelii, jakoby to otworzyło jej drogę. Przeciwnie, żałowała obu kobiet i żałowała Paula, współczuła mu w cierpieniu, jakie spadło na niego, gdy ich cierpienie się skończyło. Jej postawa zirytowała Amelię, która z ojcem rozmawiała o tragedii. — Tak, wiem — odparł cierpko. — Ci sami dranie spalili dom McCanna. McCann zbudował go z pięknego cedru. Wątpię, by zdawał sobie sprawę z jego wartości. Cholerna szkoda. Muszę wybudować nowy dom, a piekielnie trudno będzie skłonić robotników do pracy, kiedy czarni szaleją. — To dobrze, że Laura nie była żoną Paula MacNamary — zauważyła Amelia, podążając za własnymi myślami. — O czym ty mówisz? — Ma do niego wielką słabość. — Do kogo? — MacNamary. Założę się, że kiedy sprawa ucichnie, będzie ślub. Laura z niego nie zrezygnuje, jeszcze nie widziałam, żeby na kimś tak jej zależało. Boyd zachmurzył się, pozwalając córce dalej paplać. Jego pierwszą reakcją było odszukać Laurę i wytrząść z niej prawdę. Czy wykorzystywała go, czekając na powrót kochanka? Amelia mówiła o nich tak, jakby MacNamara 239 i Laura byli kochankami. Ijakie to wygodne, żejego żona nie żyje. Zastanawiał się, czy Fowler Maskey odkrył ich romans. Czy dlatego uderzył córkę? Dlatego Laura nie chciała wyjść za ????'?? Boyd zawsze podejrzewał, że kryje się za tym inny mężczyzna, odrzucił jednak to przypuszczenie, ponieważ Amelia, która lubiła wszystko wiedzieć, której uwagi nigdy nic nie umknęło, nie łączyła imienia przyjaciółki z żadnym wielbicielem. Aż do teraz! I w dodatku to MacNamara! Nigdy jej nie dostanie. Nigdy! Boyd Roberts miał rację. Uwagi jego córki niewiele umykało. A chociaż wcześniej nic nie dostrzegła, zaślepiona przekonaniem, że ojciec jest za stary, teraz przejrzała na oczy. Na kolację włożył swój wspaniały garnitur z kamizelką z jedwabnego brokatu, podał najlepsze wina, rozmawiał prawie wyłącznie z Laurą, jakby Amelii tam nie było. I zadawał pytania tonem domagającym się odpowiedzi, pytania podchwytliwe. Był zazdrosny! Nie tylko on. Amelia siedziała naprzeciwko, uśmiechając się, odgrywając własną rolę. Im dłużej obserwowała ojca, tym wyraźniej uświadamiała sobie prawdę. Nie odrywał wzroku od Laury, w jego oczach malowało się pożądanie, szokujące, acz jednoznaczne. Instynkt podpowiadał Amelii, że Laura o tym wie, bo spoglądała mu w oczy jak równemu sobie, a nie ojcu przyjaciółki. Jakaż była głupia, że wcześniej temu nie zapobiegła! Pozwoliła Laurze zająć swoje miejsce w domu, a co za tym idzie, przypuszczalnie też fortunę ojca! Rozmyślnie podjęła temat morderstw. Bo czemu nie? Wszyscy o tym gadali. Jednakże Laura niewiele miała do powiedzenia, wyraziła tylko głęboki smutek. Boyd napomknął, że jego dom w tamtej okolicy został spalony, i Amelia skwapliwie wykorzystała okazję. — Laura uwielbia farmy, naprawdę. Zamierza osiąść na farmie, hodować bydło i konie, prawda, Lauro? — Wychowałam się na farmie. To było dobre, wypełnione zajęciami życie. — Powinieneś zabrać ją na twoją farmę, posiadłość McCanna — zaproponowała Ameba ojcu. Pokręcił głową. — Nie teraz, to zbyt niebezpieczne. 240 __Ach tak, zapomniałam. Przecież tuż obok jest Oberon! Doczekała się nagrody: Laura stanęła w pąsach, a Boyd to zauważył. Nic nie powiedział, przyglądał się jej tylko uważnie, gładząc bokobrody — zawsze tak robił, gdy był w złym nastroju. Amelia uznała, że następnym krokiem będzie pozbycie się Laury z domu, co wszakże może nie być łatwe. Nie ośmieliłaby się zadzierać z Boydem, potrafił być bardzo nieprzyjemny, gdy ktoś wtrącał się w jego plany. Nie mogła też lodowatym traktowaniem wypędzić Laury, na pewno by to dostrzegł. Musi się nad tym zastanowić. Żałoba dała Laurze pretekst do trzymania się na uboczu; poza codziennymi przejażdżkami nie próbowała zapuszczać się poza granice Pięknego Widoku. Jednakże ta wymuszona bezczynność zaczynała drażnić jej niespokojnego ducha, sytuację zaś pogarszała świadomość, że nie ma pieniędzy. Nie poprosiłaby o nie, rozważała jednak, czy nie zwrócić się do Boyda o pożyczkę, którą spłaci — tak, ale kiedy? Nikt poza nim nie przychodził jej do głowy. „A skoro o tym mowa", ganiła się w duchu, „najwyraźniej w ogóle zapomniałaś, jak się myśli, tkwiąc tu i pozwalając, by mózg zarastał ci pleśnią." Przy lunchu Amelia oznajmiła jej swój najnowszy kapitalny pomysł. — Sklepy tu są beznadziejne. Poprosiłam tatusia, żeby zabrał mnie do Brisbane, bo chcę sprawić sobie naprawdę modne suknie. Zbliżają się moje zaręczyny, potrzebuję mnóstwa rzeczy. To będzie wspaniałe, uwielbiam zakupy. W Brisbane można oszaleć. Zostaniesz tu, jak wyjedziemy, prawda, Lauro? Boyd wszedł na koniec tej rozmowy. — Jeszcze nie powiedziałem, że pojedziemy, Amelio. Gdybyśmy się zdecydowali, Laura może nam towarzyszyć. Zmiana dobrze ci zrobi, moja droga. — Dziękuję bardzo, ale nie mogłabym, naprawdę — odparła. — Wy jedźcie. Nie chcę psuć wam planów. Tego wieczoru, gdy Amelia wyszła do przyjaciół, Boyd spacerował z Laurą. 16 Nad wielką rzeką 241 — Dlaczego nie chcesz z nami jechać? Spędzilibyśmy milo czas. Obiady w najlepszych restauracjach, teatry. Zrobilibyśmy sobie wakacje. — Raczej nie, dziękuję. — Ale czemu? — nalegał Boyd. — I tak nic tu nie robisz. Laura westchnęła. — Nie stać mnie wyjazd, czy tego nie rozumiesz? — Ależ rozumiem, tylko że pieniądze nie stanowią problemu. Dopilnuję, żebyście z Amelią kupiły, czego dusza zapragnie. — Nie. I tak korzystam z twojej dobroczynności. Więcej nie mogłabym przyjąć. Zbliżył się do niej i pogładził ją po twarzy. — Wiesz, że to nie dobroczynność, Lauro. Wiesz, co do ciebie czuję. Chcę cię rozpieszczać, sprawiłoby mi to największą w świecie przyjemność. — Objął jąi pocałował w usta z taką delikatnością, na jaką było go stać, choć bliskość jej ciała, dotyk warg wzbudziły w nim pożądanie. Niecierpliwie pociągnął dziewczynę do jej sypialni, po czym zamknął za sobą drzwi. — Nie, Boyd, proszę — powiedziała, gdy znowu wziąłją w objęcia. Uśmiechnął się do niej, tuląc ją mocno. — Kłopot z tobą, Lauro, polega na tym, że nie wiesz, czego chcesz. Bez trudu podniósł ją i położył na łóżku, przyciskając całym swym ciężarem, bo próbowała się uwolnić. — Pozwól mi tylko się pocałować — mruknął, przesuwając wilgotnymi ustami po jej ustach. — Nie odmawiaj mi chociaż tego. Gwałtownie odwróciła od niego głowę, całował ją więc w ucho, w ponętną szyję, pieścił piersi. Zaczął rozpinać jej bluzkę, pożądając smaku sutków, ale odepchnęła jego dłonie. — Dlaczego nie? — oponował. — Nie zrobię ci krzywdy. Nie rozumiesz, że jestem stworzony dla ciebie? — Wsunął silne ramię pod jej plecy i przytulił. — Jesteś namiętną dziewczyną, wyczuwam to w tobie. Potrzeba ci mężczyzny takiego jak ja. 242 — Puść mnie, Boyd, proszę — powiedziała zimno, wyrywając się z jego objęć. Jej odmowa rozwścieczyła go, nie stracił wszakże panowania nad sobą i lżejszym tonem rzekł: — Mógłbym cię wziąć tu i teraz, gdybym chciał. Nikt by mi nie przeszkodził. — Nie ośmieliłbyś się! — odpaliła ostro. Leniwie odsunął się od niej, pozorami obojętności zachowując twarz. — Nie chciałbym, moja droga. Jednakże miała rację. Patrzył, jak Laura zrywa się z łóżka, poprawia ubranie i splątane włosy. Wciąż była córką świętej pamięci Fowlera Maskeya, obecnie powszechnie żałowanego i wychwalanego pod niebiosa, a on stanął do wyborów. Był teraz jedynym kandydatem do fotela Maskeya. Czekał go wymarzony bieg aż do gmachu parlamentu. Nie mógł sobie pozwolić na skandal, a ta mała lisica podniosłaby wrzask na całe miasto. Stała sztywno, odwrócona do niego plecami, i czekała, aż wyjdzie. Tak, rozmyślał, ta na pewno by nie milczała. Z jego obserwacji wynikało, że rzuca się prosto w kłopoty jak spłoszony koń na za wysoki płot. — Przykro mi — skłamał.—Nie powinienem był cię tak denerwować, ale jesteś taka śliczna, to dla mnie bardzo trudne. — Sądziłam, że jesteś dżentelmenem — odparła. Wybuchnął śmiechem. — Nigdy nie ufaj dżentelmenom, oni są najgorsi. Przypuszczam, że to nieodpowiednia pora, ale czy rozważyłaś moją propozycję? — Pora jest absolutnie odpowiednia. — Laura spojrzała mu w oczy. — Jestem ci wdzięczna, Boyd, ale nie mogę wyjść za ciebie. — Rozumiem. Kogo w takim razie zamierzasz poślubić? Zamrugała, zmieszana jego pytaniem. — Jak to... nikogo. — Nigdy? — Uniósł brwi i zmierzył Laurę tak wyniosłym spojrzeniem, że gniew na niego wrócił do niej z całą mocą. Zbyt była zakłopotana jego poczynaniami, by powiedzieć mu, że to jego pocałunki zdecydowały za nią. Nie czuła 243 do niego nic poza odrazą, bo usta miał oślinione, i pragnęła tylko, by wyszedł i zostawił ją samą. — To nie ma nic do rzeczy — oznajmiła stanowczo. — Muszę jednak zapytać, jaka jest obecnie moja sytuacja? Wstał i ruszył ku drzwiom. — Nie martw się, może nie jestem dżentelmenem jak Maskey, ale w żadnym razie nie wyrzuciłbym z domu młodej damy. Możesz zostać, jak długo zechcesz. Kto wie? —Wzruszył ramionami. — Niewykluczone, że zmienisz zdanie. Dla Newgate'a także nadszedł czas podjęcia decyzji. Prawnicy reprezentujący Boyda Robertsa kilkakrotnie składali mu propozycję kupna gazety, lecz on odmawiał twierdząc, że nie sprzeda za żadną cenę. Miał własne plany. Liczył, że na pogrzebie Fowlera spotka Grace Carlisle, ale jej nie było. Udział w uroczystości wzięli jej dwaj synowie z żonami, jednakże on chciał zobaczyć się z nią; od dawna przyjaźniła się z Maskeyami i przypuszczalnie była najbogatszą i najpotężniejszą damą w całym okręgu. Cosmo dwukrotnie złożył wizytę Hildzie Maskey. Za pierwszym razem przyjął go Leon, Hilda odmówiła. Cosmo wstawiał się do Leona za Laurą, lecz na darmo. Za drugim razem Maskeyowie pakowali dobytek. — Nie możemy się doczekać, kiedy opuścimy to straszne miasto — powiedziała Hilda. — Masz tupet spodziewając się, że cię przyjmę po tym, co zrobiłeś mojemu biednemu drogiemu mężowi. — Przyszedłem w sprawie Laury. Słyszałem, że jest bez grosza. — A co cię to obchodzi? — Kogoś to musi obchodzić. Wyjaśniłem Leonowi, że ludzie źle ocenili Laurę, i mam nadzieję, że ty, Hildo, jej matka, nie opuścisz jej. Hilda, która pakowała srebro, z trzaskiem rzuciła łyżki do puzdra. — Nie opuszczę? Cóż to za szlachetne słowa! Jak sobie pościeliła, tak niech się teraz wyśpi. — Hildo — prosił Cosmo — popełniłem błąd i jest mi niewymownie przykro, ale to inna sprawa. Laura mieszka u Robertsów, a nie powinna tam przebywać. 244 Hilda prychnęła. — Cieszę się, że choć w jednym się zgadzamy. Wybrała Robertsów przeciwko własnej rodzinie. Nawet na pogrzeb przyszła z nimi. — Nie masz racji. Przywieźli ją, zachowaliby się źle, gdyby tego nie zrobili. Proszę, Hildo, okaż serce. Jeśli ty jej nie przyjmiesz, to dokąd ma pójść? — Nie obchodzi mnie, dokąd pójdzie. A co do pana Robertsa, to drogę ma teraz wolną. Chciał zdobyć fotel Fowlera i może go sobie wziąć. Nie musi nawet czekać, aż premier ogłosi powszechne wybory, wkrótce odbędą się wybory uzupełniające na miejsce drogiego Fowlera. Roberts pójdzie do parlamentu, a ja mam nadzieję, że zmartwienia jego też zabiją. — Roberts nie wygra — powiedział Cosmo, Hilda jednak machnęła tylko ręką. — Nie dbam, kto wygra — rzekła z goryczą. — Nigdy nie doceniali Fowlera, mogą iść do diabła, jeśli o mnie chodzi. Tego wieczoru Cosmo usiadł i napisał długi list do Grace Carlisle. Przedstawił w nim sytuację polityczną w Rockham-pton, z Boydem Robertson jako jedynym kandydatem. W nadziei że jej nie urazi, Robertsa nazwał człowiekiem bez charakteru, który nie nadaje się na żaden urząd publiczny, a tym bardziej do Zgromadzenia Narodowego ustanawiającego prawa. Dodał, że próbując znaleźć drugiego kandydata, zwrócił się do kilku szanowanych obywateli, lecz usłyszał, że albo nie mogą sobie pozwolić na luksus pełnienia darmowej funkcji, jakkolwiek zaszczytnej, albo własne sprawy zajmują im za wiele czasu. Ta przerażająca sytuacja, stwierdził, może mieć fatalny wpływ na młodą społeczność, zbyt naiwną, by dojrzeć prawdę pod szlachetnymi pozami przyjmowanymi przez bogatego i niebezpiecznego człowieka. Cosmo miał nadzieję, że Grace pośród farmerów znajdzie wartościowego kandydata. „Tymczasem", pisał, „zamierzam stanąć do wyborów. Czyniąc to, mogę poruszyć wyborcami, tak by nie zaczęli traktować tej elekcji jako nieszczęścia, które i tak nie ma wpływu, więc nie muszą się nad nim zastanawiać. Jeśli jednak znajdzie pani kandydata, 245 będę szczęśliwy i z wielką ulgą się wycofam. Do tego czasu mogę utrzymać fortecę." Później, uderzając w ton bardziej osobisty, Cosrn0 wyjaśnił sytuację Laury Maskey. „Wiem, że zawsze darzyła pani przywiązaniem tę nieszczęsną dziewczynę, i mam nadzieję, że będzie pani mogła jakoś zainterweniować." Następnego dnia w „Capricorn Post" pojawił się nagłówek: COSMO NEWGATE KANDYDATEM W WYBORACH. Cosmo przedstawił swój życiorys, w artykule wstępnym zaś przyrzekł, że w następnych dniach gazeta opublikuje sprawiedliwe omówienie sylwetek i zamierzeń obu kandydatów. Podszedł do łóżka, śmiejąc się do rozpuku. W przypadku Robertsa będzie to ujawnienie jego nikczemności i nie skończy się na jednym artykule. Nawet gdyby Roberts podał go do sądu, szkoda zostanie wyrządzona. Cosmo zepchnie drania ze szlaku. Amelia nigdy nie widziała ojca w takim gniewie. Krzyczał nawet na nią! — Gdzie ten cholerny Tyler się podziewa, kiedy go potrzebuję? Przeczytawszy gazetę, pobiegła do pokoju Laury. — Dlaczego tak się złości? Przecież nikt nie będzie głosował na tego głupiego Newgate'a. — Jest właścicielem jedynej gazety — wyjaśniła Laura. — Boyd będzie miał szczęście, jeśli ukaże się o nim choć drobna wzmianka. — Ale czy to ważne? Bo skoro ojciec jest dobrze znany i bardzo szanowany... W następnym numerze jednak rozpoczął się atak na Boyda Robertsa. Dziewczęta wstrząśnięte czytały, że zamieszany jest w bezprawne zajmowanie działek, wymuszanie praw do odkrywek oraz tajemnicze zniknięcie kilku kopaczy. Artykuł kończył się zapowiedzią, że w tej sprawie wypowiedzą się Jock McCann, który obecnie przebywa daleko poza granicami okręgu, oraz inne osoby. — To wszystko kłamstwa! — krzyczała Amelia. — Tatuś mówi, że to wszystko kłamstwa. Nie da się tego powstrzymać? 246 __Może oddać sprawę do sądu — odparła Laura, lecz wiedziała, że to potrwa. Martwiła się. Zawsze lubiła New-eate'a, stalowego człowieczka, który mówił z szybkością karabinu, on jednak ją zawiódł. A teraz... Czy pisał prawdę 0 goydzie? Jak daleko mogą posunąć się ludzie we wzajemnym obrzucaniu się oszczerstwami dla osiągnięcia celów politycznych? Ponieważ „Capricorn Post" ukazywał się tylko dwa razy w tygodniu, dziewczęta nerwowo wyczekiwały poniedziałku. Amelia podczas kolacji zwróciła się do ojca: — Dlaczego go nie powstrzymasz? Zrób coś! — Będę miał przygotowane pamflety, jak tylko znajdę tego cholernego Tylera! — odparł gniewnie. — Newgate ma jedyną prasę drukarską w mieście. Nie mogę pisać ich ręcznie. Muszę się dowiedzieć, co kupić i gdzie. — Ale ludzie gadają! — krzyknęła Amelia. — Dzisiaj w mieście nikt ze mną nie rozmawiał. Wszyscy mnie zignorowali. A państwo Gordonowie w sobotę wieczór wydają przyjęcie z okazji urodzin Leitha i mnie nie zaprosili! — Na litość boską, zamknij się! — wrzasnął Boyd i wypadł z pokoju, po drodze zabierając z komody butelkę whisky. Amelia zalała się łzami, Laura zaś poczęstowała się kolejną lampką lekkiego białego wina. Całe to zamieszanie przynajmniej na jakiś czas odwróciło od niej uwagę. Dzisiaj były jej urodziny, dwudzieste pierwsze, lecz wolała o tym nie wspominać, by nie prowokować prezentów, które jeszcze bardziej uzależniłyby ją od Boyda Robertsa. Wiedziała, że matka i Leon nie zapomnieli, i od rana miała nadzieję, że się do niej odezwą. Zawsze uważali urodziny za uroczystą okazję i Laura sądziła, że może skorzystają ze sposobności, by zrobić krok ku zgodzie, odpowiadając na przykład na list, który do nich napisała. Godzina wszakże mijała za godziną, wraz z chłodem wieczoru nadeszła mrożąca krew w żyłach świadomość, że nie może liczyć na wybaczenie. Amelia powiedziała jej, że dom przy Quay Street został wystawiony na sprzedaż, a Hilda i Leon wyprowadzają się z Rockhampton. Nie zaskoczyło to Laury — oboje nie lubili tego miasta — choć jeszcze bardziej ją przygnębiło. Jednakże po śmierci ojca żadne inne wydarzenie, nawet niespodziewa- 247 ny afekt Boyda, nie wydawało się aż taką katastrofą, i Laura nie pozwalała sobie pogrążać się w depresji. Brawura, o którą tak często ją oskarżano, teraz była zaletą, i dziewczy. na zaczęła odzyskiwać pewność siebie, która ostatnio ją opuściła, powodując paraliż woli i umysłu. Teraz, powiedziała sobie, muszę przestać się martwić i zabrać do działania. Mam mnóstwo przyjaciół, prawie wszyscy to właściciele ziemscy. A rodziny na oddalonych farmach zawsze szukają guwernantek. Laura wiedziała, że ma przewagę nad kobietami nieprzywykłymi do życia w ??-szu, a poza tym rodziny te ją znają. Podkradła papier Amelii i napisała do kilku kobiet, proponując usługi guwernantki i prosząc o odpowiedź na poste restante. Później pożyczyła od przyjaciółki dziesięć szylingów i pojechała do miasta, zastanawiając się, co też ją opętało, że do tej pory kryła się za wrotami Pięknego Widoku. Kiedy szła ulicą, ludzie kłaniali się jej, rozmawiali z nią, wyrażali współczucie z powodu śmierci ojca. Wzruszyło ją, że świat jednak się nie zmienił, jest taki jak dawniej. Podała listy naczelnikowi poczty zaznaczając, że spodziewa się odpowiedzi. — Dostarczę ci je, Lauro — odparł uprzejmie. — Dziękuję, panie Duncan, ale wolałabym, żeby je pan zatrzymał. Sama po nie przyjadę. Laura zamierzała zachować swoje plany w tajemnicy. — Rano wyjeżdżam na farmę Airdrie — zapowiedział Amelii Roberts. — A gdzie jest ta farma? — Och, na litość boską, dlaczego przynajmniej czasami mnie nie słuchasz? To moja farma i mam powyżej uszu, że ciągle nazywa się ją farmą McCanna. Boyd był przekonany, że wszyscy sprzysięgli się, by go zirytować. Czas zabrać się do roboty; ostatnio był zbyt spokojny, pozwalał, by sprawy toczyły się własnym torem, zamiast trzymać rękę na pulsie. Od jakiegoś czasu nie miał wiadomości od zarządcy kopalni Starlight, więc jemu też powinien złożyć wizytę, zobaczyć, co porabiają kopacze. 248 To poprawiło mu nastrój. Boyd lubił podniecenie i ciągły nastrój oczekiwania, które panowały na polach złotonośnych. Po drodze dokładnie się rozejrzy. Może to oznaczać objazd, nigdy jednak nie wiadomo, na co trafi, warto więc, by sprawdził parę miejsc osobiście. Amelia się zmartwiła. — Powiedziałeś, że na razie zbliżanie się do farmy jest zbyt niebezpieczne. — Dla kobiet, ale nie dla mnie. Będą ze mną moi ludzie. — Nie skończyli boiska do krokieta — odparła z pretensją w głosie. — To może poczekać. Chcę się przyjrzeć domowi, może coś ocalało z pożaru. Ludzie mówią, że spłonął do szczętu, ale nie spotkałem nikogo, kto tam był, może to tylko plotki. Niewykluczone, że coś zostało. Chcę to zobaczyć na własne oczy. Każę usunąć zgliszcza i oczyścić miejsce pod budowę. — A dzicy czarni? Mogą znowu zaatakować. Boyd zmarszczył gniewnie czoło. — Zajmę się nimi, nie zbliżą się do farmy na odległość ryku byka. — A ja zostanę tu sama. — Amelia wydęła usta. — Wiele razy byłaś tu sama. Masz służbę, stajennych i Laurę. Czego jeszcze chcesz? — Myślałam, że zabierzesz mnie do Brisbane na zakupy. — Później — burknął. — A kiedy wróci Tyler Kemp, czort wie, gdzie się podziewa, powiedz mu, żeby został w mieście, mam dla niego robotę. — Jaką robotę? — Przestań mnie wreszcie wypytywać! Za dużo mam na głowie. Idź i znajdź sobie jakieś zajęcie. I była jeszcze sprawa Newgate'a. Głupiec, nadął się jak indor i myśli, że może zostać posłem. Ten konus! Jako kandydat sam Cosmo nie był wart złamanego grosza, lecz jako właściciel przeklętej gazety, który dwa razy w tygodniu będzie dopiekał Boydowi, stanowił prawdziwe zagrożenie. Niepochlebne artykuły wkrótce mogą sprawić, że odwrócą się od niego wszyscy wyborcy w Rockhampton, tak więc problem należało rozwiązać. I to szybko. A można to było zrobić w prosty sposób. 249 Boyd planował, że kiedy ze swoimi ludźmi znajdzie się poza miastem, na kilka dni rozbiją obóz w buszu, a potem wyśle dwóch z powrotem, żeby pod osłoną nocy zniszczyli tę cholerną drukarnię. Będą mieli doskonałe alibi. Zamierzał po południu zrobić zapasy w mieście, informując kogo się da, że wyrusza na północ obejrzeć spalony dom oraz wesprzeć pościg za mordercami dwóch kobiet. Ludzie przyjmą to dobrze, tragedia wciąż budziła żywe uczucia. Mówili, że Paul MacNamara ciężko ją przeżywa. Może teraz zgodzi się sprzedać farmę, by uciec od przerażających wspomnień. Myśli Boyda wróciły do Laury. Co łączyło ją z MacNamara? Zaraz jednak się uśmiechnął. Biedny MacNamara, tyle grozi mu niebezpieczeństw, nieszczęśnik łatwo może nadziać się na dzidę albo paść ofiarą innego wypadku. Warte rozważenia. Istotnie, warte rozważenia. Po wyjeździe Boyda w Pięknym Widoku zapanował spokój i Laura poczuła, jak opada z niej napięcie. Mężczyźni, którzy pracowali w posiadłości, odjechali z Boydem, prowadząc dwa konie objuczone zapasami. Teraz wyglądali zupełnie inaczej, wszyscy byli uzbrojeni po zęby i trzymali się z tyłu, bardziej jak żołnierze niż robotnicy. Laura przypomniała sobie słowa matki. Nazwała ich pachołkami Robert-sa. Czyżby jednak miała rację? Amelia zmieniła się, gdy ojciec wyjechał. Stała się kłótliwa i nieprzyjemna, zwłaszcza gdy w rozmowie padało nazwisko Tylera, co zdarzało się często. — Tatuś polecił — powiedziała Laurze — żeby po powrocie został tu i czekał, bo ma z nim sprawę do omówienia. — A ja mam być przyzwoitką, tak? — uśmiechnęła się Laura, lecz jej uwaga nie rozbawiła Amelii. — Nie potrzebuję przyzwoitki. I nie chcę też, żebyś krytykowała Tylera. Jeśli masz zostać w tym domu, oczekuję, że będziesz go traktować uprzejmie. — Jeśli? — powtórzyła Laura. — Odnoszę wrażenie, że wolisz, bym się stąd wyniosła, kiedy wróci Tyler. — To oczywiście zależy od ciebie. Laura uświadomiła sobie, że Amelia na swój pokrętny sposób wykorzystuje nieobecność Boyda, by się jej pozbyć. 250 Zaskoczyło ją, że ta myśl przyniosła jej ulgę. Gdyby mogła teraz wyjechać, nie musiałaby wyszukiwać pretekstów dla goyda, walczyć z jego nieuniknionym sprzeciwem i aż nazbyt logicznymi argumentami. Za krótki czas minął, by mogła spodziewać się odpowiedzi na swoje listy — poczta wędrowała tygodniami do odległych farm i z powrotem — mimo to zaczęła nawiedzać urząd i wreszcie się doczekała. — Słyszała panienka nowiny? — zapytała żona naczelnika, podając jej list. — Nie, a co się stało? — Zeszłej nocy było włamanie do redakcji „Capricorn Post". Oczywiście szukali pieniędzy, czegoś, co można ukraść. Nie wiem, kiedy to się wreszcie skończy. Następne będą banki, wspomni panienka moje słowa. Wczoraj w biały dzień ktoś rąbnął z półki worek mąki. — I co, znaleźli pieniądze? — Nie, Cosmo jest na to za sprytny, nigdy nie zostawia gotówki w redakcji. To musiało ich rozwścieczyć, bo zdemolowali wszystko i zniszczyli prasę drukarską. Zostawili okropny bałagan. Ciekawość kazała Laurze przejść na drugą stronę ulicy pod niski budynek mieszczący redakcję. Frontowe drzwi i okna były nietknięte, złodzieje musieli włamać się od tyłu. Zobaczyła, że Cosmo rozmawia z policjantem, i szybko się odwróciła, czując nagłe wyrzuty sumienia. Czy to rzeczywiście byli włamywacze? Zniszczenie prasy drukarskiej było darem od Boga dla Boyda i jego ambicji. Bardzo to dogodne. I w samą porę. Starając się odpędzić te niepokojące podejrzenia, Laura pośpieszyła Quay Street w stronę nabrzeża, gdzie statek przygotował się do odpłynięcia. Nie chciała jeszcze wracać do Pięknego Widoku, dlatego usiadła na pobliskiej ławce i otworzyła list, obawiając się złych wieści, bo ostatnio tylko takich się spodziewała. Jednakże list był od Grace, drogiej Grace, która zapraszała ją do Camelotu. List był krótki i zwięzły, ale serdeczny. Laura będzie mile widzianym gościem w Camelocie i jeśli zechce przyjąć zaproszenie, to powinna skontaktować się z Kelvinem i Pamelą Carlisle'ami w hotelu Criterion, jako że niedługo będą wracać do domu... 251 Laura odetchnęła z ulgą. Bardzo chciała pojechać do Camelotu, naczelnik poczty może tam przesyłać jej korespondencję. Zawsze lubiła Carlisle'ów, wielką szczęśliwą rodzinę, i prawdę mówiąc, zastanawiała się, czy do nich nie napisać i nie zapytać, czy nie mogłaby na jakiś czas u nich się zatrzymać, ale duma jej nie pozwoliła. Teraz może jechać! Cudownie! Skoczyła na równe nogi, gotowa natychmiast udać się do Criterionu i porozmawiać z Pamelą, lecz powstrzymał ją widok odbijającego od nabrzeża statku i pasażerów, którzy z pokładu machali do odprowadzających. A potem zauważyła dwoje ludzi stojących sztywno przy relingu, kobietę w czerni w wielkim kapeluszu z woalką i młodego mężczyznę. Łzy popłynęły jej strumieniem po twarzy, gdy rozpoznała matkę i Leona, którzy wyjeżdżali z miasta, nie pożegnawszy się z nią. Tylerowi Kempowi wielką przyjemność sprawiała wyprawa z porucznikiem Goodingiem i jego sześcioosobowym oddziałem. Uważał się za szczęściarza, że pozwolono mu w niej wziąć udział. Ziemia zaczynała wysychać, pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącej długiej, pozbawionej opadów zimy: poszarzała zieleń, pożółkłe źdźbła trawy, błękitne niebo bez jednej chmurki. Jechali wzdłuż wielkiej rzeki w głąb lądu, zamiast wszakże przeprawić się na drugi brzeg i udać na północ do farmy Camelot, Gooding zmuszony był zmienić plany. Rabusie zatrzymali trzech mężczyzn przewożących złoto do miasta, zabili strażnika i uciekli z łupem oraz wierzchowcami, zmuszając probiercę i inspektora kopalni do dwudzie-stomilowego marszu. Pogalopowali ku górze Ironstone na spotkanie z ofiarami napadu w nędznej gospodzie, po którym mieli ruszyć w pościg za bandytami. Przy pomocy czarnego tropiciela, Aborygena z farmy, nie z tubylczej policji, znowu zdążali na wschód, w końcu docierając do niewielkiej nadbrzeżnej osady Gladstone przy Port Curtis, sto mil od ujścia rzeki Fitzroy. Tam odkryli, że jednego z bandytów już aresztowano, a policja była na tropie drugiego. Przedstawiciel rządu, 252 niejaki ?'??????, potraktował ich kordialnie i pogratulował Goodingowi zapału. — Cała zapłata za taki wysiłek — powiedział smętnie porucznik do Tylera. — Możemy przez dzień albo dwa dać koniom odpocząć, a potem wracamy. ROZDaAŁ SIÓDMY Harrabura z ludu Darambal był wstrząśnięty nagłą zmianą, jaka zaszła w białym szefie, tym, za którego ręczył Gorrabah twierdząc, że jest pokojowo nastawionym człowiekiem. To dowodziło, jak bardzo można się pomylić w ocenie tych intruzów. Ludzie z wielkiego domu pod wodzą szefa imieniem Paul zamienili się w bandytów, zamiast powiększać stada zwierząt tratujących ziemie. Wytłumaczono Harraburze, że bydło, nie mając totemu ani własnego miejsca na ziemi, przeznaczone jest tylko do jedzenia, i było mu żal tych smutnych dusz. Skosztował mięsa, rzeczywiście było smaczne, dawało życie, lecz przeraziła go ich liczba. Ilu musi być białych, jeśli potrzebują aż tak ogromnych zapasów? Rozmawiał o tym z kiedyś z Gorrabahem, który o tę sprawę zapytał swego młodego przyjaciela Wodoro, sławnego wędrowca. Odpowiedź napełniła ich grozą i rozpaczą, jednakże Wodoro mówił, że przetrwanie jest możliwe, jeśli plemiona będą trzymać się uboczu i dążyć do zachowania pokoju. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, lecz Gorrabah dołożył wszelkich starań i rzeczywiście, przynajmniej tu, na tym niewielkim obszarze pozwolono rodom obozować nad ulubionymi strumykami, choć bardziej nieufni członkowie plemienia wycofali się w góry. Szef najwyraźniej rozumiał, że grupki Aborygenów na ziemi, którą teraz nazywał własną, utraciły większość łowisk, tak więc od czasu do czasu dawał im całe zwierzę. A czarni ludzie szybko odkryli, że można zdjąć skórę z bydła i naciągać jak skóry innych zwierząt, i z radością je wykorzystywali. 253 Potem zabito dwóch wojowników. Czy biały szef Paul nie wypędził morderców? Czy nie okazał szczerego współczucia Gorrabahowi? Dlaczego więc teraz zwrócił się przeciwko czarnym ludziom z taką zaciętością? Trzeba wprawdzie przyznać, że o ile Harrabura się orientował, nie zginęło więcej ludzi, jednakże ci, których biali otoczyli, znaleźli się w niebezpieczeństwie. Jeźdźcy nadjechali galopem, niczym pożar pędząc przed sobą wszystkich, także dzieci i starców, wiążąc przerażonych ludzi jak bydło. Dlaczego? Ogarnięte paniką kobiety uciekły w góry, zabrały dzieci i starców, krzyczały histerycznie, że nawet tam nie będą bezpieczne. Złe białe diabły wkrótce tam po nich przyjdą. Trudno było utrzymać górskich wojowników, domagali się pozwolenia na zbrojne odbicie braci, lecz Gorrabah, z którego życie wolno wyciekało, błagał o cierpliwość, a wszyscy wciąż darzyli go wielkim szacunkiem. — Trzeba się dowiedzieć, dlaczego tak postępują. Musi być jakiś powód tej nowej wojny — rzekł do Harrabury ze łzami w oczach.—Wydawało mi się, że w spojrzeniu białego szefa widzę dobroć, ale może widziałem tylko to, co chciałem widzieć. Harrabura siedział w jaskini przy kruchym starcu i starał się go pocieszyć. — Wyślę zwiadowców, żeby sprawdzili, co tam się dzieje, a potem znowu porozmawiamy. Jeśli jednak zabiją któregoś z naszych braci, będziemy musieli działać. Starzec kościstą dłonią ścisnął ramię przyjaciela. — Bądź ostrożny. Otwarty atak zakończy się porażką. Poślij po Wodoro, on włada ich językiem lepiej niż ja, będzie wiedział, co robić. Przemówi w naszym imieniu. Harrabura uśmiechnął się. Nawet na łożu śmierci Gorrabah miał swoją dumę. Sam w nowym języku ledwo umiał się porozumieć, natomiast Wodoro posługiwał się nim płynnie. Każdy wiedział, że Wodoro był synem czarnej kobiety i białego mężczyzny, który wzgardziwszy swoimi pobratymcami, przyłączył się do wielkiego wodza plemienia Tingum, Bussamarai. Razem przez wiele lat prowadzili wojnę z najeźdźcami, aż wreszcie ojciec Wodoro poległ 254 piękną śmiercią w bitwie. Bussamarai wszakże nie poddał się, walczył, dopóki wiek mu na to pozwalał. Aby uhonorować ojca, starszyzna wyznaczyła Wodoro na kuriera, posłańca — nie handlarza, jego funkcja była o wiele ważniejsza. Dogłębnie poznał starożytne rytuały, tradycje i międzyplemienny protokół, u różnych ludów uczył się języków i zwyczajów obowiązujących przy zwoływaniu spotkań i narad. Był jeszcze młody, osiągnął dopiero wiek średni, dlatego nie brał udziału w zebraniach starszyzny, lecz dzięki rozległemu doświadczeniu uważany był za mędrca. W czasie swoich podróży wielekroć odwiedzał lud Darambal i stał się wiernym przyjacielem Gorrabaha. Zapewne z żalem usłyszy, że Gorrabah wkrótce odejdzie. Może jednak jest za późno. Harrabura martwił się, że zapomniał o Wodoro, za wiele ostatnio mieli trosk, choć z drugiej strony pociechą dla Gorrabaha będzie mieć go przy boku, gdy nadejdzie chwila rozstania. — Natychmiast po niego poślę — oznajmił. — Dowiemy się, gdzie jest. Zwiadowcy go znajdą. Wątpił, czy Wodoro będzie mógł im pomóc w obecnych trudnościach. Harrabura zaczynał rozumieć beznadziejność położenia i obawiał się, że bliski jest już koniec ludu Darambal. Nawet potężne góry kruszały z czasem albo drżały nawiedzane trzęsieniem. Może nadeszła ich pora. Harrabura zadawał sobie pytanie, czy ostatnia wielka bitwa nie byłaby lepszym i dumniejszym upadkiem. Wodoro miał wprawdzie jaśniejszą skórę i haczykowaty nos, lecz w każdym calu należał do czarnej rasy. Dlaczego najeźdźcy mieliby zważać na jego słowa? Dlaczego w ogóle mieliby zadawać sobie trud, by go wysłuchać? Posiadali potężną broń, która przemawiała głośniej niż jakikolwiek czarny. Minął tydzień, a biały szef Paul dalej szalał. Plemię Darambal zaczęło wycofywać się z nizin w góry. Jego członków brutalnie przesłuchano, pobito, niektórych nawet wychłostano, na plecach mieli krwawe rany od okrutnych biczy. Początkowo nic nie rozumieli, później poskładali sobie wszystko w całość: dwie kobiety należące do białego szefa poniosły śmierć z rąk czarnych, stąd ta wściekłość. — Szukają zabójców — powiadomiono Harraburę. — Nie przestaną, póki ich nie znajdą. Winą obarczają 255 nas wszystkich, bez wyjątku, chyba że dostarczymy spraw-ców. — Ale kto to zrobił? Kto odebrał życie kobietom? — dopytywał Harrabura. Nikt nie wiedział. Doszli do wniosku, że nieszczęście musieli sprowadzić na ich głowy wojownicy Kuinmerbura, bo postanowili dalej walczyć, i patrzcie, teraz wszyscy są w niebezpieczeństwie. — Czy biali zabili kogoś z naszych? — pytał Harrabura z obawą. — Nie, ale mają ze sobą złych. — Jakich złych? — Okrutnych czarnych ludzi, którzy noszą ubrania białych i mają broń. Widzieliśmy ich, czekali na swoją kolej, by zaatakować, są dokładnie tacy, jak nas ostrzegano, straszni, straszni ludzie z chciwymi twarzami. Harrabura zadrżał. Będzie musiał sam ich obejrzeć. Wędrował po górach, przez gęste lasy, radząc sobie ze skalistymi przeszkodami, jakie te prastare wzniesienia stawiały na jego drodze. Uśmiechnął się ponuro. Biali na koniach mieliby spore problemy z pokonaniem głębokich rowów i stromych zalesionych zboczy. Po drodze spotykał ludzi i siadał przy ich ogniskach, dodając zrozpaczonym kobietom otuchy, przyrzekając, że budzący grozę jeźdźcy nie będą więcej ich prześladować. Przewodnik doprowadził go do obozu białych, gdzie byli też trzej czarni żołnierze. Ukryty w zaroślach Harrabura przyglądał się uważnie tym renegatom, jego bystre oczy zapamiętały rysy i obserwowały każdy ruch. Słusznie odgadł, że ten z glinianą fajką, którego inni wołali „Charlie Penny", jest szefem pozostałych dwóch, i jego pięści zaczęły bezgłośnie i rytmicznie uderzać w ziemię. Wiedział, co powinien zrobić, lecz musiał się do tego odpowiednio przygotować. Zanim zniknęli z powrotem w buszu, doliczyli się dziewięciu ludzi ze swego rodu, których więzili ci hardzi, szpetni biali. Jeńcy związani byli razem za szyje i pasy oraz dobrze strzeżeni. W żaden sposób nie można było im pomóc, tak więc Harrabura i jego towarzysze odeszli, wznosząc modły, by życie ich braci zostało oszczędzone. 256 W drodze powrotnej Harrabura przeprowadził własne śledztwo. Musiał dowiedzieć się, kto zabił dwie białe kobiety, ponieważ ogarnął go strach. Nigdy nie widział tylu jeźdźców co w tym obozie. Musiało ich być co najmniej dwudziestu, znacznie więcej, niż mieszkało w wielkim domu. Nie obchodziło ich, gdy ginęły czarne kobiety, jednakże śmierć własnych sprawiła, że połączyli siły. Harrabura napotkał kilku młodych ludzi, którzy powiedzieli, że dalej na północ spalono wielki dom. Pomyślał, że pewnie i za to obwiniają jego lud, ponieważ pora była dziwna na pożary, za wcześnie po deszczach. Dom jednak nie był tak ważny jak ludzkie życie, przykazał więc młodzieńcom, by poczekali, aż sprawy się uspokoją, a potem poszli tam i przyjrzeli się zgliszczom. Jeśli wojownicy Kuinmerbura spalili pusty dom, to niewykluczone, że poszli do drugiego i napadli kobiety. Harrabura nie mógł ich ukarać, bo czy nie zagrozili, że będą się mścić? Można jednak ich wezwać, by odpowiedzieli za przysporzenie tylu kłopotów niewinnym sąsiadom. Nikt naturalnie nie wyjaśniałby tego białym, nikt zresztą nie znalazłby odpowiednich słów, ponieważ wszyscy należeli do plemienia Darambal; rody zajmowały ten sam obszar i rzeczą nie do pomyślenia było wydawanie pobratymców. To mu o czymś przypomniało. Samotnym szlakiem ruszył do świętych miejsc. W ukrytych jaskiniach odprawił rytuały oczyszczające, niezbędne przed zwróceniem się zprośbą o wskazówki do duchów. Następnie zaczął melodyjną recytację w najstarszym języku świata. Powtarzał odwieczne słowa, które przekazywano wybrańcom od czasu Snu, od czasu gdy Wąż Tęczowy po raz pierwszy spojrzał na pustą ziemię, słowa w dzisiejszym języku nieznane. Przez dwa dni Harrabura pościł. Przemawiał do wielkich duchów, pokornie dziękował im za obdarzenie go dziećmi i wnukami, z których już wybrał swego następcę, piętnastoletniego młodzieńca imieniem Malliloora. Za wszelką cenę należało chronić go przed niebezpieczeństwem, tak jak chroniono Harraburę, ponieważ Malliloora miał odziedziczyć magię. Nie zanudzał duchów obecnym trudnym położeniem, ponieważ było im znane, lecz musiał opowiedzieć o nąjnow- 17 Nad wielką rzeką 257 szym i wstrętnym złu. Z przerażeniem mówił o czarnych odszczepieńcach, w słowa wkładając całą odrazę, jaką w nim budzili. Wyjaśnił, że złamali prawa plemienne i już dawno uciekli od swego Snu, o ile kiedykolwiek jakiś mieli. Bo niewykluczone, że powstali z kupy gnoju. A potem zabrał się do pracy. Chociaż był świt, stada nietoperzy wyfrunęły z jaskini, gdy w jedwabistym czerwonym pyle Harrabura narysował profil Charliego Penny'ego. Popatrzył na malowidła na ścianach, których ta twarz nie mogła zbezcześcić, i podszedł do tajemnego miejsca, którego dotykały jedynie dłonie świętych. Położył ręce na malowidle i przywrócił je do życia, dmuchając białą ochrą na swoje ciemne silne palce. Pracował jak w transie, korzystając ze sznurka, kości i innych składników zgodnie z tym, co polecały mu duchy. Tej magii nie mógł przekazać Malliloorze, ponieważ wykraczała poza granice jego wiedzy. Spadkobierca będzie musiał polegać na własnych zaletach. Kiedy tajemna paczuszka została skończona i owinięta gałązką, Harrabura złożył dziękczynienie w długiej monotonnej pieśni, a potem opuścił jaskinię. Ceremonia nakładania ozdób trwała wiele godzin. Twarz pomalował w białe pasy, w upięte wysoko gęste włosy powtykał kości zabrane z jaskini. Zmieszał czerwoną i białą ochrę, by pokryć ciało wzorami, których żaden człowiek nigdy nie widział, bo nie mógł. Na kostki, kolana, ramiona i szyję założył szeleszczące wieńce z liści, ostrym kamieniem przeciął skórę na brzuchu w geście ofiarowania. Następnie wziął jadowitego węża, małego i kolorowego, po czym umieścił sobie na szyi, gdzie zwierzę zwinęło się pośród usychających już liści. Wyprostował się. Gdyby ktoś mógł go zobaczyć, przeraziłby się tego widoku. Biali ludzie przenieśli obóz, lecz nic nie znaczyło to dla czarownika, bezimiennego jak odwieczne duchy, które go usłyszały i użyczyły mu swej mocy. Jakie tajemnice kryją się w milionach lat istnienia życia na ziemi? Ta postać nie wiedziała. Ta postać wzięła się z wiedzy przekazywanej przez tysiące wieków na odizolowanym kontynencie, niesplamionym innymi rasami. 258 Weszła do obozu przez nikogo niewidziana i zajrzała jjn w serca. Uspokoiła swoich śmiertelnie przerażonych pobratymców, stanęła przed białym szefem Paulem i zobaczyła jego cierpienie, oszalałe pragnienie zemsty i poczucie winy. U jego towarzyszy dostrzegła lojalność, chęć udziału w tej zemście, a u wielu ujrzała zapiekłą nienawiść do swego ludu. Dla tej postaci jednak nie było to ważne. Wąż może połknąć walabię. Ziemia może się poruszyć i połknąć górę, oceany mogą wylać się na suchy grunt, niebiosa pełne deszczu runąć na świat. Wszystko to ma swój czas i swoje miejsce w cudownym porządku ziemi, tak samo jak ludzka twarz nienawiści, tak znajoma, tak bezsensowna. Postać zbliżyła się do małego ogniska, przy którym z dwoma towarzyszami siedział cel tej wyprawy, żując ustnik glinianej fajki. Postać, która była Harrabura — wielkim mężem, który wcześniej zażądał największej łaski — a zarazem nim nie była, nasłuchiwała szeptów trzech czarnych żołnierzy. Wejrzała w skurczone serca i ogarnęło ją współczucie, ponieważ ich dusze zbłądziły, Sen uległ zniszczeniu. Mieli tylko dwa cele, zadowolić białego człowieka i dzięki temu przeżyć, oraz czerpać przyjemność, gdzie tylko się da. Postać rozpoznała słabość ludzkości, podczas gdy w jej wnętrzu człowiek, który był Harrabura, domagał się przysługi. Przysługi, którą z takim trudem wcześniej wyjaśnił duchom, a która napełni jego braci odwagą, ponieważ przekonają się, że jeszcze nie są zgubieni. Przekonają się ostatecznie, iż po tysiącach eonów nie można ich pokonać. Postać westchnęła. Potężna muskularna postać o błyszczącej czarnej skórze, na której opalizowała biel, z nagimi ludzkimi kośćmi połyskującymi w świetle księżyca w nakryciu głowy, gdzie nie było ust, ruszyła naprzód... Obietnica została złożona. Zerwał się wiatr, na początku była to lekka bryza, który zaniepokoił konie. Psy jęły szczekać, ludzie poruszyli się pod kocami, chmury nagle przemknęły przez niebo, odezwały się nocne ptaki, a szef Paul poderwał się przy ognisku. Postać spoza czasu pragnęła podejść do niego, sprawdzić i zbadać 259 tajemnicę zła i dobra w tym człowieku, jednakże obietnica Harrabury była ważniejsza. Postać stanęła koło Charliego Penny'ego i położyła cenną paczuszkę na jego piersi. Brzask oblał ognistym światłem ciemne łańcuchy górskie, lasy obudziły się do nowego dnia. Powietrze przecinały samotne krzyki srokaczy naśladujących inne ptaki, maleńkie zielonoskrzydłe miodojady świergotały w odpowiedzi głosami tak silnymi, iż trudno było uwierzyć, że wydobywają się z równie drobnych gardziołek. Pary skrzeczących lor wyruszały na zwiady, za nimi leniwie podążały wrony, by na łąkach całymi rodzinami dziobać nasiona. Ponad nimi stado kangurów przeciągało się po nocy. Wyczuwając w powietrzu zapach człowieka, natychmiast zerwały się do ucieczki. W obozie okrytym głębokim cieniem gór wciąż panowała cisza, gdy powietrze rozdarły krzyki Charliego Penny'ego. — Co jest, do diabła?! Wyrwani ze snu mężczyźni jak jeden rzucili się po broń, po czym wytoczyli się z namiotów przekonani, że ich zaatakowano. Odpowiedział im śmiech jednego z pełniących nocną straż. — Nic się nie dzieje, koledzy. Tylko ten cholerny idiota Charlie ma koszmarny sen. Złościli się i burczeli, skoro jednak wstali, równie dobrze mogli się już nie kłaść, i tak rozpoczął się ich dzień. Paul MacNamara wciągnął buty i pomaszerował do Charliego. Zdążył zobaczyć, jak ten wyrzuca coś w krzaki. — Co się z tobą dzieje? Jednakże Charlie, którego ciemną twarz wykrzywiał grymas przerażenia, tylko mamrotał coś w rodzimym języku. Paul zwrócił się do Staną i Blackiego: — O co chodzi? Co wyrzucił? Jednakże oni też byli zdziwieni. — Może węża? — zasugerował Stan. — Może wąż wpełzł mu pod koc. Paul skinął głową. 260 __Tak, chyba tak. Pozbieraj się do kupy, Charlie, mamy robotę. I wolnym krokiem podszedł ku jeńcom. Patrzył na nich obojętnie, ignorując ich cierpienie, jakby zastanawiał się, co dalej z nimi zrobić. Wciąż byli spętani i trzęśli się, bo ich gołą skórę okryła zimna poranna rosa. — Będziemy musieli ich puścić — rzekł Gus, stając obok niego. — Nic nie wiedzą. Paul milczał. Im dłużej prowadzili pościg, tym chłodniejszy się stawał, bardziej zamknięty w sobie. Niedostępny. — To bez sensu — nalegał przyjaciel. — Zbadaliśmy każdą piędź obu farm. Tropiciele nie znaleźli śladu ludzi, których ścigamy, nam też się nie uda. Byli w górach, nim my tamtego dnia wróciliśmy do domu. Musimy ich puścić. — Nie! — Paul, oni marzną. Jeśli przyłożyli do tego rękę — Gus nie był w stanie wspomnieć o morderstwach wprost — nie trzymaliby się blisko farmy. Uciekliby, ile sił w nogach. — Coś wiedzą — odparł Paul przez zaciśnięte zęby. — Trzeba to z nich wydusić. Dołączyli do nich inni. Wszystkich zaczynał męczyć bezskuteczny pościg. — Najlepszym wyjściem — warknął jeden — jest wystrzelać całą tę bandę. Co do nogi. Czarni rozumieją, co to zemsta. Odbiorą wiadomość. — Nie! Tego nie możemy zrobić — zaprotestował Gus, po czym zwrócił się błagalnym tonem do Paula: — Wyjechaliśmy z Prus, żeby uciec od takiej wrogości. Nie można zabijać jak popadnie. — Niech mnie diabli, jeśli nie możemy — mruczeli mężczyźni miedzy sobą. Podczas śniadania odezwały się głosy, że MacNamara nie jest w stanie prowadzić pościgu. Ze ostatnich zakładników trzeba zastrzelić. Załatwić to wreszcie, tak by wszyscy mogli wrócić do domu. Gus usiłował zapanować nad rozmową. — Posłuchaj pan — odezwał się jeden z górników — zrobiliśmy, co w naszej mocy. To trwa już dziesiąty dzień, podzieliliśmy się i z obu farm wypędziliśmy wszystkich czarnych. Czarnuchy, których złapaliśmy, nie chcą gadać. 261 Teraz wasz szef musi coś postanowić, w przeciwnym razie zwrócimy się do kogoś, kto to zrobi. Gus popatrzył po ponurych twarzach. — Kogo na przykład? — Boyda Robertsa. Wczoraj widzieliśmy go przy spalonym domu McCanna. Ta farma należy do niego, pamięta pan? Przyjedzie dzisiaj do obozu, powiemy mu, żeby zdecydował, co dalej robić. A potem w drogę. Nie możemy tu czekać w nieskończoność. Gus zaniósł Paulowi kubek herbaty. — Boyd Roberts nas odwiedzi. Musimy zwinąć obóz. Wyślij tych czarnych do domu, zanim Roberts się tu pojawi, bo potem nie będą mieć żadnej szansy. Paul kucał, popijając gorącą słodką herbatę. — Jeśli Roberts przyprowadzi swoich ludzi, a zrobi to, nigdy nie podróżuje samotnie, będziemy mieli dość ludzi, żeby przeczesać wzgórza. Tam są i tam musimy ich znaleźć. — To strata czasu, Paul, obszar jest zbyt rozległy i zbyt niebezpieczny. Nasi ludzie to kopacze i farmerzy, mają rodziny. — Muszą pojechać — upierał się Paul. Gus poddał się i wrócił do pozostałych. — Kto chce, może wracać do domu — oznajmił. — Jesteśmy wdzięczni za waszą pomoc, ale czas działa przeciwko nam. — Chyba jednak poczekamy i zobaczymy, co Roberts ma do powiedzenia — odparł górnik. Bez określonego planu na dzień zabrali się do przyrządzania śniadania złożonego z gotowanych jajek, pieczonej na ruszcie wołowiny, herbaty i pszennych herbatników. Gus przypomniał sobie, że policja tubylcza dostaje żołd, więc zagonił ich do pracy. — Jak napoicie konie, przyjdźcie tu, chcę, żebyście naoliwili i wypolerowali siodła. Stan i Blackie ruszyli wypełniać polecenie, Charlie natomiast pozostał na ziemi, zawinięty w koc. — On bardzo chory — wyjaśnił Blackie. — Co mu jest? Obaj przewrócili oczami w odpowiedzi. — Bardzo, bardzo chory. 262 Gus zerwał koc z Charliego i chwilę mu się przyglądał. — Nie wygląda mi na chorego. — Przyłożył mu dłoń do czoła. — Nie jest rozpalony, nie ma gorączki. Co cię boli? Charlie usiadł i szarpnął koc, nie okazując przy tym słabości. Gus kopnął go w bok. — Wstawaj, próżniaku. Nic ci nie jest. Bez słowa Charlie podniósł się z ziemi i bezszelestnie poszedł ku koniom. Gus polecił kucharzowi obozowemu, by resztki posiłku dał jeńcom, ten jednak gwizdnięciem przywołał kolegów, żeby wzięli pozostałe mięso i bochenek chleba. — Nie ma resztek — oznajmił arogancko Gusowi. — Nie gotuję dla czarnuchów. Ludzi z Oberonu przewyższali liczebnie inni ochotnicy, lecz Gus nie mógł ich nawet wysłać z powrotem do pracy. Szefem był Paul, cierpliwie czekali na jego rozkazy. Zdenerwowany wziął dzban z wodą i każdemu z jeńców dał się napić. Chociaż wciąż byli spętani w jeden żałosny pęk, dzisiaj jakoś wyglądali inaczej. Oczy mieli bardziej błyszczące, bardziej czujne, nie zaś zrozpaczone i pokonane. Gus pomyślał, że nie uświadamiają sobie niebezpieczeństwa, które im tego ranka groziło. Przykucnął koło nich i dzięki kombinacji gestów, łamanej angielszczyzny oraz kilku słów z ich języka upewnił się, że doskonale orientują się w powodach kłopotów. Wskazał Paula, który samotnie stał nad strumieniem, wpatrując się weń, jakby próbował odkryć jego głębokość, wszystkie tajemnice, a potem wycelował palec w czarnych mężczyzn. — Mówcie! Podajcie nazwiska. Kto zabił białe dziewczyny? Pokręcili ze smutkiem głowami, wyraz ich twarzy mówił jasno, że nie wiedzą, tak samo jak inni, których przesłuchiwali i bili członkowie pościgu. Gus żałował, że nie może swobodnie się z nimi porozumieć. Chciał im powiedzieć, że wypuściłby ich, zakończył dręczenie ich ludu, gdyby przyprowadzili zabójców, lecz to było zbyt trudne. Gdyby wszakże po powrocie do plemienia istotnie odkryli, kto zamordował Jeannie i Clarę, czy wydaliby sprawców? Gus w to wątpił. Czy biali ludzie kiedykolwiek dali coś 263 ludowi Darambal za wszystkie krzywdy, jakie mu wy. rządzili? Aborygeni pracujący na farmach uczyli się na przykładzie, i uczyli się szybko. Żyjący na swobodzie nie mieli takiej okazji. Chociaż trudno było mu to przyznać, dla Gusa pościg już się zakończył. Na początku liczył, że czarni policjanci pomogą im znaleźć morderców, lecz trop już ostygł. A poza tym zanim ta trójka się pojawiła, konno zjeździli całą posiadłość, szukając kobiet. Nie mógł obwiniać nikogo o tę klęskę. A teraz sytuacja właściwie wymknęła się spod kontroli, Paul myślał tylko o kontynuowaniu pościgu w górach, pozostali łaknęli krwi, nieważne czyjej. Martwiło go, że Paul, pogrążony w czarnych myślach, gotów był sprzysiąc się z Robertsem. Wyglądało na to, że zawarłby nawet przymierze z diabłem, byle dokonać zemsty. Tymczasem zupełnie zaniedbali farmę. Na pastwiskach pasły się cielęta, stanowiąc łatwą zdobycz dla psów dingo. O tej porze już powinni segregować stado, przekazywać poganiaczom, by ci zaprowadzili je na sprzedaż. Ziemia wyschła, tak więc bydło rozproszy się w poszukiwaniu trawy, zdziczeje i trudniej będzie nad nim zapanować. Gus współczuł Paulowi z całego serca, jednakże z każdym mijającym dniem rosła lista pilnych zajęć do wykonania. Czuł się za to odpowiedzialny jako zarządca. Nie powinni pozwalać, by Oberon podupadł. Bóg wie, powiedział do siebie Gus, i tak niełatwo uporać się z pracą przed porą deszczową, wszyscy harują od świtu do nocy, a tu taka zwłoka. Koło południa pojawił się Roberts, prowadząc pięciu ludzi jak oficer kawalerii. Towarzyszył mu sławetny kapitan Cope, by przejąć dowództwo nad swym uszczuplonym oddziałem. Cope wydał się Gusowi nieszkodliwy, od pierwszej chwili natomiast uderzyła go arogancja Robertsa, obecnie ich sąsiada. Nigdy przedtem go nie spotkał, lecz wiedział, że Roberts sprowadził kłopoty. Nie zsiadając z konia, przyjrzał się obozowi z uśmieszkiem satysfakcji. Mężczyźni siedzieli pod drzewami i palili, zasłaniając twarze kapeluszami. Ogniska wygasły, w powietrzu unosiła się atmosfera wyczekiwania. 264 — Co my tu mamy? — zawołał. — Jesteśmy na wakacjach, co? To piknik zamknięty czy można się przyłączyć? Ton jego głosu, władcza postawa sprawiły, że w jednej chwili wszyscy byli na nogach, wciągali buty, zatykali broń za pas, wciskali kapelusze na głowy. Zrozpaczony Gus zwrócił się do Paula, ten jednak spojrzał tylko na Robertsa i znowu zamknął się w sobie. Członkowie pościgu skupili się wokół nowego przywódcy, gęsto się tłumacząc, wyjaśniając, że przeczesali całą dolinę. Nad nimi wznosiły się góry niczym groźna forteca, która rzuca im wyzwanie. Roberts wskazał Paula ruchem głowy. — Jego żona i służąca nie żyją, mój dom spalony na popiół. Bohaterzy, coście w tej sprawie zrobili? Mężczyźni mruknęli coś w odpowiedzi, zaraz wszakże ogarnęło ich podniecenie, czuli bowiem, że czeka ich prawdziwe działanie. — Jaki następny ruch, MacNamara? — krzyknął Roberts. Paul wyprostował się. — Góry. Ruszamy tam za nimi. Uwagi Robertsa nie uszła niechętna reakcja ochotników. — Tak? A w jakim kierunku? Północno-wschodnim? Południowo-wschodnim? Do góry Archer? — Zamaszystym ruchem ręki wskazał łańcuch Berserker. — Czy są tam szlaki, którymi możemy iść? Nawet ścieżki? Gdzie zaczniemy? I ile miesięcy potrwa taki pościg? — Wszystko obmyśliłem... — zaczął Paul, lecz Roberts mu przerwał, patrząc na niego ze współczuciem. — Moim zdaniem dość już przecierpiałeś, czas, żebyś sprawy powierzył przyjaciołom. Nie dostrzegając protekcjonalności w jego tonie, mężczyźni z szacunkiem skłonili głowy w kierunku Paula, a następnie, jakby pociągnięci za sznurki, równocześnie unieśli je ku Boydowi Robertsowi. — Kto to? — zapytał, machając pejczem na jeńców. — Podejrzani. — Ustawcie ich w szeregu, trzeba się im przyjrzeć. Przyprowadzono ich, by z pokorą stanęli przed nowym szefem. 265 — Nie wiedzą, kim byli napastnicy — wtrącił Gus. — Wiedzą tyle co my. Puszczamy ich wolno. — Nie, nie puszczamy! — krzyknął któryś z mężczyzn i znowu wybuchła sprzeczka. Roberts pośród ochotników dostrzegł czarnoskórych policjantów i zwrócił się do ????'?: — To pańscy ludzie, prawda? Kapitan skinął głową. Widać było wyraźnie, że w obecności Robertsa jego ranga straciła na autorytecie. — Niech ich pan tu sprowadzi. Wkrótce Charlie Penny, Stan i Blackie Bob w porządnie zapiętych mundurach, z bronią na ramieniu stanęli przed Robertson, który zsiadł z konia, by się im przyjrzeć. — Ty porozmawiasz z jeńcami — rozkazał Charliemu. Ten cofnął się ze strachem. — Nie mogę rozmawiać. Ja chory. Bobby Cope wstrząśnięty patrzył na ten akt niesubordynacji popełniony w obecności tylu świadków. Wciąż niepokoił się, jak wytłumaczy śmierć trzech swoich podwładnych w czasie, gdy on z powodów osobistych opuścił posterunek. Podszedł do Charliego i mocno go popchnął. — Rób, co ci każą, cholerny idioto! — Nie ja, szefie — zaskomlał Charlie. — Ja do nich nie podejść. — Prawda — przytaknął Blackie. — Charlie bardzo chory. Robertsa to nie interesowało. — W takim razie ty — zwrócił się do Blackiego. — Powiedz im, że biali chcą morderców. Powiedz, że co godzinę jednego zastrzelimy, jeśli ich nie wydadzą. Chcemy wiedzieć, kim są i gdzie są. Blackie wyszczerzył zęby w uśmiechu. — My też z nimi nie umieć rozmawiać. Nie znać ich języka. Pejcz Robertsa ze świstem trafił w twarz Blackiego. — Wszyscyście przeklęci kłamcy! Rób, co ci każą. Blackie pomaszerował ku jeńcom i donośnym głosem we własnym języku — języku innego ludu Aborygenów, który zamieszkiwał ziemie oddalone o tysiące mil na południe — powtórzył wiadomość. 266 Jeńcy wbili weń pusty wzrok. Popatrzyli po sobie, po czym jeden z nich, mężczyzna w średnim wieku z krzaczastymi brwiami i sterczącą brodą, uznał, że powinien odpowiedzieć. Czystym głosem wygłosił oświadczenie. Większość białych mężczyzn odniosła wrażenie, że obaj czarni używali podobnych gardłowych dźwięków. — Mówi, że nic nie wie — oznajmił Blackie z dumą, choć nie zrozumiał ani słowa. — Kłamie — rzekł Cope. — Nic nie zrozumiał. — To akurat nie jest istotne — odparł Roberts gładko. — Celem tego ćwiczenia jest potrząśnięcie czarnymi. Niech się dowiedzą, co nastąpi, jeśli to oni zabili białe kobiety. Czy w ogóle jakichś białych. — Znowu wezwał do siebie Blackiego. — Ten z czarną brodą nie mówi prawdy, tak? — Nie, szefie — potwierdził Blackie zadowolony. — Wiedzą, kto zabił białe kobiety, ale ich to nie obchodzi, czy tak? — Tak, szefie. — Więc go zastrzel — szepnął Roberts. Oczy Blackiego zapłonęły, grube rysy rozciągnęły się w uśmiechu. Nie czekając na dalsze zachęty, w ułamku sekundy wycelował i położył brodacza trupem. Padł, pociągając za sobą innych jeńców, którzy zaczęli krzyczeć i chować się za zmarłego w oczekiwaniu na dalsze strzały. Gus rzucił się naprzód, wyrwał strzelbę Blackiemu i odepchnął go. Nadbiegł też Paul. — Jezu Chryste! Co się stało? — Ten człowiek nie żyje!—wrzasnął Gus z wściekłością. — Najwyższy czas, żebyś się obudził i przestał nad sobą użalać. — Zejdź z drogi, MacNamara. To nie twoja rodzina jest w niebezpieczeństwie, bo mordercy chodzą na wolności, tylko nasze rodziny. — Mojej żonie nic nie grozi! — krzyknął Paul. — Ona nie żyje! — I sam jesteś temu winien, bo zachęcałeś te bestie, żeby kręciły się koło Oberonu. — Roberts zwrócił się do ochotników. — Moi kopacze byli w Oberonie. Wiedzieli, jak 267 postępować z czarnymi, a on co zrobił? Wypędził ich, stanął po stronie czarnych i tak mu się odpłacili. — Wynoś się z mojej ziemi! — rozkazał Paul, lecz Roberts wyciągnął rewolwer. — Nie zrozumiałeś najważniejszego, MacNamara. Wiemy, co trzeba zrobić, i to zrobimy. Racja, koledzy? Większość mężczyzn odpowiedziała wiwatami. Gus zrobił krok do przodu, trzymając Robertsa na muszce. — Słyszałeś, co powiedział szef, wynoś się stąd. — Czyj szef? — odparł z uśmiechem Roberts, bawiąc się ciężkim rewolwerem. Gusa zaalarmował wyraz nienawiści, z jaką spoglądał na Paula. Przecież temu człowiekowi nie może chodzić tylko o to, że Paul nie chciał sprzedać mu Oberonu. Są inne farmy. Gdy rzucił strzelbę Blackiego Paulowi, mężczyźni cofnęli się. — Jesteście w mniejszości — powiedział Roberts — jeden do trzech, nie licząc żołnierzy ????'?. Lepiej biegnijcie do domu.—Patrzył, jak ludzie z Oberonu gromadzą się koło Paula i Gusa.—Weźcie szefa do domu, niech odpocznie, nie wygląda najlepiej. To była prawda. Paul stracił na wadze, twarz miał wychudzoną i szarą od braku snu. Jednakże jego duch był w dobrej formie. Krzyknął do ochotników: — Zabicie tego człowieka było mordem z zimną krwią, takim samym jak zabicie mojej żony i Clary! Nie pozwolę, by to się powtarzało. Rozumiem, że ci czarni nie potrafią nam pomóc... — Bo z przyjemnością by pomogli, nie?! — wrzasnął jeden. — Jesteś słaby jak nowo narodzone kocię, MacNamara — dodał drugi. — Wracaj do domu, Paul — odezwał się inny bardziej pojednawczym tonem. — Zostaw te ślicznotki nam. Gus zauważył, że nawet ludzie z Oberonu zaczynają się burzyć. Widzieli zwłoki kobiet i przeżyli szok, teraz domagali się zemsty, rozlewu krwi. Paul naładował strzelbę Blackiego i zwrócił się do Robertsa. — Nie wiem, po co tu przyszedłeś. To moja sprawa, muszę ją załatwić po swojemu. 268 — Racja — włączył się Gus. —Na litość boską, dość już przecierpiał, zasługuje na szacunek, a nie te przeklęte awantury. Roberts okręcił się ku niemu na pięcie. — Szacunek? On? To jego biednej żonie należał się szacunek. Z tego, co słyszałem, chciała pozbyć się czarnych z farmy, ale czy on ich wypędził? Nie! — Ty draniu! — krzyknął Paul z odrazą, po czym odwrócił się plecami do Robertsa, by porozmawiać z Gusem. — Mam go dość. Musimy wypuścić czarnych, zanim sytuacja ulegnie pogorszeniu. — Racja, uciekaj! —wrzasnął Boyd. — MacNamaranie przejmował się żoną. Bo i czemu miałby się przejmować? Przecież ma w mieście dziewczynę! Rewelacja najwyraźniej rozpaliła wyobraźnię ochotników. Rzucili się naprzód, by zobaczyć reakcję Paula, a była błyskawiczna. Odchylił się nagłym ruchem i wymierzył Robertsowi siarczysty policzek; później mężczyźni z satysfakcją opisywali ten cios jako królewski. Atak był tak nieoczekiwany, że Roberts z zakrwawionym nosem poleciał na ziemię. Przy upadku upuścił rewolwer, który Paul natychmiast złapał i odrzucił. Widząc, że Roberts próbuje się podnieść, kopnął go w żebra, tak że ów rozciągnął się jak długi na trawie. — Pozwól mu wstać! — krzyczeli mężczyźni, otaczający ich kręgiem. — Niech walka będzie sprawiedliwa. Jednakże Paul nie był w nastroju do zabawy. Jego ciężki but spadł na ramię Robertsa, który krzyknął z bólu. Podniósłszy strzelbę, Paul zawołał do ludzi Boyda: — Natychmiast go stąd zabierajcie albo wpakuję mu kulkę! Pozbawieni przywódcy, domagali się rozkazów. — Gdzie go mamy zabrać? Dom McCanna jest spalony. — To wasz problem — zgrzytnął Paul zębami. — Zabierajcie go z Oberonu, bo inaczej się wami zajmiemy. Gus podszedł do ochotników, którzy teraz zachowywali się spokojniej. Podziękował za pomoc i powiedział, że czas zwijać obóz i wracać do domu. Nikt nie zapytał o jeńców, wszystkich ogarnęła ulga, że już po wszystkim. 269 Razem z Paulem odcięli zmarłego od jego pogrążonych w żałobie pobratymców, zawinęli ciało w koc i położyli ?? uboczu. Podczas gdy jeźdźcy ruszali każdy w swoją stronę, Paul zwrócił się do ????'?: — Chcę, żeby Blackiego aresztowano pod zarzutem morderstwa. — Dlaczego?—zdziwił się kapitan.—Przecież wykonywał tylko rozkazy. — Czyje rozkazy, idioto? Od kiedy to Roberts wydaje rozkazy? — To ważna osobistość —jęknął Cope. — Nie mogę się mu sprzeciwiać. Po śmierci Fowlera Maskeya na pewno zostanie naszym nowym posłem do parlamentu. — Kto umarł? — zapytał Paul zaskoczony. — Stary Fowler. Nie słyszał pan, że dostał ataku serca? — Nie i przykro mi to słyszeć.—Paul uświadomił sobie, że to jest przecież Cope, narzeczony Laury. — Stracił pan teścia — dodał ze znużeniem. — Wcale nie — wzruszył ramionami Cope. — Zrezygnowałem. Postanowiłem, że jednak się z nią nie ożenię. Teraz zadaje się z Robertsem. Przeprowadziła się do Pięknego Widoku. Paul z wysiłkiem starał się skoncentrować na bieżących sprawach. Nie był zdziwiony, że wiadomość w ogóle go nie poruszyła; wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia względem Jeannie i nie potrafił sobie wybaczyć, że był jej niewierny. Co Laura robi, to jej sprawa, pomyślał z otępieniem. Wątpił, czy kiedykolwiek będzie mógł stanąć z nią twarzą w twarz, nawet gdyby zapragnął ją spotkać. A potem ogarnął go gniew. Ta uwaga Robertsa o jego dziewczynie, a przecież Laura mieszka w Pięknym Widoku! Ona mu powiedziała? Świat wydał mu się zimny, twardy, zły. To wstrętne miejsce. — Niech pan zaaresztuje tego drania — zażądał — albo oskarżę pana o zaniechanie obowiązków. — Dobrze — odparł zniecierpliwiony Cope. — Zabieram go do miasta, chyba że chce pan, żebyśmy tu zostali. — Nie potrzebuję was. Gdzie jest porucznik Gooding? Spodziewałem się, że sprowadzi tu porządny oddział, ale jakoś go nie widać. 270 — Pojechał na południe, ściga bandytów, słyszałem jednak, że lada chwila ma być na farmie Camelot. Spóźnia się- — Cholera! Chciałem z nim pogadać. Niewykluczone, że sam pojadę do Camelotu, aby go złapać. Zostawił ????'?, który ze swoimi ludźmi zaczął gotować się do odjazdu, i ruszył ku jeńcom. Gus już uwalniał ich z więzów, a Paul nie zaprotestował. Wręcz przeciwnie, każdego pytał: — Gorrabah? Znacie Gorrabaha? Kiwali głowami powtarzając imię. — Zabierzecie mnie do Gorrabaha? — Wskazał najpierw na siebie, potem na wzgórza. Zrozumieli, lecz stali się czujni. — Cóż to ci przyszło do głowy? — zdenerwował się Gus. — Nie możesz tam iść. — Mogę, jeśli mnie zaprowadzą. — Po tym, jak zabiliśmy jednego z nich? Chyba postradałeś rozum. Odpłaciliby ci się z nawiązką na pierwszej mili. — Muszę iść — upierał się Paul. — Jestem pewny, że ten starzec wie, kto zabił dziewczęta. Chcę go zapytać. Problem rozwiązali sami jeńcy. Paul długo prosił, próbując ich przekonać, że nie zamierza skrzywdzić Gorrabaha, lecz oni odmówili. Wyglądało na to, że raczej pozostaną w niewoli, niż .ujawnią miejsce pobytu Gorrabaha. — W porządku — ustąpił wreszcie Paul. — Powiedzcie mu, żeby do mnie przyszedł. Zdołał im przekazać, że chce zasiąść z Gorrabahem do rozmowy, a oni to zaakceptowali. Wtedy pozwolił im odejść. Natychmiast uciekli w busz, niosąc zmarłego towarzysza. Cope postanowił, że powie Blackiemu o aresztowaniu dopiero w mieście, i kazał swoim ludziom wsiadać na konie. Rozgniewał go Charlie, który zataczał się jak pijany. — Ruszaj się, leniwy draniu! — krzyknął. — Nie ma sensu, szefie —wtrącił Stan Hatbox. — Charlie umiera. Niedługo martwy. — Co ty wygadujesz? — Charlie umiera. Czarownik wskazał Charliego kością. Już po nim. 271 — Jaki czarownik? — Nie wiem. Ale był tutaj. — Cholerne brednie — parsknął Cope. — Powiedz mu, żeby się ruszał albo poczuje mój pejcz. Ostatni opuścili obóz ludzie z Oberonu. Wracali do domu, do pracy. — Chcę, żebyś przez jakiś czas mnie zastąpił — powiedział Paul do Gusa. — Muszę jechać do Camelotu i znaleźć porucznika Goodinga. Jeśli Gorrabah się pojawi, spróbuj wyciągnąć z niego prawdę. Jeśli nie, skłonię Goodinga, by z kilkoma żołnierzami poszedł ze mną w góry. Nie mogę się poddać. Myślałem, że spróbujemy poszukać kontaktu z wodzami plemion. Mundury mogą skłonić ich do współpracy. — Najpierw powinieneś kilka dni odpocząć — odparł Gus. — W domu zastanowimy się, co dalej robić. ROZDZIAŁ ÓSMY Zwierzę było pokryte puszystym biało-czarnym futrem. W przeciwieństwie do innych małych zwierząt z buszu nie miało worka i nie interesowało się nasionami, jagodami ani nawet robakami. Było najdziwniejszym stworzeniem, jakie w życiu widzieli. Odznaczało się za to wielką odwagą i w ogóle nie obawiało ludzi. Wręcz przeciwnie, kiedy ktoś je gładził, wydawało gruchający dźwięk, zadowolone z okazywanej mu uwagi. Chociaż kształtem wcale nie przypominało pękatego koali, który czas spędzał, siedząc na drzewie lub pogryzając liście eukaliptusa, niektórzy twierdzili, że oba pochodzą z tej samej rodziny. Oswojone jak koala, miało ostrzejsze pazury i było szybkim i skutecznym łowcą. Stare leniwe koale czasem wpadały w złość i ryczały, lecz nie polowały na inne zwierzęta, żywiły się tylko liśćmi. Niektórzy jednak traktowali je z czujnością. To dziwadło w gniewie syczało jak wąż, wyginało grzbiet i błyskawicznie wysuwało pazury. Kiedy jeden z psów podszedł, by je obejrzeć, zesztywniało, syknęło, wrzasnęło przeraźliwie, od 272 czego wszystkim krew zastygła w żyłach, i w sekundzie podrapało psa w nos. A był to silny pies, walczył z dingo, powalił kangura, lecz to stworzenie go pokonało! Przekonali się, że jadło tylko mięso, ale doznali wstrząsu, gdy zobaczyli, iż nawet najedzone poluje na ptaki i drobne zwierzęta, zabijając je dla zabawy, igra z jaszczurkami, aż są na pół martwe z przerażenia i wyczerpania, po czym odchodzi znudzone. To marnotrawstwo zagroziło stworzeniu, bo ludzie myśleli, że jest złym duchem, kolejnym szkodnikiem łowisk, takim, który nie ma totemu, a tym samym nie chronią go żadne prawa. Jedni chcieli je zabić i wrzucić do rzeki, lecz wzbudziło to obawy, iż zły duch może zatruć wodę. Inni, bardziej praktyczni, proponowali, by je zabić i zjeść, jednakże dzieci, które się z nim bawiły, prosiły o darowanie życia dziwnej kreaturze. Dotykały różowego noska i piszczały z zachwytu, kiedy ostrym języczkiem lizała je po palcach. Dyskutowali wiele dni, podczas gdy zwierzę paradowało po obozie, bezczelnie zaglądając w każdy kąt. Wreszcie zdecydowali je zanieść do Harrabury i prosić o radę. To Kamarga znalazł zwierzę i przyniósł do domu, a ponieważ był znakomitym wojownikiem i myśliwym, nikt nie podważał jego prawa do udania się do obozu Harrabury. Razem z nim wyruszyło wielu członków rodziny i przyjaciół, by usłyszeć werdykt. — Co to jest? — zapytał Harrabura szturchając zwierzę, które smacznie spało w wiklinowym koszyku, uplecionym specjalnie przez jedną z dziewcząt. — Nie wiemy — odparł Kamarga. — Przyszliśmy zapytać ciebie o zdanie. Obudzili zwierzę i pozwolili mu biegać, ciesząc się zdumieniem Harrabury. Znał wszystkie zwierzęta żyjące w buszu, od krwiożerczych krokodyli do maleńkich skoczków, nigdy wszakże nie oglądał nic podobnego do tego jedwabistego stworzenia o podstępnych manierach. — Gdzie je znalazłeś? — W lesie deszczowym koło jeziora zarośniętego liliami. Harrabura chwilę przyglądał się zwierzęciu i słuchał sprzecznych opinii dotyczących jego pochodzenia, wreszcie się poddał. 18 Nad wielką rzeką 273 — Jest tu Wodoro, siedzi z Gorrabahem, który zaczyna odchodzić w Sen. Zapytam go, może wie. Poprosił Kamargę o rozmowę, a kiedy pozostali odeszli, zwrócił się do niego z powagą: — Kiedy byłeś w lesie deszczowym? — Jakieś pół księżyca temu — odparł Kamarga z dumą. — Widziałem bitwę. — Jaką bitwę? — Nie mówili ci? W tamtej okolicy polowali ludzie z plemienia Bekalbura. Natrafili na obóz znienawidzonych czarnych żołnierzy, którzy ubierają się jak biali i mordują naszych. Zaatakowali ich i zabili dwóch. — Czemu nic o tym nie wiem? — zdenerwował się Harrabura. — Plemię Bekalbura przyszło się tu schronić, nie walczyć. Kamarga zasłonił usta dłonią. — Nie mów, że ci powiedziałem. Wielu młodych mężczyzn Bekalbura nie zgadza się ze starszyzną, ale nie ruszyli do walki. To było tak, jak mówiłem, natrafili na nich przypadkiem i nie mogli pozwolić, by taka okazja im umknęła. — Ale czarni odstępcy mają broń. Ilu wojowników poległo? — Tylko jeden zludu Bekalbura został zabity — odrzekł Kamarga. —Przynieśli jego ciało. Tyle wiem. Może rodziny nie chcą, żebyś o tym wiedział, bo się boją, że każesz im opuścić nasze góry. Harrabura skinął głową. — I mają rację. — W jego oczach zapłonął płomień. — Zabili dwóch okrutnych, tak? — Tak. — To dobrze. — Harrabura uśmiechnął się, myśląc o Charliem Pennym. — Zostało trzech do usunięcia. — Rzeczywiście trzech — zgodził się Kamarga. — Widziałem grób trzeciego. — Co ty mówisz? — zaniepokoił się Harrabura. — Jaki grób? — Niedaleko spalonego domu. Harrabura złapał go za gardło. — Ty spaliłeś ten dom? 274 — Nie! Nie! To boli! — wydusił wzięty przez zaskoczenie Kamarga. — Mówisz mi prawdę? — Tak. Z wysoka zobaczyłem ogień, więc poszedłem sprawdzić, co się stało. Jestem bardzo ostrożny, nikt mnie nie widzi. Dotarłem tam dobrze po brzasku i nikogo nie było. Dom zjadły płomienie, ale nie odważyłem się podejść bliżej. — Wzruszył ramionami. — Nie miało sensu. — Poszedłeś do tego drugiego domu? Tego na równinie, na wprost miejsca, gdzie siedzimy? — Nie, nie byłem tam. — Kamarga spojrzał na Har-raburę z wyrzutem. — Słyszałem o białych kobietach. Nie zabiłem ich, jeśli tak właśnie myślisz. Byłem tutaj, kiedy otoczyli mieszkańców doliny. — Zatem kto to zrobił? Ktokolwiek spalił dom, zabił też białe kobiety, to jasne. I ktokolwiek to był, wyrządził nam ciężką krzywdę. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. — Nie wiem. Nikt nie wie. To wielka tajemnica. Harrabura długo siedział w milczeniu, nie odrywając wzroku od bielika, który zataczał na niebie pozornie bezcelowe koła. Ponieważ nie kazał odejść Kamardze, ten czekał cierpliwie. Bielik zahipnotyzował Harraburę niekończącym się kołowaniem na tle błękitnego nieba i stary Aborygen przeniósł się w czasie. Zobaczył Charliego Penny'ego i uśmiechnął się ponuro, wiedział bowiem, że życie już z niego uchodzi, a potem ujrzał białą kobietę stojącą w bardzo ciemnym miejscu. Wydawała się potężną niewiastą, choć była szczupła. Usłyszał jej krzyk, tylko jedno słowo. Słowa nie zrozumiał, lecz gniew buzował w niej jak wściekły pożar szalejący w lesie. Charlie Penny tam był. On tam był? Gdy Harrabura wrócił do teraźniejszości, dręczył go wielki niepokój. Co uczynił? Czy Charlie Penny znał rozwiązanie tej tajemnicy? Jeśli tak, przypuszczalnie jest za późno, by go o to zapytać. — Opowiedz mi o trzecim grobie — odezwał się nagle. — Znalazłem ciało jednego ze złych czarnych ludzi w lesie, opodal spalonego domu. — Czy został ranny w walce? 275 — Nie. Pochowali go w mundurze, lecz ciało wygrzebały psy dingo. Odpędziłem je i dobrze mu się przyjrzałem. Miał dziurę od pocisku w czole. Znam dziury od pocisków. — Kamarga splunął ze złością. — Widziałem mnóstwo takich dziur. — W takim razie musiał go zastrzelić biały człowiek — zawyrokował Harrabura. — Możemy zostawić go psom dingo. — Może biały człowiek zabił też kobiety. Harrabura żałośnie pokręcił głową. — Chciałbym, żeby to była prawda, ale boję się, że nie jest. — Poszukał w umyśle postaci tamtej białej kobiety, próbując na nowo wywołać obrazy, lecz zbyt szybko bladły. A Charlie Penny? Był przeklęty jako dowódca czarnych żołnierzy. Harrabura nie połączył go z białą kobietą. — Charlie Penny, będąc wojownikiem białych, mógł spotkać tę kobietę — rzekł. Kamarga patrzył na niego skonfundowany. — Kto? Kto to jest Charlie Penny? Harrabura nie mógł pozwolić, by przerwano mu tok myśli. — Tak więc to, że widziałem go w tym samym miejscu co ją, może w ogóle nic nie znaczy. Może to było zwykłe spotkanie, wielu naszych mieszkających w dolinie też spotyka szefa i innych mieszkańców wielkiego domu w pokojowych okolicznościach. — Tak, nawet ja ich spotkałem—potwierdził Kamarga, któremu się wydało, że zaczyna rozumieć, o czym mowa. — Szef, co go nazywają Paulem, dał mi zwierzę dla moich ludzi. Dał mi je osobiście i powiedział, że to „byk".—Oblizał się na wspomnienie. —To było dobre jedzenie. Szkoda, że on też zwrócił się przeciwko nam. Jeśli nie będziemy mogli polować i łowić ryb w dolinie, pomrzemy z głodu. — Ale ona była w gniewie. — Harrabura wciąż zmagał się z własnym problemem. — Walczyła jak szalona. — Nagle klasnął w dłonie i krzyknął podniecony: — Ona miała strzelbę! I bang! Strzeliła! — Zaraz wszakże zrzedła mu mina i rozczarowany dodał: — Lecz nie do niego. Nie do Charliego Penny'ego. Do kogo w takim razie strzeliła? 276 Kamarga, który całkiem się pogubił, próbował mu pomoc. — Chyba do czarnych. Oni nie strzelają do swoich. — To prawda. Charlie Penny jest tchórzem, widziałem to w jego oczach. Może uciekł i zostawił ją, kiedy tamci zaatakowali. To by tłumaczyło, dlaczego się nie przyznał. Jeśli w ogóle tam był. — Harrabura jęknął. Instynkt podpowiadał mu, że jest na właściwym tropie, lecz daleka droga dzieliła go od poznania tożsamości zabójców. Był prawie pewny, że ludzie z plemienia Kuinmer napadli na tamten dom i zamordowali kobiety, lecz to nie była jego sprawa. Musiał jak najszybciej znaleźć sposób na przekonanie białych, że ród Kutabura, który karano za ten czyn, który już stracił jednego członka, cierpi bez winy. Bo jeśli to mu się nie uda, kara będzie jeszcze sroższa. — A co z tym zwierzęciem? — zapytał Kamarga, obserwując stworzenie ostrzące pazury o pień drzewa, a potem z lubością toczące się po trawie. Podziwiał jego barwy, czarne plamy połyskiwały, białe były nieskazitelnie czyste jak najbielsze obłoki. — Pójdziemy tam teraz — oznajmił Harrabura. Wyruszyli w góry, przedzierając się przez mroczny las, potem schodząc po kredowym klifie i podążając wzdłuż szerokiego kamiennego koryta, w którym wciąż płynęła woda z ostatnich zimowych deszczy, by wreszcie pójść w górę ku jaskini, którą Gorrabah wybrał na miejsce swego Snu. Zbliżając się tam, usłyszeli lament i wiedzieli, że starca już z nimi nie ma. Później tego popołudnia Harrabura i Wodoro wspięli się na sam szczyt góry, płaski nawis skalny nad głęboką przepaścią. Daleko, daleko w dole był wąwóz. Płynący nim strumień wyglądał jak cienka srebrna linia, korony ogromnych drzew przypominały dywan z aksamitnego zielonego mchu. Harrabura wolał nie podchodzić na sam skraj półki, lecz Wodoro się nie wahał, stanął tam i podziwiał widok. Był krępy, wzrostem nie dorównywał mężczyznom z ludu Da-rambal z powodu nieszczęsnej domieszki białej krwi, lecz był silny. Na skórze nosił blizny inicjacyjne i brakowało mu przedniego zęba, bo zwyczajem ludu Tingum wybijano ząb 277 młodzieńcowi, który pomyślnie przeszedł próby. Chłopców którym się to nie udało, skazywano na ostracyzm lub pozbawiano organów płciowych, by nie psuli rasy. Wodoro sprzeciwiał się gorąco tej praktyce, przestrzega-jąc w czasie swych podróży wszystkie plemiona, że teraz, gdy liczba czarnych ludzi maleje w zastraszającym tempie, nie stać ich na takie marnotrawienie męskości ani na inne dziesiątkujące rytuały. Harrabura przypuszczał, że Wodoro ma rację, niepokoił się jednak, co wielkie duchy pomyślą o takim naruszeniu praw naturalnych. — Zawsze kochałem to miejsce — powiedział Wodoro. Ciepłe popołudniowe słońce nadało miedziany połysk jego skórze, gdy odwrócił się, by objąć wzrokiem całą panoramę. Z miejsca gdzie stał, widział meandry rzeki Fitzroy, wielką dolinę i karłowate stożki niegdyś wspaniałych wulkanów, które wyrosły z serca ziemi. Miliony lat zrobiły swoje, góry skruszały, zostały tylko ich twarde jądra. Na wschód rozciągały się zielone nadbrzeżne równiny i cudowny błękit oceanu. — Biały człowiek powiedział mi kiedyś — rzekł Wodoro — że stamtąd przybywają. Podróż na wielkich statkach trwa ponad sześć księżyców. — Dlaczego? — zdumiał się Harrabura. — Czy mają aż tak złe łowiska? — Nie wiem. Pewnie tak. Wodoro usiadł na skale, rozwiązał tasiemkę przytrzymującą jego czarne gęste włosy w koku, przeczesał je palcami i na nowo upiął. Nie nosił żadnych ozdób poza białym kamieniem w uchu, połyskującym mlecznie na tle ciemnej skóry. — Co to jest? — zapytał Harrabura. — Bardzo ładne. — Biali nazywają to perłą. Dali mi ją ludzie z plemienia Warunga, którzy mieszkają daleko na północy. Oni nazywają to kamieniem Koppio. — Dużo wiesz. — Uczę się w czasie moich podróży — uśmiechnął się Wodoro — choć sądzę, że ty znasz ważniejsze rzeczy, rzeczy dotyczące umysłu. — To bardzo uprzejme z twojej strony. Powiedz mi, czy starzec odszedł pogrążony w smutku? — Tak. Mocno niepokoił się o swój lud. 278 — Wiesz, co tu się dzieje? .— Jego rodzina wyjaśniła mi, że zaczął się nowy atak w odwecie za zabicie dwóch kobiet. Kto to zrobił? Harrabura powiódł wzrokiem po ukochanej ziemi. — Nie wiem. Może ród Kuinmer, ale nie my. Sądziliśmy, że jesteśmy tu bezpieczni. Biały szef pozwalał nam żyć w spokoju. Nie wadziliśmy mu. — Prychnął z niesmakiem. — Posłuchaj, jakie głupstwa wygaduję! Nie wadziliśmy mu! Jakże nisko upadłem, skoro jestem wdzięczny, że pozwalają nam żyć na ziemi, która należała do nas od czasu stworzenia. Proszę, żebyś mi wybaczył. Wodoro wzruszył ramionami. — Nie ma nic do wybaczania. Starzec pragnął pokoju, ty musisz zrobić wszystko, by go osiągnąć. — Może powinniśmy przeprowadzić się na północ? Zastanawiałem się, czy nie znaleźć nowych ziem, nawet jeśli to oznacza utratę naszego duchowego domu. — To bez sensu. Inne plemiona mają podobne problemy z białymi. Oni są wszędzie, jak plaga szarańczy. Musicie znaleźć sposób, by tu zostać. — Chyba tak — rzekł Harrabura posępnie. — W takim razie chciałem cię prosić o wielką przysługę. Wyświadczenie jej może okazać się niebezpieczne, tak więc zrozumiem, jeśli odmówisz. — Co to za przysługa? — Słyszałem, że znasz język białych. — To prawda. Nauczyłem się go od ojca. — I nigdy nie pragnąłeś zamieszkać pośród jego ludu? Wodoro szczerze się roześmiał. — W czasach mej młodości w krainie ludu Tingum na południu niekiedy, powodowany ciekawością, mieszkałem z czarnymi na farmach. Dla zabawy udawałem, że jestem niemy. Biali nazywali mnie „Kukła" i zostawiali w spokoju. Mogłem włóczyć się i słuchać, co mówią. Stąd wiem, że wielu nas nienawidzi, ale nie wszyscy. Dlatego musicie poczekać. Jak uczy nas Sen, dobro zwycięża zło. — Jednakże zło wpierw musi się rozplenić, by wzbudzić gniew dobrych duchów — rzekł Harrabura z zadumą. — Czasami się zastanawiam, dlaczego wielkie duchy zezwalają złu istnieć. 279 — To trudna kwestia. Wąż gwardar, który połyka skoczka, uważany jest przez skoczka za zło, lecz wąż ??? jeść. O jaką przysługę prosisz? — Musimy wysłać kogoś do doliny, by odszukał białego szefa Paula, który do zamordowania kobiet traktował nasz lud dobrze. Teraz jest taki sam jak reszta. Ty władasz jego językiem, chcemy więc, byś przemówił w naszym imieniu powiedział mu, że nie my ponosimy winę, że pragniemy tylko pokoju. Wodoro skinął głową. — Kiedy otrzymałem wiadomość od starca, ostrzegano mnie, bym nie szedł tą doliną, tylko szlakami górskimi. Niebezpieczeństwo, o którym mówisz, leży w tej dolinie? — Tak. Wypędzili wszystkich czarnych ludzi. Może się okazać, że trudno będzie dotrzeć do tego człowieka. — A jeśli zwrócę się do innego, mogą mnie zastrzelić? — zapytał Wodoro wesoło. Harrabura nie widział powodów do śmiechu. — Serce tego człowieka, Paula, płonie gniewem, rzeczywiście może cię zastrzelić. — To problem.—Wodoro się zamyślił. — Zwłaszcza że nie wiem, jak on wygląda. — Kamarga będzie ci towarzyszył. Zna sekretne ścieżki, może przemknąć się niepostrzeżenie i pokaże ci szefa. — A potem co? Harrabura spojrzał na niego przelotnie. Nie potrafił udzielić odpowiedzi. — Nie jestem wojownikiem — rzekł Wodoro — ani też nie odznaczam się szczególną odwagą. — Jakże to? — zapytał zaskoczony Harrabura. — Twoje imię to legenda na szlakach handlowych. W krainie Warunga zabiłeś białego jednym wspaniałym rzutem bumeranga. Wodoro pokręcił głową. — To było dawno temu. Biali wycofywali się po potyczce z wojownikami Warunga, którzy mnie obwiniali o ich ucieczkę. Warunga to lud gwałtowny, moje życie zawisło na włosku, ponieważ się wtrąciłem. Pod wpływem impulsu złapałem bumerang i wyrzuciłem go z całej siły. Nikt nie był bardziej zdumiony niż ja, kiedy ten biały padł. 280 Harrabura wybuchnął śmiechem. — A więc tak tworzone są legendy. — Nie mogłem przecież się przyznać, że zwyczajnie miałem szczęście. Po tym zajściu obwołali mnie bohaterem, dali mi żonę i z mojej poręki pozwolili drugiemu białemu odejść. Wyprowadziłem go z krainy Warunga i posłałem własną drogą. Jednakże kwestia pozostała otwarta. W końcu Wodoro wyraził zgodę. — Spróbuję. Nie mogę nic obiecać, ale jeśli będzie to możliwe, porozmawiam z białym szefem. Jaką nazwę nadali twojej ziemi? Lubią własne plemienne nazwy. — Tak. Mówiono mi, że ta nazwa to „Ober-on". Co to znaczy? — To bardzo proste. Oznacza: nad czymś, może nad wielką rzeką. Z nazwy to nie wynika. — No to jaki w tym sens? — mruknął Harrabura pogardliwie. Przypomniawszy sobie, że Kamarga czeka, by porozmawiać z Wodoro, przywołał go gwizdnięciem. — To człowiek, który zaprowadzi cię w dolinę. Najpierw jednak chce ci zadać pytanie. Kamarga skwapliwie otworzył koszyk. — Znalazłem to rzadkie zwierzę, ale nie wiemy, co to jest. Może ty wiesz? — Nazywają je kotem — odparł Wodoro. — To ładne stworzenia, biali bardzo je lubią i codziennie karmią. — Co mam z nim zrobić? — Zabij je. Są łakome, polują na małe zwierzątka i ptaki, wprowadzają zamęt w naturze. — Można je zjeść? — Nie ryzykowałbym — odradził Wodoro. — Biali ich nie jedzą. Po odejściu Kamargi zażądał szczegółowych informacji dotyczących jego wyprawy. — Załóżmy, że zobaczę się z tym białym i powiem mu, iż twoi ludzie nie zabili kobiet. Wtedy on zapyta, kto to zrobił. Co mam odpowiedzieć? — Że nie wiesz. Wodoro spojrzał na niego uważnie. — Czy to znaczy, że ty wiesz? 281 — Znaczy to tylko tyle, że zastanawiam się nad tą sprawą. Jednoznaczna odpowiedź nie została mi jeszcze udzielona. Wodoro jako posłaniec nie mógł nosić broni. Jego dzida myśliwska ozdobiona była piórami jastrzębia, które oznaczały, iż przynosi wiadomości, takie same pióra miał też we włosach. Otrzymał wszechstronne wykształcenie, nauka trwała kilka lat, w czasie których przenosił się od jednego ludu do drugiego, by poznać prawa i język, a tym samym zdobyć narzędzia niezbędne do porozumiewania się z rozmaitymi plemionami zamieszkującymi północno-wschodnie wybrzeże tej wielkiej ziemi. Kiedy uroczystości pożegnalne jego starego przyjaciela dobiegły końca, razem z Kamargą zszedł z góry do lasu deszczowego, gdzie odpoczywali cały dzień. Nocą przemykali przez otwarte polany, za dnia pozostawali w ukryciu, aż wreszcie Kamarga doprowadził go do skalistej półki, z której rozciągał się widok na skupisko zabudowań farmy Oberon. Byli dostatecznie blisko, by widzieć jeźdźców na szlakach, niektórzy nawet przejechali tuż pod nimi, ale Kamarga twierdził, że szefa nie ma z nimi, że muszą zrobić koło i przez zarośla podejść jeszcze bliżej. Tym razem podążali wzdłuż strumienia, ukradkiem, powoli, aż wreszcie z polany zobaczyli główny dom. Wodoro usiłował zamaskować zdenerwowanie. Kamarga powiedział mu, że kobiety zabito gdzieś tutaj, i to już wystarczyło, żeby przeszły go dreszcze. Nieprzyjemne ściskanie w żołądku wywoływała zresztą sama atmosfera panująca w tej okolicy i posłaniec żałował, iż nie ma pretekstu, pod którym mógłby stąd odejść. W niewielkiej odległości minęli ich trzej mężczyźni, kierujący się ku rzece. Wodoro spojrzał na Kamargę, ten jednak pokręcił głową. Wodoro słuchał rozmowy białych. — Szef chce, żeby tu postawić płot — powiedział jeden. — Nie będziemy korzystać z tej ścieżki. Myślę, że przynajmniej na razie planuje utworzenie świętego miejsca tam, gdzie na brzegu rzeki zginęły Jeannie i Clara. — I po co płot? — mruknął drugi. — Kto tu przyjdzie? Człowiek wyczuwa tu duchy. 282 Wodoro zgodził się z nim z całego serca; nerwy napięte jniał jak postronki. Później na werandzie wielkiego domu pojawił się samotny mężczyzna. — To on! — syknął Kamarga. — To szef! Słońce zachodziło za wzgórze i Wodoro widział jedynie zarys sylwetki. — Z tej odległości nie potrafię odróżnić go od innych — narzekał. — To on — upierał się Kamarga. — Oni często przesiadują tam wieczorami. Wkrótce wzejdzie księżyc i będziesz mógł iść porozmawiać z nim. — Tak po prostu? — wątpił Wodoro. Plan towarzysza bynajmniej go nie zachwycił. — Starzec tak zrobił, ten, który właśnie umarł. Nie tak dawno, kiedy zabili dwóch naszych, z wielką odwagą stanął przed szefem. — Zapomniałeś o czymś. Tym razem odebrano życie dwóm jego kobietom. Znajdę sposób, żeby z nim porozmawiać, ale ty musisz odejść. Jestem wdzięczny, że pokazałeś mi drogę, od tej chwili jednak przebywanie tutaj wiąże się ze zbyt wielkim niebezpieczeństwem. Wracaj i czekaj na mnie w lesie deszczowym. Nie ma potrzeby, żebyś dłużej narażał swoje życie. — Jesteś pewien? — Tak. Musisz sporo się oddalić, nim będę mógł stąd wyjść. Poczuł ulgę, gdy Kamarga bezszelestnie odbiegł. Nie potrafił się skupić, czując jego oddech na karku. Kamarga nie mógł się doczekać, kiedy Wodoro dokona odważnego czynu, a on nie wiedział, jak się do tego zabrać. Zwłoka mogłaby zniecierpliwić Kamargę, który z czystej brawury zrobiłby coś głupiego. I dostał kulkę w głowę. Wodoro rozważał, czy w razie niepowodzenia nie mógłby udać, że jest jednym z czarnych pracowników farmy. Znalazłby gdzieś stare ubranie i poszedł do domu w biały dzień. Jednakże nawet to mogło być ryzykowne. Zauważył, że w obejściu nie ma czarnych służących. Zgłodniał i patrząc na wschodzący księżyc, zadawał sobie pytanie, w co też wplątał się tym razem. 283 Na werandę weszli dwaj inni mężczyźni i w nieskoń-czoność tam stali gadając z szefem. Wodoro podkradł się na tyle blisko, na ile się ośmielił, nie odrywając wzroku od jasnej koszuli, bo tylko w ten sposób potrafił zidentyfikować szefa. W końcu mężczyźni opuścili werandę i wyglądało na to, że szef położył się spać, lecznic. Wodoro wstrzymał oddech. Szef wychodził z domu! Skierował się ku bramie, jednakże nie tylko miał strzelbę, ale też towarzyszyły mu psy, biegające wokół z podnieceniem. — Przeklęte psy! — wycedził rozczarowany Wodoro. Nie mógł w żaden sposób zbliżyć się do białego człowieka z psami, które w każdej chwili gotowe były podnieść alarm. A co gorsza, nie udałoby mu się uciec, wytropiłyby go na pewno. Potem zobaczył, że szef woła na psy, każąc im wejść za ogrodzenie. Posłuchały niechętnie, biały człowiek zaś ruszył w kierunku ścieżki, która prowadziła na miejsce zbrodni. Wodoro odgadł, że właśnie tam zmierza, dlatego pośpiesznie się wycofał i pobiegł okrężną drogą. Wiedział, że trafi, pamiętał wierzby płaczące, które muskały wodę jak łzy. Zadrżał na to wspomnienie, w powietrzu wciąż dźwięczały krzyki umarłych. I zastanawiał się, dlaczego ten zdruzgotany człowiek chce tam iść. Wodoro myślał, że żałoba powinna trzymać go z dala od tego miejsca. Nie pomylił się; kiedy dotarł do celu, wolno przedzierając się przez busz, mężczyzna siedział na brzegu ze wzrokiem utkwionym w srebrzystą wodę. Nie ulegało wątpliwości, że chciał pobyć sam ze swymi myślami wmiejscu, które ostatnie widziało jego kobiety żywe. Wodoro stał bardzo blisko, powtarzając w myślach swoją kwestię. Szaleństwem byłoby wyjść z buszu i przestraszyć tego mężczyznę. Już i tak pewnie jest zdenerwowany. Miał broń, mógł strzelić bez namysłu, zwłaszcza na widok Aborygena. Wodoro czuł, jak włosy jeżą mu się ze strachu. Oblał go pot, a równocześnie przemarzł od dotyku zimnych liści na skórze. Najlepiej zrobi, jeśli pozostanie w ukryciu i zawoła: „Sir!", bo tak należało zwracać się do białych. A potem, by rozwiać jego obawy, zawoła: „Sir, przyszedłem w pokojo- 284 yyych zamiarach!" Następnie doda: „Muszę z panem porozmawiać, sir, sprawa jest niezwykłej wagi." Do tego czasu mężczyzna już się opanuje i Wodoro będzie mógł go poprosić, by nie strzelał, gdy wyjdzie z ukrycia. Jednakże wypadki potoczyły się inaczej. Wodoro był zadowolony, że nie ma przy nim Kamargi, który pewnie by go popędzał, ponieważ minęła długa chwila, ?i? zebrał się na odwagę. Biały człowiek się modlił. Na stojąco wypowiadał słowa, te same, których uczono czarne dzieci. Wodoro zbyt był przesądny, by mu przeszkodzić. Zobaczył gesty, którymi biali kończyli modły, dłoń dotykającą głowy, piersi i ramion, i wiedział, że teraz albo nigdy, bo mężczyzna lada moment odejdzie. Próbował zawołać, lecz gardło miał zduszone, z ust wydobyło się chrypienie, a co gorsza, pod jego stopami trzasnęła gałązka. Szef obrócił się gwałtownie ze strzelbą wycelowaną przed siebie. — Jest tu kto? Nie strzelił. Teraz była kolej na kwestię Wodoro, on jednak zobaczył twarz mężczyzny w świetle księżyca i przerażony rzucił się do ucieczki, gnając na oślep przez czarny busz jak pies dingo odpędzony od ofiary. Na zakręcie rzeki skoczył do wody i ostrożnie przeprawił się na drugi brzeg, ledwo powodując zmarszczki na powierzchni. Potem zaszył się w buszu. Przez wiele godzin siedział skulony, trzęsąc się na całym ciele. Rozcierał skórę, by zachować ciepło, by odegnać panikę. Od chwili gdy po raz pierwszy był na miejscu morderstwa, wiedział, że coś jest nie w porządku. Nie chodziło tylko o jęczące duchy dwóch kobiety, były tam też inne duchy, a jednego zobaczył na własne oczy. Kiedy mężczyzna się odwrócił, Wodoro przeżył szok, jakby trafił go piorun. Przed sobą miał człowieka, którego zabił wiele lat temu. Człowieka, którego trafił bumerangiem. Wiedział, że się nie myli. Czyż nie widział głowy niemal zupełnie odciętej od ciała ostrym jak brzytwa bumerangiem z twardego drewna? To broń wojenna. Wodoro wciąż przed oczyma miał tamtą twarz, szeroko otwarte niebieskie oczy, jasną skórę i obcięte krótko czarne kręcone włosy. Pomógł przecież towarzyszowi zabitego pogrzebać ciało. Miał na 285 imię Juan i rozpaczał po stracie przyjaciela, przed po. chówkiem zamknął mu oczy. I teraz w tym straszliwym miejscu duch rzucił się na niego z krzykiem. Co mówił? Wodoro nie potrafił sobie przypomnieć. Nie jestem wojownikiem, jęczał do siebie. To był jedyny człowiek, jakiemu kiedykolwiek odebrałem życie. Wojowników nie dręczą tak straszliwe wyrzuty sumienia, po prostu robią, co do nich należy. Dlaczego mnie ciągle nawiedza poczucie winy z powodu tej śmierci? Pewnego dnia, Wodoro to wiedział, duch wróci po niego, ponieważ złamał prawo. Człowiek z jego pozycją musi cofać się przed przemocą, nauczono go przecież, jak nie dać się sprowokować, a zabić mógł jedynie w obronie własnej. To nie była obrona własna. Jednakże na wojownikach Warunga jego wyczyn zrobił takie wrażenie, że pozwolili mu wyprowadzić tamtego drugiego na wolność. Przekonał ich, że lepiej darować mu życie; wróciwszy do swoich, ostrzeże ich, by trzymali się z dala od krainy ludu Warunga. Lecz był to jedynie sposób na uśmierzenie własnych wyrzutów sumienia, ponieważ doskonale wiedział, że biali będą przychodzić niezależnie od tego, czy Warunga uwolni mężczyznę imieniem Juan czy też nie. Juan płakał. — Dlaczego musiałeś go zabić? Był dobrym człowiekiem. Pragnął pokoju. I ciągle powtarzał imię przyjaciela, rzecz przerażająca dla Aborygenów, którzy nigdy nie wspominają imion zmarłych. Jednakże Juan to zrobił, nazwał zmarłego „Pace", a Wodoro starał się go uciszyć, wiedział bowiem, że przez to ściąga na nich zło. Teraz wszakże Pace stał na miejscu zbrodni, krzyczał na Wodoro z przeszłości, gdyż wiadomo powszechnie, iż śmierć jest wieczna. Wodoro czuwał przez całą noc, nie ośmielając się zmrużyć oka. Wolał raczej przyznać się przed Kamargą do porażki, niż wrócić na tamten punkt obserwacyjny. Ze ściśniętym sercem okrążył dom i zobaczył, że Pace siodła konia i troczy sakwy, niezawodny znak rychłej podróży. Mężczyźni pracujący niedaleko stajni życzyli mu szczęścia i mówili, by szybko wracał. 286 Należało się tego spodziewać. Pace przybył i zajął miejsce białego szefa, by nawiedzić Wodoro, a wypełniwszy swą misję, odjeżdżał. Samotnie zmierzał w kierunku wielkiej rzeki, którą biali nazywali Fitzroy. Do chwili spotkania z Kamargą Wodoro zdołał otrząsnąć się ze strachu. Próbował zwalczyć przesądy logiką, posłuchać głosu ojca. Nie znał go za dobrze, lecz matka często powtarzała, że to był mądry człowiek, zawsze potrafił przechytrzyć innych białych. A jeśli, pytał siebie Wodoro, to nie był Pace, tylko jego obraz? A obrazem człowieka może być jego syn. Juan mówił wtedy, że Pace miał żonę i trzech synów, którzy teraz na pewno są już dorośli. Ta myśl zrodziła następną troskę. Czy Wodoro kiedykolwiek odważy się stanąć przed synem ????'?? Czy jego poczucie winy będzie widoczne jak plama błota? Czy ojciec wywrze zemstę poprzez syna? Wszystkie te sprawy trzeba dokładnie rozważyć. Najgorszego Wodoro starał się nie dopuszczać do świadomości: bo jeśli to nie był jeden z synów czy inny krewniak, to wówczas rzeczywiście widział ????'? krzyczącego na niego z grobu. — Rozmawiałeś z nim? — zapytał Kamargą. — Nie miałem okazji. Wyjechał na wschód, ale wróci. Musimy czekać. Paul MacNamara jechał do Camelotu. Gdyby rozminął się z porucznikiem Goodingiem, to ruszy za nim do Rock-hampton, zdecydowany był bowiem zrobić wszystko, by uzyskać wsparcie w planowanym przeszukaniu gór. Zdawał sobie teraz sprawę, że chaotyczny pościg oraz brutalne metody Tubylczej Policji Konnej tylko by nastawiły wrogo czarnych, jednakże oddział świetnie wyszkolonych żołnierzy może i musi przekonać ich, by dla własnego dobra wydali morderców. Widok mundurów napełni ich przerażeniem. Gus zachęcał go do wyjazdu, choćby po to, by na jakiś czas opuścił Oberon, oddalił się od żalu, który rozdzierał go na strzępy w każdym kącie domu. Galopując szlakiem, Paul żałował, że nie może jechać prosto na południe, by przekroczyć granicę i znaleźć pociechę w rodzinnym domu w Kooraminie, i nigdy tu nie wrócić. 287 Tę noc spędził w zajeździe na polach złotonośnych. Z radością powitał gwar głosów dochodzących przez cienką ścianę, który zagłuszał jego własne myśli. W normalnej sytuacji przyłączyłby się do mężczyzn w barze prowadzących wesołą pogawędkę, zbyt ponury jednak miał nastrój i obawiał się współczucia. Spał niespokojnie, budził się często na jutowej pryczy. W pewnej chwili w uszach zabrzmiał mu pogardliwy głos Robertsa: „On ma w mieście dziewczynę!" Roberts mógł mieć na myśli jedynie Laurę. Paul zbyt był przygnębiony, by przejmować się tym, że musiała komuś się zwierzyć, może samemu Robertsowi, to i tak było bez znaczenia. Jednakże te słowa zadały mu głęboką ranę, trafiły prosto w serce, wzmagając poczucie winy; Paul patrzył na siebie jak na hipokrytę, opłakującego śmierć żony, którą przecież zdradził. Płakał szczerze, a znając Jeannie wiedział, że nie zazna ona spoczynku, póki jej śmierć nie zostanie pomszczona. Z rozmyślań wyrwał go odgłos ciała uderzającego o ścianę — w barze wywiązała się bójka. Mężczyzna z sąsiedniej pryczy krzyknął, domagając się spokoju, a Paul odwrócił się na drugi bok, zadowolony z tego incydentu. Następnego dnia czuł się lepiej, wychodził powoli z tej mgły, którą był Oberon. Przystanął nad jeziorem, by jego koń napił się i ochłodził, po czym ruszył w dalszą drogę. Nie zależało mu na towarzystwie, a ponieważ Carlisle'owie uwielbiali przyjmować gości, Camelot był ostatnim miejscem dla człowieka w takim nastroju jak on, lecz wizyta tam była koniecznością. Paul słyszał, że mąż Grace, Justin, wrócił z Sydney, i na tę myśl z ociąganiem się uśmiechnął. Staruszek słynął ze swoich dziwactw, ale że był bogaty, nazywano go ekscentrykiem. Dziecinny pod wieloma względami, Justin przypisał sobie wyłączne prawo do uderzania w ogromny gong z brązu i czynił to z takim zapałem, że słychać go było na wiele mil. Pomimo sprzeciwów żony wokół kominka w salonie poupychał setki pamiątek, swą największą dumę i radość. Zbliżając się do granic Camelotu, Paul zdecydował, że pozostawi ogród wokół tego miejsca nad rzeką, gdzie zginęły Jeannie i Clara. Zamierzał usypać tam niewysoki kopiec, by uczcić ich pamięć, rozproszyć grozę, zaznaczyć miejsce, gdzie 288 w trójkę spędzili tyle szczęśliwych chwil, w niedzielne popołudnia łowiąc ryby, urządzając pikniki, leniuchując. To dziwne, pomyślał, lecz kiedy tam poszedł w ten ostatni wieczór, wszystko wydawało się znowu normalne, jakby rzeka zmyła wszelkie ślady i uciszyła odgłosy cierpienia. Modląc się za nie, nie mógł poradzić nic na to, że przed oczyma stanął mu Pace. Zdawał się panować nad myślami Paula, jakby próbował coś mu powiedzieć. Westchnął. Przypuszczalnie była to tylko gra jego wyobraźni. Przez większość drogi nie śpieszył się, smakuj ąc okazję do spędzenia paru chwil w samotności, tak więc był już wieczór, chyba dochodziła dziewiąta, kiedy skręcił na ocieniony drzewami trakt dla wozów, który prowadził do domu Carlisle'ów. Psy szczekały, wyczuwając jego obecność, ponad ujadaniem jednak Paul słyszał wesołe głosy szczęśliwych ludzi cieszących się życiem. W przypływie nostalgii wstrzymał konia na oblanej księżycową poświatą ścieżce i nasłuchiwał, a w oczach wezbrały mu łzy. Pace lubił śpiewać swym pięknym tenorem gorzko-słodkie irlandzkie pieśni; długie wieczory spędzili zgromadzeni wokół fortepianu, na którym Dolour akompaniowała mężowi. „Ze słuchu", chwaliła się. „Gram ze słuchu." Paul zastanawiał się, kiedy śpiew zniknął z jego życia. W Oberonie nigdy nie było muzyki. Zbyt był pogrążony w morderczej pracy, Jeannie zaś coraz chętniej oddawała się manii kupowania mebli u swojej siostry. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Jeannie bardziej zależało na zrobieniu wrażenia na siostrze niż na urządzeniu domu. Nie żeby miało to jakieś znaczenie, wtedy czy teraz. Z przeciwka zbliżali się dwaj jeźdźcy, w ich dłoniach połyskiwały strzelby. — Ktoś ty? — zawołali ostro. — MacNamara z farmy Oberon. — A, to pan, panie MacNamara — powiedział jeden łagodniejszym głosem. — Cholernie było mi przykro, jak usłyszałem o pańskiej żonie. Paul skinął głową, zadowolony z ich obecności. Pewność siebie nagle go opuściła i znowu był młodzieńcem, który nie potrafi ogarnąć rozumem śmierci, straty, który potrzebuje, 19 Nad wielką rzeką 289 by ktoś inny przejął sprawy w swoje ręce. Pozostawiony sam sobie, zawróciłby i pogalopował głęboko w busz, tak jak uczynił, gdy Juan Rivadavia przybył z wieścią, że nigdy więcej nie zobaczą ukochanego ojca. Posłusznie podążył za swą eskortą do stajni, gdzie chętne dłonie wzięły od niego cugle. Odpowiedział na pytania o morderców: — Nie, jeszcze ich nie znaleźliśmy. Zareagowali gniewem i oburzeniem na tak straszliwą tragedię. — Przerażające! — mówili zdejmując sakwy z siodła. — Czy jest tu porucznik Gooding? — Paul zmienił temat. — Muszę się z nim zobaczyć. — Od tygodni czekamy na tego drania, gdyby się pojawił, od razu byśmy go do pana posłali. Ale ma przyjechać. Bóg wie, co te przeklęte ołowiane żołnierzyki wyprawiają. Nigdy ich nie ma, jak są potrzebni. Zaalarmowany hałasem, stary Justin wyszedł z domu. Na długich białych włosach miał różową czapeczkę. — W samą porę, mój chłopcze. — Objął Paula. — Dzisiaj są moje urodziny. Nie przejmuj się prezentem, możesz o jakimś pomyśleć jutro. W świetle stajennych lamp Paul zobaczył, że robotnicy unoszą brwi i potrząsają głowami, uśmiechnął się więc do Justina Carlisle'a. Widok dziarskiego staruszka sprawił mu przyjemność. Zapragnął, by jego umysł także gdzieś odpłynął i by mógł znowu uśmiechać się do tego okrutnego świata. — Wszystkiego najlepszego, sir. — Oddał uścisk gospodarzowi. — To wielka radość dla mnie, że się nie spóźniłem. — Dla mnie też — odparł Justin zachwycony. Spojrzał na Paula załzawionymi oczami. — Dzisiaj obowiązują stroje wieczorowe, ale jesteśmy już po kolacji, więc ujdziesz w tłoku. Chodź ze mną. Nie mogę ominąć otwierania prezentów. To lepsze niż Boże Narodzenie, bo wszystkie są dla mnie. — Chciałbym się najpierw umyć, jeśli pan pozwoli. Paul zsunął kapelusz na tył głowy i otarł z czoła kurz. Justin pozwolił mu się ochlapać przy kranie i z worka wyjąć 290 czystą flanelową koszulę. Paul pośpiesznie zapinał guziki, gdy przechodzili przez podwórze. — Jakże się miewa twój ojciec? — zapytał Justin, nie czekając jednak na odpowiedź, paplał dalej: — Znałem go dobrze, wiesz, w starych czasach. Drań sprzed nosa wykupił mi ziemię w dolinie Brisbane, zanim rozpoczęto aukcję. Chciałem wziąć w niej udział. Miałem nauczkę. Najpierw łap ziemię, potem staraj się o pozwolenie. — Tak — odparł Paul słabo — chyba tak. — Śmiało, chłopcze! — Justin wyczuł, że Paul zaczyna się ociągać na widok werandy oświetlonej chińskimi lampionami. —To tylko rodzina. Naturalnie jest Grace, chłopcy z żonami i kilku obcych. Nie pamiętam kto to, ale oni się nie liczą. Powinieneś był przywieźć żonę. Weszli tylnymi drzwiami do kuchni, z niej korytarzem do jadalni, gdzie czarne pokojówki sprzątały z długiego stołu po kolacji, stamtąd zaś wkroczyli do salonu, gdzie więcej było „obcych", niż Paul się spodziewał. Pokój zatłoczony był ludźmi w strojach wieczorowych, na damach połyskiwały jedwabie i satyny. Kiedy stanęli w drzwiach, kobieta przy pianinie właśnie skończyła śpiewać „Lassies of Botany Bay". Zapadła nagła cisza, zaraz jednak szybkim krokiem podeszła do nich Grace Carlisle. Ubrana była w elegancką czarną suknię, na szyi miała potrójny sznur pereł, na głowie małą tiarę. Chociaż Paul wiedział, że się myli, odniósł wrażenie, iż wieki zajęło jej przemierzenie pokoju. Twarze za jej plecami zwrócone były ku niemu, jak głowy manekinów na sklepowych wystawach, jaskrawobiałe w sztucznym świetle lamp owiniętych w krepę. — Mój drogi — powitała go łagodnie, obejmując i całując w oba policzki, podczas gdy Justin z entuzjazmem kiwał głową. — Jak miło cię widzieć. — Mimo tych słów Paul w jej oczach dostrzegł łzy. — Przepraszam — szepnął. — Nie zamierzałem się narzucać. Nie miałem pojęcia... Wyraźnie się wyprostowała, jakby chciała dać mu przykład. — Skoro tu jesteś — odparła spokojnie — chciałabym, żebyś został. Postaraj się jakoś sobie poradzić, mój drogi, 291 porozmawiamy później. — I odwróciła się do gości. — Trochę za późno na formalności. Tym, którzy go znają, ?? muszę nic mówić, tym, którzy go nie znają, a rano i tak nie będą pamiętać, przedstawiam naszego drogiego przyjaciela pana Paula MacNamarę. Sądząc z jego wyglądu, był na szlaku cały dzień, tak wiec powitajmy go serdecznie i poczęstujmy drinkiem, którego tak potrzebuje. Rozległy się oklaski. Paul zmusił się, by podziękować skinieniem głowy, ktoś znowu zabębnił w pianino, Grace zaś poprowadziła go przez tłum do sąsiedniej jadalni. Bez pytania nalała mu whisky. — Nasza najlepsza szkocka — powiedziała. — Dziękuję.—Popatrzył na swój strój z zakłopotaniem. Grace napełniła swój kieliszek szampanem i uniosła w toaście. — Za urodziny, Paul — rzekła ze zrozumieniem, dodając mu tonem odwagi. — Wygląda na to, że skazany jesteś na to towarzystwo. Dasz sobie radę? Wzruszył ramionami. — Jeśli oni nie będą mieć nic przeciwko mnie. — Wypił whisky jednym haustem. — To chyba najlepsza rzecz, jaka mi się od długiego czasu przydarzyła. Mogę poprosić o jeszcze? — Naturalnie. Myślę, że Justin nie zdaje sobie sprawy. Bardzo mi przykro. — Niepotrzebnie — odparł Paul. — Musiało do tego dojść wcześniej czy później. Mówią, że lepiej zostać wrzuconym na głęboką wodę... — I to jest ta głęboka woda? — roześmiała się Grace. — Jasne, że tak. Ze szklaneczką w dłoni i z Grace przy boku Paul przeciskał się przez tłum, witając rodzinę i znajomych, kłaniając się zakłopotanym nieznajomym, bo wszyscy o nim słyszeli. A potem, przy pianinie, Grace powiedziała: — A to jest panna Laura Maskey. Szok spotęgowały zmieszanie, uraza, gniew — jakże mógł zapomnieć, że mieszkała w Pięknym Widoku? — i dotkliwe wyrzuty sumienia. Stwierdził, że wygląda tak samo, jak zapamiętał, a choć było to nie tak dawno, to przecież w innym życiu, w życiu Jeannie. Zobaczył burzę miękkich 292 jasnych włosów, na nich śmieszną papierową czapeczkę ze srebrną gwiazdką pośrodku, śliczne oczy, takie teraz smutne, wysokie kości policzkowe i miękkie różowe usta, które całował. Ubrana była w błękitną suknię, powiewną i uwodzicielską. Anielskie ramiona wyciągnięte ku niemu błagalnie. — Jak się pani miewa? — zapytał zimno i poszedł dalej. Siedząc po turecku na łóżku, szukała dla niego wymówek, próbowała zrozumieć. Na wypadek gdyby przyszedł pod jej okno, zarzuciła na bieliznę kimono, barwne i twarzowe, mieniące się błękitem, z różowym i srebrnym haftem. Pod ręką miała bluzkę i spódnicę, by móc się szybko ubrać. W domu panowała cisza, wystarczyło, by opuścił pokoje dla kawalerów po drugiej stronie podwórza i na werandzie zastukał w drzwi balkonowe. Laura zostawiła jedno skrzydło otwarte, lampa w jej pokoju wciąż się paliła. Bez trudu mógłby znaleźć jej sypialnię. Choć może nie. Może nie chciał pytać. Zeskoczyła z łóżka i wyszła na balkon, jakby chciała zaczerpnąć chłodnego nocnego powietrza. Spojrzała tęsknie na kwatery dla kawalerów, lecz panował tam kompletny bezruch. Rozczarowana, wreszcie się poddała i wróciła do pokoju, gdzie usiadła przy toaletce, by wyszczotkować włosy. Jego widok był niespodzianką, cudowną niespodzianką, zaraz wszakże przeżyła szok, boją zignorował, obdarzając jedynie zimnym ukłonem. Odepchnął ją i to bolało, lecz potrafiła go zrozumieć. Przypuszczalnie był tak samo zaskoczony jak ona, a poza tym nosił żałobę; trudno oczekiwać, by w obecności tylu osób jakoś serdecznie ją witał. Choć z drugiej strony mógł przynajmniej powiedzieć, że ją zna, że już się spotkali. Nie byłoby w tym nic złego. I mógł też uśmiechnąć się do niej, do innych znajomych przecież się uśmiechał. Dlaczego potraktował ją tak—wzdragała się przed tym słowem—niegrzecznie? I znowu, może nie miał czasu się zastanowić. Zobaczy się z nim jutro i powie, jak przykro jej z powodu jego żony, szczerze przykro. Na razie nie mogła więcej od niego oczekiwać, lecz byli przyjaciółmi. Całym sercem pragnęła trzymać go za rękę, pocieszać, stać przy jego boku. 293 Czemu więc jest taka zdenerwowana i przestraszona? Łączył ich przełomy romans. Czy tylko tyle? Z jego strony skok w bok, choć udawał, że ją kocha. Potem wrócił do żony a o niej zapomniał. Laura zaczęła obwiniać siebie. Powinna była wysłać mu list z kondolencjami? Napisać do niego jak przyjaciółka, współczująca mu w cierpieniu? Czy jej milczenie go zabolało? Nie szkodzi, pocieszała się w duchu. Wciąż go kocha. Jutro nie będzie się śpieszyć, po prostu poczeka, aż on będzie gotów się z nią zobaczyć, tak by sam na sam mogli wyjaśnić sobie wszelkie nieporozumienia. Minęły dwa dni, a Paul ani razu nawet na nią nie spojrzał. Wyjeżdżał z mężczyznami. — Woli być zajęty — mówiła Grace, wyraźnie z niego zadowolona. Po uroczystości goście opuścili farmę, on jednak pozostał, czekał na żołnierzy. Wieczorami jadł kolację z rodziną i Laurą, lecz podobnie jak trzej synowie Grace wcześnie udawał się na spoczynek, zmęczony dniem pracy przy stadach. Odnosił się do Laury uprzejmie, i tyle. Ani razu nie zwrócił się do niej bezpośrednio, nie próbował też z nią porozmawiać. Równie dobrze mogła przebywać setki mil od niego. Grace Carlisle była zachwycona, gdy Laura przyjęła jej zaproszenie, i nalegała, by dziewczyna u nich została. — Napisałam do twojej matki. Znam Hildę. Na początku okropnie się unosi, ale kiedy zejdzie na ziemię, będzie za tobą tęsknić i żałować, że tak postąpiła. — Przestało mnie to obchodzić — odparła Laura ponuro. — Złożyłam oferty pracy w charakterze guwernantki i teraz mam dwie posady do wyboru w Nowej Południowej Walii. Tam przynajmniej na mnie czekają. — Lauro, to niepotrzebne. My też z radością cię gościmy. Będę rozczarowana, jeśli tak szybko nas opuścisz. Poza tym napisałam do twojego stryja Williama do Londynu. Wiesz, był moim wielbicielem, zanim spotkałam Justina. Wyjaśniłam mu twoją sytuację i święcie jestem przekonana, że William cię nie zostawi. Zawsze bardzo cię lubił. Poczekajmy na jego odpowiedź. Nie ma dzieci, Lauro, nie zapominaj o tym. W takich sprawach musisz postępować rozsądnie. Daj 294 jnu trochę czasu, a na razie baw się dobrze i przestań zamartwiać. Wyglądasz, jakby świat ci się zawalił. Bo się zawalił, tak przynajmniej uważała Laura. Paul przebywający tuż obok i zupełnie ją ignorujący — to było gorsze od rozłąki. O wiele gorsze. W końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Pewnego wieczoru po kolacji, usiłując zachować panowanie nad sobą, pomaszerowała do kwatery dla kawalerów i zapukała do drzwi. Paul, nagi do pasa, stanął w progu, patrząc na nią jak na obcą. — Mogę zamienić z tobą słowo? — zapytała. Sprawiał wrażenie, jakby jej wizyta była mu niemiła, i nie zaprosił jej do środka. — Chciałam ci powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu twojej żony, Paul, i Clary. — Dziękuję — odparł sztywno. — Nie wierzysz mi? Złagodniał. — Naturalnie wierzę. Nigdy nie spodziewałbym się po tobie czegoś innego. — Czy jakoś mogłabym ci pomóc? — Nie. Milczenie wzniosło się między nimi niczym mur, lecz Laura je zignorowała. — Dlaczego traktujesz mnie w taki sposób? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. Zakłopotany przestąpił z nogi na nogę. — Przepraszam, nie chciałem być dla ciebie niemiły, Lauro, ale naprawdę wolałbym, żebyś zostawiła mnie samego. — Aż tak cierpisz? — zapytała, próbując wytworzyć jakąś więź między nimi kosztem własnej dumy, lecz Paul się cofnął. — Idź spać, Lauro, już późno. Pokonana, ukryła się w swoim pokoju. Przez kilka ostatnich trudnych miesięcy Laurę na duchu podtrzymywała myśl o Paulu MacNamarze. On ją wysłucha, zrozumie jej głęboki smutek z powodu śmierci ojca, jej cierpienie, bo umarł przekonany o jej zdradzie, co przecież 295 nie było prawdą. Zrozumie, dlaczego wplątała się w układy z Boydem Robertsem, i chyba będzie się z niej śmiał. W jej sercu wzbierało wiele uczuć, tyle chciała mu powiedzieć. Przyrzekł, że wróci, lecz teraz pogrążył się we własnej tragedii i w jego świecie nie było dla niej miejsca. A bez niego nie miała nikogo, na kim mogłaby się oprzeć. Paul leżał na pryczy z dłońmi zaplecionymi na głowie i bił się z myślami. Przez krótką chwilę, sekundę czy dwie, rozpaczliwie pragnął, by z nim została, by płakała z nim... — Nad czym? — zapytał głos wewnętrzny. — Nad śmiercią twojej żony? Śmiercią jej ojca, który pogardzałby tobą za uwiedzenie mu córki? — Nad wszystkim — odrzekł. — Nad całym tym piekłem. — Ty hipokryto! — krzyknął głos. — Jesteś w Camelocie, wszyscy współczują ci z powodu Jeannie, a twoja kochanka na to patrzy! — Boże, wybacz mi — mruknął, odwracając się twarzą do ściany. Zobaczył ją jednak we śnie, słodką rozsądną Laurę, i przytulił do siebie, ukryty przed ostrym światłem rzeczywistości. Nazajutrz przybył porucznik Gooding z sześcioma żołnierzami i Tylerem Kempem. Grace Carlisle powitała ich miło, potrafiła jednak surowo odnosić się do tych, których nie darzyła sympatią. Gooding dostał pokój w kwaterach dla kawalerów, za to Kempowi wstęp do domu został zakazany. — Laura Maskey jest moim gościem — wyjaśniła porucznikowi. — Ten człowiek przyczynił jej wielkich cierpień. Nie chcę go przy moim stole. Proszę zakwaterować go z żołnierzami. Zakłopotany Gooding oznajmił Tylerowi, że przydzielono mu inne mieszkanie. Dziennikarza ogarnął gniew — Mam rozumieć, że nie jestem tu mile widziany? — Coś w tym rodzaju. Mimo woli obraziłeś panią Carlisle. Jest wierną przyjaciółką Maskeyów i Laura gości u niej. Jeśli nie chcesz zostać, możesz wrócić do Rockhamp-ton. — A ty dokąd się wybierasz? 296 __Na farmę Oberon. Paul MacNamara czeka tu na nas od jakiegoś czasu. Ponieważ jego żona i służąca zostały zamordowane, trudno się spodziewać, że będzie w nastroju do prowadzenia towarzyskich pogawędek o Aborygenach. Tyler trzeźwo ocenił sytuację. W drodze powrotnej słyszeli o kobietach. Wszyscy byli oburzeni, ostro krytykowali Goodinga, że po raz kolejny nie był tam, gdzie go potrzebowano. Zarzuty nielogiczne i niesprawiedliwe, nikt bowiem nie mógł przewidzieć, gdzie dojdzie do ataków, ale Gooding przyjmował je cierpliwie. — Po co teraz jechać do Oberonu? — zapytał dziennikarz. — Jest za późno. — Racja. MacNamara przez kilka tygodni prowadził pościg, lecz morderców nie znaleźli. Wieczorem porozmawiam z nim i dowiem się, czego od nas oczekuje. Cokolwiek to jest, mam obowiązek mu pomóc. Powrót do Rockhampton długim samotnym szlakiem nie pociągał Tylera, postanowił więc poczekać na ustalenia. Rano poszukał porucznika. — Co się dzieje? — Wieści nie są najlepsze. MacNamara przeczesał dolinę, teraz chce ruszyć w góry, poszukać kontaktu z plemiennymi wodzami i przekonać ich, by wydali zabójców. Taka ekspedycja jest cholernie niebezpieczna dla małego oddziału. Góry Berserker stały się obecnie bazą dla kilku czarnych rodów. Bóg jeden wie, ilu ich tam jest. A w dodatku to teren niezbadany. Myśl o ryzykownej wyprawie podekscytowała Tylera, choć perspektywa spotkania z uzbrojonymi czarnymi zmąciła nieco radość. — Nie powinieneś poczekać na inne oddziały? — W okręgu nie ma dość żołnierzy do takiej roboty. MacNamara mówi, że wie, gdzie znajduje się większość obozów, bo nocami widzi ogniska, i twierdzi, że jeśli będziemy szli cicho, może nam się uda trafić do wodzów. Jednego zna, starca imieniem Gorrabah. Moim zdaniem to beznadziejne, ale muszę spróbować. No to jak, chcesz iść z nami czy wracasz do Rockhampton? — Przyłączę się do was—zdecydował Tyler bez entuzj a-zmu. 297 — Możesz czekać w Oberonie, jeśli ta wyprawa cię przeraża. Te słowa zirytowały Tylera. — O mnie się nie martw. Wychowałem się w górach, od małego jeździłem konno, więc z chęcią zobaczę, jak wy sobie poradzicie. — Ja na pewno — odparł Gooding. — Moim obowiązkiem jest towarzyszyć MacNamarze, ale nie może myśleć, że to on dowodzi. Pójdę z moimi ludźmi tak daleko, jak według mnie będzie to rozsądne. Opuszczamy Oberon wczesnym świtem. ROZDaAŁ DZIEWIĄTY Amelia Roberts była samotna i smutna. A także zła na wszystkich. Jak śmieli wyjechać i ją zostawić? I to w tak niepewnym czasie! Kiedy idzie ulicą, jedni odwracają od niej wzrok, drudzy zaś gapią się tak, jakby na głowie miała pan talony. — Świat pełen jest głupców — powiedział jej kiedyś ojciec i bez wątpienia miał rację. A mieszkańcy miasta muszą być największymi głupcami na ziemi, jeśli uwierzyli w te wszystkie łgarstwa, które Cosmo powypisywał. I dlaczego Cosmo zwrócił się przeciwko Boydowi Robertsowi? Z ambicji. O to tu chodziło. Sam chciał zostać członkiem parlamentu, ten szczur z małymi oczkami, ajak skuteczniej mógł pokonać jej ojca, niż oczerniając go w swojej gazecie? Amelia dziwiła się, że ludzie w gruncie rzeczy dali wiarę Newgate'owi, ci sami ludzie, którzy przedtem płaszczyli się przed jej ojcem, którzy stawali na głowie, by dostać zaproszenie do Pięknego Widoku. Teraz odsunęli się, zostawiając ją samej sobie. Była dość mądra, by nie prowokować odmownych odpowiedzi, dlatego nie próbowała zapełnić sobie czasu wydawaniem przyjęć. Zamiast tego snuła plany zemsty, gdy ta nieprzyjemna sytuacja się zakończy. A stanie się to szybko, tak powiedział jej ojciec. 298 Najwyraźniej usłyszał o zdemolowaniu redakcji „Cap-ricorn Post". Krzyżyk na drogę Newgate'owi, to zamknie mu usta. Amelia żałowała, że nie może nikomu pokazać listu od ojca, który dobitnie świadczył o jego zaletach. Wielka szkoda, że prasy drukarskie zostały zniszczone, pisał Boyd do córki, miał bowiem nadzieję kupić gazetę dla Tylera, a teraz będą musieli zaczynać od początku. W tej sytuacji Tyler powinien niezwłocznie pojechać do Brisbane i nabyć nowe prasy dla nowej gazety. Ale gdzie podziewa się Tyler? Dostała od niego jeden list z informacją, że porucznik Gooding zmienił zdanie i kieruje się na południe, tak więc nie miała pojęcia, gdzie może być teraz. Trzeba przyznać, że list był uroczy, sprawił jej ogromną radość, jednakże jego obowiązkiem było do niej wrócić! To karygodna nieodpowiedzialność z jego strony, włóczyć się po okolicy, kiedy ona go potrzebuje i kiedy potrzebuje go Boyd. Na szczęście dla Tylera nie mogła powiadomić ojca, że jeszcze nie wrócił. Byłby zły. Musiał załatwić sprawy w buszu, Tyler natomiast nie miał żadnej wymówki. Ojciec napisał także, iż jego nieobecność się przedłuży, ponieważ rusza w pościg za czarnymi, którzy zabili dwie kobiety i spalili jego dom. To ją podekscytowało. Jeśli tatuś znajdzie morderców, tak jak się spodziewa, mieszkańcy miasta dwa razy się zastanowią, zanim zaczną go krytykować. Nikt nie był w stanie ich złapać, nawet Paul Mac-Namara, tak więc wciąż są na wolności i mogą zabić inne bezbronne kobiety. I je zgwałcić! Amelia zadrżała. Cieszyła się, że w Pięknym Widoku bezpieczeństwo ma zapewnione. Chociaż tatuś zabrał większość ludzi ze sobą, nigdy niczego się tu nie bała. Poza tym kucharka i dwie pokojówki mieszkały w domku dla służby, a stary Andy, człowiek do wszystkiego, ciągle kręcił się po posiadłości. Tylko że strasznie doskwierała jej tu samotność! Była wściekła na Laurę Maskey, że ot tak sobie wyjechała. Po wszystkim, co Amelia dla niej zrobiła! Niewdzięcznica, spakowała swoje kufry i zostawiła w powozowni, skąd później miała je odebrać. Co za tupet! Amelia zapomniała, że chciała pozbyć się Laury z Pięknego Widoku, i uważała, iż przyjaciółka postąpiła egoistycznie. Mogła przynajmniej poczekać, dąsała się Amelia, aż wrócą Tyler albo tatuś. 299 Dni spędzała, śpiącdo południa, czytając lekkie romanse i udając się na przejażdżki powozem z Andym na koźle. Tymczasem do Pięknego Widoku kierowała się inna kobieta. Wszyscy na polach złotonośnych znali ją jako Wielką Poll i nikt nie ośmielał się wejść jej w drogę. Miała pięć stóp dziesięć cali w skarpetkach i budowę zapaśnika, plotka głosiła, że muskularnych nóg nie powstydziłby się wół roboczy. Poll i jej mąż wędrowali z miejsca na miejsce, imając się dorywczych robót, aczkolwiek to Poll głównie pracowała. Była i woźnicą, i kucharką na farmie, później trafili na pola złotonośne w Canoonie i tam zostali. Poll odpowiadało to zajęcie — zawsze istniała szansa wielkiego trafienia — i dla czystej przyjemności pracowała ciężej i dłużej niż jakikolwiek mężczyzna. Deszcz czy słońce, była na stanowisku z oskardem w dłoni lub przesiewała piasek z dna strumienia, znajoma dla wszystkich postać w zakurzonym stroju i ogromnym słomkowym kapeluszu z siatką chroniącą jej ogorzałą twarz przed nieodłącznymi muchami i moskitami. Kiedy brakowało im gotówki, wysyłała męża, żeby najął się do jakiejś dorywczej pracy na farmie lub w mieście, a plotkarze w społeczności kopaczy uśmiechali się i zadawali sobie pytanie, dlaczego nieszczęśnik zawsze wraca do tej pyskatej megiery, która trzyma go pod pantoflem. Krążyło mnóstwo opowieści o Poll: złamała rękę złodziejowi, którego złapała na kradzieży w swoim namiocie, strzeliła w stopę człowiekowi, który chciał jej odebrać działkę, złoiła skórę kurwie, kiedy się dowiedziała, że mąż był jednym z jej klientów. Mężulek zawsze jednak wracał. — Ona jest w porządku, ta moja Poll — mawiał. — Musicie jej to przyznać. I jest uczciwą kobietą. Tym razem wszakże nie wrócił i Poll wstąpiła na ścieżkę wojenną. Była pewna, że go znajdzie, zawsze wiedziała, jak wytropić swojego chłopa, bo nie mógł spokojnie przejść obok knajpy. Musiała tylko udać się do Rockhampton, dokąd wcześniej go wysłała, i pójść od baru do baru. — Nie da się go nie zauważyć — mówiła w każdym. — Niższy ode mnie, marchewkowe długie włosy zaplecione w warkoczyk. Wielki, trochę zakrzywiony nos i pije podwójny rum, drań jeden. 300 Znali go. Najwięcej dowiedziała się w zajeździe tuż pod Rockhampton. Właściciel nalał jej chrzczonego piwa, raz jeszcze przyjrzał się jej i strzelbie, którą trzymała na kolanach, po czym zmienił zdanie. Podał Poll kufel „dobrego" piwa. — Był tu kilka razy. Pierwszy raz w drodze do miasta, szukał pracy. Następnym razem jechał z grupą innych na północ i cieszył się, że ma robotę. Potem długo go nie widziałem. Jak w końcu wrócił, był sam i znowu jechał do miasta.. — Kiedy to było? — Trudno powiedzieć. Miesiąc temu, może półtora. — To by się zgadzało — rzekła Poll do swojego konia. — Daję mu miesiąc na powrót do domu, jak kończy się praca. Idę o zakład, że ten łobuz już wracał, ale teraz minął następny miesiąc, więc pewnie coś knuje. Urwę mu ucho, cholera, jak go dopadnę. Po przystankach w kolejnych trzech barach dotarła do Rockhampton, gdzie uzyskała dalsze informacje. — Tak, znam go — powiedział jej barman. — Pracuje u Boyda Robertsa, ale od jakiegoś czasu go nie widziałem. — Boyd Roberts?—wykrzyknęła Poll.—Durny idiota! Mówiłam mu, żeby trzymał się z daleka od tego bandyty. Gdzie mieszka Roberts? Zgodnie ze wskazówkami udała się na wzgórze i przez imponującą bramę wjechała na teren posiadłości. Kopyta jej wielkiego konia zastukały o wybrukowany podjazd i Poll cicho gwizdnęła. — Mogliśmy się domyślić, że mieszka jak jakiś cholerny król — wyznała swojemu czworonożnemu powiernikowi. — Hej tam! — Przed Poll pojawił się staruszek, sądząc z wyglądu chyba ogrodnik. — Nie możesz wchodzić na teren posiadłości! — Już tu jestem — odparła Poll. — Szukam męża. Nazywa się Tom Davies. — Nigdy o nim nie słyszałem. — Jak długo tu pracujesz? — Całe lata. Poll westchnęła kręcąc głową, a potem uniosła strzelbę i wzięła staruszka na cel. 301 — Jak się nazywasz? Wyrzucił ręce w górę i zawołał: — Andy! Jestem Andy! Odłóż broń, nie masz prawa przychodzić tu i straszyć ludzi. — Zamknij się! Lepiej trochę pomyśl. Mój mąż pracuje u Robertsa, a ja chcę wiedzieć, gdzie on jest. — U szefa pracuje pełno facetów —jęknął.—Nie mogę spamiętać wszystkich nazwisk. Wycelowała broń w jego stopę. — Lepiej się postaraj albo przez długi czas będziesz skakał, zamiast chodzić. — Potem opisała Toma, marchewkowe włosy, zakrzywiony nos, Andy zaś, którego ręce już bolały od trzymania w górze, nie spuszczał wzroku z broni i próbował się skoncentrować. Wreszcie sobie przypomniał i opuścił ręce. — A czy ma skrzekliwy głos? — Poll kiwnęła głową, przyglądając się uważnie Andy'emu, który bił pięścią w pięść.—Tak, to chyba on. Przyłączył się do kopaczy. Szef wysłał ich, żeby szukali złota. Nigdy więcej ich nie widziałem. — Dokąd pojechali? — Nie wiem, przysięgam. — W takim razie lepiej pogadam z szefem. — Nie ma go w domu. Pojechał na północ od rzeki. Poll opuściła broń. — A kiedy wróci? — Nie mam pojęcia, ja tu tylko pracuję. — Andy odczuł wielką ulgę, że niebezpieczeństwo minęło, i jego umysł zaczął od razu sprawniej pracować. — Poczekaj. Jak teraz o tym myślę, ten facet wrócił. Widziałem go. Tak... racja. Był sam. Powiedział, że odebrał zapłatę i wraca do Canoony. Ty jesteś jego żoną? — W jego tonie zawierało się zdziwienie, że ta potężna kobieta dosiadająca wierzchowca spłodzonego przez co najmniej jednego konia pociągowego jest małżonką takiego małego chudzielca. Poll zignorowała ten nieujęty w słowa komentarz. — Tak — burknęła. — Wygląda na to, że przepił wypłatę w barze. Andy patrzył, jak odjeżdża. — Jakbym to ja był jej mężem, też bym chyba zwiał — mruknął do siebie i wrócił do pracy. 302 Teraz Poll zyskała pewność. — Przepuścił pieniądze w barze — stwierdziła. — Nie miał odwagi wrócić do domu z pustą sakwą, więc musiał znaleźć inną robotę. Ale ja dorwę łajdaka — pomstowała. — Wykopię spod ziemi. Jednakże gniew zmienił się w troskę, gdy chodziła od jednej knajpy w mieście do drugiej. Nikt nie widział Toma Daviesa z gotówką w ręce. Poll znała swojego Toma. Na pewno nie dał drapaka. Po kilku dniach wróciła do Pięknego Widoku. Tym razem po Andym nigdzie nie było śladu, tak wiec bez przeszkód dojechała do frontowych schodów eleganckiego domu. Na ich szczycie stała młoda dziewczyna z czarnymi cygańskimi włosami, śliczna jak obrazek w różowej muślinowej sukni, i mierzyła Poll gniewnym wzrokiem. — Kim jesteś? — zapytała. — Ada Adeline Davies. A panienka to kto? — Jestem Amelia Roberts. Weszłaś na cudzą własność. Będę wdzięczna, jeśli się stąd zaraz wyniesiesz! — Wdzięczna, co? — Poll zsiadła z konia, podkasała suknię i ruszyła po schodach. — Kiedy staruszek panienki wróci do domu? Amelia utkwiła w niej przerażony wzrok. — Nie wiem. Odejdź stąd. Poll ujęła jej ramię mocnym jak imadło chwytem i poprowadziła wzdłuż werandy. — Za słaba jesteś, żeby się stawiać. Siadaj! Szukam męża, Toma Daviesa, i wszystkie ślady prowadzą do twojej fikuśnej bramy. Chcę się dowiedzieć, czy go widziałaś? — A czemu miałabym go widzieć? — wyjąkała Amelia, bojąc się tej kobiety, która na pewno posiniaczyła jej ramię. — Pracował u Boyda Robertsa. — W takim razie nie mogłam go widzieć. Nie spotykam robotników. Poll odsłoniła w uśmiechu żółte od nikotyny zęby. — Nie, chyba nie. Ale to nie zmienia faktu, że on tu był. A ja chcę wiedzieć, dokąd stąd poszedł. — Nie mam najmniejszego pojęcia. 303 — Jeździł na jabłkowitym dzikim koniu. Widziałaś takiego konia? — Do naszego domu przyjeżdża mnóstwo ludzi na różnych koniach. Skąd mam wiedzieć? — Ale Stokera nie można nie zauważyć. Jabłkowity, z białą plamą na pysku, jedno ucho ma rozcięte od pocisku i obwisłe. Dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. — To śmieszne oczekiwać ode mnie, że będę pamiętała konie — prychnęła, lecz Poll w jej oczach dostrzegła przelotny błysk; dziewczyna coś sobie przypomniała. Nachyliła się ku Amelii. — Łżesz! — rzuciła mając nadzieję, że się nie myli. Czasami blef okazywał się skuteczny. — Widzę to w twoich oczach. Jeśli nie chcesz, żebym ciachnęła ten śliczny policzek, lepiej mów, co wiesz. Ten koń tu był, prawda? Amelia zaczęła popłakiwać. — To możliwe. Tak mi się wydaje. To niesprawiedliwe, co mi robisz. — Przekonasz się, co sprawiedliwe, jak z tobą skończę. Pójdziesz teraz ze mną do stajni, rozejrzymy się. Sparaliżowana strachem Amelia nie ruszyła się z krzesła. — Już go tu nie ma. — Dobrze, wreszcie coś wiemy. Gdzie jest w takim razie? — Nie ma go od wielu tygodni. — A dokładnie ilu? — Nie wiem. Jakiś czas. — Czyli mój Tom też musiał tu być jakiś czas temu, nie? — Tak przypuszczam — odparła Amelia słabo. — Ale teraz go nie ma. — To prawda, ale jeśli przyszedł tu odebrać zapłatę, to czemu miałby odejść bez swojego konia? Możesz mi to wytłumaczyć, panienko? — Przypuszczalnie wziął innego. — O nie, to wykluczone. Nigdzie się nie ruszał bez Stokera. Nie znasz mojego Toma, w to wierzę, ale znasz jego konia. Jesteś małą krętaczką, nie ufam ci za grosz, tak samo jak temu twojemu ojcu. A teraz rusz dupę i chodź ze mną. Trzymając Amelię pod ramię, zwlokła ją ze schodów, po czym wzięła strzelbę do drugiej ręki. 304 — Jeden fałszywy krok, panienko, a złamię ci tę różową rączkę. Teraz wyprostuj się, idziemy. Poszły w stronę stajni, za nimi ruszył koń Poll. To dziwaczne trio przestraszyło młodego stajennego, Teddy'ego Willsa. — Co tu się dzieje? — zapytał. — Nic, czym musiałbyś się przejmować — odparła Poll swobodnie. — Szukamy koma. Chcę go kupić, prawda, panienko? — Tak — potwierdziła Amelia pośpiesznie. — Jakiego konia? — zapytał Tommy podejrzliwie. Wiedział, że coś jest grubo nie w porządku, lecz widok strzelby skłonił go do ostrożności. Poll opisała konia. — Znasz go? — Tak. — Kto jest jego właścicielem? — Oczywiście pan Roberts. — Skąd go ma? — dociekała Poll. — Był na wybiegu. Nie wiem, skąd szef bierze konie. — A gdzie jest teraz? Stajenny spojrzał na Amelię, jakby to było niemądre pytanie, dziewczyna zaś pośpiesznie odpowiedziała: — Jeździ na nim jeden z naszych ludzi i najprawdopodobniej jest nim twój mąż. Więc najlepiej zrobisz, jak sobie pójdziesz i zostawisz nas w spokoju. — Pani się myli, panienko — wtrącił zdumiony Teddy. — Nie pamięta panienka? Pan Roberts dał tego konia panu Kempowi. Ale on nie jest na sprzedaż, proszę pani—zwrócił się do Poll — musi pani gdzie indziej poszukać. Panu Kempowi bardzo się spodobał. — Mam w takim razie pecha — rzekła Poll, jakby to kończyło sprawę. Stajenny poskrobał się w głowę, patrząc za odchodzącymi kobietami. Rozbawił go widok starej klaczy, objuczonej workami, która odwróciła się i jak pies pomaszerowała za właścicielką. Amelia potykała się, próbując dotrzymać kroku tej strasznej kobiecie, która cuchnęła potem. Zbyt się bała, żeby płakać, zresztą łzy i tak nie odniosły żadnego skutku. 20 Nad wielką rzeką 305 Wróciwszy na schody, Poll tak długo ściskała jej ramię aż Amelia krzyknęła z bólu. — Kim jest pan Kemp? — To nasz gość. Wyjechał. — Na Stokerze, ty mała suko? — Tak! — pisnęła Amelia. — Tak! — W takim razie gdzie jest mój Tom? — Mówiłam, że nie wiem. Poll puściła ramię Amelii, ta zaś opadła na schody. — No a ja chcę wiedzieć — warknęła Poll. — I powied temu swojemu ojczulkowi, że dopóki nie znajdę Toma jesteście w tarapatach. Ty, twój tatuś i wasz gość. Słyszysz mnie, panienko? W sakramencko wielkich tarapatach! Wsiadła na konia i odjechała, nie odwracając się za siebie. Przy bramie spotkała Andy'ego. — Znowu ty? — burknął. — Nie powiedziałeś, że Tom zostawił tu swojego konia — rzuciła oskarżycielskim tonem. — Jakiego konia? Ja nie zajmuję się końmi, mam dość swojej roboty. Nigdzie nie mogę się ruszyć, bo ciągle muszę wozić na spacery powozem tę nadętą panienkę. Poll pokiwała głową, wierzyła mu. Wiedziała też, że coś przydarzyło się Tomowi. Właśnie tutaj. Postanowiła rozbić obóz w buszu, poza zasięgiem Ro-bertsa. Na pewno usłyszy ojej wizycie od tej swojej piszczącej córeczki. Sporo o nim wiedziała; zamierzała poczekać na jego powrót, ale nie była na tyle głupia, żeby wystawiać się na cel. Poczeka, wcześniej czy później on wróci, a wtedy ona pozna odpowiedzi. Dwie pokojówki obserwowały zajście zza firanek i chichotały rozbawione, gdy kobieta prowadziła pannę Amelię jak krnąbrne dziecko, zmieniły wszakże ton, gdy ich pani wpadła do domu. — Jak śmiałyście zostawić mnie samą z tą starą wiedźmą? — krzyknęła. — Ona mi groziła! W moim własnym domu! A wyście tylko stały i patrzyły. Widziałam was! Nawet palcem nie ruszyłyście, żeby mi pomóc. — A co mogłyśmy zrobić? — odezwała się Dossie, starsza. — Nie dałybyśmy jej rady. I miała strzelbę. 306 _- Dlaczego nie pobiegłyście po pomoc? Mogła mnie zabić! — szalała Amelia, odpychając krzesło, przewracając wazon z kwiatami. — Pożałujecie tego! Poczekajcie, aż powiem ojcu! Dossie próbowała ją uspokoić. __ Ona już odeszła. Nie ma potrzeby tak się denerwować. A w ogóle, to czego chciała? — Czego chciała? To nie wasz interes, wy tchórze! Chowałyście się tu, a ona mnie pobiła. Kiedy wróci ojciec, wyrzuci was, już ja tego dopilnuję. — W takim razie lepiej niech pani od razu da nam odprawę—zażądała gniewnie Dossie.—Płacą nam za pracę w domu, a nie opiekowanie się panienką jak dwuletnim dzieckiem. — Jeszcze jedno takie aroganckie stwierdzenie, a rzeczywiście dam wam odprawę! — warknęła Amelia. — A teraz wracajcie do pracy. — Chyba raczej nie — odparła Dossie. — Może teraz wypłacić nam panienka odprawę — zawtórowała druga pokojówka. — Nie mam pieniędzy. — Amelia próbowała grać na zwłokę. — Ma panienka, są w szufladzie biurka. Proszę je przygotować, jak będziemy pakować swoje rzeczy. Wzburzona Amelia pobiegła do gabinetu ojca, szarpnięciem otworzyła szufladę i rozrzucając po blacie banknoty i monety, usiłowała się doliczyć, jaką sumą dysponuje. Kiedy pokojówki wróciły, była z nimi kucharka. — Jeśli one odchodzą, to ja też — oznajmiła. — Nie musisz odchodzić — odparła Amelia. — Do ciebie nic nie mam. Kucharka puściła jej słowa mimo uszu. — Dwa funty cztery szylingi dla mnie, funt i siedemnaście szylingów dla każdej z nich. — Wyciągnęła rękę i Amelia, dygocząc na całym ciele, odliczyła pieniądze. Patrzyła, jak wychodzą, niosąc małe kartonowe walizki, a potem pobiegła do ogrodu poszukać Andy'ego. — Masz natychmiast sprowadzić tu policję. — Po co? — Była tu kobieta i groziła mi. 307 — Kto? Pani Davies? — Tak. Sprowadź policję. Chcę, żeby ją aresztowali. — Nie miała zamiaru nikomu zrobić krzywdy. Ona tylko szuka męża. — Andy wyszczerzył zęby. — Pewnie dał drapaka. Trudno mu się dziwić. — Nie słyszałeś, co mówiłam? Sprowadź policję. Zastanawiała się, czy nie zrobić też awantury temu głupiemu stajennemu, ale uznała, że nie warto. Taki z niego osioł, że i tak by nie wiedział, co do niego mówi. Poza tym na razie miała po uszy służby i było jej słabo. Dość szybko uświadomiła sobie, że została sama w domu. Zapaliła wszystkie lampy, potem pobiegła do kuchni. Piec był zimny, nikt nie przygotował posiłku. Wiatr trzaskał okiennicami, drewno trzeszczało i jęczało. Amelia ukryła się w łóżku, zbyt przerażona, by wychodzić w nocy i szukać Andy'ego. Zresztą i tak nie wiedziała, gdzie stary śpi. Sierżant Jim Hardcastle był zmęczony i miał wszystkiego dość. Policjant powinien się spodziewać, że będzie prowadził wypełnione zajęciami, rzekłby kto wręcz awanturnicze życie, i to mu odpowiadało. Do niedawna, dopóki sprawy nie zaczęły wymykać się spod kontroli. Jak na górnicze miasteczko w pierwszych dniach swego istnienia Rockhampton było stosunkowo spokojne, oczywiście odpowiednio do okoliczności. Wybuchały bójki, a czasem i strzelaniny, dochodziło do zwykłych starć z Chińczykami, burdele toczyły wojnę, która skończyła się spaleniem paru domów, lecz nie było to nic takiego, z czym Jim nie mógłby sobie poradzić. I to go zaskoczyło. Potężny krzepki mężczyzna pochodzenia szkocko-irlandzkiego, Jim potrafił w razie potrzeby sam stanąć do walki, lecz żaden przedstawiciel prawa przy zdrowych zmysłach nie zgłaszał się na ochotnika do pracy w górniczych osiedlach na pograniczu. Był człowiekiem rodzinnym i kiedy zaproponowano mu taką pracę, odmówił tak jak wszyscy pozostali. Ponieważ nikt nie chciał wyrazić zgody, przełożeni sami dokonali wyboru: padło na Jima, cieszył się bowiem doskonałą opinią i dobrze sobie radził w wiejskich osadach, do których wcześniej go przydzielano. Rozgniewał się, bo przecież nie tak należałoby nagradzać nienaganny przebieg 308 służby. Na takie posterunki powinno się przydzielać twardych gliniarzy w rodzaju Tigera Brannigana i jego kumpli. Aby go ułagodzić, przełożony zaproponował, że jeśli Jimowi uda się zaprowadzić porządek w Rockhampton, zostanie tam na stałe. Oczywiście pod warunkiem że miasto przetrwa. W końcu to żona przekonała Jima, by przestał narzekać i wziął ten przydział. Miała już serdecznie dość przeprowadzek z miejsca w miejsce, to była szansa na osiedlenie się i posłanie trójki dzieci do szkoły. Tak więc decyzja zapadła. Zamieszkali w nowym domku koło jednoizbowego posterunku z aresztem na tyłach i z czasem polubili to miłe nadrzeczne miasteczko, odbijające się bielą od tropikalnej zieleni. Miasteczko rozwijało się dzięki złotu, którego nowe pokłady wciąż odkrywano, jednakże przyszłość zapewnili mu hodowcy bydła z okolic. Po drugiej stronie budowano wielkie zakłady mięsne, które niedługo miały dać miejsca pracy dla bezrobotnych; miasteczko, jak cały stan Queens-land, cierpiało z powodu kryzysu w Brisbane. Jak to możliwe, że rządowi zabrakło pieniędzy? pytał siebie Jim. Gdyby znał odpowiedź, wytłumaczyłby to żonie. Od miesięcy nie dostawał pensji, dlatego musiała kupować jedzenie na kredyt, co ją upokarzało, sklepikarza zaś doprowadzało do rozpaczy; groził, że dopóki nie zwrócą długu, zamknie kredyt. Jim napisał niezliczoną ilość uprzejmych listów do dowództwa, w odpowiedzi otrzymując obietnicę, że wkrótce sytuacja się poprawi. Ale kiedy miało nastąpić to wkrótce? Rozważał nawet, czy nie rzucić pracy, by wzorem wielu innych ruszyć na pola złotonośne. Słyszał plotki, że w niezbyt oddalonej od miasteczka górze Ironstone jest złoto, ale to były tylko plotki, nic pewnego, tak więc nikt nie brał tej pogłoski poważnie. W buszu kłopoty nieustannie sprawiali czarni, ostatnio wszakże całkiem poszaleli, i to w czasie gdy w mieście wybuchły rozruchy. Ironią losu było, że wezwano go do rozpędzenia zamieszek przed hotelem Golden Nugget podczas balu wydawanego przez Maskeyów, kiedy jego własna rodzina żyła o chlebie i smalcu. Cała sprawa miała tylko 309 jedną korzyść. Kiedy oczyszczono teren z protestujących sierżanta Hardcastle'a poproszono o pozostanie, na wypadek gdyby znowu coś się stało. I jaką ucztę miał tej nocy! Nie zapominając o rodzinie, za pozwoleniem kucharek napełnił worek po cukrze resztkami: kurczakami, szynką, wołowiną, chlebem i ciastem dla dzieci. Tak jak cała służba dopilnował, by nie zmarnował się ani okruszek. Później pojechał na farmę Oberon w sprawie gwałtownej śmierci dwóch kobiet. Postarał się poznać każdy szczegół, nie niepokojąc przy tym nader oszołomionego MacNamary. Przez kilka dni towarzyszył pościgowi i upewnił się, że ludzie z Oberonu wiedzą, iż wolno im szukać morderców, o ile będą przestrzegać prawa. Niewiele więcej mógł zrobić, dlatego wrócił do miasta. Goodinga i jego żołnierzy nie było, jak zawsze znajdował się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Jim zgodził się jednak z zastępcą porucznika, Mickiem 0'Learym, który niedawno wrócił z długiej wyprawy na wschód, do Duarngi, gdzie odpędzał grupy czarnych od farm, że ludzie zasługują na odpoczynek. Lepiej, żeby byli pod ręką, bo w mieście było niespokojnie, mieszkańcy obawiali się zmasowanego ataku czarnych. Zarówno Hardcastle, jaki 0'Leary wiedzieli, że to mało prawdopodobne, lecz w mieście wybuchła histeria, ludzie doprowadzali Jima do szału, domagali się, by coś zrobił, bo w przeciwnym wypadku zostaną zamordowani we własnych łóżkach! Z ponurym uśmiechem zasiadł do pisania codziennego raportu. 0'Leary i jego żołnierze na prośbę Jima patrolowali ulice rano i wieczorem; liczył, że widok mundurów uśmierzy strach mieszkańców. Nie potrafił pojąć, dlaczego wszyscy powtarzali tylko, że zostaną zamordowani we własnych łóżkach, zamiast zająć się obroną siebie i swoich bliskich. W mieście zapanowało prawdziwe szaleństwo. Wszyscy postradali zmysły. Przypuszczał, że winę ponosi słońce, za mocno tu grzeje. Szaleństwo? pomyślał. A co z kapitanem ????'?? i jego czarnymi żołnierzami? Sam musiał wyciągać ????'? z baru; nie trzeźwiał, odkąd Laura Maskey go rzuciła. Mądra dziewczyna, stwierdził Jim. Teraz widać, jaki naprawdę jest Cope, brak mu ikry. 310 „Wysłałem ????'?, by przejął dowództwo nad swoimi żołnierzami", pisał sierżant. „Z farmy Sinclaira przybyli na farmę Oberon kilka dni po ataku. Wpadli w zasadzkę na farmie McCanna." Z grymasem przekreślił „McCanna" i napisał „Robert-sa". Przeklęty Roberts! Ulubieniec aspirujących do wyższej pozycji mieszkańców miasta, szastający na prawo i lewo pieniędzmi, kiedy takie zachowanie przestawało być modne, budujący sobie wielkie poparcie w wyścigu o fotel w parlamencie. Do takiego człowieka niższy rangą stróż prawa musi odnosić się ostrożnie, teraz gdy zabrakło Maskeya. To przypomniało Jimowi, że nie napisał raportu o zdemolowaniu redakcji „Capricorn Post". Przed tym incydentem Cosmo Newgate nieoczekiwanie zaczął publikować artykuły o Robertsie, przypuszczalnie oszczercze, które sierżant czytał z zainteresowaniem. Więcej, zachował je sobie na przyszłość, bo choć może i miał wiele podejrzeń wobec Robertsa, to jednak niczym nie mógł ich poprzeć, nie dysponował najmniejszym nawet dowodem. A zaraz potem dalsza działalność gazety została uniemożliwiona. Newgate twierdził, że to robota Robertsa, i chyba istotnie tak było, ale Roberts wyjechał z miasta. I znowu, gdzie dowody? Nagle Hardcastle przypomniał sobie, że dwa dni temu córka Robertsa przysłała na posterunek człowieka, domagając się przybycia policji do Pięknego Widoku. Sprawa nie wydała mu się zbyt ważna, ale chyba lepiej zrobi, jak tam pójdzie. Z drugiej strony dlaczego dziewczyna sama nie mogła przyjechać do miasta... Nieważne. Wrócił do raportu: „Stracili trzech ludzi w potyczce z Aborygenami, który spalili dom, a następnie zaatakowali sąsiednią farmę, Oberon, gdzie zamordowali dwie kobiety. Pozostałych przy życiu trzech żołnierzy przydzieliłem do pościgu aż do przybycia kapitana ????'?." Nie bardzo wiedział, jak ująć w słowa następne zdarzenie, zamknął więc grubą welinową księgę, postanawiając zająć się tym później. Jim otrzymał Ust od MacNamary, oskarżający Blackiego Boba o zastrzelenie bezbronnego, pojmanego w niewolę tubylca. MacNamara wyjaśniał, że zwrócił się w tej sprawie 311 do ????'?, który z kolei winą obarczył Robertsa — to nazwisko pojawiało się zawsze, gdy tylko były jakieś kłopoty —ponieważ to Roberts wydał rozkaz, a Blackie po prostu go wykonał. Mimo to Blackie siedział pod kluczem, gorzko się skarżąc, że zastrzelił mnóstwo czarnych śmieci na rozkaz białych, zwłaszcza ????'?, więc na czym polega różnica? Różnica, myślał Jim, tym razem polega na tym, że świadkami byli ludzie wierzący w sprawiedliwość. Jim podziwiał MacNamarę za złożenie skargi w okresie, gdy można by mu wybaczyć zlekceważenie tego incydentu, żałował jednak, że autorem listu nie jest ktoś inny. Już teraz Cope utrzymywał, że MacNamara na wpół oszalał z bólu i całą sytuację przedstawił niezgodnie z rzeczywistością. I to właśnie MacNamara odesłał ????'? i jego tubylczych policjantów, zamiast zatrzymać ich, by kontynuowali poszukiwania. Cope przyprowadził swoją trójkę do miasta. Blackiego zamknięto w areszcie, Stan Hatbox powłóczył nogami, jęcząc z bólu, bo bolała go blizna w boku po ranie zadanej dzidą, zresztą już wyleczonej. A trzeci, Charlie Penny, leżał na trawie i mówił, że umiera. Jim pokręcił głową z niesmakiem. Nie znosił papierkowej roboty, a cała ta historia to było dla niego za wiele. Jeśli chciał to opisać, musiał mieć opinię medyczną, dlatego wezwał lekarza, który dokładnie zbadał Charliego i orzekł, że nic mu nie dolega. Mimo to stan Charliego pogarszał się z dnia na dzień i nawet chłosta nie skłoniła go do wstania. Kiedy Jim dzisiaj rano mijał areszt po kolejnej próbie potrząśnięcia Charliem, Blackie zawołał: — Nie ma nadziei, szefie! Czarownik dotknął kością Charliego. Już po nim. Jim rozmawiał z Blackiem i Stanem, obaj powtarzali to samo: Charlie umrze za dzień lub dwa. Wrócił do Charliego, żeby przemówić mu do rozsądku; przekonywał, że ta sprawa z kością to żart, pytał, dlaczego ktoś miałby rzucać na niego urok, lecz Charlie w odpowiedzi tylko wzdychał. I czekał. Sierżant słyszał opowieści o tej pogańskiej praktyce, lecz nigdy nie dawał im wiary. Teraz obserwował to na własne oczy. A może i nie. Niewykluczone, że Charliemu znudzi się 312 ta wyimaginowana choroba. Pośle do niego Staną Hatboksa z butelką rumu, to go obudzi. Kropla, która przepełniła czarę, nadeszła wraz z pocztą. Wreszcie przysłano żołd kapitanowi Cope'owi. Cope, który tygodniami nie pełnił służby, dostał zapłatę, podczas gdy sierżant Hardcastle wciąż na swoje pieniądze czekał. Czy to dziwne, że miał już dość swej pracy? Postanowił pojechać do Pięknego Widoku i przekonać się, o co chodziło córce Robertsa. — Nareszcie — rzuciła ostro, otwierając mu drzwi. Nie zadała sobie trudu, by zaproponować mu filiżankę herbaty, którą przyjąłby z wielką przyjemnością. Zaczęła opowiadać o kobiecie nazwiskiem Ada Adeline Davies, która przyszła do jej domu nieproszona i ją straszyła. — Dlaczego miałaby panią straszyć? — Szukała męża — prychnęła panna Roberts.—Straszna kobieta, wielka jak stodoła i tak samo śmierdząca. Mówiłam, że nie wiem nic ojej mężu, jakimś robotniku. Ale ona wzięła mnie pod ramię, niech pan patrzy, dalej mam siniaki, i zaciągnęła do stajni. — Po co tam? Wybuchnęła płaczem. — Nie mam pojęcia. Ale chcę, żeby ją aresztowano. Ludzie nie mogą napadać innych i obrażać. — Chce pani złożyć skargę, panno Roberts? — Oczywiście. Oskarżę ją o napaść. — Doskonale. Przykro mi, że tak to panią zdenerwowało. Musiała się pani bardzo przestraszyć. Proszę się odprężyć i zostawić tę sprawę mnie. Jim pogadał z ogrodnikiem, którego ta rozmowa żywo zajęła, potem poszedł zamienić słowo ze stajennym, młodym Teddym Willsem. Młodzieniec więcej powiedział sierżantowi niż pani domu. Ona nie wspomniała o koniu. Wracając do miasta, Jim Hardcastle myślał, że Boydowi Robertsowi może się nie spodobać, iż jego córka wezwała policję. Jak wynikało z zebranych zeznań, zaginął człowiek, a to sierżantowi coś przypominało. Czy jakiś czas temu nie pojawił się w mieście człowiek, który groził, że zabije Robertsa za wyrządzoną krzywdę, a potem nagle zniknął 313 z miasta? Tym razem zaginął też koń, tylko że się odnalazł Roberts podarował go Tylerowi Kempowi, temu dzien-nikarzowi. To wszystko było niezwykle interesujące. Trzeba odnaleźć tę Adę Adeline Davies, żeby poskładać fragmenty w całość. Ale aresztować ją? Ogrodnik nie sprawiał wrażenia przestraszonego, dziewczyna zdenerwowała się i przesadziła. Jim uznał, że raczej porozmawia z panią Davies, niż ją aresztuje. Może będzie chciała wysunąć własne oskarżenia przeciwko Robertsowi, jeśli ta historia o koniu okaże się prawdziwa. Sierżant poweselał, dzień nagle wydał mu się przyjemny. Tyler nazwał swojego konia Siwobrodym, bo nikt z Pięknego Widoku nie potrafił lub nie chciał mu powiedzieć, jak brzmi jego imię. — Zabłąkał się — wyjaśnił George, prawa ręka Boyda, co Tyler szybko odkrył. Był to chudy mężczyzna z wysuniętą szczęką i mizernym wąsem; Tyler przypuszczał, że była to zapewne marna próba naśladowania bujniejszego zarostu szefa. — Szef czasami kupuje kilka koni — wyjaśnił mu George — żeby były pod ręką w razie potrzeby. Jak ten się panu nie podoba, to niech pan wybierze innego, nie jest najmłodszy. — Nie, dziękuję, ten mi wystarczy — odparł Tyler. Teraz, po wielu tygodniach spędzonych na szlaku, cieszył się, że zatrzymał Siwobrodego. — Dobre z ciebie zwierzę — powiedział klepiąc go po szyi, kiedy rano z żołnierzami gotowali się do wyjazdu w góry — nawet jeśli jesteś mieszańcem. Masz w żyłach szlachetną krew. Siwobrody podrzucił łbem, jakby zadowolony z komplementu, i Tyler wybuchnął śmiechem. Urody wielkiego i trochę nieforemnego łba nie mogła poprawić nawet biała plama, jedno ucho smętnie zwisało. Było to zwierzę o mocnych kościach, szerokie w kłębie, lecz stąpać potrafiło tak pewnie jak kozica i odznaczało się łagodnym usposobieniem. Czy jednak okaże się użyteczne? Tylera zdumiało, gdy przekonał się, że to nieatrakcyjne stworzenie potrafi pędzić 314 jak wiatr, za każdym razem prześcigając doskonałe wierzchowce żołnierzy. Dobry był z niego koń. Tyler chciał odkupie go od Boyda, ten jednak się roześmiał. — Nie, zatrzymaj go. To dziki koń, nie warto go karmić. Po tygodniach spędzonych na jego grzbiecie Tyler nabrał respektu do Siwobrodego i uważał, że to najlepszy interes, jaki zrobił w życiu. Nie zamierzał w żadnym razie się z nim rozstawać. Inne konie parskały i niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę, podczas gdy Tyler z żołnierzami czekali na porucznika Goodinga i MacNamarę, którzy żegnali się z Car-lisle'ami. W Brisbane Tylerowi odpowiadało, że jest tylko twarzą w tłumie, widzem, bacznym obserwatorem, lecz teraz buntował się przeciwko anonimowości, którą mu narzucono, czuł się tak, j akby na głowie miał ośle uszy. Stój ąc koło swego konia, był tylko jednym z cierpliwie czekających żołnierzy, ignorowanych przez właścicieli farmy. Próbował zachować obojętność, kiedy poprawiał strzemiona, sprawdzał broń, którą mu przydzielono, robił wszystko, byle wyglądać na zajętego. Laura Maskey także tu była. Nie spotkał się z nią w trakcie swego krótkiego pobytu w Camelocie, ona wszakże musiała wiedzieć, że przybył z oddziałem Goodinga. Przypomniała mu o Amelii; był rozczarowany, że nie mogli przynajmniej porozmawiać o wspólnej przyjaciółce, o jego bliskim małżeństwie. Wyglądało na to, że artykuł w „Cap-ricorn Post" obraził ją i skreśliła go z listy swoich znajomych. Tyler wzruszył ramionami. Dziennikarz musi się liczyć z takim ryzykiem. Sumienie go nie dręczyło, a to, że właściciele Camelotu stanęli po jej stronie i ukarali go, było tylko niedogodnością. Amelia. Do tej pory Tyler mógł wysłać do niej tylko jeden list, dlatego też poprzedniego wieczora postanowił skorzystać z okazji i nadrobić zaległości. Napisał, że strasznie za nią tęskni, przyrzekł też, że wróci tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, przypuszczalnie za parę tygodni. Nie wspomniał wszakże, iż tak świetnie w życiu się nie bawił, jadąc przed siebie, wolny jak ptak od pilnych terminów, od spraw politycznych, które trzeba uważnie śledzić. Jakże to wszyst- 315 ko wydawało mu się teraz trywialne. Kogo obchodzi, który polityk jest głupi, chciwy, prostacki, a który wszystkim schlebia? Kogo obchodzą ich poczynania? Czy premier Herbert, wróciwszy do władzy, będzie umiał zażegnać kryzys finansowy czy też sprawy same się wyprostują zgodnie z prawem, lecz nie tym ustanawianym przez prawodawców tylko ciężkości? Tyler nie dbał o to za grosz. Pojedzie do Rockhampton, ożeni się z Amelią i będzie miał własne poczytne pismo, ponieważ zapełni jego stronice artykułami na tematy interesujące czytelników. A więc o koniach, złocie i hodowli bydła dla mężczyzn, dla kobiet zaś mnóstwo przepisów kulinarnych. Nie śpieszyli się ci wielmoże władający farmą i ich faworyci. W małej grupce jeźdźców panowało podekscytowanie i zniecierpliwienie. Konie też wydawały się to wyczuwać, parskały i wciągały poranne powietrze w nozdrza, jakby szukając śladu; rwały się do drogi. Wreszcie porucznik Gooding i MacNamara nadeszli, wskoczyli na konie i machając do gospodarzy, odjechali truchtem na czele oddziału. Tyler nie chciał być gorszy, czuł zresztą, że ma prawo do zaszczytniejszego miejsca, zostawił więc żołnierzy w tyle. W przeciwieństwie do swych towarzyszy nie oglądał się za siebie. Ruszali na polowanie, przed nimi była prawdziwa przygoda, koniec z gadaniem. Daleko na horyzoncie wznosiły się góry Berserker i Tyler doznał przypływu strachu. Te góry, dotąd niezbadane, kryły mnóstwo niebezpieczeństw. Dziennikarz nagle poczuł potęgę słowa berserk. Mówiono mu, że nazwano je na cześć nordyckiego boga czy wodza, który wpadał w szaleństwo podczas bitwy. Albo i wcześniej, zanim rozgorzała. Tyler zastanawiał się nerwowo, czy nazwa ta nie jest przepowiednią. Dziewięciu mężczyzn cwałowało równomiernie przez otwartą krainę. Otaczające dziennikarza twarze wyrażały spokój, z godnością przyjmując czekające w górach niebezpieczeństwo. Tyler przeklinał swoją wyobraźnię, dar pisarza, żołnierzowi zupełnie niepotrzebny. Na pierwszym postoju podszedł do niego MacNamara i przedstawił się. — Nie wiedziałem, że był pan w Camelocie — rzekł, najwyraźniej nieświadom, że jego rozmówca popadł w nie- 316 łaskę u gospodarzy. Tyler przypuszczał, że nikomu nie chciało się tłumaczyć sytuacji, sam też nie uważał tego za konieczne. — Od jakiegoś czasu chciałem się z panem spotkać __powiedział. — Dlaczego? — zdziwił się MacNamara. — To teraz nie jest ważne, ale mam zamiar napisać artykuł o Tubylczej Policji Konnej. Ich poczynania bardzo mnie niepokoją, ale wygląda na to, że jestem osamotniony, powiedziano mi, że pan także ich nie ceni. — To prawda. — Cóż, w takim razie może kiedyś o tym podyskutujemy. MacNamara przyglądał mu się uważnie. — Gooding powiedział, że chce pan z nami wyruszyć w góry. Dlaczego? Tyler zapalił fajkę. — Proszę mnie nie pytać. Gooding najwyraźniej sądzi, że z pisarza niewiele będzie pożytku. Widzi mnie, jak leżę brzuchem do góry i czekam w pańskim domu na wasz powrót. To wyzwanie, którego nie mogę odrzucić. Zaraz zrobiło mu się przykro, że to powiedział. MacNamara z wyrazem bólu w piwnych oczach cicho odparł: — W takim razie lepiej niech pan zostanie w domu. Nie chcę brać na siebie odpowiedzialności. — Nie musi pan. Niech pan zapomni o tym, co mówiłem. Jeśli przydadzą się panu dodatkowe ręce, chętnie pomogę. To znaczy, nie spadnę z konia. — Nie — odrzekł Paul z namysłem.—Zauważyłem. Ale niech pan posłucha, nie jedziemy tam strzelać do Aborygenów czy powodować zamęt. Ja chcę uzyskać odpowiedź. — Popatrzył na żołnierzy pojących konie w strumieniu. — Ktoś wie. Ktoś musi mi powiedzieć. Muszę poznać prawdę, nie będę mógł żyć, jeśli mi się nie uda. To nigdy się nie skończy. Nazajutrz, gdy zbliżali się do zabudowań Oberonu, Tyler czuł, jak atmosfera posępnieje. Księżyc na tle błękitnego nieba był pasemkiem bieli, pastwiska w dolinie przybrały piaskową barwę, a dom, bardziej podobny do chaty niż inne, które widział w czasie podróży, ze spłowiałym zielonym 317 dachem nad długą werandą, sprawiał wrażenie opuszczonego. Przejechali przez frontową bramę, minęli zdziczały i wyschnięty ogród obrośnięty krzewami domagającymi się podlania, po czym koło wielkiej stodoły zsiedli z koni przy kępie wąskolistnych akacji, które oddzielały zabudowania gospodarcze od domu. Na ich powitanie ruszył przez podwórze łysy mężczyzna, jedyna żywa dusza w zasięgu wzroku, poza stadkiem różowych kakadu, które nie zważając na otoczenie szukały ziarenek na miedzy za płotem. — Ktoś ty? — zapytał Paul niepewnie. — Kucharz — odparł mężczyzna, splatając masywne ramiona na brudnym fartuchu. — Wołają na mnie Łysy. Pan jest szefem, prawda? — Tak. Jak długo tu jesteś? — Gus przyjął mnie kilka dni temu. Słyszałem, że potrzebujecie kucharza, no to się zgłosiłem i w porząsiu, mam tę robotę. Wszyscy zostają? — Do jutra — potwierdził Paul. — Jasne, szefie. Niech pana o nic głowa nie boli. Znam się na swojej robocie. Nie spodziewałem się ich, ale wszystkich nakarmię. Tyler uświadomił sobie, że Paul, nawykły do przebywania wśród kobiet, ma problemy z przystosowaniem się do nowego porządku, a ten brudny łysielec tylko sprawę pogorszył. Powinien był wiedzieć, że powrót do Oberonu będzie dla MacNamary wielkim stresem, lecz w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Spojrzał na Goodinga licząc, że ten rozładuje napiętą sytuację, porucznik zaś skinął głową i zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom. — Gdzie mają obozować? — zapytał Paula. — W tamtych barakach — odparł Paul cicho. — Gus przydzieli im prycze, jak wróci. — A Tyler i ja? — W domu. Blady jak kreda Paul ze wzrokiem utkwionym w dom sprawiał wrażenie, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Aż do tej chwili morderstwa były dla Tylera wiadomością, przedmiotem rozmów i dyskusji, wypadkiem szokującym, acz odległym, niezwiązanym z jego życiem. Jednakże teraz, 318 gdy na własne oczy oglądał cierpienia MacNamary, nagle stały się bliskie i nie wiedział, jak ma się zachować. Gooding polecił żołnierzom oporządzić konie. Tyler patrzył na ich pełne współczucia młode twarze, gdy śpieszyli do swoich zajęć, ze wszystkich sił pragnąc ułatwić sprawy temu człowiekowi, z którego tragedią spotkali się ponownie lub po raz pierwszy. Tyler uważał się za twardziela, zahartowanego cięgami, które zbierał na początku pracy reportera relacjonującego zbrodnię i występki w Brisbane. Wiedział, że te dwanaście lat, które minęły od opuszczenia rodzinnych gór, uczyniły go bardziej cynicznym, a nawet — ta myśl pojawiła się znienacka — przygotowały grunt pod zaakceptowanie Ro-bertsa, bez czego nie mógłby zdobyć Amelii. A w konsekwencji pod pragnienie bogactwa, którym wcześniej u innych pogardzał. Teraz ogarnęło go współczucie do MacNamary i — niech mu Bóg pomoże! — pod powiekami zakłuły go łzy, gdy ten wysoki mocny mężczyzna z widocznym wysiłkiem ruszył w kierunku domu. Po kilku krokach nogi się pod nim ugięły. Tyler zdążył go podtrzymać, nim Paul upadł, a ten głupi jak but kucharz stał i obojętnie się temu przyglądał. — Dam sobie radę — wydusił przez zaciśnięte zęby Paul i odepchnął Tylera, z trudem zachowując równowagę. — To dobrze! — Tyler zdołał ukryć prawdziwe uczucia pod pozorami szorstkości. — Dałbym funta za szklaneczkę. — Ja też — rzekł gospodarz sztywno. Razem przeszli przez wyschnięte słońcem podwórze, mijając długie stoły pod niskim dachem, które były jadalnią na wolnym powietrzu. Po schodach weszli do obszernej zabałaganionej kuchni, stamtąd zaś do jadalni, nadmiernie zagraconej meblami. Mahoniowy stół i krzesła tłoczyły się obok kredensów i wysokiej komody, niezgrabna kanapa przycupnęła ciężko pod oknem. Gruba warstwa kurzu i nastrój opuszczenia świadczyły, że zabrakło tu kobiecej ręki. MacNamara przysunął sobie krzesło i usiadł. — Nie jadaliśmy tu zbyt często — powiedział z roztargnieniem. — Nie miałem dla niej czasu. — A my nigdy nie mieliśmy jadalni — odparł Tyler. — Mieszkaliśmy i jedliśmy w kuchni. — Wypatrzył karafki 319 na kredensie i pociągnął znacząco nosem. — Whisky? — zapytał gospodarza. — Tak. Szklanki są niżej. Tyler nalał dwie spore porcje whisky, postawił karafkę na stole i z kuchni przyniósł dzban z wodą. — Dojechaliśmy tu w niezłym czasie — zagaił. — Zarządca na pewno się ucieszy na pana widok. — Gus? Tak... — Paul rzucił kapelusz na kanapę i jednym haustem wypił połowę swojej szklanki. Przesunął palcem po stole. — Kurzowi nie trzeba wiele czasu, żeby wszystko przysypać. Tam na zachodzie byliśmy przyzwyczajeni do strasznych burz piaskowych, w dodatku piasek był czerwony, tu jest spokojniej. — Piękna okolica — zgodził się Tyler. Paul rysował zygzaki na blacie. — Możesz w piasku napisać swoje imię, ale nie datę — uśmiechnął się. — Tak mawiała moja matka. Wysiłek na kilka sekund przekształcił stężałe z żałoby rysy w wesołą twarz. Tyler poczuł, że po raz pierwszy zobaczył prawdziwą radosną naturę tego człowieka, która kryła się pod maską bólu. Kiedy Paul na nowo napełnił szklanki, Tyler postanowił zaryzykować. Sytuacja go intrygowała. — A jeśli nie znajdziemy ludzi, na których panu za> leży? — Znajdziemy. — Ale załóżmy, że nam się nie uda. Mogę się tylko domyślać, przez co pan przechodzi, lecz nie ma pan żadnych świadków i wątpię, czy odnajdzie pan sprawców. — A co to pana obchodzi? Tyler wyprostował się na krześle. — Po pierwsze nie chcę brać udziału w krwawej zemście... — To nie wchodzi w grę. — Słyszałem, że ostro potraktował pan swoich czarnych. — Pozbyłem się ich, to wszystko. — I jeden zginął. Niewinny człowiek. Paul wpatrywał się w niego znad szklanki. — A czego dotyczy „po drugie"? 320 — Pana. Jest pan spięty, obolały. Powinien pan zostawić śledztwo odpowiednim władzom. Goodingowi i jego ludziom. — Niech mnie piekło pochłonie, jeśli tak zrobię. A co fliby czyni z pana takiego eksperta? — My, dziennikarze, sporo widzimy. Oglądamy skutki, o których nie pisze się w gazetach. Tego rodzaju sprawy mogą zniszczyć rodziny, zniszczyć tych, co przetrwali, a którzy z kolei stają się ofiarami. Rozmawiał pan z kimś o tym, co pan czuje? — Na litość boską, nie ma o czym gadać! Kim pan jest, księdzem? — Nie jestem katolikiem — odparł Tyler zimno — ale to by nie był najgorszy początek. Gooding wcześniej powiedział mu, że pani Grace Carlisle bardzo martwi się o MacNamarę. W Camelocie zapełniał swój czas pracą, lecz rzadko się odzywał i nie dawał wciągać w rozmowy. „To zupełnie do niego niepodobne", stwierdziła, „i nie może dłużej trwać. On musi się nauczyć, jak radzić sobie z bólem." Paul smętnie spojrzał w okno. — Robi się ciemno. Ludzie niedługo wrócą. Pokażę panu pokój. Kolacja przebiegła w ponurym nastroju. Tyler szybko się dowiedział, że pani MacNamara i służąca serwowały wyśmienite posiłki, Łysy natomiast gotował fatalnie. Gus rozesłał wiadomość, że rozpaczliwie potrzeba im dobrego kucharza, na razie jednak musieli znosić tego. Z szacunku i lojalności wobec szefa nie narzekali w jego obecności, tylko siedzieli nieruchomo, podczas gdy Łysy wnosił na stół tłusty gulasz, poczerniałe ziemniaki i ciężki pudding. Kątem oka obserwowali, jak Paul zabiera się do gulaszu, i liczyli na wybuch, liczyli na to, że Łysy na własnej skórze pozna irlandzki temperament Mac-Namary, on jednak od sunął tylko talerz, przeprosił i wstał od stołu. Po jego wyjściu ze wszystkich stron poleciały w stronę Łysego obelgi, niektóre żartobliwe. — To bez sensu — powiedział Gus Tylerowi. — Ten drań nie umie nawet ugotować wody, a wydaje mu się, że jest 21 Nad wielką rzeką 321 świetny. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo roz-pieśdły nas Jeannie i Clara swoim gotowaniem. Tyler wziął udział w spotkaniu, na które MacNamara wezwał też Goodinga i Gusa. Omawiali planowaną trasę przez góry. — Wiesz, dokąd zmierzamy—zwródł się Paul do Gusa. — Widzimy stąd większość głównych obozów. — Skąd pan wie? — zapytał Gooding. — Niech pan wyjdzie na dwór i popatrzy—poradził mu Gus. Tyler poszedł z nimi. Rzeczywiśde, maleńkie światła ognisk znaczyły teren tak wysoko w górach, że w demnośd niemal nie można było odróżnić ich od gwiazd. — Kiedy rody zebrały się na naradę podczas ostatnich kłopotów — Gus nie sprecyzował, na czym one polegały — ognisk było tak wiele, że góry wyglądały jak Droga Mleczna. Myśleliśmy, że grozi nam atak, ale Aborygeni stopniowo się wycofali. To dlatego orientujemy się, ilu ich jest. — A ilu ich jest? — podchwydł Gooding. Gus pokrędł głową. — Możemy tylko powiedzieć, że sporo albo za dużo. Kilka miesięcy temu było ich za dużo, ale przypuszczamy, że część opuśdła dolinę, nie wspominając o miejscowych, których wypędziliśmy z terenu farmy i którzy schronili się w górach. — W takim razie powinno być więcej ognisk. — Niekoniecznie — odparł Gus. — Po drugiej stronie ziemia jest łagodniejsza, bardziej tropikalna, bogatsze łowiska. Jeśli nie mogą łowić ryb w naszych rzekach, to raczej zwrócą się ku morzu. — Wielki Boże! — wykrzyknął porucznik. — I co stanie się z osadnikami na wybrzeżu? — Chryste, człowieku! — przerwał mu Tyler. — Ci biedacy muszą coś jeść. Odbierasz im prawo do zdobywania jakiegokolwiek pożywienia? Czy o to w tym chodzi? — Jestem tu po to, żeby utrzymać pokój—zareplikował Gooding. — Ja odnoszę zgoła inne wrażenie — warknął Tyler. 322 — Naszym bezpośrednim celem jest dotarde tam i odnalezienie zabójców — zainterweniował Paul MacNamara. —Jeśli uszły im na sucho gwałt i morderstwo białych kobiet, zrobią to znowu. Nie obchodzi mnie, czy mówimy o białych czy o czarnych. Ludzie, którzy popełniają takie zbrodnie, zrobią to znowu, jeśli nie zostaną złapani. A ty, panie dziennikarzu, powiedz mi, czy się mylę. — Nie — odparł Tyler. — Nie myli się pan. Nie podoba mi się jednak ta troska o cholernych osadników, gdy pan pozbawia całe plemię jedynej możliwośd zdobycia pożywienia. — A kto niby to robi? — zapytał ostro Paul. — Pan. Przysłuchiwałem się dzisiaj pańskim ludziom. Powiedzieli mi, że planuje pan zagonić czarnych drani do morza, i całkowicie się z panem zgadzają. To pan roznieca niepokój i wykorzystuje Goodinga do własnych celów. Łaknie pan zemsty i za grosz pana nie obchodzi, ilu ludzi strad przy tym żyde. Paul obrzudł go płonącym spojrzeniem. — Nie ma pan pojęda, o czym pan mówi. Nie idzie pan z nami. Może pan zostać tutaj i nauczyć tego przeklętego Łysego gotować. Gooding, starając się nie dopuścić do awantury, wtrącił: — Tyler, to bez znaczenia, co wydarzy się na wybrzeżu. Bez związku. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeśli zostaniesz w Oberonie. — O nie, wcale tak nie myślisz — odparował Tyler ze złośdą, pełen niesmaku do siebie, że jego wybuchowy temperament zamyka mu drogę wymigania się od niebezpiecznego pośdgu. — Jestem dziennikarzem, wdąż pracuję w „Brisbane Courierze". Jeśli nie zgodzisz się, bym d towarzyszył, poruczniku, wówczas zobowiązany będę poinformować opinię publiczną, iż masz powody nie życzyć sobie obecności obserwatora. — Niech zostanie — przeciągle rzudł MacNamara. — A kogo to obchodzi? Gusa bardziej interesowały sprawy praktyczne. — Nie możede wyruszyć rano, Paul, nie mamy dość zapasów. Łysy jest bezużyteczny. Cały czas zajmuje nam segregacja i piętnowanie bydła, mamy setki ślicznych cieląt. 323 Nie mogę się doczekać, aż je zobaczysz. Jeśli jednak chcecie zabrać prowiant nadający się do jedzenia, musicie jutro zostać i zmusić tego idiotę, żeby go przygotował. Jeśli przez dzień przyłoży się do gotowania, będziecie zaopatrzeni przynajmniej na kilka dni. Nie zostały nam żadne mięsne przetwory. Tyler nie miał nic przeciwko zwłoce, wykorzystał ją na spacery wokół domu usytuowanego w łagodnej dolinie. Obejrzał ogrodzony teren, gdzie miało miejsce morderstwo, jednakże kierowany szacunkiem, a po trosze i przesądami, trzymał się od niego z daleka, w bezpiecznej bliskości zabudowań. Na widok gór serce ścisnął mu dojmujący strach. Zamierzał znowu napisać do Amelii, zamiast tego jednak skreślił parę słów do rodziców, po raz pierwszy w życiu wyznając, jak bardzo ich kocha i jak cudowne i beztroskie było jego dzieciństwo. A potem podliczył wypite tego wieczora szklanki whisky i podarł ten sentymentalny, zupełnie do niego nie pasujący list. Podchmielony, padł na łóżko, wdzięczny, że jutro jego zamroczona głowa będzie miała czas wypocząć. Poranna rozmowa z żołnierzami przyniosła mu ulgę, przekonał się bowiem, że tak samo jak on z mieszanymi uczuciami podchodzą do czekającej ich ekspedycji: z jednej strony są podekscytowani możliwością zbadania gór, z drugiej obawiają się o swoje szanse w razie ataku. — Oni walczą ukradkiem — narzekał jeden imieniem Rory. — To nie Krym — roześmiał się drugi. — A co według ciebie mają robić? Wyznaczyć pole bitwy i wyjść pod ostrzał naszych strzelb? Kapral Sam Harvey przejawiał większy optymizm. — Faceci pracujący na farmie mówią, że MacNamara wie, co robi. Złapie drani, powiesi i będzie po wszystkim. — Czy to zgodne z prawem? — zapytał Tyler, znowu się pogubiwszy. Wyśmiali go. — A co tu jest zgodne z prawem? Na farmie Airdrie uprzątnęli pogorzelisko po wypalonym domu McCanna; udało im się uratować trochę ced- 324 rowego drewna. Następnie Roberts wysłał dwóch ze swoich ludzi na pola złotonośne, by sprawdzili, co dzieje się w jego kopalniach, czy nikt go nie okrada. Trzech najbardziej zaufanych, w tym George'a Petcha, który pracował u niego od wielu lat, zatrzymał przy sobie. Ich zdaniem szef zbyt spokojnie przyjął lanie, które sprawił mu MacNamara, lecz on czekał tylko na odpowiednią okazję. MacNamara zapłaci, drogo zapłaci za to, co zrobił, trzeba tylko znaleźć taki sposób, by nikt nie mógł wskazać na Boyda jako na sprawcę. Wciąż należało brać pod uwagę fotel w parlamencie, stanowiący o wiele większą nagrodę. Na jego ziemię zabłąkało się bydło z Oberonu, przybierając więc pozę dobrego sąsiada, nakazał dwóm swoim ludziom otoczyć je i odprowadzić do domu. Polecił też, żeby przy okazji powęszyli w Oberonie. Tymczasem obaj z Geor-ge'em zabawiali się strzelaniem do indyków. Ponieważ Boyd podróżował z jucznymi końmi, w obozie miał wszelkie wygody i z radością cieszył się wolnym czasem, czekając na informacje, dzięki którym będzie mógł dopracować plan działania. Jak tylko usłyszał o powrocie MacNamary w towarzystwie porucznika Goodinga i jego żołnierzy oraz przygotowaniach do pokojowej ekspedycji w góry, podjął decyzję. Wiedział, że musi działać szybko. Pokojowa ekspedycja, uśmiechnął się pogardliwie, już on pokaże im, co to spokój. Kiedy przedstawił swój plan, George nie mógł usiedzieć na miejscu. Zaraz też czterej uzbrojeni po zęby mężczyźni najkrótszą drogą pojechali ku górom, nie marnując czasu na nizinach. Wpadli w las w poszukiwaniu czarnych. Późnym przedpołudniem natrafili na ślad; podążając za nim zwiększą już ostrożnością, dotarli do przełęczy, z której widać było polanę przy potoku. I rzeczywiście, obozowali tam czarni, nie zdając sobie sprawy, że są obserwowani. Kobiety pracowały na brzegu, głośno rozmawiając, śmiejąc się, pokrzykując jedna na drugą. Pomiędzy nimi biegały dzieci. Kilku mężczyzn towarzyszyło kobietom, pozostali drzemali w cieniu. — Mówiłem ci, że w tych górach aż się od nich roi — mruknął George. 325 — Ilu ich jest? — zapytał Roberts, leżąc płasko na półce. — Około dwudziestu, nie licząc dzieci. — Dobrze. Weźmiesz Baxtera i podejdziecie ich pod wiatr, dobrze? — Jasne. Daj nam chwilę. — Oczywiście. Potem my z Freddym zaskoczymy ich z tej strony. Nie zapomnij, trzech musimy wziąć żywcem. Nie obchodzi mnie, czy ich przy tym postrzelisz, trzech musimy mieć. Godzinę później wzięli Aborygenów w dwa ognie. Palba była tak głośna i nieprzerwana, jakby tę nieliczną grupkę zaatakowała cała armia. Nie mogąc wspiąć się na przełęcz, uciekli do strumienia, ciągnąc za sobą dzieci, krzyczą-w panice, gdy pod gradem kul ich bracia padali nieżywi lub ranni. Strumień zabarwił się na czerwono od krwi, nie było czasu walczyć z napastnikami, mogli myśleć tylko o ucieczce. Ludzie Robertsa zatrzymali dwóch czarnych i zapędzili pod niską skałę, on sam tymczasem przeszedł się pomiędz ciałami na brzegu, po czym wskazał mężczyznę, który leż na skraju wody i jęczał z bólu, bo dostał kulę w ramię. — Ten się nada — oznajmił Boyd. — Weźcie go. Tu jes jeszcze kilka żywych kobiet. Wykończyć je. Kiedy George dopełnił makabrycznego obowiązku, mo gli wracać. Wraz z jeńcami wycofywali się ostrożnie, n" wypadek gdyby doszło do kontrataku. Wokół jednak pano wała cisza, dotarli więc do swych koni, wlokąc za sob rannego. Ruszyli w dół. Konie szły ostrożnie, omijając drzew i przewrócone pnie, przerażeni więźniowie, przywiązani z szyje do siodeł, dusili się, biegnąc co sił, by dotrzymać krok wierzchowcom. Boyd doprowadził ich nad wąski rów, który jego wierzchowiec, nieobciążony dodatkowym brzemieniem, pokonał jednym skokiem. George i Baxter łatwo dali sobie radę z przeszkodą, a prowadzeni przez nich czarni z większą swobodą wdrapali się po śliskim stromym zboczu niż konie. Zamykającemu pochód Freddy'emu przypadł w udziale ranny. Ramię spływało mu krwią, potykał się, unikając kopyt konia, a chociaż cierpiał potworny ból, zachowywał milcze- 326 nie, ani razu nawet nie jęknął, nie chciał bowiem, żeby ci biali zobaczyli jego słabość. Goorari był młodym i sprawnym mężczyzną, wierzył, że jego ciało zasłużyło na taką karę, ponieważ poniósł upokarzającą klęskę, nie potrafiąc ochronić rodziny. Kiedy kobiety zaczęły padać, zerwał się do biegu, ale zaraz dostał w ramię i przywarł do ziemi. Szok zbyt długo nie pozwolił mu się ruszyć. Powinien był skoczyć po leżące w pobliżu dzidy, lecz zanim to uczynił, poczuł lufę na plecach i było za późno. Jednakże Goorari nie miał zamiaru pozwolić, by ci mordercy wlekli go za sobą. Wypatrywał okazji i znalazł ją w rowie. Gdy schodzili ze zbocza, miał białego pod sobą, skoczył więc na niego, zrzucił z siodła i mocnymi dłońmi jął dusić. Ból stanowił raczej bodziec niż przeszkodę. Freddy krzyknął, gdy upadli na ziemię. Co gorsza, pozbawiony ciężaru obu mężczyzn koń stracił równowagę i zsunął się na nich. — Zastrzel go! — ryknął Roberts. George posłuchał i wypalił, lecz zamiast w Aborygena trafił w konia. Nie było potrzeby strzelać do Goorariego, przywiązany był przecież do siodła. Kiedy koń rzucał się, próbując uniknąć upadku, szarpnął go do tyłu i złamał mu kark. Goorari nie żył. — Zdejmijcie go ze mnie! — zawył Freddy. — Weźcie tego przeklętego konia! Uciska mnie w pierś! I Boże święty! Mam złamaną nogę, cholera! Baxter odwiązał swego jeńca i podał linę George'owi. — Potrzymaj, wracam po Freddy'ego. — Nie, zostaw go. — Ale to mój kumpel! — krzyknął Baxter, po czym spojrzał prosząco na Boyda, ten jednak pokręcił głową. — Wykluczone. Do tego czasu każdy czarnuch w tych górach będzie nas ścigał. — Nie możemy go zostawić na ich pastwę! — wrzasnął Baxter. George w odpowiedzi rzucił mu linę. Uwięziony pomiędzy nimi czarny obserwował tę scenę szeroko otwartymi z przerażenia oczami. — Powinien był bardziej uważać — stwierdził George. — Pilnuj tego i nie pozwól, żeby skoczył na ciebie. — Baxter dalej się wahał, nasłuchując krzyków Freddy'ego. — On i tak 327 niedługo umrze, a jeśli nie chcesz do niego dołączyć, ruszaj ten swój cholerny tyłek. Baxter po raz ostatni spojrzał na straszliwą scenę i od-wrócił się. — Przepraszam, kolego! — zawołał, bojąc się dłużej zwlekać. Szarpnął jeńca, przymocował linę do siodła i po-dążył w ślad za George'em i Robertson, którzy już zniknęli mu z oczu. Do obozu wrócili o zmroku. Boyd był zadowolony z wyprawy, choć wiedział, że wciąż grozi im niebezpieczeństwo. Zjedli coś w pośpiechu i przy świetle lamp zaczęli się pakować, po czym ruszyli na zachód, do Bunya Creek, nowego pola złotonośnego nad rzeką Fitzroy. Szerokim łukiem omijając Oberon, posuwali się wolno, acz w stałym tempie. Przez całą drogę Boyd mówił jeńcom o białych kobietach, które zamordowali. Nakarmił ich nawet i w gruncie rzeczy był dla nich miły, choć dalej musieli biec z linami na szyjach. Obaj z George'em często się do nich uśmiechali, więc i oni po jakimś czasie zaczęli odpowiadać tym samym, nabierając z wolna zaufania do białych. Roberts nauczył ich słów „tak" i „zabić", zmusił też do pokazania, jak posługują się swoją bronią. Zastrzelił kangura i w nieruchome ciało kazał im wbić dzidę. Biedni skonfundowani Aborygeni, obaj ledwo dwudziestoparoletni, nie mieli najmniejszego pojęcia, że biorą udział w próbach do sztuki, której tematem jest ich śmierć. Baxter rozumiał teraz, że przyprowadzając morderców, zostaną bohaterami, i szybko zapomniał o Freddym. Zdał sobie sprawę, że niemożliwością było wywiezienie go z gór bez noszy, a Boyd miał rację. Pozostawanie tam dłużej ściągnęłoby na ich głowy gniew czarnych. Razem z George'em z zapałem pomagali szefowi uczyć jeńców i wkrótce znali oni słowa takie jak Jedzenie", „ogień", „pożar", „dzida", „kobieta" i kilka innych, aczkolwiek zapewne nie rozumieli, co oznaczają. Chodziło tylko o to, by udowodnić, że tych dwóch potrafi trochę mówić po angielsku, że przesłuchiwano ich bez zadawania tortur i że z własnej woli przyznali się do zbrodni. Boyd nie śpieszył się, lekcje były bowiem najważniejsze, dlatego dopiero po czterech dniach pojawili się w osadzie z dwoma jeńcami, czarnymi jak węgiel nagimi Aborygenami, 328 którzy w kopaczach i ich rodzinach budzili przerażenie rozdętymi nozdrzami i szczękami twardymi jak bazalt. Kobiety chowały dzieci w fałdach spódnic i ukradkiem zerkały na te stworzenia, z których jedno miało w nosie kość, podobno ludzką. Mężczyźni spluwali, gromadząc się w procesję za konnymi. Ktoś uderzył w dzwon i ze wszystkich stron, z namiotów na skraju buszu, znad strumienia, z prowizorycznych szybów zbiegli się inni, by na tej ziemi zaśmieconej powalonymi drzewami, poznaczonej dziurami i kopczykami być świadkiem, jak Boyd Roberts niczym Poncjusz Piłat oddaje jeńców w ręce ludu. — Ja swoje zrobiłem — oznajmił. — Jestem przekonany o ich winie, ale sami musicie podjąć decyzję. Zebrano sąd, rzec by można kapturowy. Wybrano czterech ludzi, w tym nerwowego inspektora górniczego, którym powierzono obowiązek przesłuchania jeńców. Boyd Roberts i jego ludzie nie brali w tym udziału. Nie wspomnieli też, że zginął Freddy, czuli bowiem, iż mogłoby to wprowadzić zamęt w głowach rozwścieczonego tłumu, domagającego się sprawiedliwości. Jak przewidział Boyd, wynik przesłuchania był z góry przesądzony. Wypytywani w obecności tylu obcych białych ludzi, jeńcy, którzy nie rozumieli pytań, każdą odpowiedzią twierdzącą kopali sobie grób. Wyrok zapadł jednogłośny, ci dwaj rzeczywiście byli zabójcami. O karze zadecydowano już nie tak zgodnie. Chociaż wina została udowodniona, inspektor górniczy zasugerował, że sprawców powinno się odprowadzić do Rock-hampton. Natychmiast go zakrzyczano. Ludzie bali się, że czarni mogą uciec, że członkowie plemienia zaatakują osadę, by odbić swoich pobratymców. Wyrażano na głos obawy poważne i dziwaczne, ludzie wzajemnie się podburzali, klamka zapadła. Niektórzy z obecnych byli już świadkami publicznych egzekucji na Newgate Street w Londynie i teraz też się tego domagali, inni z chęcią zobaczyliby takie wydarzenie na własne oczy. Gwałtowne reakcje tłumu skłoniły inspektora górniczego do wycofania propozycji. Znaleziono sznury, wybrano solidne drzewo oraz chrześcijanina, który odczytał fragment z Biblii skazanym, tym samym uprawomocniając procedurę. 329 Dwaj Aborygeni z rodu Kutabura, synowie wielkiego ludu Darambal, rozumiejąc swój nieuchronny los, z godnością przyjmowali szturchańce i obelgi. Nad koronami drzew setki czerwonoogoniastych kakadu skrzeczały, jakby wyrażając pogardę. Czarni obserwowali ich wspaniały przelot. Gdy ptaków przybyło, utworzyły na niebie łuk, niemal zasłaniając słońce. A potem odleciały, odbijając się barwnymi plamami na tle błękitu, zataczając koła, skrzecząc. Tylko kilku białych to zauważyło, widok ptaków w tych okolicach był na porządku dziennym, lecz wojownicy Kutabura stali z odważnie podniesionymi głowami. Pociechę przyniosła im myśl, że podczas przejścia w Sen towarzyszyć im będą przedstawiciele ludu będącego totemem plemienia, którzy ich nie opuścili. Wiedzieli bowiem, że wszystko w naturze miało swój początek w człowieku, a dla nich dwóch nadszedł czas, by poznawać niebiosa z tym dumnym ludem. Boyd nie czekał na egzekucję. — No, chłopaki — powiedział — musimy teraz szybko wracać do Rockhampton, ale strzelby trzymajcie w pogotowiu. Ciężko się napracowaliśmy i nie chcemy wpaść w zasadzkę gdzieś w buszu. George był rozczarowany, że ominie ich ta rozrywka. — Nigdy nie widziałem, jak wiesza się ludzi—narzekał. — W takim razie trzymaj gębę na kłódkę, bo możesz zobaczyć, jak wieszają ciebie. — Boyd wyszczerzył zęby. — Jak się czujesz, Baxter? — W porząsiu, szefie — odparł niepewnie. — Przykro mi z powodu Freddy'ego — rzekł Boyd. — Był dobrym pomocnikiem. Cholernie dobrym. — To prawda — zgodził się Baxter. — Ale został poważnie ranny. Mogliśmy byli przerzucić go przez siodło, a na pewno by nam nie podziękował za sprawienie mu takiego bólu, synu. Przygniótł go koń, pamiętaj. — Wiem, tylko że Freddy zawsze był dobrym kumplem. Jak powiem jego siostrze, że zabił go jakiś cholerny czarnuch, bardzo się zdenerwuje. George przejechał dłonią po brodzie i znacząco unosząc krzaczaste brwi, spojrzał na szefa, którego twarz wyrażała współczucie. 330 — Nie musisz jej mówić, że on nie żyje — powiedział Roberts. — Po co ranić ludzi? Lubisz jego siostrę? — Lubię — przytaknął Baxter. — Jestem już po trzydziestce. Najwyższy czas się ustatkować. Myra mieszka w Brisbane, pracuje w jakiejś fabryce. Ja mam kilka funtów odłożonych i postanowiłem, że jak znowu ją odwiedzę, to się oświadczę. — W takim razie nie będzie chciała słuchać, że zostawiłeś jej brata na pewną śmierć — rzucił George wyzywająco. — Nieprawda! — krzyknął Baxter. — Wiesz, że tego nie zrobiłem! Nie mieliśmy wyboru. — Zdenerwowany, wstrzymał gwałtownie konia. — Cholera! Nie zwalajcie tego na mnie! Zdjął kapelusz i przeczesał dłonią jasne włosy. Na swój sposób Baxter jest przystojny, pomyślał Roberts, w przeciwieństwie do starego George'a, brzydkiego jak noc. Baxter był opalony i szczupły, dziewczęta lubiły taki typ. Rysy twarzy miał regularne, prosty nos, mocną szczękę, zdrowe zęby, za to oczy wodniście niebieskie, z czerwonymi obwódkami, które zdradzały jego pochodzenie. Pośród przodków miał pewnie jakąś szkapę. Oczy były puste, głupie jak cały Baxter. — Jeśli dojdzie do przesłuchania — westchnął Boyd — powiemy, że byliśmy na tropie morderców. W tym nie ma nic złego. Z trudem pohamował śmiech, gdy Baxter pokiwał głową. Wziąwszy udział w sądzie kapturowym, ten idiota był przekonany o winie powieszonych tak samo jak kopacze, za mało miał bowiem rozumu, żeby pamiętać, w czym sam maczał palce. I to uratowało życie Baxterowi, w przeciwnym wypadku Boyd kazałby George'owi się go pozbyć. Czasami głupota jest bardzo poręczna, rozmyślał Boyd. Zaraz się poprawił: niemal zawsze głupota jest poręczna, ponieważ to z jej szeregów wybierał swoich ludzi. Sam George też nie był nadmiernie bystry, za to odznaczał się psią wiernością; był jak pies do pilnowania stada i jak pies wiedział, kto napełnia mu miskę. Boyd tak samo potraktował Baxtera. — Czyżby ożenek ci chodził po głowie? — zapytał żartobliwie.—Nic nam wcześniej nie mówiłeś. George, mamy tu zakochanego. Powiedziałbym, że dziewczyna ma szczęście. 331 Baxter uśmiechnął się szeroko. — To ja będę miał szczęście — zaprotestował nieśmiało. — Nie, jeśli na przesłuchaniu będziemy musieli powiedzieć, że zostawiliśmy jej brata — ostrzegł George, podejmując tok myślenia szefa. — Ale tego nie zrobiliśmy — sprzeciwił się Baxter. — W gruncie rzeczy nie. — Myślisz, ze jego siostra w to uwierzy? Chyba z byka spadłeś. — Cholerna szkoda — dodał Boyd. — Pojedziesz do Brisbane z torbą napakowaną gotówką, a ona zatrzaśnie ci drzwi przed nosem. — Jaką gotówką? — zapytał Baxter. — Nie wiedziałeś? — zdumiał się Boyd. — Za złapanie morderców żony MacNamary i służącej wyznaczono nagro-dę. — Tak, chyba coś słyszałem. — Sto funtów — wyjaśnił Boyd. — Sto funtów, a my mamy do nich prawo. Dał mi to na piśmie inspektor górniczy z Bunya. Dostaniemy pieniądze, Baxter, a ty jesteś bohaterem. Ja ich nie potrzebuję. Jestem sprawiedliwy, dam ci część Freddy'ego, żebyś wydał ją na jego siostrę. Freddy'emu to by się spodobało. — To bardzo miło z twojej strony, szefie — odparł George, na którym gest Boyda zrobił wrażenie. — Sześćdziesiąt sześć funtów — rzekł Boyd do Baxtera — do tego twoja pensja. Uważam też, że obaj z George'em zasłużyliście na premię. Ryzykowaliśmy, mogliśmy stracić życie w tych górach. Co byś na to powiedział, George, gdybym końcową sumę zaokrąglił do setki na głowę? — Sto funciaków? — powtórzył George z zachwytem. — Cholera. Nie wiedziałbym, co zrobić z taką forsą. — Ja tam wiem — uśmiechnął się Baxter, gładząc swego wierzchowca. — Za sto funtów mogę kupić dom w Brisbane i jeszcze mieć na inne wydatki. Wtedy ona na pewno mi nie odmówi. — Byłaby głupia, gdyby to zrobiła! — odparł stanowczo Boyd. — Jesteś dobrym robotnikiem, Baxter, z przykrością się z tobą rozstanę. Gdybyście jednak ty i twoja pani potrzebowali kilku groszy, wiesz, do kogo się zwrócić. 332 — Dziękuję, panie Roberts. — Baxter nie posiadał się z wdzięczności. Zaraz wszakże jego uśmiech przygasiła troska. — A co z Freddym? Co o nim powiem? — Nad rzeką Cape odkryto niedawno złoto — zaczął Boyd. — To w głąb lądu od Townsville. Z tego, co słyszę, rzeka pełna jest złota. Powiedz, że Freddy tam pojechał. __Aby osłabić wyrzuty sumienia Baxtera, ciągnął: — Sam chętnie bym tam zajrzał, tutejsze pokłady są już na wyczerpaniu. To dość daleko na północ, George, ale możemy popłynąć statkiem. — Warto się tam wybrać — potwierdził George czując, jak ogarnia go gorączka złota. — A co z tym interesem w parlamencie, szefie? — Tak—rozmyślał głośno Boyd. —To trudna sprawa. Jeśli żyły nad rzeką Cape są takie bogate, jak mówią ludzie, to powinienem tam pojechać. Z drugiej strony wcale nie uśmiecha mi się perspektywa, że ten mały gnojek Cosmo mnie pobije. Nie... najpierw zajmę się parlamentem. Potem będę mógł dyktować warunki. Pojechali dalej, wielce z siebie zadowoleni, każdy zajęty własnymi myślami, aż dotarli do promu, który przewiózł ich na drugi brzeg rzeki, skąd traktem udali się do Rockhamp-ton. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Oburzenie i wściekłość ogarnęły całe góry niczym huragan, zostawiając za sobą trwogę. Tubylcy w milczeniu poruszali się po do niedawna idyllicznej polanie, którą od pokoleń zajmowały ich rody, przerażeni ciałami rozrzuconymi po przesiąkniętym krwią piasku. Delikatnie unosili jedno po drugim, a potem liściastymi gałęziami zamietli zbezczeszczony brzeg, jako że nie było to miejsce przeznaczone na pole bitwy i dlatego wymagało oczyszczenia, które uspokoi rezydujące tu duchy. Ludzie przychodzili patrzeć, stawali wysoko na półkach skalnych i zboczach, sparaliżowani strachem. 333 — Zaczęło się — płakali. — Idą po nas, musimy uciekać na drugą stronę gór. — Nie! — odpowiadali bardziej zdecydowani. — Dość uciekania. Staniemy do walki. Na pośpiesznie zwołanej naradzie tym razem nie było głosów sprzeciwu. Starzec odszedł w Sen, a Harrabura wyruszył na jedną ze swoich tajemniczych wypraw. Wodoro był z nimi, nigdy jednak nie wtrącał się do przełomowych decyzji, chociaż uważał, że mają rację. Czas stanąć do walki. Nie można pozwolić, by masakra i pojmanie dwóch wojowników uszło białym bezkarnie. Odnaleźli ciała Goorariego i białego człowieka przygniecionego przez martwego konia. Słusznie domyślili się, że Goorari oddał życie, walcząc o wolność. Byli z niego dumni. Jego heroiczna postawa dodała im ducha, mężczyźni zajęli się wyrabianiem broni, kobiety szlifowały ostro zakończone kamienie, które przytwierdzane były do mocnych drzewców ludzkimi włosami namoczonymi w pszczelim wosku i żywicy. Inni przygotowywali krótsze dzidy z twardego drewna ze śmiercionośnymi szpicami. Wodoro nie mógł odejść. Wciąż jeszcze nie spełnił obietnicy i nie porozmawiał z szefem Oberonu. Teraz przypuszczalnie było już za późno, musiał jednak czekać na powrót Harrabury, żeby to z nim omówić. W całych górach wystawiono strażników, by wypatrywali, czy biali znowu nie zapuszczają się na terytorium plemienia, równocześnie zaś trwały gorączkowe przygotowania do wojny. Postanowiono, że kiedy je zakończą, zaatakują najbliższe osiedle białych, farmę Oberon. Wodoro nie współczuł białym. Z powodu śmierci dwóch kobiet życie straciło sześć czarnych kobiet, dwoje dzieci i dziewięciu mężczyzn, wliczając w to dwóch jeńców, którzy na pewno nie wyjdą żywi z niewoli. Biali ludzie wszczęli wojnę, odpędzając pokojowo nastawione rody, a potem dokonując tchórzliwego ataku. Teraz będą musieli ponieść konsekwencje. Jednakże wojna wybuchła, nim plemiona miały czas zebrać wojowników i zejść z gór. Zwiadowcy wysłali pilną wiadomość, że następna grupa uzbrojonych białych idzie w góry. Tym razem byli to żołnierze. 334 Żołnierze! Wyszkoleni wojownicy! Wodoro pobiegł do zwiadowców, by zobaczyć czerwone mundury na własne oczy. W oddali dostrzegł niewielki oddział przemykający między drzewami. Usiadł, próbując zebrać myśli. Czy oni zmysły postradali? O ile Wodoro mógł się doliczyć, było ich tylko ośmiu lub dziewięciu. Chociaż poprzedni atak miał miejsce jakieś dwadzieścia mil dalej na północ i przeprowadziło go czterech ludzi, czy sądzili, że znowu im się uda? Wtedy na ich korzyść działało zaskoczenie, dlatego im się powiodło, ale co sobie myślą te czerwone mundury? Pchają się prosto w kłopoty. To możliwe, pomyślał Wodoro, że nie mają najmniejszego pojęcia, ilu właściwie czarnych mieszka w górach, a jeśli tak, to czeka ich przykra nauczka. Mimo to ostrzegł innych strażników, że muszą zachować jak najdalej posuniętą ostrożność. Ci w czerwonych kurtkach to wojownicy, ludzie szkoleni w strzelaniu z broni, dlatego nie można spuszczać z nich oka. — Może najpierw ja powinienem z nimi porozmawiać — zaproponował. — Niewykluczone, że odeślę ich z powrotem. — Chcesz ich ostrzec? — podejrzliwie zapytał wojownik zludu Kutabura. — Chcesz nam odebrać możliwość zemsty? Wodoro zobaczył wokół siebie krąg gniewnych twarzy i przypomniał sobie chwilę, gdy złożył tę samą propozycję i tak samo jak teraz naraził swoje życie. — To tylko taki pomysł — rzucił pojednawczo. — Stawką jest honor naszego ludu — odpowiedziano mu z naganą. — Wypędzimy ich z naszej ziemi raz na zawsze. Odchodząc, Wodoro ze smutkiem myślał o tym „raz na zawsze". Wiedział, że tak nigdy się nie stanie, to próżna nadzieja. Mieli wszakże prawo do nadziei i do zachowania honoru poprzez zemstę. Dość się już nacierpieli, równie dobrze mogą podjąć tę próbę. Przynajmniej zostawią ślad po sobie i zajmą należne im miejsce w blaknącej legendzie. Żałował, że nie może znaleźć Harrabury, nikt jednak nie wiedział, gdzie go szukać. Harrabura i trzech jego towarzyszy zawędrowali na południowo-wschodni kraniec gór Berserker, stamtąd zaś 335 zeszli na porośniętą buszem nizinę, graniczącą z rzeką Fitzroy. Miasto leżało na drugim jej brzegu, tutaj był szlak prowadzący wokół podnóży gór do północnego wybrzeża. Zajęli pozycje przy samotnej ścieżce, zaszywając się w zaroślach. Towarzysze Harrabury byli niecierpliwi, lecz uprzejmi. — Dlaczego musimy tu czekać?—pytali, on wszakże nie odpowiadał. Nie mógł im powiedzieć. Siedział po turecku, niemal jak w transie, cicho śpiewając, poszcząc, przyjmując tylko wodę. Wiedział, że Charlie Penny umiera, jeśli zaś chodziło o to miejsce, rozumiał tylko, że musi tu być o tym czasie, i przyjął swój los bez szemrania. — Jeszcze mi tego nie ujawniono — odrzekł, a oni niechętnie zgodzili się z nim pozostać. Nie mieli pojęcia, że trasa w góry, którą wcześniej wybr Roberts, jest o wiele łatwiejsza od wspinaczki z Oberonu. Tutaj u podnóża gór znajdowała się ciepła i wilgotna niecka, stanowiąca idealne środowisko dla lasu deszczowego. Miotając przekleństwa, żołnierze pieszo torowali dróg dla koni, które ślizgały się na gnijących liściach i gęstyć odwiecznych paprociach. Przejście blokowały opadają-gałęzie drzew figowych i buków, zmuszając do pójści naokoło. Paul był oczarowany. Na chwilę zapomniał o swe. misji i żałował, że Gus nie ma okazji podziwiać tej dziewicze, puszczy ze wszystkimi jej cudami. Przypuszczał, że niektór drzewa rosną tu od stuleci, i to w dodatku na granicy jeg posiadłości. Kiedy powoli pięli się w górę, palmy i bambusy trzesz czały złowieszczo, ptaki krzyczały, świergotały i skrzeczały światło przesączało się przez majestatyczny baldachim zie leni niczym przez kopułę z witraża. — To niemożliwe — narzekał Gooding, skulony n siodłem, by uchylić się przez niskimi lepkimi gałęziami — Powinniśmy zawrócić. — Trochę za wcześnie — zauważył Tyler, z przyjemnością patrząc na zły humor Goodinga. — Wyżej roślinność nie jest taka gęsta. Kto jest właścicielem tej dżungli? — zwrócił się do Paula. 336 — Ja, ale nigdy wcześniej tu nie byłem. — Rosną tu wspaniałe cedry, warte fortunę. Powinien pan sprowadzić handlarzy drewnem. — Tak — odparł Paul bez entuzjazmu. Kilka godzin później gąszcz zostawili za sobą, wokół nich zaś niepewnie wznosiły się uschnięte drzewa gumowe. Podążali zboczem góry, aż natknęli się na szeroki rów, którego środkiem płynął płytki strumień; Goodingowi wydał się on łatwiejszą drogą, lecz Tyler po raz kolejny się mu sprzeciwił. — Tylko byśmy zmarnowali czas. To ślepy rów. — Skąd wiesz? — zapytał Gooding. — Jeśli tam popatrzysz — Tyler wskazał las nad nimi — zobaczysz kawałek nagiej skały. Moim zdaniem w porze deszczowej spływa stamtąd wodospad. Jeśli pójdziemy tędy, natkniemy się na ścianę. — Nie próbujemy przemierzyć tego łańcucha — argumentował Gooding—tylko nawiązać kontakt z czarnymi, a do tego celu to miejsce jest tak samo dobre jak inne. — Bardzo tu cicho — martwił się Paul. — Myślałem, że do tego czasu już się na kogoś natkniemy. — Przypuszczalnie dobrze się ukryli — stwierdził Tyler. — Ja na ich miejscu na pewno bym to zrobił. Powinniśmy nieść białą flagę. — Jasne — warknął Gooding. — Będą wiedzieli, co oznacza, no nie? — Raczej pomyślą, że to nasze pranie — wtrącił jeden z żołnierzy. Zgodnie z rozkazami Goodinga weszli w strumień i z jego biegiem ruszyli w głąb lądu. Tłuste ryby wyskakiwały z wody, umykając przed końskimi kopytami stukającymi o kamienne dno. Kierowali się ku piaszczystym łachom, wrzynającym się w porośnięty gęstą trawą brzeg, który prowadził w busz. Wokół panował spokój, lecz wszyscy mężczyźni nerwy mieli napięte. Na razie nie zobaczyli żadnego Aborygena, choć mijali stosy pustych muszli i poczerniałe resztki ognisk. Kilku żołnierzy uznało, że dotarli wystarczająco daleko, a Gooding się z nimi zgodził. — Co teraz? — zapytał Paula. — Wygląda na to, że tubylcy dobrze się ukryli. 22 Nad wielką rzeką 337 — Trzeba zachować równe tempo — nalegał Paul. — Dać im wyraźnie do zrozumienia, że nigdzie się nie śpieszymy. Do tej pory musieli już się domyślić, że chodzi nam tylko o morderców. Każdego, kogo puszczaliśmy wolno, informowaliśmy o tym samym. — Miejmy nadzieję — westchnął Gooding. — A niech to!—zawołał któryś z żołnierzy. —To raj dla wędkarzy! W strumieniu jest tyle ryb, że można je wybierać siecią. Słowa te przypomniały Paulowi o Jeannie i głos mu stwardniał. — Zapomnijcie o rybach. Trzymajcie broń w pogotowiu. Gooding skinął głową. Poczuł ulgę słysząc, że Mac-Namara, pochłonięty obsesją znalezienia tubylców, nie oślepł na grożące im niebezpieczeństwo. Gus powiedział mu o zastrzeleniu pojmanego tubylca, a chociaż był to niefortunny incydent, najwyraźniej osiągnął pożądany skutek. Wstrząs, jaki towarzyszył oglądaniu na własne oczy popełnionego z zimną krwią morderstwa, sprawił, że MacNamara złagodniał, uświadomił sobie bowiem, iż jego początkowa furia mogłaby stać się powodem śmierci wielu niewinnych osób, zadanej przez członków pościgu, którym udzieliłoby się takie nastawienie. Na tej wszakże wyprawie wciąż był niewiadomą, zmienny w nastrojach, nie do końca kierujący się logiką. Tyler miał rację, Paul nie powinien tu z nimi być, lecz on, Gooding, był tylko sługą publicznym, na każde zawołanie hodowców bydła, których władza rosła w błyskawicznym tempie i sięgała samego szczytu. — Donikąd się nie wybieramy — powiedział do Paula. — Czemu po prostu ich nie zawołamy? Na pewno nas teraz obserwują. — Warto spróbować — zgodził się Paul. Oddział zatrzymał się, Gooding wysforował się do przodu, by wydać okrzyk znany wszystkim w buszu. To chyba jedyna rzecz, jaką mamy wspólną z czarnymi, myślał przykładając do ust dłonie, żeby zwiększyć siłę głosu. — Kuu-iii! Kuu-iii! 338 Krzyk odbił się echem od gór, lecz nikt nie zareagował, a choć porucznik powtórzył go kilka razy, jedyną odpowiedzią była złowieszcza cisza. — Do diabła! — zaklął Paul. — Czy oni nie widzą, że nie próbujemy wziąć ich przez zaskoczenie? — A czemu mieliby na to zwracać uwagę? — zapytał Tyler. — Tam, skąd pochodzę, gdyby czarni chcieli rozmawiać, już by się pokazali. Chociaż bardzo mi zależy na zbadaniu tych gór, uważam, że powinniśmy zawrócić. — Nie! — zaprotestował Paul. — Nie! Nie możemy tak łatwo się poddawać. Musimy się jakoś z nimi skontaktować. — Gdybyś nie wypędził w góry przyjaźnie nastawionych Aborygenów, teraz nie musiałbyś ich szukać — stwierdził Tyler, nie zważając, że jego słowa rozgniewały Paula. —Jeśli chcesz mojej rady, zostaw ich w spokoju. Nie szalej na farmie, pozwól im wrócić na dawne miejsca przy wodzie i łowiska. Najpierw niech wszystko poukłada się po staremu, potem możesz z nimi porozmawiać. — Ale to będzie trwało całe lata — jęknął Paul. Tyler wzruszył ramionami. — Masz rację. — Chodźcie tu i popatrzcie! — zawołał do nich porucznik, który stał na zakręcie strumienia. Kiedy zeszli do niego, zobaczyli przed sobą lico wysokiej skały, u której podnóża znajdowało się wielkie urocze oczko wodne, niczym jeziorko, otoczone wysokimi palmami. Skałę porastały różnorakie mchy, wyłaniające się z załomów i szpar. Gooding bacznym wzrokiem wodził po okolicy. Mimo że dalszą drogę blokowała im skała, ziemia po obu jej stronach opadała łagodnym zboczem. Przypuszczalnie miliony lat temu grunt tu osiadł. Porucznik ani na moment nie zapominał o możliwości ataku, doszedł jednak do wniosku, że nawet gdyby czarni zaszli ich od tyłu, bez problemu mogą pogalopować na prawo lub lewo i wydostać się z zasadzki. — Miałem rację! — zawołał Tyler. — Tę skałę widać z daleka. Poziom wody w strumieniu jest tu wysoki. Główny wodospad wysechł, ale mniejszy, w połowie skały, wypływa z podziemnej żyły i zasila rzeczkę. 339 Niewielki wodospad pluskał radośnie z jaskini w skale, woda z wysokości dwudziestu stóp wpadała do jaspisowo-zielonego jeziorka poniżej. Kiedy odbiło się w niej słońce, rozbłysły wszystkie kolory tęczy. — W porze deszczowej wodospad musi być naprawdę imponujący. — Tyler z podziwem patrzył na górującą nad nimi skałę. — Nic dziwnego, że koryto jest takie szerokie, podczas deszczy nurt rzeki jest na pewno rwący. Paul zgodził się z nim, choć nie był w nastroju do podziwiania krajobrazu; wiedział, że muszą zawrócić. Podejrzewał, że Gooding od samego początku zdawał sobie sprawę, iż ta droga okaże się ślepym zaułkiem, dlatego zignorował radę Tylera, by mieć pretekst do odwrotu. Teraz jego podejrzenia podsycił dodatkowo sposób, w jaki porucznik rozmieścił swoich ludzi. — Tu rozbijemy obóz — oznajmił. Jeden z żołnierzy wskazał piaszczystą plażę nad jeziorkiem pod skałą. — Tamto miejsce daje lepsze schronienie. — Owszem — odparł Gooding. — Ale rusz głową. To idealne miejsce na zasadzkę. Jeziorko jest cholernie głęboko. Gdyby przyszli z nurtem strumienia, moglibyśmy pójść tylko w górę. Pomyślcie, chłopcy, nie zdajecie sobie sprawy, że mogą też na to wpaść i poczekać tam na nas? Rory, przywiąż konie, ale przypadkiem ich nie pętaj. Dwaj niech zostaną z nimi, czterej staną na straży ze wszystkich stron. Rozpalimy ognisko i przygotujemy kolację. Jedli na dwie zmiany, najpierw wartownicy, potem Tyler i Paul. Kiedy szykowali się do snu, Gooding wydał nowe rozkazy. — Znacie regulamin — zwrócił się do swoich ludzi. — Przygotować manekiny. Tyler nie krył zainteresowania, za to Paul spojrzał na porucznika przez zmrużone powieki. Przyjął już do wiadomości, że ten oficer zna się na swojej robocie; w buszu powszechną praktyką było kładzenie na noc koło ogniska kukieł owiniętych w koce, podróżni zaś spali pod osłoną gęstych krzaków. Paul nie sprzeciwiał się tym środkom ostrożności, miał jednak wrażenie, że go oszukano, że Gooding próbował go udobruchać, zgadzając się na tę 340 wyprawę, która rano dobiegnie końca. Nie docenił go, może dlatego że słyszał, iż czas spędza głównie za biurkiem. Owinął się w koc i ze strzelbą pod ręką położył między wysokimi mchami. Nie potrafił jednak zasnąć. Prawdziwe ognisko zostało porzucone, pozostali byli blisko prócz dwóch żołnierzy trzymających straż gdzieś niedaleko. Cisza go niepokoiła. Nie po raz pierwszy nocował w buszu, tutaj wszakże — a może to tylko wytwór jego wyobraźni? — była zbyt głęboka. Otuchy dodał mu szept kontaktujących się wartowników, zaczął więc rozmyślać o jutrze. Doskonale, jeśli Gooding będzie chciał wracać, on, Paul, zostanie. Nie zamierza czekać latami na rozwiązanie tej sprawy, będzie działał. Znał grożące mu niebezpieczeństwa, ale nie dbał o nie. Jakie czekałoby go życie, gdyby na końcu zawiódł Jeannie? Niemal słyszał, jak żona go ponagla, domaga się, by wystąpił w jej imieniu. A skoro o tym mowa, przekonywał się w duchu, samotny człowiek może okazać się skuteczniejszy niż oddział żołnierzy. Musi znaleźć czarnych, nawiązać kontakt ze starszyzną, przede wszystkim z sędziwym Gor-rabahem, i skłonić ich, by go wysłuchali. Innej drogi nie ma. A jeśli mu się nie uda? Do diabła! Przez całe życie będzie płacił za swoje błędy. Teraz gdy jeszcze nie wstał dzień, jego życie i tak wydawało się nieważne. Rozgoryczony, zamknął oczy, nie po to, by spać, lecz by dać im odpocząć. Stali i patrzyli. — No cóż, mamy naszą odpowiedź — stwierdził Gooding. — Chryste! — szepnął Rory wzdrygając się. — Byłem na drugiej zmianie i nic nie słyszałem! Z manekinów leżących obok ciepłego jeszcze ogniska sterczały dzidy, te zaś, które chybiły celu, kołysały się w miękkiej trawie. Zbadali piaszczyste brzegi, lecz nie znaleźli śladów stóp. — Musieli przejść przez busz — rzekł Paul gniewnie. — Cholerni głupcy, proszą się o kłopoty. — Nie tacy znowu głupcy, gdybyśmy to my tam leżeli — zareplikował Gooding. — Stracilibyśmy trzech lu- 341 dzi. Odjeżdżamy. Nie możemy zwlekać, bo dopadną nas w nocy. — Doskonały pomysł — odezwał się Tyler. — Popatrz-cie na skałę. Nad nimi na tle błękitnego nieba rysowały się niezliczone czarne sylwetki złowieszczych wojowników pomalowanych w barwy wojenne. Bijąc o ziemię długimi dzidami, zaczęli śpiewać, coraz głośniej i głośniej; w ciszy poranka ich krzyki wyrażały nieomylnie drwinę i wzywały do wojny. — Są ich tam setki — jęknął Gooding. — Siodłamy, panowie. Bez paniki, może tylko chcą, żebyśmy się wycofali, a my z przyjemnością spełnimy ich życzenie. Jednakże busz wokół nich zdawał się ożywać odgłosami wydawanymi przez czuringi, kawałki drewna wirujące na rozkręcającym się sznurku, i rytmicznym uderzaniem patyków o patyki, co tutejszym plemionom zastępowało bicie w bębny. Powietrze rozdarła przerażająca kakofonia dźwięków. Pośpiesznie przyprowadzono konie, mężczyźni jak jeden rzucili sieje siodłać. A potem tak nagle jak się zaczęło, hałas ucichł, urywając się w ten sam tajemniczy sposób, w jaki cykady kończą koncert lub ptaki podrywają się do lotu. Cisza była przeraźliwa, szokująca, jakby obwieszczała podjętą decyzję. Żołnierze i Kemp siedzieli już na koniach. Wystraszon zwierzęta wydymały nozdrza, przestępowały z nogi na nog" rwąc się do drogi, Paul wszakże wykorzystał okazję i wolno poszedł na piaszczysty brzeg jeziorka. Zanim Gooding zdążył go powstrzymać, był już na otwartej przestrzeni i krzyczał do stojących na skale czarnych: — Jestem MacNamara! Niektórzy z was mnie znają, mieszkam w tym wielkim domu. — Wskazał w kierunku niziny. — Chcę porozmawiać! — Oszalałeś?! — wrzasnął Gooding. — Oni cię nie rozumieją. Zbieramy się stąd. — Ktoś musi rozumieć — upierał się Paul, patrząc na hordę czarnych. Stali nieruchomo jak kamień. — Gorrabah! — krzyknął rozpaczliwie. — Pozwólcie mi porozmawiać z Gorrabahem! 342 Wodoro nie miał żadnego wpływu na te wypadki, nie potrafił jednak zostać z tyłu i poszedł popatrzeć. Stał na skale pośród wojowników, spoglądając na nieliczną żałosną grupkę na dole. Muszą dla nich stanowić wspaniały widok, pomyślał. Mężczyźni z plemienia Darambal, choć wychudzeni z braku odpowiedniej strawy, byli silni i przystojni, skórę mieli błyszczącą, jeszcze nie zepsutą paskudnymi wrzodami, które u tylu Aborygenów wywołał kontakt z brudnymi białymi. Stali dumnie, demonstrując swoją siłę. Albo jej część. Chociaż nie byli jeszcze gotowi do ataku na Oberon, zdecydowali, że rozprawienie się z białymi, którzy wdarli się na ich terytorium, będzie dobrym początkiem planowanej wojny. Dokonany ostatniej nocy atak na obóz okazał się pustym popisem trzech młodzieńców, z których jeden był bratem Goorariego, nowego bohatera ludu Kutabura. Wrócili twierdząc, iż zabili trzech białych w czasie snu, jednakże rankiem wartownicy przybyli z raportem, że dziewięciu białych położyło się spać i dziewięciu wstało, i żaden nie wyglądał na zranionego. Brat Goorariego, Moongi, był teraz obiektem powszechnych żartów. Stał obok Wodoro, wściekły, że zrobił z siebie głupca, i za wszelką cenę pragnął dowieść swej wartości. Mimo iż dzida w jego dłoni drżała, nie mógł wykonać ruchu bez pozwolenia. Rody zebrały się pośpiesznie, nie tylko na skale stał szereg wojowników, wielu ich było także w lasach po obu stronach świętego jeziorka. Wbrew dręczącym go obawom Wodoro przypomniał sobie wielkie bitwy w czasach jego ojca i wodza Bussamarai, którzy zwoływali ponad sześciuset wojowników, i mimo woli ogarnęło go podniecenie. Rozmawiał już ze starszyzną. Bez wątpienia mogli poradzić sobie z tą nieliczną grupką, lecz za jaką cenę? Przypomniał im przestrogi starca. Te strzelby zabijają ludzi szybciej niż dzidy, każdy pocisk niesie śmierć. Jeśli tych tutaj pozbawią życia, przyjdą następni, będzie ich coraz więcej. Czy nie lepiej wystraszyć ich demonstracją siły, pokazać, kto rządzi w tych górach? Niewykluczone, że potem już się tu nie zbliżą. Im potrzebne są równiny, na których mogą wypasać bydło, góry są dla nich bezużyteczne. 343 Jednakże pobratymcy puszczali jego argumenty mimo uszu. Tchórzliwy atak grupki białych sprzed kilku dni uczynił z tej walki sprawę honoru. Wodoro zafascynowany słuchał czuring, które swym wizgiem budziły strach we wrogu. Okazały się skuteczne, biali szykowali się do ucieczki. Był jeszcze jeden powód, dla którego Moongi był zły. Zrobiwszy z siebie idiotę próżnymi przechwałkami o zabiciu trzech ludzi, teraz utknął na tej skale, gdzie po raz drugi nie może sknocić szansy. Tymczasem obok Wodoro stał młody Malliloora. Jako protegowanemu Harrabury jemu także nie wolno było walczyć. Należało go chronić za wszelką cenę, ponieważ uczono go starodawnego języka duchów i magicznych rytów, wykraczających daleko poza możliwości pojmowania Wodoro. On bowiem znał legendy, rytuały i mię-dzyplemienne uregulowania, natomiast edukacja Malliloory sięgała o wiele głębiej. Kiedy umrze Harrabura, ten młodzieniec, obecnie piętnastoletni, będzie strażnikiem esencji Snu ludu Kutabura. Był to chłopiec nieśmiały, zamknięty w sobie i doskonale wychowany, a równocześnie niezwykle silny dzięki rygorystycznym ćwiczeniom oraz odpowiedniemu odżywianiu. Ale co to? Podczas gdy słońce wychodziło z morza, oblewając jasnym światłem całe góry, Wodoro tak się pogrążył we własnych rozmyślaniach, że stracił kontakt z rzeczywistością. Jeden z białych ludzi wystąpił i krzyczał do nich. Wodoro przesunął się na skraj klifu, wspominając z uśmiechem, że Harrabura w przeciwieństwie do niego obawiał się wysokości. Patrzył na samotnego mężczyznę, stojącego w zasięgu dzid, gdyby któryś z wojowników zdecydował się użyć miotacza woomera, i zobaczył, że to Paul, szef Oberonu. Nie Pace. Nie duch. Wołał do nich, mówił, kim jest. Naturalnie nikt poza Wodoro go nie rozumiał. Przypuszczalnie sądzili, że rzuca im wyzwanie. Wiele wysiłku kosztowało Wodoro otrząśnięcie się ze strachu, na szczęście otuchy dodawało mu jasne światło dnia. Zmusił się do skupienia. — Chcę porozmawiać! — krzyczał biały. Tak też sądził Wodoro. To jego kobiety zostały zabite, dalej szuka morder- 344 gow. Wodoro rozpaczliwie zapragnął, żeby był z nimi Harrabura. Gdzie się podziewa, gdy jest potrzebny? To była okazja wyjaśnienia białemu, że na tym ludzie nie ciąży wina za zbrodnię. Wodoro odwrócił się, starając się wytłumaczyć to otaczającym go mężczyznom. Jakże jednak zrównoważyć stratę białego człowieka z mordami ludzi Kutabura sprzed dwóch dni? Wszyscy twarze mieli obojętne, uszy głuche na błagania, by przerwać ten impas pomiędzy białymi a czarnymi. I wtedy biały popełnił błąd, największy z możliwych. Wypowiedział imię zmarłego. Bluźnierstwo! — Gorrabah! — krzyczał. — Pozwólcie mi porozmawiać z Gorrabahem! Wodoro rzucił się do przodu, stanął na samej krawędzi, podczas gdy otaczający go wojownicy z szoku przeszli gwałtownie w gniew. — Ty cholerny głupi biały! — wrzasnął po angielsku. — Za późno! Uciekaj stąd szybko! Goodingowi i pozostałym nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przyzywając Paula, spięli konie i pogalopowali, ku zdumieniu Wodoro jednak biały szef uparcie nie ruszał się z miejsca, lecz zawołał: — Kim jesteś? Porozmawiaj ze mną! Przyszedłem w pokojowych zamiarach. — Q ludzie nie zabili twoich kobiet! — krzyknął Wodoro. — Musisz... Nim zdążył dokończyć, Moongi rzucił się na niego. — Zdrajca! On ich ostrzegł! Gooding i jego towarzysze galopowali już ku zakrętowi strumienia; strzelby mieli naładowane i gotowe do strzału. Ogarnięty wściekłością Moongi wymierzył Wodoro potężny cios w tył głowy. Nieprzytomny Wodoro spadł z klifu ciężko jak kamień, runął ponad sto stóp w dół, w spowitą roślinnością czeluść. Rozpętało się piekło. Dramat na skale uwolnił zduszone emocje, czarni wybiegli z buszu, miotając dzidami, krzycząc z zachwytu, kiedy żołnierze jeden po drugim spadali z siodeł, i z rykiem celując w następnych. 345 Tyler miał przewagę: czerwone kurtki mundurów stanowiły doskonały cel, a poza tym Siwobrody w tym wyścigu radził sobie o klasę lepiej niż wojskowe konie. Z pochylonym łbem pędził przed siebie, jakby to była prosta jak stół droga a nie pełen wybojów i zapadlin grunt, na którym łatwo mógł skręcić nogę. Tyler błogosławił trudną młodość Siwobrode-go. Po obu jego stronach żołnierze mieli poważne kłopoty, bo albo konie im się potykały, albo sami dostali dzidą, mimo to przez cały czas palili ze swoich strzelb na oślep i udało im się zmniejszyć nieco liczbę napastników. Tyler zastrzelił czarnego, który akurat przymierzał się do rzutu dzidą, a potem zauważył, że Gooding, nie mając czasu na przeładowanie strzelby, wsunął ją do olstrów i strzela teraz z rewolweru. Nagle porucznik spadł, a raczej jego koń zwalił się do strumienia z dzidą w boku, zrzucając jeźdźca z siodła. Przed Tylerem pędził Rory, kierując się ku stałemu gruntowi. Dziennikarz obejrzał się i zobaczył, że następny żołnierz, który także stracił wierzchowca, schował się za wystającą skałą i osłania utykającego dowódcę ogniem ze strzelby. W drodze ku bezpiecznemu wyjściu Tyler poczuł przypływ podziwu dla spokoju i skuteczności tego żołnierza. Jednakże Gooding był odsłonięty i Tyler wiedział, że pociski nie przestraszą rozwścieczonych czarnych. Tak więc wbrew rozsądkowi zawrócił Siwobrodego i ruszył wprost na Goo-dinga, który wdzięczny za pomoc, rzucił mu strzelbę i złapał za siodło. Siwobrody, ponaglany przez jeźdźca, skręcił za wysoką skałę, gdzie nic im nie groziło. Żołnierz nieustannym ostrzałem zmusił wreszcie czarnych do odwrotu. Koń Goodinga, pochrapując z bólu, przewalał się z boku na bok w środku strumienia, niezdolny wstać. — Złamał nogę — rzekł porucznik, po czym starannie wycelował i zastrzelił swego wierzchowca. Strzał, ostatni w bitwie, potoczył się żałosnym echem po górach. Po chwili zza skały wyłonił się koń żołnierza, cały i zdrowy, i trącił łbem Siwobrodego, jakby szukając towarzystwa. — Już po wszystkim — oznajmił Gooding słabo — w przeciwnym razie nie pozwoliliby mu odejść. — Tak po prostu? — zapytał Tyler, ciężko dysząc z wyczerpania i przerażenia. 346 — Tak po prostu. Na tym polega ich taktyka. Nigdy nie walczą do ostatniej kropli krwi. W pewnym momencie przerywają i odchodzą. Gdyby tak nie robili, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Kiedyś dostałem dzidą. Mieli przewagę i myślałem, że już po mnie, ale nie wrócili. Według mnie tak prowadzili wojny między plemionami. Wystarczy, że wojownik trafi wroga dzidą, honor zostaje zachowany, wszyscy są zadowoleni i idą sobie do domu. W dzisiejszych czasach życie jest trudniejsze. — Mówił pan chyba, że wychował się między czarnymi? — zapytał Tylera żołnierz. — Tak, ale przez wszystkie te lata mieli o wiele więcej kontaktów z Europejczykami. Nie przypuszczałem, że w północnym Queenslandzie toczy się prawdziwa wojna. — Dla tych z północy—prychnął pogardliwie Gooding —tutaj jest południe. Nawet połowy nie widziałeś, stary, a ja modlę się, żeby posłali mnie na zieloną trawkę, nim będzie tam potrzeba więcej oddziałów. — Możemy już stąd się zbierać, sir? — przerwał im żołnierz. — Nie, musimy poczekać na maruderów. — A jeśli żadnych nie ma? — No cóż... — odrzekł Goodingpo namyśle. — Rory się wydostał, to pewne. MacNamara wystawił się na cel, musieli go wykończyć. Zostaje czterech. Widziałem Jacka i Tom-my'ego, dostali dzidami. — Tak samo kapral Harvey, sir, miał dzidę w plecach. — Czyli zostaje młody Donald. Ktoś widział, co się z nim stało? — Nie. — Nie możemy jeszcze wracać — oznajmił Gooding. — To by było samobójstwo. Poczekamy. Tylerowi wydawało się, że czekają w nieskończoność. W pewnej chwili przestraszył ich koń bez jeźdźca, który galopował na oślep przez zarośla, kierując się w dół zbocza. — To koń MacNamary — powiedział Gooding. Tyler pokiwał w otępieniu głową; serce waliło mu młotem, a gardło boleśnie się ścisnęło. Wciąż był w szoku, wciąż się bał, że czarni ponowią atak, i do głębi wstrząsnął nim spokój, z jakim Gooding odliczał straty. „Zmarłych!", 347 poprawił wewnętrzny głos i ogarnęła go taka panika, że zapragnął wskoczyć na konia i uciekać stąd gdzie pieprz rośnie. Niech sobie Gooding czeka, skoro musi. Został jednak, z tej prostej przyczyny, że nie miał sił ani woli wracać samotnie. Kiedy tak kucał w ukryciu, nogi miał słabe jak z waty. W południe Gooding podjął decyzję. — Musimy ruszać. Przeklęty MacNamara! — dodał gorzko. — Dlaczego z nami nie uciekał? Wybrał sobie miejsce, w którym stanowił idealny cel dla czarnych. Przysiągłbym, że szukał śmierci. Powiedziałem mu, że potrzebowałbym całej armii, żeby przeczesać te góry, ale to żadna pociecha dla ludzi, których straciliśmy. Donaldowi może udało się jakoś wydostaći ukryć w buszu, dla pozostałych zaś nic nie jesteśmy w stanie zrobić. — Zwrócił się do Tylera. — Dziękuję, żeś mnie zabrał, zawdzięczam ci życie. Uderzyłem się w głowę, kiedy koń upadł, i przez kilka minut nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Nie mogłem zebrać myśli, taki byłem zamroczony, dopiero ten twój koń doprowadził mnie do przytomności. Byłem przekonany, że zaraz mnie stratuje, szarżował w moim kierunku jak dziki byk. Tyler zdobył się na słaby uśmiech. — Nie byłem pewien, czy uda mi się go zatrzymać, ale choć jest ciężki, skręcił dosłownie w miejscu. — Dyskusja na temat konia uspokoiła go nieco. — Na pewno był koniem na farmie — mówił Gooding. — Ma mnóstwo doświadczenia. Rewelacyjny. Możesz mi podać rękę? Trochę mi się kręci w głowie. — Dasz radę na siodle? — zapytał Tyler. Porucznik wyszczerzył zęby. — Żeby się stąd wydostać? Wypróbuj mnie! Kiedy pomagali mu wsiąść na konia, spojrzał na nich ze znużeniem. — MacNamara przekonał mnie, że uda mu się porozmawiać z czarnymi. Do diabła, dlaczego mu uwierzyłem? Ruszyli w dół zbocza, droga wszakże nie była prosta, głębokie rowy i skalne występy zmuszały ich do objazdów. Przez cały czas mieli świadomość, że być może obserwują ich triumfujący Aborygeni. Odczuli wielką ulgę, gdy o zmierzchu znaleźli się na dole. Byli zmęczeni i głodni, nie ośmielili 348 ?? jednak zatrzymać, nawet gdy dotarli do otwartej przestrzeni. Zsiedli z koni i przeklinając smolistą czerń nocy nad tą samotną ziemią, poprowadzili je drogą, która — taką mieli nadzieję — wiodła do zabudowań Oberonu, bez ^facNamary bowiem nie było komu udzielić dokładnych wskazówek. Paul MacNamara wierzył, że mu się udało. Nie przestraszyli go stojący rzędem na skale czarni ani też hałas dochodzący z buszu. Już nie raz słyszał czuringi i walenie patykami o patyki. Grupy czarnych czasami przychodziły do Oberonu, tupiąc, krzycząc i wymachując dzidami. Najczęściej blefowali i chętnie przyjmowali wołu jako należną im zapłatę. Domyślał się, że ci tutaj szykują się do ataku, lecz nie są jeszcze całkiem gotowi, stąd ta zwłoka i gra na czas. W końcu ich jednak znalazł, to była okazja, by ktoś go wysłuchał. Muszą go wysłuchać! W podnieceniu zupełnie stracił wyczucie niebezpieczeństwa. Słyszał, jak Gooding go woła, ale nie mógł teraz odejść. Stał w otwartym miejscu, strzelbę zostawił w olstrach przy siodlS. Czarni widzieli, że nie stanowi zagrożenia, i będą musieli jakoś odpowiedzieć. Zdesperowany zawołał imię Gorrabaha, a wtedy jakiś Aborygen wystąpił z szeregu i krzyknął coś po angielsku! Przynajmniej jeden zna angielski! Nieważne, że nazwał go cholernym głupcem, ale nawiązał kontakt! Znalazł tłumacza! Zaraz wszakże stała się rzecz straszna i jego nadzieje rozpadły się w proch. Inny wojownik bez ostrzeżenia rzucił się na mówcę i wykrzykując zniewagi, uderzył go w głowę. Paul zobaczył, jak napadnięty zsuwa się z klifu i wolno spada do wody. Dzidy ze świstem przecinały powietrze, gdy Paul ściągnął buty i skoczył do krystalicznie czystego górskiego jeziorka, kierując się ku miejscu, gdzie tamten się zanurzył. W połowie drogi wystawił głowę nad powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, i znowu zanurkował. Szukał gorączkowo, jakby od tego zależało jego życie, i wreszcie zobaczył bezwładne ciało, unoszone silnym prądem. Złapał Aborygena za ramię i szarpnięciem pociągnął do góry. Płynął pod skałę, nie zamierzał teraz się poddawać. 349 Łapiąc gorączkowo powietrze, holował nieprzytomnego ku wodospadowi. Szukał oparda na nierównej ścianie klifu pewny, że gdzieś tam widział półkę. Z oddali kaskada wydawała się łagodna i aksamitna, w przeciwieństwie do wyobrażeń Paula o wodzie majestatycznie spadającej z wielkiej wysokośd, w rzeczywistości jednak wcale taka nie była. Strumienie uderzały w niego niczym grad, oślepiały, gdy szukał jakiegoś schronienia, nie odważył się bowiem wyjść na brzeg. I w końcu znalazł półkę. Szarpał dężkim bezwładnym dałem Aborygena, desperacko usiłując przenieść je w bezpieczne miejsce, lecz poziom wody od śliskiej półki dzieliły co najmniej cztery stopy. Paul sam bez trudu by się tam wspiął, nie mógł jednak wypuścić czarnego, który przedeż wdąż żył. Lecz jak długo jeszcze? Płuca pewnie ma pełne wody, ale Paul nie był w stanie mu pomóc. Wiedział, że ma dwa wyjśda. Pozwolić Aborygenowi utonąć i samemu się uratować albo też holować go przez całe jeziorko na oczach wojowników, którzy ich obu uważali za wrogów. Uznał, że ta druga możliwość żadnemu z nich nie przyniesie korzyści, od nowa starał się więc wepchnąć topielca na półkę, choć miał świadomość, że to ponad jego siły. Nagle poczuł, że ciało czarnego przestaje go obciążać, i przeszło mu przez myśl, że odzyskał przytomność. Zaraz jednak zobaczył nad sobą czarną twarz i ręce wdągające nieprzytomnego na półkę. Ku zaskoczeniu Paula młody Aborygen złapał go za rękę i jednym silnym szarpnięciem wydostał z wody. Młodzieniec zarzudł sobie pobratymca na plecy i pobiegł w górę zbocza ku jaskini. Choć nie dał znaku, Paul podążył za nim. Wysoki Aborygen położył nieprzytomnego na ziemi i zaczął nim potrząsać, by przywródć go do życia. Paul odepchnął swego wybawiciela na bok, wiedział, co robić, bo mieszkając w krainie powodzi i rwących rzek, Pace wcześnie nauczył synów, jak ratować topielców. Przewrócił Wodoro na brzuch i zaczął nadskać na plecy, patrząc, jak z ust wypływa woda i żółć. Pracował niezmordowanie, wdmuchując powietrze w sine wargi, walcząc o żyde, aż wreszde, jakby 350 degustowany tymi wysiłkami, jakby to one przeszkadzały ?i? normalnie oddychać, niedoszły topielec z potężnym guzem na głowie zaczął kaszleć, pluć i wymiotować zieloną deczą. Paul usiadł i uśmiechnął się do pomocnika. — Będzie żył — powiedział, a młodzieniec zrozumiał go i również się uśmiechnął, błyskając w mroku jaskini mocnymi białymi zębami. Kiedy Wodoro wróciła świadomość, odniósł wrażenie, że głowę ma wielką jak melon. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą ????'?, przerażony krzyknął więc do stojącego obok Malliloory w języku ludu Darambal: — Diabły! Ten jednak odparł uspokajająco: — Nie, nie. Wszystko w porządku. Ten człowiek uratował dę przed utoniędem. Wodoro długo przetrawiał tę informację, wreszde zebrał się na odwagę i po angielsku zapytał: — Kim jesteś? — MacNamara z farmy Oberon. — Szef? — upewnił się Wodoro. — Tak. — Masz inne imię? — Tak. Wołają mnie Paul. Wodoro odczuł niejaką ulgę, mimo to osoba białego dalej budziła w nim zdenerwowanie. — Jak się stąd wydostaniemy? — zapytał Paul, wiedział bowiem, że nie jest wcale bezpieczny. — Zapytaj Malliloorę — rzekł Wodoro i zamknął oczy. Był śmiertelnie wyczerpany. Przypomniał sobie teraz, że ten idiota Moongi go zaatakował. Żałował, że nie trzymał gęby na kłódkę pozwalając, by sprawy toczyły się własnym torem. — On nie zna angielskiego —jęknął Paul. Bardzo chdał dowiedzieć się czegoś więcej o tym tajemniczym Aborygenie, który świetnie posługiwał się angielskim, nie ulegało jednak wątpliwośd, że to nie była odpowiednia pora. Słuchał, jak czarni rozmawiają ze sobą. Wreszcie starszy z nich z wysiłkiem podniósł się z ziemi. — Obaj mamy kłopoty—wykrztusił. — Cholernie głupi z dębie biały. 351 — Już mi to mówiłeś — zauważył Paul. — Jak masz na imię? — Wodoro — odparł dumnie Aborygen. — Jestem bardzo ważną osobą, ale nie dzisiaj. Wszystko spieprzyłeś. Ten człowiek jest z rodu Kutabura, na imię ma Malliloora, jest bardzo szanowany. Okaż mu szacunek. — Naturalnie. — Paul uprzejmie skłonił się przed młodzieńcem, choć nie mógł nic poradzić na to, że rozbawił go ten stuknięty Wodoro. — On wyłowił nas z wody. Wodoro puścił jego słowa mimo uszu. — Idziemy z nim, i to cholernie szybko. — A dokąd? Aborygen z niesmakiem pokręcił głową. — Cholera jasna! Nie mam pojęcia. Szli jaskinią, aż zwęziła się w tunel, w którym najpierw musieli iść na czworakach, a potem czołgać się na brzuchach. Zamykający pochód Paul niepokoił się tą dwójką Aborygenów. Skoro są takimi ważnymi osobistościami, jak utrzymywał Wodoro, czemu muszą męczyć się w tej dziurze? Wreszcie humor trochę mu się poprawił, bo przed sobą zobaczył słabe światło. Malliloora wyszedł z tunelu, lecz Wodoro się nie poruszył. — Pośpiesz się—ponaglił go Paul. — Zaraz się uduszę. — Tym lepiej — odparł Wodoro. — Nigdzie nie idziemy. Czekamy. — Na co? Tym razem Wodoro odpowiedział gardłowym potokiem ojczystych słów. Może jest zmęczony, pomyślał Paul, albo nie chce mu się dłużej mówić po angielsku. Poczuł, jak ciało przed nim wyciąga się i odpręża, jakby gotowało się do snu, uznał więc, że sam też może spróbować odpocząć, leżąc w tej skalnej jamie jak nocne zwierzę. Zaczął martwić się o Goodinga i pozostałych. Nie żałował, że sam wpędził się w takie położenie, lecz miał nadzieję, że jego poczynania nie zaszkodziły innym. W końcu siedzieli na koniach, kiedy incydent z Wodoro spowodował, że wojownicy zaczęli rzucać dzidami, i na pewno od razu Gooding dał hasło do odwrotu. Miał za wielkie doświadczenie, by zwlekać. 352 O tyle rzeczy chciał zapytać Wodoro, ale bał się nastawiać go przeciwko sobie. Do jego świadomości dotarło, że jest za liniami wroga i będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z tego cało, tak więc teraz musi uzbroić się w cierpliwość. A nie była to jego mocna strona. ROZDZIAŁ JEDENASTY Grace Carlisle zawsze omawiała wszystkie sprawy z Jus-tinem, nieważne, czy rozumiał czy nie. Dodawało mu to godności, której tak teraz potrzebował. — Justin, kochanie — powiedziała. — Chcę porozmawiać z tobą o Laurze. Odłóż gazetę i posłuchaj. — Słucham — odparł, nie odrywając wzroku od rozłożonego na stole dziennika. — Laura jest w trudnej sytuacji — ciągnęła Grace. Spojrzał na nią. — Tak, nie ma pieniędzy. Biedna dziewczyna, bardzo ją lubię. Dlaczego nie wyjdzie za jednego z naszych chłopców? — Już są żonaci — rzekła Grace cierpliwie. — Napisałam do jej stryja Williama, ale miną miesiące, nim nadejdzie odpowiedź. Jestem pewna, że William pomoże, na razie jednak musimy coś zrobić. — A tak — uśmiechnął się Justin. — William Maskey. Czy dalej jest żonaty z tą głupią Fredą? — Freda umarła, Justinie. — Prawda, wiedziałem o tym. I Fowler Maskey też nie żyje. A gdzie jest jego żona Hilda? — Przeniosła się do Brisbane. Zachichotał. — Hilda miała słabość do Williama, no nie? A za Fowlera wyszła, bo William jej nie chciał. — Owszem — potwierdziła Grace, aczkolwiek nie było to takie proste. Pamiętała wszystko, jakby działo się to wczoraj. Wychowywali się razem i Hilda istotnie miała słabość do Williama. Nigdy niczego nie owijała w bawełnę, nigdy też nie cofała się przed wyzwaniami, dlatego powie- 23 Nad wielką rzeką 353 działa Williamowi, że jest w nim zakochana, w odpowiedzi jednak usłyszała, że William zamierza ożenić się z Grace. Ale się wtedy działo! Hilda, nie kryjąc gniewu na Grace natychmiast zwróciła się do brata Williama, Fowlera, i po kilku miesiącach była już jego żoną. A Grace, choć zawsze bardzo lubiła Williama, nigdy go nie kochała. Justin Carlisle był mężczyzną dla niej. Przystojny i mądry, zakochała się w nim bez pamięci. I nadal go kocha, jeśli o tym mowa. Kiedy wszakże ogłosili z Justinem swoje zaręczyny, Hilda jeszcze bardziej się rozgniewała i odrzuciła zaproszenie na ich ślub. Winiła Grace, że ta zmarnowała jej życie, bo przecież William znowu był wolny. Za późno dla Hildy, która płakała, że wyszła za niewłaściwego Maskeya. Całe to zamieszanie i zdenerwowanie było z jej strony niemądre, wspominała teraz Grace. To wszystko działo się bardzo dawno temu, lecz Hilda nigdy jej nie wybaczyła. Obracały się w tych samych kręgach towarzyskich, a gdy lata młodzieńcze przeminęły, rzecz poszła w zapomnienie, mimo to Hilda Maskey zawsze odnosiła się do Grace chłodno i nigdy nie były prawdziwymi przyjaciółkami. Jeśli zaś chodzi o Williama, to ożenił się z Fredą, lecz uczucie do Grace zachował do dzisiaj. Z tego też powodu była pewna, że wysłucha raczej ją niż matkę Laury. Z upływem czasu nabrał do Hildy antypatii i jak tylko mógł, unikał jej towarzystwa, bardzo był natomiast przywiązany do Laury, swojej jedynej bratanicy. — Myślałam, że powinniśmy kupić dom Maskeyów w Rockhampton — powiedziała teraz Grace do Justina. — A potrzebny nam ten dom? Mamy jeden w Brisbane. — Laura potrzebuje domu. Jeśli uda nam się go kupić, zanim znajdą innego nabywcę, będziemy mogli spokojnie poczekać na odpowiedź Williama. — Jak uważasz — uśmiechnął się Justin i wrócił do lektury. Grace miała nadzieję, że ją zrozumiał. W liście do Williama otwarcie i szczerze przedstawiła położenie Laury. Przyznała, że dziewczyna zachowała się lekkomyślnie, jednakże wszystkie niefortunne wypadki swoje źródło miały w naleganiach Fowlera, by Laura poślubiła kapitana ????'?. W ocenie Grace nie był to dobry kandydat na męża. Mogła 354 ^obrazić sobie reakcję Williama, kiedy się dowie, że Maskeyówna nie tylko została wydziedziczona, lecz także dzięki matce pozbawiona dachu nad głową. William był człowiekiem wielkodusznym i szczodrym, dumnym z rodzinnego nazwiska. Nie pozwoli, by Laura musiała iść na służbę, tak jak to sobie zaplanowała. Grace z rozmysłem użyła słowa „służba", by rozsierdzić Williama, i uspokajała się w duchu, że to przecież nie do końca kłamstwo. Guwernantki znajdują się tylko o stopień wyżej od służących w hierarchii życia na farmie. Tymczasowo problem został rozwiązany. Grace kupi dom Maskeyów i Laura będzie mieszkać u siebie bez poczucia, że żyje na łasce Carlisle'ów; postanowiła też, że do czasu nadejścia odpowiedzi od Williama udzieli dziewczynie pożyczki. Gdyby zareagował niezgodnie z jej oczekiwaniami, będą musieli zastanowić się nad innym rozwiązaniem. Na razie trzeba jak najszybciej złożyć ofertę na dom. Grace usiadła przy biurku, by napisać do prawników w Rockhampton i polecić im nabycie dla niej domu przy Quay Street. Zrobiwszy, co w jej mocy dla Laury, przystąpiła do układania listu do Newgate'a. Na razie nie znalazła odpowiedniego kandydata, który mógłby w nadchodzących wyborach stanąć przeciwko Boy-dowi Robertsowi. Wielka szkoda, że Cosmo, jak wynikało z jego drugiego i dość rozpaczliwego listu, został sam na placu boju, ponieważ nikt z mieszkańców Rockhampton nie wyraził zgody na kandydowanie. Rzecz absolutnie zrozumiała. Tą małą nieustabilizowaną społecznością wstrząsnęło ostatnio masowe bezrobocie, a chociaż premier Herbert robił wszystko, by odzyskać zaufanie obywateli, musi minąć jakiś czas, nim to się stanie. Z drugiej strony sprawą dość kłopotliwą było, że nikt z posiadaczy ziemskich nie wysunął swojej kandydatury. Albo byli zbyt bogaci, żeby ich to obchodziło, albo cały czas i energię pochłaniało im wiązanie końca z końcem. Grace podejrzewała, że Cosmo zwrócił się do niej, ponieważ miał na uwadze jednego z jej synów, dlatego napisała mu, że wszyscy trzej pochłonięci są kontynuowaniem tradycji rodzinnej, polegającej na powiększaniu posiadanej ziemi, i obecnie przygotowują się do opuszczenia 355 Camelotu, by zająć grunta na dalekiej północy, gdzie miliony akrów dobrych pastwisk są jeszcze do wzięcia. Nie dodała wszakże, iż kłócą się, który ma zostać w Camelocie i tym samym zrezygnować z nowych zdobyczy. W głębi ducha wolałaby, żeby wszyscy wyjechali i zabrali ze sobą żony zostawiając Camelot jej i niezwykle kompetentnemu zarządcy, którego z chwilą ich odejścia natychmiast awansowałaby do funkcji szefa. Grace westchnęła. To był jej problem, nie Newgate'a. Justin wcale nie pomagał, wręcz przeciwnie, popędzał synów do wyjazdu twierdząc, że sam jest w stanie poprowadzić farmę, co oczywiście nie wchodziło w grę. Biedny Justin. W dobrych czasach przegoniłby każdego z nich. To on zbudował rodzinną fortunę, teraz wszakże cierpiał na pogłębiające się starcze zdziecinnienie, które zdaniem lekarzy było rzeczą normalną w podeszłym wieku. Normalną? Słowo to przeraziło Grace; przysięgła sobie, że jeśli kiedykolwiek zauważy u siebie podobne objawy, wejdzie do rzeki i będzie szła tak długo, aż jej kapelusz uniesie woda. „Istnieje jednak pewna możliwość", napisała do New-gate'a. „Osobistości polityczne w Brisbane natychmiast dostrzegają wakaty w fotelach poselskich, dlatego też odwiedził nas młody człowiek z referencjami od samego gubernatora. Jest to kapitan Leslie Soames, były sekretarz gubernatora Bowena, który zrezygnował z tego stanowiska, by podjąć próbę kariery na arenie politycznej." Powszechnie było wiadomo, że wielu młodym Brytyjczykom z najwyższych warstw płacono, by wyjechali do kolonii i przestali ściągać wstyd na rodziny w domu. Jednakże Soames nie należał do tych tak zwanych rentierów, tak wiec Grace z taktem pisała dalej: „Dżentelmen ten Uczy sobie, jak sądzę, około trzydziestu trzech lat, pochodzi z Susseksu, jest ustosunkowany i odznacza się odpowiednimi przymiotami finansowymi oraz osobistymi. Kapitan Soames zainteresowany jest zdobyciem fotela deputowanego z Rockhampton." Grace nie dodała, że jej zdaniem Soames to okropny nudziarz. Twierdził, że jest spokrewniony z arystokracją, i wymienił nazwiska kilku angielskich szlachciców, którzy —jak podejrzewała Grace — z wielką przyjemnością się go 356 pozbyli. Grace przyjmowała w swoim domu paru utytułowanych dżentelmenów, okazali się miłymi i sympatycznymi ludźmi, ten jednak musiał być za drzwiami, kiedy w rodzinie rozdawano urok osobisty. Na początku, ulegając swym skłonnościom do swatania, Grace skierowała uwagę Lesliego na Laurę; kapitan wydawał się bardzo nią zajęty. Nieoczekiwanie jednak jego uczucia zupełnie wystygły i dopiero Pamela, synowa Grace, zaśmiewając się do łez, opowiedziała jej najnowsze plotki. — Zauważyłaś, że kapitan Soames oczu nie mógł oderwać od Laury, kiedy tu przyjechał? — Tak. — No, ona oczywiście w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Uważała go za nieznośnego nudziarza, ale on łaził za nią jak szczeniak, więc zapytała Kelvina, czy nie mógłby czegoś zrobić, żeby kapitan się od niej odczepił. Kelvin był najstarszym synem Grace. — A cóż on mógł na to poradzić? Pamela zwinęła się ze śmiechu. — To było proste. Kelvin powiedział Soamesowi, że Laura nie ma grosza przy duszy! Z mety się zniechęcił! — Ależ to okropne — rzekła Grace. — Pogadam sobie z Kelvinem. Jak mógł coś takiego zrobić Laurze? — Nie martw się — odparła Pamela wesoło. — Laurę bardzo to rozbawiło. Kochamy ją, wiesz o tym, wszyscy ją kochamy. Kogo obchodzi, czy ma pieniądze czy nie? Zawsze będzie naszą przyjaciółką. — Wy, młodzi, macie dziwne poczucie humoru — złajała synową Grace. — Jeśli tego rodzaju pogłoski się rozejdą, nie pomogą Laurze. — Ale też nie zaszkodzą — sprzeciwiła się Pamela. — Jest panią siebie, niepotrzebni jej łowcy posagów. — Znowu wybuchnęła śmiechem. — Zwłaszcza że nie ma fortuny! Staram się ją przekonać, żeby pojechała z nami na pótaoc. Oddałabym wszystko, żeby mieć ją przy sobie, ale ona wbiła sobie do głowy ten szalony pomysł o szukaniu posady. To przypomniało Grace, że Hilda dotąd nie odpowiedziała na jej apel. Najwyraźniej postanowiła wyrzucić Laurę z rodziny. 357 — Cała Hilda — mruknęła Grace. — Zawsze byłaś podła. A niech tam, życzę ci szczęścia z Leonem. Figę o,j niego dostaniesz, ty durna kobieto. Z ociąganiem powróciła do listu do Newgate'a. Od dnia gdy poznali się w hotelu, Grace polubiła Paula MacNamarę. Był inteligentny, przystojny, z błyskiem w oku — prawdziwy dżentelmen, który nie miał nic przeciwko eskortowaniu starej damy do domu Maskeyów tamtego niedzielnego popołudnia. Grace zamierzała podać jego nazwisko Newgate'owi, lecz nie odważyłaby się teraz niepokoić Paula. Przełknęła łzy i sięgnęła po chusteczkę, przypominając sobie, co mu kiedyś powiedziała, gdy rozmawiali o czarnych: „Mam nadzieję, że nigdy nie zostanie pan poddany próbie." Lecz doszło do tragedii. Nie miało najmniejszego sensu wspominać Paula na tym etapie. Stał się chłodny i zamknięty w sobie, skupiony wyłącznie na odnalezieniu morderców żony, co zresztą było obowiązkiem każdego męża. Zostawał więc Soames. Gdyby udało mu się pokonać Robertsa, rzecz trudna dla nowego człowieka w okolicy, to niechże on będzie deputowanym. Nagle Grace poczuła się zbyt stara i zmęczona na te nużące zawiłości polityki. Kiedy w tydzień później posłaniec przybył z Rockhamp-ton, uśmiała się do łez. Prawnik w jej imieniu złożył ofertę kupna domu przy Quay Street i została ona przyjęta. Jednakże Hilda, odkrywszy tożsamość nabywcy, natychmiast poczyniła kroki, by podnieść cenę, i wysłała kostyczne depesze do obu prawników. W końcu okazało się, że Leon miał ostatnie słowo. Prawnik Maskeyów otrzymał krótką wiadomość: „Przeprowadzić transakcję. Sprzedać dom za ustaloną cenę. Leon Maskey". Grace przestudiowała dokumenty, z ulgą przekonując się, żedom sprzedano zmeblami, co oszczędziło jej wiele zachodu. Ona i Justin złożą podpisy i zawiozą dokumenty do miasta. Tego wieczoru wzięła Laurę na bok. — W przyszłym miesiącu wybieramy się wszyscy do Rockhampton na wyścigi. Pojedziesz z nami? Laura odpowiedź miała gotową. Najwyraźniej sprawę dokładnie przemyślała, bo ostatnio na farmie o niczym innym się nie mówiło. 358 — Dziękuję za propozycję, Grace, ale wolałabym zostać tutaj. — Nasze konie biorą udział w wyścigu i jest też Puchar Carlisle'ów — przekonywała Grace. — Nie chcesz chyba, żeby cię to ominęło. — Nic na to nie można poradzić. Wiesz, dlaczego nie mogę jechać. Już i tak niedobrze się stało, że musisz mnie utrzymywać, nie chcę, żebyś w mieście też za mnie płaciła. Zarezerwuj pokoje w hotelu i nie martw się o mnie. Grace uśmiechnęła się. — Moja droga, znalezienie pokoju w hotelu podczas wyścigów to jak szukanie igły w stogu siana. Rezerwacji dokonaliśmy w zeszłym roku. Jeśli jednak do nas dołączysz, Justin i ja zatrzymamy się w domu. — Czyim domu? Grace nie potrafiła dłużej utrzymać sekretu. — Twoim! — wykrzyknęła podekscytowana. — Kupiliśmy dom przy Quay Street. — Dobry Boże! Dlaczego? — Dlaczego nie? To dobry dom, prawda? — Tak, bardzo wygodny. — Nie masz nic przeciwko temu? — Oczywiście, że nie. Jestem tylko zaskoczona, to wszystko. Prawdę mówiąc, cieszę się, że wy go kupiliście. Ojciec zbudował ten dom, to miło, że należeć będzie do przyjaciół. — Doskonale. W takim razie jedź z nami. Możesz zamieszkać w swoim dawnym pokoju. — Grace ujęła Laurę za rękę. — Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to niegrzecznie, nie miałam takiego zamiaru. Chodziło mi o to, że jeśli chciałabyś tam zostać i opiekować się domem — sama wiesz, że w tym klimacie domy szybko stają się zatęchłe, jeśli zamyka się je na głucho — to my, jadąc do miasta, nie musielibyśmy się martwić tymi przygnębiającymi pokojami hotelowymi. — Co ty knujesz? — zapytała Laura ze śmiechem. — Znowu intrygujesz, Grace. Czy moja matka wie, że kupiłaś dom? — Teraz już wie. Dlaczego jednak miałoby to jej przeszkadzać? — odparła Grace niewinnie. 359 — No cóż, szczerze mówiąc, nigdy nie należałaś do jej ulubienic. Wpadłaby w furię, gdyby wiedziała, że tam zamieszkam. — Wielkie nieba — westchnęła Grace — nie miałam o tym pojęcia. Ale będę dotknięta, jeśli z nami nie pojedziesz. Laura zarzuciła jej ręce na szyję. — Jesteś kochana. Z przyjemnością się z wami wybiorę, a jeśli jesteś pewna, że to dobre wyjście, naprawdę chciałabym tam zostać. Może uda mi się dostać pracę w mieście. — Będziesz miała pracę. — Grace usiłowała przybra zdecydowany ton. — Potrzebna mi gospodyni. — Po-chwaliła się w myślach za tę odpowiedź. Dziewczyna nie może przecież zostać bez grosza przy duszy, a trudno byłoby zmusić ją do przyjęcia pieniędzy. — Będziemy jednak musiały znaleźć kucharkę na stałe, nie powinnaś przecieJ mieszkać sama. — Znowu moja reputacja? — uśmiechnęła się Laura. — Tak, twoja reputacja jest ważna. Mam nadzieję, że ni dozna już uszczerbku. — Poczuła wzruszenie, gdy Laur pocałowała ją w policzek. — Postaram się. Myślę, że jestem wyleczona. Grace miała trzech synów, jej jedyna córka, urodzon w tym samym roku co Laura, umarła na febrę w wiek dwóch lat. Objęła dziewczynę. — Wszystko dobrze się ułoży, moja droga, zobaczysz. Laura cieszyła się, że wraca do domu, nawet jeśli tylk w charakterze gościa, lecz wszystkie jej myśli krążyły wokó Paula MacNamary. Nie zamierzała łatwo rezygnować, był bowiem osobą zdecydowaną; miała nadzieję, że kiedy jego ból złagodnieje, wszystko wróci do normy. A ona będzi w Rockhampton na niego czekała. Podczas pobytu w Came locie spotkała wielu „kawalerów do wzięcia", ale żaden ni zrobił na niej wrażenia, żaden, myślała ze smutkiem, ni mógłby zastąpić Paula. Nie pozostało jej nic innego, jak da mu czas i mieć nadzieję, że pewnego dnia... A potem nadeszły wieści, że niedaleko Oberonu doszło do walki. Ekspedycja stoczyła z czarnymi wojownikami bitwę, czterech jej uczestników zginęło. Porucznikowi Goo-dingowi, Tylerowi Kempowi i dwóm żołnierzom udało się wrócićdo Oberonu, jednakże bez MacNamary. Nikt nie miał 360 nadziei, że Paul żyje: został pośród czarnych, jego koń sam znalazł drogę do domu. Wstrząśnięta Laura z twarzą białą jak kreda słuchała rozmów o tej tragedii, bo wszyscy tylko o tym mówili, a imię Paula pojawiało się w nich raz po raz. Grace Carlisle nie mogła powstrzymać łez, Laura płakała razem z nią. Chodziła na długie samotne spacery albo zamykała się w swoim pokoju. Paul nie żyje! Laura miała wrażenie, że jej życie także się skończyło. Pragnęła uciec od towarzystwa, przeprowadzić się do domu na Quay Street i po prostu być sama. Wspominała z przerażeniem, co Paul powiedział, kiedy widziała go po raz ostatni, ostatni raz w życiu... chciał, żeby zostawiono go w spokoju. I ona teraz też tylko tego chciała. Narzucała mu się, gdy był w żałobie, a teraz nie będzie już miała okazji, by prosić go o wybaczenie. Sierżant Hardcastle polecił Cope'owi, by ze swym uszczuplonym oddziałem przekroczył rzekę Fitzroy i wyruszył na wybrzeże, gdzie miał patrolować zamieszkane tereny rozciągające się do Emu Parku i dalej, do Yeppon. Doszedł do tego samego wniosku co porucznik Gooding, a mianowicie że jeśli czarni chronią się w górach, wkrótce zejdą na wybrzeże w poszukiwaniu jedzenia i pośród nich będą też niebezpieczne bandy dokonujące ataków. Cope protestował, wolałby bowiem zostać w mieście, powoływał się nawet na swą wyższą rangę, tym razem jednak sierżant nie był w nastroju do wysłuchiwania jego narzekań. — Ruszaj i zarób na żołd! — krzyknął. — Zostawiłeś tych półgłówków bez dowódcy i stracili trzech ludzi. Może i jesteś kapitanem, ale dalej służysz w policji. Na wybrzeżu potrzebny jest patrol, a jeśli któryś z twoich podwładnych wywoła jakieś rozruchy, bezpotrzeby podburzając czarnych, ty będziesz za to odpowiadał i następny żołd dostaniesz jako cholerny szeregowy! — A co z Blackiem? To mój najlepszy tropiciel. — Zostanie w areszcie, dopóki sędzia nie przyjedzie do miasta i nie zdecyduje, co z nim zrobić. Weź Charliego ze sobą. Niedobrze mi się robi na jego widok. — Nie wstanie. Nie mogę go zmusić. 361 Hardcastle złapał rewolwer i naładował, po czym wyszedł na trawiaste podwórze. — Leń zatracony, wyczynia te swoje plemienne sztuczki Już ja go zmuszę! Na nogi, Penny! — krzyknął, ale Charlie który spał pod drzewem, nie zareagował. Nie drgnął, gdy sierżant strzelił w ziemię tuż obok. Cope podszedł, by przyjrzeć się Aborygenowi. — Nie żyje! — oznajmił zdumiony. — Zimny jak kamień! — Niech zobaczę. — Hardcastle odepchnął kapitana i odwrócił ciało. — Chryste! To prawda. Chwilę wpatrywał się w zmarłego, potem wzruszył ramionami. — No to po sprawie. Niech twoi ludzie go pochowają. W raporcie napisał, że Charlie Penny zmarł z niewyjaśnionych przyczyn; żadnych podejrzanych okoliczności nie stwierdzono. Nie musiał szukać Ady Davies, znalazł ją na niskiej ławce przed tawerną z glinianą fajką w ustach. Bez dwóch zdań była to kobieta opisana przez Amelię Roberts. Uśmiechnął się, podchodząc do olbrzymki. Nic dziwnego, że dziewczyna się zdenerwowała, ta niewiasta przeraziłaby ducha. — Dzień dobry. — Pstryknął palcem w kapelusz. — Pani Davies? — Owszem. — Słyszałem, że szuka pani męża. Jak jego godność? — Tom Davies — odparła zdecydowanie. — I dalej byłby w tym waszym miasteczku, gdyby go nie napadnięto. — A kto to zrobił? — Ten przeklęty Roberts, oto kto. I ma Stokera, konia Toma. Nie było lepszego konia w tych okolicach i chcę go z powrotem. — Złoży pani skargę na Robertsa? Splunęła sierżantowi pod nogi. — Sama załatwiam swoje skargi — burknęła. —Ale jak znajdzie pan Toma, da mi pan znać, co? — Oczywiście. — Hardcastle wiedział, że więcej z niej wyciągnie, jeśli nie będzie naciskał. — Gdzie pani obozuje? Naciągnęła brudny kapelusz na twarz. 362 — To moja sprawa — odparła, po czym mrugnęła do njego znacząco: — Będę się kręcić w dzień tam, gdzie nikt przypadkiem nie strzeli mi w plecy, panie władzo. — Myśli pani, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo? Roześmiała się tubalnie i serdecznie. — Nie, jak będę uważała. A w tym jestem cholernie dobra. Hardcastle pokiwał głową. — Niech mi pani wyświadczy przysługę i nie zbliża się do panny Roberts. Nieźle ją pani nastraszyła. — Jakże to możliwe? — zapytała kobieta sarkastycznie. — Mnie wydała się bardzo pomocna. — Dźwignęła z ławki swą potężną postać i wolno ruszyła ulicą. Mężczyźni w tawernie śmiali się głośno. — Wiesz, kto to jest? — zagadnęli sierżanta. — Tak. To pani Davies, szuka męża Toma. Któryś z was go zna? Jego nie znali, za to dobrze znali ją. — To Wielka Poll. — Z pól złotonośnych?—Jimowi to przezwisko nie było obce. — Niesamowita. I wkroczyła na ścieżkę wojenną. Nie chciałbyś być w skórze jej męża, jak go wreszcie dorwie. Albo Robertsa, pomyślał z niepokojem sierżant. Nie może pozwolić, żeby ta kobieta wałęsała się tu i szukała kłopotów, nieważne kim jest. Roberts to człowiek zbyt niebezpieczny, żeby z nim zadzierać. Postanowił, że porozmawia z Wielką Poll i spróbuje ją przekonać, by Robertsa zostawiła prawu. Na ulicy rozległy się wiwaty, Jim pośpieszył więc zobaczyć, co się dzieje. Przypuszczał, że znowu odkryto żyłę złota, bo to zawsze wzbudza entuzjazm. Zobaczył Robertsa i dwóch jego ludzi w otoczeniu rozradowanego tłumu. — Złapali ich! — zawołali ludzie na widok sierżanta. — Roberts przysiągł, że ich znajdzie, i udało mu się! — Kogo znalazł? — Morderców, tych, co zabili panią MacNamarę i służącą! 363 Jim nie wierzył własnym uszom. Roberts tymczasem zsiadł z konia przed posterunkiem, przyjmując wiwaty jako należną sobie zapłatę, i wręczył policjantowi oficjalne oświadczenie o ujęciu i powieszeniu dwóch morderców. Gdy ?? z rosnącym niepokojem studiował dokument, Roberts zwrócił się do tłumu. — Nie przybyłem po odbiór nagrody — oznajmił donośnie, czym wzbudził aprobatę zebranych. — Nie jest mi potrzebna. George i Baxter na ochotnika pojechali ze mną, więc mają do niej prawo. Jak wszyscy dobrze wiecie, ja tylko straciłem dom, który niedawno kupiłem, ale na mojego sąsiada, Paula MacNamarę, spadł cios najgorszy z możliwych. Nikt nie powinien doświadczać takiej tragedii. Nie mogłem pozwolić, żeby tym dzikusom uszło to na sucho, bo wtedy nikt z nas nie byłby bezpieczny. I znowu zerwały się okrzyki wyrażające poparcie. Roberts zdawał sobie sprawę, żeHardcastle, doświadczony policjant, będzie próbował podważyć jego zasługi przez zadawanie zbyt wielu pytań, dlatego protekcjonalnie powiedział: — Jim zrobił, co w jego mocy, ale ma obowiązki tu, w mieście. Nasi wojskowi rozjechali się w różnych kierunkach. Pościgi, jak to zwykle bywa, skończyły się na niczym, wzajemnie tylko sobie przeszkadzali. Uznałem więc, że jeśli mam zostać waszym przedstawicielem w parlamencie, moim obowiązkiem jest ruszyć za mordercami. Słuchając tej przemowy, sierżant wiedział, że stawianie jakichkolwiek zarzutów o niezgodne z prawem powieszenie jeńców byłoby stratą czasu. Trzystronicowy raport inspektora górniczego wyraźnie stwierdzał, że przed obliczem wybranych sędziów ci dwaj przyznali się do popełniania morderstw. Rozpoznając w nim nazwiska kilku godnych zaufania ludzi, Jim musiał przyjąć do wiadomości, że Roberts istotnie schwytał złoczyńców. Wciąż jednak coś było nie w porządku. — Jak ich namierzyłeś? — przerwał Robertsowi. — Pogawędziliśmy sobie z kilkoma dzikimi czarnuchami, których złapaliśmy — odparł George, uśmiechając się do tłumu, który zareagował okrzykami. — Powiedzieliśmy im jasno: pokażcie nam tych, którzy zabili białe panie, albo będzie z wami krucho. 364 To bez wątpienia oznaczało tortury, co wywołało jeszcze większą radość zebranych. — Bohaterami to oni nie są! — dodał George. — Od razu nas do nich zaprowadzili. — A dlaczego nie wzięliście jeńców do Oberonu? — dociekał Jim. — Po co wlekliście ich aż na pola złotonośne? Roberts westchnął, pogładził wąsa i pokręcił głową. — Jim—rzekł cierpliwie, lecz na tyle głośno, by wszyscy go słyszeli — jesteś przedstawicielem prawa. Poważnie sugerujesz, że miałem pomaszerować do domu MacNamary zludźmi, którzy zgwałcili i zamordowali jego żonę?—Manipulował słuchaczami jak wytrawny aktor; w tłumie zapadła cisza. — Przecież on na miejscu by ich zlinczował, Jim, dobrze o tym wiesz. Do Rockhampton mieliśmy za daleko, wybraliśmy więc najbliższą osadę, czyli pola Bunya. A jeśli masz co do tego jakieś zastrzeżenia, to lepiej od razu je przedstaw. — Nie mogliśmy zrobić nic lepszego! — zawołał z oburzeniem Baxter. — Do diabła! — włączył się George. — Złapaliśmy ich, zaprowadziliśmy do osady i przekazali w ręce innych. Zapytaj pana Robertsa. Potem nie braliśmy żadnego udziału w sądzie. — To prawda — przytaknął Boyd. — Nikt nie może mnie oskarżyć o stronniczość! Myśmy tylko ich przekazali i pozwolili, żeby dokonała się sprawiedliwość. — Dobrze zrobili! — krzyknął ktoś. — Mają prawo do nagrody! Tłum głośno wyraził poparcie. Pieniądze, pomyślał Jim, do tego się to sprowadza. Każdy mój argument zostanie odebrany jako pretekst, by nie wypłacić tej przeklętej nagrody. Roberts uniósł dłoń, prosząc o ciszę. — Najważniejsza rzecz — powiedział nabożnie — że ta okropna sprawa się skończyła. Mam nadzieję, że ktoś złoży ode mnie najserdeczniejsze wyrazy współczucia Paulowi MacNamarze i przekaże mu, iż śmierć jego żony została pomszczona. A także powiadomi rodzinę tej nieszczęsnej dziewczyny. 365 Jim Hardcastle uznał, że powinien dać spokój, jeśli chce przetrwać w tym mieście, pełnym teraz wdzięczności i ulgi włączył się więc w powszechny aplauz dla Robertsa i jego dwóch nieustraszonych towarzyszy. Jedynie Cosmo Newgate, mała żylasta postać stojąca w milczeniu na uboczu, nie brał udziału w powszechnej radości. Na jego widok Jima ogarnęło współczucie. „To koniec jego nadziei na wygranie wyborów", powiedział do siebie. „Jeśli ta sprawa się rozejdzie, Roberts na pewno zwycięży. Będzie bohaterem w całym stanie. A ja lepiej zacznę uważać, gdzie stawiam kroki, bo w przeciwnym razie Roberts wywali mnie na zbity pysk." Wcześniej Jim umówił się z dziennikarzem na szklaneczkę po zamknięciu posterunku, teraz jednak zmienił zdanie i poszedł prosto do domu. Amelią owładnęła panika. Nienawidziła tego pustego, odosobnionego domu, w którym została zupełnie sama. Powinna zatrudnić nową służbę, lecz nie miała pojęcia, gdzie jej szukać. Takimi sprawami zawsze zajmował się ojciec. Przypuszczalnie mogłaby pójść do miasta i popytać, lecz przerażała ją myśl o sprowadzaniu pod swój dach obcych, którzy mogą okazać się pijakami, złodziejami albo kimś jeszcze gorszym. O wszystko obwiniała ojca. Dlaczego jak inni nie zbudował domu w mieście? Zaczynała nienawidzić Pięknego Widoku, przez cały dzień mając wokół siebie tylko tereny posiadłości, na których kryć się mogli bandyci wszelkiego autoramentu. Nocami było jeszcze gorzej, otaczała ją szeleszcząca ciemność. Posiadłość była patrolowana, gdy ojciec przebywał w domu, lecz kiedy wyjechał, zabrał ze sobą wszystkich ludzi, zostawiając tylko Andy'ego, tego głupiego Teddy'ego i oczywiście te niewdzięczne suki, służące, które ją opuściły. Najwyraźniej Amelia w ogóle nie obchodziła ojca, ważne było tylko jego bezpieczeństwo, ona niech sobie robi, co chce! Ha, będzie mu miała sporo do powiedzenia, kiedy wróci do domu. Nie mogła nic poradzić na to, że zaczęły budzić się w niej podejrzenia. Po co właściwie potrzebował tych uzbrojonych 366 strażników? Amelia przypomniała sobie te wstrętne artykuły ]sfewgate'a, w których twierdził, że jej ojciec używał przemocy i miał udział w zniknięciu kilku osób. Nie żeby to była prawda, wręcz przeciwnie, stek kłamstw wymyślony po to, żeby uniemożliwić ojcu zdobycie miejsca w parlamencie. To jej o czymś przypomniało. Kiedy Boyd zostanie deputowanym, w towarzyskich kręgach Rockhampton nie będą mieli sobie równych, nie tylko zresztą tu, w Brisbane także, gdzie Amelia zostanie panią domu. Tyler będzie zajęty prowadzeniem swojej gazety, a ona zyska sławę w obu miastach dzięki swoim przyjęciom. Musi kupić sobie mnóstwo pięknych sukien. Co wszakże nie zmienia jej obecnego położenia. Amelia zmarszczyła czoło. Dwaj mężczyźni, których obowiązkiem było opiekować się nią, zostawili ją tutaj, żeby umarła ze strachu. W domu panował straszliwy bałagan, ale to jej nie obchodziło. Niewiele była w stanie zrobić poza zmuszeniem Andy'ego, żeby rozpalił w piecu, mogła sobie przygotować wtedy coś do zjedzenia, jajko, kotlet albo inne mięso, które zamawiała u rzeźnika, gdy raz na tydzień się u niej zjawiał. Majaczyło się jej niewyraźnie, że mięso należy zasolić, nie miała jednak pojęcia, jak się do tego zabrać. To samo dotyczyło innych produktów, które pozostawione w pudełkach w spiżarni przyciągały armie mrówek. Usiłowała ugotować ryż, ale wykipiał i zamienił się w papkę, wyrzuciła go więc i żyła głównie o chlebie z masłem i dżemem. Tego ranka okazało się, że masło zjełczało, za co też obwiniała ojca. Od dam z jej pozycją nie oczekuje się, żeby gotowały. Jak śmiał postawić ją w takim położeniu? A gdyby Tyler teraz wrócił? Wstydziłaby mu się pokazać na oczy. Pranie i prasowanie jej ślicznych sukien okazało się zajęciem nader skomplikowanym, trzeba było uważać, żeby kolory nie spłowiały, i już wypaliła okrągłą dziurę w jedwabnej sukni, a na żelazku została lepka plama. Tego było za wiele. Pozostawiona sama sobie, nie mając nic do roboty poza wałęsaniem się po domu, Amelia coraz bardziej przypominała ojca. Ogarnięta podejrzliwością, zdjęła klapki z oczu i stosując jego metody, zajęła się badaniem sprawek Boyda. Zaczęła od konia. Próbowała to ukryć, lecz 367 przecież wiedziała, że tato dał tego konia Tylerowi. A ta okropna kobieta twierdziła, że zwierzę było własnością jej męża. Czy zostało skradzione? Naturalnie, że nie! Jej ojca stać było na kupno kilkunastu koni lepszych od tego. Oszołomiona od intensywnego myślenia, przypomniała sobie George'a, przyjaciela i powiernika ojca, tę ohydną kreaturę z wodnistymi brzydkimi oczkami. Uświadomiła sobie, że to jego jedyny prawdziwy przyjaciel. Inni mężczyźni przychodzili i odchodzili, lecz George zawsze był przy Boydzie. Spędzali wiele godzin w biurze, nie tylko rozmawiając o sprawach, o jakich pracodawca może rozmawiać z podwładnym, lecz i pijąc razem, bo Boyd często przychodził stamtąd do domu, cuchnąc grogiem. A jednak George'a nigdy nie zapraszano do domu, z czego Amelia bardzo się cieszyła. Jeśli wszakże nie był ani przyjacielem, ani służącym, to kim właściwie był? Z drugiej zaś strony George często bywał w biurze, gdzie z kolei nigdy jej nie zapraszano, nie wpuszczano. Niechęć Amelii do George'a, tego zera, zmieniła się w nienawiść. Skoro on mógł tam wchodzić, ona też może! Niech to diabli! Samotna i nieszczęśliwa, uznała, że teraz, gdy ojciec wyjechał z miasta, ma najlepszą okazję zajrzeć do tego sanktuarium, niepozornego budynku z piaskowca koło bocznej bramy. W biurku znalazła kilka kluczy, które na oko wydały jej się odpowiednie, i pobiegła przez ogród. Do zamka pasował największy klucz i zaraz też znalazła się w środku, pogardliwym wzrokiem omiatając niemiły pokój z zakratowanymi oknami. Gdyby nie ogromny importowany dywan, wyglądałby jak cela więzienna z biurkiem. Prowadziły z niego drzwi do innego pomieszczenia, te jednak zamknięte były na zasuwę i kłódkę, tak więc Amelia zadowoliła się przeszukaniem szuflad, które zawierały tylko nudne papierzyska, rachunki, kwity i masę drobiazgów. W pokoju znajdował się mały sejf, ponieważ jednak nie potrafiła go otworzyć, zajęła się prostym sosnowym kredensem. Na górnej półce stały butelki z alkoholem, szklanki i pudełko cygar, na dolnej zaś metalowa skrzynka, w której było trochę monet i kilkaset funtów. Rozważała, czy nie wziąć banknotów, skoro jednak wciąż miała dość pieniędzy w domu, zaniechała tego pomysłu. Dwie pozostałe półki 368 zawierały znowu nudne dokumenty, rejestry koni i księgi wypłat dla pracowników. Nie chcąc sama przed sobą przyznać, że ta potajemna wizyta okazała się kompletną stratą czasu, Amelia przerzuciła karty księgi wypłat. Z niesmakiem stwierdziła, że ten straszny George, którego nazwisko brzmiało Petch, dostawał dziwaczne kwoty, sięgające od dwóch do pięćdziesięciu funtów. — Mój Boże! — powiedziała do siebie z gniewem. — Śmieszna pensja dla służącego! Skoro ojciec tak szastał pieniędzmi, był bogatszy, niż sobie wyobrażała; pomimo głębokiej irytacji uznała to za dobrą nowinę. Przesunęła palcem w dół kartki i nagle w oczy rzuciło jej się nazwisko: Tom Davies. Wypłacono mu siedemnaście funtów mniej więcej przed pięcioma tygodniami. — Ha! To zamknie usta tej głupiej wiedźmie! Jej mąż tu był, pracował u Boyda i dostał pieniądze! Sprawa załatwiona. Nie osiągnąwszy nic, co mogło przynieść jej korzyść poza satysfakcją obejrzenia na własne oczy tego głupiego nudnego biura, Amelia wróciła do domu. Na werandzie zobaczyła tę potworną kobietę — bujała się bezczelnie na huśtawce! — Niech pani z tego schodzi! — rozkazała. — Jest pani za ciężka, krzesło się złamie. — Bardzo mi tu wygodnie — odparła Wielka Poll wesoło. — Nie siedziałam na huśtawce, odkąd byłam dzieckiem. — To ranie nie dziwi — prychnęła Amelia. — Proszę natychmiast odejść albo znowu wezwę policję. — Tak, słyszałam, że wezwała pani gliny. Ale myśmy nie skończyły rozmawiać o moim Tomie. — Skończyłyśmy. Powiedziałam prawdę. Nigdy go nie spotkałam. Ale — dodała z wyższością, wywołaną nowo zdobytymi informacjami — dowiedziałam się, że istotnie pracował u mojego ojca. Dostał pieniądze, siedemnaście funtów dla ścisłości, i odszedł. Już nie jest zatrudniony u mojego ojca. — Dobra dziewczynka — oznajmiła Ada Davies. — Podaj mi rękę, kochana, pomóż wstać z tego przeklętego krzesła. Utknęłam jak w kiblu. 24 Nad wielką rzeką 369 Z ociąganiem Amelia ujęła dłoń, zimną i twardą ja^ beton, i pomogła kobiecie stanąć na nogi. — Lepiej niech pani gdzie indziej szuka męża — doradziła stanowczym tonem — i przestanie mnie niepokoić. — Racja — przyznała Poll, schodząc z ganku, żeby gwizdnięciem przywołać konia. —Ty jesteś Amelia, prawda' — Tak. — Śliczne imię — mruknęła. — Tak, śliczniejszego nie słyszałam. — Dziękuję — odparła Amelia zadowolona, że wreszcie pozbyła się intruza. Jadąc w kierunku bramy, Ada Davies mamrotała gniewnie pod nosem. Zapłacili mu, co? Więc dlaczego zostawił tu Stokera? Tom za żadne skarby nie sprzedałby Stokera ani by go nie zostawił! Kochał to zwierzę bardziej niż żonę. Skręciła z głównej drogi w zarośla. Z bezbłędnym wyczuciem kierunku przedzierała się kilka mil przez dziewiczy busz, aż dotarła do swego obozowiska oddalonego o kilkaset jardów od strumienia. W oczach każdego innego człowieka — chyba że byłby nim Aborygen — miejsce wydawało się nietknięte. Mizerny dobytek Poll został dobrze ukryty, a poczerniałe resztki ogniska przykryte gałęziami. Jak zawsze najpierw zajęła się koniem. Poczekała, aż zwierzę ugasi pragnienie, potem zdjęła siodło i wymieniła twardą uzdę na miękki kantar, na końcu zaś zgrzebłem wyczesała mu sierść. — Lubisz to, no nie, Matey — powiedziała, a koń zarżał z przyjemności, gdy metalowe zęby przesunęły się po jego żebrach. Nazwała go Matey, czyli kumpel, bo wymyślne imię, jakie nadano mu, gdy był źrebakiem, nie pasowało do jego osobowości. „Matey" okazał się mądrym wyborem, ponieważ koń rzeczywiście był dobrym i lojalnym przyjacielem. — Wygląda na to, żeśmy zostali sami — ciągnęła Poll. — Tom zaginął, Dingo odszedł. Dingo był jej psem, rudym owczarkiem, nazwanym tak, bo w jego żyłach płynęła głównie krew tych dzikich zwierząt. Niedawno odpędził jadowitą żmiję, która wsunęła się do namiotu Poll. Nie obyło się jednak bez walki i choć Dingo zabił żmiję, zdążyła zatopić w nim ząb jadowy i po dwudziestu minutach on też nie żył. 370 Poll westchnęła, odkładając szczotkę i klepiąc konia po karku. — Brakuje nam Dingo, co, Matey? Ale nie martw się, znajdziemy szczeniaka takiego jak on i nauczymy go wszystkich sztuczek. — Usiadła na zwalonym pniu, wpierw upewniwszy się, że utrzyma jej ciężar, i łyknęła rumu. — Ty nigdy nie przepadałeś za sztuczkami, no nie? — mówiła. ,- Ale na Boga, Dingo był sprytny i Stoker też. Zawsze powiadałam, że ta dwójka powinna występować w cyrku. Rum nastroił ją nostalgicznie, z rozczuleniem wspominała zwierzęta. Dingo reagował na słowa, znał ich mnóstwo, za to Stoker odpowiadał na różnego rodzaju gwizdnięcia. Na dany sygnał tańczył w kółko albo klękał. Był jak wielki cholerny dzieciak. Miał w sobie trochę arabskiej krwi, lecz podobnie jak pies był bardzo mądry, bo tylko tacy potrafią przeżyć w dziczy. Poll zaraz się poprawiła. Myśli o Stokerze, jakby był martwy, a lepiej, żeby jednak żył, bo ktoś za to zapłaci. Przypomniała sobie to nazwisko, Tyler Kemp. On teraz ma Stokera, Poll na pewno go znajdzie. Ale ważniejszy jest Tom. „Myśli pani, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo?" zapytał ją policjant. — Tylko od jadowitych węży, odkąd nie ma Dingo — powiedziała do pasącego się opodal konia. — Na pewno nie od dwunożnych żmij. Po tych słowach roznieciła ognisko, by przygotować sobie wczesną kolację. Po zmroku żadne światło nie będzie przyciągało uwagi do jej obozu. Ciemność jej nie przeszkadzała, to była pora, żeby patrzeć na gwiazdy i dziwić się im, na przeskakujące z gałęzi na gałąź śliczne latające wiewiórki i na wszystkie futerkowe zwierzęta, które nocą wychodzą na żer. Dotrzymają jej towarzystwa, a poza tym łatwo się płoszą, jeśli w pobliżu pojawi się ktoś obcy. Zadowolony z korzystnego wrażenia, jakie wywarł na wyborcach, Boyd zostawił George'a i Baxtera w mieście, sam zaś ruszył do domu. „Cios w samo serce dla Newgate'a", myślał, „stał tam jak muł i patrzył na wiwatującą na moją cześć rzeszę." I tyle wyszło z tego śmiecia, które wypisywał w tej swojej już nieistniejącej gazecie. Ludzie łatwo zapomi- 371 nają, mózgi mają jak sito. Wyborca chce wiedzieć tylko jedno: jaką on będzie miał korzyść. A Boyd dał rzecz, na której w tym tygodniu wszystkim zależało. Mordercy oddani w ręce sprawiedliwości! Wybuchnął śmiechem. Minął redakcję „Capricorn Post" udając, że nie dostrzega zamknie, tych drzwi, był jednak zachwycony. Cosmo nie podniesie się z tego. Teraz Tyler założy nową gazetę. Wybory uzupełniające na wolny fotel z Rockhampton powinny odbyć się niedługo, Tyler będzie znał dokładną datę. Może tuż przed wyborami Boyd zainscenizuje odkrycie złotej żyły gdzieś w pobliżu. „Boyd Roberts znowu tego dokonał! Przynosi miastu pomyślność." Ludzie będą wiwatować. A po wyborach ku rozczarowaniu Boyda okaże się, że złoże wcale nie jest bogate. Prosta sprawa, takie rzeczy ciągle się zdarzają. Zgodnie ze zwyczajem Amelia wybiegła mu na powitanie, tylko że tym razem wyglądała jak praczka, włosy miała rozczochrane, strój niechlujny. Skrzywił się, zaraz wszakże zobaczył, że córka płacze. — Do diabła, co się z tobą dzieje? — zapytał zsiadając z konia, na co Amelia zaczęła histerycznie krzyczeć. Potrząsnął nią, by się uspokoiła, ponieważ jednak nie mógł wydobyć z niej żadnego sensownego słowa, wprowadził ją do salonu, posadził w fotelu i sięgnął po sznur, chcąc wezwać pokojówki. — Nikogo tu nie ma — szlochała Amelia. — Odeszły, kucharka też, zostawiły mnie zupełnie samą! Dlaczego tak długo cię nie było? To nie w porządku tak wobec mnie postąpić. — Wcale aż tak długo mnie nie było — odparł gniewnie. — Opanuj się. Gdzie jest Tyler? Amelia wydmuchała nos w chusteczkę. — Jego też nie ma. A powinien tu być. Napisał do mnie z farmy Camelot, że wybiera się do Oberonu. — Kiedy to było? — warknął Roberts. — Nie wiem, zapomniałam. — Z kieszeni wyłowiła list. — Masz, sam przeczytaj. Boyd przesunął wzrokiem po czułościach i opisie podróży Tylera, szukając odpowiedniego fragmentu. Zaraz też go znalazł: Tyler wybierał się do Oberonu z porucznikiem 372 Ooodingiem, Paulem MacNamarą i kilkoma żołnierzami na poszukiwanie morderców kobiet. — O Chryste! — Nie słyszał nic o losie tej ekspedycji, było na to za wcześnie, ale miał nadzieję, że po jego ataku na czarnych przyjęto ich tam gorąco. A ten głupi Tyler był z nimi. — Co się stało? — wyjąkała Amelia. — Nic, tylko że spodziewałem się zastać Tylera tutaj. Ma robotę. Co on myśli, że ja będę czekał, aż on uzna, że jest gotowy? — Przykro mi, pewnie o tym nie wiedział. Bardzo bym chciała, żeby wrócił do domu. Tęsknię za nim i trzeba ustalić wiele spraw. „O ile wróci", pomyślał Boyd obojętnie. „Przeklęty idiota, wtyka nos w nie swoje sprawy. Dziennikarz w każdym calu z tego naszego Tylera, a równie dobrze może się okazać, że i do samego końca. Trudno, taki już jego pech. Będę musiał znaleźć kogoś innego." Rozejrzał się po pokoju. — Powiedziałaś, że służba odeszła? Dlaczego? Amelia wdała się w długą płaczliwą opowieść o strasznej kobiecie nazwiskiem Ada Davies, która przyszła tu szukać męża, i pogmatwanych powodach odejścia służby. — Gdzie on jest? — zapytała na koniec. — Ten Tom Davies. — Nigdy o nim nie słyszałem. — Ale on u ciebie pracował. — Nie pracował. — Ależ tak — upierała się Amelia. — Widziałam jego nazwisko w... — przygryzła wargę — w księdze. — Jakiej księdze? Odwróciła wzrok od ojca. — Nie wiem. Nie pamiętam. — Jakiej księdze, Amelio? — naciskał Boyd gniewnie. — Musiałam coś zrobić! — zawołała obronnym tonem. — Sprawdziłam w księdze wypłat, by móc powiedzieć policjantowi, że go tu nie ma. — Weszłaś do mojego biura? Jak? — Znalazłam klucz, a ty nie musisz być taki niemiły. Dość już się wycierpiałam. Chciałam tylko pomóc. 373 — Co policja tu robiła? — Wezwałam sierżanta. Musiałam. I powiedziałam tej kobiecie, że jej mąż tu był, ale dostał od ciebie zapłatę i odszedł. Ona nie będzie już nas więcej nachodzić. Boyd słuchał jej z rosnącą wściekłością. Chryste! Sprowadziła stróża prawa. Węszyła w biurze, znalazła księgę wypłat którą zaraz trzeba będzie spalić, po czym wypaplała wszyst' ko policji i żonie tego Toma. — Nie masz za grosz rozumu w tej swojej pustej głowie! Daviesa nigdy tu nie było. Chodzi o kogoś innego. — Nieprawda! — rzuciła Amelia. — Zostawił tu konia. Boyd podskoczył, jakby coś go ugryzło. — Jakiego konia? — Tego, którego dałeś Tylerowi. Niepokój podsycił tylko gniew, gdy Boyd starał się poskładać wszystko w całość. — Dałem mu dzikiego konia z tylnego wybiegu. — No właśnie — potwierdziła Amelia. — Ta kobieta utrzymuje, że koń należał do jej męża. W jednej chwili Boyd zrozumiał, że popełnił błąd. Zapomniał o koniu tego durnia, zapomniał o całej tej przeklętej sprawie. Powinni byli zwierzę puścić wolno w buszu. — Naprawdę nie wiem — mówiła Amelia — czy to jest koń, którego szuka, a zresztą kogo to obchodzi? Ma teraz kłopoty. Oskarżyłam ją o napaść na mnie. — Co zrobiłaś?! — wrzasnął Boyd czując, jak krew uderza mu do głowy. Złapał pejcz. — Skontaktowałaś ją z policją? Amelia cofnęła się przerażona. — Nie! — krzyknęła. — Posłałam policję do niej. — To przecież to samo! — ryknął uderzając ją pejczem. Zupełnie stracił nad sobą kontrolę, próbując ocenić szkody, jakie wyrządziła ta bezmyślna dziewucha, i obwiniając ją o to, że ujawniła jego błąd. Amelia kucała pod ścianą, on zaś okładał ją gradem ciosów, pejcz z twardej skóry przecinał materiał sukni na ramionach i plecach. — Ja cię nauczę wtrącać się do moich spraw! — Nie zważając na jęki i szlochy, chłostał córkę tak długo, aż zwinęła się w kłębek na ziemi. Wtedy z niesmakiem odrzucił pejcz i wybiegł z pokoju. 374 Amelia cierpiała katusze. Skulona na podłodze pragnęła umrzeć. Czuła, jak ciepła lepka krew przesiąka przez bawełnianą suknię, bała się jednak poruszyć, na wypadek gdyby ojciec wrócił. — On jest szalony — szepnęła przez zaciśnięte zęby. — Postradał zmysły. I to jeszcze bardziej ją przeraziło. Nie była już sama, mieszkała w jednym domu z szaleńcem. W końcu rzeczywiście wrócił i stanął nad nią. — W kuchni cuchnie! — ryknął. — Idź tam posprzątać. Za godzinę chcę mieć kolację na stole. Amelia nie poruszyła się. Bolało ją całe ciało, miała wrażenie, jakby użądliło ją tysiąc pszczół, ale przestała płakać, przestała się nad sobą rozczulać, a złe emocje skierowała przeciwko ojcu. Nienawidziła go. — Sam sobie zrób — splunęła jadowicie. Nie dbała o to, czy ojciec znowu chwyci pejcz, gorzej i tak nie mogła się czuć. On jednak podszedł do biurka, wziął klucze do biura i opuścił dom, trzaskając głośno drzwiami. Wolno, niepewnie wstała i chwiejnym krokiem, opierając się o ścianę, powlokła się do swojego pokoju. Tam ostrożnie zdjęła podartą suknię, by jak najmniej urazić krwawe rany. Była tak samo wstrząśnięta brutalną siłą, z jaką potraktował ją ojciec, jak i samym biciem. Każde uderzenie było niczym cios siekierą. Płacząc z bólu i wściekłości równej wściekłości Boyda, Amelia nalała wody do porcelanowej miski i delikatnie obmyła ślady po pejczu, których potrafiła dosięgnąć, oglądając pojawiające się już brzydkie siniaki. — Poczekaj — rzekła do pustego pokoju. — Pożałujesz tego. Poczekaj, aż Tyler wróci do domu. Poczekaj, aż zobaczy, co mi zrobiłeś. Całą wiarę żałośnie pokładała w Tylerze, modliła się, by jak najszybciej wrócił i uratował ją od tego szaleńca, którego teraz uważała za tyrana i kłamcę. Ani chwili nie poświęcił na okropieństwa, które jej się przydarzyły. I co go tak rozwścieczyło? Najwyraźniej ojciec istotnie ma coś do ukrycia, boi się, żeby policja nie zaczęła grzebać w jego sprawach, a robotnik Tom Davies jakoś się z tym wiąże. O co więc chodziło? 375 Cosmo Newgate napisał, że Boyd transakcje handlowe przeprowadza przy użyciu przemocy, a jeśli potrafił tak brutalnie potraktować własną córkę, to co zrobiłby wrogo-wi? Amelia wsunęła się do łóżka, sycząc z bólu, a potem wybuchneła płaczem. Tęskniła za Laurą. Przypomniała sobie, jakie zamieszanie urządziła Laura, bo ojciec raz ją spoliczkował. Wówczas wydawało się to okropne, teraz trywialne w porównaniu z laniem, jakie dostała Amelia. Laura przynajmniej miała do kogo się zwrócić, a na kogo może liczyć Amelia? Na nikogo. A gdyby ojcu przyszło do głowy, że przeprosiny wystarczą, to będzie się musiał nad tym zastanowić. Ona nigdy więcej się do niego nie odezwie. Amelia długo nie mogła zasnąć. Był środek nocy, gdy usłyszała lekkie pukanie w drzwi balkonowe prowadzące na werandę. — Kto to? — zawołała. Ojca nie zamierzała wpuścić. — Andy, panienko — nadeszła cicha odpowiedź. Z trudem wstała i otulając się w szlafrok, ostrożnie otworzyła drzwi. — Czego chcesz? Stary ogrodnik niepewnie przestąpił z nogi na nogę. — Dobrze się panienka czuje? — Nie. — Na ten nieoczekiwany objaw sympatii łzy same popłynęły jej z oczu. — On mnie pobił. — Tak myślałem — szepnął Andy. — Pojechał do miasta. Co by panienka powiedziała na filiżankę gorącej herbaty? — A zrobiłbyś mi? — zapytała żałośnie. — Tak. Niech panienka poczeka, zaraz wrócę. Andy zrobił herbatę w baraku robotników; na wszelki wypadek dodał trochę mleka i cukru. Teddy Wills przyglądał mu się zdziwiony. — Dla kogo to? — Nieważne. A ty się stąd nie ruszaj. Chcę z tobą pogadać. „Filiżanka" okazała się wielkim emaliowanym kubkiem, Amelia jednak była wdzięczna staremu. — Dziękuję. — Żaden kłopot. Teraz niech panienka zaśnie. Rano wszystko będzie w porządku, zobaczy panienka. 376 Andy wrócił do baraku. Nie był wcale przekonany, że rano wszystko będzie dobrze. Pracował w ogrodzie niedaleko domu i słyszał, jak szef wrzeszczy na córkę. Dotarła do niego większa część ich rozmowy. Orientował się, że Roberts bije córkę, nie ośmielił się wszakże zainterweniować. Teddy'emu Willsowi przypomniał o Adzie Davies, która szukała męża i konia. Chłopak wybuchnął śmiechem, pod nieobecność szefa i jego ludzi Teddy i Andy byli jedynymi mężczyznami na terenie posiadłości. Dzielili kwaterę w baraku oddalonym od głównego domu i wiele rozmawiali o pojawieniu się tej kobiety, a potem przybyciu sierżanta. — Na twoim miejscu — zaczął Andy cicho — jeszcze dzisiaj w nocy uciekłbym stąd gdzie pieprz rośnie. — Dlaczego? Stracę pracę. — Możesz stracić coś więcej niż tylko pracę — odparł stary. — Roberts dostał białej gorączki, jak usłyszał o tym siwku. Coś tu śmierdzi, po mojemu koń był kradziony. A ty wszystko wypaplałeś, powiedziałeś, że koń tu był, choć panienka twierdziła, że nie. Powiedziałeś, że szef dał go panu Kempowi, mnie też to mówiłeś. — Bo to prawda — zdziwił się Teddy. — No... Szef wychłostał córkę, jak tylko wspomniała o tej szkapie. Jak myślisz, co zrobi, jak się do ciebie dobierze? Słyszałem, że George i Baxter też wrócili. Obaj zawsze się pilnowali, żeby nie wchodzić w drogę tym dwóm zbirom, i Teddy się zdenerwował. — Zrobiłem coś złego? — Nie, synu. Wdepnąłeś w tę sprawę, i tyle. Lepiej się zwijaj, póki jeszcze możesz. — Dokąd mam pójść? — Słyszałem, że na farmie Gracemere szukają oborowych. Ruszaj się. Tam będziesz bezpieczny. — Bezpieczny od czego? — A skąd do diabła mam wiedzieć? — odparł Andy. — Zbieraj się. Rano zajmę się końmi, a szefowi powiem, że nie mam pojęcia, co się z tobą stało. W kilka minut Teddy spakował swoje rzeczy do torby i osiodłał konia. Kiedy odjeżdżał ciemnym podjazdem, Andy uśmiechnął się pod nosem. 377 — Szybko się uczysz! — zawołał do oddalającej się postaci, po czym na głos przećwiczył swoją kwestię: „ja szefie? Ja jestem tylko ogrodnikiem. Teddy pewnikiem nocą wybrał się w świat." ROZDZIAŁ DWUNASTY Paul MacNamara zesztywniał po długim pobycie w wąskim tunelu. Jęknął, gdy próbował inaczej się ułożyć. — Wkrótce przyjdzie Malliloora — odezwał się Wodo-ro. — Dlaczego zabiliście tych ludzi? Oni nie tknęli twoich kobiet. Paul poderwał się, uderzając głową w skałę. Był zaskoczony, że Wodoro po tylu godzinach milczenia zdecydował się przemówić, a jeszcze bardziej zdziwiły go jego słowa. — My tylko próbujemy odkryć sprawców — odparł. — Jesteś pewny? — Jak cholera. — Więc kto to zrobił? Muszę wiedzieć. — Oni też nie wiedzą. Wy źli ludzie, przychodzicie tu, obwiniacie lud Kutabura, gonicie ich, zabijacie dobrych ludzi. — Nikogo nie zabiliśmy. Słyszałeś przecież, chciałem porozmawiać, zadać kilka pytań. Wodoro mruknął coś z niedowierzaniem. — To czemu zabiliście te rodziny dwa dni temu? Wzięliście też jeńców. — Jakie rodziny? Nikogo nie zabiliśmy. Wodoro opowiedział o nagłym ataku sprzed zaledwie dwóch dni, o okrutnym wymordowaniu grupy spokojnych czarnych i o wzięciu jeńców. Jeden z nich został zabity, gdy napastnicy opuszczali góry. — Ale jeden z białych też zginął — dodał Wodoro. — Jego ciało dalej tam jest z martwym koniem. — Obrócił się, by popatrzeć na Paula. — A potem ty przychodzisz, żeby mówić o pokoju. Z żołnierzami? Myślisz, że lud Kutabura będzie się do ciebie uśmiechał i mówił: nieważne, dajcie jedzenia. Jesteście szaleni, wy biali. 378 — Nic o tym nie wiem, przysięgam. — A lud Kutabura też nie wie o twoich kobietach __odparł Wodoro, przedrzeźniając Paula. — Przychodzisz i krzyczysz imię zmarłego. Jesteś cholernie głupi. To ich dopiero zdenerwowało. — Nie wolno wypowiadać imion zmarłych? — zapytał Paul ostrożnie. — Zły urok — mruknął Wodoro. Paul zastanowił się, po czym starannie dobierając słowa rzekł: — Starzec, z którym rozmawiałem, nie żyje? — Tak. Czego od niego chcesz? — Znał trochę angielski, to wszystko. Przykro mi, że umarł. To był odważny człowiek. — Był moim przyjacielem. Sprzeciwiał się walce. Wiedział, że jego lud jest w poważnych kłopotach. — Pochodzisz z innego plemienia? — Tak. — A gdzie to jest? — Daleko stąd. — Wodoro nie miał ochoty mówić nic więcej. Paul zachodził w głowę, kto zaatakował czarnych, nie tylko sprowadzając śmierć, lecz i narażając oddział Goodin-ga na niebezpieczeństwo. Przypuszczalnie jakiś niezależny pościg, ktoś chciał być pomocny. Ale złożony z czterech tylko ludzi? Do diabła, kim oni byli? Bardzo go to zaniepokoiło. Jeśli dokonano ataku na czarnych na dzień lub dwa przed ich wyprawą w góry, to weszli prosto w pułapkę. Czarni wojownicy, żądni zemsty, na pewno już na nich czekali. Paul dotąd miał nadzieję, że oddział wyszedł z tego bez strat, teraz wszakże był już przekonany, że grad dzid spadający na niego, kiedy był w jeziorku, stanowił dopiero początek bitwy. Jacy idioci do tego doprowadzili? pytał siebie z gniewem. Ktoś chciał się popisać? Napadli na obóz tubylców, strzelali gdzie popadnie, czuli się przy tym jak bohaterowie, wzięli jeńców, by potem się chełpić swoją odwagą. Wymordowali czarnych, jakby to była zabawa! Paul jęknął. Przyrzekł Goodingowi, że jeśli spokojnie, nie okazując agresji, wejdą w góry, porozumienie z czarnymi 379 będzie możliwe. Aż do tego ataku dokonanego przez ludzi Robertsa kilka tygodni temu tubylcy zachowywali się spo-kojnie. Paul był przekonany, że i potem, mimo gróźb Gorrabaha, nie podjęli żadnych działań. Później nastąpi} atak na Jeannie i Clarę, lecz ślady były wyraźne. W tej zbrodni brało udział trzech, może czterech ludzi, nie więcej. Aborygeni, gdyby chcieli, zeszliby z gór całym plemieniem i urządzili piekło w tej części doliny. Jednakże tego nie uczynili. Gdy Paul otrząsnął się z pierwszego gniewu po śmierci żony, myśl ta pozwoliła odzyskać mu wiarę w to, że czarnym zależy na pokoju. Dlatego przekonał porucznika, że rozmowa z nimi będzie możliwa, że uda im się odnaleźć sprawców zbrodni bez wywoływania dalszych zamieszek. Paul uzyskał odpowiedź od tego dziwnego mężczyzny imieniem Wodoro: lud Kutabura nie zabił Jeannie i Clary. Za jaką jednak cenę? Wiedział, że to on jest odpowiedzialny za wprowadzenie oddziału w pułapkę. Nieważne, kto rozwścieczył czarnych, wina za to spada na niego i modlił się, by wszystkim udało się z niej ujść z życiem. Gdyby tylko ci żądni krwi biali się nie wtrącili, dając Aborygenom powód do walki. Dowie się, kim byli, a wtedy... Paul nie dokończył tej myśli. Przygnębiony zastanawiał się, kiedy nadejdzie kres tej przemocy. Przypomniał sobie jeńca zastrzelonego przez Blackiego Boba, kolejną niewinną ofiarę nieustannej wojny, której przyczyny dawno się zamazały, a winne były obie walczące strony. Jeśli Kemp, Gooding lub któryś z żołnierzy zginął z ręki szukających pomsty czarnych, to armia wróci w góry w pełnej sile. — Matko najświętsza — szepnął do siebie z rozpaczą. — Czy tego chciałeś? Szturchnął Wodoro w stopę. — Muszę wracać do domu—powiedział.—Nie chcemy dalszych kłopotów. Wodoro obudził się przestraszony. Czuł się źle w towarzystwie tego białego. Był mu wdzięczny za wyratowanie z topieli, a równocześnie się go bał. Głęboko wierząc w duchy, w czym utwierdzało go doświadczenie, obawiał się, że teraz gdy jest bezbronny, Pace może z tego skorzystać. Głosy 380 wykrzyczą jego tajemnicę, odbiją się echem od ścian jaskini, zdradzą jego przewinę przed tym niechcianym towarzyszem. Twarz zmarłego wciąż go prześladowała i pragnął zapytać białego szefa, czy nie miał krewnego imieniem Pace, nie odważył się jednak wypowiedzieć tego imienia na głos. Milczał więc, uderzając palcami w grubą warstwę pyłu. Gdyby uzyskał odpowiedź przeczącą, mógłby pozbyć się strachu, jednakże słysząc odpowiedź twierdzącą, pewnie wziąłby nogi za pas. Poza tym musiałby wtedy sam odpowiedzieć na pytania, i to takie, na które wolałby nie odpowiadać. Uratował go Malliloora, szeptem nakazując, by wyszedł. — Była bitwa — oznajmił. — Wielu ludzi zabitych po obu stronach. Moongi został ranny, ale przeprosi cię za napaść, więc jesteś bezpieczny. Starszyzna jest zadowolona, że uszedłeś z życiem, nie chcieliby, żebyś zginął z ręki wojownika Kutabura, okryłoby to nasz lud hańbą. — A co z nim? — zapytał Wodoro, nie pozwalając jeszcze Paulowi się poruszyć, na wypadek gdyby byli obserwowani. — Wyjaśniłem, kim jest i po co tu przyszedł, dodałem też, że to on uratował ci życie. Opinie są podzielone. Jednakże zezwolono nam, byśmy zaprowadzili go do Har-rabury, on zadecyduje. — Gdzie jest Harrabura? — Znajdziemy go wysoko na urwisku koło jaskini, gdzie umarł starzec. — To daleko stąd. Czy jacyś żołnierze zginęli? — Tak, czterech. — W takim razie przyjdzie ich tu więcej. — Ludzie o tym wiedzą, przygotowują się — odparł Malliloora. — Musimy ich powstrzymać, jak najszybciej wysłać tego białego do domu. On jeden zna powód, dla którego twoi ludzie musieli walczyć. Malliloora pokręcił głową. — Zapominasz o białych, którzy zaatakowali i wzięli jeńców. — Ale on nic o tym nie wie — upierał się Wodoro. — Żołnierze też nie. Przyszli tu tylko po to, żeby się dowiedzieć, kto zabił jego kobiety. 381 Malliloora uśmiechnął się łagodnie. — Dlaczego ciągle mówisz okrężnie? My znamy jego cel, nie znamy celu żołnierzy. Temu białemu pozwolono na razie żyć tylko dlatego, że wstawili się za nim ludzie tacy jak potężny Kamarga. Nikt jednak nie ma prawa go uwolnić. Wodoro wyjaśnił rozgniewanemu Paulowi, że nie wraca do domu, tylko idzie w góry. — To głupie — powiedział Paul. — Wypuśćcie mnie, postaram się zrobić wszystko, by utrzymać pokój. — Za późno. Paul wstrząśnięty słuchał, że zginęło czterech żołnierzy, a kilkunastu czarnych straciło życie lub zostało rannych. — Boże wielki! Więc sprawa jest poważniejsza. Musicie mnie wypuścić. Wyszli z tunelu w gęsty busz. Paul rozejrzał się, jakby wbrew poleceniu zamierzał iść w dół. — Nie próbuj — ostrzegł go Wodoro. — Nie pozwolą ci odejść. Paul zamrugał, by przyzwyczaić oczy do oślepiającego słońca. Dopiero teraz dostrzegł czarne jak węgiel, pomalowane w barwy wojenne postaci, które niemal zlewały się z drzewami. Wyglądało na to, że będą mieli eskortę. Wysoko na drzewie gumowym ryknął gniewnie koala i Harrabura rozejrzał się czujnie. Zobaczył, że wrona pikuje na misia, który za bardzo zbliżył się do jej gniazda. Zły, że musi się ruszyć, stary koala zamruczał niechętnie, w końcu jednak się poddał i przeskoczył na sąsiednie drzewo. Usadowiwszy się na gałęzi, spojrzał na Harraburę załzawionymi oczkami. — Musimy pójść dalej w dół rzeki—rzekł Harrabura do swoich towarzyszy. — To miejsce nie jest dobre. Każda zmiana bardzo im odpowiadała, podążyli więc za nim kilka mil, po czym znów zasiedli do czuwania. Późnym popołudniem usłyszeli nadciągających jeźdźców. Zamaskowany szarą gliną, która miała barwę kory, Harrabura stał na czatach między drzewami. — On tam jest — powiedział swoim ludziom. — Kto? 382 — Ten, którego musimy pojmać — szepnął Harrabura i podnieceniem. — Chodźmy za nimi. Niedługo rozbiją obóz. Kiedy kryjąc się w buszu, dogonili konnych, kapitan Cope i policjanci zsiedli już z wierzchowców i zajmowali się wieczornymi obowiązkami. Harrabura wskazał Staną Hatboksa. — To ten, o którego mi chodzi, więc nie spuszczajcie go z oka. Musimy go złapać i zaprowadzić do Wodoro, włos mu z głowy spaść nie może. Jego trzej towarzysze ze zdenerwowaniem wysłuchali polecenia. Wykradzenie człowieka z oddziału uzbrojonych żołnierzy to zadanie niebezpieczne, o ile nie samobójcze, jednakże Harrabura upierał się, że duchy będą po ich stronie i nie ma powodów do obaw. — Chociaż nie zaszkodzi, jak zachowamy najdalej posuniętą ostrożność — przyznał. Pozostali żarliwie mu przytaknęli. — Według mnie najlepiej zrobić to teraz — dodał — kiedy wszyscy są czymś zajęci i nie spodziewają się gości, bo później, jak rozłożą się na noc, wystawią straże i będzie wam o wiele trudniej. Jego ludzie uznali te słowa za grube niedopowiedzenie, tak więc nie marnując czasu, podkradli się ku obozowi, wszyscy wpatrzeni w jednego człowieka. Stan zdjął czapkę, napił się wody z bukłaka, później zaczął ściągać z konia uprząż. Nie śpieszył się, śmiał się i rozmawiał z towarzyszami. Z ulgą zobaczyli, że broń zostawił przy siodle. Potem z trzema końmi ruszył nad rzekę, w ręku niosąc pęta, które biali nakładali zwierzętom, by nie uciekły. Ludzie Harrabury dostrzegli możliwość złapania go, gdy się pochylał nad robotą. Rzecz jednak była ryzykowna: Staną wciąż dobrze widzieli inni żołnierze, a konie, które w Aborygenach budziły respekt, mogły się przestraszyć i zacząć wierzgać, wszczynając alarm. Szturchali się i porozumiewali na migi, próbując podjąć decyzję, ale Stan Hatbox ich wyręczył. Upuścił pęta na ziemię, luźno przywiązał konie do drzewa i ruszył w kierunku swych porywaczy. Przekonani, że ich zauważył, o mało nie uciekli, zaraz jednak zobaczyli, że rozpina spodnie. Na ten widok szeroko się uśmiechnęli. 383 Stan spuścił spodnie i odwrócony do nich plecami przykucnął, by w gęstej trawie opróżnić kiszki. Wtedy też zaatakowali. Uderzenie w głowę pozbawiło go przytom-ności, porywacze wciągnęli go w krzaki i cicho niczym duchy umknęli. Harrabura był zachwycony. — Musimy się śpieszyć — powiedział. Związali Stanowi ręce i nogi, najsilniejszy wojownik przerzucił go sobie przez ramię j ak nieprzytomnego kan gura, po czym pobiegli ze swą zdobyczą w kierunku gór. Kapitan Cope nie posiadał się z wściekłości. Ostatnio nic mu się nie układało. W dodatku teraz odkrył, że te półgłówki nie zabrały dla niego namiotu. W zimową noc po upalnym suchym dniu temperatura spadnie pewnie do czterdziestu stopni Fahrenheita i wszystko okryje zimna rosa. Pomaszerował przez obóz, rozkazując żołnierzom, żeby obcięli gałęzie i zbudowali mu gunyah, szałas. — Chyba wiecie, co to jest? — wrzeszczał. — Wasi ojcowie, jeśli w ogóle jakichś mieliście, musieli wam pokazać! Do roboty, wy bezużyteczne czarne bękarty! Liściasty szałas wkrótce stanął, w nim zaś ustawiono pryczę, stolik, krzesło i rozpalono lampę. Żołnierze zajęli się przygotowaniem kolacji, szybko jednak odkryli, że zginęła gdzieś zawinięta w muślin wędzona wieprzowina przeznaczona dla kapitana. W obozie działo się coraz gorzej. Trzy konie, niewłaściwie spętane, przestraszyły się czegoś i pocwałowały przez polanę, przeskakując nad ogniskami i kopytami trącając kociołki z herbatą i gulaszem baranim, tratując puszki z jedzeniem, by wreszcie pełnym galopem ruszyć na szlak. Bobby Cope stał w wejściu do swego szałasu i wykrzykiwał rozkazy, próbując jakoś zapanować nad rozgardiaszem. Humor poprawiał sobie mocnym rumem. Kiedy podano mu kolację złożoną z poczerniałych kartofh' i tłustego gulaszu, wyrzucił ją. Pamiętał, by kazać żołnierzom wystawić straże, nim wczołgał się na pryczę, tuląc do siebie butelkę i użalając się nad sobą, że ma do czynienia z tymi małpoludami w mundurach. 384 Spał z wełnianym szalem zawiniętym na głowie, kiedy jeden z jego żołnierzy przyszedł mu powiedzieć, że jeszcze coś jest nie tak. Kapitan sklął go za głupotę i odparł, że cokolwiek to jest, może poczekać do rana. Jack Fong, którego matka wyszła za Chińczyka, uznał, że kapitan ma rację: nie ma sensu szukać teraz Staną Hatboksa. Śmiał się, gdy powtarzał towarzyszom odpowiedź dowódcy. Nigdy nie lubił Staną, bo ten przewodził kolegom w traktowaniu Jacka jako najgorszego z najgorszych z powodu jego trochę jaśniejszej skóry. Jack argumentował, że jego bliscy też stosują zasady matriarchatu i że jest Aborygenem takim samym jak oni, ale na nich nie robiło to wrażenia, nie zmieniło też jego pozycji w oddziale. Wciąż nim pogardzali, a Stan nadał mu przezwisko Pong, które na dobre do niego przylgnęło. Brzydko z niego żartowali i zadzierali przed nim nosa. Rano kapitan zganił żołnierzy za opieszałość w podjęciu poszukiwań Staną Hatboksa. W chłodnym i wilgotnym powietrzu zmarnowali kilka godzin, bez skutku przeczesując okoliczne zarośla. W końcu Cope oznajmił, że szeregowiec Hatbox musiał wyruszyć na wędrówkę, na co jego ludzie zwinęli się z powstrzymywanego śmiechu. Wiedzieli, że dla wielu białych, w tym ich dowódcy, do owej „wędrówki" sprowadza się cała wiedza o czarnej rasie. W przypadku policjantów było to bardzo śmieszne. Ludzie ci od dawna stracili kontakt ze swoim Snem, dla nich tradycyjne wędrowanie nie miało żadnego znaczenia. Nie zadając sobie trudu, by swymi przypuszczeniami podzielić się z ????'??, doszli do wniosku, że Staną albo ukąsił jadowity wąż i leży martwy gdzieś w buszu, albo po prostu zdezerterował, jak wielu innych przed nim. Jednakże Cope w swej mądrości wydedukował, że z takiej „wędrówki" szubrawcy zwykle wracają, potraktował więc żołnierzy opisem okropieństw, które spotkają Staną, gdy do nich dołączy, następnie zaś kazał im zwinąć obóz. Tymczasem Stan, odzyskawszy przytomność i wciągnąwszy spodnie, z przerażeniem patrzył na swych porywaczy, którzy szarpali go i popychali we mgle, kierując się w stronę gór. Przerażenie to nie zmalało, gdy zmusili go do 25 Nad wielką rzeką 385 wspinania się po niebezpiecznym szlaku prowadzącym z dna głębokiego wąwozu. Szli coraz wyżej i wyżej, po przełęczach i wąskich półkach, aż bał się spojrzeć w dół. Nie miał pojęcia, czego od niego chcą, a nie mógł zapytać, bo mówili językiem, który jego pobratymcy nazywali „bękarcim". Stan nie rozumiał ani słowa, wywodził się bowiem z potężnego niegdyś ludu Kamilaroi. Był jednak na tyle sprytny, by się domyślić, że gdyby chcieli, już by go zabili, a skoro kark ma cały, na razie nic mu nie grozi. Z jakiegoś powodu jest im potrzebny. Na postoju podzielili się z nim smacznym posiłkiem złożonym z jaj indyka i walabii, on zaś z wielkim uszanowaniem odnosił się do starca z rozczochraną brodą i szeroką klatką piersiową porośniętą białymi włosami, by zrobić na nich dobre wrażenie. Szli po górach przez wiele dni, od świtu do zmierzchu. Na noc wiązali jeńca jak upolowane zwierzę, Stan wszakże zbyt był zmęczony, by sen, nawet w tej niewygodnej pozycji, nie przynosił mu ulgi. Wędrówka, jaką Paul MacNamara odbywał w towarzystwie Aborygenów, była znacznie spokojniejsza. Gdyby tak bardzo nie dręczył się losem żołnierzy i zamętem, który pewnie ogarnął Oberon, te kilka dni sprawiłyby mu wielką przyjemność. Prowadzono go w tajemnicze góry, a widoki, jakie z tej wysokości oglądał, zapierały dech w piersiach. Jeden z budzących strach wojowników podszedł do Wodoro i coś mu powiedział. — Ten człowiek to Kamarga — zwrócił się Wodoro do Paula. — Mówi, że cię zna. Mówi, że dałeś jego rodzinie byka do zjedzenia. Paul bacznie się przyjrzał uśmiechniętemu tubylcowi. — Na Boga, ja też go poznaję.—Wyciągnął rękę.—Jak się miewasz, Kamarga? Aborygen, pragnąc uszanować zwyczaje białych, ujął wyciągniętą dłoń i tak mocno nią potrząsnął, że Paul bał się o swoje ramię, nie dał jednak nic po sobie poznać. — Powiedz mu, że to ważna chwila — rzekł do Wodoro. — I powiedz też, że bardzo mi przykro, iż wcześniej nie starałem się podawać dłoni jego ludziom. 386 Wodoro przetłumaczył słuchającemu z powagą Kamar-dze słowa Paula, który dodał: — Przykro mi, że ciągle byłem zajęty i nie nauczyłem się jego języka. Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno dla nas wszystkich. Mówiąc to uświadomił sobie, że dla niego samego może być za późno, wszystko bowiem zależeć będzie od nastawienia sędziego, którego dopiero miał spotkać. W obecnej jednak chwili ci ludzie wydawali się rozsądni i przyjaźni, tak więc nie miało to znaczenia. Paul odniósł wrażenie, że zawisł w próżni, nie czasowej, lecz pomiędzy dwoma światami. Od dawna nie był taki spokojny. — Kamarga przyjmuje, że mówisz szczerze — tłumaczył Wodoro. — A choć już ci to powiedziałem, upiera się, bym powtórzył, że jego lud nie zabił twoich kobiet. Kamarga mówił coś, co wyraźnie zaskoczyło Wodoro. — Myśli, że Harrabura wie. — Kim jest Harrabura?—zapytał Paul z nową nadzieją. Na twarzy Wodoro pojawił się grymas zdenerwowania. — Człowiek, z którym idziemy się spotkać — odparł. Wodoro zostawił Paula ze strażnikami, sam zaś w towarzystwie Malliloory udał się na urwisko, gdzie oczekiwał ich Harrabura. Starzec z rozpaczą wysłuchał relacji o ataku białych i późniejszej bitwie; oba te wydarzenia miały miejsce pod jego nieobecność. — Obawiam się, że już za późno na pokój — lamentował. — Wszystkie moje wysiłki poszły na marne. Malliloora wyjaśnił, że przyprowadzili jeńca na sąd, po czym przedstawił okoliczności jego pojmania. Sprawa była tak poważna, że Harrabura nie wspomniał na razie o swoim więźniu, tylko słuchał w milczeniu. Ani Wodoro, ani Malliloora nie poważyliby się obrazić starca, wstawiając się za białym lub występując przeciwko niemu, wypytał więc szczegółowo o wszystkie wypadki. Wodoro dotrzymał obietnicy, nawet jeśli stało się to przypadkiem, i przekazał białemu szefowi wiadomość. Harrabura odprawił go, by tę niezwykłej wagi kwestię przedyskutować w cztery oczy ze swym protegowanym. 387 Nazajutrz Wodoro znowu został wezwany przed jeg0 oblicze. — Na pamięć starca, którego ten biały szukał, uwolnimy go pod warunkiem, że przysięgnie na honor, iż podejmie wysiłki, by w tych stronach zapanował pokój — oznajmi} Harrabura. — Może tylko się starać — zauważył Wodoro. — Jak powiedziałem — podkreślił Harrabura stanowczo. — Zdecydowaliśmy, że Kamarga może mu towarzyszyć dopóty, dopóki biały zagwarantuje mu bezpieczeństwo. — Poinformuję go o tym — odrzekł Wodoro. Harrabura uniósł dłoń. — Jeszcze nie. Mamy drugiego jeńca. Wodoro nie krył zdziwienia, gdy Harrabura nie be~ dumy przedstawił swojego więźnia. Natychmiast też rozpoznał po zabrudzonym mundurze członka znienawidzonej Tubylczej Policji Konnej. Harrabura wskazał na Staną Hatboksa. — Znowu ten sam problem. Choć należy do czarnej rasy, nie możemy z nim porozmawiać, nie zna naszego języka, za to włada angielskim. Sprawą niezwykłej wagi jest, żeby Malliloora nauczył się tej mowy tak szybko, jak to tylk możliwe, w przeciwnym wypadku po twoim odejściu ni będziemy w stanie Zynikim się porozumieć. — Biały szef przyrzekł, że nauczy się mowy czarnych, których przyjmie na powrót w dolinę — przypomnia Wodoro. — A co się stanie, gdy nadejdzie godzina jego śmierci o jadu węża albo upadku z konia? Życzę sobie, by Malliloor rozpoczął naukę. Uczynisz nam wielki zaszczyt, jeśli zgo dzisz się udać z nim w bezpieczne miej sec i poświęcisz mu cza w miarę swych możliwości. Wodoro nie trzeba było przypominać, że darowano m życie, mimo iż ostrzegł białych, i chociaż wolałby odejść musiał się zgodzić. — Doskonale — rzekł Harrabura, po czym zwrócił si do Malliloory: — Słuchaj uważnie, ponieważ Wodór przesłucha tego śmiecia. Staną popchnięto do przodu. 388 — Zapytaj go, kto znieważył i zabił białe kobiety ___ zaczął Harrabura. __ Co? — zdziwił się Wodoro, oszołomiony tym nagłym zwrotem wypadków, starzec jednak czekał, przetłumaczył więc jego pytanie. Stan gorączkowo pokręcił głową. — Nie wiem. Skąd mam wiedzieć, cholera? Harrabura zrozumiał go bez niczyjej pomocy. Skinął na dwóch ludzi, którzy zaciągnęli Staną na skraj przepaści. — Zapytaj jeszcze raz — zwrócił się do Wodoro. — To nie byłem ja! — wrzasnął Stan, prosząc Wodoro o pomoc. — To był Charlie Penny! Słysząc to nazwisko, Harrabura odetchnął z ulgą. Był na dobrej drodze. — Ten złoczyńca nie żyje — rzekł do Wodoro. — Zapytaj, kto tam jeszcze był. Na początku Stan utrzymywał, że nie wie nic o morderstwach, tylko tyle co słyszał, kiedy wszakże silne ręce znowu uniosły go nad przepaść, zaczął błagać o łaskę. Jeszcze raz darowano mu życie. — Kobieta jednego zastrzeliła—powiedział Harrabura. — Zapytaj którego. Kiedy Wodoro przetłumaczył to pytanie, Stan z przerażenia padł na kolana. — Skąd on o tym wie? — szepnął. — To wielki czarownik — odparł Wodoro — więc lepiej mów prawdę. Wie, kiedy kłamiesz. Stan zrozumiał, kto wskazał Charliego kością, i zaczął coś histerycznie bełkotać, lecz Wodoro nakazał mu się opanować i powtórzył pytanie. — Zastrzeliła mojego brata Billy'ego — płakał Stan. — Kto to zrobił? — Pani MacNamara. Wodoro zaskoczony gwizdnął cicho, po czym przetłumaczył. — Tak. — Harrabura pokiwał głową. — Widziałem to w myślach, lecz nie całkiem pojmowałem. Niech opowie, jak to się stało. Z wolna usłyszeli całą tragiczną historię, od pożaru wielkiego domu do zabicia kobiet. Stan pominął swój udział 389 twierdząc, że był ranny, wcześniej dostał dzidą. Prawie całą winą skwapliwie obarczył Blackiego Boba, który — jak wyjaśnił — siedział w więzieniu w Rockhampton pod innym zarzutem. Nie chciał pogarszać sprawy, informując porywaczy, że jego kumpla Blackiego zamknięto za zastrzelenie ich pobratymca. — Teraz wszystko jest jasne — rzekł wreszcie Har-rabura. — Z powodu jego poczynań rozlano wiele krwi. Idźcie teraz po białego i podajcie mu odpowiedzi. Kiedy Paula przyprowadzono na urwisko, pierwszą osobą, którą zobaczył, był Stan Hatbox. — A cóż on tu robi, do diabła? Nikt nie odpowiedział. Najpierw trzeba było przedstawić Paula Harraburze, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na płaskim gładkim kamieniu. Gestem przyzwał białego, by usiadł obok. Paul usadowił się na wskazanym miejscu z daleko mniejszą swobodą, niż wcześniej uczynił to ten starzec. Czekając, aż zapadnie wyrok w jego sprawie, poczuł zapach morza przyniesiony ostrym podmuchem wiatru, i uświadomił sobie, że dotarł na sam szczyt tych gór. Nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć w lewo, i w nagrodę jego oczom ukazał się szafirowy ocean. — Wciąż nie dostrzega przed sobą zła — skomentował Harrabura. Wodoro skinął głową, nie odrywając wzroku od Staną, który teraz wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego. Tym razem bał się białego szefa i miał powody. — Znasz tego człowieka? — zwrócił się Wodoro do Paula. — Tak, jest z Tubylczej Policji Konnej. — To jeden z tych, którzy zabili twoją żonę — powiedział cicho Wodoro. Paul drgnął gwałtownie, nie był pewny, czy dobrze usłyszał. — Oni łżą, ci dranie!—krzyknął do niego Stan. —Niech ich pan nie słucha, szefie! To nie byłem ja! Paul spojrzał na Harraburę, w jego ciemną, pełną godności twarz, w której malowała się mądrość wielu lat, i przemówił tylko do niego, wiedział bowiem, że jakimś sposobem ten człowiek go zrozumie. — Czy to prawda? 390 Harrabura, patrząc mu w oczy, skinął głową. Paul poczuł, jak pod tym spojrzeniem słabnie; chciał rzucić się na mordercę, lecz był jak zahipnotyzowany, niezdolny się poruszyć. Starzec powiedział coś do Wodoro, który przekazał jego słowa Paulowi: — Prosi, żebym opowiedział ci dokładnie, co się wtedy stało, i żebym cię nie oszczędzał. Mówi też, że ten człowiek kłamie zaprzeczając, iż nie brał udziału w tej zbrodni. Słuchając Wodoro, Paul zakrył twarz dłońmi. Nie potrafił pojąć, jak napastnicy zdołali bez walki zbliżyć się do Jeannie, a teraz usłyszał, że jednego zastrzeliła, broniąc Gary. Zapłakał. Kiedy Wodoro łamanym angielskim opisywał okropną scenę pod wierzbami, Paul skoczył na nogi i rzucił się na Staną. Odciągnął go Kamarga, Wodoro zaś opowiadał, jak pozostała trójka zatarła ślady, zabierając ciało Billy'ego Hatboksa ze sobą, by pogrzebać je niedaleko spalonego domu. — Ty to zrobiłeś? — krzyknął Paul. — Zabiłeś moją żonę! — Nie byłem sam! — wrzasnął Stan. — Słyszałeś go, to był Blackie Bob, ale to teraz nieważne! I tak nas zabij ą! Ty też nie wyjdziesz stąd żywy! Paul spojrzał na Wodoro. — To oni je zabili — powiedział wstrząśnięty. — Kiedy pojawili się w Oberonie, w ogóle ich nie brałem pod uwagę. Boże, i pomyśleć, że ucieszyliśmy się na ich widok. — I poszliście nękać dobrych ludzi—prychnął Wodoro. — Okropnieście głupi, wy biali. — Na litość boską, zamknij się! — warknął Paul. — Powiedz Harraburze, że przykro mi, iż obwiniałem jego lud. — Nie tylko lud Kutabura, ale i inne czarne ludy. — Po prostu mu to powiedz — rzekł Paul ze znużeniem — i zakończmy sprawę. Wodoro spełnił tę prośbę. Wysłuchawszy go, Harrabura zwinnie podniósł się na nogi. — Możesz odejść — zwrócił się Wodoro do Paula, kiedy ten przyjął postawione przez Harraburę warunki. 391 — Jego zabieram ze sobą — wskazał Staną Hatboksa. — Obaj zostaną powieszeni. — Nie — zdenerwował się Wodoro. — To nie twoja sprawa. Możesz mieć tego drugiego, Blackiego Boba. — Ale muszę wziąć i jego, żeby mieć dowód. — Niemożliwe — odparł Wodoro. Paul gwałtownie okręcił się na pięcie, gdy usłyszał przeraźliwy krzyk Staną, odbijający się echem od zboczy, cichnący, przechodzący w końcu w wycie, gdy jego ciało, kręcąc się i wirując, spadało w głęboką przepaść. Wyczerpany tym nieoczekiwanym horrorem i straszliwą opowieścią Wodoro, Paul potrzebował czasu dla siebie. Ledwo zauważył, że podtrzymywał go Kamarga, gdy chwiejnym krokiem szedł na skraj przepaści. Tam ciężko usiadł pod drzewem i wzrok utkwił w morzu. Za sobą słyszał głęboką gardłową mowę czarnych, podobną do szumu rzeki; słowa biegły, wpadały na siebie, powodując zamęt w jego myślach. Musiał trzymać się pnia, ponieważ w głowie mu dudniło i niczego nie rozumiał. Nad jego głową orzeł z wężem w dziobie zatoczył koło w drodze do swego ogromnego gniazda w koronie drzew, z którego dobiegały niecierpliwe popiskiwania młodych. Paul skupił się na tym widoku, próbując wrócić do normalności, przypomnieć sobie, że życie toczy się dalej, niezależnie od tego, co się zdarzyło. Odczuwał jednak bezbrzeżny smutek. Jego pierwsza myśl poświęcona była Jeannie. I Clarze. Cl ara widziała, że Jeannie przyszła jej z pomocą, i Jeannie załatwiła jednego z tych drani. „Prosto między oczy", relacjonował Wodoro. Przed śmiercią miała tę satysfakcję, a dla Jeannie było to ważne. Paul nie chciał dłużej rozmyślać o przeszłości. Nie potrafił. Teraz mógł zająć się pojmaniem zabójców. Było ich trzech. Dwóch nie żyje, pozostał jeden. Ponaglany przez Harraburę tłumacz oznajmił Paulowi, że Charlie Penny umarł „przez kość". Paul już wcześniej zauważył, że Wodoro to człowiek zamknięty w sobie, niechętnie mówi o rzeczach wykraczających poza właściwy przedmiot rozmowy, dlatego teraz też nie wyjaśnił, co to oznacza. Jednakże Paul, urodzony na farmie w środku 392 buszu, wiedział, że w kulturze Aborygenów wskazanie kogoś kością było rzeczą przerażającą, nawet dla takiego od-szczepieńca jak Charlie Penny, i informacja go nie zaskoczyła. Tak więc pozostał tylko Blackie Bob — Paul na pewno go znajdzie. — To żadna pociecha — powiedział do Jeannie, wpatrzony we wspaniały ocean — ale dostaliśmy ich i możesz już odpoczywać w pokoju. Nie odejdę i nie zostawię cię, jak wcześniej planowałem. Będę dalej mieszkał w Oberonie, starając się żyć w pokoju z tymi ludźmi. — Już miał dodać: „żeby coś takiego więcej się nie powtórzyło", gdy uświadomił sobie sens tych słów. Po wszystkim, co słyszał, co wiedział, chciał znowu winą obarczyć lud Kutabura. „Siła przyzwyczajenia", jęknął pojmując, jak trudno będzie przekonać sąsiadów i przyjaciół, by czarnych traktowali po przyjacielsku, skoro nawet jemu ten błąd przychodzi z taką łatwością. A źródłem tego błędu było utworzenie Tubylczej Policji Konnej i udzielenie niewyszkolonym czarnym prawa do zabijania. Paul MacNamara poprzysiągł sobie, że nie spocznie, póki te oddziały nie zostaną rozwiązane, a ludzie pokroju kapitana ????'? wyrzuceni z wojska; wiedział, że nie istnieje najmniejsza szansa oskarżenia ich o mordy popełnione przez ich podwładnych. Plecy grzały mu ostatnie promienie popołudniowego słońca, rzuciwszy więc pożegnalne spojrzenie na ciemniejące morze i wybrzeże bujnie porośnięte zielenią, wrócił na polanę. Nie było tam nikogo oprócz stojącego na straży Kamargi; na tle różowego zmierzchu wyglądał jak przedwieczny cień. — Gdzie są wszyscy? — zapytał Paul, lecz Kamarga tylko wzruszył ramionami. — Gdzie jest Wodoro? Wojownik odłożył dzidę, wziął głęboki oddech i śpiewnie wypowiedział trzy słowa, których nauczył go Wodoro. — Idź do domu. Uważnie patrzył w twarz Paula, by się upewnić, czy zrobił to dobrze. — Idź do domu? — zawtórował Paul, a Kamarga uśmiechnął się szeroko. — Idź do domu — powtórzył z większą już pewnością. 393 Paul nie miał pojęcia, jak stąd trafi do Oberonu. Kamar-| ga sprowadził go ze szczytu na położoną niżej półkę, skąd 1 widać było wyraźnie wielką rzekę Fitzroy wijącą się przez dolinę, która w świetle zmierzchu wyglądała jak różowa wstęga. Przypomniał sobie, jak z Johnem po raz pierwszy zobaczył ten sam widok z innego miejsca, i emocje wzięły górę. Z jego oczu popłynęły łzy. Kamarga poklepał go po ramieniu, wskazując za rzekę, gdzie jedna po drugiej zapalały się lampy Rockhampton. Paul pojął, że bliżej stąd do miasta niż do Oberonu i że właśnie do Rockhampton zaprowadzi go Kamarga. Skinął głową na znak, że rozumie, miał jednak więcej pytań. — Gdzie jest Wodoro? Kim jest Wodoro? Jednakże Kamarga nie był w stanie mu tego wyjaśnić. Wiedział, że Harrabura wrócił do swoich, by przekonywać rody o konieczności zachowania pokoju, a Wodoro, członek plemienia Tingum? Udał się w ustronne miejsce z Malliloorą, potem znowu ruszy w drogę, by z innymi szczepami dzielić się swą wiedzą. Kamarga orientował się, że sprowadzenie tego białego z gór potrwa co najmniej trzy dni, i zgodnie z radą Wodoro zamierzał wykorzystać ten czas na naukę słów z języka białych. Biały szef wydawał się poruszony tym, że Wodoro się z nim nie pożegnał, dlaczego jednak miałby to robić? Był tylko tłumaczem, a choć ryzykował życie, by ostrzec szefa, to ten w rewanżu wyratował go z topieli. Była to legendarna opowieść, którą Malliloorą już przygotowywał dla przyszłych pokoleń, a Kamarga był dumny, że także wziął w niej udział. Drugi dzień próbowali odnaleźć drogę do Oberonu, przedzierając się przez wysoką suchą trawę i drzewa. Prowadził Tyler. Koło Goodinga, który cierpiał na wstrząs mózgu i ledwo trzymał się w siodle, jechał Hal Simmonds pilnując, by porucznik nie spadł. Bydło pasące się na pastwiskach zaczepnie spoglądało na mijającą je trójkę; ogromne stworzenia o dzikim wyglądzie sprawiały wrażenie, jakby rozstawiła je potężna dłoń w taki sposób, w jaki człowiek rozstawia ołowiane żołnierzyki. Tyler wolał zachowywać odpowiedni dystans. Kilka mil 394 wcześniej rozgniewany byk, parskając i kopiąc w ziemię, zniżył ozdobiony szerokimi rogami łeb, a Tylerowi przed oczyma stanęła wizja kilku ton wołowiny i kości, które roznoszą trzech konnych wpył. Jednakże jego siwek, zamiast się przestraszyć, okrążył byka, patrząc mu prosto w oczy i tak się zachowując, jakby to on był napastnikiem; w rezultacie zmusił byka do sromotnego odwrotu. Te potwory w niczym nie przypominały łagodnych oswojonych krów mlecznych na rodzinnej farmie Kempa. Tyler wiedział, że nie powinien zwracać uwagi na bydło, że obawa przed zwierzętami świadczy o fatalnym stanie jego nerwów, pogłębionym jeszcze przez strach, że się zgubili, w monotonnej, jednostajnej okolicy nie dostrzegli bowiem żadnego znajomego miejsca. O ile się orientował, od domu w Oberonie mogło ich równie dobrze dzielić pięć, jak i trzydzieści mil. Kierując się na zachodzące słońce, łatwo mogli minąć zabudowania. Kiedy wreszcie usłyszeli tętent zbliżającego się konia, Tyler podziękował Bogu za zesłanie im pomocy. Okazało się jednak, że to Rory. — Hej! — zawołał. — Chryste, tak się cieszę, że was widzę! Do diabła, gdzie jest ten dom? I gdzie reszta chłopaków? Porucznik chciał zsiąść, lecz Hal mu nie pozwolił. Tyler przekazał złe wieści Rory'emu, który z pobladłą twarzą zajął miejsce obok Goodinga. Wolał podążać za Tylerem, którego wiara we własną zdolność doprowadzenia ich do skrawka cywilizacji na tej rozległej posiadłości malała z każdą chwilą. Wspięli się na wzniesienie licząc, że zobaczą zabudowania, lecz srodze się rozczarowali. Przed sobą mieli prowizoryczne obory, ogromne zakurzone budowle, puste, acz noszące ślady niedawnego użytkowania. Tyler postanowił jechać traktem wydeptanym przez stada. Nie doprowadził ich wszakże do Oberonu. O zachodzie słońca zaczepili ich dwaj zdumieni pasterze. — Dokąd zmierzacie? — zawołali. — Do domu w Oberonie — odparł Tyler. — W takim razie jedziecie w złym kierunku. To trakt dla bydła, tędy poganiacze pędzą stada do Rockhampton. Niedawno wysłaliśmy ich w drogę — wyjaśnił jeden z pasterzy. 395 — Nie wygląda za dobrze — powiedział drugi przy-glądąjąc się Goodingowi. — Co mu jest? — Chyba doznał wstrząsu mózgu — odrzekł Tyler. Zanim zdołał wyjaśnić coś więcej, mężczyzna zrozumiał, kogo ma przed sobą. — Chryste! Czy to nie wy pojechaliście z naszym szefem? Z MacNamarą? — Tak, to my. Mieliśmy kłopoty. — A gdzie szef? Tyler pokręcił głową. — Nie wiem. Wpadliśmy w zasadzkę. — I zostawiliście go? — zapytał pasterz ostro. Tyler zbyt był zmęczony, by teraz odpierać oskarżenia. — Zaprowadźcie nas do domu. Po drodze wszystko wyjaśnię. Na widok świateł Oberonu odczuł wielką ulgę. Naprzeciw nim wyjechała grupa konnych z Gusem na czele. — Wierzchowiec Paula wrócił do domu! — krzyknął. — Gdzie jest szef? Kiedy Tyler raz jeszcze powtórzył swoją opowieść, zaprowadzono ich do domu. Wokół siebie wyczuwał jednak wielki gniew, jakby wkroczył na terytorium wroga. Żołnierze milczeli, porucznik bliski był utraty przytomności, tak więc ponure spojrzenia i ostre pytania kierowano tylko do niego, jakby on jeden ponosił odpowiedzialność za rozwój wypadków. Pragnął znaleźć się wiele mil od tego miejsca i postanowił, że nie będzie więcej angażował się w sprawy farmerów. Gdy tylko będzie to możliwe, wróci do Rockhampton, innym pozostawiając radzenie sobie z czarnymi. Tkwiący w nim bojownik umknął, posmakowawszy rzeczywistości, i Tylera przestało obchodzić, co stanie się z Aborygenami. Nigdy więcej też nie weźmie udziału w żadnym pościgu. To nie była jego wojna. Pełen napięcia bezruch ogarnął dom MacNamary, w aksamitnym mroku słychać było tylko ściszone głosy. Ludzie zbijali się w niewielkie grupki w tym bezpańskim teraz domu, nie znajdując odpowiednich słów na wyrażenie rozpaczy z powodu śmierci rodziny, która tu mieszkała. Pusty dom 396 zmienił się w bezosobowe miejsce zgromadzeń, ludzie niespokojnie kręcili się pokojach, z szacunku omijając sypialnie. Płakali nad bezsensowną śmiercią Paula, bo czyż nie przybył dzisiaj z Rockhampton posłaniec, przynosząc wiadomość, iż mordercy kobiet z Oberonu zostali pojmani i powieszeni? Do głębi to wszystkich poruszyło i zarazem usatysfakcjonowało. — Cholernie dobra robota! — powtarzali z ulgą. — Cholernie dobra robota. Gus wcześniej rozważał, czy nie wysłać ludzi po szefa i żołnierzy, lecz trudno byłoby ich zlokalizować. Wiedział, że Gooding zdecydował się na wyprawę pod przymusem, by uspokoić Paula, i planował spędzić w górach kilka dni, po czym się wycofać, niezależnie od tego, czy zdołaliby nawiązać kontakt z czarnymi czy też nie. Gus ze smutkiem uświadomił sobie, że gdyby dzisiaj wysłał jeźdźców, i tak byłoby za późno. Zdarzyła się następna tragedia, równie straszna jak pierwsza. Kiedy wieść rozeszła się po farmie, Gus bardzo się musiał natrudzić, by powstrzymać pracowników od natychmiastowego działania. Gorące głowy chciały ruszyć w góry i zastrzelić wszystkich czarnuchów, którzy się nawiną, zmieść tych drani z powierzchni ziemi raz na zawsze. Gus argumentował, że taka wyprawa byłaby zbyt niebezpieczna, że jest ich za mało, że pochopnie szukając zemsty, mogliby zapłacić własnym życiem. W końcu jego autorytet przeważył, posłuchali mocnego głosu mówiącego z silnym niemieckim akcentem. Zaskarbił sobie szacunek tych twardych, wolnych mężczyzn swymi umiejętnościami jeździeckimi oraz głębokim i stałym przywiązaniem do szefa, o którego interesy dbał jak o własne, szczególnie w tym trudnym okresie. Ustąpili więc i czekali na rozkazy. Porucznik Gooding wezwał Tylera, by ten pomógł sporządzić raport z zasadzki i poniesionych w walce strat. Nie zrezygnował, póki ostatni szczegół nie został opisany, dopiero wtedy udał się na spoczynek. Miał potężnego guza na głowie, nikt jednak nie mógł nic na to poradzić, pozwolili mu wiec spać. Upadki z koni zdarzały się często i powszechnie wiedziano, jak nastawiać złamane kończyny, ale przy urazach głowy pozwalano działać naturze. 397 Tymczasem Tyler wypytywał Gusa o pojmanie dwóch czarnych, robiąc przy tym notatki. Był zaskoczony i zadowolony, gdy usłyszał, że to Boyd Roberts złapał morderców, chociaż Gus miał inne zdanie. — Nie ufam temu draniowi. Dlaczego nie przyprowadził ich tutaj? Podobno rozmyślnie ominął Oberon, żeby ochronić jeńców. — I miał racje — sprzeciwił się Tyler. — Sprowadzenie morderców Jeannie MacNamary na farmę wywołałoby rozruchy. Może nawet doszłoby do linczu. Myślę, że wykazał się prawdziwą troską o zachowanie prawa. — A od kiedy to Roberts wykazuje się prawdziwą troską o cokolwiek poza sobą samym? — zapytał Gus gniewnie. — Gdyby przyprowadził ich do Oberonu, nie doszłoby do linczu, bo było tu wojsko, a Paul i żołnierze dalej by żyli. Nie musieliby wcale iść w góry. — Nie zaczynaj od nowa — powiedział Tyler ze smutkiem. — Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. To było bez sensu. — Masz cholerną rację, bez sensu. A winić za to możesz Robertsa. — Nie możesz — zareplikował Tyler. — Skąd niby miał wiedzieć, co planujemy? Gus uderzył pięścią w stół. — Nie wiedział, co? To napisz o tym w tej twojej cholernej książce! Jeden z naszych, którzy patrolują granice farmy, spotkał ludzi Robertsa i powiedział im, że w Oberonie jest wojsko. Ten drań doskonale o tym wiedział. A ja bardzo bym chciał się dowiedzieć, jak udało mu się skuteczniej niż nam przesłuchać czarnych. — Słyszałem, że użył silniejszych metod perswazji. — Sam to powiedziałeś. Ale czarni nie znają angielskiego. A jeśli wierzysz, że pokazali mu, gdzie ma pójść po morderców, wziąć ich i poprowadzić ze sobą jak potulne jagnięta, to jesteś tak samo stuknięty jak inni. — To przecież możliwe — powiedział Tyler niepewnie. — A świnie potrafią latać! Popatrz, co wam się przydarzyło, a przecież nie próbowaliście brać jeńców. W dodatku byli z wami żołnierze. Roberts i dwóch ludzi przeciwko wszystkim czarnym? Wierutne brednie. 398 - Tak naprawdę nie słyszeliśmy całej historii. — Tyler uparcie bronił Robertsa. — I nigdy nie usłyszymy — odpalił Gus. — Rano zabieram ludzi na patrol u podnóża gór, na wypadek gdyby Paul lub inni uciekli i potrzebowali pomocy. Ty lepiej zostań tutaj i odpoczywaj. Patrolowali okolicę przez cały dzień, bez żadnego wszakże skutku. Nigdzie też nie widzieli śladu czarnych. Gus pojechał z dwoma żołnierzami; wszyscy byli uzbrojeni po zęby na wypadek ataku, wszędzie jednak panował taki spokój, jakby nic się nie wydarzyło. — Moim zdaniem zemścili się na was — powiedział w końcu. — Roberts pojmał dwóch z ich plemienia, więc czarni was ukarali. — Jasne — odparł Rory nieprzyjemnym tonem. — Teraz armia się do nich dobierze. Nie będą wiedzieć, co się dzieje, jak wrócimy. Gus w rozpaczy pokręcił głową. Zmieniali Oberon w pole bitwy, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnął Paul. Na szczęście porucznik doszedł do siebie szybko, nie pojawiły się żadne skutki uboczne uderzenia w głowę. Kiedy poszukiwania niedobitków okazały się bezowocne, postanowił wraz z żołnierzami wrócić do Rockhampton i tam czekać na dalsze rozkazy. Zdawał sobie sprawę, że jeśli w ten rejon wysłane zostaną większe siły, sztab od niego oczekiwać będzie objęcia dowództwa, i sama myśl o tym wpędzała go w czarną rozpacz. Tyle zostało z planów spokojnego dotrwania do emerytury. Przyrzekł wysłać depeszę do pani Rivadavia, matki Paula. — Biedna kobieta — powiedział Gusowi. — Znowu czekają ją straszne wieści. Postaram się ująć to oficjalnie, bo mogę tylko podać, że zaginął, przypuszczalnie nie żyje. Gus pokiwał głową. Emocje chwyciły go za gardło, nadeszła bowiem chwila, w której musiał poradzić sobie ze śmiercią przyjaciela. — Napisze pan coś ode mnie? Proszę jej przekazać, że pozostanę tutaj i będę zarządzał Oberonem, dopóki rodzina nie zdecyduje, co dalej. I że bardzo mi przykro. 399 — Oczywiście — odparł Gooding. Nim wyjechali, Gus zwrócił się jeszcze do Tylera: — Po mojemu powinieneś zacząć słuchać głową, a nie tylko uszami, zanim o tym napiszesz. Ada Davies orientowała się, że pod jednym względem małe miasteczko niczym się nie różni od społeczności kopaczy: wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Przesiadując ze starymi wygami w tawernach lub popijając herbatę w cieniu potężnych bananowców, Wielka Poll sporo usłyszała o mieszkańcach Rockhampton. Często rozmawiali o Boy-dzie Robertsie, wypytała ich więc o tego pana Kempa, który miał Stokera. Okazało się, że to dziennikarz z Brisbane, kumpel Robertsa, bo zatrzymał się w jego pięknym domu. Teraz nie było go w mieście, razem z porucznikiem Goodin-giem i oddziałem strzelców konnych wyjechał na patrol. — Mają wrócić lada dzień — powiadali ludzie. Poll była tam, stała spokojnie na uboczu, kiedy Roberts ze swymi pomocnikami przybył do Rockhampton, przywożąc wieści, które ani trochę jej nie interesowały. Gdyby Tom gdzieś tu się kręcił, do tej pory już by wiedział, gdzie jej szukać; na polach złotonośnych zostawiła informację, że wybiera się do „Rocky", a w mieście odwiedziła każdy bar i każdą tawernę. Kot i myszka, myślała, żując cybuch fajki i z dłońmi wspartymi na szerokich biodrach uważnie przyglądając się Robertsowi. Sierżant Hardcastle raz po raz zerkał w jej kierunku. „Nie ma powodu do obaw, stary", powiedziała w duchu. „Jeszcze nie jestem gotowa na Jego Wysokość, najpierw muszę zobaczyć tego konia." Wszystko wskazywało na to, że Roberts jest w mieście prawdziwą szychą, chce dostać się do parlamentu, mówili ludzie z szacunkiem. Poll splunęła. Nie znała się na takich rzeczach i nie chciała się znać, miała ważniejsze sprawy na głowie i mnóstwo czasu, żeby się nimi zająć. Zapamiętała sobie jednak dwóch mężczyzn towarzyszących Robertsowi. — Jego zaufani — powiedział jej jakiś górnik. — Są z nim od dawna. Pokiwała głową, przyglądając się też uważnie ich koniom, żeby je rozpoznać, gdyby gdzieś na nie trafiła. 400 — To może poczekać — mruknęła do siebie, znudzona przemowami i wiwatami, po czym wróciła w cień bananowca. Cosmo Newgate dowiedział się, że „Brisbane Courier" instaluje nowe prasy drukarskie, natychmiast wiec złożył ofertę kupna starych. Na razie zajął się porządkowaniem redakcji, by wszystko było gotowe, gdy dostarczą mu nowy sprzęt. Cieszyło go, że na razie nie wydaje gazety, oznaczało to bowiem, iż nie musi relacjonować sukcesu Boyda Robertsa, który złapał morderców pani MacNamary i dziewczyny, jednakże w następnym tygodniu jego rozbawienie przeszło w rozdrażnienie, ponieważ do miasta wrócił porucznik Gooding z kolejną wielką wiadomością: w górach Berserker jego oddział wpadł w zasadzkę zastawioną przez Aborygenów, co życiem przypłaciło czterech żołnierzy i sam Mac-Namara. Wieści były przygnębiające, zwłaszcza te dotyczące Paula, Cosmo wszakże martwił się również własnymi stratami. Dzięki temu artykułowi mógłby podwoić nakład, a przypuszczalnie wydać też specjalne numery. Bóg wie, jak potrzebne mu były pieniądze na odbudowanie redakcji. Wciąż utrzymywał, że za zniszczeniem pras stoi Roberts, lecz najwyraźniej Jim Hardcastle stracił zainteresowanie tą sprawą. Redaktor podejrzewał, że w całym zamęcie jego kłopoty dla policjanta były już zamierzchłą historią. Mimo to Cosmo wziął udział w spotkaniach na posterunku policji i w koszarach, współczując Goodingowi, który znalazł się między młotem a kowadłem, odpierając narzekania, oskarżenia i żądania podjęcia natychmiastowej akcji wysuwane przez mieszkańców miasta, gdy tymczasem czekać musiał na rozkazy ze sztabu w Brisbane. — Nie będą się z tym śpieszyć — zwrócił się Cosmo półgłosem do porucznika. — To mi odpowiada — odparł Gooding. —Tym razem mam nadzieję, że będzie dużo gadania i żadnych czynów. Mogą dumać nad tym w Brisbane, jak długo im się spodoba. Kiedy prosiłem o wzmocnienie, przysłali mi ????'? i jego zbirów. Jeżeli poślą mnie w góry, to niech się spodziewają wysokich strat. 26 Nad wielką rzeką 401 — Dlaczego? — Bo te góry to forteca, a obrońcy gotowi są do walki. Powiadam ci, Cosmo, kiedy zobaczyłem ten szereg czarnych na skale nad nami, o mało nie dostałem ataku serca. — Czy to wtedy musieliście zostawić MacNamarę? Dołączył do nich Tyler Kemp. — Nie mieliśmy żadnego wyboru. Sam to powiedziałeś, Peter, ten człowiek pragnął śmierci. — Ktoś, jeden z czarnych, zawołał do niego po angielsku — rzekł Gooding. — To go zatrzymało. — Nic go nie zatrzymało — zaprotestował Tyler. — Udawał wielkiego białego ojca i przez niego o mało wszyscyśmy nie zginęli. Obwiniam go o śmierć tych żołnierzy. — A ty? — zwrócił się Cosmo do Goodinga. — Nie. Całą odpowiedzialność ponoszę ja. Czuję się z tym źle, ale nie zamierzam się od niej uchylać. Byłbym ci wdzięczny, Tylerze, gdybyś swoją opinię zachował dla siebie. — Mała szansa — zauważył Cosmo ponuro. — Przeczytamy jego wersję w „Brisbane Couriero", prawda, Kemp? — Dlaczego nie? Ludzie mają chyba prawo poznać fakty? — Takie jak te, które napisałeś o Laurze Maskey? — warknął Cosmo. Tyler wybuchnął śmiechem. — Dajże spokój, Cosmo. Dobrze na tym wyszedłeś. Padam z nóg. Jeśli nie jestem wam dłużej potrzebny, to wracam do domu. — Do Boyda Robertsa? — rzucił Cosmo. — Zobaczyć się z narzeczoną i wreszcie odpocząć w wygodnym łóżku. To był długi dzień. Po jego wyjściu Gooding z satysfakcją opowiedział Newgate'owi, że Grace Carlisle, mając na względzie swą przyjaciółkę pannę Maskey, potraktowała Tylera chłodno i przydzieliła mu nocleg w baraku. — Dobrze zrobiła — roześmiał się Cosmo. — Drań z niego, i tyle. — Niezupełnie — odparł Gooding. — Niełatwo go rozgryźć. Sporo z nim rozmawiałem. Wyrósł w biedzie, nie 402 lubi bogaczy, ale ma bystry umysł i sam sobie zawdzięcza dobrą posadę w gazecie. Teraz jednak luksusy Pięknego Widoku, nie wspominając o ślicznej Amelii, sprawiły, że zapragnął czegoś więcej. — Jako dziennikarz jest draniem — stwierdził stary żurnalista. — Od prawdy ważniejszy dla niego dobry artykuł. — Może tak go nauczono — argumentował Gooding. — Nie zapominajmy jednak, że kiedy przyszło co do czego, ten drań dziennikarz wrócił po mnie. — Przypuszczalnie spanikował — prychnął Cosmo. — O nie, to doskonały jeździec. Przyznaję, że jeśli chodzi o waszą robotę, potrafi się kłócić i jest zimny jak ryba, ale myślę, że wpojone zasady wezmą w nim górę. Jego rodzice, Kempowie, może i są biednymi jak mysz góralami, ale wychowali go dobrze. Antypatia, jaką Cosmo czuł do Tylera, nie pozwoliła mu przyznać, że ten nowy pachołek Robertsa może mieć jakieś zalety. — W takim razie lepiej napisz do nich i podziękuj, bo teraz gdy znalazł się na pewnym gruncie, na pewno się nie zmieni. — Zamierzam to zrobić — odrzekł Gooding — nim przedłożę rezygnację ze służby. Szkolono mnie na artylerzy-stę. Jestem za stary na wojnę w buszu, nie wspominając już o skakaniu po górach jak kozica, i to z bronią w ręku. Do Pięknego Widoku zdążał jeździec. Był bardzo zmęczony, miał zmierzwioną rudą brodę i podarte, spłowiałe ubranie. Zastanawiał się, czy nie spędzić nocy w mieście, tak by nazajutrz powitać Amelię z całym entuzjazmem, na jaki zasługiwała. Gdyby jednak usłyszała o ich powrocie, pewnie poczułaby się urażona, że od razu do niej nie przyszedł. Miał nadzieję, że Boyd gdzieś wyjechał, nie tylko dlatego że wtedy byłby sam z Amelią, lecz także dlatego że nie wiedział, co myśleć o jej ojcu. Nie był skłonny uwierzyć Gusowi, który — co całkiem zrozumiałe — szukał winnego śmierci Paula MacNamary, dręczyły go jednak wątpliwości, tak jak pierwszej nocy spędzonej w Pięknym Widoku. 403 Tyler z rozmysłem odepchnął je na bok. Co było, to było. Kiedy otrząśnie się ze straszliwego znużenia, napisze artykuł o zasadzce, który okaże się rewelacyjny. Tyler Kemp relacjonuje z miejsca zdarzenia! Będzie to lepsze od wszystkiego co dotąd napisał o swoich podróżach na północy, i przyniesie mu sporą sumę. Niestrudzony koń kłusował szlakiem obrośniętym drzewami, kiedy Tyler usłyszał za sobą tętent innego wierzchowca. Momentalnie wstrzymał Siwobrodego i odwrócił się. Nie miał zamiaru dać się zaskoczyć rabusiowi w ostatniej chwili po tym wszystkim, przez co przeszedł. — Kto jedzie? — zawołał. Niepotrzebnie się przejmował. Obcym okazała się potężna starsza kobieta siedząca okrakiem na niezgrabnej kobyle. — Przepraszam.—Wsunął strzelbę w olstro. — Nigdy za mało ostrożności w dzisiejszych czasach. — Święta racja — odparła głosem tak szorstkim jak jej powierzchowność. — Czy pan nazywa się Tyler Kemp? — Tak. — W takim razie lepiej będzie, jak pogadamy — rzekła leniwie. — Kiedy indziej, proszę pani — odrzekł Tyler, wpatrując się ze zdziwieniem w nieznajomą. — Jestem wykończony. — Jak pan chce—powiedziała zgodnie.—Ale najpierw odda mi pan konia. — Jakiego konia? — Tego, na którym pan siedzi. Należy do mojego męża Toma. Tyler westchnął. — Koń był własnością pana Robertsa, który mi go dał. Jest mój i nie zamierzam się z nim rozstawać. Kobieta roześmiała się głośno i gardłowo. — Nie zamierza pan, hę? Gwizdnęła i koń opadł na kolana tak gwałtownie, że niczego nie spodziewający się Tyler wyleciał z siodła. Wielka Poll ujęła Stokera za uzdę i poklepała po szyi. — Dobry konik, dobry. Tak się cieszę, że znowu cię widzę. Ruszamy, mały. 404 Krzycząc i przeklinając, Tyler rzucił się w bezskuteczną pogoń za Poll, która galopem odjechała w kierunku miasta wraz ze Stokerem biegnącym obok niej. W mieście przywiązała oba konie przed posterunkiem. Jim Hardcastle patrzył zdumiony, gdy rzuciła mu pod nogi siodło, torbę i strzelbę Tylera. — Odzyskałam konia Toma — oznajmiła — ale nie jestem złodziejką jak pewni ludzie, których znamy. To rzeczy pana Kempa. Musiałam zabrać strzelbę, bo mógł mi wpakować kulkę w plecy. — Rozumiem — pokiwał głową Jim. — Czy to ten koń? Poll z uśmiechem spojrzała na Stokera. — Tak. — Może pani udowodnić, że należy do pani? — Jasne że tak. Niech pan patrzy. Gwizdnęła i Stoker złapał zębami uzdę przy słupie, rozwiązał ją i zaniósł na schody. — Chce pan, żeby wszedł na werandę? — zapytała Poll. — Umie chodzić po schodach. — Nie — roześmiał się Jim. — Wątpię, czy wytrzymają jego ciężar. — Podszedł do konia. — To faktycznie ten, na którym jeździł Tyler — rzekł, gładząc siwka po łbie. Spojrzały na niego inteligentne oczy z gęstymi szarymi rzęsami. — Spryciarz z ciebie, co, mały? Poll uradowana gwizdnęła przeraźliwie. — Podziękuj, Stoker — poleciła, a koń wyrzucił przed siebie nogę i pochylił łeb. — Nigdy niczego nie zapomina. — Przełamała jabłko na pół dla obu koni. — Niech mi pan powie, czy ktoś sprzedałby takie zwierzę? Jim pokręcił głową zmartwiony. Nie ulegało wątpliwości, że koń należy do niej, lecz Roberts może być innego zdania. — Muszę go zatrzymać aż do wyjaśnienia sprawy — oznajmił. — Nie będzie pan taki okrutny! — krzyknęła Poll oburzona. — Biedny Stoker, musiał być bardzo samotny przez cały ten czas. Nigdzie się nie wybieramy, dopóki nie znajdziemy Toma. Ale niech pan posłucha, idę o zakład, że Roberts się o niego nie upomni. A jak się okaże, że mam rację — dodała znacząco — to powinno dać panu do myślenia. * 405 W końcu go jednak napadnięto! I to kto, kobieta! Prze-klęta baba! Tyler z wściekłością przemierzał dzielące go od domu mile, walcząc z silnym wiatrem, który giął drzewa. Zapukał do drzwi. Otworzyła nowa pokojówka. — Tak? — Zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem, jakby był włóczęgą. — Ja do panny Roberts. — Kogo mam zaanonsować? — Nazywam się Kemp — odparł z irytacją, wciąż przeklinając swój pech. Przybiegła Amelia i rzuciła się mu w ramiona, nie zważając na jego wygląd. — Och, Tylerze, mój kochany, tak się cieszę, że cię widzę. To cudownie, że wreszcie wróciłeś. Zaczynałam myśleć, że już się nie zobaczymy. Boyd z szerokim uśmiechem uścisnął mu dłoń i zaprosił do salonu na drinka. Amelia poszła z nimi, uroczo wisząc na ramieniu narzeczonego. Gdy Tyler odzyskał oddech, opowiedział o katastrofie, jaka go spotkała. — Wracałem sobie do domu, nareszcie bezpieczny, ale mnie napadnięto. — Och nie! — wykrzyknęła Amelia. — Zostałeś ranny? • — Kiedy to było? — zapytał Boyd. — Niedawno, na drodze prowadzącej do domu, u stóp wzgórza. — Wielki Boże! — westchnął Boyd. — Poślę za nimi George'a. W którą stronę się udali? — To nie byli oni — sprostował Tyler ponuro — tylko ona. Napadła mnie jakaś przeklęta starucha. Uśpiła moją czujność, bo na początku zachowywała się przyjacielsko, ale potem zaczęła gadać, że Siwobrody należy do niej, takie tam bzdury. Nastraszyła cholernego konia, który zrzucił mnie z siodła. Wtedy uciekła z Siwobrodym, strzelbą, torbą, wszystkim! Zostałem na drodze jak głupek. Rano zgłoszę napad na policji, nie ujdzie jej to na sucho. Trudno jej nie zauważyć, jest ogromna jak wieloryb. Tyler uświadomił sobie, że w pokoju zapadło napięte milczenie. Mógłby przysiąc, że Amelia wygląda na przestraszoną, a Boyd zesztywniał. Zacisnął szczęki, zmrużył 406 powieki i gniewnym ruchem gładził wąsa, jakby chciał zmazać tę nieprzyjemną wiadomość. Sądząc, że mu nie wierzą, Tyler zaczął od nowa. — Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak było. Załatwiła mnie jedna staruszka. — Aby rozładować atmosferę, roześmiał się z przymusem. — Nie ma jednak powodu do zmartwienia. Rano zobaczę się z Jimem Hardcastle'em, on ją złapie. Nie chciałbym stracić moich notatników, a poza tym nie oddam jej konia. — Zapomnij o nim. — Boyd zdołał się nieco opanować. — Dam ci innego. Ten i tak nie był rasowy. — To bardzo miłe z twojej strony, Boyd, ale przywiązałem się do Siwobrodego, wspaniałe z niego zwierzę. Nie pozwolę, żeby ta stara jędza go zabrała. Boyd jednym haustem opróżnił szklaneczkę whisky. — Pieprzyć konia — rzekł niecierpliwie. — Mamy poważniejsze zmartwienia. Rabusie włamali się do redakcji „Capricorn Post" i zdemolowali dokumentnie wszystko. — Słyszałem o tym — odparł Tyler. — I to akurat wtedy gdy negocjowałem warunki kupna. Teraz musimy założyć własną gazetę. Czekałem na ciebie — warknął Boyd — i zastanawiałem się, czy poważnie traktujesz naszą umowę. — Oczywiście, że tak — powiedział Tyler, zdenerwowany, że tak chłodno go tu witają. — Więc musimy zabrać się do roboty — oznajmił Boyd. — Pojedziesz ze mną do Brisbane zakupić potrzebne maszyny. Wybory odbędą się za kilka miesięcy, ale już wcześniej gazeta musi się regularnie ukazywać. — To mi nie daje za wiele czasu — zmartwił się Tyler. — A czyja to wina? — burknął Roberts, odwracając się do niego tyłem, by ze srebrnego pudełka wybrać cygaro. Amelia wyprowadziła Tylera z pokoju i gorąco ucałowała. — Powiem pokojówce, żeby przygotowała ci kąpiel — szepnęła. — Cudownie. Tak miło znowu cię widzieć. Dalej masz zamiar za mnie wyjść? — O tak — odparła, tuląc się do niego mocno. — Wyglądasz na zmęczoną. Nic ci nie dolega? 407 W końcu go jednak napadnięto! I to kto, kobieta! Prze-klęta baba! Tyler z wściekłością przemierzał dzielące go od domu mile, walcząc z silnym wiatrem, który giął drzewa. Zapukał do drzwi. Otworzyła nowa pokojówka. — Tak? — Zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem, jakby był włóczęgą. — Ja do panny Roberts. — Kogo mam zaanonsować? — Nazywam się Kemp — odparł z irytacją, wciąż przeklinając swój pech. Przybiegła Amelia i rzuciła się mu w ramiona, nie zważając na jego wygląd. — Och, Tylerze, mój kochany, tak się cieszę, że cię widzę. To cudownie, że wreszcie wróciłeś. Zaczynałam myśleć, że już się nie zobaczymy. Boyd z szerokim uśmiechem uścisnął mu dłoń i zaprosił do salonu na drinka. Amelia poszła z nimi, uroczo wisząc na ramieniu narzeczonego. Gdy Tyler odzyskał oddech, opowiedział o katastrofie, jaka go spotkała. — Wracałem sobie do domu, nareszcie bezpieczny, ale mnie napadnięto. — Och nie! — wykrzyknęła Amelia. — Zostałeś ranny? • — Kiedy to było? — zapytał Boyd. — Niedawno, na drodze prowadzącej do domu, u stóp wzgórza. — Wielki Boże! — westchnął Boyd. — Poślę za nimi George'a. W którą stronę się udali? — To nie byli oni — sprostował Tyler ponuro — tylko ona. Napadła mnie jakaś przeklęta starucha. Uśpiła moją czujność, bo na początku zachowywała się przyjacielsko, ale potem zaczęła gadać, że Siwobrody należy do niej, takie tam bzdury. Nastraszyła cholernego konia, który zrzucił mnie z siodła. Wtedy uciekła z Siwobrodym, strzelbą, torbą, wszystkim! Zostałem na drodze jak głupek. Rano zgłoszę napad na policji, nie ujdzie jej to na sucho. Trudno jej nie zauważyć, jest ogromna jak wieloryb. Tyler uświadomił sobie, że w pokoju zapadło napięte milczenie. Mógłby przysiąc, że Amelia wygląda na przestraszoną, a Boyd zesztywniał. Zacisnął szczęki, zmrużył 406 powieki i gniewnym ruchem gładził wąsa, jakby chciał zmazać tę nieprzyjemną wiadomość. Sądząc, że mu nie wierzą, Tyler zaczął od nowa. — Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak było. Załatwiła mnie jedna staruszka. — Aby rozładować atmosferę, roześmiał się z przymusem. — Nie ma jednak powodu do zmartwienia. Rano zobaczę się z Jimem Hardcastle'em, on ją złapie. Nie chciałbym stracić moich notatników, a poza tym nie oddam jej konia. — Zapomnij o nim. — Boyd zdołał się nieco opanować. — Dam ci innego. Ten i tak nie był rasowy. — To bardzo miłe z twojej strony, Boyd, ale przywiązałem się do Siwobrodego, wspaniałe z niego zwierzę. Nie pozwolę, żeby ta stara jędza go zabrała. Boyd jednym haustem opróżnił szklaneczkę whisky. — Pieprzyć konia — rzekł niecierpliwie. — Mamy poważniejsze zmartwienia. Rabusie włamali się do redakcji „Capricorn Post" i zdemolowali dokumentnie wszystko. — Słyszałem o tym — odparł Tyler. — I to akurat wtedy gdy negocjowałem warunki kupna. Teraz musimy założyć własną gazetę. Czekałem na ciebie — warknął Boyd — i zastanawiałem się, czy poważnie traktujesz naszą umowę. — Oczywiście, że tak — powiedział Tyler, zdenerwowany, że tak chłodno go tu witają. — Więc musimy zabrać się do roboty — oznajmił Boyd. — Pojedziesz ze mną do Brisbane zakupić potrzebne maszyny. Wybory odbędą się za kilka miesięcy, ale już wcześniej gazeta musi się regularnie ukazywać. — To mi nie daje za wiele czasu — zmartwił się Tyler. — A czyja to wina? — burknął Roberts, odwracając się do niego tyłem, by ze srebrnego pudełka wybrać cygaro. Amelia wyprowadziła Tylera z pokoju i gorąco ucałowała. — Powiem pokojówce, żeby przygotowała ci kąpiel — szepnęła. — Cudownie. Tak miło znowu cię widzieć. Dalej masz zamiar za mnie wyjść? — O tak — odparła, tuląc się do niego mocno. — Wyglądasz na zmęczoną. Nic ci nie dolega? 407 — Nie, dobrze się czuję. Tęskniłam za tobą, to wszystko. Poszła do siebie, żeby przebrać się do kolacji, zadowolona, że długie rękawy i wysoki sztywny kołnierz z koronki dobrze zakrywają gojące się blizny. Miała zamiar powiedzieć Tylerowi o chłoście, jaką sprawił jej ojciec, teraz jednak zmieniła zdanie. Byłoby to zbyt żenujące, a poza tym niewykluczone, że Tyler zacząłby wrogo odnosić się do Boyda. Po ich ostatniej wymianie zdań nie mogła dopuścić, by się pokłócili, bo jeszcze ojciec zabroniłby jej wychodzić za Tylera. Co prawda chętnie by z nim uciekła i potajemnie wzięła ślub, ale czy on by się zgodził? Trudno powiedzieć. Może jest taki sam jak inni ludzie pracujący u Boyda Robertsa, tańczy, jak ten mu zagra. Amelii wpadło do głowy, że Tyler mógłby czuć się bardziej zakłopotany niż ona, gdyby powiedziała mu o chłoście. A jeśli wolałby o niczym nie wiedzieć, w przeciwnym wypadku bowiem musiałby sprzeciwić się Boydowi i zmarnować szansę na dostatnie życie? Po namyśle doszła do wniosku, że nie wspomni o tym incydencie —niech ojciec myśli, że zapomniała. Stojąc przed lustrem, przysięgła sobie jednak, że nigdy nie zapomni. Przenigdy. Z grymasem wspomniała niefortunną przygodę Tylera, któremu ukradziono konia. Tylerowi nic się nie stało i będzie mógł na nowo spisać swoje spostrzeżenia, natomiast wyraz twarzy ojca świadczył wyraźnie, że jest poważnie zaniepokojony. Ją też przestraszyła wzmianka o Adzie Davies, bała się, że ojciec znowu do niej będzie miał pretensje, lecz tym razem przecież nie miało to nic wspólnego z nią. Zręcznymi palcami wiążąc błękitne wstążki w czarnych włosach, pomyślała, że jeśli Tyler złoży skargę na panią Davies, Boyd nie będzie mógł go powstrzymać ani pobić! Ani razu nie dał po sobie poznać, że wie, kim jest ta kobieta, i rzucił córce ostrzegawcze spojrzenie, by trzymała język za zębami. Amelia widziała, że jest zdenerwowany, i to ją ucieszyło. Co też ojciec miał do ukrycia? Z minuty na minutę jej uczuciado Ady Davies stawały się cieplejsze. Nieźle namąciła i nie bała się Boyda Robertsa. Amelia zeszła do jadalni z ramionami okrytymi miękkim szydełkowanym szalem; uśmiechała się radośnie, udając, że jest taka jak dawniej. Nowa kucharka zatrudniona przez 408 ojca do pięt nie dorastała poprzedniej, lecz Amelii nic to nie obchodziło. Zachęcała Tylera, by opowiedział o swoich podróżach, i z przerażeniem słuchała o tragicznym w skutkach spotkaniu z czarnymi i o tym, jak udało mu się ujść z życiem. — Tatuś też jest bohaterem — powiedziała. — Złapał morderców i jego ludzie dostali nagrodę. — Tak — rzekł Tyler. — Mieliście szczęście, żeście nie wpadli na tę bandę, którą myśmy spotkali. Jak zlokalizowaliście zabójców? Roberts wyglądał na znudzonego. — Dobry Boże, Tyler, są inne tematy do rozmowy niż ci przeklęci czarni. Mam już po uszy słuchania o nich. A jeśli chodzi o tego konia, doprawdy nie wiem, skąd się przy-błąkał. Mamy nowego stajennego, on nic nam nie wyjaśni. Niech ta cholerna baba go sobie bierze. Poczekaj, aż zobaczysz trzy araby, które kupiłem w zeszłym tygodniu. Będziesz mógł sobie wybrać jednego. — Nie w tym rzecz — odparł Tyler. — Nie pozwolę się okradać. Amelia z obojętnym uśmiechem odkroiła kawałek smażonej wołowiny, choć miała ochotę uściskać Tylera. Tak jest, myślała, nie przestawaj go drażnić. Każda wzmianka o tym koniu i Adzie Davies doprowadza go do wściekłości. Cieszyła się z irytacji ojca i zadawała sobie pytanie, jak też mogłaby mu sprawić więcej kłopotów. Stary drań. — Myślę, że pojadę z tobą do Brisbane — powiedział Boyd. Amelia drgnęła. — Och, to świetnie. Czy ja też mogę z wami jechać? Boyd spojrzał na nią bez entuzjazmu. — Chyba tak — mruknął. Nazajutrz rano Tyler udał się prosto na posterunek. Jechał na arabie, Boyd nalegał, żeby go wziął. Zresztą Tyler nie miał wyjścia, do miasta długo by szedł. Oburzył się na Hardcastle'a, który wprawdzie oddał mu rzeczy, ale za bardzo był zajęty, żeby przejąć się koniem. — Wiem o wszystkim — oznajmił krótko. — To jej koń, bez dwóch zdań. Podczas waszej nieobecności przesłuchałem stajennego. W Pięknym Widoku myśleli, że się przy- 409 błąkał, w żadnym razie nie jest to koń rasowy, więc o co tyle hałasu? — Chryste! Ta przeklęta baba mnie napadła! — Spokojnie, Tylerze. To Wielka Poll. Wszyscy ją znają, taka po prostu jest. Masz szczęście, że cię nie kropnęła. W tych stronach kradzież konia traktuje się na równi z morderstwem. — Ale ja go nie ukradłem! Jimowi Hardcastle'owi nie trzeba było o tym mówić, nie miał jednak zamiaru zajmować się interesami Boyda Ro-bertsa. — Ona nie mogła tego wiedzieć — odparł. — Daj spokój, Tylerze, potraktowała cię łagodnie. To jej koń i na tym zamknijmy sprawę. Utrata Siwobrodego bolała, lecz Tyler musiał pogodzić się z tą decyzją. Kiedy opuszczał posterunek, przyszło mu na myśl, że wPięknym Widoku wygląda jakośinaczej. Boyd jest podenerwowany, w każdej chwili gotów wybuchnąć złością. Wymieniono całą służbę, choć jemu nie podano powodów, i nawet Amelia się zmieniła. Sprawiała wrażenie, jakby coś ją dręczyło. Tyler przypuszczał, że to on jest temu winny, za długo go nie było. I potrafił zrozumieć, dlaczego Boyd ma już po uszy powtarzania historii o złapaniu morderców, sam też był znużony relacjonowaniem niefortunnej wyprawy w góry. Czas zająć się interesami. Poszedł do portu, gdzie dowiedział się, że za dwa dni odpływa statek do Brisbane, zaraz więc zarezerwował trzy bilety. Przyjemnie będzie wracać do Brisbane z narzeczoną. Boyd nalegał, by wszyscy troje zatrzymali się w hotelu Royal Exchange, najlepszym w mieście, bardzo wytwornym. Dzięki tej podróży Tyler będzie miał okazję zapłacić gospodyni i zabrać resztę swoich rzeczy. Po całym tym zamęcie tutaj zakosztowanie luksusów w Brisbane było cudowną perspektywą. Mając przed sobą wspaniałą przyszłość postanowił, że za większość swych skromnych oszczędności kupi pierścionek zaręczynowy dla Amelii. Tego wieczoru zapytał Boyda, czy może w Brisbane ogłosić zaręczyny z Amelią. Boyd, w znacznie lepszym niż poprzedniego dnia nastroju, wyraził zgodę. Kiedy Tyler żałośnie powtórzył smutną historię o utracie konia, roześmiał się i powiedział: 410 — Miałeś pecha, stary oszuście. Nadal jednak nie mieści mi się w głowie, jak możesz przedkładać mieszańca nad araba. Po kolacji taktownie odszedł, zostawiając zakochanych samych w salonie. Amelia nie posiadała się z radości, że zaręczyny ogłoszone zostaną w Brisbane, zwłaszcza że Tyler przyrzekł zamieścić stosowny anons w „Brisbane Courierze". Była rozczarowana, że awantura o konia skończyła się na niczym, zachowała to jednak dla siebie. Siedząc na kanapie ze swym sławnym i wykształconym narzeczonym, na wiele mu pozwalała, zachwycona czułościami. Nazajutrz po południu obaj panowie zajmowali się swoimi sprawami, Amelia zaś udała się na zakupy. Naprawdę śliczne stroje dostanie w Brisbane, jednakże to i owo było jej potrzebne na podróż. Każdy nabytek subiekt zanosił do powozu czekającego w środku miasta na East Street. Wielka szkoda, myślała Amelia, że nie ma przy niej Laury, mogłaby się z nią podzielić cudowną nowiną o swoich zaręczynach, teraz już całkiem pewnych. Przypuszczała, że po powrocie spotkają na wyścigach. Wszyscy brali udział w trzydniowych wyścigach, dlatego Boyd (w myślach przestała nazywać go tatusiem) tak się śpieszył z wyjazdem do Brisbane — chciał wrócić na czas. Amelia była w doskonałym nastroju i to skłoniło ją do wielkoduszności względem Laury, której być może nie będzie stać na wyścigi, skoro jest teraz taka biedna. Był ciepły słoneczny dzień. Amelia szła William Street, gdzie ochrony nie zapewniały sklepowe markizy, dlatego otworzyła parasol. Powiedziano jej, że w jednym z robotniczych domków mieszka Cyganka, która przepowiada przyszłość, a Amelia pragnęła poznać swoją. Wróżka nazywała się madame Rosette i mówiono, że przyjmuje klientów tylko wtedy, gdy na drzwiach wisi tabliczka z jej imieniem. Amelia szła wolno, szukając drzwi, za którymi ukrywa się tajemnicza dama. Po drodze minęła jedną z obskurnych knajp, z której chwiejnym krokiem wytoczył sienie kto inny, jak ten obrzydliwy świński blondyn pracujący u jej ojca. Nazywał się Baxter, a choć po porządnej kąpieli nadawałby się do oglądania, teraz był pijany jak bela. Zbliżył się do niej, żeby ją powitać. 411 — Dzień dobry, panienko — wydukał. Patrzył zezem a usta miał naciągnięte, jak z gumy. Amelia wyminęła go i rzekła stanowczo: — Zejdź mi z drogi. Zignorowała protesty pijaka, że chciał tylko jej powie-dzieć, jak ślicznie wygląda, lecz on nie dał za wygraną, dalej toczył się w jej stronę. — Myślisz, że dla mnie jesteś za dobra, co? — wymamrotał. — Mam w domu dziewczynę tak samo dobrą jak ty. — Więc wracaj do niej — odpaliła ostro Amelia. — Panienka zadziera nosa, co? — rzucił się na nią i złapał za rękę. —Tak? Taka zarozumiała, że nawet nie wie, kiedy ktoś jest dla niej miły. — Puszczaj, ty ochlapusie! — odparła gniewnie. — Mój ojciec się o tym dowie. Roześmiał się chrapliwie. — A tak. Twój przeklęty tata. Gówno mnie obchodzi. Zapłacił mi. Wracam do domu. — W jego oczach pojawiły się pijackie łzy. — To znaczy, jak zostanie mi jakaś forsa. — Powiedziałam, żebyś mnie puścił! — krzyknęła Amelia, okładając go kruchym parasolem. Baxter śmiał się, bo to było tak, jakby biła go piórkiem. — Tygrysica z ciebie, co? — Zgiął się udając ból i powlókł ją za sobą w kierunku jednego z domów. — Chodź, poznasz moich kumpli. Teraz już nie na żarty przestraszona, Amelia zaczęła się wyrywać. W tej samej chwili koło nich jak spod ziemi wyrosła Ada Davies i jednym ciosem powaliła Baxtera. Dołożyła do tego kilka kopnięć solidnym butem w żebra i pośladki. Kiedy udało mu się stanąć na nogi, uciekł. — Co robisz w tej części miasta? — zapytała Amelię. — Szukałam wróżki, kiedy ten bandyta mnie zaatakował. Poll wybuchnęła gromkim śmiechem. — A niech mnie kule biją! Szukała cholernej wróżki! — Złamał mi parasol! — pożaliła się Amelia, wyrzucając zniszczony przedmiot. Poll zachichotała. — Przeklęci mężczyźni. Takie rzeczy nam robią. 412 Nieprzyzwyczajona do ironii, Amelia na serio się z nią zgodziła. — Był okropny. Jestem cała roztrzęsiona. — Chodź ze mną, posiedzimy sobie chwilę — rzekła Poll i poprowadziła dziewczynę na drugą stronę ulicy, gdzie pod bananowcem stało kilka starych leżaków dla wygody jej kumpli, którzy teraz rozpierzchli się do swych ulubionych wodopojów. — Dziękuję — powiedziała Amelia. Czuła się słabo, choć powodem były bardziej konwenanse niż rzeczywisty stan. — Bardzo jestem pani wdzięczna, pani Davies, że mnie pani uratowała. — Ha, miła z ciebie dziewczyna, zapamiętałaś moje nazwisko — zachrypiała Poll. — Jakżebym mogła je zapomnieć? — odparła Amelia sztywno. Nie potrzebowała wiele czasu, by wróciły jej siły. — Cieszę się, że odzyskała pani konia — szepnęła w obawie, że ktoś mógłby usłyszeć, choć na ulicy nikogo nie było. Poll skorzystała z zachęty i postanowiła trochę podrażnić się z Amelią. — Ach, moje biedactwo. To straszne, że młode dziewczęta nie mogą bezpiecznie chodzić ulicami, żeby nie napastowali ich nieznajomi. Doskonale się orientowała, że ten cham Baxter nie był dla Amelii obcy; Poll miała go na oku, odkąd wrócił do miasta z Robertsem i tym drugim, George'em. Uznała go też za słabszego z tej dwójki. Każdemu, kto chciał słuchać, opowiadał, że jedzie do domu, do miłości swojego życia, ale zdaniem Poll jakoś mu się z tym nie śpieszyło. Planowała, że dopadnie tego głupca, kiedy ów opuści miasto i nikt nie będzie za nim tęsknił, i wtedy wydusi z niego prawdę. Dziewczyna rozejrzała się po pustej drodze. — On nie jest obcy—powiedziała wreszcie.—Pracował u mojego ojca. — Tak? Lepiej się już czujesz, kochana? — Dziękuję pani, o wiele lepiej. Znalazła pani męża? — Jeszcze nie, kochana. Posłuchaj, przepraszam, że cię nastraszyłam. Ale my, kobiety, musimy same o siebie dbać na tym świecie, bo nikt za nas tego nie zrobi. Nie wyrządziłabym ci krzywdy. 413 — Ale mnie pani posiniaczyła — odparła Amelia. Poll wzruszyła ramionami. — U niektórych ludzi siniaki od razu wychodzą, mnie trzeba by walnąć łomem. Czy ten facet, który cię złapał, będzie wiedział, gdzie znajdę mojego Toma? — Wątpię, Baxterowi nie powiedzieliby nawet, która godzina. Bardzo jest głupi.—Amelia uświadomiła sobie sens swoich słów, a równocześnie pojęła, że oto znalazła sojuszniczkę przeciwko ojcu, i to zdominowało jej myśli. Zmusiła się, by spojrzeć w pulchną ogorzałą twarz, i ze zdziwieniem zobaczyła urocze piwne oczy, ocienione długimi ciemnymi rzęsami, za które oddałaby wszystko, co ma. Pomyślała, że dawno temu ta biedna staruszka musiała być prześliczną dziewczyną. Amelia rozpaczliwie potrzebowała kogoś, komu mogłaby się zwierzyć. — On mnie pobił — szepnęła. Poll spojrzała na nią przekonana, że straciła wątek rozmowy. — Kto cię pobił? — Ojciec. — Amelia czuła, jak łzy napływają jej do oczu. — Ale pani nikomu nie powie, prawda? Będę milczała jak grób — obiecała Poll. Ogarnęło ją współczucie do tej osieroconej przez matkę dziewczyny. — A dlaczego cię zbił? — To nie było zwykłe bicie. Wychłostał mnie pejczem, bo z panią rozmawiałam — wyjąkała Amelia. — Na całym ciele mam ślady. Poll pokiwała głową. — Tak jak mówiłam. Mężczyźni potrafią być draniami. Jak nie weźmiesz ich w cugle, nie będziesz miała na czym się oprzeć. — Boję się go — wyznała Amelia. — Powiem coś pani, ale musi pani przyrzec, że nikomu nie zdradzi, iż wie to ode mnie. — Możesz zaufać Wielkiej Poll, kochana — zachęciła ja kobieta, a Amelia, choć to przezwisko nieco ją skonfun-^ dowalo, wiedziała, że to prawda. — Mówi, że nigdy nie słyszał o pani mężu, ale kłamie, Pan Davies pracował u mojego ojca, wiem na pewno Dlaczego kłamie? 414 — Dlaczego koń Toma dalej tu jest? — odparła Poll. _ Może powinnam złapać tego łobuza, co cię napadł, i wytrząsnąć z niego prawdę. — Kogo, Baxtera? To idiota, w niczym się nie orientuje. Tylko George wie, co rzeczywiście jest grane. — A tak, George—powtórzyła Poll. Zła nowina i dobra nowina. Baxter wyglądał na słabszego, George to trudniejszy orzech do zgryzienia. Poll obu obserwowała i dokonała niewłaściwego wyboru. — Jutro jedziemy do Brisbane—dodała Amelia.—Jeśli chce pani przesłuchać George'a, proszę poczekać do naszego wyjazdu, bo inaczej ze strachu stracę głowę. — A kto wyjeżdża do Brisbane? — Ojciec, mój narzeczony pan Kemp i ja — wyjaśniła Amelia, po czym dodała: — Panu Kempowi było bardzo przykro, że stracił konia. Mówił, że Siwobrody to wspaniałe zwierzę. — Owszem — potwierdziła Poll. — To wielka ulga dla mnie, że dobrze się nim opiekował. Ale koń na imię ma Stoker. — Powiem mu o tym. — Jeśli jesteś sprytna, kochana, nic mu nie powiesz. Ten cały Baxter nie będzie pamiętał, kto go uderzył, a ty też najlepiej zrobisz, jak zapomnisz, że mnie spotkałaś. — Skoro pani tak uważa — uśmiechnęła się Amelia. — Dobra, teraz wracaj na główną ulicę. Będę za tobą patrzyła. Nie potrzeba ci więcej kłopotów. Zapomnij o wróżce. — Dziękuję, pani Davies — powiedziała Amelia uprzejmie. Odchodziła ze świadomością, że dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności Boyd wkrótce dostanie zapłatę za to, że ją pobił. Miała taką nadzieję. Poll wróciła do obozu, gdzie dobrze ukryła Stokera. Nie zamierzała ryzykować, żeby go zabrali, bo gliniarzom nie ufała tak samo jak innym łobuzom. A teraz ten George... Nalała sobie rumu do kubka. Z nim nie pójdzie jej łatwo; w bezpośrednim starciu może się okazać od niego gorsza. Obserwowała go w barach, zawsze po kilku szklaneczkach wychodził. Pewnie upija się w domu, ale teraz gdy obaj 415 z Robertsem wrócili, tylko szaleniec by tam poszedł. A skorcl o tym mowa, to pójście tam wtedy też było ryzykowne, ale inaczej rozegrałaby sytuację. Byłaby grzeczniejsza, zbierałaby informacje, odgrywając rolę „szalonej Alicji", wobec której mężczyźni nieodmiennie czuli wyższość, a która pozwoliła jej wyjść cało z niejednej opresji. — Nie zapominaj też — powiedziała do siebie głośno — że ten George cię zna. Wiedzieli, kto zabrał konia, i ktoś mu ją wskazał. Wychodząc raz z baru, dobrze jej się przyjrzał, na pewno po to, by złożyć raport szefowi. — Szalona Alicja? — mruknęła Poll. — To nie jest taki zły pomysł. Poczekamy, aż rodzina jutro wyjedzie, i dopiero wtedy zajmiemy się George'em. Wielka Poll poszła na nabrzeże i patrzyła, jak Roberts, jego córka i pan Kemp wchodzą na pokład parowca. George służył im w charakterze tragarza. Wytwornie ubrani pasażerowie maszerowali po trapie parami, jakby wkraczali do arki Noego, a potem z pokładu spoglądali z wyższością na biedaków, których zostawiali na brzegu. Poll uśmiechnęła się pod nosem. To prawdziwe zrządzenie losu, że ta para ancymonów, Roberts i George, się rozdzieliła. Przez kilka ostatnich dni Poll martwiła się, że nie poradzi sobie z człowiekiem mającym taką władzę i jego pachołkiem, i walczyła z pragnieniem, by zabrać Stokera i wyjechać. Ale co z Tomem? Wciąż nie było po nim śladu, a Poll w głębi ducha nie wątpiła, że odpowiedź leży gdzieś w pobliżu. — I nie potrzeba mi żadnej cholernej wróżki — powiedziała obu koniom — ani cholernej kryształowej kuli, żeby wiedzieć, że coś jest nie tak. Aby poprawić sobie nastrój, popijała rum, nucąc swoje ulubione przyśpiewki. George lubił, kiedy miał dom tylko dla siebie. Pod nieobecność Robertsów to on był szefem; dołożył starań, żeby służba się o tym dowiedziała. Jak zwykle śniadanie zjadł w kuchni, polecając kucharce, by nakryła mu stół i przygotowała takie same dania jak dla szefa. Pożartował lubieżnie z nowymi pokojówkami, potem przeszedł przez dom, by 416 sprawdzić, czy przykładają się do swoich obowiązków. Przy nim nikt nie może pozwolić sobie na obijanie. Ranek spędził na besztaniu stajennego i tego leniwego starego Andy'ego, poszedł też obejrzeć niedokończone boisko do krokieta. Nie bardzo wiedział, o co w tym chodzi, jako że nigdy wcześniej takiego boiska nie oglądał, ale szef chciał, żeby je skończyć, postanowił więc pojechać do miasta po Chasera Burtona, jedynego człowieka w okolicy, który się na tym znał. Skoro pan Roberts życzy sobie, żeby robotę skończono, Chaser będzie musiał tu wrócić. Kucharka niechętnie zaserwowała mu trzydaniowy lunch złożony z zupy, zapiekanki i puddingu, który George popił butelką cienkusza z piwniczki szefa. Przed wyjazdem do miasta położył się na godzinną drzemkę. Wyjechawszy za bramę, zobaczył tę starą tłustą staruchę, która siedziała na kamieniu przy drodze kilka jardów dalej i darła się w wniebogłosy. — Zamknij się — warknął — i wynoś się stąd. Mrucząc coś pod nosem, pomachała w jego stronę butelką rumu. George wiedział, kim ona jest. Roberts kazał mu mieć ją na oku, ale zostawić w spokoju, bo powiedziała gliniarzowi, że szuka swojego męża, tego kapusia Toma Daviesa. „Nie ma sensu zwracać uwagi ludzi, więc nic jej nie rób", przestrzegał szef. „Wszystko pięknie", rzekł do siebie George, „ale ona, odbierając konia, zrobiła z nas głupców." Zwłaszcza z George'a, bo Roberts, który był wtedy w fatalnym nastroju, strasznie mu nagadał. Miał pretensje do George'a, że zostawił konia na terenie posiadłości, zamiast pozbyć się go razem z Daviesem, za jednym zamachem. — Skąd mogłem wiedzieć, że daję Kempowi konia tego faceta? — wrzeszczał Roberts. — To nas obciąża, sami się zdradziliśmy! Lepiej zmądrzej, George, dość ci zapłaciłem. Nie stać mnie na ludzi, który popełniają błędy. Chociaż George wiedział, że Roberts go nie wyrzuci — nigdy by tego nie zrobił, George znał zbyt wiele sekretów — obelgi, które spadły na jego głowę, wciąż bolały. Nie żeby miał pretensje do szefa, wręcz przeciwnie, uważał, że szef ma rację, ale gdyby ta tłusta dziwka się nie wtrąciła, nie byłoby żadnego problemu. To ona narobiła zamętu, sprowadziła 27 Nad wielką rzeką 417 tego niuchającego w każdym kącie gliniarza, i to ona zasługiwała na nauczkę. Zsiadł z konia i podszedł do niej. — Kazałem ci się stąd wynosić! — A, nie bądź taki, przyjacielu — wymamrotała, w fał-dach szerokiej spódnicy szukając butelki rumu, która wyśliznęła jej się z rąk. — Napij się ze mną. Patrzył na nią z niesmakiem. — Ty stara uchlana świnio. I aby odwrócić jej uwagę, poszedł w krzaki, rozpiął spodnie i głośno oddał mocz, rozglądając się za solidnym kawałkiem gałęzi. Rozważał, czy nie użyć strzelby, ale miał nową, słono kosztowała i nie zamierzał niszczyć jej na tym pustym łbie. Odwrócił się ku tej kupie tłuszczu z patykiem w dłoni, z góry się ciesząc nalanie, jakie jej sprawi. Następnym razem starucha dwa razy się zastanowi, zanim odważy się niepokoić Boyda Robertsa. Twarz miała ukrytą pod rondem starego kapelusza i wciąż mruczała coś pod nosem. Kiedy się zamachnął, by ją uderzyć, powietrze rozdarł huk wystrzału. Ptaki z piskiem zerwały się do lotu, przez drogę przebiegł dingo i świat się przekręcił, gdy George padał na ziemię. Jego koń, przyzwyczajony do broni palnej, skulił się, zatańczył w miejscu, po czym spojrzał na swego pana. Oszołomiony George zobaczył to wszystko, leżąc na zapylonej drodze kilka kroków od staruchy. Odrzuciła butelkę rumu i spod spódnicy wyciągnęła strzelbę. Nie śpieszyła się, uważnie oglądając dziury po pociskach. — Jesteśmy kwita — oznajmiła kwaśno. — Ty zrobiłeś mi dziurę w sukni, ja zrobiłam ci dziurę w bucie. W tej chwili poczuł prawdziwy ból. Stopa mu płonęła, krew lała się do buta. Spróbował poruszyć stopą, lecz bez skutku; przeraźliwy ból powiedział mu, że ta suka zgruchota-ła mu kości. Spojrzał tęsknie na strzelbę, która dalej tkwiła w nowych skórzanych olstrach przy siodle, i przeklął samego siebie, że od razu nie zastrzelił tej baby. Wielka Poll także spojrzała w tamtym kierunku. Zerwała się na nogi, złapała nową strzelbę George'a i trzymając za lufę, połamała na drobne kawałki, po czym wyrzuciła w zarośla. 418 — Po mojemu potrzebny ci lekarz—zauważyła, trzeźwa teraz jak niemowlę. — Oddam cię pod sąd! — krzyknął. Obojętnie się z nim zgodziła. — Wszystko w swoim czasie. Najpierw lekarz, potem prawo. — Na głowę upadłaś! George rozwiązał but, by sprawdzić ranę, choć z bólu cały oblał się potem. — Zostaw to — rozkazała, trącając go w kark lufą ciężkiej strzelby. — Na razie but jest lepszy od szyny. Powinieneś o tym wiedzieć, szanowny panie. Poczekaj, aż zawiozę cię do lekarza. Patrzył na nią zdumiony. — Jesteś szalona! Tak mówili. Wszyscy w mieście mówili, że kompletna z ciebie wariatka! — Chyba mają rację. Wstawaj, nie możesz iść pieszo do miasta. George dostrzegł promyk nadziei. A więc pozwoli mu jechać konno! Gdyby tylko wsiadł na swojego konia, mógłby uciec. Ona musi go podsadzić, a jeśli będzie dość szybki, stratuje ją, nim jędza zdąży zrobić krok. Rozniesie w kawałki tę górę tłuszczu. Postanowił, że nie będzie jej się sprzeciwiał. — Oczywiście! — zgodził się, gryząc wargi z bólu. George dumny był z tego, że nie jest mazgajem. No wiec dostał w stopę, ale sobie z tym poradzi. — Muszę przyznać, że jesteś cholernie dobrym rabusiem. — Lepszym niż ty — wyszczerzyła zęby kobieta. Pochlebstwo, myślał George gorączkowo, przeklęte baby, zawsze chętnie tego słuchają. — Faktycznie masz rację — odparł, grając dobrego kumpla. — Jesteśmy kwita. Wygrałaś, teraz pomóż mi wsiąść na konia. — Jasne, ale musisz poczekać jeszcze minutkę. — Poll gwizdnęła i siwek przykłusował ku niej z zarośli. George poznał zwierzę, ale teraz nie było to ważne. Zrobił chwiejny krok, trzymając się drzewa dla zachowania równowagi. Będzie musiała go podsadzić, a wtedy on ją załatwi. Jego plan spalił na panewce. Kazała mu wsiąść na siwka. 419 — Na wypadek gdybyś nie wiedział — rzuciła przeciągle — to jest Stoker, a jeśli zrobisz fałszywy ruch, zostanie z ciebie gulasz. George kurczowo ściskał cugle zjedna stopą w strzemieniu, drugą zwisającą luźno i czekał, aż ta głupia starucha odwróci się do niego plecami. Twarz miał wykrzywioną bólem, w środku zaś już rozkoszował się smakiem zemsty, ścisnął boki konia, kierując go prosto na nią. Nic się nie wydarzyło, to było tak, jakby siedział na ceglanym murze. Siwek stał nieruchomo jak zaczarowany. George zaklął w duchu, że nie ma przy butach ostróg, i ścisnął mocniej, gorączkowo, ale było już za późno, wiedźma bowiem podeszła do swojego konia i lekko, niczym tancerka, wskoczyła na siodło. — Ruszamy — powiedziała. Siwek pokłusował za nią jak oswojony pies, czekając na dalsze polecenia. George kolanami próbował go zmusić, by zawrócił, lecz nadaremnie. Miał wrażenie, że siedzi na starym zmęczonym wole. Kobieta ze szlaku skręciła w busz. — Gdzie jedziemy? — zawołał George. — Na skróty. — Poll wstrzymała konia. — Ja pojadę z tyłu, Stoker zna drogę. — Do miasta nie ma żadnego skrótu — płaczliwie stwierdził George. — Tak powiadasz? Idziemy do domu, Stoker. Idziemy do domu. Jestem cholernie głodna. Koń energicznie ruszył w dół zbocza, coraz bardziej zagłębiając się w busz i oddalając od miasta. George przywarł do jego grzbietu. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że lufa strzelby wycelowana jest w jego plecy, i pojął, iż wszelkie sztuczki nie wchodzą w grę. — Gdzie jedziemy? — zapytał, gdy kobieta się z nim zrównała. — W pewne ustronie — odparła — gdzie będziemy mogli spokojnie pogadać. — O czym? — O Tomie Daviesie — wyjaśniła Ada Adeline Davies. 420 ROZDZIAŁ TRZYNASTY — Choć w dzień jest upalnie — powiedział Mick 0'Leary — jak tylko zachodzi słońce, robi się zimno. Jadący obok żołnierze bez słowa pokiwali głowami. Wszyscy myśleli tylko o jednym: żeby wreszcie skończyć to patrolowanie południowego brzegu Fitzroy. Dotarli aż na wybrzeże, gdzie sierżant dał im wolny czas. Wykąpali konie w ciepłych wodach, a potem na plaży rozpalili ogniska i upiekli dzikie kaczki. Ucieszyła ich ta chwila wytchnienia, prawdziwą męką było przedzieranie się przez dziewiczy busz, a powrót do domu zawsze wydawał się trwać dłużej. 0'Leary był zadowolony z wyprawy. Spotkali kilka niezbyt licznych grup Aborygenów, którzy wciąż mieszkali nad rzeką, tubylcy jednak zachowywali się spokojnie, niekiedy wręcz przyjacielsko. Wzajemna ciekawość, rozmyślał sierżant; jego ludzi tak samo interesowali czarni i ich dziwne zwyczaje, jak czarnych żołnierze. Cieszył się, że w swoim raporcie będzie mógł napisać o nastawionych pokojowo Aborygenach na tym brzegu rzeki. I wielka szkoda, że nie wszędzie tak jest. Wiedział, że w przyszłości jego chłopcy będą ciągnąć słomki, żeby dostać się na ten patrol. Wreszcie wyjechali z buszu na wąski szlak jakieś osiem mil od Rockhampton. Korzystali z niego głównie rybacy, którzy tędy toczyli swoje wózki, by napełnić je rybami złowionymi w spokojnych zakolach rzeki, dlatego 0'Leary pilnie się rozglądał. Dzień przyjemnie by się skończył, gdyby na kolację przywiózł świeżą rybę albo homara. — Ledwo pomyślałem, a tu proszę — roześmiał się, dostrzegając przed sobą jednego z rybaków. Wędrował na bosaka w spodniach sięgających do połowy łydki, które ci twardzi ludzie zawsze nosili, niezależnie od pogody. — Hej tam! — krzyknął, gdy mężczyzna zniknął za zakrętem. Rybak odwrócił się szybko i poczekał na nich. Był to wysoki mężczyzna z czarną brodą i splątanymi gęstymi włosami. Gorzej już nie może wyglądać, uśmiechnął się do siebie sierżant, choć w tej okolicy wygląd najmniej się Uczył. — Chryste! Tak się cieszę, że was widzę! — odezwał się nieznajomy głosem wskazującym na skrajne wyczerpanie. 421 — Do usług! — rzucił 0'Leary wesoło. — Jak tam połów? — Jaki połów? — Nie jesteście rybakiem? — Nie, sierżancie. Jestem Paul MacNamara z farmy Oberon. 0'Leary wytrzeszczył oczy, żołnierze wstrzymali konie. — Matko święta, Jezusie Nazarejski! — szepnął. — Przecież pan nie żyje! Skąd pan się tu wziął? — Przepłynąłem rzekę — odparł Paul. Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli na szeroki rwący nurt, zaraz wiec pośpieszył z wyjaśnieniami: — Miałem tratwę z kory, jakiej używają tubylcy. Byłbym wdzięczny za podwiezienie mnie do miasta. 0'Leary natychmiast rozkazał jednemu z żołnierzy usiąść za kolegą. Kiedy Paul wsiadł na konia, sierżant poklepał go po plecach. — Proszę wybaczyć, sir, że pana nie poznałem, lecz nikt nie wierzył, że pan jeszcze żyje. Ale wszyscy się będą cieszyć, nasz porucznik naprawdę się przejął. Niech pan poczeka, aż się dowie o pana ucieczce! — Nie uciekłem. Czarni dali mi przewodnika i posłali do domu. Zeszliśmy z gór na równinę. — A niech mnie diabli!—wykrzyknął 0'Leary.—W takim razie my skończymy, co oni zaczęli. Ruszyli galopem. Ó'Leary jak najszybciej chciał się znaleźć w mieście. Taki pozytywny raport to miła odmiana w tych czasach, a członkom patrolu, nie tylko cywilom, odnalezienie MacNamary podniesie morale. MacNamara nalegał, żeby najpierw pojechali na posterunek policji, a 0'Leary nie miał nic przeciwko temu. Jego żołnierze, śmiejąc się szeroko, przekazywali wiadomość każdemu przechodniowi. Kiedy na ulicę wyszedł Jim Hard-castle i z radością powitał Paula, ten miał do niego tylko jedno pytanie: — Gdzie jest Blackie Bob? — W areszcie — powiedział zaskoczony Jim. — Dlaczego? 422 Paul zwrócił się do 0'Leary'ego: — Wyświadczy mi pan jeszcze jedną przysługę? Musi pan natychmiast postawić straż w areszcie, żeby ten łotr nie dał drapaka, to sprawa niezwykłej wagi. — Załatwione — odparł Ó'Leary. — Blackie Bob? — pytał skonfundowany Jim. — O co chodzi? Mogę go sprowadzić, jeśli chcesz. — Nie. — Głos Paula drżał z emocji. — Nie chcę go oglądać! Nie sprowadzaj go tutaj! Nie czekając na ponaglenia, 0'Leary postawił dwóch żołnierzy przy niewielkim areszcie, w którym siedział Blackie Bob z dwoma pijakami. — Lepiej chodź z nami, Jim — rzekł do policjanta. — Pan MacNamara jest wykończony, oszczędzimy mu czasu, jeśli będziesz na miejscu z porucznikiem Goodingiem, żeby wysłuchać, co ma do powiedzenia. Na widok Paula Goodinga ogarnęła obezwładniająca ulga. Objął go serdecznie. — Dzięki Bogu jesteś bezpieczny. Dzięki Bogu! Wchodź. — Popatrzył na poszarpany strój Paula. — Pewnie zmarzłeś na kość. Przygotujemy ci gorącą kąpiel i damy ciepłe ubranie. Dostaniesz zapalenia płuc. — Wątpię — odparł Paul. — Gdybym miał się przeziębić, już dawno bym się przeziębił w tych górach. Teraz nawet nie czuję zimna. Bardzo przygnębiła go wiadomość, że czterech żołnierzy straciło życie. Poświęcił czas, by porozmawiać z dwójką ocalałych, Rorym i Halem, którzy przybiegli, żeby się z nim zobaczyć. — Mają prawo usłyszeć, co się stało — przekonywał Goodinga. — To, czego się dowiedziałem, dotyczy także ich. Byłbym jednak wdzięczny, gdybym najpierw dostał coś do zjedzenia. Gdy czekali, aż z kuchni przyniosą kolację, Gooding wyjął butelkę najlepszego jamajskiego rumu. — Cholernie się cieszymy, że wróciłeś, Paul — powiedział, nalewając wszystkim obecnym. Paul skinął głową. — Przykro mi z powodu twoich ludzi. Dopilnuję, żeby udzielono pomocy ich rodzinom. Słaba to pociecha, ale 423 osiągnąłem cel, jaki sobie nakreśliliśmy. Dowiedziałem sie kto zamordował Jeannie i Clarę. Był zaskoczony, że jego słowa przyjęto tak spokojnie Ciszę przerwał Jim Hardcastle: — Tak, wiemy. Powieszono ich w Bunya Creek. — O czym ty mówisz?! — krzyknął Paul, wodząc spojrzeniem po otaczających go twarzach. — W imię Boga kogo powiesiliście? — Dwóch czarnych. Dzikich czarnych. Sprowadzono ich na pole złotonośne i przyznali się do zbrodni w obecności świadków. — O Chryste! — zawołał Paul. — Czy to się nigdy nie skończy? Nie złapaliście morderców, wy przeklęci głupcy... — To nie my — bronił się Jim. — To... — Powiem wam, kto to był — przerwał mu Paul. — Zrobili to Stan Hatbox, Blackie Bob i Charlie Penny! Ludzie tego drania ????'?. Tubylcza Policja Konna. — Dlatego postawiliśmy straże przy Blackiem? — wtrącił 0'Leary pośpiesznie. — Tak. Słyszałem całą historię. — Jak? — zapytał Jim Hardcastle. — Jeden z czarnych mówił po angielsku. Na pewno go słyszałeś, zawołał do mnie — rzekł Paul do Goodinga. — Racja. Tak mi się wtedy wydawało — potwierdził Gooding. — Jeśli to prawda — powiedział Hardcastle, z niechęcią odnosząc się do tej ewentualności — Staną Hatboksa nie złapiesz. Zwiał. — Nie zwiał. Nie żyje. Zanim umarł, usłyszałem całą tę ohydną historię. — Zabił go pan? — zapytał 0'Leary, pewny odpowiedzi twierdzącej. — Nie. Podczas kolacji Paul opowiedział zafascynowanym słuchaczom o wypadkach w górach. — Tubylcy nigdy by nas nie zaatakowali — zwrócił się do Goodinga — gdyby nie to, że parę dni przed naszą wyprawą kilku białych szaleńców napadło na obóz Aborygenów. Wystrzelali wszystkich, również kobiety i dzieci, i wzięli dwóch jeńców. Wszystko stało się tak nagle, że czarni nie 424 jnieli szansy podjąć walki. — Pokręcił głową. — Bóg wie, co stało się z dwoma biedakami, których pojmali. Przygnębienie zachmurzyło twarze tych mężczyzn, odpowiedzialnych za utrzymanie pokoju i wydawanie sprawiedliwych wyroków. Nikt się nie odezwał, nikt nie patrzył na Paula MacNamarę, wszyscy zdawali się koncentrować na jedzeniu, bez słowa żując kanapki z wołowiną. Paul pomyślał, że potrzebują czasu, by przetrawić jego długą opowieść. Rory i Hal czuli gniew, że Boyd Roberts, bo musiał to być on, prowokując czarnych, spowodował śmierć ich towarzyszy. 0'Leary rozmyślał o Blackiem Bobie, śmierdzącym mordercy, i cieszył się, że wystawił straż. Goodinga martwiły działania, które będzie musiał podjąć rano, by powiadomić sztab i okoliczne farmy i w ten sposób zapobiec dalszym rozruchom, Jim Hardcastle natomiast niepokoił się, że wypłacił nagrodę niewłaściwym ludziom. To była prawda! Wszyscy o tym mówili. Paul Mac-Namara wrócił z gór cały i zdrowy. — Cud! — powiedziała żona właściciela sklepu. — Niech będzie Pan pochwalony... prawdziwy cud! Krzepki farmer rzucił na kontuar listę zakupów. — Cholera, to żaden cud, tylko MacNamara pokazał, że jest wielbicielem czarnuchów! Wiedział, że będzie bezpieczny między Aborygenami, i nic go nie obchodziło, co stanie się z resztą chłopaków. — Och, na pewno tak nie było — odparła sklepikarka z mniejszym niż przedtem przekonaniem. — Oczywiście, że było! Dlaczego zabili czterech żołnierzy, a jego puścili wolno? Powiadam, że się z nimi spiknął. Podeszła do niego młoda kobieta. — Zamknij buzię, Ciemię Carney! To ludzie tobie podobni powodują wszelkie problemy! — Wiesz o tym, co, Lauro? Założę się, żeś w życiu nie spotkała dzikiego czarnego! — Nie muszę się z nimi spotykać, żeby wiedzieć, że są istotami ludzkimi — odpaliła Laura. Carney odwrócił się od niej, sycząc pogardliwie: — Powiedz to żonie MacNamary! 425 Pomimo tego nieprzyjemnego starcia Laura nie posiadała się z radości. Paul żyje i jest w Rockhampton! Ta wiadomość odmieniła ją do niepoznania. Dziewczyna miała wrażenie, jakby z ramion zdjęto jej ogromny ciężar. Była przekonana o śmierci Paula, a teraz oszołomiła ją ta nagła ulga. Widząc Newgate'a, podbiegła do niego i złapała za rękę, zapominając o dzielących ich nieporozumieniach. — To prawda, czy tak?—zawołała.—Pan MacNamara wrócił? — Tak — uśmiechnął się Cosmo. — I dobrze się czuje? — Całkiem dobrze, zważywszy, że przez kilka tygodni włóczył się po górach i żywił tym, co czarni. — Gdzie jest teraz? — U Wexforda. A teraz wybacz, Lauro, ale się śpieszę. Długo stała, odprowadzając dziennikarza wzrokiem; zdawała sobie sprawę, że jej twarz rozjaśnia niemądry uśmiech euforycznej radości. Wreszcie uniosła spódnicę i pobiegła do domu. Gdyby została dłużej w mieście, usłyszałaby dalszy ciąg plotek: MacNamara twierdził, że znalazł prawdziwych morderców, a wiadomość ta nie wróżyła zbyt dobrze Boydowi Robertsowi. Już teraz mieszkańcy miasta zdążali na koniach lub pieszo pod dom Wexforda, gdzie prowadzono ważne dyskusje dotyczące policji i wojska. Dla Laury Uczyło się wszakże tylko to, że Paul jest bezpieczny, dlatego wesoło krążyła po domu, powtarzając sobie w myślach dobrą nowinę. Paul jest w Rockhampton, niebawem go zobaczy. Tym razem nie będzie się mu narzucała, tylko poczeka, aż on ją odwiedzi. Poczeka jakiś czas (krótki, poprawiła się w myślach), a potem, jeśli on jej nie odwiedzi, znajdzie jakiś sposób, żeby się z nim zobaczyć, bo przecież ma prawo wiedzieć, jak sprawy między nimi stoją. Ta myśl ją otrzeźwiła i bardziej już opanowana poszła do tylnego ogrodu, gdzie Grace i Justin chętnie pijali poranną herbatę, by podzielić się z nimi wiadomością. — Cudownie! — wykrzyknęła Grace. — Jakaż to ulga musi być dla jego matki, dość już mieli strasznych przeżyć. Musimy go tu zaprosić, kiedy dojdzie do siebie. 426 — Tak, oczywiście — odparła Laura z całą godnością, fla jaką było ją stać. — Jego żona nie żyje — zauważył Justin. — Masz rację, mój drogi — potwierdziła Grace spokojnie. Justin odwrócił się do Laury ze słodkim uśmiechem na wciąż przystojnej twarzy. — Ha, powinnaś się za niego wydać, Lauro. Miły z niego chłopak, w sam raz dla ciebie. Wiesz, znałem jego tatę... Laura zarumieniła się i pod byle pretekstem uciekła. W korytarzu natknęła się na Lesliego Soamesa, który szedł zabawić państwa Carlisle'ów pogawędką. — Miałem nadzieję, Lauro, że zechcesz mi jutro towarzyszyć na wyścigach. Wciąż zmieszana, skinęła głową. — Dobrze. Kogo obchodzą wyścigi? „Paul żyje!" pomyślała triumfalnie, „a ja nigdy nie czułam w sobie tylu sił witalnych. To najlepszy dzień w moim życiu." Leslie pokręcił głową; jego zdaniem Laura była dość dziwna i niewiarygodnie roztrzepana. Ale czego się spodziewać w takim miejscu? Konfrontacja z Blackiem Bobem była dla Paula Mac-Namary torturą, jednakże wszyscy nalegali, by wziął w niej udział. Hardcastle sugerował wprawdzie, by poczekać na sędziego pokoju, który lada dzień miał przybyć do miasta, lecz porucznik Gooding zażądał przesłuchania wstępnego. — To nie jest sąd kapturowy w rodzaju tego, który urządzono w Bunya Creek. Musimy wyjaśnić tę sprawę, Jim, żeby znowu nie popełnić błędu. — Nie wierzysz MacNamarze? — zapytał z nadzieją Jim. Martwił się reakcją Robertsa, choć na razie szczęśliwym trafem nie było go w mieście. Jima nie cieszyła perspektywa przesłuchania Boyda Robertsa. — Naturalnie że mu wierzę, ale musimy zachować wszelkie reguły.—Porucznik spojrzał na sierżanta ciekawie. — O co ci chodzi? — Nie lubię, kiedy cywile się wtrącają. To sprawa policji, ja powinienem się nią zająć. 427 — Do diabla, tego człowieka trzeba trzymać pod strażą! Chcesz tam czuwać dzień i noc? Jego dowódca, kapitan Cope, także weźmie udział w przesłuchaniu, więc będzie ktoś, kto stanie po stronie oskarżonego. Nie zmusimy go siłą do przyznania się do winy, jak zapewne potraktowano tamtych dwóch biedaków. — Cope! — warknął Hardcastle gniewnie. — Gdyby trzymał swoich ludzi w ryzach, w ogóle by do tego nie doszło. — Za późno na takie żale — odparł Gooding. — Jeśli ktoś zasłużył na kopniaka w tyłek za wtrącanie się, to jest nim Boyd Roberts. — Nie możesz o nic go oskarżyć — zareplikował Jim. — Myślał, że robi dobrze. — Niech mnie diabli, jeśli tak myślał — rzekł Gooding z goryczą, wiedział jednak, że Hardcastle ma rację. Żaden sąd w tych stronach nie skazałby Robertsa za „zlikwidowanie" kilku czarnych. Czyż nie powtarzano powszechnie: „Dobry czarnuch to martwy czarnuch"? Nawet on sam po ataku czuł wrogość do Aborygenów, tak więc trudno mu było obwiniać tych, których najbliżsi stracili życie z rąk tubylców. Z drugiej strony kiedyś ta nienawiść musi się skończyć. Zastanawiał się, czy większość białych mieszkańców w ogóle będzie w stanie postrzegać czarnych jako istoty ludzkie, co udało się Paulowi MacNamarze po wędrówce w górach. Gooding ustalił, że przesłuchanie wstępne Blackiego Boba odbędzie się w powozowni Williama Wexforda, komisarza ziemskiego. Nie przewidziano udziału publiczności i porucznik kazał 0'Leary'emu wystawić przy bramach strażników, by nie wpuszczali intruzów, a eskorcie doprowadzić więźnia na miejsce nie wcześniej niż o dziesiątej rano, co Paulowi dawało okazję do porządnego odpoczynku. Tego wieczoru Paul stracił poczucie czasu. 0'Leary odprowadził go do domu Williama Wexforda, który bardzo ucieszył się na jego widok. — Niech się pan o nic nie martwi, panie MacNamara — powiedział Ó'Leary. — Rory i Hal oznajmili, że to oni powinni zawieźć dobrą wiadomość do Oberonu; wyruszają o świcie. Przypuszczam, że spotka ich królewskie powitanie. — Muszę skontaktować się z rodziną. 428 — Porucznik już się tym zajął — odparł 0'Leary z uśmiechem. — W tej chwili budzi telegrafistę. Może pan napisać do bliskich, kiedy będzie pan chciał. Wexford, człowiek uprzejmy, zaprosił sierżanta 0'Lea-ry'ego na szklaneczkę, lecz Irlandczyk znał swoje miejsce. — To strasznie miło z pana strony, sir, ale nie będę dłużej przeszkadzał. Muszę wracać. Dziwne, lecz ten znajomy irlandzki zwrot poprawił samopoczucie Paulowi, bo przypomniał mu matkę. „Strasznie miło" było jednym z jej ulubionych wyrażeń. Żałował, że teraz nie może z nią porozmawiać; dopóki nie dotrze do niej wiadomość, że Paul jest bezpieczny, Dolour będzie cierpiała, ponieważ ta najnowsza tragedia przypomni jej poprzednie. Mąż, synowa, a teraz syn stracili życie z rąk czarnych. — Biedna mama — westchnął. — Dobrze się czujesz? — zapytał William, wprowadzając go do ciepłego salonu. — Tak, dziękuję. Ale nie jestem w nastroju do przebywania w towarzystwie. — Kiedy i gdzie ostatnio coś takiego powiedział? A może to było przed wielu laty? Nie potrafił sobie przypomnieć. — Nie ma tu żadnego towarzystwa — zauważył William. — Wyglądasz, jakbyś wyszedł z tajfunu. — Coś w tym rodzaju. Tak się czuję. — Chcesz się położyć? Nie będę urażony. — Nie — odparł Paul z namysłem. — Cieszę się, że tu jesteś, Williamie. Muszę porozmawiać z kimś, kto stoi z boku. — Może więc nie jestem właściwą osobą — stwierdził William łagodnie. — Nie miałem okazji ci powiedzieć, jak fatalnie się czułem z powodu twojej żony. To ja zwróciłem waszą uwagę, twoją i twojego brata Johna, na Oberon. A kiedy to się stało z twoją żoną... Kochany chłopcze, czy kiedykolwiek mi wybaczysz? Dręczą mnie koszmarne wyrzuty sumienia. — Niepotrzebnie. Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę cygaro? — Ależ nie. — Wexford z pośpiechem podsunął mu pudełko. — Ja też zapalę. — Obciął końcówki i podał ogień Paulowi. 429 — Wiem wszystko o wyrzutach sumienia — rzekł Paul — i nie życzyłbym ci tej wiedzy, przyjacielu. Dzisiaj czuję się stary. Nie, przedwieczny. Żyłem wśród dzikich czarnych i jeszcze sobie tego nie poukładałem. — Tak, słyszałem część historii od żołnierza, którego Gooding przysłał do mnie z pytaniem, czy mógłbym ci udzielić gościny. Muszę przyznać, że sprawiłeś mi wielką przyjemność, wybierając mój dom. — Nie chciałem spotykać się z ludźmi, nie jestem jeszcze gotowy. Ci członkowie plemienia. Wiesz, to trudno wytłumaczyć. Czy uznasz mnie za szalonego, jeśli ci powiem, że za nimi tęsknię? Czułem się dotknięty, kiedy zostawili mnie samego z przewodnikiem. Nie zadali sobie trudu, żeby się pożegnać. William spojrzał na niego z zainteresowaniem. — Może nie rozumieją, że my też mamy uczucia. Nie ulega wątpliwości, żeśmy na razie ich nie okazali. — Całkiem możliwe—zgodził się Paul. — Ale na pewno zrozumieli, że szukam morderców żony. To zrozumieli. — Czy mógłbyś opowiedzieć mi o wszystkim od początku? A może proszę o zbyt wiele? — zapytał William ostrożnie. — Posiedzimy przy szklaneczce porto. — Spróbuję. Na razie zrelacjonowałem tylko gołe fakty, ale jest tego znacznie więcej. Słyszałeś kiedyś o mówiącym po angielsku tubylcu imieniem Wodoro? Wexford zastanawiał się przez chwilę. — Nie, chyba nie. — To mieszaniec — dodał Paul. William znowu pokręcił głową. — Nie. — Był pośrednikiem. Chociaż jest półkrwi Aborygenem, ma blizny inicjacyjne i perłę w lewym uchu. — Perłę? Pewnie pochodzi gdzieś z północy. — Trudno powiedzieć. Skórę ma jaśniejszą niż inni i zakrzywiony nos, u żadnego Aborygena nie widziałem takiego nosa. To prawdziwy oryginał. Jest po trzydziestce, ahumorzastyjakjeżozwierz. Wjednej chwili opowiada, jaka to ważna z niego persona, w następnej zachowuje się jak stuknięty. Nie żeby chciał wyrządzić mi krzywdę, ale tak się do mnie odnosił, jakbym był zesłaną na niego próbą, coś 430 w tym rodzaju. Potem się okazało, że ten młodszy był o wiele ważniejszy. — Kto? — Malliloora — odpowiedział Paul z roztargnieniem. —- I spotkałem prawdziwego wodza, czarownika, tak mi powiedzieli, który nazywa się Harrabura. — Boże kochany! — Powinieneś był go widzieć. Stary jak te cholerne góry, ale jego oczy! Czasami były całkiem białe, jakby u ślepca, kiedy indziej czarne, smoliście czarne. Dlatego chciałem o tym z tobą porozmawiać. Kiedy wysłano mnie do domu, miałem sen. Wydaje mi się, że to był sen. Stał koło mnie, gdy rozstawałem się z przewodnikiem na brzegu Fitzroy, i mówił do mnie o moim poczuciu winy. — W jakim języku? — W tym rzecz. Nie wiem. To musiał być sen. Powiedział, że widzi winę w moim sercu, że nie mogę zabrać jej do mojego Snu. Czy to ma sens? — Nie wiem. — William powtórnie napełnił swoją szklaneczkę. Paul ledwo tknął porto. Rozmawiali do późna w noc, zaintrygowani cywilizacją, której zrozumienie wykraczało poza ich zdolności pojmowania, obaj wszakże czuli się zaszczyceni, że pozwolono im choć pobieżnie ją poznać. Rano Paul ubrał się w rzeczy, które William zapobiegliwie mu przygotował, po czym dołączył do gospodarza w jadalni. Nic nie zjadł, napił się tylko kawy. — Nie dam dzisiaj rady — powiedział wreszcie. — Wiem, że to będzie trudne, Paul — odparł William — ale ten człowiek musi zdać rachunek ze swych czynów. Wybacz, że ci o tym przypominam, lecz brał udział w potwornej zbrodni, a ty jesteś oskarżycielem. Gooding już tu jest, przybył wcześnie rano. Nie będziesz obecny przy przesłuchaniu, możesz zostać w domu. Wezwą cię na koniec. Cosmo Newgate zażądał, by wpuszczono go na przesłuchanie, gdziekolwiek się będzie odbywać. Choć nie miał gazety, twierdził, że jako korespondent „Brisbane Couriera" ma do tego prawo. Wszyscy w mieście wiedzieli, że Mac-Namara wrócił do Rockhampton, powiadano jednak, że 431 przebywa w koszarach i nikogo nie chce widzieć. Pomimo iz Cosmo dzielił powszechną radość z faktu, że Paul zdołał wyjść cało z zasadzki, musiał poznać więcej szczegółów. Nagabywał Jima Hardcastle'a, który wszakże milczał jak grób. Kiedy zobaczył, jak eskorta wsadza skutego Blackiego Boba na konia, krzyknął zapalczywie: — Dokąd oni jadą? Na Boga, Hardcastle, jeśli g0 powiesicie przed przyjazdem sędziego pokoju, dopadnę was. Musimy przestrzegać prawa także wtedy, gdy jest winny. — Nie chcemy go powiesić. — Sierżant miał już dość natręta. — Postawiono mu następny zarzut. — Jaki? Czy to ma coś wspólnego z Paulem Mac-Namarą? — Tak — odparł Jim, po czym wyraźnie złagodniał. — Możesz jechać ze mną, jeśli chcesz. Prowadzę to śledztwo. Ja, a nie Gooding. Tak więc Cosmo znalazł się w powozowni, gdzie ustawiono ławki ogrodowe dla więźnia i sierżanta. Pozostali musieli stać. Wprowadzono Blackiego Boba, oszołomionego i skonsternowanego. Towarzyszył mu kapitan Cope w mundurze galowym, dla odmiany wyglądając bardzo elegancko. Jim Hardcastle zasiadł przy prowizorycznym stole z odwróconej skrzyni, położył na niej notatnik i splunął na kopiowy ołówek. Poza nim obecni byli William Wexford, który stał z tyłu, porucznik Gooding ze stosem papierów w dłoni oraz dwóch uzbrojonych żołnierzy, trzymających straż przy drzwiach. Paula MacNamary nie było. Cokolwiek tu się odbywa, pomyślał Cosmo, definitywnie nie jest legalne. Czuł, że powinien zgłosić sprzeciw, lecz ciekawość wzięła górę. — To nie jest sąd — zaczął Hardcastle. Skrzywił się, gdy Cosmo zaintonował: — Posłuchajcie, posłuchajcie. — Szeregowcu Blackie Bob, jesteście oskarżeni o zamordowanie pani Jeannie MacNamara oraz panny Clary Car-mody. Cosmo był niemal tak samo oszołomiony jak Blackie. Usiadł na zydlu do dojenia krów i zaczął robić notatki, podczas gdy więzień, potrząsając łańcuchami, krzyczał, że jest niewinny. 432 — Porucznik Gooding przedstawi zarzuty — ciągnął Hardcastle. Spojrzał na ????'?, który najwyraźniej wiedział, czego się spodziewać, bo jego opalona twarz pobladła z niepokoju. — Czy to według pana jest do przyjęcia, kapitanie? Bobby Cope z rezygnacją kiwnął głową, jakby poruszała się za pomocą bloku. To niewykluczone, pomyślał Cosmo ssąc ołówek. Słuchał jak w transie, podczas gdy Gooding odczytywał straszliwe oskarżenie. Krok po kroku, szczegół po szczególe przedstawiono poczynania czterech członków Tubylczej Policji Konnej. Spalenie domu Jocka McCanna, jazda do Oberonu, napaść na Clarę. — Skąd to wiecie? — krzyknął przerażony Blackie, nieświadom, że właśnie się zdradził. Gooding uniósł wzrok znad papierów. — Zerwałeś z Clary ubranie — powiedział. — To nie byłem ja! — wrzasnął Blackie. — Zrobili to inni! Ja byłem na dworze. Gooding czytał o gwałcie i wreszcie zamordowaniu kobiet. Cosmo poczuł nudności. Nic dziwnego, że MacNamara nie chciał tego słuchać. Kto jednak doniósł? Który? Pytanie to zadał kapitan Cope. — Kto wysunął te oskarżenia? Kto twierdzi, że to prawda? — Stan Hatbox. — Gooding popatrzył na Blackiego Boba. — Twój kumpel Stan. — Więc on też musi wisieć! — ryknął Blackie. — Nie może mu to ujść na sucho tylko dlatego, że był wtedy ranny, bo dostał dzidą! On też był z białymi kobietami. Jego przerażające słowa odbiły się echem w niewielkiej powozowni. Po raz kolejny kapitan Cope na głos wyraził to, o czym myślał Cosmo. — Ale sprawcy tej zbrodni zostali powieszeni. — Spojrzał na pochlipującego Blackiego i podjął próbę przywrócenia honoru swoim podwładnym. — Ilu jeszcze chcecie powiesić za to samo przestępstwo? Jim Hardcastle kiwał mechanicznie głową, pochylając się ku Cope'owi, jakby potrzebował jego pomocy w odzyskaniu równowagi. Jednakże porucznik Gooding przyjął wyzwanie. 28 Nad wielką rzeką 433 — To zupełnie inna kwestia — oznajmił stanowczo. — Celem tego przesłuchania jest wyjaśnienie okoliczności zbrodni. Jestem przekonany, że bez cienia wątpliwości poznaliśmy prawdę. Proponuję, by przyprowadzić teraz pana MacNamarę. Cosmo poczuł, jak ogarnia go napięcie. Eskorta więźnia zrobiła krok do przodu. Gooding nie zamierzał ryzykować. Sprawdzono, czy MacNamara ma broń, po czym pozwolono mu wejść z zalanego jaskrawym słońcem podwórza do mrocznej powozowni. Był świeżo ogolony, w czystym ubraniu. Nie patrząc na Blackiego, wkroczył chwiejnie do sali rozpraw tego prowizorycznego sądu. — Paul — łagodnie zwrócił się do niego Gooding — odczytałem więźniowi oświadczenie szeregowego Staną Hatboksa, które od ciebie otrzymałem. Czy bez składania przysięgi, na tym etapie niepotrzebnej, potwierdzasz, że zawiera ono prawdę? — Tak. — Gdzie jest Stan Hatbox? — Nie żyje. — Więc nie może dożyć zeznań! — krzyknął Cope. — MacNamara mści się na czarnych, jakichkolwiek czarnych! — Jak umarł Stan?—zapytał Blackie. —Powiedzcie mi. Paul wciąż nie był w stanie na niego spojrzeć. — Harrabura odebrał mu życie — odparł głucho, zwracając się tylko do Blackiego. — Harrabura z ludu Kutabura, który także przemówił do Charliego Penny'ego. Zostałeś tylko ty. Po tych słowach z wysiłkiem popatrzył na Blackiego, który siedział zgarbiony na ławce, z czapką zsuniętą na bakier. Paul podszedł i wyciągnął rękę do tej biednej istoty ludzkiej, zrodzonej z ignorancji i rzuconej w okrutny świat. — Czy tak to było? — zapytał. — Tak jak mówił Stan? — Tak — szepnął Blackie. — Tak to się odbyło. My naprawdę nie mieliśmy takiego zamiaru, jakoś tak to się wariacko potoczyło. — To było szaleństwo. — Paul czuł odrętwienie, nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Blackiemu nic nie mogło pomóc. Z wysiłkiem wyszedł na dwór, by przyłączyć się do 434 Williama Wexforda w bujnym tropikalnym ogrodzie.—Jestem chory od patrzenia na śmierć — mruknął. Cosmo był rozczarowany takim obrotem spraw. Ale czego właściwie się spodziewał? Że MacNamara będzie krzyczał i szalał? Że gołymi rękoma będzie chciał zabić więźnia? Pozostali mężczyźni podzielali jego uczucia. Zapadła cisza, jakby zaraz miał się rozpocząć drugi akt dramatu, jakby MacNamara miał się pojawić na scenie w roli szukającego zemsty męża. — Czy to wszystko? — zapytał policjant. — Na to wygląda — odparł Cosmo. Patrzył, jak wyprowadzają więźnia, i dziennikarz w nim przyznawał, że Paul pokazał im, iż istnieje jeszcze przyzwoitość w tej wojnie ras. Miał ochotę natychmiast z nim porozmawiać, lecz kroiła się ciekawsza historia, a Cosmo nie zamierzał jej stracić. Stał w milczeniu, podczas gdy decydowano, że Blackie Bob umieszczony zostanie w koszarach, a nie w areszcie. Tam mogliby go zaatakować inni więźniowie albo co gorsza, swą obecnością w środku miasta sprowokowałby rozruchy, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Jim Hardcastle w pojedynkę nie dałby rady zapanować nad tłumem gotowym do linczu. — Poruczniku, czy miałby pan ochotę zjeść ze mną lunch? — zaproponował Cosmo. — U mnie w domu. Mam świetną kucharkę. Gooding spojrzał na niego z namysłem, jakby zastanawiając się nad powodem zaproszenia, po czym zapytał: — Jako osoba urzędowa? — Niech pan to nazwie lunchem w interesach. — Rozumiem. Skoro teraz jest jasne, kto zabił kobiety z Oberonu, wnoszę, iż interesuje pana powieszenie dwóch niewinnych Aborygenów? — Tak. W historii Boyda Robertsa powstała wielka dziura. — Nie wie pan nawet połowy — odparł Gooding bez ogródek. — Mam parę spraw do załatwienia. Może spotkamy się o pierwszej? — Doskonale. W żadnym razie nie jest to warunek zaproszenia, poruczniku, ale czy to, co ma mi pan do powiedzenia, będę mógł opublikować? 435 Gooding wygładził nieskazitelny mundur i poprawił szable, ruszając w swoją drogę. — Ależ oczywiście! — zawołał przez ramię. — Bezwarunkowo tak. — Zapomniałem panu powiedzieć — rzekł Cosmo, wprowadzając porucznika do jadalni — że główny posiłek jadam w południe, wieczorem tylko coś przekąszam. Jestem za stary, żeby kłaść się z pełnym żołądkiem. — A ja się cieszę, że mogę odpocząć od wojskowej kuchni, więc proszę nie przepraszać. Przy wyśmienitym posiłku złożonym z zupy z curry, befsztyka, puddingu z nerek oraz słodkiego sosu Gooding przedstawił dziennikarzowi przyczyny, dla których jego oddział został zaatakowany przez czarnych. Wszystkie te informacje, wyjaśnił, uzyskał MacNamara od członków plemienia. — Byliśmy jak te barany — zakończył. — Weszliśmy prosto w pułapkę zastawioną przez Robertsa. — Chociaż zgadzam się, że Roberts swoim bandyckim zwyczajem napadł na czarnych i zabrał jeńców, to skąd właściwie miał wiedzieć, że ściągnie na wasze głowy gniew Aborygenów? — Gus, brygadzista z Oberonu, Niemiec, twierdzi, że Roberts wiedział o naszej ekspedycji. Słyszałem, jak rozmawiał z Tylerem Kempem. Według niego cała sprawa została starannie zaplanowana, żeby się pozbyć MacNamary, ponieważ Roberts chce odkupić Oberon i połączyć z farmą McCanna, a równocześnie zrobić z siebie bohatera. Nie czułem się zbyt dobrze i wtedy tego nie zrozumiałem. — Znając Robertsa, wcale w to nie wątpię, ale to tylko hipotezy. Nie ma żadnego dowodu. — W jego przypadku nigdy nie ma dowodów. Co zresztą niczego nie zmienia. On jest czysty, o nic nie można go oskarżyć, z wyjątkiem tego — dodał porucznik zapalczywie — że drań spowodował śmierć czterech moich ludzi! — Do publikacji!—narzekał Cosmo. — Byłoby inaczej, gdybym miał własną gazetę, Roberts mógłby mnie podać do sądu, ale piszę do „Brisbane Couriera". Rzucą się na powrót Paula MacNamary, bo wszystko wskazuje na to, że jego 436 rodzina jest na południu bardzo znana, ale odrzucą materiał o Robertsie. Został już okrzyczany następnym deputowanym z Rockhampton. To grząski teren, potrzebne są fakty, nie przypuszczenia. Nie da się go obciążyć śmiercią pańskich ludzi, to nie przejdzie. — Niech pan coś wymyśli — nalegał Gooding. — Musi pan. Czy są jacyś inni kandydaci? — Jest jeden — odparł ponuro Cosmo. — Niejaki kapitan Soames, były sekretarz gubernatora. — To wspaniale! Każdy jest lepszy od Robertsa, a ten znajdzie przychylne ucho tam, gdzie naprawdę się to Uczy. — Tak, ale kto będzie na niego głosował? — Wszyscy, kiedy skończymy rozgłaszać prawdę o Robertsie i jego przeklętych zbirach. Po posiłku Gooding poczuł się senny. W tym klimacie, szczególnie latem, sjesty wydawały się idealnym rozwiązaniem, porucznik jednak otrząsnął się i zaniechawszy drzemki, pojechał do Pięknego Widoku. Niewiele się spodziewał po rozmowie z George'em Petchem, pomocnikiem Robertsa, zawsze jednak istniała możliwość, że coś mu się wymknie. Przede wszystkim chciał zaskoczyć go informacją, że złapali niewłaściwych ludzi. Może dla Petcha to nie nowina, rozmyślał porucznik, warto jednak dać mu do zrozumienia, że prawda wyszła na jaw. Drzwi otworzyła pokojówka w źle dopasowanej czarnej sukni i opadającym koronkowym fartuszku na biodrach. — Tak? — Gdzie znajdę George'a Petcha? — George'a? — powtórzyła, z zainteresowaniem przyglądając się przystojnemu oficerowi. — Pan mi to powie. Nie mam pojęcia, gdzie może być, pewnie poszedł w tango. Wie pan — mrugnęła porozumiewawczo — jak kota nie ma, myszy harcują. — Kiedy spodziewacie się go z powrotem? — A kogo to obchodzi? Czy coś jeszcze mogę dla pana zrobić? — zapytała prowokująco. Porucznik cofnął się. — Nie, dziękuję. A kiedy wróci pan Roberts? — Jak wróci — odparła zimno. — On się nam nie opowiada. 437 Powrót Tylera do Brisbane był triumfalny, magiczny Roberts wynajął trzy najlepsze pokoje w hotelu Royaj Exchange z widokiem na rzekę i naprawdę używali życia. Amelia wyglądała wspaniale w nowych sukniach, Tyler z dumą pokazywał się w jej towarzystwie, chodził nawet chętnie na zakupy, Boyd zaś jak dawniej odgrywał rolę jowialnego gospodarza. Nic nie było dla nich zbyt dobre i Tylera bez reszty zauroczyło to, jak radosne i beztroskie może być życie, gdy pieniądze nie stanowią problemu. Dużo się śmiali, żartowali z siebie wzajemnie, na śniadanie ?? szampana — zwyczaj, który niegdyś Tyler uznałby za dekadencki, a który teraz, w kompanii tej urodziwej pary, okazał się cudowną zabawą. Nie miał nawet obiekcji, gdy Boyd zabrał go do swojego krawca. Zamawiając ubrania dla siebie, nalegał, by Tyler także sprawił sobie nową garderobę, w tym kosztowny strój wieczorowy. — Proszę wpisać to na mój rachunek — oznajmił wielkodusznie, machnięciem dłoni uciszając słabe protesty Tylera. — Ten dżentelmen niedługo zostanie moim zięciem. Mam nadzieję, że obsłużycie go dobrze. Krawcy zapewnili, że zrobią wszystko, co w ich mocy, i ku zdziwieniu Tylera podali im nawet herbatniki i sherry na srebrnej tacy. Na Boydzie wszakże nie zrobiło to większego wrażenia, wręcz przeciwnie, przyjął to jako należne mu honory. Odprawiwszy krawców, zwrócił się do Tylera: — Jesteś pewny, że mamy wszystko, co potrzeba? Pierwszego dnia Boyd nie tracił czasu. Znalezienie pras drukarskich okazało się trudne, jednakże Tyler już wcześniej słyszał o nowym dzienniku, który zbankrutował po kilku miesiącach z braku funduszy, zaprowadził więc Robertsa do Fortitude Valley, gdzie odkupili wyposażenie od wdzięcznego właściciela. — Kupuj — rzekł Boyd zniecierpliwiony, kiedy Tyler targował się o cenę papieru. — Bierzemy wszystko. Poślij do domu. A czego tu nie mają, musisz znaleźć. Czując się, jakby zdobył świat, Tyler sporządził szczegółową listę, na której uwzględnił też ołówki i notatniki. Kiedy miał pewność, że dostali najlepsze rzeczy, jakie są 438 dostępne na rynku, poszedł do redakcji „Brisbane Courie-ra", by złożyć rezygnację. Jego mentora zastąpił nowy redaktor naczelny, lecz nawet i to nie wzruszyło Tylera, z radości unosił się nad ziemią. — Mówiono mi — burknął naczelny — że przyśle pan jakiś artykuł, ale nie widziałem ani linijki. — Przepraszam -— odparł Tyler — byłem zbyt zajęty. Odzyskał notatki z podróży, jednakże praca za kilka funtów nie wydawała się warta wysiłku, skoro przygotowywał się do otwarcia własnej gazety. — Mamy nowego korespondenta w Rockhampton. Nazywa się Cosmo Newgate—powiedział naczelny.—Jaki on jest? — Cosmo? Jest w porządku. Zna się na robocie — rzekł Tyler. Stać go było na wielkoduszność, Cosmo pewnie potrzebował teraz pracy. — Newgate miał własną gazetę — dodał, czując lekkie zdenerwowanie, zaraz jednak odpędził niepokój. Przemaszerował przez redakcję, witając się ze starymi kumplami. Rozważał, czy nie zaprosić ich na przyjęcie zaręczynowe, które Boyd wydawał w hotelu, uznał jednak, że lepiej tego nie robić. Nie bawiliby się dobrze, doszedł do wniosku; w końcu przekonał siebie, iż w gruncie rzeczy wyświadcza im przysługę. Czuliby się nie na miejscu w tym eleganckim towarzystwie, zresztą żaden nie miał wieczorowego stroju. Przyjaciele Robertsa prowadzili wesołe życie, wielu z nich Tyler poznał wcześniej, a ponieważ fakt ten zrobił wrażenie na Amelii, nie próbował prostować, że to tylko przelotne znajomości zawarte na wyścigach i w salonach gry. W pewnym sensie dawało mu to drobną przewagę nad Boydem, jako że narzeczony córki mógł przedstawić go prawdziwej elicie towarzyskiej Brisbane, ludziom wywodzącym się z kręgów posiadaczy ziemskich, z których wielu zajmowało się polityką. Oni z kolei ciekawi byli człowieka, który — jak głosiła plotka — miał zająć miejsce Fowlera Maskeya, dlatego zaproszenia płynęły szerokim strumieniem i cała trójka znalazła się w wirze towarzyskich zobowiązań. Tylerowi udało się nawet wydębić zaproszenia na lunch w namiocie gubernatora na wyścigach. Amelia nie posiadała 439 się z podniecenia, nawet Boyd nie krył uznania, jak z niemałą satysfakcją zauważył Tyler. Czuł, że zarabia na swoje utrzymanie. Dzień wyścigów był słoneczny i wspaniały, idealna okazja, by damy pokazały się w najlepszych strojach spacerując majestatycznie po trawniku, podczas gdy z drugiej strony ozdobionego chorągiewkami ogrodzenia z liny przyglądało im się pospólstwo. Amelia miała na sobie kosztowną toaletę z grubego jedwabiu barwy rubinu, wy-kończoną czarną satyną. Obcisły stanik ukazywał jej figurę w kształcie klepsydry, a długa spódnica marszczona była obficie z tyłu. Stroju dopełniały czerwony czepek i takaż parasolka z falbankami. Tyler obawiał się, czyjej suknia nie jest zbyt krzykliwa, inne damy w namiocie ubrane były w bardziej pastelowe kolory, a całkiem liczna grupa w biel, ale Boyd nie podzielał jego zdania. Ze śmiechem mówił, że Amelia wygląda prześlicznie i że mógłby kupić konia wyścigowego za kwotę, jaką wydał na jej toaletę. Z drugiej strony, rozmyślał Tyler, pozostałe kobiety były starsze, a od młodych dziewcząt chyba oczekuje się, by ubarwiły imprezę. Pocieszony, poszedł postawić zakłady. Tego dnia dużo stracił i jego skromny kapitał znacznie stopniał, Tyler jednak przezornie wymknął się rano, by kupić pierścionek dla Amelii, bał się bowiem, że za wiele zostawi u bukmacherów. Był to śliczny mały rubin osadzony w złocie; Tyler przez cały dzień nosił go w kieszonce kamizelki myśląc, że dokonał doskonałego wyboru, ponieważ pierścionek idealnie pasował do sukni. W spokojnej chwili pomiędzy wyścigami zaprowadził Amelię w ustronne miejsce pod wysokimi drzewami gumowymi. — Nie mogę już dłużej czekać—powiedział.—Muszę ci go dzisiaj dać. Z welwetowego woreczka wyjął pierścionek i położył na otwartej dłoni. — Co to jest? — zapytała lekko poirytowana. — Niektórzy nazywają to pierścionkiem, kochanie. Zaręczynowym pierścionkiem. Dla Amelii od Tylera z wyrazami miłości. — Och, dziękuję. 440 Wsunął pierścionek na jej palec. — Podoba ci się? Pasuje do sukni. — Rzeczywiście — zgodziła się. Kiedy wyciągnęła dłoń, by go dokładnie obejrzeć, na serdecznym palcu Tyler zauważył ogromny ciemny szafir. W porównaniu z nim rubin wydawał się dość mizernym darem. — Na nic więcej nie było mnie stać — rzekł przepraszająco — ale towarzyszy temu wiele uczucia. — Nie powinieneś był wyrzucać pieniędzy w błoto — odparła. — Wybrałam już sobie pierścionek, śliczną obrączkę z brylantami. Uśmiechnął się do niej. — Kupię ci brylanty innym razem. To jest nasz pierścionek. — Ale z ciebie głuptas — skrzywiła się Amelia. — Boyd miał zapłacić, więc nic by nas to nie kosztowało. A teraz mi go nie kupi. — Nie chcę, żeby twój ojciec płacił za pierścionek zaręczynowy. — Dlaczego nie? — zapytała ostro. — Przynajmniej tyle może zrobić. Tyler pokręcił głową. — I tak robi dużo, nie wydaje ci się? — Dla mnie nie mógłby zrobić za wiele. — Z wyższością zadarła podbródek. — Wróćmy pod markizę, jestem zmęczona. Chciałabym usiąść. Tyler podążył za nią rozczarowany. Słońce chyliło się ku zachodowi, a Amelia nie wspomniała o pierścionku zaręczynowym. Jeśli Boyd go zauważył, to nie dał tego po sobie poznać. Tyler miał zepsuty dzień i był zły na oboje Robert-sów. Jako człowiek spostrzegawczy uświadomił sobie, że oto zobaczył kolejną wyrwę w tym idealnym stosunku ojciec — córka. Przypomniał sobie, że po jego powrocie z buszu Amelia była roztrzęsiona, i zastanawiał się, co było tego powodem. Za to w Brisbane wprost tryskała szczęściem, a przynajmniej takie sprawiała pozory. Ha, tryskała szczęściem, bo szastała pieniędzmi na prawo i lewo, poprawił się w myślach Tyler, na nią kierując swą irytację. Roberts miał swoje wady, trudno temu zaprzeczyć, lecz był troskliwym i szczodrym ojcem, o wiele bardziej szczodrym, niż będzie 441 Tyler jako jej mąż. Amelię rzeczywiście ponad miarę roz-pieszczono. Kiedy zostanie jego żoną, będzie musiała dorosnąć, nauczyć się, że w życiu jest coś więcej niż tylko zakupy. Miasto spowił mrok, gdy dorożka przy wtórze stukania końskich kopyt jechała Eagle Street. Rzeka była szeroką ciemną wstęgą, brzydką i samotną wieczorem, kiedy to życie przenosiło się kilka przecznic dalej, ku jasnym światłom Queen Street. Boyd był we wspaniałym nastroju, gawędził z Tylerem o spotkanych osobistościach, uważał bowiem, że ci ludzie są ważni dla jego kariery. — Gubernator nie jest taki zły, prawda? — Nie — odparł Tyler z roztargnieniem, niespokojnie spoglądając na Amelię, która siedziała zamknięta w sobie i milcząca. — Zamierza odwiedzić Rockhampton — powiedział Roberts. — Muszę zaplanować dla niego ciepłe powitanie. To niezmiernie mi pomoże, jeśli będę towarzyszył gubernatorowi. I zrobi wrażenie na miejscowych, co? — Bowen nie przyjedzie przed wyborami — burknął Tyler. — Nie miesza się do polityki. — Od kiedy to? — W każdym razie nie publicznie. Boyd klapnął go po kolanie. — Daj spokój, chłopcze, rozchmurz się. Straciłeś pieniądze, co? — Kilka funtów — przyznał Tyler. — A co tam, to tylko pieniądze. Miałem wspaniały dzień! Nie mogło pójść lepiej. Tobie tak, pomyślał Tyler kwaśno. Pieniądze robią pieniądze. Gdy znaleźli się we foyer hotelu, Amelia poszła prosto do swojego pokoju, a Boyd udał się do zatłoczonego baru, tak więc Tyler ruszył na poszukiwanie gazety. Na pierwszej stronie zamieszczono informację o powrocie Macalistera na stanowisko premiera po rozładowaniu kryzysu bankowego. Tyler już o tym słyszał, lecz z nawyku przeczytał artykuł uważnie. Sir John Manners-Sutton, kimkolwiek był, został mianowany gubernatorem stanu Wiktoria. We wstępniaku ostrze- 442 rgano, że więcej rozruchów pod hasłem „Chleb albo śmierć" może wybuchnąć w Brisbane, jeśli bezrobocie nie zostanie zahamowane. Niewykluczone, pomyślał Tyler, że Herbert za wcześnie podał się do dymisji. Uśmiechnął się cynicznie, gdy znalazł relację z katastrofy morskiej: to zawsze jest dobry materiał. S/s Cawarra zatonął koło Newcastle, zginęło sześćdziesiąt osób, a w zaledwie sześć dni później statek z emigrantami rozbił się w Cieśninie Bassa, tym razem jednak wszystkich pasażerów uratowano. Dziennikarze dotarli do rodziny emigrantów, która przybyła do Brisbane po swych tragicznych przejściach i dowiedziała się, że bliscy zginęli w katastrofie Cawarry. Jak można by to nazwać? zachodził w głowę Tyler. Wszyscy byli chyba katolikami. Łaska Boga czy karząca ręka Pana? Zauważył, że artykuł nie miał tytułu, zawierał po prostu relację z rozmów, i nie dziwił się redaktorowi. Zbyt to trudne. Z roztargnieniem odwrócił stronicę, wciąż zastanawiając się nad trzywyrazowym nagłówkiem, bo takie nadawało się wszystkim kolumnom wewnątrz numeru. Poddawszy się, przesunął wzrokiem po Uście od czytelnika, który narzekał na jakość wody dostarczanej z nowego zbiornika Enoggera Creek. — Cholera, nigdy nie można ich zadowolić — burknął do siebie. A potem jego oczy natrafiły na notkę z Rockhampton. „Uratowany posiadacz ziemski". Wyprostował się w fotelu, gniotąc gazetę przy próbach takiego jej poskładania, by wygodniej mu było czytać. „Pan MacNamara, ofiara okrutnej zasadzki zastawionej przez dzikich czarnych, którzy zamordowali czterech dzielnych żołnierzy, został odnaleziony w dobrym zdrowiu pomimo swych tragicznych przejść. Niedawno spadł na niego tragiczny cios, gdy jego żona i służąca zostały zamordowane przez Aborygenów, co jego bezpieczny powrót do domu czyni tym bardziej poruszającym. Pan MacNamara jest pasierbem znanego hodowcy bydła z Hunter Valley, pana Juana Rivadavii." Tyler potrząsnął gazetą. — I to wszystko? — zapytał głośno, nie zważając na spojrzenia ludzi przechodzących obok. — A gdzie reszta? To materiał na pierwszą stronicę, idioci! 443 Zaraz wszakże uświadomił sobie, że Cosmo Newgate musiał telegraficznie przesłać informację i odmówiono mu zgody na obciążenie kosztami przesłania w ten sam sposób całego artykułu, który zapewne przypłynie statkiem. Nie ulegało też wątpliwości, że majstrowano przy zwięzłym raporcie Newgate'a, a ostatnie zdanie dodano. Cosmo nie przejmowałby się ojczymem. Jeśli już, to dodałby jeszcze bardziej wzruszającą informację, że ojciec MacNamary zginął z ręki czarnych. Tyler odczuł ogromną ulgę na wieść, że MacNamara uszedł z życiem, lecz jak mu się to udało? I dlaczego znalazł się tak daleko od ich szlaku? Z frustracją odrzucił gazetę, przeklinając nowego naczelnego. A potem przypomniał sobie, jak sam pracował w gazecie. Czy dałby tę historię na pierwszą stronę? Rockhampton to tylko odległe miasteczko, a na północy i zachodzie zawsze są problemy z czarnymi. Queensland jest siedliskiem plemiennych niepokojów. Czyżby tak mocno zżył się z tymi okolicami? Irytowało go też, że autorowi notki nie przyszło nawet na myśl, by wspomnieć, iż on, Tyler Kemp, dziennikarz przez wiele lat związany z „Brisbane Courierem" — tą samą gazetą, w której informacja się ukazała! — znajdował się pośród tych, którzy wpadli w zasadzkę. Mało brakowało, a zginąłby od przeklętej dzidy! Wygląda na to, że nie zasługiwał nawet na jedno zdanie. Chryste, pomyślał, jak umarłeś, to już na całego. Pamiętał, ile razy odmawiał wykorzystania komentarzy wygłaszanych przez polityków, którzy stracili fotele w parlamencie. „Nikt nie jest bardziej martwy od martwego polityka", mawiał w tamtych czasach. Teraz przekonał się, że koledzy nie tracili czasu, by jego samego pogrzebać. Powinien pójść powiedzieć Boydowi o MacNamarze, ale nie był w nastroju. Polecił portierowi, by przyniósł mu podwójną whisky, i siedział we foyer, rozmyślając o krótkiej notce. Próbował odgadnąć, co napisał Cosmo, a które wersy wyszły spod ołówka cenzora. „Dzielni żołnierze"? Wszyscy wzięli nogi za pas, by ratować skórę, także on sam i porucznik Gooding. Tylko MacNamara tam został, jak idiota prosząc się o dzidę, a mimo to wyszedł z opresji nietknięty. W jaki sposób? Cóż to za cholernie dobry materiał, a on, Tyler, siedzi na tyłku i udaje dżentelmena w Brisbane. Jeśli 444 Cosmo opisze tę historię ze szczegółami, od początku do końca, to niewykluczone, że artykuł ukaże się w gazetach w całym kraju. A przecież mógłby to zrobić Tyler! Rozpaczliwie tęsknił za swoją pierwszą miłością, dziennikarstwem. Czuł się bardzo samotny. To Boyd do niego przyszedł. — Co powiesz na partię bilardu przed kolacją? — MacNamara uciekł — odparł Tyler. — Wiem, czytałem gazetę. Masz ochotę zagrać? — Byłem z nim. Czy to cię nie interesuje? — A niby dlaczego? Byliście głupcami, w ogóle podejmując tę wyprawę. — Czyżby? — Tyler uniósł brwi. — Więc wyjaśnij mi, czemu my byliśmy głupcami, a ty i George nie? — Bo ja wiedziałem, co robię — warknął Boyd. — Co właściwie zrobiliście? Nie opowiedziałeś mi całej historii. — Chcesz, żebym powiedział ci wszystko, krok po kroku? — Czemu nie? Pora tak samo dobra jak każda inna. Chciałbym się dowiedzieć, jak trzem ludziom udało się odnieść sukces, podczas gdy dziewięciu poniosło klęskę. — My nie poszliśmy tam, powiewając chorągwiami, mieliśmy więcej rozumu. Nastawienie Boyda irytowało Tylera, zaryzykował więc następną uwagę. Wciąż niepokoiło go to, co usłyszał od Gusa. — Wcale nie byliście tacy sprytni — rzucił szyderczo, starając się sprowokować Boyda, który podchmielony chwiał się trochę na nogach. — Wiedziałeś, że w razie rozruchów Gooding i jego ludzie będą blisko. — Nie byli mi potrzebni — odrzekł Roberts chełpliwie. — Tobie rzeczywiście się przydali, no nie? Tyler podążył za nim do sali bilardowej, ponieważ nie miał pojęcia, co innego powinien zrobić. Nieprzyjemne uczucie w żołądku mówiło mu, że Gus ma rację. Roberts nie zaprzeczył, że wiedział o obecności żołnierzy w Oberonie, co oznaczało, iż zdawał sobie też sprawę, dlaczego oddział się tam zjawił. Nie mogąc się powstrzymać, złapał Boyda za ramię. 445 — Wiedziałeś, że byliśmy w Oberonie! — krzyknął. — Nie wiedziałem, że ty tam byłeś. — Boyd wzruszył ramionami. — A poza tym, co z tego? — Ano to, że rozpada się w pył twoja wymówka, dlaczego ominąłeś Oberon. No bo czemu nie oddałeś jeńców w ręce żołnierzy, skoro byli na miejscu? — To nie twój cholerny interes! — warknął Boyd odpychając Tylera, który odwrócił się na pięcie i pobiegł w kierunku wyjścia. We foyer dołączył do niego niewysoki krępy mężczyzna. — Wybiera się pan na spacer, panie Kemp? — To był Fretka, jego informator. — Myślałem, że tu pana znajdę. — A, dzień dobry, Fretka. Dlaczego mnie szukasz? — Z różnych powodów, proszę pana. Z różnych. — Ja już nie pracuję w „Brisbane Courierze". — Wiem. — Fretka wyszedł z nim na ulicę. — Tak sobie pomyślałem, że o czymś panu powiem. Za darmo. — Co to takiego?—Zimna mgła unosząca się znad rzeki sprawiła, że Tyler zadrżał z niepokoju. — Dotyczy pańskiego kumpla. — Kogo? Robertsa? — Tego samego. Gazety mają informację, że on wcale nie jest bohaterem. Powiesili nie tych facetów za morderstwa. — Roberts ich nie powiesił. — Sądząc z tego, co mówią, to tak jakby sam to zrobił. Ktoś chce mu się przysłużyć. — Fretka hałaśliwie wydmuchał nos i podniósł kołnierz. — Nie cierpię tych lodowatych nocy. To za wielki wstrząs dla organizmu po upalnych dniach. — Skąd wiadomo, że złapał nie tych, co to zrobili? — Bo znaleziono prawdziwych sprawców. Mają ich zeznania. Mordercami byli ludzie z Tubylczej Policji Konnej, która panu tak się nie podobała. Miał pan rację, panie Kemp. Powiedziałem kumplom: „Pan Kemp nigdy ich nie lubił." — Chryste — jęknął Tyler. — Tak, też tak sobie pomyślałem. — Fretka pokiwał głową. — Jeśli pański przyjaciel chce dostać się do parlamentu, ta historia mu się nie przysłuży. Więc wykombinowałem sobie, że jeszcze jest czas, żeby pan poszedł do „Couriera" 446 i trochę rzecz rozwodnił. Podał do wiadomości publicznej jego punkt widzenia, nim stanie się za wielka szkoda. Tyler stał, zastanawiając się nad słowami Fretki. Siłą przyzwyczajenia wygrzebał z kieszeni pięć szylingów i wręczył informatorowi. — Nie — zaoponował Fretka — mówiłem, że tę informację ja funduję. — W porządku, ale postaw sobie kielicha. — W takim razie wypiję za pana zdrowie. — I Fretka zniknął za rogiem. To możliwe, myślał Tyler. Powinien iść do redakcji i zobaczyć, co przygotowują do druku. Mógłby opublikować oświadczenie w imieniu Boyda. W końcu to nie on przecież powiesił tych czarnych. Ale do diabła, kim oni byli, ci jeńcy, których przyprowadził Boyd? Tyler mógłby nawet zagrozić naczelnemu procesem o zniesławienie. To by sprawę załatwiło. Z drugiej strony Fretka rzadko się mylił; nawet czterowersowa informacja o tych faktach spowodowałaby katastrofę. W takim razie dlaczego on dalej tu stoi? Była środa, w piątek odpływali do Rockhampton, a na czwartkowy wieczór Boyd zorganizował przyjęcie, na które zaprosił kilku przyjaciół, by wspólnie uczcić zaręczyny córki z Tylerem. Uczcić? Boże! Skoro ojciec Amelii w najlepszym razie zostanie wystawiony na pośmiewisko? I była jeszcze ta chwila, gdy Fretka niewłaściwie zrozumiał powody, dla których Tylerowi wyrwało się z ust imię Pana. Ze smutkiem zadawał sobie pytanie, co też stało się z jego wielkim planem przeprowadzenia śledztwa na temat Tubylczej Policji Konnej? Sam pozwolił się zepchnąć na boczny tor i przegapił materiał, który powinien był napisać. Nie poszedł do redakcji, wrócił do hotelu. Dlaczego? pytał siebie. Bo nie chciał się w to angażować. Naraziłby na szwank swą dziennikarską reputację, gdyby wkroczył do redakcji z czapką w dłoni, próbując poznać historię, która toczyła się tuż pod jego nosem. To wszystko zdarzyło się za blisko. Boyd będzie musiał sam wypić piwo, którego nawarzył. * 447 Tego wieczora kolacja przebiegła dość dobrze. Amelia przebrała się w wyciętą głęboko suknię z różowej satyny, połyskującą od kryształowych paciorków, lecz dalej się dąsała i flirtowała z każdym dżentelmenem, którego Boyd zaprosił do ich stolika. Boyd był we wspaniałym nastroju, zamawiał szampana, płacił pianiście, by ten zagrał jego ulubione melodie, i z wyszukaną grzecznością czarował damy. Ta oszałamiająca para przyciągała uwagę wszystkich obecnych w sali, wraz z upływem wieczoru dostawiano wiec stoły, by zrobić miejsce dla pięknych pań i towarzyszących im kawalerów, pragnących dobrze się zabawić. Tyler sporo wypił, dzięki czemu rano miał wymówkę, by późno zejść na śniadanie. Amelia i Boyd siedzieli sami przy stole nakrytym białym adamaszkiem. Kiedy wszedł, Amelia żałośnie ucieszyła się na jego widok. Jej twarz na tle smolistych loków wydawała się biała jak suknia z hinduskiego muślinu. Tyler zapragnął zaprowadzić ją do swego pokoju, gdzie byłaby bezpieczna, lecz to nie wchodziło w grę. Boyd rzucił w niego gazetą. — Widziałeś to? — Co? — Tyler podniósł gazetę z dywanu. Zauważył, że po raz pierwszy ten dandys Boyd wygląda na swój wiek: włosy miał jakby przerzedzone, skórę żółtą od blak-nącej opalenizny, usta zaciśnięte pod przystrzyżonym wąsem. — Strona trzecia — oznajmił i Tyler hałaśliwie rozłożył gazetę. Nagłówek głosił: „Powieszono niewinnych ludzi", pod nim zaś znajdował się zajmujący ćwierć strony artykuł. — Dobry Boże — rzekł Tyler z udanym zdziwieniem, po czym przyciągnął sobie krzesło. Treść artykułu go nie zaskoczyła. W połowie kolumny pojawiło się nazwisko Robertsa. — Nazywają mojego ojca górnikiem — wykrztusiła Amelia przez łzy, Tyler zaś czytał dalej: „Pan Boyd Roberts, górnik z ambicjami parlamentarnymi, zdobył powszechne uznanie, kiedy oddał w ręce prawa morderców, teraz wszakże ustalono ponad wszelką wątpliwość, że to pan Paul MacNamara, narażając przy tym 448 życie, odkrył prawdę. Zarzut morderstwa postawiono policjantowi tubylczemu znanemu jako Blackie Bob." Było tego więcej, napisanego w nie najlepszym stylu, podane przez Newgate'a fakty zamieniono w marną prozę. Zamieszczony obok artykuł zatytułowany „Mąż mszczący śmierć żony" dopełniał całości. Na następnej stronie przedrukowano opis zasadzki. Tym razem wspomniano porucznika Goodinga, lecz Tylera Kempa nie. Westchnął. — Pozwę tych drani! — ryknął Boyd. — Na jakiej podstawie? — zapytał Tyler z troską w głosie. — Nic nie masz. Piszą tylko, że popełniłeś błąd. To nie jest przestępstwo. — Nie popełniłem błędu! — krzyknął Boyd. — Nie popełnili go też ci, którzy tych ludzi uznali za winnych. MacNamara kłamie. Czy nikt tego nie widzi? Czy ty tego nie widzisz? — Dlaczego miałby kłamać? — zdziwił się Tyler. — Bo mnie nienawidzi. To drobny oszust, słaby jak dziecko. Złożyłem mu ofertę na jego farmę, mógłbym wtedy obie połączyć w ładny kawałek ziemi. Ale nie, on odmówił. Przeklęty pies ogrodnika. — MacNamara — odezwała się Amelia zdumiona, zupełnie bez związku z rozmową. — To ten, do którego Laura miała słabość. Tylerowi przypomniały się jakieś mgliste plotki, zasłyszane na farmie, jakoby Boyd oskarżył MacNamarę w obecności członków pościgu, że ma dziewczynę w mieście, w tym samym jednak momencie Boyd zaatakował córkę: — Zamknij się, nie mów nic o Laurze! Wyrzuciłaś ją z domu, prawda? Jak tylko odwróciłem się plecami, pozbyłaś się jej, ty wstrętny bachorze. Przejrzałem na oczy, znam już te twoje sztuczki! Na Boga, tym razem zrobiłaś to o raz za dużo! Amelia z płaczem wybiegła z pokoju, a skonfundowany Tyler próbował ułagodzić Boyda. — Spokojnie, to jednodniowa rewelacja. Nie wyżywaj się na Amelii. — Pilnuj swojego cholernego nosa! Sam się przekonasz! To intrygantka pierwszej wody! Tylko taki jesteś głupek, że tego nie dostrzegasz. Znajdź mi prawnika, jeśli nie potrafisz tej sprawy załatwić. Porachuję się z tą przeklętą gazetą! 29 Nad wielką rzeką 449 — Z nikim się nie porachujesz — odparł Tyler stanowczo. — Zignorujesz ich. Jeśli wystąpisz przeciwko nim, możesz mi wierzyć, Boyd, dasz im okazję, żeby dalej o tym pisali, a wtedy więcej ludzi będzie o tym czytało. Zostaw to w spokoju, nie stwarzaj im okazji. — Jesteś pewien? — Oczywiście. Trzymaj się swojego zdania. Nie musisz im odpowiadać. — To prawda. I mam po swojej stronie wszystkich z Bunya Creek. Nigdy nie przyznają głośno, że powiesili niewłaściwych ludzi. Tyler martwił się. Co powiedział mu Gus? Słuchaj głową, nie uszami. To znowu miało miejsce. W głosie Robertsa pobrzmiewał ton, jakby wiedział, że nie złapali prawdziwych sprawców. — Chryste — mruknął do siebie, biegnąc po schodach do pokoju Amelii, by ją pocieszyć, powiedzieć, że nie powinna się przejmować, że Boyd wyładował się na niej, bo jest mu najbliższa, w rodzinach tak to bywa. Objął ją, mocno przytulił. — Nie martw się — rzekł łagodnie — to tylko burza w szklance wody. — Mam nadzieję — szlochała wtulając się w niego. — Kochasz mnie, Tylerze, prawda? Przepraszam z powodu pierścionka. Zachowałam się niegrzecznie. Jest naprawdę piękny. W czterech ścianach pokoju hotelowego Tyler odnalazł Amelię, za którą tęsknił. Teraz się z nim nie drażniła, potrzebowała go. W szerokim miękkim łożu była z nim zmysłowa kobieta, na którą cały czas czekał. Trzymała go mocno, jakby w obawie, że on też odwróci się od niej, i pod puchową kołdrą byli jak dwoje osieroconych dzieci. Tyler kochał się z Amelią, cudownie słodką i delikatną, przyrzekając, że nigdy jej nie zostawi. Ogarnęła go wielka radość, bo nie opierała się, lecz namiętnie odwzajemniała jego pieszczoty. 450 ROZDZIAŁ CZTERNASTY — Nie wiem, czemu tak narzekasz — dziwiła się Poll. — Opatrzyłam ci stopę, a wcale nie musiałam tego robić. — Nie musiałaś mi też w nią strzelać, do diabła—warknął George. — I wcale jej nie opatrzyłaś. Potrzebuję lekarza. Poll westchnęła, poprawiając polana na ognisku. — Gdybym nie wyjęła ci pocisku, wdałaby się gangrena i zostałbyś bez tej swojej sakramenckiej stopy. Więc zamknij buzię. George był przykuty łańcuchami za rękę i nogę do drzewa, w bezpiecznej odległości od Poll. Na początku strasznie krzyczał, ale szybko się uciszył, kiedy ostrzegła go, że jak dalej będzie tak hałasował, ograniczy mu rację wody. A poza tym tutaj i tak nikt go nie usłyszy, chyba że przypadkiem. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, obsypując obóz złotymi cętkami. Poll wrzuciła na patelnię bekon, uśmiechając się pod nosem. Nic nie da się porównać z zapachem smażonego bekonu, kiedy człowiek jest głodny, a George nie jadł od dwóch dni i zaczynał słabnąć. Wbiła dwa jajka do bekonu, stojąc twarzą do więźnia, by dobrze widział każdy jej ruch. I cierpiał. Kiedy jajka były usmażone, odstawiła patelnię i nadziała chleb na patyk, by go opiec nad ogniem. — Musisz mi dać coś do zjedzenia! — wrzasnął George. — Jestem chory. Umrę tutaj. — Nie umrzesz. W każdym razie nie od razu. Powiadają, że śmierć głodowa jest okropna. — Na Boga, gliny zajmą się tobą. — Powiedz mi o Tomie Daviesie, a dam ci to żarcie. — Nie znam żadnego Toma Daviesa. Poll przykucnęła i zabrała się do jedzenia, głośno gryząc chrupki bekon. — Mam nadzieję, że się mylisz — powiedziała między jednym kęsem a drugim — albo zostaniesz tu, aż dobiorą się do ciebie psy dingo. Dwa dni później zaczął się łamać, gotów do poddania. Poll była pod wrażeniem: twardy z niego człowiek, bez 451 dwóch zdań. Poprzedniego dnia zdołał jakimś cudem przy-pomnieć sobie Toma Daviesa. — Taka, pamiętam go teraz — oznajmił. — Ale on nie żyje. — Tak sobie myślałam — odparła Poll bez emocji. — Jak umarł? Wysłuchała cierpliwie bajeczki o wypadku, którego nie zgłosił na policji, oraz o tym, że zupełnie wyleciało mu z głowy, gdzie pochowali ciało. — Kto? — Jego kumple. Nie pamiętam, cholera, jak się nazywali. — Ale oni też pracowali u Robertsa. — Tak. Dlaczego jego o to nie zapytasz? Nie mam pojęcia, czemu akurat mnie się czepiasz. Daj mi trochę chleba. Dzisiaj wszakże jego wytrzymałość się wyczerpała. Szarpał łańcuchem jak wielka małpa. — Zawieź mnie do domu, to ci powiem, co się wydarzyło. — Jasne. — Dobra, w takim razie zawieź mnie do gliniarzy. Powiem im. — Pewnie, a mnie kaktus na dłoni wyrośnie. Zostawiła go i poszła do strumienia, z rozmysłem się nie śpiesząc. W chłodnej krystalicznej wodzie szukała małych słodkowodnych langust. Po powrocie postawiła George'owi ultimatum. — Nie zostało mi wiele czasu, rano muszę jechać. Bardzo mi przykro, że mi nie pomogłeś, bo teraz ja nie mogę pomóc tobie. Będziesz musiał tu zostać. Zaczął znowu krzyczeć, obrzucając ją każdym plugawym wyzwiskiem, jakie przyszło mu na myśl, ale Poll wszystkie znała. W końcu się poddał. — Davies został zastrzelony. — Kto to zrobił? — Nie pamiętam. Roberts wydał rozkaz. — Dlaczego? — Z powodu drobiazgu. Davies działał Robertsowi na nerwy, za wiele gadał. 452 — Chodzi o to, że za wiele wiedział? — Tak, kłapał dziobem o czymś, co się wydarzyło w buszu, obiecał, że nikomu o tym nie powie, i chciał, żeby zapłacić i dodać drobną premię za to, że będzie trzymał język za zębami. — Nigdy tego nie potrafił — zauważyła Poll. — Właśnie, szef też o tym wiedział i dlatego musiał go załatwić. — Jak psa. — No, z szefem nie można zadzierać. Na Chrystusa, jak się dowie, że ci o tym mówiłem, ja będę następny. — Gdzieście go pochowali? — A co to za różnica? — Gdzieście go pochowali? — W rzece. — Banda łajdaków! — warknęła Poll. Z worka wyjęła notatnik i ołówek, w które zaopatrzyła się na tę okazję, później usiadła, by spisać zeznanie George'a niewprawnym pismem. — Kto go zastrzelił? — zapytała ponownie, on jednak dalej upierał się, że nie wie. Kłamał, Poll dobrze o tym wiedziała, napisała więc, że Toma zastrzelił George Petch z rozkazu Boyda Robertsa w posiadłości zwanej Piękny Widok. Doszła do wniosku, że George był oczywistym wykonawcą brudnej roboty, po co więc martwić się tą drobną nieścisłością. Skończywszy pracę, podsunęła mu notatnik. — Teraz to podpisz. — A potem mnie uwolnisz? — Jasne. Mam to, o co mi chodziło. — Nie wierzę ci. — Nie masz innego wyjścia. Zobaczyła, jak w jego zielonych oczach zapala się chytry płomień. Złapał ołówek i nagryzmolił swoje nazwisko na dole stronicy. — A teraz mnie puść—powiedział, oddając jej notatnik. — Nie tak szybko — odparła. — Pewnie jesteś głodny. Odkroiła grubą pajdę chleba i kilka żółtawych plastrów wędzonej szynki. George jadł żarłocznie, podczas gdy ona siodłała konia. 453 — Gdzie się wybierasz? — Do miasta. — Obiecałaś, że mnie puścisz, ty suko! — Racja. Tak jak wy daliście biednemu Tomowi pieniądze i pozwoliliście mu myśleć, że może odejść. Też go okłamaliście, no nie? — Chyba mnie tu nie zostawisz? — przeraził się. Poll nalała wody do butelki i rzuciła mu pod nogi. — Nie, wrócę. Masz więcej szans, niż daliście biednemu Tomowi. Kiedy odjeżdżała, prowadząc ze sobą Stokera, słyszała jego krzyki, ale teraz nie było ważne, czy zwrócą czyjąś uwagę. Sierżant Hardcastle, wróciwszy na posterunek z lunchu, zobaczył Poll siedzącą na schodach. — Niech pan to przeczyta — powiedziała. — Nie piszę zbyt dobrze, za to prawdę dobrze widać. Przestudiował nagryzmoloną kulfonami notatkę. — George Petch. Czy on to podpisał? Pokiwała głową. — Teraz może go pan aresztować i tego Boyda Robertsa też. — Nie mogę aresztować ludzi, bo ty tak mówisz — odparł sierżant wymijająco. — To nie ja tak mówię, tylko on, George Petch. Zastrzelili mojego Toma i wrzucili ciało do rzeki. — Jak ci się udało zmusić Petcha, żeby ci to powiedział? — To nie było trudne. Pan zaaresztuje Robertsa, a potem sprowadzimy tu Petcha. — Nie mów mi, co mam robić — warknął policjant. —Po pierwsze Robertsa nie ma w mieście, a po drugie jeśli to oświadczenie zostało podpisane pod przymusem, to nie jest warte papieru, na którym je napisano. Zostaw to mnie, zobaczę, co da się zrobić. — O nie. — Poll wyrwała mu notatnik. — To jest moje, sama się tym zajmę. Teraz lepiej jedźmy po George'a Petcha. — Teraz to jestem zajęty, porozmawiam z nim później. — Cholera, teraz pan z nim pogada! — wrzasnęła Poll, powodując niejakie zamieszanie na ulicy. — Jest pan stróżem 454 prawa, do diabła! Ma pan natychmiast tu go sprowadzić! On czeka na pana. — Gdzie? — Niech pan wsiada na mojego konia, zaprowadzę pana. — Proszę posłuchać, pani Davies, pojadę, kiedy będę gotowy. Już mówiłem, jestem zajęty. Niech pani wróci o czwartej. Poll wzruszyła ramionami. Nie zaszkodzi, jak George poczeka kilka godzin dłużej. Temu gliniarzowi też nie ufała, postanowiła więc nie ruszać się ze schodów. Nie da odprawić się z kwitkiem. Było dobrze po piątej, kiedy Poll zaprowadziła rozgniewanego policjanta do swojego obozu. George spał. — Przykułaś go łańcuchami! — krzyknął Hardcastle. — Oczywiście. A co, miałam pozwolić mu uciec? Zaraz jednak zaalarmowana zeskoczyła z konia. — Coś z nim nie w porządku. Jezusie Nazarejski, on jest martwy! Hardcastle podążył za nią. — Zabiłaś go! Poll uklękła, badając martwe ciało. — Nie, to nie ja, przyjacielu, tylko pan. Gdyby od razu pojechał pan ze mną, dalej by żył. Ukąsił go wąż. Niech pan patrzy na jego nogę! — Wskazała napuchniętą siną skórę na łydce i opaskę, którą George zrobił z podartej koszuli. — Jeszcze ciepły. Godzina wcześniej, a mógł go pan uratować. A to pech, nie? Cosmo zacierał ręce, gdy robotnicy ustawiali nowe prasy drukarskie. Chodził koło nich i powtarzał, żeby uważali, dziękował, że dostarczyli jego cenny ładunek prosto z nabrzeża, wreszcie posłał uśmiechniętego Adama, swojego pomocnika, po jakieś czyste szmaty, żeby usunąć najmniejsze drobinki pyłu z jego skarbu. — Jutro drukujemy gazetę — piał z zachwytu Cosmo. — Mam tyle świetnych artykułów, sam nie wiem, od czego zacząć. — Post albo obżarstwo — roześmiał się Adam. 455 — Możesz to powtórzyć, chłopcze. Będziemy musieli ostro zabrać się do roboty, może nawet wydamy numer specjalny, choć jeszcze nie wiem. Muszę przyjrzeć się priorytetom. Te prasy są lepsze od starych, bardziej nowoczesne, więc będę ci musiał wytłumaczyć, jak je obsługiwać. — Moglibyśmy przyjąć pomocnika—powiedział Adam wkładając fartuch. — Mówił pan, że zatrudnimy gońca, a ja zajmę się tylko obsługą pras. — To prawda — potwierdził Cosmo. — Będę musiał kogoś znaleźć. Tymczasem, Adamie, marnujemy czas. Zmieszaj trochę tuszu. Nacisnął na głowę zielony daszek i pośpieszył do biura. Postanowił, że zacznie od wyborów. Z westchnieniem ulgi napisał oświadczenie, w którym wycofywał swoją kandydaturę i deklarował poparcie dla kapitana Lesliego Soamesa. — Stara dobra Grace — mruknął z radością. Rodzina Carlisle'ów była w mieście. Synowie z żonami zatrzymali się w hotelu Golden Nugget, ale Justin, Grace i Laura Maskey zamieszkali w domu na Quay Street. Cosmo umieścił notatkę, że Justin Carlisle zakupił ten dom — dla miejscowych była to ciekawa informacja. Leslie Soames bardzo chciał się z nim spotkać, Cosmo wszakże tego dnia nie mógł poświęcić mu czasu. Gdy tylko znajdzie wolną chwilę, pomoże temu dżentelmenowi załatwić niezbędne dla kandydata formalności i zebrać wymaganą liczbę podpisów. Bardziej interesujące były dwa następne artykuły, rezultat wywiadów z MacNamarą i Goodingiem. Cosmo żywił nadzieję, że Boyd Roberts jest wciąż w Brisbane i może przeczytać o tym, jak rozpada się jego reputacja bohatera. Mając obecnie mnóstwo miejsca do dyspozycji, Cosmo postanowił przedstawić udział Robertsa w pojmaniu i powieszeniu dwóch niewinnych ludzi jako zachowanie nieodpowiedzialne, aroganckie i zupełnie nie licujące z aspiracjami człowieka, którego obywatele mają obdarzyć zaufaniem. Cosmo zachichotał. Na taką gratkę warto było czekać. Historia Blackiego Boba i jego zmarłych, przez nikogo nie opłakiwanych kolegów była prawdziwą sensacją, lecz i cudownie łączyła się z sądem kapturowym oraz egzekucją. 456 Nic już nie można było poradzić, Cosmo doskonale o tym wiedział, ponieważ ludzie, którzy brali w tym udział, będą twierdzić, iż działali w dobrej wierze, a śmierć tych dwóch biedaków pójdzie szybko w zapomnienie, z drugiej zaś strony wydarzenia te stanowiły twardą nauczkę dla wszystkich zainteresowanych. Późnym popołudniem, kiedy z klejem i linijką w ręce biedził się nad rozmieszczeniem nowych ogłoszeń, które zdobył w czasie tygodni przymusowego leniuchowania, Cosmo przypomniał sobie o policyjnym raporcie i wysłał Adama, żeby poszukał Jima Hardcastle'a i dowiedział się o ostatnich wydarzeniach. Ten dział cieszył się wielką popularnością wśród czytelników. Adam wrócił z kilkoma notatkami nagryzmolonymi w zeszycie: poganiacze bydła ukradli z farmy Greenbank pięćdziesiąt wołów; w zakładach mięsnych wybuchła bójka i garbarz Joseph Leighton odniósł poważne rany; aresztowano kasjera bankowego za kradzież dziesięciu szylingów. Cosmo zaznaczył też inne wiadomości: spłoszony koń dokonał spustoszeń w nowo założonych ogrodach, u rzeźnika ukradziono połeć wołowiny. Wreszcie doszedł do ostatniej pozycji. Pan George Petch zmarł ukąszony przez węża. — George Petch? — Cosmo popatrzył na Adama. — Czy to nie ten pomocnik Robertsa? — Nie wiem, Jim tylko to mi powiedział. Ukąsił go wąż i umarł. Cosmo nie miał czasu, żeby dłużej się tym zajmować. Przeszedł go jednak dreszcz. Wszyscy obawiali się jadowitych wężów, w okolicach Rockhampton aż się od nich roiło. Powinien znaleźć eksperta, który udzieliłby mu informacji o najbardziej jadowitych gatunkach. Rozważając ten pomysł, dalej planował kolumnę i zapomniał o George'u. Pracowali do późnego wieczora, rozgryzając sposób obsługi nowego sprzętu, mimo to Cosmo był szczęśliwy. „Capricorn Post" wrócił na rynek, mieszkańcy Rockhampton znowu mają gazetę, a zawartość nowego numeru da im wiele do myślenia. Rozległo się pukanie do tylnych drzwi. Cosmo, nie zamierzając ryzykować, złapał strzelbę, podczas gdy Adam ostrożnie uchylił drzwi. 457 — Kto tam?—zawołał Cosmo. Z ciemności wyłoniła się potężna kobieta. Rozpoznał Wielką Poll, którą ostatnio często widywało się w mieście. — Nazywam się Davies. — Głęboki bas aż zadudnił w ciszy podwórza. — Szukam pana Cosmo. — To ja — rzekł Newgate uprzejmie i opuścił strzelbę. — Czym mogę pani służyć? — Ha, nie jestem pewna, ale jeden mój kumpel poradził, żebym z panem pogadała. — Zerknęła ciekawie ponad jego ramieniem. — To tu pisze pan gazetę? — Tak. — Cosmo nie chciał zapraszać Poll do ciasnej zecerni, gdzie jej zwalista postać mogłaby narobić szkód. Ona chyba też nie spodziewała się zaproszenia, bo stała nieruchomo w strumieniu światła padającego przez drzwi. — Słyszał pan, że George Petch umarł od ukąszenia węża? — zapytała. — Tak, słyszałem. Wielka Poll tupnęła, jakby zastanawiając się, co zrobić dalej, po czym wyznała: — Nie ufam temu gliniarzowi, wie pan. Ale panu mogę zaufać. — Dziękuję — odparł Cosmo zniecierpliwiony, pragnął bowiem wrócić do pracy. — Czy coś się stało? — Nie chodzi o mnie, już nie. Ale po mojemu ktoś powinien to przeczytać. — Podała mu uczniowski zeszyt. — Niech pan zajrzy do środka — ponagliła. Cosmo podszedł ku lampie. — Kto to napisał? — zapytał, przesuwając wzrokiem po stronicy. — Ja — oznajmiła kobieta z dumą. — I to prawda? — A niech mnie piorun strzeli, jak nie. George podpisał się na dole. — Dlaczego miałby przyznawać się do takiego czynu? — Bo to prawda. Tom Davies był moim mężem, a oni go zabili. Cosmo poskrobał się po głowie i poprawił okulary. — Mówiła pani o tym sierżantowi Hardcastle'owi? 458 — O wszystkim wie. Kłopot w tym, że nie chce wiedzieć, jeśli łapie pan, o co mi chodzi. Nie chciał nawet oskarżyć Robertsa o kradzież Tomowego konia. — To wszystko nadzwyczaj interesujące, pani Davies. Ogromnie mi przykro, że pani mąż został zabity, ale akurat teraz jestem bardzo zajęty. Czy może pani poczekać, aż skończę? — Nigdzie się nie śpieszę. — Doskonale, proszę wejść. Adamie, zaprowadź tę panią do mojego gabinetu. Stał i ze wstrzymanym oddechem patrzył, jak Wielka Poll kroczy wąskim przejściem, nie poruszając stołów ani kaszt. — No, no — powiedział do siebie. — Następny gwóźdź do twojej trumny, Boyd. Tym razem może nam się uda zamknąć wieko na dobre. Nazajutrz Cosmo poszedł do Jima Hardcastle'a z zeznaniem. Jak się spodziewał, sierżant zbył oskarżenia machnięciem ręki. — Wydobyła przyznanie z biednego George'a pod przymusem. — Rozumiem — rzekł Cosmo jedwabistym głosem. — A pamiętasz, jak Roberts trafił na tych dwóch jeńców? Przypomnij sobie, chwalił się torturami, którymi innych czarnych zmusił do wskazania sprawców. — To nie ma nic wspólnego ze mną. — A koń? Ten, którego ta kobieta nazywa Stoker. Przypadkiem znalazł drogę na padok w Pięknym Widoku? — Tak, zabłąkał się. A co do zeznania... Zamienię słowo z panem Robertsem, jak wróci. — W to nie wątpię. Czytałeś gazety? — Oczywiście. Nic nowego. George umarł, Baxter wyjechał, nie odzyskam nagrody, jeśli o to ci chodzi. — Musisz być bardzo ostrożny, Jim — ostrzegł go Cosmo. — Nie stawiaj na złego konia. — Sam zastosuj się do tej rady — burknął Jim. Po pierwszym wybuchu entuzjazmu Cosmo spojrzał na sprawę trzeźwym okiem i postanowił nie śpieszyć się z opublikowaniem zeznania. Co innego wbijać szpilki Robertsowi i prowokować go do wniesienia pozwu o zniesławienie, a co 459 innego oskarżyć o morderstwo — to poważna rzecz. Aby najlepiej to rozegrać, Cosmo musiał poczekać na powrót Robertsa i obserwować, jak ten stawia czoło opinii publicznej. Dowiedziawszy się, że Poll nie ma gdzie mieszkać, zaproponował jej szopę na tyłach domu. Zgodziła się. — Już nie muszę rozbijać obozu. Długo tu nie zabawię. Wracam do domu. Swoje zrobiłam, reszta należy do was. Wpakowałabym kulkę Robertsowi, gdybym dłużej tu została, ale wtedy skończyłabym w pudle i co stałoby się z moimi końmi? Uśmiechnął się na myśl, jaki też musieli stanowić widok, kiedy wczoraj wieczorem szli do jego domu. Zwalista kobieta prowadziła ukochane konie, on zaś, o wiele od niej niższy, musiał biec truchtem, by dotrzymać im kroku. Rano gospodyni z lekceważeniem wyniosła Poll śniadanie, która po jakimś czasie pojawiła się z talerzami przy tylnych drzwiach. — Sakramencko smaczne — powiedziała. — To znaczy grzanki i herbata. Ale ja nie jadam podrobów. Gospodyni zagotowała się z oburzenia, że jakaś przybłęda wzgardziła jej nerkami na ostro, a Cosmo wyszedł, żeby pożegnać się z Poll. — Niech pani na siebie uważa. — Zawsze uważam. A pan niech mnie nie zawiedzie — odparła surowo, mocując strzelbę przy siodle i wieszając na piersi pas z nabojami. Zabrzmiało to niemal jak groźba, i istotnie mogła to być groźba, myślał Cosmo, odprowadzając wzrokiem dwa konie galopujące drogą w obłoku kurzu. Ponieważ zdecydował, że ta sprawa może poczekać do powrotu Robertsa, wtedy bowiem odbije się głośniejszym echem, miał czas, by zasięgnąć porady prawnej. Na razie rozpowie o tym w mieście, co cholernie utrudni życie Jimowi Hardcastle'owi. Całe miasto z napięciem oczekiwało powrotu dwóch ludzi do Rockhampton: sędziego pokoju i Boyda Robertsa. Z dnia na dzień na ulicach robiło się tłoczniej, bo na ten jeden tydzień w roku zjeżdżał tu kto żyw z okolicznych farm, a uroczystości były huczniejsze niż na Boże Narodzenie, 460 kiedy to wybierano raczej podróż na południe, by uciec przed upałem i odwiedzić rodziny. Laura wiedziała, że Paul MacNamara jest w mieście i czeka, by wystąpić jako świadek na procesie Blackiego Boba. Mieszkał u Williama Wexforda i musiał do tej pory usłyszeć, że wróciła do domu, lecz nie podjął żadnej próby, by się z nią skontaktować. Nie było powodu, dla którego nie miałby odwiedzić Carlisle'ów i spotkać się z nią „przypadkiem", mówiła sobie Laura, mając nadzieję zobaczyć go za każdym razem, gdy dzwonił dzwonek do drzwi. Dni wszakże mijały i jej oczekiwania zmieniły się w gniew. „On nie jest nawet przyjacielem", myślała ze złością. „On cię po prostu wykorzystał. Głupia jesteś, że wciąż o nim myślisz. I miałaś wielkie szczęście, że nie zaszłaś w ciążę." Na początku była zakochana w nim po uszy i nie przejmowała się ewentualną ciążą — dziecko stanowiłoby żywy dowód ich miłości — później wszakże, gdy uświadomiła sobie powagę swojej sytuacji, przeżyła kilka męczących dni. Rozmyślając teraz o tym, że mogłaby nosić dziecko mężczyzny, który dba o nią tyle co o zeszłoroczny śnieg, Laura wiedziała, że cudem uniknęła opresji. Obojętność Paula sprawiła, że serce jej stwardniało. Koniec końców położyła na nim krzyżyk. Zgodnie z życzeniem Grace Carlisle pozwoliła, by na zebrania i spotkania towarzyskie eskortował ją Leslie Soames, co oznaczało, iż wspiera jego kampanię wyborczą. Laura rozumiała politykę. Jako córka Fowlera okazywała aprobatę dla tego kandydata, aczkolwiek była przekonana, że i bez tego potrafiłby pokonać Boyda. Laura słyszała wszystkie oskarżenia wysuwane wobec Robertsa, czytała też oświadczenie George'a Petcha i była nim wstrząśnięta. Każdy z kręgu jej najbliższych znajomych wierzył w prawdziwość tego wyznania. Jako dowód niewiele to znaczyło, jednakże w mieście mówiono o Robertsie z pogardą i nawet jego dawni zagorzali zwolennicy teraz twierdzili, że w gruncie rzeczy nigdy mu nie ufali. Wreszcie byli w domu po ciężkim, burzliwym rejsie, który jeszcze trudniejszym czyniły świadomość, iż na pokładzie są gazety z Brisbane, oraz obecność chudego jak wiór, wysokie- 461 go mężczyzny z zapadniętymi policzkami, który najwyraźniej nie miał innych ubrań prócz zakurzonego czarnego garnituru, bardziej odpowiedniego dla pastora. Amelii po-wiedziano, że to sędzia pokoju Simon Cleever. Kiedy Boyd próbował nawiązać z nim rozmowę, ten na oczach pasażerów go zignorował. Amelia dzięki silnemu organizmowi doskonale znosiła wysokie fale, za to Tyler chorował przez całą drogę, zostawiając ją w towarzystwie ojca, co przypominało przebywanie z niedźwiedziem na łańcuchu. Była wściekła na Tylera, waliła w drzwi jego kajuty, mówiła, że poczuje się lepiej, jeśli wyjdzie z nią na pokład, lecz on w odpowiedzi tylko jęczał. Dopiero kiedy postawił stopę na suchym lądzie, minęły mu mdłości. Na nabrzeżu czekał na nich Andy z powozem. Jego pierwsze słowa brzmiały: — George nie żyje, szefie. Ukąsił go wąż. — Co?! — wrzasnął Boyd, jakby była to kolejna zniewaga, którą musi ścierpieć. — O czym ty gadasz? — Tyle wiem — odparł Andy. — Przyszedł gliniarz i powiedział nam o jego śmierci. — Cholera! — zaklął Roberts. Kiedy powóz odjeżdżał z nabrzeża, jakaś kobieta krzyknęła: — Hej, Roberts! Gdzie jest Tom Davies? Amelia skuliła się na siedzeniu, jakby ktoś ją uderzył, a Boyd zasunął firanki w oknie. — Kim jest Tom Davies? — zapytał Tyler. — A skąd do diabła mam wiedzieć? — warknął Boyd. Kiedy mały powóz toczył się Quay Street, Amelia dostrzegła znajomą postać na ganku jednego z domów. — To Laura! — Wychyliła się, by pomachać do przyjaciółki. — Laura jest w domu, w swoim domu! Podskoczyła, by Andy'emu kazać się zatrzymać, lecz ojciec pociągnął ją do tyłu. — Jedź dalej! — ponaglił. Służba została uprzedzona depeszą o powrocie Robertsa i jego córki, toteż dom był wysprzątany, spiżarnia dobrze zaopatrzona, a na stoliku w holu leżał świeży numer „Capricorn Post". Tyler złapał gazetę. 462 - Wrócił do interesu! — zawołał. — Jak mu się udało? — Bo nie włóczył się po buszu jak ty! — ryknął Boyd, wyrywając mu gazetę. Amelia nie miała okazji jej przeczytać, bo ojciec spalił każdą stronę, wiedziała jednak, że cokolwiek ten numer zawierał, były to złe wiadomości. Obaj mężczyźni zamknęli się w salonie, gdzie prowadzili gniewną dysputę. Czasami Boyd krzyczał, a Tyler próbował go uspokoić. Amelia żałowała, że nie może wyjść, wsiąść na konia i pojechać do Laury, tak jak Laura przyjechała wtedy do niej. Jednakże Tyler był tutaj, Tyler obroni ją przed wściekłością ojca. Była zadowolona, że George nie żyje. Zadowolona, że Bóg uwolnił ziemię od tej kreatury. Ukąszenie węża? Śmierć w sam raz dla niego, myślała wieszając nowe suknie. A skoro George'a już nie ma, ojciec będzie musiał polegać na Tylerze. Ułożyła rękawiczki i pończochy, wciąż zapakowane, w długiej szufladzie, po czym przystanęła, zastanawiając się nad Boydem. — Naprawdę uważam — powiedziała do pustego pokoju — że on traci rozum. Pobił mnie, choć nie miał powodu. Wpada we wściekłość w obecności innych. Zestarzał się, jak sądzę. — Pociągnęła nosem. — Ale lepiej niech się dobrze zachowuje, bo go oddam do zakładu. Amelia nie miała pojęcia, jak „oddaje się" ludzi, ale ten pomysł sprawił jej przyjemność. Nucąc pod nosem, dalej się rozpakowywała, układając koronkowe chusteczki, gorsety i niewymowne w skrzyni. Wieczorem obaj wciąż byli ponurzy, nie stanowili miłego towarzystwa. Tyler wątpił, czy miasto zniesie dwie gazety. — Niewykluczone, że przez całkiem długi okres będziemy ponosić straty — przestrzegał. — No to poniesiemy — odparł Boyd. — Czy to ważne? To moje pieniądze. Chcę, żeby moja gazeta natychmiast znalazła się na ulicy. Zabierasz się do roboty od samego rana. — Jasne — powiedział Tyler, po czym zwrócił się do Amelii: — Nazwiemy gazetę „Northern Star". — Brzmi cudownie — stwierdziła z entuzjazmem, żeby ich zadowolić, choć daleko jej było do radości. Teraz już była pewna, że ojciec oszalał. Jak śmie trwonić pieniądze na 463 jakąś głupią gazetę! Postanowiła przyjrzeć się poczynaniom mężczyzn. — Rano pojadę z tobą do miasta, Tylerze — zdecydowała. — Nie pojedziesz, zostaniesz w domu — ostro rzucił ojciec i na tym się skończyło. Kiedy jednak zobaczyła w progu sierżanta Hardcastle'a, ucieszyła się, że Boyd zmusił ją do pozostania. Ukryła się w zaroślach pod otwartym oknem salonu. To zawsze było doskonałe miejsce do podsłuchiwania, a tym razem usłyszała dużo. Dowiedziała się mianowicie, że George przed śmiercią podpisał oświadczenie, w którym przyznał się do zabicia Toma Daviesa. Znowu to nazwisko! A co gorsza, oznajmił, że to jej ojciec kazał mu zastrzelić Daviesa i pozbyć się ciała. Mimo to Boyd nie wydawał się przejęty. — Gdzie jest to tak zwane wyznanie? — Ta kobieta wzięła je ze sobą. — Pozwolił jej pan na to? Hardcastle wyjaśnił, w jaki sposób Ada Davies wydobyła zeznanie z George'a: przykuła go łańcuchem do drzewa. Amelia nie posiadała się z radości. — Uzyskała przyznanie się do winy pod przymusem, powiedziałem jej to w oczy, tak więc w świetle prawa jest ono bez wartości. Pomyślałem, że powiem panu, co się tu działo pod pańską nieobecność. Nie chcę pana denerwować, ale z tego, co słyszę, sporo ludzi czytało to zeznanie. Cosmo Newgate je dostał. — To niech go pan ostrzeże, że jeśli je wydrukuje, zostanie aresztowany. I ta kobieta też. Może pan to nazwać spiskiem, zniesławieniem, jakkolwiek, ale znajdzie się pod kluczem, nim gazeta zejdzie z prasy drukarskiej, a co więcej, może pan skonfiskować cały nakład. — Naprawdę?—zapytałHardcastle z niedowierzaniem. — Bez cienia wątpliwości. Widzi pan, sierżancie, George Petch nie umiał czytać ani pisać. Każdy o tym wie. Powiedział pan, że ona spisała wyznanie, a on je podpisał, czy tak? — Ale jeśli był analfabetą, to jak je podpisał? Nie postawił krzyżyka. 464 — Oszukała pana, stara wrona — roześmiał się Boyd. — George potrafił tylko się podpisać, sam go tego nauczyłem. Najlepiej zapytać sklepikarzy. Nie lubił zdradzać się z tym, że nie umie czytać, więc się z nim drażnili. Kiedy dawałem mu listę, pytali go: „Co to jest, George?", a on gapił się w kartkę i zgadywał. Nigdy nie trafiał. Bardzo to było zabawne. — W ogóle nie potrafił czytać? — zapytał Hardcastle. — Ani słowa, biedaczysko. Ta kobieta mogła podstawić mu pod nos wierszyk dla dzieci, a on by go podpisał. Lepiej niech pan idzie teraz do Newgate'a i przekaże mu tę nowinę. Jego wyznanie nie jest warte złamanego szeląga. Zanim doszli do frontowych drzwi, Amelii już nie było. Boyd odprowadził gościa na podjazd. — Dziękuję, Jim, że mi o wszystkim powiedziałeś. Człowiek z moją pozycją ma mnóstwo wrogów czyhających na okazję, by obrzucić jego nazwisko błotem. To tylko kolejna polityczna sztuczka, która się nie udała. — Westchnął. — Na szczęście moi przyjaciele i zwolennicy nie dali się oszukać. Musisz kiedyś przyjść z żoną na kolację, Jim. — To bardzo miłe z pana strony, sir — odparł policjant. Proces Blackiego Boba zbiegł się w czasie z wyścigami, mimo to mała sala sądowa była wypełniona po brzegi. Ponieważ sędzia pokoju Simon Cleever sam ustalił kolejność rozpraw, Paul zmuszony był pozostać w mieście jeszcze cztery dni. Przez cały ten czas przyjaciele namawiali go, by zgłosił swoją kandydaturę na deputowanego, lecz on był nieugięty. — Nie jestem politykiem — wyjaśniał zaskoczony, że w ogóle biorą go pod uwagę. — Nie znam zasad. — Jakich zasad? — roześmiał się ktoś. — Ach, na pewno są jakieś zasady i od razu bym się w nie zaplątał. Potrzebujecie sprytniejszego ode mnie, chłopcy. Poczuł ulgę, gdy minął termin i na Uście kandydatów pozostały tylko dwa nazwiska: Roberts i Soames, Anglik. Paul nie poznał Soamesa, był jednak pewien, że kapitan jako były sekretarz gubernatora doskonale poradzi sobie w gąszczu zasad, wysłał mu więc sto funtów na kampanię. 30 Nad wielką rzeką 465 — Przekrzyczenie Robertsa w knajpach to kosztowna zabawa — uśmiechnął się do siebie — za to prawdziwe dobrodziejstwo dla pijackiego bractwa. Oczekiwał, że rozprawa potoczy się gładko: po złożeniu zeznań w ciszy, jaka wymagana jest w sądzie, jego udział będzie skończony. Zamiast tego zapanował rozgardiasz od chwili, gdy pojawił się więzień. Na jego widok tłum eksplodował nienawiścią, wykrzykując zniewagi. Wszyscy napierali, by wejść do środka, przewracali krzesła i ławki, domagali się szubienicy dla oskarżonego. A ponieważ stukanie młotkiem nie przynosiło skutku, sędzia opuścił salę zapowiadając, że wróci dopiero wtedy, gdy Hardcastle z pomocą żołnierzy zaprowadzi spokój. Dwie godziny później wydał polecenie, iż w jego sądzie nikomu nie wolno stać, mogą pozostać tylko ci, którzy mają miejsca siedzące. Spowodowało to kłótnie i dalszą zwłokę, podczas której kilka osób usunięto siłą. — Teraz proszę zamknąć drzwi na klucz — polecił sędzia sierżantowi, który nerwowo pokręcił głową. — W tych drzwiach nie ma zamka, Wysoki Sądzie. Sędzia z niesmakiem potarł nos i dopiero po chwili otworzył rozprawę. Kiedy Hardcastle wstał, by odczytać oskarżenie, ku zaskoczeniu Paula kilku mężczyzn głośnymi pomrukami wyraziło sprzeciw. — Cisza! — krzyknął Cleever. — Co tam się dzieje z tyłu sali? — To wszystko kłamstwa! — zawołał jakiś mężczyzna. — Historia MacNamary to stek łgarstw! — Kim pan jest? — zapytał sędzia. — Barney Croft, okręgowy inspektor górniczy. Osądziliśmy morderców kobiet. Ta rozprawa to farsa. Cleever pochylił się nad stołem. Łysina na czubku głowy błyszczała mu od potu. Włożył okulary i spojrzał na Crofta. — Słyszałem o tym — rzekł złowieszczo. — Wypowie się pan kiedy indziej. — Wypowiem się teraz! — zaoponował Croft. — Ten człowiek nie jest winny. — Chce pan powiedzieć, że musi być niewinny — odparł sędzia — żeby uratować pańską szyję. Pozwoli pan sobie 466 przypomnieć, że ja tu jestem sędzią i jeśli powiesiliście niewinnych... — Nie powiesiliśmy niewinnych! — krzyknął Croft. Cleever uśmiechnął się, zadowolony z siebie. — To oszczędzi mi sporo czasu. Aresztujcie tego człowieka za podszywanie się pod sędziego. — Nie ma takiego zarzutu! — wrzasnął inspektor górniczy, gdy żołnierze złapali go pod ręce. — To pokazuje, jak mało wie pan o prawie — zare-plikował Cleever. Kiedy wyprowadzali wyrywającego się inspektora, Clee-ver zawołał za nim: — Mówiłem, że wypowie się pan innym razem! — Powiódł wzrokiem po sali. — Pora na lunch. Sąd zawiesza obrady na dwie godziny. Jęk zawodu, jaki przetoczył się przez salę, odzwierciedlał uczucia Paula. Kiedy po przerwie publiczność z szacunkiem zajęła miejsca i zamknięto frontowe drzwi, do sali wszedł sędzia. Rozkazał nie otwierać okien po jego lewej ręce, by zagłuszyć hałaśliwe krzyki kruków na pobliskim padoku. Paulowi wydało się, że ptaki prowadzą własną rozprawę, gorączkowo debatując, a potem nagle zapadła cisza. Cleever pokiwał głową z satysfakcją, jakby one też działały zgodnie z jego instrukcjami. — Wprowadźcie więźnia — polecił. Hardcastle podszedł do drzwi i zawołał do żołnierza: — Przyprowadzić więźnia! Żołnierz przekazał polecenie koledze. Paul z obawą czekał na Blackiego Boba. Nie chciał go widzieć, już i tak szarpały nim sprzeczne emocje, a oglądanie niepokoju tego człowieka jeszcze pogłębi jego udrękę. Poprosił, by wezwano go tylko na czas zeznań, jednakże Cleever miał własne zasady. Nalegał, by Paul był obecny na całej rozprawie, skoro to on wniósł oskarżenie. Patrzył teraz, jak sędzia marszczy brwi, ze zniecierpliwieniem bębniąc w blat długimi pożółkłymi palcami. Szurały buty, krzesła stukały o siebie, ktoś zakaszlał, a potem głośno kichnął. Cleever spojrzał na niego z naganą. 467 Na dworze zaczął się jakiś ruch. Ludzie biegali, krzyczeli piskliwie, z nutą paniki. A potem sierżant Hardcastle z rozmachem otworzył drzwi i wbiegł do sali. — On nie żyje! — krzyknął bez tchu. — Blackie Bob nie żyje! W areszcie! Poderżnął sobie gardło! Amelia poszła na wyścigi z ojcem, rozczarowana, że Tyler zbyt jest zajęty, by im towarzyszyć. — Po co mi narzeczony — dąsała się—jeśli mam iść bez ciebie? — Bardzo mi przykro, kochanie, ale muszę jak najszybciej wydać gazetę. — To czemu nie zatrudnisz ludzi? — Zatrudniłem dwóch, Amelio, muszę jednak być z nimi, żeby im mówić, co trzeba robić. Będę miał szczęście, jak zdążymy na przyszły tydzień. Wszystko idzie jak po grudzie. Westchnęła, gdy dojechali na tor. O ile można to tak nazwać, pomyślała. Był to zwykły trakt, obok którego postawiono kilka szałasów z poczęstunkiem — gdzież mu do elegancji toru w Brisbane. Mimo to Amelia miała na sobie tę samą ciemnoczerwoną suknię co na wyścigach w Brisbane, w dłoni trzymała ten sam parasol i czuła wyższość nad innymi dziewczętami, odzianymi w proste stroje. Widząc Laurę, podbiegła do niej i zarzuciła jej ramiona na szyję. Obok stał uśmiechnięty Boyd. — Tak się cieszę, że wróciłaś! — zawołała Amelia. — Tęskniłam za tobą. I mieszkasz w swoim domu, prawda? To cudownie! — Jak się miewasz, Lauro? — wtrącił Boyd. — Daję słowo, wyglądasz bardzo elegancko. Czujesz się teraz lepiej? — O, znacznie lepiej, Boyd, dziękuję. — Widzicie — spojrzał zadowolony na obie dziewczyny — wszystko wróciło do normy. Choć muszę przyznać, że byłem rozczarowany, kiedy wróciłem do domu i przekonałem się, że nas opuściłaś. — Tak, przepraszam — rzekła Laura zakłopotana. — Nie miałam czasu niczego wyjaśnić. — Twoje rzeczy dalej są u nas — powiedziała Amelia. — Kiedy po nie przyjedziesz? Może jutro, zjemy razem lunch. Wiesz, że jestem zaręczona? Och, ależ ze mnie gapa, 468 zostawiłam w domu pierścionek zaręczynowy. No trudno, nie szkodzi. A ty co porabiałaś? Do Laury podszedł wysoki dżentelmen. Amelia uniosła brwi na znak aprobaty, po czym szturchnęła lekko przyjaciółkę, by ta przedstawiła swojego towarzysza. Laura zarumieniła się, dokonując prezentacji, Boyd jednak doskonale poradził sobie z tą sytuacją. — Jak się pan miewa, sir? Mój kontrkandydat, jak sądzę? Jestem zachwycony, że pana poznałem. Powiedzmy sobie: „Niech wygra najlepszy". Czy przyłączy się pan do nas na drinka? Mam przygotowanego szampana na stoliku koło powozu Amelii. — Miło z pana strony — odparł Soames zimno — ale dziękuję, nie teraz. Jednakże Anglik nie stanowił dla Amelii godnego przeciwnika. Ujęła go pod ramię. — Ależ zapraszamy! Laura i ja przyjaźnimy się od zawsze — szczebiotała. — Nie będziemy teraz zaprzątać sobie głowy głupią polityką, jesteśmy tu, żeby dobrze się bawić. Proszę mi powiedzieć, na jakie konie powinnam postawić? I Amelia poprowadziła go ze sobą. Boyd chciał ująć Laurę pod ramię, ale się cofnęła. — Na pewno możesz nam poświęcić kilka minut — wycedził. — Wolałabym nie, Boyd — odparła Laura stanowczo. — A, rozumiem — syknął.—Przestałem być użyteczny, tak? Piękny Widok był dobry, póki nie znalazłaś lepszego miejsca. — To wcale nie tak. Doceniam, że mi pomogłeś, ale muszę zająć się własnym życiem. — W którym nie ma dla mnie miejsca? Laura spojrzała mu prosto w oczy. — Obawiam się, że nie. Skrzywił się, jakby go uderzyła, a potem zmrużył złośliwie oczy. — Oczyszczasz pole dla MacNamary, tak? — Co? — zawołała, lecz ostrze trafiło w cel i poczuła, j ak krew uderza jej do twarzy. Zmieszana, chciała się odwrócić, ale zastąpił jej drogę i dotknął policzka. 469 — Zdradziłaś się, moja droga. Człowiek zaczyna się zastanawiać, kto naprawdę zabił jego żonę. Może on też oczyszczał sobie pole, co? — Jesteś obrzydliwy! — rzuciła wzburzona i z całej siły go odepchnęła. Słyszała, jak Amelia ją woła, kiedy biegła, byle dalej od niego. Blackie Bob zabił się nożem myśliwskim, poderżnął sobie gardło jednym ostrym, krwawym cięciem. Lecz kto dał mu nóż? Wróg czy przyjaciel? Życie uszło z niego, wsiąkając w kurz na podłodze małego aresztu, gdy jego strażnicy byli na lunchu. Tak dobiegło kresu następne istnienie, myślał ze smutkiem Paul, zakończyła się rozprawa sądowa oraz oficjalne śledztwo w sprawie śmierci Jeannie i Clary. — Teraz nigdy nie będziemy wiedzieli na pewno. — Hardcastle wzruszył ramionami. Paul złapał go za koszulę. — Wiesz tak samo dobrze jak ja, ty bojaźliwy draniu. Sprawa jednak się skończyła, a on wracał do domu. Postanowił, że wyjedzie rano. Odczuje wielką ulgę, kiedy zostanie sam, kiedy przekroczy znowu rzekę Fitzroy. Tym razem podróż będzie łatwa. Musi jeszcze dojść do ładu z tym, co tutaj zaszło, oraz dotrzymać przyrzeczenia złożonego czarnym. Jego ziemia będzie bezpieczna dla wszystkich. — Ale nie z Robertsem jako sąsiadem — mruknął do siebie Paul, jadąc do Wexforda. — Z nim w pobliżu spokoju na pewno nie będzie. I nagle do głowy wpadł mu pomysł. Złoży Robertsowi propozycję. Warto spróbować. Roberts musi się nauczyć, że nie jest najmocniejszy w mieście. Inni ludzie, na przykład MacNamarowie, też potrafią grać ostro. Widział Robertsa jadącego przez Rockhampton w towarzystwie dwóch nowych pachołków (powiedziano mu, że to górnicy wynajęci, by zastąpić George'a Petcha), wielkopańsko traktującego wszystkich, świadomego, że nigdy nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za śmierć jednego ze swoich pracowników. Cosmo wciąż lamentował z tego powodu. Dla Paula wszakże była to sprawa, którą powinno martwić się miasto. 470 Nie jest w stanie zajmować się całym światem. Jego misją obecnie jest naprawienie stosunków pomiędzy czarnymi i białymi, a zacząć może w Oberonie. Jeśli zdoła zmusić Robertsa, by ten postąpił rozsądnie. Wyjął zegarek — wyścigi już się skończyły, William w każdej chwili wróci do domu. Lepiej jechać od razu i stawić czoło Robertsowi w jego domu, bez wtrącających się przyjaciół. Pamiętał, że Roberts zawsze ma w pobliżu wynajętych rewolwerowców, dlatego z garderoby Williama wziął broń i kaburę. Nie po to, by jej użyć, powiedział sobie ładując rewolwer. To na wypadek gdyby ludzie Robertsa nazbyt pochopnie lubili naciskać spust — niech widzą, że gość też jest uzbrojony. Z tego też powodu zdjął marynarkę i kamizelkę, strój miejski, jak pomyślał z uśmiechem, po czym zapiął kaburę na biodrze i zabezpieczył broń. Amelia była zdenerwowana. Jak zwykle, pomyślała z goryczą. Co się stało z jej życiem? Kiedy samotna i nieszczęśliwa wędrowała po ogrodach Pięknego Widoku, doszła do przesądnego wniosku, że wszystko zaczęło toczyć się w złym kierunku od dnia, gdy rozstała się z Laurą. Od dnia gdy Laura opuściła Piękny Widok. Amelia zalała się łzami. Pragnęła, by przyjaciółka do niej wróciła. Mogłaby powiedzieć jej wszystko, zawsze były takimi szczęśliwymi, niegrzecznymi dziewczynami. Na wyścigach byli tylko kilka godzin, podczas których Boyd odegrał swoje polityczne przedstawienie. Akurat kiedy Amelia zaczynała dobrze się bawić, ojciec oznajmił, że wyjeżdżają. Przez całe popołudnie widziała, że pod uprzejmą miną przeznaczoną dla obcych kryje fatalny nastrój, więc nie odważyła się narzekać. Andy spakował rzeczy i zawiózł ich do domu. A inni świetnie się bawili! Amelia orientowała się, że po wyścigach będą przyjęcia, lecz musiała z nich zrezygnować. To było takie niesprawiedliwe. Jednakże często starała się widzieć jasne strony sytuacji i teraz też wspominała dwie dobre rzeczy, które tego dnia się zdarzyły. Po pierwsze Laura. Chociaż zachowywała się z pewną rezerwą, Amelia w jej spojrzeniu dostrzegła czułość, 471 dlatego wiedziała, że dalej są przyjaciółkami. Bo też, na Boga, czemu miałyby nie być? A po drugie — tu Amelia, idąc podjazdem, rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia — poznała kapitana Soa-mesa. Był boski. O wiele bardziej elegancki od Tylera. I tak cudownie brytyjski, z tym swoim pięknym głosem, o mało nie zemdlała, gdy go słuchała. Kiedy zostawiwszy Laurę i Boyda z tyłu, szli do powozu, gdzie Andy serwował szampana, zapytała go wprost, czy jest wielbicielem Laury. I Leslie odparł, że nie. To była interesująca wiadomość. Tylerowi nie można nic zarzucić, lecz to tylko dziennikarz pracujący u jej ojca. Leslie natomiast nie tylko był sekretarzem gubernatora, ale w dodatku pochodzi z arystokratycznej rodziny, tak sam jej powiedział. Amelia wyciągnęła z tego wniosek, że miał na myśli hrabiów i baronów, i zrobiło to na niej wielkie wrażenie. — Przykro mi—szepnęła do Lesliego—że pan i tatuś są przeciwnikami. Wolałabym, żeby oddał panu fotel. Tak naprawdę wcale go nie potrzebuje. To tylko kaprys z jego strony. — Mogę panią zapewnić — odparł wyniośle Leslie — że ja również go nie potrzebuję. Ani też nie zależy mi, żeby pani ojciec ofiarował mi fotel, chociaż z jego strony to tylko kaprys. Wygląda na to, że ma dziwne podejście do sprawy. — To prawda—przyznała Amelia ze smutkiem. — Tylko że pan docenia honor. Dla mojego ojca prestiż związany jest wyłącznie z pieniędzmi. Jestem przekonana, że pan wyznaje wyższe zasady. — Mam taką nadzieję — odrzekł Leslie. — A teraz, jeśli mi pani wybaczy, muszę panią opuścić. — Mój ojciec to głupiec — oznajmiła Amelia wrotom, wyglądając na drogę. — Gdyby był milszy dla mnie, ja też mogłabym być milsza dla niego. — Ze złością kopnęła w rabatkę fiołków. — A wyborów i tak nie wygra. To dla niego za wysokie progi. Do bramy zbliżał się jeździec, jego sylwetka rysowała się na tle ostrego światła zachodzącego słońca. — Dzień dobry — uśmiechnął się unosząc kapelusz. — Pani na pewno jest panną Roberts. 472 Amelia się rozpromieniła. Dwaj przystojniacy jednego dnia! Cudownie! — A pańska godność? — Paul MacNamara, panienko. Czy pani ojciec jest w domu? MacNamara? powtórzyła w myślach Amelia. O mój Boże! To on! Nic dziwnego, że Laura straciła dla niego głowę. Poczekaj, aż o tym usłyszy! — Tak, jest w domu — odparła, gotowa kontynuować rozmowę. — Dziękuję. Pozwoli pani, że tu ją pożegnam. — Oczywiście. Usunęła się z drogi, on zaś ruszył długim podjazdem. Amelia o mało nie potknęła się o własną suknię, próbując go dogonić, zanim jednak zrobiła kilka kroków, zniknął za zakrętem. Boyd Roberts widział go, jak nadjeżdża. Od powrotu z wyścigów Boyd podsycał swoją wściekłość szklaneczkami whisky, usiłując znaleźć sposób na odzyskanie Laury. Przy niej jego córka wyglądała jak ladacznica. Wcześniej tego nie dostrzegł, ale ubierała się jak chórzys-tka. A ten głupi Tyler też tego nie widzi. Za to Laura! Nastawili ją przeciwko niemu, wszyscy. Pierwszy MacNamara. Teraz znał prawdę. Ona go wykorzystała, zamieszkała w jego domu, u niego szukała ochrony, póki nie wrócił kochanek. A dzień na wyścigach był katastrofą. Odwrócili się do niego plecami. Alkohol, którym ich częstował, wylewali na trawę. Robili mu afronty, aż nie mógł dłużej tego ścierpieć. Carlisle'owie i ich przyjaciele wystąpili w pełnej sile z Laurą u boku i patrzyli na niego z góry, zadzierając nosa. Poszedł do tańszego namiotu, lecz i tam na twarzach ludzi malowała się pogarda, gdy przyjmowali darmowy grog, a Boyd Roberts wiedział, że jego wielkie marzenie rozpadło się w pył. To samo było w mieście pomimo jego obietnic, pomimo jego pozorów odwagi; wszyscy ci, którzy wcześniej głośno krzyczeli o poparciu dla niego, teraz uciekli, bo przekonała ich złośliwa propaganda Newgate'a. 473 I kto był winny? Dwóch ludzi. Tyler, ponieważ zmarnował czas, nie był na miejscu, by przeciwstawić się New-gate'owi. I MacNamara. O tak, MacNamara z tą swoją bajeczką o ucieczce od czarnych. Załatwi ich obu. Tyler to zero, wykopie go na zbity pysk. A MacNamara? Nie dostanie Laury. W żadnym razie. Boyd nalał sobie następną whisky. I co z tego, jeśli nie zwycięży w wyborach? Mądrzej byłoby po prostu się wycofać, wtedy by nie przegrał. Jako powód podać chorobę. Nawał zajęć. Mógłby sprzedać dom i przeprowadzić się do Brisbane. Życie jest tam o wiele zabawniejsze i ludzie nie tak wybredni. A kobiety nie tak zarozumiałe. W przeciwieństwie do Laury. A jednak wciąż jej pragnął, kochał ją. Czy się nią nie opiekował, nie był jej przyjacielem, nie zajmował jej kłopotami? Czego więcej mogłaby chcieć? Dopóki MacNamara, ten przeklęty hipokryta, nie trafił do niej. Przewrócił butelkę, sięgając po strzelbę. Załadował ją szybko i wybiegł na werandę. — Stój! Gość wzruszył ramionami. — Odłóż broń, chciałem pogadać. — O czym? — Nie jest ci potrzebna ta farma sąsiadująca z moją. Farma Jocka McCanna. — Chcesz powiedzieć: farma Airdrie. Moja. — Jasne, twoja. Po co ci ona? — Ty chcesz ją kupić? Nie dość zostałeś ukarany? Ja jeszcze z tobą nawet nie zacząłem. Paul wyprostował się na siodle, czujnie wypatrując rewolwerowców Robertsa, nikogo jednak nie zobaczył prócz dziewczyny biegnącej podjazdem. — Posłuchaj — rzekł ostrzegawczo. — Zostałem dostatecznie ukarany i na więcej się nie zgodzę. Próbowałeś wypędzić mnie z mojej ziemi, teraz na mnie kolej. Sprzedasz mi farmę, dam uczciwą cenę, albo dopilnuję, żebyś nie mógł nic tam zrobić. Pogonię twoich ludzi i bydło, jak tylko się tam pokażą. Ja tam jestem, działam od dawna, mam przewagę i ty o tym wiesz. Podaj cenę. — Nie stać cię — syknął Roberts. 474 — Sprawdź mnie — odparł Paul, Boyd zaś dla równowagi oparł się o słup na werandzie, płonącym wzrokiem mierząc człowieka, który obrabował go ze szczęścia z Laurą. Paul mówił dalej: —Nie zależy ci na tej ziemi, nie potrzeba ci więcej kłopotów, Roberts. Dlaczego dla odmiany nie miałbyś ten raz zrezygnować? — Ależ masz tupet! O co ci chodzi? Chcesz swoją powiększoną farmą zrobić wrażenie na Laurze? — Laura! — powtórzył Paul zdziwiony. — A co ona ma z tym wspólnego? — Mnóstwo — wydusił przez zaciśnięte zęby Boyd. Nienawiść do tego człowieka ogarnęła go z przemożną siłą, zazdrość podsunęła słowa przechwałki: — Nigdy jej nie dostaniesz! Ona poślubi mnie! Podbiegła do nich Amelia. — Co ty mówisz? — zwróciła się do ojca. — Chcesz ożenić się z Laurą? — Wejdź do domu — warknął ojciec. Amelia spojrzała na Paula. — Czy to prawda? — Uwierzę, jak zobaczę — odparł, po czym zbliżył się do schodów. — Twój ruch, Roberts, przemyśl to. Sprzedaj mi farmę Airdrie i daj sobie z tym spokój, człowieku. Zawrócił konia i z uśmiechem uchylił kapelusza przed Amelią. — Do widzenia, panienko. Już miał skręcić z trawnika w obrośnięty drzewami podjazd, gdy rozległ się strzał. Dwaj górnicy, niedawno przyjęci przez Robertsa do pracy, prowadzili konie do stajni, gdy usłyszeli huk. Natychmiast wskoczyli na siodła, galopem minęli powozownię i wyjechali zza węgła domu. Wstrzymali konie, widząc nieruchome ciało i szefa stojącego z bronią w ręku na eleganckiej werandzie. Spojrzeli po sobie, po czym zgodnie kiwnęli głowami, porozumiewając się bez słów. Kumple ostrzegli ich, że praca u Robertsa oznacza wysoką płacę, lecz bywa bardzo ryzykowna. Choć Roberts wołał, żeby wrócili, spięli konie i pognali przed siebie. Nie chcieli mieć z tym nic wspólnego. 475 Amelia krzyczała. Paul MacNamara, trafiony w plecy spadł z konia, a wszędzie była krew, mnóstwo krwi. Jego koń stanął dęba, po czym pogalopował za górnikami. Uklękła obok Paula. — Zastrzeliłeś go! — wrzasnęła. — On nie żyje! Chyba jest martwy! — W panice rzuciła się na ciało, jakby chciała je ochronić przed dalszymi pociskami. — Boże! Boże! Nie, nie umieraj! — Wstrząśnięta i oszołomiona, zwróciła się błagalnie do ojca: — Pomóż mi. On jednak stał na szczycie schodów z uśmiechem zadowolenia na twarzy, jakby było to osiągnięcie w rodzaju ustrzelenia lisa czy psa dingo. Amelia, której śliczna suknia nasiąknęła krwią, na widok ojca schodzącego z werandy zaczęła krzyczeć: — Jesteś szalony! Szalony! A równocześnie próbowała wyjąć rewolwer, który Paul miał u pasa. W jej głowie rodził się plan. Ojciec kroczył wolno, po pańsku. Amelia trzymała rewolwer. Znała się na tym. Przecież ten szaleniec nauczył ją strzelać, żeby mogła się bronić. Czuła na dłoni ciężar rewolweru; roztrzęsionymi palcami sprawdziła, czy jest naładowany, w przeciwnym razie musiałaby czekać na okazję ucieczki. Roztrzęsiona, podziękowała Bogu, że naboje są w bębenku, że Paul miał przy sobie rewolwer, a nie strzelbę. Strzelba i tak byłaby przy siodle, a nikt nie podróżował z naładowaną strzelbą, bo było to zbyt niebezpieczne, istniała możliwość odstrzelenia sobie stopy. Ojciec przystanął, niezdecydowany. — Nie masz już George'a! — wrzasnęła, słysząc szczęk spustu; chciała zyskać na czasie. — Kto po tobie posprząta? — Zamknij buzię i odsuń się. Szedł obejrzeć swoje dzieło. Amelia wolno wyprostowała się, potem opadła na pięty. Pewną dłonią trzymając rewolwer, wycelowała w tego szaleńca zbliżającego się ku niej i wystrzeliła. Jej ojciec był przystojnym mężczyzną, nie chciała zniszczyć twarzy, dlatego wypaliła mu prosto w serce. Wydawało jej się, że minęło wiele godzin, choć w rzeczywistości były to minuty. Upuściła broń koło Paula i z krzykiem pobiegła do domu, w ramiona kucharki, która razem 476 z pokojówką kryła się w kuchni; obie zbyt były przerażone, by wyjrzeć na dwór. — Zastrzelili się — szlochała. — O mój Boże! Pozabijali się wzajemnie! Mój ojciec i pan MacNamara! — A potem osunęła się na podłogę. Zostawiły ją tam, wybiegły przed dom, gdzie zobaczyły, że szef leży martwy na tarasie, ten drugi zaś jęczy, ciężko ranny w plecy. — Zastrzeliłaś go, prawda? — zapytał Tyler. Amelia zdjęła zniszczoną suknię i przebrała się w zwiewny biały jedwab, który rezerwowała na poranne wyjścia do kościoła, nie znaczyło to jednak wcale, że poczuła się lepiej, a ton Tylera wcale jej się nie spodobał. Prawdę mówiąc, czuła się okropnie, była roztrzęsiona, słaba i zrozpaczona. Tak, zrozpaczona. W jej domu roiło się od ludzi. Lekarz zajmował się Paulem MacNamara, w dodatku w sypialni ojca, udawała jednak, że tego nie dostrzega. Powiedział, że chory może będzie żył. Policjant Hardcastle chodził po pokojach, jakby był tu gospodarzem. Amelia nigdy go nie lubiła, a ojciec zawsze powtarzał, że to głupiec. Po posiadłości kręcili się żołnierze, wśród nich dość sympatyczny porucznik Gooding, który okazywał jej troskę, co zresztą było jego obowiązkiem, poklepywał po dłoni i powtarzał, że Amelia musi odpocząć. Byli też inni, widziała ich, zerkając spod długich rzęs. Cosmo Newgate dla przykładu i Justin Carlisle. Amelia zawsze chciała go poznać i teraz przekonała się, że był najmilszy ze wszystkich. Kochany staruszek, przynosił jej filiżanki herbaty zaprawionej brandy i gawędził tak, jakby nic się nie stało. Rzeczywiście, to, co się stało, nie było jej winą. Pan Carlisle rozmawiał z nią o ogrodach Pięknego Widoku, które uznał za cudowne. Amelia, osłabiona i wstrząśnięta, z chęcią go słuchała i szczerze była mu wdzięczna za dobroć. Wszyscy byli dla niej niezwykle mili. A teraz to. I kto jej to robi? Akurat Tyler. — Zastrzeliłaś go, prawda? Twojego ojca. — Jak możesz coś takiego mówić? — krzyknęła przez łzy, mnąc kurczowo sztywne koronki nowej chusteczki. 477 — Mój ojciec nie żyje. Mój ojciec! — Rozdzierające łkanie wstrząsnęło jej ciałem, Tyler jednak nie ustępował. — To musiałaś być ty. Sporo o tym myślałem i to nie mogło wydarzyć się tak, jak powiedziałaś Hardcastle'owi. MacNamara nie zastrzelił twojego ojca. Ty to zrobiłaś. Amelia odwróciła się i wtuliła w skórzaną kanapę. Nalegała, by przygotowano jej posłanie w salonie z wygodną puchową kołdrą ozdobioną haftem angielskim; wolała to niż zamknięcie w swojej sypialni, gdzie nie wiedziałaby, co się dzieje. Tyler wszystko musiał zepsuć. — Zostaw mnie w spokoju — szepnęła. — Nie rozumiesz, że teraz jestem sierotą? — Amelio — odezwał się łagodnie, odsuwając jej czarne loki, by ucałować ją w szyję. — Wszystko w porządku, kocham cię, ale powiedz mi, co naprawdę się stało. — Powiedziałam—szlochała.—Ile razy mam to jeszcze powtarzać? Czuję się źle. Idź i zostaw mnie samą. Kobiety przyszły nazajutrz. Laura także przyszła, lecz nie odwiedziła rannego. Siedziała z Amelią, choć obie niewiele mówiły, ponieważ pani Carlisle, którą Laura nazywała Grace, przejęła kontrolę nad wszystkim. Amelia nie miała pretensji, zajmowanie się domem pełnym obcych ludzi przekraczało granice jej możliwości. Łatwiej było pozwolić, by sprawy toczyły się ponad jej głową. Siedziała otępiała na werandzie; teraz rzeczywiście czuła się otępiała, cała ta sprawa zaczęła ją przerastać, nie potrafiła o niej myśleć. Na dnie jej serca czaił się strach. Nie przed tymi ludźmi, tylko przed ojcem. Zastrzeliła go i była pewna, że wróci ogarnięty furią i ją ukarze. Na każdym kroku wyczuwała jego przerażającą obecność, słyszała krzyki grożące jej srogą karą, grożące, że będzie ją nawiedzał aż po grób. A mimo to Tyler nękał ją nieustannymi pytaniami. — Co naprawdę się zdarzyło, Amelio? Aż wpadła w histerię i położono ją do łóżka. Dni mijały i Paul MacNamara nabierał sił. Pocisk ominął kręgosłup, lecz przedziurawił płuco; lekarz przeprowadził delikatną operację, by go usunąć. Jej wynik był wielką niewiadomą, jednakże Paul odznaczał się znakomitym zdro- 478 wiem, a drugie płuco musiało po prostu pracować za dwoje. Podczas gdy on dochodził do siebie, Amelia, dręczona koszmarami, co noc krzyczała z przerażenia. Kobieta wynajęta do pielęgnowania Paula robiła, co mogła, by uspokoić dziewczynę. Musiała ciągle na nowo zapalać lampy, bo Amelia bała się ciemności. — Biedna gołąbeczka — powiedziała Paulowi — widziała, jak zastrzelono jej tatę! To wystarczy, żeby młoda dziewczyna postradała zmysły. Stała się kłębkiem nerwów, naprawdę, może nigdy z tego nie wyjść. — Strzepała poduszkę i tak mocno otuliła go pościelą, że czuł się jak przywiązany do łóżka. — To i dobrze, że nie jest pan przesądny, bo leży pan w łóżku nieboszczyka, a w dodatku sam pan go pozbawił życia. — To nie jest miła myśl, pani Moloney — odrzekł Paul. — Nie miałem wyboru, po prostu mnie tu zapakowali. Byłbym zobowiązany, gdyby znalazła mi pani inny pokój, skoro to ja, jak pani mówi, pozbawiłem życia poprzedniego lokatora. — Dalej pan nie ma wyboru. Doktor powiada, że nie można pana ruszać, a poza tym ja i pan Kemp zajmujemy pokoje gościnne, nie został żaden wolny. Niech pan się modli, a dobry Bóg weźmie pana w opiekę. To samo powtarzam panience, ale te protestanckie modlitwy jakoś nie są skuteczne. Myśli pan, że powinniśmy ją ochrzcić? Paul stłumił śmiech. To go zabolało. — Nie wydaje mi się to konieczne — odparł łagodnie. — Niech pani ją poprosi, żeby do mnie przyszła. Ani razu jej nie widziałem. Powinienem przynajmniej podziękować za to, że gości mnie pod swoim dachem. Pani Moloney pokręciła głową z powątpiewaniem. — Mówiłam jej, że wrócił pan do świata żywych, ale jakoś nie paliła się do tej wizyty. Niech się pan postawi na jej miejscu, panie Mac. Zabił jej pan tatę, dobrze to czy źle. Nie mówię, że na to nie zasługiwał, tyle człowiek o nim słyszy, no i ten nikczemnik pierwszy strzelił panu w plecy, ale... — Krzątała się po pokoju, szurając papuciami. — Z całym szacunkiem, ale córce trudno coś takiego przełknąć. Otworzyła drzwi balkonowe i odciągnęła zasłony, wpuszczając do pokoju ciepłą bryzę. 479 — To koniec zimy — zauważyła — albo tego, co tutaj mają przyjemność nazywać zimą. Nie mają pojęcia, o czym mówią, no nie? — Chyba nie — powiedział Paul w zamyśleniu. Gdy wróciła mu świadomość i poskładał sobie strzępy niezrozumiałych rozmów, które do niego docierały przez mgłę gorączki, z zaskoczeniem odkrył, że wszyscy są przekonani, iż to on zastrzelił Robertsa. „Obrona własna", oznajmił Jim Hardcastle. W pokoju byli też inni, choć Paul zapamiętał tylko Williama Wexforda. Pochylały się nad nim zaniepokojone twarze. Przyszedł ksiądz, by udzielić mu ostatniego namaszczenia, i bardzo się wzburzył, gdy Paul mruknął z wysiłkiem: „Marnuje ksiądz czas, nigdzie się nie wybieram." „Dobrze zrobiłeś", powiedział Hardcastle, gładząc go po czole pokrytą odciskami dłonią, szorstką jak papier ścierny. „Odpoczywaj, Paul. Wszystko w porządku. Roberts trafił na godnego siebie przeciwnika." Paul wyraźnie pamiętał te chwile. Ludzie mu gratulowali. Wtedy zastanawiał się, z jakiego powodu, postanowił jednak, że nic nie będzie mówił, tylko słuchał, aż zrozumie, o co tu chodzi. Po pierwsze w ogóle nie pamiętał, że trafił go pocisk, choć miał na to dowód w postaci bólu, który go przeszywał przy każdym głębszym oddechu. I jego goście mówili, że Roberts strzelił mu w plecy. To by się zgadzało, Paul pamiętał, jak Roberts wymachiwał strzelbą i wrzeszczał coś o Laurze. Co to było? Paul nie wiedział, a zbyt trudno było mu zastanawiać się nad tym teraz. Rozmowa z Robertsem do niczego nie doprowadziła, tyle pamiętał, więc zrezygnował i zawrócił konia, by opuścić Piękny Widok. Ale co wydarzyło się potem? Wytężył pamięć. Leżał twarzą do ziemi, na plecach czuł coś ciepłego i lepkiego. Twarzą do ziemi. Słyszał tętent — to jego koń galopował przed siebie. A później ktoś przykrył Paula sobą. Perfumy. Czuł słodki zapach perfum. Kobieta leżała na nim i okropnie krzyczała. Piskliwie. Przed sobą widział swoje dłonie, lewą miał tuż przy twarzy, prawa wydawała się ogromna, potężna, lecz bezwładna, nie mógł podeprzeć się, by wstać. 480 Słyszał Amelię. „Jesteś szalony!" krzyczała. Ktoś był szalony, lecz nie on, nie miał na to siły. Później rozległ się strzał. Koło jego ucha, ogłuszający, jak wybuch. I to on wtedy zastrzelił Robertsa? Mało prawdopodobne. Niemożliwe. — Pani Moloney, czy może mi pani poświęcić minutkę? — A od czego tu jestem? Paul uśmiechnął się. — Nie wiem, co wtedy się wydarzyło. Może mi pani powiedzieć? Odwróciła się ku niemu, prezentując swój obfity biust okryty czarną bombazyną. — A, to widomy znak, że jesteśmy na dobrej drodze — oznajmiła radośnie. — Nie będę panu długo potrzebna. — Roberts strzelił do mnie? — Tak, ten nikczemnik, tchórz. Strzelił panu w plecy. — A dalej? — Co było dalej, powiedziała nam panna Amelia, zalewając się łzami, niech pan pamięta. Upadł pan i wyciągnął rewolwer, bo ten nikczemnik szedł ku panu, żeby pana wykończyć. No więc złapał pan rewolwer i załatwił go, zanim było za późno. A potem stracił pan przytomność. — Naprawdę? — Niedaleko pada jabłko od jabłoni, powiada mój mąż. Znał pańskiego tatę. Nazywał się Pace MacNamara, prawda? — Tak. — Chwała Panu! Niech tylko mu powiem, że miał rację. Mówił, że pański tata był doskonałym strzelcem w starym kraju. Snajperem, ważną osobistością w Ruchu. — Nie wiedziałem — rzekł Paul, zaskoczony tym nagłym wglądem w przeszłość ojca, zwolennika pokojowego rozwiązywania problemów. — Oczywiście nikt tutaj nie mówi o tamtych wypadkach, ale bez dwóch zdań udowodnił pan, że MacNamarowie nie stracili swego daru. Mój mąż twierdzi, że jeśli Roberts chciał żyć, powinien był pierwszy pana załatwić, bo potem było już za późno. Stuknął pan drania, wybaczy pan mój język, i nikt w mieście nie narzeka. Więc niech się pan nie martwi. A teraz idę ugotować panu owsiankę. 31 Nad wielką rzeką 481 Paul leżał na plecach, wpatrzony w błękit nieba. Wolałby, żeby pani Moloney nie odsunęła draperii, światło było za mocne, ale nie miał serca jej wołać. Pewnego dnia zapyta matkę, o co w tym wszystkim chodziło. Stary kraj? Ruch? Ile rodzinnej historii ulega zapomnieniu w rodzinach emigrantów? Bo rodzice nie chcą o tym mówić, a synowie nie pytają, aż jest za późno. Nie miał najmniejszego pojęcia, że jego ojciec w jakikolwiek sposób związany był z powstaniami w Irlandii, i gotów był iść o zakład, że John, jego brat bliźniak, także o tym nie wie. Ta sprawa wszakże musi poczekać. Na razie otaczała go sława bohatera, który trafiony przez Robertsa w plecy, padł nieprzytomny, następnie zaś cudem zebrał siły, wyciągnął broń i jednym strzałem położył napastnika trupem, w dodatku celując pod tak ostrym kątem. Niezły strzał. „Co za strzał!" tak wszyscy powtarzali. Paul umiał obchodzić się z bronią, lecz nie był rewolwerowcem. Jean-nie strzelała lepiej od niego, ponieważ ćwiczyła, to było jej hobby. Paul wątpił, by z miejsca, gdzie leżał, trafił konia, a co dopiero zbliżającego się ku niemu człowieka prosto w serce. W dodatku samemu będąc ciężko rannym. O czym jednak myśli? Złagodził ból, obracając się wolno, ostrożnie z boku na brzuch. Nawet ten niewielki ruch podrażnił uszkodzone żebra. Czekając, aż ból minie, Paul leżał nieruchomo, a potem głośno powiedział: — Bzdury! Wiedział, że nie zastrzelił Robertsa. Więc kto to zrobił? Amelia. Panna Roberts. Córka Boyda. Uratowała Paulowi życie. Przykryła go sobą. Zapach perfum. Chroniła go. Złapała jego rewolwer i zabiła ojca. Dopóki się nie poruszał, nie bolało go. Mógł za to puścić wodze myślom. Dlaczego skłamała? Dlaczego nie powiedziała, że na jej oczach ojciec strzelił do gościa, a ona, chcąc chronić rannego, nie miała innego wyjścia, jak zabić Robertsa? — O Chryste — szepnął Paul. Nic dziwnego, że biedaczka ma koszmary. 482 Postawił się w jej sytuacji. Gdyby zabił rodzonego ojca, czy z własnej woli poinformowałby o tym władze? Paul uświadomił sobie, że Amelia Uczyła na to, iż on nie będzie pamiętał, co naprawdę się zdarzyło. — O Chryste — powtórzył. Było mu serdecznie żal dziewczyny, a równocześnie czuł do niej głęboką wdzięczność. Miła i słodka, prawdopodobnie w ogóle nie miała pojęcia, do czego zdolny był jej staruszek. Dziewczęta takie jak ona chroni się przed brutalną rzeczywistością, mieszkają w szklanej wieży i bawią się w damy. Paul odrzucił myśl o porozmawianiu z jej narzeczonym, Tylerem Kem-pem, który często przychodził, okazując troskę o pacjenta. Wydawał się jakoś odległy, nierzeczywisty. Zostawał tylko na parę minut, ponieważ miał pilne sprawy w mieście. Gazetę. — Pani Moloney! — zawołał. — Proszę powiedzieć pannie Amelii, że chcę się z nią zobaczyć. Muszę podziękować za jej dobroć dla mnie. — Przyprowadzę panienkę, nawet gdybym miała przynieść ją na barana — brzmiała odpowiedź. I oto w drzwiach stanęła Amelia. Twarz miała bladą jak kreda na tle gęstych czarnych loków, ubrana była w surową czarną suknię. Paul wyciągnął rękę i z wysiłkiem trzymał ją, póki Amelia nie podeszła. Jej dłoń była zimna, drobna, słaba. — Czuje się pani lepiej? — zapytał. Nie wpadło mu na myśl, że to pytanie ona powinna zadać jemu. Nerwowo skinęła głową. — Zrobiła pani to, co musiała pani zrobić — powiedział, przyciągając ją ku sobie. Przemówiła głosem piskliwym, dziwnym. — Wysłałam Andy'ego po lekarza i policję. Nie wiedziałam, co robić. — Uratowałaś mi życie. Zgodzisz się, żebym nazywał cię Amelią? — Tak, cieszę się, że dochodzisz do zdrowia. Przynieść ci coś? Pani Moloney kręci dla ciebie kogel-mogel. Zaraz po niego pójdę. — Nie idź, Amelio. Usiądź. Gwałtownie opadła na fotel koło łóżka, jakby nie ośmielała się sprzeciwiać. Przez chwilę panowało milcze- 483 nie. Paul z rozmysłem się nie odzywał, czekał, jak Amelia zareaguje. Wyjęła chusteczkę i wydmuchała nos, po czym schowała ją do rękawa, przesunęła palcem po perłowym guziczku przy szyi, jakby upał był nie do zniesienia. — Amelio — odezwał się wreszcie Paul, jednakże ta chwila ciszy okazała się dla niej zbyt trudna. — Nie powiesz im, prawda? — jęknęła błagalnie. — Nie — oznajmił stanowczo. — Nie powiem. Czuję się trochę głupio, ale jeśli tego chcesz... Zarzuciła mu ramiona na szyję, jej gładka skóra ocierała się o jego twarz. — A co innego mogłam zrobić? On oszalał. Strzelił do ciebie. Szedł na nas... Nie wiedziałam, czy znowu strzeli do ciebie czy do mnie. Byłam taka przerażona. — Na policzki spadały mu jej łzy, w nozdrzach czuł słodki i świeży zapach jej włosów. — Nie możesz im powiedzieć. Myślą, że to ty go zastrzeliłeś. Proszę, co stanie się ze mną, jeśli się dowiedzą? Co powiedzą ludzie? Nie mogę spać — tłumaczyła się gorączkowo. — Co wieczór on przychodzi, przeklina mnie! Nigdy już nie zasnę. — Ależ zaśniesz. — Odgarnął włosy z jej twarzy.—Twój ojciec nie był przy zdrowych zmysłach. Pamiętaj go takim, jaki był przedtem. Słyszałem, że zawsze dobrze cię traktował, kochał cię. Wiemy, że był pijany, że stało się coś strasznego i musiałaś go zastrzelić. Słuchasz mnie? Musisz przestać się obwiniać. Myślałaś, że nie żyję. Kilka minut później — ciągnął, prosząc w duchu o wybaczenie, że musi skłamać, by uratować jej zdrowy rozsądek — sam bym się obronił, Amelio. Wiesz, że bym to uczynił, prawda? Pokiwała głową, twarz chowając w poduszce, tuląc się do niego. — Proszę cię o wybaczenie — rzekł Paul — za śmierć twojego ojca. Nie zdawałem sobie sprawy, że oszalał. Amelia podniosła się, patrząc na niego błagalnie. — Nie zrobiłam tego, prawda? — Nie — odparł Paul ponuro. — Niech tak zostanie. Wszyscy są przekonani, że tak to się odbyło, nie ma sensu burzyć ich przekonań. Teraz musisz pozbyć się tych koszmarów, to straszne i smutne, ale żałoba minie, możesz mi 484 wierzyć. Myśl o dobrych czasach, Amelio, a jeśli znowu będziesz miała złą noc, przyjdź tutaj i usiądź w tym wielkim fotelu, gdzie mogę cię widzieć. Amelia wstała. — Nie będę ci przeszkadzać? — Nie, dotrzymasz mi towarzystwa. Noce są długie, kiedy człowiek przykuty jest do łóżka. — Co tu się dzieje? — Przy łóżku stanęła pani Moloney z tacą w dłoni. — Chyba ona nie płacze przez pana, co, panie Mac? — Nie — zaprzeczyła Amelia. — Pan MacNamara był bardzo miły. Na korytarzu powiedziała do pani Moloney: — Czuję się okropnie. Podziękował mi za uratowanie mu życia i przeprosił, że zastrzelił ojca. Czy to nie straszne? Sama nie wiem, co dalej począć. — Ach, biedna gołąbeczko, to rzeczywiście przykra sprawa. Ale na piecu stoi ciepłe mleko. Tobie też zrobię kogel-mogel z gorącymi rogalikami, a potem smacznie zaśniesz, jak grzeczna dziewczynka. Pani domu wyszła na słońce. Nienawidziła mdławego zapachu unoszącego się w pokoju chorego i była pewna, że nigdy nie pozbędzie się z domu odoru eteru. Niedługo jednak obcy odejdą, a wtedy zarządzi wiosenne porządki. W końcu, uśmiechnęła się do siebie, jest wiosna. Czuła się teraz lepiej, Paul już o to zadbał. Nikomu nie powie, to dżentelmen, nie ma zamiaru rujnować jej reputacji rozgłaszaniem... no cóż, tego. A poza tym nie ulegało wątpliwości — właśnie to sobie uświadomiła — że wyświadczyła ojcu przysługę. Powiesiliby go. Zadrżała i mocniej otuliła się szalem. To byłoby straszne, okropne. Nie mogła nawet o tym myśleć. Roztrzęsiona po wszystkim, co się wydarzyło, przedtem bała się, że to ją mogą powiesić. Była przerażona do szpiku kości. I zbyt się bała, żeby z kimkolwiek o tym porozmawiać. Jednakże Boyd Roberts umarł i został pogrzebany. Nie musiała dłużej się go lękać, uratowała go przed szubienicą, a ich nazwisko ocaliła od hańby. 485 Szła przez wciąż nieukończone boisko do krokieta. Postanowiła, że je usunie, straciła zainteresowanie krokietem. Ślicznie będzie tu wyglądała altana, pomalowana na biało, otoczona różanym ogrodem. O tylu rzeczach musiała teraz pomyśleć. Przypuszczała, że powinna być wdzięczna Paulowi za milczenie, z drugiej zaś strony został bohaterem, więc czym się przejmować? Jedynym człowiekiem, rozmyślała Amelia ponuro, który zakwestionował oficjalną wersję, jest Tyler. Jak śmie? Co to miało z nim wspólnego? Jeśli policja i Paul MacNamara są zadowoleni, jakież on ma prawo się wtrącać? Czasami bywa okropnym nudziarzem. Tego wieczoru Amelia upięła włosy, do znienawidzonej czarnej sukni włożyła brylantowe kolczyki, perłowy naszyjnik i pierścionek zaręczynowy, by zrobić Tylerowi przyjemność. Popijała sherry, Tyler usadowił się w wygodnym fotelu z kuflem schłodzonego piwa. Był zmęczony, lecz usatysfakcjonowany przebiegiem dnia. — Jak się miewa pacjent? — zapytał. — Jest w dobrym nastroju. Lada dzień nas opuści. Wraca do pana Wexforda, by tam zupełnie odzyskać siły. Wyglądasz na zadowolonego z siebie. — Nic dziwnego. Wreszcie wymyśliłem, co zrobić, żeby gazeta odniosła sukces. Nie zamierzam rywalizować z „Cap-ricorn Post". Postanowiłem wydawać miesięcznik. Ludziom tutaj bardzo brakuje materiałów do lektury. Będę zamieszczał najnowsze wiadomości o sprzedaży bydła i tak dalej, ale też więcej artykułów. Opowiadanie, może dwa, i mnóstwo ciekawych historii. Uda się na pewno, bo to nie będzie zwykła gazeta, tylko magazyn. — Spojrzał na Amelię. — Słuchasz mnie? — Oczywiście. Zastanawiałam się jednak, kiedy się pobierzemy. Ludzie zaczną gadać, jeśli jako narzeczeni będziemy mieszkać razem bez przyzwoitki. Było zupełnie inaczej, kiedy żył mój drogi ojciec. — Przytknęła do oczu batystową chusteczkę. — Och, moja kochana. — Tyler podbiegł do niej i ująwszy za rękę, pocałował w policzek. — Wyznacz dzień. Tak bardzo za tobą tęskniłem, serce mi się kraje, kiedy słyszę, 486 jak krzyczysz nocami. Ale — uśmiechnął się żałośnie — ta pani Moloney traktuje cię jak swoją własność. — Martwi się o mnie — odparła Amelia. — I słusznie. Wiele przeszłaś. Amelia czekała, lecz Tyler w końcu zrezygnował z przesłuchiwania. Odczuła ulgę. — W normalnej sytuacji — oznajmiła — należałoby ze ślubem poczekać, jednakże skoro pan MacNamara zamierza opuścić mój dom, myślę, że powinniśmy dokonać ustaleń. — To nie ulega wątpliwości. Przypuszczam, że będziesz musiała zamówić suknię. — Kazałam ją uszyć w Brisbane — roześmiała się Amelia. — Jest po prostu boska i starannie ukryta przed twoimi oczyma, kochany. — No to załatwione. Powiedz, co mam zrobić, a natychmiast się do tego zabiorę. Najpierw jednak chciałbym omówić z tobą pewną ważną sprawę. — Jaka to sprawa? — Z przykrością o to proszę, ale potrzebuję pieniędzy na gazetę. Wydatki, wynagrodzenia, wszystko to się nagromadziło. Amelia potarła czule nosem o jego nos. — A czy ta gazeta w ogóle jest nam potrzebna? Tyler odsunął się i popatrzył na nią zdziwiony. — Ależ oczywiście że tak. Już wyjaśniłem, będę mógł cię spłacić. — Tylko kiedy, Tylerze? Kiedy? Mam dać pieniądze i potem się łudzić, że ludzie kupią twoją gazetę? — Przyznaję, że jest z tym związane niejakie ryzyko, ale warto spróbować. Amelia przyglądała się swojej chusteczce. — Najwyraźniej zapomniałeś, skąd te pieniądze są, mój drogi. Z kopalni złota. Nie zgodzę się, żebyś bawił się swoim hobby, wydawał przy tym moje pieniądze i zaniedbywał kopalnie. Ojciec sprawdzał je co najmniej raz w miesiącu. Nie ufał zarządcom. No bo kto by im zaufał? Tyler nie krył zdenerwowania. — Niewiele wiem o kopalniach złota. — On też nie wiedział, ale się nauczył. Tyler wstał, wychylił piwo i nalał sobie następne. 487 — Amelio, nie chciałem cię wcześniej męczyć rozmową o interesach, ale widzę, że teraz jesteś już na nią gotowa. — Nie jestem nieudolna, Tylerze. — Wiem, ale niepotrzebnie się martwisz. Pogadałem z kilkoma ludźmi, inspektorami górniczymi i tak dalej, i jestem pewny, że możesz dostać doskonałą cenę za te kopalnie. Nie są ci potrzebne. Pozwoliłem sobie otworzyć wewnętrzne biuro twojego ojca... — Co zrobiłeś? — Amelia z przyjemnością myślała o chwili, gdy tam wejdzie i przeprowadzi własne, niczym nieskrępowane poszukiwania, nie chciała jednak tego robić podczas pobytu w domu obcych ludzi. No i sama musiała poczuć się lepiej. — Gdzie znalazłeś klucze? — W jego sypialni. Hardcastle nalegał, żebyśmy je sprawdzili. — Rozumiem — rzekła cicho, złowieszczo. — I coście znaleźli? — Niczego nie dotykaliśmy. — Tyler wyjął z kieszeni klucze i podał narzeczonej. — Ten ciężki jest do drugiego sejfu. Najwyraźniej twój ojciec nie ufał bankom. Ten mały pokój wygląda jak forteca. Uwierz mi jednak, Amelio, nie ma tam żadnych papierów. Nic obciążającego. Absolutnie nic, co powiązałoby go ze zniknięciem tego Daviesa. — To sama mogłam ci powiedzieć — odpaliła ostro. —Ojciec nie był głupi. A co ja tam znajdę, skoro uzyskaliście dostęp do moich prywatnych spraw? — Nie bądź taka. Byłem tam po to, żeby chronić twoje interesy. — No więc co tam było? — Masz klucze. — Tyler wzruszył ramionami. — Sama zobacz. W sejfie jest ponad pół miliona funtów. Amelia pokiwała głową. Mniej więcej takiej sumy się spodziewała. ?? razy trzeba powtarzać Tylerowi, że jej ojciec był bardzo bogatym człowiekiem? Teraz wszakże pieniądze trzeba przenieść, i to szybko. A niech ich diabli wezmą za wtykanie nosa w nie swoje sprawy! — Pamiętasz, skąd te pieniądze są?—zapytała. — Z kopalń złota. I ty chcesz, żebym je sprzedała? Pokłady jeszcze się nie wyczerpały. Bóg wie, dokąd mogą prowadzić. 488 — Ale mogą też się wyczerpać. — Do diabła, z kim ty rozmawiałeś? Nikt nie kupi kopalń, które grożą wyczerpaniem złóż. A jeśli żyły są bogate, ojciec na pewno nabył prawa do całego terenu. Obszar działki nie może przekraczać ustalonego limitu. A to oznacza, że nie sprzedajesz kilku kopalń, tylko całe przeklęte złoże. — Skąd o tym wiesz? — zapytał zaskoczony Tyler. — A według ciebie jestem głucha czy co? Ojciec wydobywał złoto. Jego prawa własności są w biurku, wszystkie potwierdzone notarialnie. Główne kopalnie Starlight to tylko część. Aby zostać w tym interesie, trzeba się rozwijać, szukać nowych złóż. Jak myślisz, o czym mówił przez wszystkie te lata, nie mając poza mną innego słuchacza? Prawa do działek tracą ważność po trzech miesiącach, jeśU nie prowadzi się na nich prac, więc musiał je odnawiać, żeby mieć kontrolę nad całym obszarem. W życiu nie pozbędę się kopalń. Tylera oszołomiła gwałtowność i zapalczywość kobiety, którą ledwo poznawał. — Kochanie — rzekł, by ją ułagodzić. — Czym się przejmujesz? Mamy więcej pieniędzy, niż uda nam się wydać do końca życia. Nie potrzebujemy więcej. — Przed chwilą powiedziałeś, że potrzebujesz. Na gazetę. Roześmiał się. Kobiece rozumowanie. Nielogiczne. — Stać nas na gazetę. — Tylko że ja nie chcę gazety, Tylerze. Zależy mi na moich kopalniach. Jeśli nie zgodzisz się zrezygnować z tej twojej głupiej gazety i zacząć nadzorować kopalnie, to jaki będę miała z ciebie pożytek? — Dopiła sherry i podała mu kryształowy kieliszek. — Nalej mi jeszcze, kochany. Tyler wziął kieliszek, lecz nie ruszył się z miejsca. — Porozmawiajmy o najbliższej przyszłości. Co stanie się z moją gazetą? — Przerwiesz przygotowania. Nie mamy na to czasu. — A jeśli powiem, że nie chcę z niej zrezygnować? — zapytał gniewnie. — Nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby robiono ze mnie głupca. — Nikt nie robi z ciebie głupca. 489 — Ależ tak, ty robisz. Chcesz, żebym u ciebie pracował. Na jakim właściwie stanowisku? — Skoro tak to ujmujesz — rzekła Amelia słodko — proponuję, żebyś został dyrektorem generalnym moich kopalń. — Naszych kopalń — poprawił Tyler. — Kiedy się pobierzemy... — Nie skończył zdania, uświadomił sobie bowiem, że wkroczył nagle na zupełnie nowe terytorium. Na twarzy Amelii widział zimny, twardy uśmiech Boyda Robertsa. — Tak, zastanawiałam się nad tym — podjęła wątek. — I musisz mi teraz dać odpowiedź. Jeśli się upierasz przy wydawaniu gazety, magazynu czy jak tam chcesz to nazwać, musisz to zrobić na własną rękę. Nie chcę męża, który nie jest wobec mnie lojalny. — Amelio, ja cię kocham. Czy ty tego nie widzisz? Ich rozmowa zmieniła się wpierw w kłótnię, potem we wściekłą awanturę. — Nie możesz mną rządzić! — krzyczał Tyler. — Ni pozwolę na to. Jestem dziennikarzem, mistrzem słowa, a ni jakimś przeklętym kopaczem! — Doprawdy? I myślisz, że pozwolę ci się bawić i wyda wać moje pieniądze, aż nic nam nie zostanie? Przywykłam d tego, co najlepsze, nie zamierzam skończyć jako bankrut Zatrzymam kopalnie. — A jeśli ja nie przyjmę twojej propozycji, co zrobis Sama będziesz nimi zarządzać? Komu poza mną możes zaufać? Tyler z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi salonu. Ni. mógł pogodzić się z upokarzającą koniecznością zamknięcia czasopisma, które nie ujrzało jeszcze światła dziennego. Amelia spokojnie zdjęła z palca pierścionek z rubinem i położyła na kominku. „Komu możesz zaufać?" brzmiało jej w uszach. Dobre pytanie. Do niedawna musiałaby się zgodzić z Tylerem, że najlepszym wyjściem będzie sprzedaż drogocennych kopalń, teraz jednak był ktoś, komu mogła zaufać, kto znał się na tym interesie i kto poprowadzi kopalnie żelazną ręką. Żadne oszustwa i kradzieże nie będą wchodziły w grę. W porównaniu z tą osobą po- 490 dejrzane indywidua, którymi otaczał się ojciec, były bandą tchórzy. — Szkoda — westchnęła Amelia. — Naprawdę chciałam wyjść za mąż, ale Tyler ma takie ograniczone podejście do pieniędzy. To, co odpowiada jemu, nie odpowiada mnie. Musi jutro zobaczyć się z Laurą i skłonić ją, by odwiedziła MacNamarę. Unikała go jak zarazy, a on też o nią nie pytał. Coś mogłoby z tego wyjść, dotąd wiele przecież na to wskazywało. O czym krzyczał jej ojciec? Że zamierza ożenić się z Laurą? Ha, pewnie postradał zmysły. Na litość boską! W jego wieku! Ważniejszy wszakże od Laury czy Tylera był kapitan Leslie Soames. Amelia samotnie jadła kolację w cichym domu, bo Tyler odmówił. To bez znaczenia. Wiedziała już, jakie miejsce w świecie jej się należy: u boku kapitana Soamesa, deputowanego do parlamentu z Rockhampton. Jako jedyny kandydat wygra przecież wybory. Tak. Jutro złoży Laurze wizytę. Skruszony Tyler czekał na nią rano. Tak długo siedział przy kawie, aż pokojówka poinformowała go wreszcie, że panna Roberts je śniadanie w swoim pokoju. — Powiedz jej, że chciałbym zamienić z nią słowo — polecił. Po chwili dziewczyna wróciła z wiadomością, że pani niedługo wyjdzie, tak więc Tyler przeniósł się na werandę, by uniknąć ciekawskich spojrzeń służby; nie wątpił, że dziewczęta zastanawiają się, dlaczego dalej jest w domu, skoro ma swoje biuro w mieście. Wiedział, że czas nic nie znaczy dla Amelii, dlatego zapadł w drzemkę. Kiedy się wreszcie pojawiła, zobaczył, że porzuciła żałobę na rzecz powiewnej kanarkowej sukni. Włosy związała prostą wstążką. Zerwał się na równe nogi, przypominając sobie, jak po raz pierwszy spotkał ją właśnie tutaj, na werandzie. — Moja droga, wyglądasz prześlicznie. — Pocałował ją w policzek. — Przykro mi z powodu tej niemądrej kłótni wczoraj wieczorem. Jestem pewny, że będziemy mogli dojść do porozumienia. 491 — Jak? — zapytała ostrym tonem, który kontrastował z jej sielankowym wyglądem, gdy tak stała w promieniach słońca. — Przecież możemy zatrzymać gazetę i kopalnie, przynajmniej na jakiś czas. Znajdę kogoś, kto będzie nimi zarządzał. — Skoro ciebie ta posada nie interesuje, sama się tym zajmę, i nie myśl, że mnie przekonasz. Powiedziałam, że nie chcę gazety, i zdania nie zmienię. — Innymi słowy nie pozostawiasz mi żadnego wyboru. W rachubę wchodzą tylko kopalnie. — W głowie by mi nawet nie postało zmuszać cię do czegoś, co ci nie odpowiada, Tylerze. Ta oferta jest już nieaktualna. — Co przez to rozumiesz, nieaktualna? — warknął. — Miałeś rację. Znasz się na kopalniach jak kura na pieprzu. Posada została już zajęta. Taki gniew go ogarnął, że zaczął się jąkać. — Jak śmiesz tak do mnie mówić, jakbym był twoim służącym! Spuść z tonu, Amelio. Myślę, że pieniądze uderzyły ci do głowy. Zrobię to, co będzie mi się podobało, słyszysz? — Nie musisz krzyczeć, nikt ci tego nie broni. — Porzuciłem dobrą pracę w Brisbane, żeby wydawać tu gazetę —jęknął Tyler — i jeśli nie będę jej miał, to nic mi nie zostanie. W głowie mi się nie mieści, że wycofujesz się z tej umowy. — Zawarłeś ją z moim ojcem, nie ze mną. I to bardzo okrutne z twojej strony mówić, że nic nie masz. Ja dalej tu jestem, a kiedy się pobierzemy, będziesz mógł tu zostać i dotrzymywać mi towarzystwa. Tyler z wysiłkiem panował nad gniewem. Amelia zachowywała się dziwacznie, lecz małżeństwo zmieni układ sił. Mąż z mocy prawa może dysponować środkami żony. Co nie znaczy, że miał zamiar działać pochopnie. Amelia szybko urodzi pierwsze dziecko, potem następne, i to zajmie jej czas. On zaś zyska dostęp do pieniędzy i zacznie wydawać gazetę. — Och, doskonale. — Uśmiechnął się, obejmując Amelię. — Bardzo zdecydowana z ciebie osóbka, prawda? Ale 492 mnie to się podoba. — Pocałował ją i przytulił. — Z taką ognistą kobietką w łóżku małżeństwo na pewno nie będzie nudne. Amelia wszakże odsunęła się od niego. — Przestań, nie tutaj. Wokoło są ludzie. Wiesz, przyszło mi do głowy, że to chyba nie byłby najlepszy pomysł, gdybyśmy zbyt wcześnie się pobrali. Wciąż jestem w żałobie. — Nie wyglądasz na osobę pogrążoną w żałobie — powiedział Tyler ironicznie. — Ale jestem — nadąsała się Amelia. — Kiedy wyjdę z domu, będę musiała włożyć żałobę, wszyscy będą tego oczekiwać. Wystarczy, że w taki okropny sposób straciłam ojca, nie trzeba ludziom dawać kolejnych powodów do plotek. I dlatego sądzę, że najlepiej będzie, jeśli znajdziesz sobie mieszkanie do czasu ślubu. Mieszkanie? przeraził się Tyler. Przecież został prawie bez grosza. Ale niech go piorun trzaśnie, jeśli poprosi ją o pieniądze, tę małą wiedźmę. — A kiedy twoim zdaniem ten ślub powinien się odbyć? — zapytał sztywno. — Naprawdę nie mam pojęcia, jak długo powinna trwać żałoba — odparła lekko. — Przypuszczam, że jakieś pół roku. Tyler poszedł do domu i spakował swoje rzeczy, następnie przez tylne wyjście skierował się do stajni. Amelia stała na szczycie schodów, kiedy wyjechał zza węgła. Ta nowa u niej arogancja tak bardzo przypominała mu jej ojca, że zmusił się, by do niej przemówić: — Odeślę konia. — Nie trzeba—zaświergotała wesoło. — Zatrzymaj go. — Przecież nie pojadę konno do Brisbane, tylko popłynę statkiem — warknął. — Skoro chcesz zamknąć gazetę, zrób to sama. Przyślę ci mój adres, a kiedy uznasz, że z towarzyskiego punktu widzenia możemy już wziąć ślub, daj mi znać. Może będę wolny, ale na twoim miejscu za bardzo bym na to nie liczył. W odpowiedzi wzruszyła ramionami. Następnie ruszyła na poszukiwanie Andy'ego. — Zawieź ten list do miasta i nadaj go na poczcie. Andy spojrzał na kopertę. 493 — Pani Ada Adeline Davies? W Canoonie? Dlaczego panienka do niej pisze? — Mam dla niej pracę. — Jaką? — Zobaczysz. Ponownie spojrzał na kopertę. — Taa. Dobrze... Ale jeśli panienka chce, żeby list na pewno do niej trafił, lepiej niech panienka zaadresuje go do Wielkiej Poll. Założę się, że nikt tam w życiu nie słyszał o Adzie Adeline. — Ach, oczywiście. Daj mi to. — Amelia pobiegła do domu i nad adresem dopisała „Wielka Poll". Dmuchnęła na wilgotny atrament i uśmiechnęła się z satysfakcją. Ada Davies warta była dwóch mężczyzn. Będzie z niej najlepszy dyrektor kopalń w całym okręgu. William Wexford z ogromnym bukietem dla Amelii przyjechał po Paula i panią Moloney. Kiedy wszyscy obcy opuścili jej dom, Amelia biegała po pokojach, nie posiadając się z zachwytu. Jej dom! Jej własny! Jak cudownie wszystko się ułożyło! Ubrana w czerń, z brylantową broszką pod szyją, pojechała do miasta. Ojciec nie ufał bankom, lecz ona musiała, choć nie zamierzała oddawać pół miliona jednemu bankowi. W mieście były cztery, tak więc z czterema skrzyniami w powozie wędrowała od jednego do drugiego, by złożyć pieniądze w depozyt, a dyrektorzy gięli się w ukłonach, wdzięczni, że właśnie im zawierzyła bezpieczeństwo swoich interesów, i zapewniali najlepsze usługi. Amelia śmiała się w kułak. Odkrycie, że tym zaszczytem obdarzyła wszystkie banki, nie zajmie im wiele czasu. Następnie złożyła wizytę młodemu przystojnemu prawnikowi, Johnowi Laidleyowi. — Na pewno wygra, bo jest jedynym kandydatem — rzekła smutno. — Mimo to czuję, iż moim obowiązkiem jest udzielić kapitanowi Soamesowi wsparcia. Wiele ostatnio przeszłam, Johnie, jednakże mej uwagi nie uszedł fakt, że kariera parlamentarna jest wymagająca i kosztowna. Ludzie tacy jak mój ojciec i Fowler mogli sobie na nią pozwolić, ale młodemu człowiekowi trudno będzie utrzymać odpowiedni poziom. 494 — To prawda, Amelio — przytaknął John. — Co masz na myśli? — Jestem przekonana, że mieszkańcy Rockhampton powinni wesprzeć swojego przedstawiciela. Nie możemy stać z boku. — Położyła ładnie zapakowaną paczuszkę na biurku. — Oto tysiąc funtów. Przekaż je, proszę, kapitanowi Soamesowi i powiedz, że to od mieszkańca, który wita go w naszych szeregach. — To bardzo hojny dar! — wykrzyknął John. — Kapitan Soames będzie zachwycony. I chcesz pozostać anonimowa? — Tak — odparła z uśmiechem. Wsiadając do powozu, śmiała się głośno. Anonimowa? Leslie szybciej niż dyrektorzy banków odkryje tożsamość ofiarodawcy. A wówczas z pewnością złoży jej wizytę. Cała reszta, z jej urodą i pieniędzmi, pójdzie jak po maśle. Amelia nie będzie córką posła, zostanie jego żoną. Co jest o wiele zabawniejsze. — Czy mam zamknąć drzwi frontowe? — zapytał Leslie Soames. — Nie, zostaw otwarte — odparła Laura. — Lubię ten wiatr od rzeki. — Ale przechodnie mogą patrzeć do środka! — I co z tego? Leslie westchnął. — A niech mnie, dziwna z ciebie dziewczyna. — Zostawił kapelusz i laskę w stojaku w holu i poszedł za Laurą do jadalni. — Nie czujesz się tu samotnie? — Nie. żałuję, że Justin i Grace nie mogli zostać dłużej, ale musieli wracać do Camelotu. Jestem tu szczęśliwa. Popatrz, co znalazłam w szopie. Dlatego chciałam się z tobą spotkać. W tych skrzyniach są mowy parlamentarne mojego ojca oraz notatki dotyczące różnych kwestii. Pomyślałam, że mogą ci się przydać. — Bardzo interesujące. Chyba sporo się z nich dowiem. Laura siedziała na podłodze i przeglądała zawartość skrzyń. Przerwało jej pukanie do drzwi. — Leslie, zobacz, kto to — zwróciła się do kapitana. Skrzywił się. 495 — Trudno, żebym otwierał drzwi twoim gościom. Gdzie jest pokojówka? — Wyszła. Idź, Leslie. Kapitan wyjrzał na korytarz, zaraz jednak się cofnął. — Dobry Boże! To ta pospolita dziewczyna, która narzucała mi się na wyścigach! Laura skoczyła na nogi. — To moja przyjaciółka, Leslie. Ma za sobą trudne chwile. — Nie wątpię — prychnął kapitan. — Jej ojciec był prawdziwym zbójem. — Hej! — zawołała Amelia. — Jest tu kto? — Już idę! — odkrzyknęła Laura, po czym zwróciła się do Lesliego: — Spodziewam się, że będziesz uprzejmy. — Zawsze jestem uprzejmy — mruknął, gdy wyszła z pokoju. — Na tym polega mój problem. Pozbawiony możliwości ucieczki, musiał usiąść do porannej herbaty z dwiema damami czy też raczej z Laurą pełniącą funkcję pokojówki i tą drugą, która znowu nie dawała mu spokoju. Sama Amelia zaś nie mogłaby się bardziej ucieszyć, kiedy u Laury spotkała Lesliego. Minęły dwa dni, odkąd dokonała szczodrej wpłaty, i teraz miał okazję, by jej podziękować. Jednakże nie wspomniał o tym ani słowem. Najwyraźniej John Laidley jeszcze mu nie powiedział. Co za rozczarowanie! Dlaczego John musi być taki praworządny? Jej podejrzenia wzbudził fakt, że znowu widzi Laurę w towarzystwie Lesliego. Była zazdrosna, postanowiła więc przeciągnąć go na swoją stronę. — A przy okazji, Lauro, słyszałaś, że nie jestem już zaręczona z panem Kempem? — Nie. A dlaczego? Co się stało? — Nic takiego, rozstaliśmy się w przyjaźni. Musiałam powiedzieć panu Kempowi, że w gruncie rzeczy do siebie nie pasujemy. Te zaręczyny to był właściwie pomysł ojca, nie mój. Rozumiesz pewnie, jak się czuję, Lauro, też musiałaś zerwać zaręczyny. — Udała, że nie dostrzega grymasu na twarzy przyjaciółki. — To straszne, kiedy twoją rękę przy-rzeczono osobie zupełnie dla ciebie nieodpowiedniej. Zgadza się pan z tym, kapitanie? 496 Leslie odkaszlnął. — Obawiam się, że nie mam w tej kwestii doświadczenia. — Szczęściarz z pana — uśmiechnęła się Amelia. — Biedna Laura i ja straciłyśmy ojców, nie potrzeba nam dodatkowych zmartwień. A już na pewno nie związku z niewłaściwym dżentelmenem. Musimy jednak patrzeć w przyszłość i być szczęśliwe. Skoro teraz jesteśmy wolne. — Upiła łyk herbaty. — Przynajmniej ja jestem. Lauro, miałaś wiadomości od pana MacNamary? — Przyjaciółka znieruchomiała, lecz Amelia nie zamierzała przestać. To dla jej dobra, powiedziała sobie w duchu. — Mam rozumieć, że nie miałaś od niego wiadomości? — Jest bardzo chory — odparła Laura. — Nie wierz w to. Szybko odzyskuje siły. Kilka dni temu opuścił mój dom i przeniósł się do pana Wexforda. — To dobrze. — Laura zajęła się nalewaniem herbaty ze srebrnego czajnika do filiżanki Lesliego. — Dobrze? Jesteś okropna. Powinnaś iść do niego. — Dlaczego miałabym to zrobić? Jeszcze ciasta, Leslie? — Eee... dziękuję, nie. — Te dziwne dziewczęta może i są przyjaciółkami, wyczuwał jednak panujące między nimi napięcie i nie miał ochoty dać się wciągnąć w kobiece przekomarzania. — Bo Paul nie był zbyt szczęśliwy — ciągnęła Amelia — kiedy mój ojciec oznajmił, że chce się z tobą ożenić. — Kto to powiedział?—zapytała ostro Laura, jakby źle usłyszała. — Mówiłam, mój ojciec. — Nigdy nie powiedziałam, że za niego wyjdę. Amelia ugryzła kawałeczek herbatnika. — Ale musiałaś jakoś go zachęcić. Chociaż przyznaję, że było to dla mnie niespodzianką. Dla Paula też. Rozmawiałaś o małżeństwie z moim ojcem? Leslie odstawił filiżankę i odgarnął kosmyk włosów z opalonego czoła. Tego już było za wiele. Wodził spojrzeniem od jednej do drugiej, zaskoczony, że dwie tak śliczne dziewczyny mogą być... cóż, takie szalone. Zupełnie brakowało im poczucia przyzwoitości. — Sądzę, że tymi papierami zajmiemy się innym razem. — Wstał z krzesła. — Wybacz, Lauro, ale już pójdę. 32 Nad wielką rzeką 497 — Och, czyżbym w czymś przeszkodziła? — pisnęła Amelia. — Ależ nie — odparł Leslie. — Tak — równocześnie rzuciła ostro Laura. Leslie wszakże miał już dość. — Pożegnam się teraz — powiedział, niemal biegnąc do drzwi. Laura pośpieszyła za nim, zadowolona, że kiedy zostaną same, będzie mogła przywołać Amelię do porządku. Doskonale się orientowała, co Amelia knuje, dobrze znała jej sztuczki. Zależało jej na Lesliem i zastosowała starą wypróbowaną metodę, polegającą na ośmieszeniu innych kobiet. Tym razem przeszła samą siebie, lecz swoją ofiarę wprawiła ledwie w zakłopotanie. — Naprawdę uważam, moja droga — oznajmił Leslie pompatycznie — że powinnaś zamykać drzwi. To po prostu nie wypada. I na twoim miejscu staranniej dobierałbym przyjaciół. Laura pomyślała, że tych dwoje zasługuje na siebie. — Leslie, mówiłeś mi, że masz anonimowego dobroczyńcę. — Tak, tak — potwierdził z zapałem. — Kiedy odkryję, kto nim jest, serdecznie podziękuję. — No cóż, ta osoba siedzi w salonie — rzekła Laura. — Kto? Co? — pytał zmieszany Leslie. — To była Amelia, zdradził mi to mały ptaszek. — To z jej strony niezwykle uprzejme — wyjąkał. — Stacją. Ocenia się, że w gotówce, nieruchomościach i kopalniach złota Boyd Roberts zostawił jej prawie milion funtów. Nie zauważy braku tysiąca. Leslie ściskał laskę, jakby to była lina ratunkowa. — Dobry Boże! Myślisz, że powinienem wrócić i jej podziękować? No wiesz, nie chciałbym, by uznała mnie za niewdzięcznika. — Innym razem — odparła Laura i zamknęła za nim drzwi. Wróciwszy do salonu stwierdziła, że Amelia szybko porzuciła poranną herbatę. W ręku trzymała karafkę z winem. — Nie ma nikogo, kto by nam teraz wydawał rozkazy — uśmiechnęła się. — Napij się ze mną. 498 — Zachowałaś się okropnie — rzekła Laura. — Nie gorzej niż ty. — Amelia zsunęła buty i zwinęła się na sofie. Laura tymczasem doszła do wniosku, że równie dobrze może znaleźć dwa kieliszki do białego wina. — Myślisz, że mnie polubił? — zapytała Amelia. — Wręcz przeciwnie. — Dlaczego? — Zrobiłaś na nim złe wrażenie tą straszną czerwoną suknią. — Więc ją spalę. Będziesz musiała pomóc mi w zakupach, żebym wyglądała godniej. Laura wypiła wino i gniewnie odparła: — Nie pomogłabym ci nawet przejść na drugą stronę ulicy po tym, co mi dzisiaj zrobiłaś. — A co ja takiego zrobiłam? Próbowałam tylko pomóc. Poza tym... nie odpowiedziałaś mi na pytanie o mojego ojca. — Więc mówiłaś prawdę? Myślałam, że kłamiesz. — Dlaczego miałabym kłamać? — O Boże! A to dobre! Amelia w pończochach poszła napełnić puste kieliszki. — Nie żeby teraz było to dla mnie ważne, ale czy mój ojciec był w tobie zakochany? Laura wyczuła szorstką, ostrzegawczą nutę; Amelia z nazbyt wielką obojętnością mówiła o ojcu. Z odpowiedzią poczekała, aż przyjaciółka usiądzie. — Jest dla ciebie ważne — podjęła spokojnie. — Nie zawsze zgadzałam się z ojcem, ale kiedy umarł, byłam zrozpaczona. Wiem, co czujesz, Amelio, choć stwarzasz pozory obojętności. — Nic nie wiesz — odparła Amelia ostro. — On mnie pobił, okrutnie mnie pobił. A to się zaczęło, kiedy zajęłaś moje miejsce w jego życiu. Laura siedziała jak sparaliżowana. — Dobry Boże — szepnęła. — Tak mi przykro. Nie wiedziałam. Był taki miły, taki opiekuńczy, sama nie wiedziałam, co się dzieje. — Czy chciał się z tobą ożenić? — nie ustępowała Amelia. — Tak. 499 — A niech cię piorun trzaśnie. Chciałaś zostać moją macochą? — Nie. Nie bądź okrutna. Musiałam opuścić Piękny Widok, a nie mogłam nic ci powiedzieć. Bo co właściwie miałam mówić? „Wybacz, ale twój tato twierdzi, że mnie kocha"? — A kochał? — Nie wiem. Amelia poprawiła się na sofie, wyciągnęła nogi. — Przypuszczalnie tak, na swój sposób — rzekła. — Byłaś następną nagrodą, zdobyczą, tak jak ja. I ciebie też by wyrzucił, gdyby mu to pasowało. — Z uśmiechem uniosła kieliszek. — Nie powinno się mówić źle o umarłych. Cieszę się, że nie żyje. Życzę mu długiego i szczęśliwego wiecznego spoczynku! — Amelio! — Och, przestań być taka układna, Lauro. To do ciebie nie pasuje. Teraz ty mnie oszukujesz. Przyszłaś na ten jego żałosny pogrzeb, to było z twojej strony bardzo miłe, nigdy ci tego nie zapomnę. Byłaś ty i chyba czterech innych żałobników, w tym policjant. Nikt inny nie odważył się pokazać na pogrzebie człowieka, który zasłużył na szubienicę. — Amelia wybuchnęła płaczem. — Ale ty przyszłaś, prawda? Bo ty to Laura Maskey. Zawsze sama dla siebie stanowiłaś prawo. Dlaczego tak jest? Co sprawia, że jesteś lepsza od innych? Dlaczego ja zawsze będę nikim? Laura podbiegła do Amelii i ją przytuliła, póki przyjaciółka się nie wypłakała. — Cicho, to nieprawda. Pomimo swoich wad twój ojciec zawsze był dla mnie miły. I pomimo moich wad ty zobaczyłaś we mnie coś, co polubiłaś. Zawsze byłam ci za to wdzięczna, Amelio. — Naprawdę? Myślałam, że znosisz mnie, bo nie masz nic innego do roboty. Laura zachichotała. — Nikogo lepszego, chcesz powiedzieć. Dzięki tobie przestałam się nudzić. I wciąż masz u mnie dług, wiesz, chodzi o tę eskapadę, kiedy odwiedziłam panów pływaków. Ale rozpętała się awantura! Amelia wytarła łzy. 500 — To racja, pamiętam. Wydaje się, że od tego czasu minęły wieki. Powiedziałam o tym tatusiowi. Jak on się śmiał! Płakał ze śmiechu. — Spojrzała na Laurę poważnie. — Myślę, że to był początek. Wtedy zaczął cię zauważać. Na chwilę dziewczęta pogrążyły się we własnych myślach. Milczenie przerwała Amelia. — Miał w sobie rozbójnika, tak mi się wydaje. Był rozbójnikiem, teraz to wiem, prawdziwym korsarzem, któremu przyszło żyć nie w swoich czasach, i myślę, że w tobie też dostrzegł tę cechę. I ty mówisz o moim zachowaniu! To ty byłaś okropna! Wyszłaś z przyjęcia zaręczynowego! Co stało się z Bobbym ????'??? — Jakim Bobbym? — zapytała Laura i łzy przeszły w śmiech. — Lepiej się czujesz? — Chyba tak — odparła Amelia. — Dlaczego Leslie Soames mnie nie lubi? — O Boże, myślę, że teraz zmienił zdanie. Przepraszam. Spróbuję go zniechęcić. Za bardzo jest pompatyczny. — Nieprawda. Przypomina mi twojego ojca. Lubię pompatycznych ludzi. Zawsze marzyłam o ważnej osobistości, takiej jak twój ojciec. Jeśli go zniechęcisz, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. Co zamierzasz zrobić z Paulem MacNamarą? — To skończone. Amelia wyprostowała się i złapała Laurę za rękę. — Więc coś jednak było? W ogóle się nie zmieniłaś. Wiedziałam od samego początku. Co się dzieje, o czym nie wiem? — W gruncie rzeczy nic. — Pozwolisz mu myśleć, że byłaś gotowa poślubić mojego ojca? — Jeśli właśnie w to chce wierzyć. — Ha, wcale nie uwierzył. Roześmiał się i powiedział: „Uwierzę, jak zobaczę". To wtedy mój ojciec... to wtedy... — Wzięła głęboki oddech. — Lauro, to dlatego Paul został postrzelony. O mało nie umarł, a ty nawet go nie odwiedziłaś. Laura skuliła ramiona, ukryła twarz w dłoniach. — Nie mogłam do niego iść, Amelio. Kiedy widziałam go ostatni raz, nie chciał ze mną rozmawiać. Powiedział mi wprost, żebym zostawiła go samego. Zakłóciłam jego żałobę. 501 — A co z twoją żałobą? W tym samym czasie straciłaś przecież ojca. Czy to się nie liczyło? — Nie wiem. Może uważał, że to mniej ważne. — Jak kapitan Soames. Nie okazuje żadnego współczucia dla mojej straty. Kiedy następnym razem go spotkam, naprawdę powinnam... — Czy wszystko musi obracać się wokół ciebie?—zapytała Laura, lecz Amelia ją zignorowała. — Co na lunch? Umieram z głodu. Czas wlókł się niemiłosiernie. Minął tydzień, osiem dni. Dopóki Paul był w mieście, Laura nie potrafiła niczym się zająć. Sporządzała listy rzeczy, które powinna zrobić, i rzeczy, które chciałaby zrobić, gubiła je, pisała na nowo, by w końcu wrócić do codziennych obowiązków związanych z organizacją domu i ogrodu. Grace zatrudniła kucharkę na stałe oraz pokojówkę na przychodne, a Laura odszukała dawnego ogrodnika, Wanga Lu, który z radością podjął pracę. A skoro wszystko toczyło się gładko, powinna teraz czerpać przyjemność z życia, zamiast tego jednak odczuwała nudę. Postanowiła, że nie pozwoli, by ogarnęła ją depresja z powodu wrogiego milczenia matki i Leona. — Jeśli nie chcą mnie znać — powiedziała sobie — to niech tak będzie. Krzyżyk na drogę. Jednakże tęskniła za bliskimi, brakowało jej drażnienia się z nimi i własnej roli enfant terrible w domu Maskeyów. Obecnie zachowywała się jak dama, nie miała zresztą innego wyjścia, wszyscy byli dla niej bardzo mili, nie dając jej okazji do psot. Amelia powiedziała, że powinna odwiedzić Paula, że chyba jest szalona, skoro dotąd tego nie zrobiła. Lecz jeśli on nie chce jej widzieć? Nie dostała od niego żadnej wiadomości, wiec dlaczego miałaby to robić? Nagle się wzdrygnęła. O Boże! Co on musi o niej myśleć? Laura wolałaby, żeby Amelia nie powtarzała jej tego, co powiedział Boyd. Oznajmił, że ona zamierza za niego wyjść, i to komu? Akurat Paulowi, ze wszystkich ludzi! To było po prostu wspaniałe! Paul MacNamara pewnie uważa, że Laura postradała zmysły. I nawet jeśli w to nie uwierzył... Przypo- 502 mniała sobie ulubione powiedzenie matki: „Nie ma dymu bez ognia". To oczywiste, że Paul się zastanawiał, czy Boyd Roberts mówiłby coś takiego, gdyby nie było w tym ziarenka prawdy. Przecież nawet w Amelii obudziły się podejrzenia. Amelia przestała nosić żałobę. Na wszystko potrafiła znaleźć wytłumaczenie: — Czerń przypomina im o moim ojcu, a ja nie chcę brać odpowiedzialności za jego czyny. Laura uśmiechnęła się. Dzięki temu Amelia znowu mogła prowadzić życie towarzyskie i tego popołudnia wydawała w Pięknym Widoku przyjęcie w ogrodzie, by zrobić wrażenie na Lesliem Soamesie, który naturalnie był gościem honorowym. Jedno jest pewne, myślała Laura ubierając się na tę okazję, Amelia wie, jak zdobyć to, na czym jej zależy. Leslie szybko pokonał swą niechęć do „pospolitości" Amelii, wyjaśniając Laurze, że zbyt pochopnie ją ocenił. — W końcu biedna dziewczyna jest zupełnie sama na tym świecie. Potrzebuje wskazówek. Laura wiedziała, że Amelia ubierze się w jedną ze swoich popołudniowych sukien, tak samo jak inne zaproszone panie, sama wszakże nie zamierzała tego robić. Gdyby włożyła suknię, musiałaby wziąć powóz, a ona wolała jechać konno, tak więc zdecydowała się na czarną spódnicę i białą jedwabną bluzkę. — To wystarczy — powiedziała do siebie, wciągając krótkie buty do konnej jazdy. — Nawet nie mam ochoty tam iść. Ze względu na Amelię upięła wysoko włosy i uzupełniła strój błyszczącym słomkowym kapeluszem, który umocowała spinkami, by wiatr go nie zwiał. Dostałoby się jej od gospodyni, gdyby włożyła swoje ulubione nakrycie głowy, filcowy kapelusz z szerokim rondem. Gdy wyruszyła w drogę, nad wybrzeżem zaczynały gromadzić się burzowe chmury, pierwsza straż złowieszczego ciemnego nieba, widocznego za nimi. Nie wróżyło to najlepiej przyjęciu w ogrodzie. Laura miała nadzieję, że Amelia przygotowała się na taką ewentualność, w przeciwnym razie zmokną wszyscy do nitki. 503 Zbliżając się do wzgórza, Laura zadała sobie pytanie, dlaczego wybiera się na nudne przyjęcie, skoro wolałaby robić co innego. — Na przykład co? — rzuciła głośno. Odpowiedź na to pytanie zaczęła nabierać kształtów, gdy Laura zawróciła wierzchowca. Siedząc w siodle, zawsze czuła się ożywiona, rozum pracował lepiej. I była odważniejsza. Miała jednak coś do załatwienia. — A właściwie dlaczego nie? — Wzruszyła ramionami, kierując się ku domowi Williama Wexforda. — Zapukam i powiem, że chciałabym zobaczyć się z panem MacNamarą. Nie mogę w nieskończoność zastanawiać się, co on sobie myśli. Dostanę bzika. Lepiej od razu to sprawdzić i mieć sprawę z głowy. Jednakże nim dotarła do bramy, lekki deszczyk zamienił się w oberwanie chmury. Mając dom w zasięgu wzroku, siedziała w siodle, ociekając wodą. Przeklinała siebie za głupotę, za to, że nie pojechała do Pięknego Widoku, że nie wynajęła powozu z budą, teraz bowiem nie miała innego wyjścia, jak wrócić do domu. Nieszczęśliwa, już chciała odjechać, gdy spotkała innego jeźdźca. William Wexford! Przyjrzał jej się uważnie przez zasłonę ulewnego deszczu. — Ależ to ty, Lauro. Co tu robisz w taką pogodę? — Wybrałam się na przejażdżkę i złapał mnie deszcz — odparła z wymuszonym uśmiechem. — Nie możesz wracać w taką ulewę. Zapraszam do środka. — Wolałabym nie — zaprotestowała, lecz William już otworzył bramę. — Pośpiesz się, ja też moknę. Paul siedział w salonie, bledszy niż zwykle, lecz jak przedtem męski, przystojny. William wprowadził Laurę do środka i posłał po ręczniki. Paul z wysiłkiem wstał, uśmiecha-jąc się szeroko. — A niech to! Popatrz tylko na siebie! Pływałaś? Laura wiedziała, że nigdy w życiu nie wyglądała gorzej. Przemoczone ubranie kleiło się jej do ciała, a ten idiotyczny kapelusz opadł na twarz. Zakłopotana, odsunęła wilgotne 504 kosmyki z oczu i złapała ręczniki, które podała jej pokojówka. Wykorzystała tę okazję, by pokryć zażenowanie, nie miała bowiem pojęcia, co powiedzieć. — Idę się przebrać — rzekł William — więc wybaczcie, że was zostawię. Przyślę dziewczęta, żeby rozpaliły ogień. Musisz się wysuszyć, Lauro. — Przeklęty deszcz — udało jej się wykrztusić, kiedy William wyszedł. — Złapał mnie w drodze. — Myślałem, że lubisz deszcz — zażartował Paul. Zdjęła zniszczony kapelusz i wytarła włosy. — Jak się czujesz? — Znacznie lepiej, dziękuję. Niedługo stąd wyjadę. — Och, to dobrze. — Przyszłaś mnie odwiedzić? — Nie, po prostu przejeżdżałam. — Więc twoje towarzystwo zawdzięczam deszczowi. Do salonu wbiegła pokojówka z naręczem polan. — Ojej, panno Maskey — zachichotała — ależ pani wygląda. — Dziękuję — odparła Laura, zbierając spinki z dywanu. — Moim zdaniem wygląda uroczo, Daisy — zaoponował Paul. Pokojówka uśmiechnęła się do niego. — Przeczytał już pan tę gazetę? — Tak, dziękuję. Oboje z Laurą patrzyli, jak dziewczyna układa drewno w kominku, podpala i dmucha na płomyki. — Proszę — powiedziała, gdy w kominku zamigotał ogień. — Trzeba tylko przez kilka minut popilnować, żeby nie zgasło. To dobry kominek, mocno grzeje. Wyschnie panienka od razu. Może podać herbatę? — Dziękuję — odrzekła Laura. Po wyjściu pokojówki Paul zapytał: — Dlaczego mnie nie odwiedziłaś? Jestem chory. — Nie dałeś mi znać, że chcesz mnie widzieć — odparła, twarzą zwrócona do ognia. — Ostatnim razem odprawiłeś mnie z kwitkiem. — To było sto lat temu. Zachowałem się egoistycznie, przepraszam. — Paul westchnął. — Wstyd mi tego, jak cię 505 wtedy potraktowałem. Twój ojciec także umarł. Słyszałem, ale jakoś to do mnie nie dotarło. — Nic się nie stało. — Nieprawda. Zamierzałem cię odwiedzić przed wyjazdem, żeby się przekonać, czy będziesz ze mną rozmawiać. — Czemu nie przysłałeś mi listu? — Zbyt ryzykowne — uśmiechnął się Paul. — A gdyby nie było cię w domu? Wolę osobiście załatwiać własne problemy. — Jestem problemem? — To dopiero się okaże. Laura musiała zadać mu to pytanie. — Nie uwierzyłeś, kiedy Boyd Roberts powiedział, że się ze mną ożeni? — Nie. A przynajmniej nie chciałem uwierzyć. Pokręciła głową. — Zamieszkałam w Pięknym Widoku po zerwaniu z rodziną, ale on sytuację jeszcze pogorszył. Musiałam stamtąd odejść. Wiesz, że wróciłam na Quay Street? — Tak, na jakiś czas. — Co to znaczy? Donikąd się nie wybieram. — To dobrze, bo przed wyjazdem zamierzałem cię odwiedzić i porozmawiać o nas. Muszę wracać do Oberonu, ale już wkrótce będzie tam bezpiecznie. Po tym, co się tam wydarzyło, nie mógłbym cię prosić, byś zamieszkała w Oberonie, jeśli jednak dalej rozważasz poślubienie mnie, znajdziemy gdzieś dom dla siebie. Laura nerwowo zadrżała. — To dość nagła propozycja. — Nie, i sama dobrze o tym wiesz. Prawdę mówiąc, to pierwsza poważna ulewa od zeszłego lata, dlatego dzisiaj o tobie myślałem, o tym, jak bardzo cię kocham, i wspominałem tamten deszcz. A w następnej chwili ty stanęłaś w progu. — Wyglądając uroczo — roześmiała się Laura. — Oczywiście. Czy zależy ci na mnie na tyle, żebyś za mnie wyszła, czy też muszę rozpocząć intensywne zaloty? Laura go pocałowała. — Jedno i drugie. 506 Stała zarumieniona przy kominku, gdy wrócił William. — Ha! Widzę, że się rozgrzałaś, Lauro. Jak to miło mieć gościa w taki ponury dzień jak dzisiaj. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Lekarz odstawił stetoskop. — Świetnie, młody Mac. Myślę, że możemy wypuścić cię w świat. — Najwyższy czas — odparł Paul. — Ale i tak nie szalej. Nie galopuj od razu w busz. — Nie mógłbym tego zrobić, mam do załatwienia kilka spraw w mieście. — Jego ojczym przypływa jutro — wyjaśnił William — tak więc będę się cieszył towarzystwem trochę dłużej. — Twój ojczym? — zapytał lekarz pakując torbę. — To Juan Rivadavia, czy tak? — Tak — potwierdził Paul sztywno. Nie był jeszcze gotowy na spotkanie z Juanem. Tyle wydarzyło się w tym roku, nie dotrzymał złożonej sobie przysięgi, że przeprosi Juana za niechęć, jaką mu okazywał po ślubie z Dolour. A teraz Juan przybywał, by wyciągnąć do niego pomocną rękę, po raz kolejny. Wygląda na to, że Paul już zawsze będzie jego dłużnikiem. Nic nie zostało z planów przyjęcia Dolour i Juana na własnej ziemi, we własnym wygodnym domu i na doskonale zorganizowanej farmie. Zamiast tego Paul pozwolił, by doszło do nieszczęścia. Zawiódł żonę i biedną Clarę. — Znam go — mówił lekarz. — Miły człowiek. Raz spotkałem go w Sydney, a potem w Brisbane, kiedy samotnie wrócił z dziczy. Niesamowite. Słowo daję, ależ to była sensacja. — Dlaczego? — zapytał William. — To było dawno temu — ciągnął lekarz. Paul wzdrygnął się w duchu. Lekarz był sympatycznym człowiekiem, który uwielbiał dobre opowieści, a William 507 umiał słuchać. Starając się puszczać mimo uszu jego słowa, Paul wsadził koszulę w spodnie i wciągnął buty. — Z przyj acielem pojechali na północ, żeby zaj ąć wielkie pastwiska w okolicy obecnego Townsville. O mieście jeszcze nikomu się wtedy nie śniło, mieli do przebycia tysiąc mil. Powiedział im o tym miejscu sam Leichhardt, prawda, Paul? — Tak. — Paul wiedział, co będzie dalej. Nie znosił tej historii, tak samo jak do końca życia nie będzie znosił innej, która niedługo stanie się częścią folkloru, o dwóch kobietach zamordowanych na farmie Oberon. Czy Oberon kiedyś przestanie się ludziom kojarzyć z tą zbrodnią? Wątpił. Był słaby, czuł, że twarz zalewa mu pot, jak gdyby powróciła gorączka. — Bardzo chciałbym spotkać pana Rivadavię — mówił lekarz. — W takim razie zapraszam jutro na kolację — powiedział William. — Byłem w Brisbane, kiedy wrócił — oznajmił lekarz z dumą. — Opiekowałem się nim. Zostały z niego skóra i kości, ale był twardy jak na Hiszpana. — To Argentyńczyk—poprawił Paul z przygnębieniem. — Naprawdę? No więc dotarli na pomoc na koniach Rivadavii, wspaniałych wierzchowcach. Zajęli ziemię, ale wpadli w zasadzkę czarnych. Wiecie, tutejsi czarni są okrutni, ale im dalej na północ, tym są bardziej dzicy. I nie obchodzi mnie, co inni mówią. Nie postawiłbym tam stopy nawet za całe złoto świata. — Ale im nie chodziło o złoto, prawda? — zapytał William. — Nie, odbiegłem od tematu. Nie, oni byli hodowcami bydła, prawdziwymi pionierami. Znaleźli dobre pastwiska, wyznaczyli granice i gotowali się do drogi powrotnej, gdy zaatakowali ich czarni. Rivadavia uciekł, ale zabili jego wspólnika. Był podobno Irlandczykiem. Nie przypominam sobie nazwiska. — Na Jowisza!—wykrzyknął William.—Czekałem, by powitać twojego ojczyma w Queenslandzie, Paul. Sądziłem, że to posiadacz ziemski z Nowej Południowej Walii, a tu się okazuje, że lepiej zna nasz stan niżja. Paul, powinieneś był mi powiedzieć. 508 Paulowi zrobiło się słabo. Przedtem chciał jak najszybciej ubrać się i wyjść, teraz wszakże stał i wpatrywał się we wnętrze wielkiej szafy, gdzie William zawiesił ubrania, które dla niego zakupił. W zasięgu ręki Paula była nowa skórzana kurtka, nie miał jednak sił, by ją zdjąć z wieszaka. Chciał w samotności rozprawić się z dręczącymi go duchami. Jednakże zdawał sobie sprawę, że musi coś zrobić. O ojcu mógł swobodnie rozmawiać tylko ze swoim bratem Johnem, ale jeśli teraz się nie otworzy, ile czasu zajmie mu poradzenie sobie ze śmiercią Jeannie? Pojął, że do końca życia będzie słyszał o niej od obcych. A kiedy ludzie opowiadają o tej podróży, o Rivadavii i jego partnerze, musi wreszcie przestać zachowywać się tak, jakby nic o tym nie wiedział, zamykać się w sobie w obawie przed wybuchem emocji. W obawie, że zrobi z siebie głupca. Siłą powstrzymując łzy, wziął głęboki oddech. — Williamie! — zawołał, gdy obaj mężczyźni wychodzili zpokoju. Przystanęli, zaskoczeni zdecydowanym tonem jego głosu. Odwrócili się. — Partner Rivadavii nazywał się Pace MacNamara. Przez chwilę patrzeli na niego, potem doktor zawrócił. — Czyżby to był twój ojciec? — Tak. — Ha, w takim razie, mój chłopcze, musisz być bardzo dumny! — wykrzyknął lekarz. — Ależ ze mnie głupiec, że zapomniałem. Wybacz mi, proszę. Na Boga, co za historię opowiesz panu Rivadavii. Tobie też udało się wrócić z krainy utraconych. — Serdecznie uścisnął dłoń Paulowi. — Syn ????'? MacNamary! I kto by pomyślał? Paul poczuł wielką ulgę. Nie był zdenerwowany, nie musiał walczyć z nieznośnym bólem serca, wiedział bowiem, że ten wielbiciel dobrych opowieści będzie teraz mógł swoim słuchaczom przedstawić rozszerzoną jej wersję. I dostrzegł w tym zabawny element. Pace także lubił dobre opowieści i zapewne ucieszyłby się, gdyby wiedział, że został bohaterem ludowym. — Zaznaczyłeś swoją obecność w świecie — powiedział Paul do pustego pokoju, kiedy krzywiąc się z bólu, wkładał 509 skórzaną kurtkę. — Ale też twoi synowie bardzo się muszą namęczyć, próbując iść w twoje ślady. Roześmiał się. Może spotkanie z Juanem Rivadavią nie będzie jednak takie trudne. Pierwszą wizytę złożył Amelii Roberts, by podziękować jej za gościnę i zapewnić, że nikomu nie zdradzi jej tajemnicy. Amelia to zaskakująca osóbka, trochę dziwna, pomyślał. Na powitanie zarzuciła mu ręce na szyję, posadziła go w fotelu i zajęła się przygotowywaniem drinków. Wypytała Paula o zdrowie, a następnie bez mrugnięcia powieką oznajmiła, że nie żywi do niego żalu za odebranie życia jej ojcu, który całkiem postradał rozum. — Od dłuższego czasu widziałam oznaki, Paul, więc nie musisz się tym przejmować. Miał napady szału, a ja strasznie się bałam, nie wiedziałam, co począć. Oszołomiony słuchał w milczeniu. — Wychłostał mnie pejczem do nieprzytomności. Mój ojciec, który zawsze był dla mnie taki dobry, rzucił się na mnie jak dzikie zwierzę. Nie możesz jednak nikomu nawet o tym pisnąć. Wiedziałam, że wariuje, ale komu mogłam o tym powiedzieć? To było przerażające! Mógł mnie zabić, lecz ty mnie uratowałeś. Nigdy ci tego nie zapomnę. — Dobrze się teraz czujesz? — zapytał zastanawiając się, które z nich żyje w świecie fantazji. — O tak, bardzo dobrze, dziękuję. Wiesz, że kapitan Soames wygrał wybory? Paul stłumił śmiech. Kapitan był jedynym kandydatem, innej możliwości więc nie było. — Tak. — To takie podniecające. Wiesz, mamy się pobrać. Będziemy mieć drugi dom w Brisbane, gdzie zamieszkamy w czasie sesji parlamentu. Musisz przyjść na wesele. — Postaram się — odparł Paul wymijająco. — Mam jeszcze jedną sprawę. Farma Airdrie sąsiaduje z moją i nadal chciałbym ją kupić, Amelio. To bardzo ważne, by czarni przekonali się, że białym ludziom w dolinie zależy na pokoju. — Kochanie — wykrzyknęła Amelia — ależ naturalnie! Podaruję ci ją. — Nie — rzekł stanowczo. — W żadnym razie się na to nie zgodzę. Kupię farmę od ciebie. 510 — Umowa stoi. Porozmawiaj z moim prawnikiem, Johnem Laidleyem, i ustalcie szczegóły. A teraz nalegam, żebyś wypił jeszcze jednego drinka. Moja whisky z sodą jest dobra, prawda? To najnowsza moda. Jakby Amelia wprowadziła za mało zamętu w jego myśli w ten pierwszy dzień na świecie, koło werandy jak spod ziemi wyrosła potężna kobieta. — Kto to jest? — zapytał. — Pani Davies! — zawołała Amelia. — Proszę tu przyjść! Chcę pani przedstawić mojego przyjaciela, pana MacNamarę. Kobieta podkasała trochę spódnicę, weszła po schodach i zamknęła dłoń Paula w żelaznym uścisku. — Dzień dobry — powiedziała. Paul uwolnił dłoń i wstał. — Miło mi panią poznać, pani Davies. — Ta pani jest moim nowym dyrektorem kopalń — oznajmiła Amelia z uśmiechem. — I wspaniale sobie radzi. — Może pan iść o zakład — zahuczała kobieta, a Paul jej uwierzył. — Czym się pan zajmuje? — Bydłem — wyjaśnił pośpiesznie, jakby się obawiał, że dostanie w ucho, jeśli będzie zwlekał. — Na farmie Oberon. — A, Oberon—powtórzyła ze smutkiem. Paul skrzywił się. I znowu to samo. Wieczne przypomnienie. — Wraca tam pan? — Tak. Pokiwała głową. — Ma pan odwagę. — Może pani tak to nazwać. Przyrzekłem czarnym, że zostanę, to wszystko. — Niech mi pan nie wciska kitu! Stąd albo ludzie uciekają, albo tu zostają. Pan należy do tych drugich. Życzę szczęścia. Muszę się zbierać, panno Amelio, mam w mieście do odebrania towary. — Naturalnie, Ado — odparła Amelia uprzejmie. Poll gwizdnęła przenikliwie i zza węgła wyłonił się osiodłany koń z uzdą zarzuconą luźno na łeb. — Dobry Boże! — odezwał się Paul. — Przecież to Siwobrody Tylera! 511 — Akurat! — warknęła Ada Davies. — To Stoker. Zeszła po schodach i wsiadła na konia. — Kto to Stoker? — zapytał Paul skonfundowany. — Nie będziemy teraz o tym rozmawiać — odparła lekko Amelia. — Widziałeś się z Laurą? Bardzo cię lubi. — Miło wiedzieć. Z Pięknego Widoku Paul pojechał do Laury. — Amelia powiada, że bardzo mnie lubisz. — Och, ta Amelia! Nie wierz w ani jedno jej słowo. Możesz już wychodzić? — Tak, jestem wyleczony. — Objął ją i skrzywił się. — No, prawie. Dostałem przepustkę na cały dzień. Pomyślałem, że dotrzymasz mi towarzystwa. — Czyżbyśmy przeszli już od zalotów do dotrzymywania towarzystwa? — roześmiała się Laura. — Nie mieliśmy za wiele czasu. Może zamkniesz frontowe drzwi na klucz? — Twój koń jest przed domem. Ludzie będą gadać. — Niedługo będą mieć następny temat. Czy to cię denerwuje? — Nie, najwyraźniej to mój naturalny stan. Ciebie ostrzej potraktują, Paul. — Westchnęła. — Ale chyba o tym wiesz. Czekał na nią w salonie, gdzie dawno temu stał z Grace Carlisle. Wówczas pokój wydał mu się duszny i brzydki, teraz było w nim świeżo i przyjemnie. Przez otwarte wysokie okna wpadał lekki wiatr i poruszał koronkowymi firankami, które zastąpiły ciężkie draperie. — Dom wygląda teraz lepiej — zauważył. — Nadałaś mu wdzięku. — Tak, moja matka miałaby atak, gdyby to zobaczyła. — Słyszałem, że dom kupiła Grace. — Jest bardzo dobra. Nie potrzebuje tego domu, chciała tylko zapewnić mi dach nad głową. — I podoba ci się tu? — Kocham ten dom. — Więc może odkupimy go od niej? Pocałowała go. — Nie ma powodu do pośpiechu. Grace idzie o zakład, że mój stryj William kupi go dla mnie. Nie pozwoli, żeby jego 512 ulubiona bratanica była bezdomna. — Spojrzała na Paula niepewnie. — Nie przeszkadza ci to, prawda? — Oczywiście że nie, już polubiłem twojego stryja Williama. Ale posłuchaj, mam pilniejszą sprawę. Mój ojczym przyjeżdża jutro. Chcesz go poznać? Laura przysiadła na brzegu sofy, zastanawiając się nad tą propozycją. 4— Chyba nie—odrzekła po namyśle. — Jeszcze nie. Od śmierci Jeannie nie widziałeś nikogo z twojej rodziny. Myślę, że dla wszystkich będzie lepiej, jeśli na razie pozostanę na uboczu. — Miałem nadzieję, że tak odpowiesz, ale nie chciałem, żebyś czuła się odepchnięta. Spędzi tu tylko kilka dni, potem jedziemy do Oberonu. — Tylko we dwóch? Czy stan zdrowia ci na to pozwala? — Nie będziemy sami. Ojczym przywozi kilku pracowników ze swojej farmy do pomocy. Potrzebujemy dodatkowych rąk, żeby uporać się z robotą do pory deszczowej. A potem, moja pani — ujął jej dłonie — wrócę po ciebie. — A potem? — zapytała, patrząc mu w oczy. — Od teraz możesz zacząć planować, pod warunkiem że te plany obejmują małżeństwo ze mną. — To chyba mogę zrobić. Chodź, pokażę ci resztę domu. — Dom może poczekać — mruknął Paul. Przybycie kołowego parowca, głośno nabierającego wody do głodnych silników, zawsze było wielkim wydarzeniem w Rockhampton, a na każdego, kto wysiadał na nabrzeże, patrzono z ciekawością. Tego dnia pasażerowie stanowili typową mieszaninę kopaczy i miejscowych wracających z wojaży. Farmerzy ustępowali drogi damom, szeleszczącym nowymi sukniami, dzieci zbiegały po trapie, by wmieszać się w tłum, a Chińczycy cicho krążyli po nabrzeżu, z dłońmi chowającymi Bóg wie co w szerokich rękawach, z warkoczykami podskakującymi na plecach. Ale jeden człowiek, który grzecznie czekał na swoją kolej, zasługiwał na dodatkową uwagę. Mężczyźni szturchali się i protekcjonalnie uśmiechali na widok tego miejskiego eleganta, kobiety nie potrafiły oderwać od niego ciekawskich spojrzeń. 33 Nad wielką rzeką 513 Mężczyźni widzieli śniadego Latynosa w szokującym sombrerze wykończonym srebrem. W ich oczach był po prostu ubrany w czerń, pod szyją miał ciemnozielony aksamitny plastron, którego elegancję podkreślała spinka z ogromnym brylantem, na palcu zaś ozdobny sygnet ze srebra. Kobiety natomiast dostrzegały doskonale skrojoną marynarkę z wełny, dopasowane spodnie i wysokie, wypolerowane do połysku buty; strój ten uwydatniał szerokie bary i wspaniałą posturę mężczyzny. Nie był młody, lecz pociągały je jego błyszczące ciemne oczy i olśniewający uśmiech. Wymyślny kapelusz, przyznawały szeptem, był dziwny, ale mężczyzna ów świetnie w nim wyglądali umiał go nosić. Juan Rivadavia, nie zważając na sensację, jaką wzbudziła jego osoba, podszedł do pasierba i objął go. I znowu wśród obecnych na nabrzeżu rozległy się szepty, bo mężczyźni nie obejmowali innych mężczyzn, nawet ci dziwni Chińczycy. — Rad jestem, że dobrze wyglądasz — powiedział. — Twoja matka bardzo się ucieszy. Nie wierzyła, że masz właściwą opiekę. Paul się roześmiał. — Dziwię się, że nie przyjechała tu z tobą. — Chciała przyjechać, i to od razu po otrzymaniu tej pierwszej strasznej wiadomości. Sporo musiałem się natrudzić, by ją przekonać, że Oberon to nie jest odpowiednie miejsce dla kobiet. Otrzymałeś nasze listy? — Tak, i dziękuję. Były piękne. Rivadavia spojrzał na Paula ze smutkiem. — Dobrze, że pozwoliłeś mi przyjechać i osobiście wyrazić głęboki smutek po tej tragedii, która spotkała twoją żonę i tę młodą dziewczynę. Paul skinął głową. Jak zawsze poj awiło się poczucie winy. Starszy mężczyzna podniósł skórzaną walizkę. — Czas mija. Mam nadzieję, że nie rozpamiętujesz czegoś, na co nie miałeś wpływu. — Tego nie jestem pewny — odparł Paul. — Samobiczowanie zostaw świętym — rzekł Juan łagodnie. — Musiałem się tego nauczyć po śmierci twojego ojca i dlatego teraz tu przyjechałem. Mam nadzieję, że okres żałoby zostawiłeś za sobą. 514 — Właściwie tak. Od tamtego czasu tyle się wydarzyło. — Boże wielki, tak! Twoja matka odmawia przyjmowania depesz. Chodźmy, przedstawię cię moim ludziom. To wykwalifikowani pracownicy. Mogę spędzić z tobą tylko kilka tygodni, ale oni zostaną, dopóki pogoda się nie załamie. Paul spojrzał na trzech mężczyzn, którzy na końcu nabrzeża stali i palili, przyglądając się ciekawie nowemu miastu. Zaskoczony stwierdził, że jeden z nich to Aborygen. Ojczym dostrzegł jego reakcję. — Nie masz nic przeciwko czarnemu? — Nie. — To dobrze. Jest wyśmienitym jeźdźcem. Pewnego dnia będzie z niego doskonały zarządca. Paul uśmiechnął się. Rivadavia był mądrym człowiekiem. Bez wątpienia przywiózł Aborygena, by przekonać się, jaki jest stosunek Paula do tubylców. I dobrze zrobił, bo obecność tego człowieka może pomóc w doprowadzeniu do zgody. Pierwszy wyciągnął rękę do uśmiechniętego Aborygena. Tym samym statkiem nadeszła poczta. Pomiędzy rachunkami Cosmo Newgate znalazł Ust od Tylera Kempa czy raczej nagryzmoloną notkę dołączoną do artykułu. Informowała, że Kemp jest teraz nowym politycznym komentatorem prestiżowej gazety „Sydney Mail". Cosmo był pod wrażeniem. Spory skok w porównaniu z gazetą w Brisbane. Wziął do ręki artykuł, który nosił tytuł: „Co naprawdę wydarzyło się w Pięknym Widoku?", i zapaliwszy fajkę, zabrał się do lektury. Pokiwał głową. — Pewnie masz rację, synu. Sam się tego domyślałem — powiedział do siebie głośno. Fajka wygasła, Cosmo więc, pykając energicznie, zapalił ją znowu, po czym tę samą zapałkę przytknął do artykułu Tylera. Patrzył obojętnie, jak stronice płoną i obracają się w kupkę popiołu w wielkiej marmurowej popielniczce. Westchnął, przygotowując się do zajęć. — Bo powiadają: kobieta wzgardzona gorsza jest od diabła — mruknął pod nosem. * C 515 Ludzie w Oberonie powitali ich z wielką ulgą. Cieszyli się z powrotu szefa do domu i z przybycia trzech pomocników, bo pilnie potrzeba było każdej pary rąk do pracy. — Czy ten kucharz Łysy dalej tu jest? — zapytał Paul. — Nie — odparł Gus. — Ludzie grozili buntem, jeśli się go nie pozbędę, więc przyjąłem Chińczyka, który gotuje rewelacyjnie. — Dzięki Bogu. Juan jest wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, jeden z nich musiałby odejść. Paul zauważył, że Gus i pozostali pracownicy z Oberonu z trudem pokrywają rozbawienie wywołane wyglądem jego ojczyma. Juan przyjechał do Australii jako młodzieniec, nie zmienił jednak stylu ubierania. Pochodził z rodziny wielkich posiadaczy ziemskich, dla których rzeczą nie do pomyślenia było, żeby ubierać się jak chłopi. Paul od dawna nauczył się przyjmować wygląd Juana jako kwestię bezdyskusyjną i teraz z uśmiechem porównywał jego białą koszulę, elegancką czarną kamizelkę, obcisłe spodnie i nieodłączne sombrero z obowiązującym w Oberonie mundurem, na który składały się koszule w kratę, workowate spodnie na szelkach i zniszczone buciory. — Rozpuść wiadomość — powiedział Gusowi — że błędem jest niedocenianie tego człowieka. Wie o hodowli bydła więcej, niż my nauczymy się do końca życia, i w jego obecności najlepsi w tym fachu mogą wydać się amatorami. Nie widzieli Paula, odkąd został „pojmany" przez czarnych, dlatego wszyscy chcieli usłyszeć całą historię z jego ust. Tego wieczora odbyła się uroczysta kolacja. Na rożnie piekła się wołowina, a pan Chow — kucharz życzył sobie, by tak się do niego zwracano — podawał przystawki. Juan siedział w milczeniu przy wielkim stole i słuchał opowieści Paula, z radością widząc, iż syn Dolour nawiązał tak przyjacielskie stosunki ze swymi ludźmi. W przeciwieństwie do Jeannie popierał decyzję Paula, by wieczorny posiłek spożywać razem z pracownikami. Dzięki temu czuli, że są częścią farmy, że mają istotny wkład w jej rozwój. Wieśniacy w jego kraju mieli rodziny, ci ludzie natomiast prowadzili samotne życie. Nierozsądnie było zamykać przed nimi możliwość nawet tak okrojonego wspólnego życia. 516 Wyobraził sobie, jak przy tym stole siedzą Jeannie i dziewczyna, swą obecnością wywierając łagodzący wpływ na mężczyzn. Ich śmierć była tragedią dla wszystkich. Podczas posiłku Paul zarzucany był gradem pytań. Na wszystkie starał się odpowiadać, wyjaśnił też udział w zdarzeniach półkrwi Aborygena imieniem Wodoro. Juan w czasie podróży z Rockhampton poznał fragmenty tej historii, lecz jej nie komentował. Teraz usłyszał ją w porządku chronologicznym i dopiero kiedy przy kawie zapalił cygaro (nawiasem mówiąc było obrzydliwe, zanotował w myślach, by przysłać do Oberonu trochę własnych zapasów), obojętnie zapytał: — Ten Wodoro nie był członkiem miejscowego plemienia. Skąd pochodził? — Nie wiem, nie chciał powiedzieć. Momentami bywał okropnie zrzędliwy, jakbym był prawdziwym utrapieniem. A ja o mało nie zginąłem od dzidy, wyciągając go z tej wody! Która była cholernie zimna. — Oni jednak traktowali go z szacunkiem? — O tak. Najwyraźniej nie pochwalali, że jeden z nich walnął go w głowę—roześmiał się Paul. —Powiedział mi, że jest ważną osobistością. — Założę się, że to szaman — wtrącił Gus. — Nie, ale szamanem był ten stary, o którym ci mówiłem, Harrabura. Miał oczy tak stare jak te góry. — Nie zrobiliby mieszańca czarownikiem — zauważył Juan — to niemożliwe. Najprawdopodobniej był miedzy-plemiennym kurierem. — A po co im tacy kurierzy? — zapytał ktoś. — A po co nam ambasadorzy? — odparł Juan. — Ludzie, którzy są posłańcami, uczą się języków różnych plemion, a potem podróżują z miejsca na miejsce, by organizować spotkania i uroczystości. Tak więc w tym sensie jest ważną osobistością i w normalnej sytuacji zgodnie z ich prawem byłby chroniony przed atakiem ze strony walczących plemion. — Jeśli w dodatku zna angielski, to może okazać się bardzo użyteczny. — Istotnie — zgodził się Rivadavia. — Ten, kto go wybrał, wiedział, co robi. 517 - Gdybym wcześniej do niego dotarł — powiedział Paul — ci żołnierze dalej by żyli. Gus pokręcił głową. — Nie, Paul, gdybyśmy wiedzieli, że winni są ci dranie, Charlie Penny i jego kumple... — Urwał, potem dodał: — Mieliśmy ich pod ręką, wszystko inaczej by się potoczyło. Zapadło milczenie, wypełnione wspomnieniami o Jean-nie i Carze. Paul nalał sobie następną szklaneczkę doskonałego porto, które przywiózł Juan. Przeniknął go chłód nocy. — Wybaczcie mi, panowie — odezwał się Juan — ale lepiej pamiętać obie panie ze szczęśliwszych okresów. Nie powinniście unikać rozmów o nich. Zasłużyły sobie na wasz szacunek i jestem dumny, widząc to, tak samo jak one by były. Kobiety pionierki stawiają czoło niebezpieczeństwom ze strony ludzi i natury, równocześnie jednak wytyczają drogę innym kobietom, które idą w ich ślady.—Uśmiechnął się. — I one się pojawią, by uczynić wasze życie łatwiejszym. Proponuję napełnić szklanki i wznieść toast za panie. Wszyscy niepewnie spojrzeli na Paula, szukając jego aprobaty. Po chwili wahania Paul podniósł się od stołu. — Chciałem wam wszystkim podziękować za wsparcie, szczególnie Gusowi. A teraz napełnijmy szklanki piwem lub porto i wypijmy za szczęśliwe wspomnienia o Jeannie i Clarze.—Udało mu się przetrwać toast, choć w środku czuł drżenie. Zaskoczyła go reakcja jego ludzi. Toast złagodził napięcie, mogli teraz swobodnie rozmawiać. Kiedy z Juanem wracał do domu, usłyszał, jak jeden mówi ze zdumieniem: — Nigdy nie myślałem o nich jako o pionierkach. — Tak—odparł inny. — A ta Jeannie, jak ona strzelała! — Trafiła jednego z tych drani prosto między oczy — dodał trzeci z dumą. Przed pójściem na spoczynek Paul rozmawiał z Juanem. — Winien jestem tobie i mamie przeprosiny. Traktowałem was karygodnie, kiedy się pobraliście. — Tak, to prawda — rzekł Juan. — Wiedzieliśmy jednak, że po jakimś czasie wrócą ci dobre maniery. Powiem jej, że stać cię było na przeprosiny, to bardzo ją ucieszy. 518 — Nie tylko o to chodzi — odparł Paul. — Nie chcę, żebyście uważali mnie za hipokrytę. Ja też zamierzam ponownie się ożenić. Rivadavia klepnął go w ramię. — Ach, wiec się nie myliłem! Zachowujesz się jak zakochany, powtarzałem to sobie, lecz nie chciałem wtrącać się w tak delikatne sprawy. Pochodzi z dobrej rodziny? — Najlepszej — uśmiechnął się Paul. Oczekiwał wykładu o przyzwoitości, ale zapomniał o temperamencie Juana. — I jest piękna? — Bardzo. Jasnowłosa, wysoka, urocza. — Ogromnie się cieszę. Przez dwa dni przy sprzyjającej pogodzie Juan i Paul objeżdżali farmę i sprawdzali stada. Juan udzielał rad dotyczących hodowli i przyrzekł pomoc w sprowadzeniu najlepszego bydła na sąsiednią posiadłość. — Jednakże ziemia szybko wysycha, gdy temperatura idzie w górę. — Tak, tutaj bywa albo za sucho, albo za mokro. — W takim razie ustal wielkość stada bydła zgodnie z możliwościami pastwisk. Jeśli zwierząt będzie za dużo, padną z głodu. Czujesz się na tyle dobrze, by wrócić do pracy? — Tak, czuję się doskonale. Nie miałem zamiaru umrzeć od pocisku w plecy! A przy okazji, zapomniałem ci powiedzieć, że wbrew panującej powszechnie opinii nie ja zastrzeliłem Robertsa. — Nie ty? — Nie. Zachowaliśmy to w tajemnicy, ale Robertsa zabiła jego córka. Wykończyłby mnie, gdyby tego nie zrobiła, choć nie chce, żeby ludzie o tym wiedzieli. — Wcale jej się nie dziwię! — odparł Juan. — To by ją zrujnowało pod względem towarzyskim. I tak ma fatalne pochodzenie. — Spojrzał na Paula zaalarmowany. —To nie twoja wybranka, prawda? — Boże, skąd! Ona postanowiła wyjść za polityka. — Głupi człowiek — prychnął Juan. — Mam nadzieję, że jej posag wart jest poświęcenia. 519 - Istotnie jest — roześmiał się Paul. Kiedy wracali do domu, Juan rzekł do pasierba: — To rzeczywiście piękna farma, jestem pod wrażeniem. Teraz nie musisz już mnie zabawiać, tylko zajmij się pracą. — Doskonale, jeśli nie będzie ci to przeszkadzało. Wiele krów dalej się cieli. — Ach, preriowe matki! — westchnął Juan. — Opiekuj się nimi dobrze. Juan był zadowolony, że został sam. Kiedy tylko mężczyźni bladym świtem udali się do swoich zajęć, osiodłał konia, przymocował do siodła bukłak z wodą, wziął strzelbę i naboje, po czym wyruszył w prywatną misję, kierując się ku wzgórzom. Dopiero koło południa dotarł do polany, gdzie ułożył kamyki w kształt bumeranga, łatwo rozpoznawalny z otaczających wzgórz. Potem wstał i krzyknął: — Wodoro! Wodoro! Jego głos odbijał się echem od zboczy gór. — Kuu-ii! Kuu-ii! — wołał Juan. Tego okrzyku, podobnego do wołania trzaskacza, wyraźnego, celowego, nauczył się w tej krainie. Czekał. Jeśli Wodoro dalej przebywa na tym terenie, na pewno się dowie o białym, który go szuka; powiedzą mu o tym obserwatorzy. Juan musiał się przekonać, czy człowiek z opowieści Paula był tym samym półkrwi Aborygenem, który doskonałym rzutem bumerangiem zabił ????'?, ? potem uzyskał pozwolenie od dzikiego ludu Warunga na wyprowadzenie drugiego intruza poza ich terytorium. Juan dopuszczał możliwość, że to może być inny Wodoro, ktoś przecież mógłprzejąć jego imię. Z drugiej strony było to mało prawdopodobne: to imię nic nie znaczyło dla Aborygenów, nie miało żadnego związku z ziemią. Odkąd tylko Paul wspomniał to imię, Juan pragnął zapytać o wygląd i wiek owego człowieka, lecz rozwaga zwyciężyła ciekawość. Nie mógł pozwolić, by syn ????'? z kolei zadał jemu pytanie, czy kiedyś spotkał tego Aborygena, ponieważ wtedy musiałby kłamać. Wodoro tak bardzo intrygował Paula, że ten zarzuciłby Juana gradem pytań, na które nie 520 mógłby odpowiedzieć. Są takie sprawy w życiu, które trzeba pozostawić w spokoju. Przez dwa dni wracał w to samo miejsce, nie otrzymując odpowiedzi, przez dwa wieczory siedział przy stole pogrążony w myślach; w rozmowach z ludźmi z Oberonu swoje nieobecności nazywał „włóczęgami". — Czy on jest tam bezpieczny? — zapytał Paula Gus. — Tak samo jak my. W porównaniu z jego podróżami ta ścieżka to uliczka na przedmieściach. Trzeciego dnia Juan zobaczył, że kamienny bumerang wygląda inaczej. Został odwrócony, a obok ułożono dzidę, skierowaną ku domowi. Wiadomość była jasna: mówiono mu, by wracał do domu. Juan przykucnął plecami do skały i zapalił cygaro. Panował tu miły upał, przy takiej pogodzie objeżdżanie Oberonu stanowiło wielką przyjemność, natomiast u nich, w Hunter Valley, zima była już w pełni. Juan postanowił, że przywiezie tu Dolour, gdy sprawy się ułożą. Albo lepiej, kiedy Paul ożeni się ze swą damą, zaprosi całą jej rodzinę do Chelmsfordu, by Paul mógł zostawić za sobą wszystkie zmartwienia. Zza jego pleców, z góry, dobiegł go głos: — Wiedziałem, że to ty. Juan wstał i spojrzał na Wodoro. Chudszy, bardziej kościsty, pomyślał ze smutkiem, ale to ten sam Wodoro z haczykowatym nosem ojca, tak różnym od płaskiego nosa ludu jego matki. — Byłem pewien — odrzekł. — Cieszę się, że znowu cię widzę. Wodoro zeskoczył na płaski kamień. Jego czarna skóra błyszczała w mocnym słońcu, w uchu miał perłę, o której mówił Paul. — Czego chcesz? Minęło wiele czasu. — Aborygen wzruszył ramionami. — Słyszałem o tobie. To była długa interesująca historia. Paul MacNamara z tego wielkiego domu dobrze mówi o tobie. — I co mu powiedziałeś? — Nic. — Ale jesteś jego przyjacielem? 521 Wodoro chodził, jakby okrążał problem, Juan natomiast usiadł wygodnie na kamieniu. — Kim on jest? — zapytał Aborygen nerwowo. — Myślę, że wiesz. To syn ????'?. — Juan zobaczył, że Wodoro wzdryga się przestraszony, pośpiesznie więc wyjaśnił: — W świecie białych, do którego po części należysz, mówienie o zmarłych to oznaka szacunku, więc nie musisz się przejmować. Wodoro odetchnął z ulgą, nie tyle z powodu imienia, co tej informacji. — Myślałem, że to duch — uśmiechnął się blado. — Powiadam ci, wystraszył mnie śmiertelnie. — Mogę to sobie wyobrazić, jest podobny do ojca jak dwie krople wody. A co więcej, ma bliźniaka. — Bliźniak. To dwóch takich samych? — Wodoro odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. — A niech to, powiedzmy, że czarni by go zabili, a ja bym trafił na brata. Wtedy dopiero bym się najadł strachu, no nie? — Każdy by się przeraził — potwierdził Juan. Wodoro, nie tak już spięty, przykucnął naprzeciw Juana. — Pamiętam, że na imię masz Łan i mówisz śmiesznym angielskim. — Twój angielski bardzo się poprawił. — Co syn ????'? ? mnie mówi? — Że uratował ci życie. — Tak, to bardzo śmieszne. — Wcale nie. To dobra strona życia. — Gdyby wiedział, że zabiłem jego ojca, pewnie by mnie utopił, co? — Nie wiem, nie mnie to sądzić. Przyszedłem, by podziękować, że mu pomogłeś. Tłumacz to ważna osobistość. Paul uważa cię za ważną osobistość, jest mu przykro, że wcześniej się nie spotkaliście, bo wtedy wiele ludzkich istnień można by było uratować. Zostaniesz tutaj? — Nie. — Dokąd pójdziesz? — Gdzieś tam. Juan spróbował dotrzeć do niego. — Wodoro, należysz do ludu Tingum, pamiętam. Wasze rodziny są rozproszone. To samo stanie się tutaj. Chcę, żebyś 522 zamieszkał u mnie razem z żoną, która opiekowała się mną, gdy leżałem z gorączką w tej krainie, gdzie zginął Pace. Moja ziemia jest w dolinie, bardziej zielonej niż ta tutaj zimą. Będziesz tam wolny. I bezpieczny. — Moja żona umarła na kaszel białego człowieka — odparł Wodoro. — Bardzo mi przykro. Tym więcej masz powodów, by opuścić południe, gdzie toczą się wojny. — Jestem tu wolny. Bezpieczne jest więzienie. — Nie — nalegał Juan. — Nie możesz tak myśleć. Posłuchaj mnie, wytropiłem twojego ojca. Zawsze liczyłem, że znowu cię spotkam i będę mógł ci o tym powiedzieć. — Mój ojciec był wojownikiem Tingum. Razem z wielkim wodzem Bussamarai walczył przeciwko białym. — To prawda—przyznał Juan.—Ale w świecie białych ludzi nazywał się Jack Wodrow. — Odrzucił białe życie. — Tylko dlatego że był zbiegłym skazańcem. — Wsadzili go do aresztu? — Tak. Wodoro usiadł prosto i uśmiechnął się. — Dobrze im tak, cholera. Odpłacił im się z nawiązką. Zrobił bardzo dobrze, ten Jack. — To prawda, ale dalej chciał, żebyś wiedział, kim jesteś. To dlatego nadał ci imię Wodoro, tak by biali ludzie, jeśli tylko poświęcą trochę czasu, mogli to odkryć. — A ty ten czas poświęciłeś? — Tak. Masz dzieci? — Dwóch synów. — W takim razie bardzo cię proszę, przyprowadź ich do mnie. Będą bezpieczni. Będą się uczyć. Nastrój Wodoro znowu uległ zmianie. — Nawet jeśli mój ojciec był Jackiem Wodrowem, białym, to wybrał dobrych ludzi — powiedział z gniewem. — Moi synowie będą bezpieczni, bo ja wiem, jak im to zapewnić. Być bezpiecznym znaczy wiedzieć, że to jest ich kraj. — Poklepał się po głowie. — Dzięki temu są czystymi, dumnymi ludźmi. Ty nauczysz ich, jak być sługami, widziałem to nie raz. I widziałem też tę truciznę, grog. Ja uczę moich synów, żeby pamiętali o śnie. 523 — Wodoro — rzekł Juan cierpliwie — biali ludzie zajmują coraz większe tereny i ty o tym wiesz. Daję twoim synom szansę przetrwania. Wielkie miasta się rozrastają, w wielu miejscach już nie ma Snu. — Dlaczego ciągle o tym mówisz? — zirytował się Wodoro. — Dalej nic nie rozumiesz. Sen jest jak wiatr, który wyje w górach. Jest jak fale, które odbijają się od brzegu od czasu stworzenia. Bum. Bum. Bum. Na zawsze. Nie możesz zniszczyć wiatru ani fal. Nie możesz zniszczyć Snu, on tu jest. — Roześmiał się. — Mówisz: przetrwanie. Pustynni ludzie powiadają, żebyście lepiej martwili się o siebie. My zrobiliśmy lepszą robotę niż wy. — Tak bardzo nas nienawidzicie? — zapytał Juan cicho. — Czas nienawiści przeminął. Lepszy jest czas życia, bez oglądania się za siebie. Emu nie potrafi iść do tyłu, kangur też nie. Takie rzeczy słyszałem od pustynnych czarowników. Czas Snu pamięta o tym, co za nami... — O przeszłości? — Tak, o przeszłości. Mówię ci, panie Łan — rzekł Wodoro konfidencjonalnie — moi ludzie przeżywali ciężkie czasy na długo przed pojawieniem się białych. Myślisz, że nie? Są tu od tysięcy, tysięcy lat. Wy jesteście jak błyskawica. — Wstał i tupnął mocno. —Ta ziemia zatroszczy się o swój lud. Teraz jest mnóstwo problemów, ale ludzie Snu nigdy nie umierają. Usiedli razem, patrząc na dolinę, w której popołudniowe cienie coraz bardziej się wydłużały. Wreszcie przemówił Juan: — Muszę już iść. — Ja też — odparł Wodoro. — Dobry z ciebie człowiek. Wodoro, syn Jacka. Dobre, nie? Ponieważ w połowie jestem biały, mogę to mówić bez strachu. I powiedzieć: „Paul, syn ????'?". ?? minęło. Nie ma już duchów. Po tych słowach zagwizdał i z zarośli wyłonił się Aborygen z długą dzidą. — To jest Kamarga, nikomu nie powie o naszym spotkaniu. Czekał na powrót twojego przyj ariela Paula, żeby sprowadzić swój lud do ich doliny. Wyświadczysz mi przysługę, przyjacielu? Juan uśmiechnął się, słysząc ten komplement. 524 — Zabierzesz Kamargę do domu na rozmowy? — Jestem zaszczycony — odparł Juan. — I życzę ci wszystkiego najlepszego, Wodoro. Jeśli jednak kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy, pytaj o mnie w kraju Kami-laroi. — A jeśli ty będziesz mnie potrzebował—rzekł Wodoro z nutą arogancji w głosie — pytaj o mnie u każdego z ludów na zachód aż do wielkiej pustyni i na północ do końca ziemi. Wodoro, syn Jacka. Zamienił kilka słów z Kamargą, po czym się pożegnał. Słońce zmieniło barwę z oślepiającej żółci na różową. Mijały ich stada bydła, poganiacze przystawali, by popatrzeć na ojczyma szefa, który w wielkim czarnym kapeluszu jechał w stronę domu w towarzystwie gołego jak święty turecki Aborygena. Był olbrzymi, mierzył ponad sześć stóp, i dobrze umięśniony. Miał gęste kręcone włosy i takąż brodę, a ciało starannie wymalowane czerwoną i żółtą ochrą. Biegł bez wysiłku obok idącego truchtem konia. — Co jest, do diabła? — zapytał Paul, wychodząc im na spotkanie. — To Kamarga — wyjaśnił Juan. — Wiem. — Paul z radością powitał swojego przewodnika. — Gdzieś go znalazł? — Niedaleko — odparł Juan wymijająco. Kamarga odłożył dzidę i spojrzał Paulowi w oczy, po czym z jego ust wylał się strumień słów. Mówił po angielsku, lecz tak szybko, że trudno było coś zrozumieć. Paulowi udało się jedynie wyłowić imię Wodoro. — Wolniej — rzekł cicho, unosząc dłoń. — Wolniej. Czarny wzrokiem poszukał pomocy u Juana. — Jest zbyt podniecony. Jak rozumiem, najpierw ty uczyłeś go angielskiego, potem twój przyjaciel Wodoro. Przez całą drogę ćwiczył. Próbuje powiedzieć, że szuka przyjaźni dla swego ludu. — To wspaniale — zwrócił się Paul do Kamargi. — Wydaje mi się, że ma dla ciebie prezent—dodał Juan. Szturchnął Kamargę, który wystąpił, wyciągając przed siebie zaciśniętą dłoń. — Co to jest?—zapytał Paul. Kamarga jeden po drugim prostował palce, odsłaniając wielką perłę. 525 - Na litość boską! To perła Wodoro! Kamarga uśmiechał się szeroko, gdy Paul brał od niego perłę. — Wodoro mówi: daj to — zdołał oznajmić. — Dziękuję, Kamarga, Wodoro to dobry człowiek — odrzekł Paul ku wielkiej radości Aborygena. Juan uśmiechnął się do siebie na widok tego pożegnalnego daru Wodoro. Duchy odeszły. POSŁOWIE W 1853 roku szkoccy odkrywcy, bracia Archer0wie, odkryli i nazwali rzekę Fitzroy. Oni też nadali nazwę łańcuchowi górskiemu Berserker, biorąc ją od nordyckiego boga na pamiątkę wcześniejszej wyprawy do Skandynawii. W roku 1855 wrócili w dolinę rzeki Fitzroy ze swoimi stadami i założyli farmę Gracemere. Zachwyceni pięknem tego miejsca, na terenie posiadłości utworzyli sady owocowe. W roku 1858 gorączka złota w pobliskiej Canoonie stała się przyczyną powstania miasta nad Fitzroy w miejscu, gdzie skały wrzynają się w szerokie koryto, uniemożliwiając żeglugę w górę rzeki. Stąd nazwa Rockhampton. W październiku tego samego roku Rockhampton zostało uznane za port, a w listopadzie odbyły się pierwsze: targi gruntami. Do roku 1869 obszary wokół miasta dostały zamienione na pastwiska, głównie dla bydła. W roku poprzednim jednak Queensland oddzielił się od Nowej Południowej Walii i los nowo powstałych miast był zawożony. Do Rockhampton uśmiechnęło się szczęście. Ó^krycig złóż złota na tym terenie wspomogło ekonomiczn)1'jj"02^' miasta, później zaś okazało się, że góra Ironst" ^ J prawdziwym skarbcem tego kruszcu, aczkolwie^jj*11161 kańcy dopiero w roku 1882 uświadomili sobie, co1, )4ą, \ przed progiem. Góra ta, której nazwę zmieniono'A . * gan, była największą kopalnią złota na świecie — ? mUilion górą złota. W roku 1888 ośmiu ludzi posiadaWj jednofuntowych udziałów w kopalni, a Rockhafl* kwitało. 52 26 grudnia 1902 roku Rockhampton uzyskało prawa miejskie, w tym samym dniu co Brisbane. Podstawowymi gałęziami gospodarki na tym terenie stały się hodowla bydła, górnictwo i uprawa roU, dolina jednak nie utraciła nic ze swego uroku. Cała Quay Street znalazła się na liście National Trust jako historyczna ulica, unikalna w Australii. Mimo to Rockhampton bardziej jest znane jako australijska stolica wołowiny. I?II?^I? Shaw NAD WIELKĄ RZEKĄ Australia, lata 60. XIX wieku. Powstate niedawno na fali gorączki złota miasto Rokhampton w stanie Queensland szybko się rozwija. Rosną fortuny potomków byłych skazańców, rosną też ich apetyty na władzę, a w związku z tym przybywa pomysłów na secesję poszczególnych części kontynentu. Ambitny Fowler Maskey, członek parlamentu stanowego, mierzy wysoko - marzy mu się stanowisko premiera nowego stanu. Jest bezwzględny w działaniach, wszystkich traktuje instrumentalnie, również rodzinę, która ma służyć realizacji jego dalekosiężnych planów. Tymczasem jego córka, Laura, ma własną wizję swojej przyszłości. Niezupełnie zgodną z wolą ojca... ISBN 83-7132-732-3 www.ksiaznica.com.pl Cena det. 19,99 zł 9788371327322