12475

Szczegóły
Tytuł 12475
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12475 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12475 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12475 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Trujca Słodkie życie Wspomnienie 1. LAS. Przez korony wysokich buków i brzóz przeświecały ciepłe promienie słońca kładąc przejrzyste cienie na leśne podszycie. W powietrzu unosił się zapach żywicy i aromat świerkowych igieł, pomimo, że w pobliżu nie było ani jednego świerku. Z górnej korony drzew dochodziły do uszu delikatne trele wyśpiewywane przez skowronka, a z oddali również kukania kukułek i stuki dzięciołów. Czasem wiewiórka przebiegła po gałęziach drzew i tylko jej kita zamajaczyła mi przed oczami. Przechadzałem się już jakieś pół godziny, lecz mimo to nie czułem się znudzony lub zmęczony. Chyba las i leśne przechadzki najbardziej mnie wyciszają. Mógłbym godzinami słuchać odgłosów leśnych zwierząt, mógłbym jeść leśne owoce i pić wodę ze strumyku, który płynął w pobliżu. Mógłbym nigdy stąd nie odchodzić. Ja po prostu kocham ten świat, świat, który sam stworzyłem. Długo nad nim pracowałem, poświęciłem mu niemalże dziesięć lat mego życia, poświęciłbym nawet i dziesięć razy więcej, gdyby było trzeba. -Popatrz, kochanie. Przyniosłam je dla ciebie. Odwróciłem się i spojrzałem na nią. W ręce trzymała jakieś leśne kwiaty, drobne, o białych płatkach. Uśmiechnęła się do mnie, a ja odwzajemniłem uśmiech. Aseele była piękna. Delikatna twarz o nasyconych błękitem oczach i długie włosy w odcieniu czystego złota. Teraz miała na sobie przewiewną, długą spódnicę w bladozielonym kolorze i o odcień ciemniejszy gorset wyszywany złotą nicią w drobniutkie kwiaty. Ślicznie wyglądała, choć będę musiał się jej pozbyć. Aseele denerwuje mnie tą swoją radością odkrywania, tą czułością, opiekuńczością. Nawet tym swoim pięknem, tym, że jest tak słodko naiwna i zmysłowa, że też kocha las prawie równie mocno jak ja. -Dziękuję, Aseele - odrzekłem biorąc od niej kwiaty - Chodźmy nad wodospad - dodałem. Po kilku minutach staliśmy nad tym, co było moją dumą, moim najukochańszym dzieckiem. Przejrzysta woda spływała kaskadą z wysokości około dwudziestu metrów po kamiennych stokach i pieniście rozlewała się u stóp uskoku, a powietrze było przesycone jej maleńkimi drobinkami. Drzewa pochylały się nad wodospadem malując niespokojne cienie nad nurtem strumyka. Rosły tu pachnące zioła oraz kępki żółtych i białych kwiatków o słodkim zapachu. Powietrze przesycał szum spadającej i rozbijającej się o kamienie wody, miły i dający ukojenie. -Pięknie tu - powiedziała Aseele, a ja uśmiechnąłem się smutno, lecz ona tego nie dostrzegła. Zaśmiała się słodko i radośnie, lecz mi ten śmiech wydał się złośliwy, a ona przecież nie umiała się złośliwie śmiać. Pociągnęła mnie lekko za rękę w stronę płytkiego strumyka, kilka metrów od wodospadu. Zamoczyła swoje stopy w letniej wodzie z radością na twarzy. Popatrzyłem na nią i również wszedłem do przejrzystego, chłodnego strumienia. Aseele podeszła do mnie, poczym delikatnie i zmysłowo pocałowała mnie. -Pójdziemy już stąd - odrzekłem, gdy pocałunek się skończył. -Oczywiście, kochanie - powiedziała. Przez krótką chwilę poczułem do niej odrazę. Mogłaby zaprzeczyć, nie zgodzić się... Mogłaby, lecz Aseele była kim była i nie znała znaczenia słowa niezgoda. Nie powinienem jej potępiać, gdyż sam tylko raz się kłóciłem. Było to najpiękniejsze, a zarazem najbardziej przykre z moim przeżyć. Nie zdarzyło się to na Wyspie, lecz jeszcze w Klinice Narodzonych. Było tam więcej takich jak ja. Więcej człowieków. Miałem chyba sześć lat. Pokazano nam gwiazdy i objaśniano ich nazwy, konstelacje, które tworzą. -Jakie to piękne - powiedziała dziewczynka obok mnie, moja rówieśniczka. -Tak. Chciałbym tam kiedyś polecieć - odrzekłem. -Ale nie można tam polecieć. -Ja polecę. -Nie można. Roztopisz się - wciąż upierała się przy swoim. -Teraz może tak, ale zbuduję maszynę, która mnie tam zabierze i zobaczę je wszystkie z bliska. -Nie ma takiej maszyny. -Ale będzie. Zbuduję ją. -Nie możesz jej zbudować. Gwiazdy są za gorące. -Mogę! - zezłościłem się na nią. -Nie możesz! I na tym się skończyło. Rozdzielili nas opiekunowie, gdyż unieśliśmy głosy (teraz wiem, że nazywa się to krzykiem). Nigdy już nie zobaczyłem tej dziewczynki. Gniew był okropnym uczuciem, więc nie wiem czemu tak to niego tęsknię. Nawet sam szukam sposobu, by się pojawił. Może szkoda, że go poznałem, a może było to moje jedyne szczęście. -Wychodzimy, kochanie - zza zasłony myśli dotarł do mnie głos Aseele. -Tak... Przeszliśmy przez migającą jasnym światłem bramę rozłożoną pomiędzy dwoma wysokim świerkami. 2. WYSPA. Znaleźliśmy się z powrotem na Wyspie. Otoczyły nas szklane i metalowe sprzęty oraz spokojna, syntetyczna muzyka. -Zrobię kolację - odrzekła z uśmiechem na ustach Aseele, poczym wyszła z salonu, by udać się do kuchni. Koniecznie muszę się jej pozbyć. Piękna Aseele będzie musiała odejść. Usiadłem w metalowym fotelu obitym ciemnoszarą, nieprzejrzystą folią. Co powinienen zrobić? Zamówić sobie nowa androidkę? Na jak długo? Jak szybko mi się znudzi? Przecież Aseele miałem zaledwie od dwóch miesięcy, a te przed nią... Czy to jest wyjście? Czy istnieje jakiekolwiek? -Kolacja już gotowa - doszedł do mnie jej ciepły głos. -Idę - odrzekłem, starając się być dla niej miłym. Tylko po co... Czy ona coś czuje? W jadalni na prostokątnym, szklanym blacie stała miseczka z przejrzystego szkła wypełniona żółto-zielonym płynem, a także szklany talerz a na nim trzy plasterki: brązowy, jasnożółty i zielony. Obok leżała łyżka i mały widelec, a w wysokiej szklance w takt syntetycznej muzyki ledwo dostrzegalnie drżała woda. Odsunąłem swoje metalowe krzesło o oparciu zrobionym na kształt odwróconego trójkąta i usiadłem na przeźroczystej poduszce. -Smacznego - odrzekła Aseele. -Zamknij się - nawet nie wiem kiedy te słowa wyrwały się z moich ust. Aseele wydawała się nimi zdziwiona lub też nie zrozumiała ich, gdyż zmarszczyła swoje jasne brwi i opuściła głowę w milczeniu. Szybko zjadłem kolację i wyszedłem z jadalni mając nadzieję, że androidka nie podąży za mną. -Co się stało, kochanie? - Aseele dogoniła mnie w holu i delikatnie przytrzymała mnie za rękę. -Zostaw mnie w spokoju - odrzekłem niebyt miłym tonem. -Ależ mi możesz wszystko wyjawić... - popatrzyła na mnie wyczekującą. -Dobrze - nagle zapragnąłem to z siebie wyrzucić, nawet jeśli ona mnie nie zrozumie - Mam tego dość. Mam dość ciebie i tej twojej nadczułości... Twojej pięknej twarzy i słodkiego głosu. Nienawidzę cię Aseele - niemal wyplułem te ostatnie słowa. Aseele popatrzyła na mnie współczująco. -Kocham cię - odrzekła przytulając się do mnie. Stałem jak skamieniały. Po co się łudziłem, że zrozumie? Jakbym tylko mógł rozmieść ją na strzępy... potargać jej piękne, sztuczne włosy, potrzeć jej syntetyczną skórę i pogruchotać metaliczne kości... Wysunąłem się z jej objęć i bez słowa poszedłem do salonu. Usiadłem w czarnym, wyprofilowanym fotelu. Włożyłem do uszu małe słuchawki, do nadgarstków i czoła przyczepiłem wąskie druciki, a na oczy włożyłem ciemne okulary. 3. MIASTO. Drogą powoli przejeżdżały dziesiątki, a może i setki samochodów. Po ulicy chodzili ludzie o pustym wzroku, a zewsząd dochodził do uszu szum silników samochodowych i ludzkich kroków. Wzdłuż ulic ciągnęły się wieżowce z witrynami sklepowymi na parterze i zaciemnionymi oknami na licznych piętrach. Miasto końca XX wieku. Tuż przy jezdni ciągnął się wąski parking, na nim stało kilkanaście samochodów. Podszedłem do srebrzystego mercedesa-okularnika i obchodząc go naokoło pociągnąłem za klamkę przy drzwiach od kierowcy. Drzwi otworzyły się, a ja wsiadłem do samochodu. Przekręciłem kluczyk, który był w stacyjce i wolno włączyłem się do ruchu. Prowadzić, nauczyłem się będą już na Wyspie. Nie uczyli tego w Klinice, gdyż teraz nie ma już ani prawdziwych miast, ani tym bardziej prawdziwych ulic, więc umiejętność kierowania samochodem nie jest potrzebna. Jazda zawsze mnie odprężała. Jechałem więc srebrzystym mercedesem zatrzymując się na światłach i przepuszczając tych sztucznych ludzi. Ludzi też już nie ma. Z ośmiu miliardów zostało nas zaledwie kilka tysięcy i teraz nie nazywa się już nas ludźmi tylko człowiekami. Ludzie przecież różnili się od nas. Ludzie wyginęli. Wciąż paliło się czerwone światło, a ci sztuczni ludzie przechodzili przez ulicę. A co by było, gdybym ich rozjechał? Czy wtedy zachowaliby się jak prawdziwi ludzie? Z cichą satysfakcja wcisnąłem gaz do dechy i błyskawicznie wjechałem w ten ludzki tłum. Zatrzymałem się kilkanaście metrów dalej i zobaczyłem jak na jezdni zostały krwawe ślady kół mojego samochodu, a za tymi śladami leżało kilka ludzkich zakrwawionych ciał. Uśmiechnąłem się do siebie, gdy nagle usłyszałem głos dochodzący jak gdyby gdzieś z góry, ze sztucznych chmur: -Zabijanie nie jest poprawne. Uważaj, gdyż to twoi przodkowie. Głos mówił tonem jak gdyby jednocześnie władczym i wyrozumiałym, brzmiał jak głos Boga. Lecz poza brzmieniem nie było w nim nic boskiego. Przecież te marne hologramy nie mogą być moimi przodkami. Może mają ich wygląd, lecz zachowaniem nawet nie dorównują androidom. Z podekscytowaniem ponownie wcisnąłem gaz do dechy i wjechałem na chodnik. Zdziwiło mnie, że ci "ludzie" próbują uciekać! Tak, tak oni wszyscy pierzchali na boki, lecz mimo to wielu z nich i tak znalazło się pod moimi kołami. Czułem dziką satysfakcję, gdy tylko zdołałem wjechać na jakiegoś "ludzia". Wspaniałe uczucie! Pragnąłem, by oni wszyscy zginęli i aby ulice opustoszały. By całe pokryły się tą hologramową krwią. Nagle skręciłem na drogę i z impetem uderzyłem w jadącą z naprzeciwka pomarańczową taksówkę. Szybko wycofałem rozbitym wozem, poczym wjechałem wprost pomiędzy dwa stojące samochody. Przez chwilę poruszałem się pod prąd, lecz nagle zmieniłem kurs i zawróciłem na sąsiedni pas. Jechałem ponad 100 km/h i co chwilę dobijałem i wyprzedałem samochody jadące przede mną, lecz wszystko nagle się skończyło... 4. WYSPA. Dochodziło już popołudnie. Aseele cicho siedziała w jadalni - nie wiem czym się tam zajmowała i nie obchodziło mnie to wcale, zresztą sam kazałem jej zostawić mnie w spokoju. Ja siedziałem w salonie w miękkim ciemnoszarym fotelu naprzeciw Hologramu Zamówień. Wczoraj zawładnęły mną dziwne uczucia. Może to i lepiej, że program w końcu nałożył blokadę i wyrzucił mnie z wirtualnego miasta. Rozjechałem tak wielu ludzi tylko dla własnej satysfakcji. Teraz mnie to już nie cieszy, mogę nawet powiedzieć, że żałuję tego. Nie sądzę, bym to kiedykolwiek jeszcze zrobił. Muszę o tym zapomnieć. Wcisnąłem guzik uruchamiający Hologram Zamówień i błyskawicznie stanął przede mną mężczyzna w ciemnym garniturze i błękitnej koszuli o czarnych włosach i szarych oczach. -Czym dziś mogę służyć? - zapytał się swoim przymilnym, choć sztucznym głosem. -Chcę nowego androida - odrzekłem niemal automatycznie. -Jaka płeć, wygląd i charakter? - zapytał się ponownie hologram. A czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Przecież i tak za dwa miesiące mi się znudzi. Przylecą wtedy z kolejną androidką, która zajmie mnie na kolejny krótki czas i tak w kółko, aż do obłędu... Właśnie... przylecą... -Jaka płeć, wygląd i charakter? - ponowił pytanie hologram. Opisałem mu dokładne przeciwieństwo Aseele. Wyświetlił listę, z której wybrałem jakąś śliczną pół-Azjatkę, poczym określiłem jaki charakter powinna mieć. Prawie nie zastanawiałem się, co mówię, gdyż zupełnie co innego pochłonęło moje myśli. W mojej głowie zakotwiczył się pewien plan. Tyleż desperacki, co rozpaczliwy i praktycznie bez szans na powodzenie. Świstolot - to moja nadzieja - jedyny pojazd za pomocą którego można wydostać się z Wyspy. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? Może temu, ze wcześniej nie myślałem o tym, by opuszczać Wyspę? Sam nie wiem, ale jeśli się uda... Może znów zobaczę jakiegoś człowieka? Albo... och, to byłoby przeżycie! Może... nie, wolę o tym nawet nie myśleć... Muszę spróbować w końcu niczym nie ryzykuję. Oby tylko się udało. Wystarczy jedynie wejść, siąść za stery i polecieć. Obojętnie kto tym kieruje musi kierować za pomocą sterów. Muszę pozbyć się wątpliwości i spróbować. 5. WYSPA. Stałem na tarasie, tuż przy przeszklonej barierce wznoszącej się na 3 metry. Taras zajmował całą powierzchnię płaskiego dachu, więc rozpościerał się z niego widok na bezbrzeżne, przejrzyste w promieniach popołudniowego słońca morze. To dziwne, ale jeszcze nigdy nie dotknąłem jego błękitnej wody. Codziennie patrzyłem, jak falami muska brzeg mojej Wyspy, słyszałem jego szum i czułem słonawy zapach morskiej bryzy, lecz nigdy nie zdołałem zanurzyć ręki w morzu. Nagle na północy usłyszałem cichy dźwięk, jakby świst roznoszący się w powietrzu. Odwróciłem więc wzrok i po chwili zobaczyłem na tle nieba nadlatujący pojazd o kształcie trójkąta. Aseele stała kilka kroków za mną, a teraz właściwie przede mną, gdyż nie byłem już zwrócony twarzą do szklanego muru, lecz w przeciwnym kierunku. Ubrana była w błękitną, połyskującą suknię opinającą jej ciało i rozpościerającą się tuż powyżej kolan na kształt uciętego u wierzchołku stożka. Mimo słońca, nie było ciepło, raczej chłodno, gdyż wiał zimny, zachodni wiatr, więc na suknię Aseele narzuciła powłóczysty, ciemnoniebieski płaszcz o szerokich rękawach. Włosy miała rozpuszczone, choć te znad czoła były zgarnięte i upięte z mały koczek z tyłu głowy. Wydawała mi się śliczna jak nigdy dotąd, dopóki nie spojrzałem na jej twarz. Była na niej wymalowana bezgraniczna radość i spokój, jakby wyjeżdżała na wycieczkę, z której szybko wróci. Lecz czego innego można się spodziewać po androidzie? On sam został stworzony tylko do poświęceń, choć nie wiem na pewno, kto tu się tak naprawdę poświęcał. Świstolot doleciał już do wysepki, powoli wyhamowując. Zatrzymał się tuż nad tarasem i zaczął opuszczać swoje blaszane cielsko. Po chwili dotknął już trzema metalowymi nogami podłoża, a drzwi lekko opadły. Z wnętrza wysunęły się dwie postacie. Pierwsza wyszła wysoka pół-Azjatka w bordowej prostej sukni do kostek z głęboko wyciętym dekoltem i małą pelerynką ze sztucznego ciemnobrązowego futra narzuconą na ramiona i sięgającą nie dalej niż do łokci. Drugą postacią był mały robot w kształcie wózka lotniczego w rękami, który wywiózł na taras aluminiowy kufer Azjatki, a zajął się kufrem Aseele. -Witaj, mam na imię Munes - powiedziała na powitanie moja nowa androidka. -Witaj - uśmiechnąłem się do niej, choć tak naprawdę patrzyłem na robota, który ładował na siebie kufer Aseele oraz na samą Aseele, która właśnie wchodziła do świstolotu. Chyba właśnie nadeszła ta chwila. -Żegnaj, Munes - ominąłem Azjatkę i doskoczyłem do otwartego wejścia. Kątem oka zdołałem jeszcze zauważyć minę Munes. Grymas niezrozumienia - jak u dziecka. I chyba androidzi byli takimi dziećmi, którzy nigdy nie będą korzystać z pełnej gamy uczuć. Znalazłem się we wnętrzu świstolotu i szybko nacisnąłem guzik znajdujący się przy wejściu, a drzwi bezszelestnie podniosły się do góry Po lewej stronie było wejście do kabiny pilota - tak się przynajmniej domyślałem, a po prawej stały pod blaszanymi ścianami dwa fotele ustawione naprzeciw siebie. Tuż za fotelami znajdowała się jakaś cicho brzęcząca maszyneria w gładkiej obudowie. Jeden z foteli zajęty był przez Aseele, która na mój widok uśmiechnęła się. -Co się stało, kochanie - zapytała się wstając ze swojego miejsca. -Odlatuję z Wyspy - odrzekłem. Na chwilę opuściła wzrok, jakby szukała jakiejś odpowiedniej wypowiedzi. -A możesz, kochanie? - spojrzała na mnie. -Oczywiście, w końcu jestem człowiekiem - odrzekłem bez zastanowienia. I co z tego? -A gdzie lecimy? -Na południe - odparłem, gdyż wiedziałem, że świstolot przyleciał z północy, a ja nie miałem zamiaru ułatwiać innym mojego złapania. -Czemu nie na północ. Na południu nic nie ma - odrzekła ze szczerym zdziwieniem. -Nieprawda, Aseele - odparłem - Na południu są lasy. -Lasy?- początkowo zdumiała się, lecz szybko mi uwierzyła - Ach, lasy! Prawdziwe lasy! Powinnam o tym wiedzieć... Przestałem zwracać uwagę na Aseele i udałem się do kabiny pilotów. Była ona w miarę przestronna. Tuż przed łukowatym oknem, umożliwiającym widoczność na 130 stopni, znajdował się pulpit z mnóstwem różnych liczników, wskaźników i guzików i, oczywiście, przypominającym literę Y sterem. Przed sterem ustawiony był ciemny fotel, na którym nikt nie siedział. Zauważyłem, iż automatycznie ustawiono kurs tego świstolotu, więc usiadłem na fotelu i zająłem się próbą przestawienia maszyny na inna drogę. Moja wiedza o wirtualnych pojazdach i godziny spędzone na jeździe w tamtym świecie, okazały się tu pomocne, gdyż w ciągu dziesięciu minut zdołałem pojąć jak działa ten świstolot. Precyzyjnie ustawiłem kurs i podałem jakąś szerokość geograficzną leżącą na południu. W końcu nacisnąłem przycisk automatycznego startu. 6. ŚWISTOLOT. Świstolot cicho zawibrował i poderwał się znad ziemi, unosząc się przez jakiś czas wolno w górę, a następnie zatrzymał się na moment w powietrzu i ruszył naprzód. Przez kilka minut siedziałem jeszcze w fotelu, lecz nie musiałem sterować maszyną, więc bezbrzeżne, monotonnie falujące morze pode mną, szybko mi się znudziło. O ile dobrze obliczyłem za jakieś dwie godziny zdołamy dotrzeć na miejsce. Wtedy przejmę stery i spróbuję rozejrzeć się za czymś, co mogłoby mnie uratować. Wstałem z fotela i odwróciłem się, by opuścić kabinę, lecz w wyjściu stała Aseele. -Kiedy zobaczymy lasy, kochanie?- zapytała się wesoło. -Za kilka godzin - odrzekłem uśmiechając się do niej. Wyszedłem z kabiny, gdy Aseele zrobiła kilka kroków w tył, by ustąpić mi miejsca. Przez chwilę stałem w miejscu rozglądając się wokoło, lecz nic nie przykuło mojego wzroku na dłużej. W końcu zająłem jeden z dwóch foteli, który uprzednio stał wolny. Minuty wlokły się niemal w nieskończoność i naprawdę nie mogłem już doczekać się chwili, gdy przejmę stery. Choć z drugiej strony pragnąłem jak najdalej odwlec tą chwilę. Bałem się tego, że zrobię coś nie tak jak trzeba, a przecież to nie jest wirtualny świat i tu mogę zginąć. Jednak może lepiej jak zginę... Coraz trudniej przychodziło mi wytrzymywanie na mojej Wyspie. Może lepsza byłaby ta prawdziwa śmierć niż urojone życie... Różne myśli nachodziły mnie w tej pierwszej godzinie. Mimo, iż ciągle sprawdzałem czas na mojej elektronicznej tarczy przyklejonej po wewnętrznej stronie lewego nadgarstka to minuty zdawały się wcale nie płynąć, jakby czas nagle drastycznie zwolnił. Aseele była wtedy również milcząca, lecz w drugiej godzinie uprzyjemniała mi płynący czas rozmową. Poczułem się tak jakbym gadał z dobrym przyjacielem. Naprawdę, to były chyba najcudowniejsze chwile spędzone z nią. W końcu minął wyznaczony czas, a świstolot zaczął zwalniać, by wreszcie zatrzymać się w powietrzu. Przeszedłem więc do kabiny pilotów i przejąłem stery ponownie rozpędzając maszynę. Dopiero teraz zauważyłem, jak nisko zeszło już słońce. Czekała nas może jeszcze godzina do jego zachodu, a wtedy zacznie się ściemniać. Z głębi serca zacząłem prosić, by jeśli ma się coś tam w dole pojawić, to niech się pojawi jak najszybciej, nim zdołam to jeszcze dostrzec. Lecieliśmy wytrwale, a moja nadzieja zaczęła się kurczyć wraz z pochylaniem się słońca. Ciągle zerkałem tylko na pomarańczową kulę po mojej prawej stronie i na morze pode mną. Wtedy do głowy wpadła mi ta myśl: A jeśli mnie znajdą? Jeśli tam coś jest a ja to przeoczę w ciemnościach lub co gorsza już przeoczyłem w czasie, gdy rozmawiałem z Aseele? Nigdy już nie pojawi się taka okazja jak dziś - to wiedziałem, lecz gdyby tam naprawdę coś było? Las, a w nim ludzie lub człowieki... Mogą mnie złapać, lecz wpierw chciałbym się przekonać czy mam rację... lub czy jej nie mam... Popatrzyłem ponownie na słońce - zostało mi tylko kilka minut do zachodu. Bezwolnie spojrzałem na pulpit i migające na nim światełka. Przynajmniej paliwa miałem wystarczająco dużo, bym mógł lecieć co najmniej jeszcze cały jeden dzień. Wraz z ostatnimi promieniami słonecznymi straciłem pewność, że wszystko się ułoży po mojej myśli. Nie zwątpiłem, nadal tliła się we mnie iskra nadziei, lecz bez tej pewności, która posunęła mnie do tych czynów. Po pół godzinie od zachodu słońca, gdy wszystko już zszarzało, odniosłem wrażenie, że dostrzegłem jakiś połyskliwy punkt na dalekim horyzoncie. Nadzieja nieco rozbłysła, choć sam wolałem sobie nie dowierzać, by nie zapeszyć. Jednak z każdą minutą, z każdym kilometrem zbliżałem się nieuchronnie do połyskliwego celu, który wcale nie znikał, lecz przeciwnie - stawał się coraz wyraźniejszy. Wreszcie mogłem nabrać pewności, co wyłania się z morza przed moimi oczami - Wyspa. Szybko rozczarowanie ustąpiło miejsca radości - przecież tam może być człowiek. Prawdziwy człowiek! Na pulpicie ustawiłem namiary tej wyspy. Zdjąłem ręce ze steru i zaprogramowałem pojazd na automatyczny lot i lądowanie. Wreszcie świstolot zaczął zbliżać się do metalowego wypiętrzenia, a tym samym nieznacznie zwalniać. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i wyląduje na tarasie. Było prawie całkowicie ciemno, niebo zasłoniły chmury zakrywając gwiazdy, poza tym noc była bezksiężycowa. Nie widziałem jak lądowaliśmy, jedynie mętno-szary odcień zbliżającej się podłogi tarasu. 7. POŁUDNIE. Wyszedłem ze świstolotu, za mną ruszyła zdziwiona Aseele, której trudno było pojąć, że nie dolecieliśmy do lasu tylko do Wyspy. Początkowo nic nie mogliśmy dostrzec w ciemności, lecz już po chwili moją uwagę przykuł szum windy znajdującej się w lewym rogu tarasu. Winda podjechała w górę, a nam ukazał się jasnowłosy mężczyzna w granatowych spodniach i czarnej koszuli bez kołnierza. Widziałem go dokładnie, gdyż trzymał w ręku jasno święcący drążek rozświetlający przestrzeń wokoło niego. -Kim jesteście? - zapytał się z wyczuwalnym lękiem w głosie. -Jestem człowiekiem - oparłem podchodząc do niego - Przyleciałem z Wyspy na północ stąd. -Człowiekiem?- zdziwił się - Ona też? -Nie. Ona to androidka. -Nie wierzę ci - powiedział. -Jak to nie wierzysz? - odrzekłem lekko zirytowany. Uśmiechnął się tylko ironicznie. Włożyłem kciuk do ust i mocno przygryzłem, aż poczułem na języku smak krwi. Wtedy wyciągnąłem palec i pokazałem go mężczyźnie, aby mi w końcu uwierzył. On uniósł jasne brwi i spojrzał na mnie z respektem: -Jesteś człowiekiem... Po co do mnie przyleciałeś? - zapytał się z zaniepokojeniem. -Szukałem człowieków lub lasów... - powiedziałem szczerze. -Ale tu nie ma dla ciebie miejsca. To moja Wyspa i nie chcę na niej jeszcze jednego człowieka - odrzekł. -Ty nie możesz być człowiekiem - powiedziałem z rozpaczą w głosie, a wtedy on uczynił to, co ja przed chwilą i zobaczyłem kroplę krwi na jego palcu. -Idź stąd - powiedział mężczyzna - To zbyt niebezpieczne, byś tu został. Nie chcę, byś tu był. Wracaj na swoją Wyspę. Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku świstolotu, a Aseele podążyła za mną. -Polecimy teraz do lasów? - zapytała się. Nic nie odrzekłem. KONIEC Lipiec 2002