12463

Szczegóły
Tytuł 12463
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12463 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12463 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12463 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PIERRE LA MURE Clair de Lunę POWIEŚĆ O DEBUSSYM 1987 Polskie Wydawnictwo Muzyczne Tytuł oryginału: Clair de Lunę Z jązyka angielskiego przełożył HENRYK KRZECZKOWSKI Projekt okładki seryjnej: Janusz Bmchnalski Teny poświęcam. E. I. G. - W. L G. PRZED ŚWITEM eb^w PWM, Stanisław Michta, n Ilustracje: Archiwum Bolesław Lutosławski Praga ISBN 83-224-0345-3 J eśli posłuchasz mojej piosenki, zrobię wszystko, co zechcesz. Czekał na odpowiedź, ale młoda kobieta ciągle nie zwracała na niego uwagi. Pomyślał, że dorośli potrafią być strasznie nieznośni. — Ciociu, chodzi Posłuchaj, proszą cię! — A ponieważ miał dopiero cztery i pół roku i nie nauczył sią jeszcze skromności, dodał: — To śliczna piosenka. Jeszcze ładniejsza od tej, którą ułożyłem wczoraj. Ale ona nie odrywała oczu od lustra, zgiętym pal-cem usiłując przylepić sobie muszkę na policzku. Wiosną 1867 roku Paryż oszalał na punkcie muszek Wylansowała tę modę sama cesarzowa i teraz żadna elegancka dama za żadne skarby świata nie pokazałaby się bez przylepienia sobie choćby jednej muszki. Były we wszystkich kształtach i kolorach i z najróżnorodniej-szych materiałów. Noszono je na policzkach, na ramionach, na szyi. Niekiedy także w całkiem nieoczekiwanych miejscach. — Jestem pewny, że ta piosenka bardzo ci się sp doba — tym razem płaczliwie. Ten ton zawsze skutk wał. I wciąż żadnej odpowiedzi. Zaczynało go to złościć. Co jej się stało? Dlaczego n chce ustąpić? W końcu i tak ustąpi, zawsze przecież ust puje... No, cóż, jemu się nie śpieszy Poczeka jeszc pięć minut. Czekał z ową nieustępliwą cierpliwością dzieci prz siadając się tymczasem jej odbiciu w lustrze. W bladej twarzy lśniły piwne oczy osłonięte długimi rzęsami. Kasztanowe włosy, gładko zaczesane za uszy, wieńczyły głowę jak brązowy hełm. O tak, ciocia Tavie była bardzo ładna. I bardzo miła... Pięć minut już chyba minęło. Warto spróbować jeszcze YZŁZ -1 Ciociu, proszę cię — delikatnie pociągnął ją za rękaw. — To moja najśliczniejsza, naj... Nagle zerwała się burza. Gromy, błyskawice, grzmoty. Ze ściągniętymi brwiami, z błyskiem oczu ciotka gwałtownie odwróciła się od lustra: __Jesteś najniegrzeczniejszym chłopczykiem na świecie! __Wciąż jeszcze przytrzymywała palcem muszkę na policzku, co dodawało surowości jej minie. — I mam wielką ochotę sprawić ci solidne lanie. Oj, niedobrze! Naprawdę się rozgniewała. O prawdziwym laniu nigdy dotąd nie było mowy. Kilka klapsów w siedzenie, owszem, to się zdarzało, ale lanie — nie, nigdy. Trzeba więc uważać. Żadnych protestów. Milczenie i opuszczone powieki. — Przy tobie nawet anioł straciłby cierpliwość! — gniew jej już mijał. — Przestań mnie męczyć, bo spóźnimy się do Madame Schneider. Zamilkła. Był taki maleńki i wyglądał tak nieszczęśliwie w tym swoim czarnym aksamitnym ubranku z białym nakrochmalonym kołnierzykiem, że z trudem zwalczyła w sobie chęć porwania go w ramiona. Obróciła się z powrotem do lustra. — I ani słowa więcej! Rozumiesz? Płynęły minuty nabrzmiałe milczeniem. Ostrożnie sprawdziła paznokciem, czy muszka się trzyma; zwilżonym końcem palca przeciągnęła po brwiach. ~- Dlaczego nie zagrasz swojej piosenki Katarzynie? — to była propozycja zawieszenia broni. Katarzyna była służącą. Kto chciałby grać dla tłustej, starej Katarzyny...— Jest zajęta w kuchni... — To zagraj dla Linne.. Linne to była kotka. Czasami grał kotce swoje melodie, ale teraz, w tej sytuacji propozycja taka zabrzmiała obrażliwie. — Linne jest w ogrodzie. Znowu zapadło milczenie. Wreszcie ciocia wstała i podeszła do mahoniowej szafy. — Wiesz co — powiedziała stojąc przed dużym lustrem i nakładając mały trójgraniasty kapelusik. — Je- j śli będziesz grzeczny, zagrasz mi swoją piosenkę, jak 1 wrócimy. Co prawda nie o to mu chodziło, ale i tak lepsze tol niż nic. — A wtedy pozwolisz mi grać tyle, ile zechcę? j Ostatni raz obejrzała się w lustrze, wygładziła falbanki krynoliny, po czym odwróciła się i przykucnęła przed chłopcem. — Ależ tak, mój mały Klaudiuszku. Będziesz mógł graól ile zechcesz. — Czułym ruchem ręki próbowała dopro- j wadzić do jakiegoś porządku jego czarne loki. — I osta-j tnią, i wszystkie inne swoje piosenki. Objął ją mocno. Ona zaś pisnąwszy z radości, przy-j cisnęła go do siebie i tkliwie ucałowała w policzki. — Ale teraz już chodźmy. Słyszysz? Powóz zajen chał. — Wstała, wzięła go za rękę i razem ruszyli ku drzwiom. — I pamiętaj, masz być grzeczny u madame Schneider. Jak tylko ją zobaczysz, masz... Hortensja Schneider była popularną aktorką i naji słynniejszą kokotą Paryża. Jako gwiazda w operetkach Offenbacha pracowała ciężko i zarabiała cztery tysiące franków miesięcznie. Jako kurtyzana zarabiała pół mi< liona rocznie pracując znacznie mniej. Była niekwff stionowaną królową półświatka. Jej specjalnością bfl monarchowie spędzający wakacje w stolicy Francj Szczyty zaś swego — by tak powiedzieć — kunszt osiągnęła, zostawszy równocześnie kochanką cara oĄ 8 syna, wielkiego księcia Włodzimierza, i to tak, że den nic nie wiedział o drugim. Od tego czasu miała tak liczne znajomości wśród książąt krwi, że zyskała sobie przydomek „le boulevard des Princes". Ta pulchna, żywa kobieta miała jasne, wyrachowane spojrzenie i jeszcze bardziej wyrachowany umysł; osiem psów, najsłynniejsze perły w Europie, jędrne, zakończone różowymi sutkami piersi, które z trudem zdawały się mieścić w staniku, a niekiedy istotnie nie mieściły się. Kiedy coś takiego się zdarzało, Hortensja spokojnie poprawiała dekolt, nie przerywając rozmowy. Nie przeszkadzało jej to zresztą skrupulatnie przestrzegać konwenansów. W głębi duszy ta wielka kokota marzyła o szacownej reputacji. Przyjęcia u niej były równie ceremonialne i nudne jak u jakiejś diuszesy. Gdyby była tak zwaną przyzwoitą kobietą, prowadziłaby salon literacki. Ujrzawszy Klaudiusza i jego ciotkę w drzwiach salonu, Hortensja szybko włożyła jeszcze jeden cukierek do różowych usteczek i uniosła się z kanapy. — Nareszcie przyszliście! Cóż to za czarujące dziecko! Ucałowała Klaudiusza w oba policzki. Oświadczyła, że jest najcudowniejszym chłopczykiem na całym świecie, i biorąc go za rękę, zaprowadziła do swojej kana- py. — Ile masz lat, mon petit chou? — zapytała siadając obok niego. Cztery i pół! Ależ to prawie dorosły mężczyzna! A co będzie robił, kiedy dorośnie? Zostanie oficerem? Jednym z owych dziarskich gwardzistów, którzy galopują dokoła powozu cesarza? A może admirałem w pięknym, szamerowanym złotem mundurze? Już nadciągały inne panie. W swych wydętych spód- dow°h P.łyn.ęłY, po P°sadzce Jak żywe dzwony. Powo-owane jakimiś zapomnianymi uczuciami macierzyński-)ezyły go, uśmiechając się swymi umalowanymi ; rękami, na których lśniły kosztowności, po- klepywały go po policzku. A kiedy pójdzie do szkoły? Czy umie już czytać, rachować do dziesięciu? Czy ciocia zabrała go na Wystawą, by popływał po wielkim jeziorze albo pojeździł sobie na tych śmiesznych małych osiołkach? Odpowiadał grzecznie na pytania, uśmiechał się, a wszystko po to, by przypodobać się ciotce, której czujne spojrzenia docierały doń z drugiego końca salonu. Wreszcie panie wróciły na swoje miejsca, a ich twarze przybrały wyraz światowego znudzenia. Klaudiusz przytulił się do pani domu, oparłszy głowę na jej bujnej piersi. Było mu wygodnie; trochę senny gryzł cukierki, które wkładała mu do buzi, i cierpliwie czekał końca ceremonii. Nagle zerwał się. Najchudszy, najbardziej łysy i naj-śmieszniej wyglądający człowiek, jakiego dotąd widział, stał w drzwiach i krótkowzrocznymi oczami wodził po salonie. Miał na sobie jasnoniebieski aksamitny żakiet, pomarańczową kamizelkę, żółte spodnie i różowy krawat. Wyglądał jak jeden z klownów w Nouveau Cirąue Na jego długim, cienkim nosie siedziało złote pince-nez,j a olbrzymie bokobrody spływały mu aż na piersi, łącząc I się z brązowym futrem pokrywającym kołnierz palta. Był strasznie śmieszny. — Monsieur Offenbach! — zawołała Hortensja, pod-J^ biegając ku niemu. — Tak się cieszę, że pan przyszedł! Ze swego miejsca Klaudiusz widział, jak klown po-L chylą się nad koniuszkami jej palców, a potem wciąż jeszcze opatulony w swe futro, wchodzi za nią do pokoju. Atmosfera w salonie natychmiast zmieniła się. Wyglądało, że wszyscy znają tego zabawnie wyglądają-; cego pana. Wszyscy uśmiechali się do niego, ściskali mu ręce. Panie przesyłały mu swe najpiękniejsze uśithP chy. Hortensja prowadziła honorowego gościa od jedi^ grupy do drugiej, po czym wróciła do swe] kanapy i c 10 kierków. Offenbach usiadł przy fortepianie i z roztargnieniem zaczął przebiegać pajęczymi palcami po klawiaturze. Klaudiusz chyłkiem ześlizgnął się z kanapy • nie zauważony przez nikogo, dotarł do fortepianu. Stał przez chwilę jakby zahipnotyzowany grą śmiesznego człowieka. — A jak ci na imię, chłopczyku? — zapytał kompozytor wyraźnie rozbawiony. Klaudiusz zignorował pytanie. __ ja też umiem grać —• zapiszczał swym cienkim głosikiem. — I układam piosenki. Dziś rano ułożyłem nową piosenkę. Chcesz posłuchać? Zagram ci! — mówiąc to, tak silnie popchnął kompozytora, że ten pragnąc uniknąć spadnięcia z krzesła, chwycił się za klawiaturę, która odpowiedziała głośnym dysonansowym akordem. Rozmowy ustały, a jedna z dam krzyknęła. Zrobiło się straszne zamieszanie. Klaudiusz poczuł tylko, że porywa go rozgniewana ciotka Tavie, z trudem jąkająca jakieś słowa przeprosin i powtarzająca, że jest najniegrzeczniejszym chłopcem na świecie. — Ależ on tylko chciał mi zagrać swoją piosenkę — łagodził sytuację Offenbach. — A ja nie doLć szybko ustąpiłem mu miejsca. Do domu wracali milcząc, w ponurym nastroju. Kolacja, zazwyczaj upływająca wśród żartów i pogodnych rozmów, dziś przebiegała w atmosferze napięcia. Unikali wzajemnie swych spojrzeń. Pewne odprężenie nastąpiło dopiero, gdy już leżał, a ona otulała go przed snem. Usiadła na skraju wąskiego łóżeczka; lampa oświetlała jej splecione ręce, lecz twarz pozostawała w cieniu. Starała się mówić surowo. — Byłeś bardzo niegrzeczny. Jakże mogłeś zrobić oś podobnego? I to właśnie z panem Offenbachem? Udawała, że się gniewa, ale on czuł już, że miłość bierze górę. — Ja tylko chciałem zagrać mu moją piosenkę — wysunął nos spod kołdry. 11 _ A Będziesz mogi »°sem wto P wMsttóe swoje p.o- l nie lestes tZ Śpi] ]UZ, uuwi-, Wróciła do jadalni. Stół był już posprzątany, lampą sufitową opuszczono niżej. Na kominku dogorywały na wpół zwęglone polana. W złotym świetle lampy pokój wydawał się mniejszy, niż był w rzeczywistości. Usiadła przy kominku i uśmiechając się, wspominała popołudniowy incydent. Nikomu nic złego się nie stało i właściwie wszystko to było trochę komiczne. Hortensja zapewne nigdy już ich nie zaprosi, ale nie ma to żadnego znaczenia. Jeszcze przed kilku laty zmartwiłoby j? to, ale teraz było jej zupełnie obojętne. Ale właściwie, jak to się stało, że w ogóle przyjęła zaproszenie. Mniej więcej tydzień temu Hortensja zobaczyła ją u „Rumpelmayera"; Tavie wstąpiła tam z Klaudiuszem na ciastka. Hortensja podeszła do ich stolika, i chociaż nie widziały się kilka lat, przywitała się wylewnie, po czym zaprosiła ją wraz z małym na najbliższy jour. Dlaczego przyjęła zaproszenie? Może dlatego, że wciąż jeszcze pamiętała, jak wielkim zaszczytem wydawało się jej niegdyś zaproszenie do Madame Schnę der. A być może dlatego, że chciała pochwalić się swytf szczęściem, swym małym Klaudiuszem, i nacieszyć si zawiścią tych kobiet... Tak czy inaczej popełniła błąd. Za 12 nim jeszcze doszło do incydentu przy fortepianie, zaczęła zuć się nieswojo wśród tych słynnych kokot. Ich apartamenty, biżuteria, futra przestały jej imponować. Nie należała już do tego świata; nie mogła wprost uwierzyć, że kiedykolwiek do niego należała. Było to równie niewiarygodne jak to, że jeszcze zaledwie kilka lat temu była Małgorzatą Debussy, dziewiętnastoletnią córką stolarza z Montrouge, dziewczyną w grubych wełnianych pończochach, która co rano o szóstej biegła do fabryki, aby zdążyć przed gwizdkiem i zamknięciem bramy. Sąsiedzi dziwili się, jak Małgorzata wytrzymuje jedenaście godzin siedzenia przy długim stole i przyszywania guzików za dziewięć franków tygodniowo. „Pańska córka jest za ładna, by marnować się przy takiej robocie — mówili do jej ojca. — Zobaczy pan, pewnego dnia pójdzie do miasta i już nigdy tu nie wróci." Wyszła za mąż za blacharza nazwiskiem Roustan, bo sprzykrzyły jej się już dogaduszki zazdrosnych dziewcząt i zaloty jurnych mężczyzn. Blacharz okazał się pijakiem i brutalem. Co sobota wracał pijany i tłukł ją niemiłosiernie. Po roku beznadziejnej wegetacji poszła do miasta i przepadła bez śladu w ruchliwym Paryżu. Była bezdomna, przymierała głodem i wtedy właśnie spotkała sympatycznego młodego rozpustnika, który się w niej zakochał. Kupił jej stroje i urządził ją w miłym małym mieszkanku. Nauczył manier, poprawiał najbardziej rażące błędy gramatyczne. Nabyła trochę światowego poloru. „A teraz — oznajmił jej pewnego dnia, bawiąc się swą rolą Pigmaliona — potrzeba ci tylko nowego imienia i nazwiska." Przyznała mu rację. Wymagała tego zarówno przyzwoitość, jak i rozwaga. Jeśli •achowa nazwisko męża, Roustan ją znajdzie. Biednego ząs, lecz uczciwego nazwiska Debussy okrywać hańbą chciała. Hektor zaproponował, by nazwała się Octa-^ ae la Ferroniere, której portret pędzla Leonarda da 13 Vinci znajdował się w Luwrze. „Octavia była kochanką Franciszka I — powiedział — i chociaż król zaraził ją syfilisem, co stało się przyczyną jej śmierci, kochała go bardzo. Jesteś do niej podobna, a ponieważ dama już od trzystu lat nie żyje, nikt prawdopodobnie nie będzie miał do ciebie pretensji, że przybrałaś jej imię. Tak więc chcę, abyś od dziś nazywała się Octavie de la Fer- roniere." Pod tym nazwiskiem wkroczyła w nocny świat Paryża. Przez sześć miesięcy Hektor cieszył się jej względa- ] mi ku zawiści przyjaciół. A kiedy przegrał w karty ro- I dzinny majątek, palnął sobie w swój mały łeb i bez I większego rozgłosu zszedł ze sceny. Oktawia bez trudu I znalazła następcę. Potem kolejnego i dalszych. Mając lat dwadzieścia dwa była już słynną postacią I półświatka. I oto pewnego dnia poznała Achillesa Arosę1. Był to mężczyzna przystojny, o czarnych jak węgiel! oczach i czarnej, krótkiej bródce. Miał wygląd włoskiego poety. Zdziwiła się, gdy jej powiedział, że urodził się w Paryżu i jest finansistą. Mieszkał wraz z bratem w Saint-Cloud, najwytworniejszej podmiejskiej dzielnicy Paryża, w dużym domu pośród kolekcji obrazów. W domu braci Arosa bywała zarówno paryska śmietanka towarzyska, jak też muzycy i artyści, w tym także nawet ubodzy impresjoniści. W Achillesie zakochała się od pierwszego wejrzenia, Jemu zajęło to trochę czasu, nim drobna przygoda prze-^ rodziła się w wielką miłość, z czasem zaś ich romans* zamienił się w stateczne, niemal małżeńskie pożycie. Oktawia przestała pokazywać się w „Cafe Anglais", a także w innych nocnych lokalach. Wkrótce o niej zsl pomniano. Mówiono nawet, że umarła. Ona zaś była p° Antoine **"><==» urodził się w Paryżu w 1827. Jego -1-11"' starszy brał sKiej Bertina. Gauguinowl 14 rostu szczęśliwa. Zadowolona, że może czekać na jego wizyty, że czasami może wyjeżdżać powozem do Saint--Cloudi że może spędzać z nim kilka zimowych tygodni w Cannes na Riwierze w jego pięknej, stojącej na uboczu willi. A jednak chwilami doskwierała jej samotność. Arosa nie był próżnym salonowcem jak jej dawni przyjaciele, miał jednak wysokie stanowisko i towarzyskie obowiązki. Czasami jego powóz zatrzymywał się przed jej domem dopiero po północy. Ubrany w strój wieczorowy otwierał drzwi własnym kluczem i zmęczony lub zatroskany siadał z nią na chwilę przy kominku, po czym wracał do Saint-Cloud. A bywało też, że w ogóle nie mógł przyjechać. Małżeństwo oczywiście nie wchodziło w grę, ponieważ była zamężna, a rozwody nie istniały. Lecz gdyby nawet było to możliwe i tak nie zgodziłaby się, aby dla niej zrujnował swą karierę. Bankierzy nie żenili się z damami z półświatka. Ani z córkami stolarzy. Tak więc wokół niej zrobiło się pusto: straciła dawnych przyjaciół, a szanujące się damy unikały jej. Pewnego dnia, gdy samotność dokuczyła jej już za bardzo, postanowiła zaryzykować i wybrała się do Mont-rouge. Ojca zastała w jego małym warsztacie przy pracy. Uściskał ją, otarł łzy z oczu i jak dawniej, gdy była jeszcze małą dziewczynką, kazał jej usiąść obok siebie na ławie. O nic nie pytał, tylko zaczął opowiadać o tym, co pod jej nieobecność zdarzyło się w rodzinie. Blacharz zapił się i znikł z Montrouge, dzięki czemu wszyscy odetchnęli z ulgą. U brata Manuela wszystko po staremu — jak zwykle był bez pracy. --Jest zbyt dumny, żeby zajmować się stolarką. Najbardziej odpowiadałaby mu taka praca, przy której pieniądze same wpadają do kieszeni. Mało tego, ten głupiec chce się żenić! Od tego czasu często wpadała do pachnącego drzewa i żywicą warsztatu ojca. Widywała się z Manue- 15 lem. Nie przepadała za nim, ale niekiedy ukradkiem dawała mu trochę pieniędzy. Zdawało się, że jest wdzięczny. Pewnego razu wracali razem do Paryża. Po drodze zaczął opowiadać jej o swoich planach. Poznał miłą dziewczynę. Nazywa się Wiktoryna. Nie jest piękna, prawdę mówiąc — jest brzydka. Jest za to poważna i pracowita. Będzie dobrą żoną. Ale to przecież mąż powinien utrzymywać żonę. tymczasem on jest wciąż bez pracy. Nie pracuje, bo nie godzi się pracować za j innych. W ten sposób nigdy się nie dorobi. Ba, gdyby miał własny interes, ot, jakiś mały sklepik... Nie tak \ dawno słyszał nawet, że jest do odkupienia mały skle- ' pik z kuchennymi utensyliami w Saint-Germain-en- ' -Laye, ślicznym miasteczku, dwadzieścia minut drogi od Paryża. To rzadka okazja! Prawdziwa kopalnia złota — wystarczy usiąść za ladą i zbierać pieniądze. — Przecież ludzie nie mogą się obejść bez garnków i patelni — mówił. — Gdybym tylko mógł mieć ten sklepik, ustatkowałbym się i natychmiast ożenił z Wi- ktoryną. Oktawia porozmawiała z Arosą i Manuel dostał sklep. Ożenił się z Wiktoryna. Zamieszkali nad sklepem przy! ulicy de Pain. W dziewięć miesięcy później, dokładnie co do dnia, Manuel został ojcem. Urodził mu się syn1. Kiedy Oktawia po raz pierwszy spojrzała na dziecko' w kołysce, chłopiec uśmiechnął się do niej i z miejsca podbił jej serce. Wzięła go na ręce, a tłumione dotąd uczucia macierzyńskie nagle odezwały się w niej i od tej chwili myśl o malutkim bratanku już jej nie opuszczała. Tymczasem bratowa znowu była w ciąży. Niebawem! na świat przyszła córka, Adela. W drugą rocznicę ślubu trzecie dziecko było w drodze. Nie ulegało wątpliwości, że Manuel owocnie trudził się w małżeńskim ło- i Pierwszy syn Manuela i Wiktoryny, Klaudiusz Debussy, ur się 22 sierpnia 1862 roku (przyp. red.). 16 • lecz niestety, jego praca tylko tam owocowała, inte-psv bowiem pogarszały się w zastraszającym tempie. Wydawać by się mogło, że nikt już nie potrzebuje garnków i patelni. Rodzina znalazła się w rozpaczliwej sy- Oktawia przybyła na ratunek. Zapropono-wała~Manuelowi, by zlikwidował sklep i wraz z rodziną przeniósł się do Paryża. Postawiła jednak warunek: przed przeprowadzką bratanek zostanie ochrzczony. Chciała, by był chrześcijaninem. I chciała być jego matką chrzestną. Miał już dwa lata. Ponieważ płaciła za wszystko, rodzice nie sprzeciwiali się. Sprzeciwił się natomiast Arosa. Kiedy poprosiła go, by został ojcem chrzestnym chłopca, odmówił stanowczo. Zgodził się kupić sklep jej bratu, ale nie życzył sobie żadnych stosunków osobistych z jej rodziną. Lecz Oktawia po raz pierwszy uparła się i nalegała tak długo, aż wreszcie musiał ustąpić. I tak 31 lipca 1864 roku dwuletni poganin o czarnych kędziorach stał w kościele w Saint-Germain-en-Laye pomiędzy swymi chrzestnymi rodzicami: bankierem Achillesem Antonim Arosą i Oktawia de la Ferroniere, bez zawodu, po czym przyjęty został na łono kościoła katolickiego, otrzymując imiona Achilles Klaudiusz. Oktawia triumfowała i w myślach układała już różne plany. W kilka dni później rodzina Debussych przeniosła się do Paryża. Zdążyli w ostatniej chwili — bo natychmiast po przyjeździe Wiktoryna zległa w połogu. Krzykiem obwieścił swoje przybycie na ten ziemski padół drugi Eugeniusz^, i w ciągu swego krótkiego na nim Pobytu nie przestawał krzyczeć. Przed ukończeniem szó- aiesiąca życia zmarł na zapalenie opon mózgo- est nieścisła, w rzeczywistości Debussy miał 163—1952)1--LtL»«!«feKaLi2 Emma-(1870-1937) wych. Z genetyczną niecierpliwością właściwą _„ Manuel postarał się jednak nadrobić ową stratę ktoryna znów była w ciąży. Rzecz dziwna, nie czuła wdzięczności dla swej bratowej. Brzydka i niepozorna, zazdrościła Oktawii jej urody. Połączona z Manuelem Debussym świętym wą-złem małżeńskim potępiała kochankę bogatego człowieka. Niemałej odwagi wymagały od Oktawii wizyty na rue Saint-Honore, gdzie osiedlili się Manuelowie, wspinaczka na czwarte piętro i stawianie czoła niemiłym spojrzeniom Wiktoryny, ale Oktawia zniosłaby wszystko, byle tylko móc spędzić kilka chwil ze swym bratankiem i chrześniakiem. Przynosiła mu zabawki, ba-i wiła się z nim i gdy tylko była pewna, że nikt na nią nie patrzy, tuliła go do piersi z całą nagromadzoną w niej olbrzymią czułością. Nazywała go Klaudiuszem. Królował w jej sercu nie-f podzielnie. Myślała o nim, kiedy siedziała szydełkując przed kominkiem; widziała jego uśmiech w mrokach bezsennych nocy. Jakie to niesprawiedliwe, że jej brat ma czworo dzieci, a ona ani jednego. Po każdej wizycie tęskniła coraz bardziej, wkrótce zaś bez najmniejszych skrupułów targowała się z bratem o przywilej zabierania chłopca do siebie. Manuel udawał, że się opiera, w końcu jednak chętnie ustępował, zadowolony, że pl zbywa się z domu tego milczka, tak bardzo niepodobn go do reszty rodzeństwa. •=s To dziwne dziecko — skarżył się. — Ciągle kryji się gdzieś samotnie po kątach, nie odzywa się do ludzi* Ale przy niej Klaudiusz zachowywał się całkiem inaczej. Śmiał się i bawił, a usta mu się nie zamykał Nigdy jeszcze nie widziała dziecka tak bardzo spragnionego miłości. Potrafił przerwać zabawę, by podbiec I niej i mocno objąć ją swymi drobnymi rączkami. I czątkowo obawiała się, że Arosa będzie przeciwny ob« ności dziecka, niebawem jednak z radością stwierdzi że i on polubił Klaudiusza. 18 _ Przynajmniej masz jakieś zajęcie —- powiedział pe-nego dnia z uśmiechem. — Widać zresztą, że się komnacie Trzymaj go przy sobie, jak długo zechcesz. ' Do tego nie trzeba było jej namawiać. Dla niej wizyty Klaudiusza zawsze kończyły się zbyt szybko. A i chłopiec zdawał się wyczuwać, kiedy nadchodzi pora powrotu do domu — znikała wesołość, bez słowa tulił się do niej i kurczowo trzymał ją za rękę. Pewnego dnia odwożąc go na rue Saint-Honore podjęła decyzję. Chciała go mieć wyłącznie dla siebie i powiedziała to bratu. Negocjacje trwały dość długo, wreszcie Manuel wyraził zgodę w zamian za obietnicę finansowego wsparcia. „Tylko musisz go do nas od czasu do czasu przyprowadzać" — zażądał. Klaudiusz mieszkał u niej od czterech miesięcy, ale wciąż jeszcze, gdy myślała o tym cudzie, czuła mocne bicie serca. Jego obecność była źródłem nieustannej radości. Czuła się bezgranicznie szczęśliwa, słuchając jego paplaniny, patrząc, jak gramoli się na krzesło przy fortepianie i rozkłada swoje piosenki, bawiąc się z nim w ogrodzie za domem, czy też układając go do snu. Nie była samotna. Miała człowieka, który ją kochał, i miała swego małego Klaudiusza. Czegóż więcej mogła jeszcze pragnąć? Niespiesznie płynęły beztroskie dni, skąpane w miłości. Tygodnie, miesiące. Potem jeden rok, drugi. Zaczął się trzeci. Klaudiusz pochłonięty był swym dorastaniem. Każdy dzień przynosił mu nowe odkrycia. Osią jego życia była ciocia. Razem bawili się i razem pracowali — zaczęła go bowiem uczyć czytania. Niekiedy wyjeżdżali do Saint-Cloud, by odwiedzić ojca chrzestnego w jego pięknym domu, albo do Montrouge do małego warsztatu dziadka DebusSy'ego. I czasami, nie- . , ' JnuiKą, niemiłą wizytę do rodziców na rue Siódme urodziny zaczęły się od jazdy na karuzeli. 19 Potem poszli na przedstawienie do teatru kukiełkowego a jeszcze potem do „Rumpelmayera", gdzie mały łakomczuch zjadł cały talerz ptysiów z kremem. Oczywiście wieczorem miał straszliwy mat de ventre i najadł się wstydu, bo płakał jak „małe dziecko". Tej zimy, jak zwykle, pojechał z ciotką do Cannes, owej cudownej miejscowości, gdzie prawie nigdy nie padał deszcz i można było patrzeć na morze. W Cannes mieszkali wraz z ojcem chrzestnym w dużym białym domu z czerwonym dachem. I był tam także ogród, dużo większy niż w Paryżu. W ogrodzie bawił się z ciotką w chowanego i biegał ze swoim kółkiem. Dwa razy w tygodniu, po obiedzie, brał lekcje gry na fortepianie u smętnego włoskiego nauczyciela muzyki. W tym czasie ciotka Tavie i ojciec chrzestny siedzieli na tarasie, wygrzewając się w zimowym słońcu. Ona w słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie; on w białym garniturze, palił cygaro i czytał paryskie dzienniki, które codziennie przywożono. — Prawda, że on ma talent? — zapytała Oktawi; pewnego popołudnia, odrywając oczy od robótki. Opuścił gazetę i przez chwilę przysłuchiwał się gL mom wygrywanym na fortepianie. — Gra jak każde siedmioletnie dziecko — powiedzi z przekorą. — Ja w jego wieku grałem tak samo. — Czy nie uważasz jednak, że on ma talent? — ob jętnośó Arosy zaniepokoiła ją. — Jeśli ci się roi, że będzie z niego wirtuoz, to ? dzę ci o tym nie myśleć. Dla jego dobra. W sam$ Paryżu są setki świetnych pianistów przymierający' głodem — zaciągnął się cygarem, nie dopuszczając J do słowa. — A skoro już rozmawiamy o jego przyszli ści, to czy nie sądzisz, że powinien pójść do szkoły? — Do szkoły! Jest jeszcze taki maleńki! A poza ty przecież uczę go czytać. — Wiem. Ale na samej znajomości alfabetu daleko t zajedzie, 20 Łagodnie perswadował jej, że po powrocie do Paryża owinni zapisać Klaudiusza do jakiejś dobrej szkoły, Pd ie będzie uczył się gramatyki, historii, rachunków f różnych innych pożytecznych przedmiotów. — Wtedy zobaczymy, czy ma jakieś specjalne zdol-ości jeśli nie ma żadnych, zawsze może zostać bankierem tak jak ja. . ¦ Dla Klaudiusza zima ta nie różniła się od poprzednich. Nic nie zakłócało szczęśliwych wakacji. Bawił się w ogrodzie, brał lekcje gry na fortepianie u maestra Ceruttiego, zaprzyjaźnił się z mieszkającym opodal stolarzem Svenem, Norwegiem, i ze swym ojcem chrzestnym chodził na ryby na wybrzeże Esterel. Po Bożym Narodzeniu zauważył jednak pewną zmianę. Ojciec chrzestny miał jakieś zmartwienie, na coś się gniewał. Niekiedy miął gazetę i rzucał ją w kąt. Często z założonymi do tyłu rękami przemierzał nerwowo taras. Przy kolacji albo milczał, albo wygłaszał długie tyrady o czymś, co nazywało się wojną. Z jego słów wynikało, że wojna coraz bliżej i że jest to coś najgorszego w świecie. — Głupcy! Głupcy! — wykrzyknął któregoś dnia przy obiedzie, uderzając pięścią w stół. — Czyżby nie rozumieli, że w ten sposób idą na rękę Bismarckowi? Czyż nie wiedzą, że Prusacy są przygotowani, a my nie? W kilka dni później wsiadali do paryskiego ekspresu. Zegnaj Cannes! Żegnaj Sven! Żegnaj maestro Cerutti! Zegnajcie słońce, kwiaty i piękne morze!... A następnego ranka byli już z powrotem w ponurym, zimowym Paryżu. Na chodnikach leżał śnieg. W kawiarniach luzie obliczali, ile dni potrzeba będzie dzielnym fran-feim pioupious i, by wyciąć w pień Prusaków i wkroczyć do Berlina. Za szko y JUŻ na t0' by zaPisywać Klaudiusza do 1 [żołnierze piechoty] 21 — To zresztą nie ma znaczenia — powiedział Aro-sa. — W tej panice wojennej i tak niczego by sią i^e nauczył. Oktawia z radością przyznała mu rację. — Ale czy Klaudiusz nie powinien nadal uczyć sią muzyki? Tak mu brak lekcji fortepianu... — Oczywiście — odpowiedział Arosa z uśmiechem. — Może mieć przecież jakiś poważny zawód, a przy tym umieć grać na fortepianie. Mam zresztą dla Klaudiusza doskonałą nauczycielką — i opowiedział jej o Madame Maute *, znakomitej pianistce, która rzekomo była uczennicą Chopina. — Bądzie u mnie w przyszłą niedzielą. Zabierz z sobą Klaudiusza, niech zagra przed nią. Jeśli uzna, że chłopiec naprawdę ma talent, może zechce da- I wać mu lekcje. Zobaczymy. Madame Maute była zdumiona. Chciałaby od razu zacząć lekcje — mówiła — ale w czerwcu wydawała za mąż swą córkę Matyldę. — Dc tego czasu, mon petit, będę bardzo zajęta —I pogłaskała Klaudiusza po policzku. — Ale natychmiast po weselu zabierzemy się do nauki. W czerwcu Matylda zachorowała na szkarlatynę i ślub trzeba było odłożyć. Lekcje też. Tymczasem Paryż oszalał. Wszyscy mówili o wojnie. Gazety francuskie i niemieckie codziennie obrzucały sią wyzwiskami. W Paryżu i Berlinie kaznodzieje przekonywali ludzi, że Bóg jest po ich stronie. Ludzie zaś tyle już obejrzeli defilad, tyle pieśni wojskowych odśpiewali i tyle wznieśli już toastów za zwycięstwo, że nie pozostawało im nic innego, jak ruszyć na wojnę. W połowie lipca znikły ostatnie nadzieje na utrzymanie pokoju. Któregoś dnia późnym wieczorem Oktawia usłyszała, ż< 1 Antoinette-Flore Maute de Fleurville (1823—1883), była rzefcoro uczennicą Chopina (nie figuruje na żadnej liście uczniów Chop ona pierwsza zwróciła uwagą na wyjątkową muzykalność sy'ego (przyp. red.). 22 hlles otwiera drzwi swoim kluczem. Podbiegła czom jej ukazał się niezwykły widok — jego ubranie było zmiętoszone, twarz mizerna i ponura. Stanęła jak Wybacz, kochanie — mówił z takim wysiłkiem, jakby był chory. — Nie spałem i nie myłem się od dwóch dni. . - . Wzięła go za rękę i zaprowadziła do jadalni. Kazała mu usiąść w fotelu przy oknie. — Jutro zostanie wypowiedziana wojna — jego głos brzmiał bezbarwnie. Umilkł i oddychając z trudem, patrzył na spokojne lipcowe niebo okryte głęboką purpurą. Z ogrodu dochodziło ciche, stłumione granie świerszczy. Usiadła naprzeciw i starając się opanować ogarniający ją lęk, czekała na to, co jej powie. — Wiesz, co o tym myślę — mówił nie patrząc na nią — Ta wojna nie ma sensu, jest niepotrzebna i skończy się katastrofą. Ale ojczyzna jest w tarapatach, więc muszę iść. Mówił cicho, jakby nie czuł już żadnego zdenerwowania, a jej nagle przed oczami stanęła scena, jaka rozegrała się kilka miesięcy temu w Cannes. Krzyczał wtedy i wymachiwał widelcem. Dziś wyglądał na starego, zmęczonego człowieka. — Ostatnie dwie noce spędziłem z bratem w biurze. Teraz już wszystko jest w porządku, interesy naszych klientów zostały zabezpieczone... — Kiedy... idziesz...? — Rano. słyszała, co mówił potem. Siedziała nieruchoma ^ posąg. Tylko jej ręce i wargi drżały lekko, ale'ona ie zdawała sobie chyba sprawy z tego drżenia, które Podkreślało jej martwą nieruchomość. a więc stało się... Bywało już, że niekiedy próbowała urazie sobie, jak skończy śię ich romans. Prawdo- 1 przyjdzie pewnego wieczora i powie jej, że 23 się żeni. Wytłumaczy, że jest po czterdziestce, że chce założyć własną rodzinę, a ponieważ z nią ożenić się n^e może... Była na to przygotowana, wiedziała nawet, co mu odpowie: „Ależ oczywiście, kochany, rozumiem cię nie musisz sią tłumaczyć". Innym razem wyobrażała sobie, że na koniec wybuchnie wściekła kłótnia, a po„ tem miesiącami będą wspominać gniewne słowa. I może tak byłoby nawet lepiej. Gniew tłumi ból. Nienawiść trochę pomaga — niewiele, ale trochę... A oto koniec nastąpił w sposób zupełnie niespodziewany — spokojnie, bez łez i gniewu, przy wtórze ledwie docierających do świadomości słów o wojnie, o obowiązkach wobec ojczyzny i o nadziei, że wszystko to wkrótce się skończy. Koniec nastąpił nie w zimie czy na wicM snę, jak to sobie niekiedy wyobrażała, lecz właśnie w tę letnią noc — bezgłośnie, jak zbójca na gumowych podeszwach, wszedł w ciszę jej oświetlonego lampą poi koju z dalekim, żałosnym cykaniem świerszcza opłakvm jącego ich los. Jakie to niesprawiedliwe! Jakie bolesne! Jakie nieodwracalne! — Kochanie, proszę cię, posłuchaj — jego głos przedarł się przez zasłonę jej myśli. — Słuchaj uważni* niewiele czasu zostało. Nie wiem, jak długo potrwa tal wojna, ale podjąłem pewne kroki. Słuchasz mnie? — Tak, kochany. — Zabezpieczyłem ciebie i Klaudiusza. — Wyjął z kieszeni surduta pękatą kopertę. — Cokolwiek się stanie, j "będziecie mieli z czego żyć. To pozwoli wam przetrfl wać. Następnego dnia ogłoszono wypowiedzenie wojny- Przez dwa tygodnie na bulwarach grzmiały wojsko^ orkiestry, słychać było głuchy stukot kroków żołnierz odchodzących na front oraz wiwaty tłumu. Pewneg ranka Klaudiusz zobaczył Cesarza, jak przejeżdżał p*z bulwary w otoczeniu swych generałów w szameroW nych złotem mundurach w drodze na front. Wojna by* 24 i atpliwie cudowną przygodą. Wyliczył sobie, że w n szłym miesiącu skończy lat osiem, i jeśli tylko wojna potrwa jeszcze dziesięć lat, to i on zdąży wziąć w niei udział. Po tym podniecającym początku nastąpiły nudne i zniechęcające miesiące letnie. Z pól bitewnych zamiast wieści o zwycięstwach nadchodziły pociągi wypełnione rannymi żołnierzami oraz wiadomości o nowych klęskach. Nikt już nie tańczył i nie śpiewał na ulicach. W sierpniu córka Madame Maute powróciła do zdrowia i wyszła za mąż. Jednak w dwa dni po jej ślubie zachorowała Madame Maute. I lekcje znowu trzeba było odłożyć. Następnego miesiąca rozpętało się piekło. Cesarz skapitulował i został wzięty do niewoli. Cesarzowa uciekła do Anglii. Francja stała się republiką. Oktawia modliła się, by nowy rząd skończył wojnę, ale choć nie można było nawet marzyć o zwycięstwie, rząd postanowił prowadzić wojnę nadal. Przestały przychodzić listy od Arosy. Nie wiedziała, czy jest ranny czy zabity, i tak jak setki tysięcy innych kobiet, roniła w milczeniu gorzkie łzy. Prusacy szybko podchodzili pod Paryż. W przeddzień oblężenia służąca Katarzyna oświadczyła, że wyjeżdża do swej rodziny w Bretanii. — Przynajmniej nie będzie mnie pani musiała żywić — powiedziała rozstając się z Oktawią. W październiku Madame Maute wyzdrowiała i lekcje nareszcie się zaczęły. Prusacy tymczasem okrążyli Paryż i bombardowali miasto, nie licząc się z niczym. Klaudiusz słyszał huk armat, widział słupy dymu. Bardzo to było podniecające, ale w niczym nie przeszkadzało lekcjom. Klaudiusz i siwowłosa dama od Pierwszej chwili polubili się i znakomicie rozumieli. >Kie postępy ucznia zdumiewały nauczycielkę. Jesteś urodzonym pianistą — powiedziała pewnego la. — Monsieur Chopin, mój nauczyciel, na pewno 25 wolałby, abyś ty był jego uczniem, a nie te wszystkie głupie dziewczęta, które musiał uczyć. W listopadzie wojna pokazała swe prawdziwe ponure oblicze. Nastały takie mrozy, że Sekwana zamarzła i po_ szły na opał drzewa, którymi wysadzone były ulice miasta. Potem zaczął się głód. Kobiety godzinami stały w kolejkach po- garnuszek mleka, garść fasoli czy pół funta szarego, gliniastego ciasta nazwanego pain de guerrei. W grudniu poszły do rzeźni zwierzęta z ogrodu zoologicznego. Za niebotyczną sumę można było dostać stek z żyrafy, kotlet schabowy z zebry, serce niedźwiedzia. Wkrótce jednak i tego zabrakło. Zaczęto zjadać koty, Potem psy, potem szczury. Starzy ludzie umierali na ulicach. Od czasu do czasu armia francuska zdobywała się na jakieś bohaterskie wypady, z reguły kończące się tragicznymi odwrotami, po których na zakrwawionym śniegu pozostawały stosy trupów młodych i dorodnych mężczyzn, szklistymi oczami spoglądających w niebo. — To już nie potrwa długo — powiedziała pewnego dnia ciotka Tavie. — Wojna wkrótce się skończy. Miała rację. Wojna — jeśli można ją było jeszcze tak nazwać — trwała już tylko kilka tygodni. Pod koniec stycznia podpisano zawieszenie broni i zaczęły się pertraktacje pokojowe. W marcu Prusacy wkroczyli do Paryża, po czym rycersko opuścili miasto następnego dnia. Mógł to być od dawna oczekiwany koniec. Tak ńi jednak nie stało. Francuscy Komunardzi uznali, że jest to najwłaściwszy moment do wywołania rewolucji. Zajęli miasto i ogłosili powstanie Komuny. Zaczęła się n°~ wa wojna, tym razem domowa, między republikanami a komun ar darni. Paryż znowu był oblężony, tyle tylka» że przez wojska francuskie. Republikanie zdobywali mi* sto ulica po ulicy. Strony walczące nie chciały pójść żadne ustępstwa. Jeńców stawiano pod mur i rozst [chleb ¦wojenny] 26 Kiedy ich klęska stała śię oczywista, komunar-J.iwa stanoWili spalić stolicę, i prawie im się to udało. Przez dwie noce i dwa dni nad Paryżem gorzała gi- ^W^eszcie padł ostatni strzał, zginął ostatni człowiek. Zwęglone ruiny przestały dymić, trupy i zgliszcza usu-ieto Pewnego ranka pierwsze bistro nieśmiało podniosło żaluzje, potem drugie, trzecie... O świcie znowu słychać było turkot wózków z mlekiem, w powietrzu znów zaczął unosić się zapach świeżego chleba, rozdzwoniły się dzwony wzywające na poranne msze, a nieco później wołania domokrążców i wykrzykiwania służby kłócącej się na podwórzach kamienic. W nocy wróciły na ulicę prostytutki. Łagodną wiosną 1871 roku Paryż raz jeszcze powstał z popiołów. Dla Oktawii wojna nie skończyła się i nigdy nie miała się skończyć. Od Arosy nie było żadnych wiadomości. Pojechała do Saint-Cloud. Dom był spalony aż do fundamentów. Pieniądze, które zostawił, rozchodziły się zastraszająco szybko. Nie było już mowy o posłaniu Klaudiusza do dobrej szkoły, wystarczało im zaledwie na niezbędne potrzeby. Żyjąc oszczędnie, dadzą sobie radę przez rok, dwa. A potem trzeba będzie zdać się na zmiłowanie Opatrzności. Dwa następne lata należały do najburzliwszych w historii Francji. Skończyły się wojna i rewolucja, ale walka polityczna toczyła się nadal. Z dnia na dzień spodziewano się obalenia republiki i restauracji monarchii. Kząd trzymał wojska pod bronią na wypadek jakiegoś buntu. Paryżan ogarnęła gorączka konspiracji. Mężczy- l w długich pelerynach potajemnie stawali w drzwiach i Szeptem wypowiadali hasło. Agenci policji mieli tyle P^acy, ze zaniedbywali swe żony. W kawiarniach spiskowcy mrugali do siebie znad aperitifów, a w mrocz- piwmcach zamachowcy-amatorzy majstrowali zegarowe. W powietrzu huczało od tajemnic. 27 Paryż, jak olbrzymia kwoka, wysiadywał tysiące Spis ków. A Klaudiusz wciąż uczył się grać na fortepianie. Grał już nieźle; Madame Maute oświadczyła, że wkrótce trzeba mu będzie poszukać nowego nauczyciela. — Albo ja uczyłam cię za dobrze, albo ty się uczy. łeś za szybko. Faktem jednak jest, że pan kawaler 1^ czący sobie lat dziesięć, ach, przepraszam, dziesięć i p^ gra już lepiej ode mnie. Właściwie nie wiem, po Cq miałbyś jeszcze do mnie przychodzić. Jednak każdego popołudnia, dokładnie o drugiej, wracał do niej, wciąż głodny wiedzy, spragniony kolejnej wspólnej wycieczki w cudowny świat muzyki, do którego go wprowadziła. — I cóż będziemy dziś grali? — pytała, gdy stawał w drzwiach. — Beethovena, Schumanna czy Bacha? Po godzinie robiła przerwę i podchodziła do okna. W wysokiej niszy okiennej pili herbatę, jedli herbatniki i gawędzili jak dwoje starych przyjaciół. Znała mnóstwo zabawnych anegdot z życia wielkich muzyków. Opowiadała mu, jak to wielki Jan Sebastian Bach, kiedyś gdy był jeszcze skromnym kapelmistrzem, zerwał z głowy perukę i rzucił nią w organistę; jak Beetho-ven wylał kałamarz atramentu do fortepianu, zalał wodą mieszkanie i pisał nuty na ścianach... Czasami pojawiała się w jej oczach jakaś dziwna tęsknota. Siadała wtedy wygodniej w fotelu i wspominała dawne, bardzo dawne czasy, kiedy była młodą panną i gry * fortepianie uczył ją Monsieur Chopin. Opowiadała, jak pił gorącą czekoladę podczas lekcji, jak filiżanką wybijał takt, jak przestrzegał swych uczniów, by nie nadużywali pedału, i jak koniuszkami palców przesłani! usta, kiedy kaszlał. — A kaszlał, biedak, stale. Umierał na gruźlic* Powinien był leżeć w łóżku, ale był biedny. Tylko fc gatych stać na chorowanie. Czasami kazała Klaudiuszowi grać jego najnows 28 nożyc je" Czekał, podniecony, by usiadła wygod- • w fotelu podparła plecy poduszką, i wtedy zaczy- -1 Potem kręciła głową i mówiła: „Nie wiem dopraw- T czy powinieneś zostać pianistą czy kompozytorem. Ale mamy czas. Kiedy już będziesz w Konserwatorium, profesorowie powiedzą ci kim masz zostać". Odtąd często rozmawiali o Konserwatorium. Otrzyma tam najlepsze wykształcenie, i to bezpłatnie, za wszystko płaci rząd. Oczywiście, niełatwo się tam dostać, ale ona jest pewna, że mu się powiedzie. Pewnego popołudnia podczas herbaty Madame Maute powiedziała: — Wciąż rozmawiamy o tym Konserwatorium, a czy nie lepiej pójść i zobaczyć je? To niedaleko. Po chwili byli już na ulicy. On w berecie z czerwonym pomponem i krótkich spodenkach do kolan, ona, majestatyczna, w powiewających na wietrze woalkach, kolorowych chustach i frędzlastych szalach. Na głowie miała coś, co przypominało odwróconą dnem do góry doniczkę. Przed dwudziestu pięciu laty był to bardzo elegancki kapelusik. Kiedy znaleźli się na rue Bergere, pokazała mu gmach Konserwatorium. Był ciepły, pogodny dzień, jaki czasem zdarza się późną jesienią. Słońce wyzłacało ponure mury. Przy drzwiach wejściowych powiewała flaga i czuwał portier w liberii, podkręcając wąsa. Madame Maute stanęła jak rzymski posąg z ręką wyciągniętą w kierunku gmachu. — Tu jest twoje miejsce! bijącym sercem patrzył na surowe kamienne ścia- więc to było Konserwatorium! Tu uczono wszy- jak zostać wielkim pianistą; jak pisać nuty ™&, by^ zanotować każdą melodię, która zrodziła się owie Oczywiście, strasznie trudno będzie się tu OH " °n da S0bie radę- iarhd ZaCZ?ł pracować iszczę więcej. Po całych iach CWlczył> P^wie nie wychodząc z pokoju. Nawet 29 lekcje u Madame Maute' stawały się dlań odpoczynkiem od tej straszliwej dyscypliny, jaką sam sobie narzucił — Nie pracuj za dużo — ostrzegała go Madame. ^J Wiesz przecież, że ja nie mniej niż ty chciałaby^ abyś dostał się do Konserwatorium, ale nie zabijaj giJ Pójdź z ciocią do parku, to wam obojgu dobrze zrobi Widzę przecież, że ona źle wygląda. Ale po powrocie do domu Klaudiusz pośpiesznie całował ciotkę i zasiadał do fortepianu. Marzyła, by sjp do niej przytulił, opowiedział jej o lekcjach, o ludziach których widział na ulicy, ale on był już dużym chłopcem i nie myślał o niczym innym poza Konserwatorium... Tłumiąc westchnienie, szła za nim do salonu i siadała przy oknie, zadowolona, że może być blisko niego. Cierpliwie wysłuchiwała monotonnego falowania gam, i uśmiechała się, gdy ich oczy się spotykały. Chwilami odkładała robótkę i patrzyła na niego. Zauważyła, że jego twarz jest pełna napięcia, że palce poruszają się coraz szybciej i coraz pewniej. Tak mijały tygodnie i miesiące, aż wreszcie pewnego wiosennego dnia... — Nie zdejmuj beretu — powitała go Madame Maute. Miała na głowie swój doniczkowy kapelusz. — Idziemy do pana Marmontela. Osobiście uważam, że jesteś już przygotowany do Konserwatorium, ale chciałabym usłyszeć jego zdanie. Powiedziałam mu już o tobie. Ocze kuje nas. Tego dnia wrócił do domu wcześniej niż zwykł* i tak był podniecony, że wpadł na ciotkę, gdy otwierała mu drzwi. — Ciociu! Monsieur Marmontel powiedział, że grafl pięknie i że w październiku... — Nic nie rozumiem. Chodźmy do kuchni i tam op< wiesz mi wszystko po kolei. Posadziła go przed sobą przy stole, na którym *ug czyła groch. 30 A teraz powiedz mi, kto to taki ten Monsieur M!!mj°eftelprzyjacielem Madame Maute i profesorem Konserwatorium. Więcej niż profesorem, bo opiekunem zystkich klas fortepianu. Jest bardzo wysoki, chudy Tnie ma włosów na głowie. _ Przez cały czas, kiedy grałem, szarpał swoją bro- dęl- Daj już spokój jego brodzie. Co powiedział? - Kiedy skończyłem, powiedział do Madame Maute: Madame, to cudowne dziecko. Za dwa lata będzie mógł koncertować". Chce, żebym w październiku poszedł od razu do jego klasy. Do zaawansowanej klasy fortepianu. Czy to nie cudowne? Uśmiechała się, nie odpowiadając na jego pytanie. O nie, on nigdy nie będzie lekarzem ani prawnikiem, ani nawet bankierem, jak mówił Achilles. Jest urodzonym muzykiem, a tylko Bóg jeden wie, czy to dobrze czy źle... — Co ty o tym myślisz? — Myślę, że to cudowne i że dumna jestem z ciebie. Nagle dostała ataku kaszlu. Suchy, podobny do szlochu kaszel wykrzywił jej twarz bólem. Klaudiusz widział, jak drżą jej ramiona i jak na jej czole pojawiają się krople potu. — Ciociu, co ci się stało? Czy jesteś chora? Wreszcie złapała oddech i zmusiła się do uśmiechu. — Ależ nie, kochanie. To tylko drobne przeziębienie. Odkąd Klaudiusz uświadomił sobie, że jego ciotka jest chora, zachwiał mu się w posadach cały jego bez- *y świat, któremu tak ufał. Postanowił sobie jed- obaw ennie> Że nie zdradzi się przed nią ze swymi m. Ona nie może się dowiedzieć, że przeniknął TT1Cę Ze SWej strony Tavie usiłowała jak naj- przed nim swą chorobę. Ich miłość 31 zmieniła się w żałosną komedią wzajemnego oszukiwa nia się. Kiedy mu powiedziała, że lekarz orzekł, kót przejdzie udawał, że jej wie nia się. Kiedy mu powieu^iaia, przeziębienie wkrótce przejdzie, udawał, że jej VVłcu — Oczywiście — powiedział. — Zobaczysz, że szybk wrócisz do zdrowia. Z nastaniem lata jego słowa zdawały się sprawdzać Kaszel jakby ustępował, na policzkach pojawiły Sią cienie rumieńców. Przerwał lekcje i popołudniami chodził z nią na spacer. Siadali w parku i patrzyli na bawiące się dzieci. Czasami woleli spokój któregoś 2 pobliskich małych placyków z fontanną albo pomnikiem pośrodku. Czasami przyglądali się występom jakiegoś ulicznego śpiewaka, wytężającego swój głos dla kilku midinetek. Niekiedy był to akrobata w czerwonym trykocie i z olbrzymimi wąsami. Na urodziny Klaudiusza wybrali się do cyrku. Raz nawet pojechali konnym omnibusem do dziadka w Montrouge. Byli również u rodziców. Ale najbardziej lubili przebywać sami z sobą; wygrzewali się na słońcu obserwując nieustanne widowisko codziennego życia Paryża. Na początku października zaczęły się deszcze. Nie wychodzili z domu. Siedzieli przy kominku, przysłuchując się bębnieniu kropli deszczu o szyby. — Ale lato mieliśmy piękne — powiedział kiedyś. — Nigdy nie miałam piękniejszego — odpowie* działa Oktawia. D