Saberhagen Fred - Imperium wschodu 1

Szczegóły
Tytuł Saberhagen Fred - Imperium wschodu 1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Saberhagen Fred - Imperium wschodu 1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Saberhagen Fred - Imperium wschodu 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Saberhagen Fred - Imperium wschodu 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Fred Saberhagen Iperium Wschodu - tom -1 - Spustoszone Ziemie EMPIRE OF THE EAST: THE BROKEN LANDS Przekład Jerzy Śmigel Data wydania oryginalnego - 1968 Data wydania polskiego - 1990 1. - POSŁUCHAJ MNIE, EKUMANIE! Problemy satrapy Ekumana z jego sędziwym więźniem zaczęty się w chwili, w której umieścił go w lochach pod swym zamkiem i rozpoczął przesłuchanie. Jednakże problemem nie było to, co mogło wydawać się na pierwszy rzut oka - że stary więzień jest zbyt kruchy i wyczerpany, aby znieść najmniejsze choćby odczucie bólu. Wcale nie: było wręcz niewiarygodne, ale stary człowiek wciąż walczył. Był twardy, a jego moc nadal go ochraniała. Przez całą noc nie tylko bronił się, ale skutecznie oddawał ciosy. Dwóch nadwornych magów Ekumana, Elslood i Zarf, z pewnością było najbieglejszymi adeptami sztuki magicznej na zachód od Czarnych Gór. Byli silniejsi niż jakikolwiek samotny więzień, szczególnie gdy ten znajdował się na ich terytorium. A jednak stary walczył - być może już tylko samą dumą i zaciętością. Zdawał sobie zapewne sprawę, że walka taka wywołać może ogromne napięcie, a w efekcie zapaść i momentalną śmierć. Intensywność tej bezgłośnej walki łączyła ich wszystkich niewidzialną nicią podczas najciemniejszych godzin poranka, kiedy jedne z ludzkich mocy słabną, a inne osiągają swój szczyt. Ekuman, nawet przy bieglej pomocy swych magów, nie był w stanie zidentyfikować owych szczególnych sił, z pewnością mających swe źródła na Zachodzie, sił, które ten dziwny starzec wciąż przyzywał. Wiedział jedynie, że nie były one banalne. Na długo przed końcem Ekumanowi wydało się, że gęste powietrze w podziemnym lochu pulsuje mocą, a przed jego zmęczonymi już oczami stare, kamienne sklepienie wydłużyło się, ginąc w tajemniczym półmroku. Nawet ulubiona ropucha Zarfa, która miała zwyczaj radosnego podskakiwania podczas przesłuchiwania upartego więźnia, znalazła w końcu schronienie w kręgu światła rzucanego przez pochodnie u stóp schodów, jakby z obawy przed mrocznymi kątami ponurej komnaty. Przycupnęła nieruchomo, wodząc wyłupiastymi oczami za swoim panem, który nerwowym krokiem przechadzał się tam i z powrotem. Elslood i Zarf zmieniali się, stając kolejno na obrzeżu trzymetrowej jamy, na dnie której tkwił starzec skuty łańcuchami. Mieli przy sobie własne talizmany, a na podłodze i ścianach wyrysowali magiczne symbole. Mogli oczywiście swobodnie gestykulować, ale na obecnym poziomie walki zaangażowanie fizyczne było prawie niedopuszczalne. Przy bezpośrednim spotkaniu takiej klasy czarnoksiężników było to zresztą do przewidzenia. Podczas gdy jeden utrzymywał napięcie w kontakcie z więźniem, drugi stał przed bogato ornamentowanym krzesłem satrapy, konferując z nim cicho. Wszyscy byli pewni, że uwięziony człowiek jest jednym z przywódców, być może nawet głównym wodzem ludzi, którzy nazywają siebie Wolnym Narodem. Były to bandy miejscowej ludności wzmocnione dumnymi uchodźcami z odległych krain, które ukrywały się pośród wzgórz i moczarów, prowadząc bezpardonową walkę podjazdową z Ekumanem. Łut szczęścia sprawił, że rutynowa operacja poszukiwawcza na moczarach doprowadziła do ujęcia tego starca. Zarf z oddziałem czterdziestu żołnierzy natknął się na niego, gdy spał w chacie. Ekuman zaczynał wierzyć, że gdyby człowiek ten miał szansę na przebudzenie się w porę, to nigdy nie udałoby się go schwytać. Do tej bowiem pory Zarf i Elslood nie zdołali dowiedzieć się nawet jego imienia. Na dnie jamy migotliwe światło pochodni odbijało się niezwykłym blaskiem od łańcuchów, które nie były zrobione z pospolitego metalu. U stóp starca ciemną plamą lśniła kałuża krwi, a tuż obok leżało bezwładne ciało jednego ze strażników podziemnych lochów. Człowiek ten podszedł nieostrożnie zbyt blisko skutego więźnia, a wówczas jego własny nóż do tortur wysunął się nieoczekiwanie z pochwy i ostrze aż po rękojeść wbiło się w nieosłonięte gardło. Po tej demonstracji potęgi starca Ekuman rozkazał wszystkim opuścić komnatę. Pozostał jedynie z dwoma czarnoksiężnikami. Gdy więzień jaj okazywać niewielkie, choć wyraźne oznaki słabnięcia, Ekuman zaczaj rozważać możliwość wpuszczenia do jamy uzbrojonych w noże i pochodnie strażników, aby bardziej drastycznymi metodami zmusili upartego starca do mówienia. Elslood i Zarf sprzeciwili się temu dość stanowczo, twierdząc że najlepszym sposobem na okrutne przedłużenie agonii i na wydostanie informacji jest zintensyfikowanie magii. Twierdzili, że proces ten już rozpoczął się. Nic dziwnego, ich duma doznała dużego uszczerbku. Po namyśle satrapa pozwolił na kontynuowanie tej metody badań. Sam przez długie godziny siedział na krześle, oczekując rezultatów. Był potężnym mężczyzną o smagłej twarzy, okolonej gęstą, czarną brodą. Ubrany był w prostą szatę o odcieniach czerni i spiżu. Stopami w wysokich, także czarnych butach co pewien czas przesuwał niecierpliwie po kamiennej podłodze. Dopiero gdy noc zbliżała się do końca - chociaż w ciemnych lochach trudno było odróżnić dzień od nocy - stary człowiek po raz pierwszy zdecydował się przerwać swe długotrwałe milczenie. Na twarzy Ekumana, który wstał z krzesła i pochylił się nad jamą, aby lepiej słyszeć padające słowa, przez chwilę malowała się prawie grzeczność, zwyczajowo należna starszym wiekiem. - Posłuchaj mnie, Ekumanie! Na dźwięk pierwszych słów Zarf również pochyli! się niżej i zastygł nieruchomo. - Posłuchaj mnie, bo jam jest Ardneh! Ardneh, który dosiada słoniowatej Bestii i włada błyskawicami, który kruszy warowne mury, tak jak rwący upływ czasu kruszy niewzruszone zda się skały! Możesz zabić me obecne wcielenie, ale i tak żyć będę dalej w innych istotach ludzkich. Jestem Ardneh i w końcu to ja zabiję ciebie, abyś się nigdy nie odrodził! Ekuman nie zawracał sobie głowy groźbami, jednak jego uwagę zwróciła wzmianka o Bestii. Odwrócił głowę w stronę swych czarnoksiężników, którzy pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia opuścili wzrok. Po chwili ponownie skoncentrował się na więźniu. Na twarzy starego pojawił się ból, który pobrzmiewał już także w jego drżącym głosie. Przy zanikającej powoli mocy, która skutecznie ochraniała go aż do tej pory, stawał się zmęczonym człowiekiem, kolejną ofiarą mrocznych lochów. Walczył jednak do końca. - Słuchaj mnie, Ekumanie - mówił powoli słabnącym głosem. - Nie zniszczę cię ani dniem, ani nocą. Ani ostrzem, ani strzałą. Nie zniszczę cię dłonią ani pięścią. Ani wilgocią... ani suszą... Ekuman natężył słuch, ale starcze wargi nie poruszyły się więcej. Tylko złudne i migotliwe światło pochodni nadawało pozory życia twarzy ofiary, równie martwej i nieruchomej jak twarz leżącego obok strażnika. Niewidzialne siły, którymi zdawało się pulsować całe to pomieszczenie, szybko zniknęły. Ekuman wyprostował się, westchnął i odwrócił od wymarłej jamy. Nie mógł jednak powstrzymać się od szybkiego spojrzenia w górę, aby upewnić się, że sklepienie powróciło do swych poprzednich rozmiarów. Zarf, młodszy z dwójki magów odszedł, aby wezwać strażników i wydać im polecenia dotyczące obu ciał. Gdy wrócił, Ekuman spojrzał na niego przelotnie i zapytał: - Zajmiesz się ciałem tego starca ze specjalną troską, prawda? - Tak, panie - odparł Zarf, ale ton jego głosu sugerował jasno, że nawet autopsja nie przyniesie żadnych rezultatów. Pomimo to skoczył posłusznie na dno jamy i rozpoczął serię rutynowych czynności. Znużony Ekuman odwrócił się i zaczął wstępować po kamiennych, skruszałych schodach. Czegoś jednak dokonano - jeden z przywódców rebeliantów został ujęty i wyeliminowany. Ale było to stanowczo zbyt mało. W dalszym ciągu nie posiadał właściwie żadnych istotnych informacji. Na półpiętrze pierwszej kondygnacji schodów Ekuman zatrzymał się nagle, odwrócił lekko głowę i zapytał: - I cóż sądzisz o tym przekleństwie, jakim uraczył mnie ten staruch? Elslood, stojący w pozie pełnej szacunku trzy stopnie poniżej, skinął swą wspaniałą, srebrzystą głową i zacisnął suche usta. W tej chwili nie był w stanie dać żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Satrapa wzruszył niecierpliwie ramionami i ruszył do góry. Musiał przejść przeszło sto stopni, aby dostać się na zamknięty dziedziniec, a stamtąd do potężnie ufortyfikowanej wieży, w której mieściły się jego kwatery. W paru miejscach, nie przystając, odebrał milczący salut stojących na straży żołnierzy. Tuż przed powierzchnią schody zakręcały i wznosiły się wzdłuż masywnych, niedawno odbudowanych murów zamku. Przysadzisty stołp był wysoki na trzy kondygnacje, nad tym wszystkim zaś nadbudowano jeszcze dwa piętra. Niższy poziom wieży zajmowała pojedyncza komnata, zwana Salą Audiencyjną, w której Ekuman załatwiał wszystkie bieżące sprawy imperium. Pozostałą część tego poziomu zajmowały alkowy obu magów, w których, za wiedzą Ekumana, mogli trzymać swe instrumenty i talizmany, i gdzie także za jego wiedzą i łaskawym przyzwoleniem, mogli przeprowadzać badania i magiczne eksperymenty. Właśnie do tych pomieszczeń skierował się milczący wciąż Ekuman i drepczący tuż za nim Elslood. Wszędzie dookoła na szerokich ławach lub na ścianach zgromadzono różnorakie czarnoksięskie rekwizyty: maści i talizmany, najprzeróżniejsze retorty i inne dziwaczne przedmioty, często o nieznanych nazwach. W pomieszczeniu płonęła tylko jedna brązowa świeca ustawiona na grubym postumencie, która bladym płomieniem rozpraszała zimny półmrok zalegający kąty komnaty. Mamrocząc pod nosem stosowne zaklęcia, Elslood wyciągnął dłoń, aby odsunąć na bok arras zasłaniający wejście do niewielkiej, tajnej alkowy. Dawno temu Ekuman zezwolił na trzymanie w niej prywatnych ksiąg i instrumentów. Odsunięta draperia ukazała ich oczom olbrzymiej wielkości włochatego pająka - strażnika, który zapewne dzięki odpowiedniemu zaklęciu tkwił znieruchomiały na najwyższej półce. Mag wyciągnął ramię i z półki tuż obok pająka wyjął jedną z zakurzonych ksiąg. Była to księga ze Starego świata, wykonana z nieporównywalną do niczego pieczołowitością, która pozwoliła na przetrwanie niejednej już generacji. Wysoka technologia, pomyślał satrapę i wbrew samemu sobie lekko zadrżał, obserwując białe karty księgi odwracane swobodnie przez Elslooda. Nie było łatwo, należąc do tego stabilnego i zrównoważonego świata, zaakceptować takie rzeczy nawet Ekumanowi, który widział i obsługiwał wytwory techniki dużo częściej niż zwykli śmiertelnicy. W obrębie zamku mieściło się jeszcze wiele pozostałości Starego Świata. A gdzieś poza jego murami, oczekując wciąż na odkrycie, tkwiła Bestia. Ekuman z niecierpliwością potarł kostki obu dłoni. Elslood najwidoczniej odnalazł poszukiwany ustęp, bowiem podszedł do okna i zaczął cicho czytać. Kiwał przy tym od czasu do czasu głową jak człowiek, który znalazł wreszcie potwierdzenie swych teorii. W końcu chrząknął i zwrócił się w stronę satrapy: - To był cytat, lordzie Ekumanie, i to prawie słowo w słowo. Pochodzi on z tego właśnie tekstu, który jest albo legendą, albo historią Starego Świata, sam jeszcze nie wiem. Spróbuję to przetłumaczyć - Elslood zsunął z głowy kaptur, ponownie odchrząknął i zaczął czytać równym, spokojnym głosem: - “I powiedział Indra do demona Namuci: nie zniszczę cię dniem ani nocą, pałką ani lukiem, dłonią ani pięścią, wilgocią ani suszą...” - Indra? - Jeden z bogów, panie. Piorunów... - I słoni? - zapytał Ekuman z wyraźnym sarkazmem w głosie. Słoń lub po prostu Bestia była to nazwa pewnego stworzenia, mitycznego lub też nie, ze Starego Świata. W paru miejscach na rubieżach Spustoszonych Ziem wciąż można było jeszcze dostrzec podobizny tego zagadkowego stwora: wytłoczone lub namalowane na metalu pochodzącym ze Starego Świata, utkane na zachowanych jeszcze skrawkach materiału. Jedna podobizna wycięta była nawet na skalnym klifie w Zrujnowanych Górach. A teraz w jakiś tajemniczy sposób Bestia stała się symbolem tych, którzy nazywają siebie Wolnym Narodem. Co ważniejsze, stała się ucieleśnieniem znaczącej siły, ukrytej i uparcie odmawiającej uznania Ekumana za zdobywcę, chociaż magowie satrapy stale zapewniali go, że jest nim w istocie. Pomimo wszystko ziemia ta należała do niego, a Wolny Naród był tylko wyjętą spod prawa zgrają. Jednak obaj magowie zgodnie ostrzegali go, że dopóki nie zapanuje i nad Bestią, dopóty jego panowanie jest wciąż poważnie zagrożone. Pogrążony w rozmyślaniach Ekuman nie oczekiwał odpowiedzi, jednak Elslood udzielił mu jej: - To prawdopodobne, panie, bardzo prawdopodobne. I przynajmniej na jednym rysunku, jaki kiedyś widziałem, Indra ukazany jest jako jadący właśnie na czymś, co może być jedynie słoniem. - A więc czytaj dalej - w głosie Ekumana zadrgała złowieszcza nutka, toteż Elslood z pośpiechem powrócił do przerwanego tekstu. - “Ale zabił go o brzasku poranka, spryskując go morską pianą”. A więc znaczy to, że bóg Indra zabił w końcu demona Namuci. - Hmm - mruknął Ekuman, rozmyślając nad dziwną zbieżnością nazwisk: Indra- Ardneh, Namuci-Ekuman. Oczywiście, potęga magii może mieć wpływ na znaczenie słów, ale z pewnością nie na takie zwyczajne przestawienie głosek. Odkrycie tej prostej, werbalnej sztuczki uspokoiło go nieco. Najwidoczniej stary człowiek, niezdolny już do efektywnego zwalczania psychicznych ciosów, zastosował w swej śmiertelnej pogróżce słowną subtelność. Ale wszystkie subtelności mają zazwyczaj to do siebie, że są niezwykle trudne do przeprowadzenia, nawet w magii. Ekuman pozwolił sobie na słaby uśmiech. - Słaby był ten demon - skomentował. - Umierać od paru rozbryzgów piany morskiej... Widząc uśmiech na twarzy swego pana, Elslood odprężył się i przerzucił parę kolejnych kart księgi. - Z tego co pamiętam, panie, demon Namuci trzymał swe życie i duszę ukryte właśnie w pianie morskiej. Dlatego by! to jego słaby punkt - pokiwał powoli głową. - A mógłby ktoś pomyśleć, że była to rzeczywiście chytra kryjówka. Ekuman mruknął coś wymijająco. Na odgłos kroków odwrócił się i dostrzegł wchodzącego właśnie Zarfa. Zarf był młodszy i niższy niż Elslood, o wiele mniej pasował do powszechnie przyjętego wizerunku potężnego maga. Sądząc po wyglądzie, Zarf mógłby być kupcem lub dobrze prosperującym farmerem. Temu wrażeniu przeczyła jednak ropucha, która przycupnęła nieruchomo na ramieniu, trudno widoczna w fałdach obszernego płaszcza oprócz pary ogromnych, wytrzeszczonych oczu. - Zakończyłeś pracę nad ciałem tego starca? Znalazłeś coś? - Jak do tej pory nic ciekawego, panie - odparł Zarf, opuszczając wzrok pod wpływem intensywnego spojrzenia Ekumana. - Jeśli zechcesz, mogę zrobić później dodatkowe badania. Ekuman przez dłuższą chwilę z milczącym niezadowoleniem spoglądał na swych magów. Stali nieruchomo i z widocznym niepokojem w oczach oczekiwali jakiejkolwiek reakcji Ekumana. Posiadanie pełni władzy nad ludźmi tak potężnymi jak ci dwaj, było źródłem nieustannej satysfakcji satrapy. Oczywiście, Ekuman nie mógł dominować nad nimi jedynie wrodzoną siłą fizyczną czy nabytymi umiejętnościami. Jego władza leżała w sile ofiarowanej mu przez Wschód. Obaj magowie doskonale wiedzieli, jak efektywnie potrafi się nią posługiwać. Dając im czas na przemyślenie wszystkich konsekwencji płynących z monarszego gniewu, Ekuman powiedział: - Ponieważ w tej chwili nie potraficie doradzać mi niczego wartościowego, to może byłoby dla was lepiej, gdybyście znaleźli coś w swych kryształowych kulach. A może któryś z was zna lepszą metodę spoglądania w przyszłość? - Nie, panie - mruknął ponuro Elslood. - Nie, panie - powtórzył Zarf, ale po chwili odważył się na nieśmiałą obronę: - Ponieważ słoń, którego szukamy, prawdopodobnie nie jest żywym stworzeniem, lecz raczej wytworem... mechaniki czy też techniki - wypowiedzenie tych absurdalnych słów wciąż przychodziło Zarfowi z trudem - więc odnalezienie go lub zdobycie informacji, które mogłyby mieć istotne znaczenie, być może leży poza możliwościami pojedynczego człowieka, nawet obdarzonego zdolnościami jasnowidzenia... - przerwał swój przydługi wywód, z niepokojem spoglądając na wciąż zachmurzoną twarz satrapy. Ekuman szybkim krokiem przeszedł przez Salę Audiencyjną, niecierpliwym ruchem otworzył drzwi i wstąpił na schody prowadzące do jego apartamentów. - Znajdźcie mi tego słonia - rzucił złowieszczym tonem, nim jeszcze zaczął wchodzić w górę. - Przyślijcie mi dowódcę straży i władcę gadów. Muszę zabezpieczyć me panowanie na tych ziemiach. I to jak najszybciej! - Zbliża się dzień ślubu jego córki - mruknął Zarf, kiwając w zamyśleniu głową. Obaj magowie spojrzeli na siebie ponuro. Wiedzieli doskonale, jak ważne dla Ekumana jest, aby jego władza była lub przynajmniej wydawała się stalą i niewzruszona w dniu, w którym z innych satrapii przybędą lordowie i damy na weselną ucztę. - Idę na dół - westchnął w końcu Elslood. - Może rzeczywiście doszukam się czegoś w ciele tego starca. Dopilnuję także, aby przybyli ci, których wezwał. A ty zostań tutaj i postaraj się uzyskać jakieś pożyteczne wizje. Zarf skinął krótko głową i skierował się do alkowy, w której trzymał własne przybory i talizmany. Na pierwszym zakręcie schodów poniżej Sali Audiencyjnej Elslood lekko ukłonił się i odsunął pod ścianę, aby przepuścić księżniczkę Charmian, która szła właśnie na górę. Jej uroda nawet w mrocznych korytarzach lśniła jak słońce. Miała na sobie prostą, srebrzysto-czarną suknię przepasaną czerwono-czamą zaręczynową szarfą. Jej służące, nadzwyczajnej szpetoty, dobrane tak w celu podkreślenia urody księżniczki, dreptały tuż za nią w nerwowym pośpiechu. Charmian szybkim krokiem przeszła obok Elslooda, nie zaszczycając go ani jednym słowem czy choćby spojrzeniem. Mag, jak zwykle, nie odważył się podnieść wzroku, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Dopiero wtedy wyprostował się i włożył dłoń do sekretnej kieszeni płaszcza, dotykając pieszczotliwie trzymanego tam stale złotego kosmyka jej włosów. Z narażeniem życia zdobył go kiedyś nocą i używając wielu potężnych zaklęć, zwinął w magiczny węzeł miłości. Jak do tej pory nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów. Spodziewał się zresztą tego - miłość była dla niego owocem zakazanym jako część ceny, jaką płacić musiał za swą potęgę. Przez chwilę pomyślał jeszcze, że węzeł ze złocistych włosów Charmian byłby wątpliwą korzyścią dla jakiegokolwiek mężczyzny. Ktoś, kto jest z gruntu zły tak jak księżniczka, z pewnością nigdy nie będzie poruszony żadnym miłosnym zaklęciem. 2. - ROLF Gdy Rolf doszedł do końca kolejnej bruzdy świeżo zaoranej ziemi i zawrócił toporny pług, ujrzał widok zarówno oczekiwany, jak i przerażający. Z zamku wyleciały właśnie skrzydlate gady, aby po raz kolejny przeszukać okolicę. - Oby pożarł je jakiś wściekły demon! - mruknął, chociaż doskonale wiedział, że nie potrafi przywołać na pomoc demonów. Jedyne co mógł zrobić, to bezradnie stać i patrzeć. Od pagórka, na którym stał aż do opromienionych popołudniowym słońcem wód Morza Zachodniego ciągnęły się nieurodzajne, bagienne ziemie. Patrząc wprost przed siebie, Rolf mógł dostrzec linię strzępiastych szczytów Zrujnowanych Gór. Wznosiły się jakieś pół mili pieszej wędrówki na wschód. Z miejsca, w którym stał, nie widział samego zamku, doskonale jednak pamiętał, że był on położony na południowej stronie centralnej przełęczy, która niebotycznymi ścianami przedzielała całe góry ze wschodu na zachód. Gady wylatywały z zamku, w którym mieszkali ci, którzy sprowadzili je na Spustoszone Ziemie - istoty tak złe, że mimo ludzkiej formy zdawały się wcale nie być ludźmi. Wpatrując się z uwagą w błękitne niebo, widział zbliżające się szybko czarne punkty. Słyszał parokrotnie, że władcy gadów wypuszczają je, aby szukały nie tylko ludzkich ofiar, ale także czegoś, co tutaj podobno jest ukryte, a co Ekuman desperacko pragnie znaleźć. Jednak bez względu na cel tych poszukiwań latający drapieżcy najwięcej szkód wyrządzali na uprawnych polach wieśniaków. Oczy szesnastoletniego Rolfa były wystarczająco bystre, aby dostrzec miarowe ruchy błoniastych skrzydeł. Latające stwory z każdą chwilą stawały się większe, zbliżając się ciemną, złowieszczą chmurą. Rolf wiedział, że ich wzrok był dużo ostrzejszy niż jego. Gady przybywały prawie codziennie, ogałacając okoliczną ziemię z wszystkiego, co jeszcze pozostało. Ziemię, która pomimo swego bogactwa stała się głodową pustynią zrujnowaną przez nowych władców ze wschodu. Ziemię, gdzie farmerów zabijano, okradano czy po prostu wyrzucano silą z własnych gospodarstw i pól. Okoliczne wsie zostały zamienione w obozy pracy lub zupełnie wyludnione. Satrapa Ekuman potrzebował wciąż coraz więcej niewolników, aby bezustannie powiększać i umacniać swój zamek... Szeroką dłonią Rolf odrzucił do tyłu grzywę ciemnych włosów i zadarł głowę do góry, aby obserwować pierwszego skrzydlatego zwiadowcę znajdującego się już prawie nad nim. Sznurek zawiązany dookoła bioder Rolfa podtrzymywał proste, samodziałowe spodnie. Koszula z tego samego materiału była rozpięta dla większej wygody w upale. Był chłopcem przeciętnego wzrostu o szczupłej, choć mocnej budowie. Kościste ramiona wyglądały na silniejsze niż były w rzeczywistości. Zgrubiałe od pracy dłonie i stopy zdawały się zbyt duże w stosunku do reszty ciała. Patrząc z pewnej odległości, mogło się wydawać, że gady nadlatują w zwartej formacji. Rolf wyraźnie widział, że leciały w pewnej odległości od siebie, klucząc z niejednakową szybkością. Co jakiś czas któryś zataczał szerokie, płaskie koła, zniżając się ku ziemi. W chwilę potem, bez widocznego wysiłku, nabierał płynnie wysokości, ale czasami nurkował: zwijał skrzydła i opadał jak kamień... Na dom Rolfa! Z lodowatym dreszczem trwogi chłopak obserwował, jak kolejny skrzydlaty drapieżca przygotowuje się do ataku. Zanim zniknął za linią drzew, Rolf biegł już w kierunku oddalonego o kilometr niewielkiego domu. Wyobrażał sobie, jak stwór zaciekle atakuje klatkę z ptactwem, mimo że po ostatniej wizycie gadów matka okryła ją sznurową siatką, w oczka której dla lepszej osłony powtykała gałęzie i pnącza winorośli. Ojciec Rolfa wciąż jeszcze leżał w łóżku ze zmiażdżoną przez kamienny blok stopą: rezultat pracy ponad siły na zamku. Mała Lisa być może wybiegła na zewnątrz, aby kijem lub motyką przepłoszyć rozumnego, niestety, mordercę, prawie tak dużego jak ona sama... Pomiędzy polem, na którym pracował, a domem droga prowadziła przez pas nieurodzajnej ziemi pociętej skałami i szczelinami. Rolf zazwyczaj szedł po niej wyjątkowo ostrożnie, dziś biegł szybko jak nigdy dotychczas. Jego strach nasilał się z każdą sekundą gad wciąż nie pojawiał się, z ofiarą czy bez. Ktoś mógłby pogwałcić zamkowe prawo i uśmiercić latającego drapieżnika, ale kto i przede wszystkim jak? Ojciec mógł ledwie wstać z łóżka. Matka? Zgodnie z innym zamkowym prawem w całym gospodarstwie nie mogło być ostrego narzędzia większego niż kuchenny nóż. Mała Lisa? Wyobraził ją sobie, walczącą jakimiś grabkami przeciwko kłom i pazurom i jeszcze przyspieszył kroku. Gad wciąż pozostawał na terenie domostwa. Było mało prawdopodobne, aby legł martwy. Jednak chłopak także nie mógł sobie wyobrazić, aby napastnik siedział po prostu na podwórzu, pożerając dopiero co zabitą kurę. Rolf był już wystarczająco blisko, aby usłyszeć ewentualne odgłosy walki lub wołanie o pomoc. Wokół panowała zupełna cisza. Gdy wpadł w końcu na niewielkie podwórko, dostrzegł ruiny domostwa. Wydawało mu się, że tego właśnie podświadomie oczekiwał, gdy tylko spostrzegł skrzydlatego napastnika. Ogrom bolesnej prawdy przytłoczył go. Umysł przez chwilę bezskutecznie starał się pojąć obraz, jaki rejestrowały oczy. Być może strzelające w górę płomienie, jakie już raz widział sprawiłyby, że rzeczywistość stałaby się łatwiejsza do przyjęcia. Dom jak dziecinna zabawka został brutalnie zniszczony. Pozostały porozrzucane dookoła szczątki. Rolf był ledwie świadomy obecności stwora, który nerwowo trzepotał skrzydłami nad padła kurą. Najwidoczniej jedna zdołała uciec, gdy waląca się ściana domu zmiażdżyła klatkę. To musiało nastąpić wcześniej, jeszcze zanim nadleciały gady. Jakiś oddział żołnierzy z zamku? Bo kto inny? Nikt nie wiedział, kiedy przyjdą najeźdźcy i co zrobią, gdy nadejdą. Grzebiąc szaleńczo w pozostałościach niewielkich zabudowań Rolf nagle natknął się na metalowy kociołek. Jak urzeczony wpatrywał się w podniszczony od długotrwałego użytkowania przedmiot. A tuż obok... Rolf wykrzykujący bez przerwy imiona najbliższych, zamilkł. Zdrętwiały, spoglądał na nieruchomą, leżącą twarzą do góry postać tak dobrze mu znaną, teraz nagą i splamioną krwią. Matka. Leżała spokojnie, dzieląc martwotę ruin. Ruszył na dalsze poszukiwania. Wkrótce natknął się na ubrane ciało mężczyzny o twarzy podobnej do twarzy ojca. Szeroko otwarte oczy spokojnie spoglądały w bezchmurne niebo. Już nigdy więcej nie będzie strachu, gniewu czy smutku. Nigdy więcej prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania syna. Nigdy więcej bólu w zmiażdżonej stopie. Rozpięta na piersiach koszula ukazywała szeroką, dziwną ranę. Rolf nigdy nie widział czegoś podobnego. Domyślał się tylko, że taka rana mogła zostać zadana mieczem. Rozejrzał się dookoła, szukając gada. Drapieżnik najwidoczniej odleciał, bowiem nie zauważył go nigdzie. Po przeszukaniu całego rumowiska, Rolf zatrzymał się niepewnie na skraju podwórka. Wiedział, że chociaż jego umysł jest pusty, powinien zmusić się do myślenia. Nigdzie nie odnalazł ciała Lisy. Gdyby ukryła się gdzieś w pobliżu, musiałaby usłyszeć jego krzyki oraz hałas czyniony przy chaotycznych poszukiwaniach i dawno wróciłaby. Ponure rozmyślania przerwał odgłos ciężkiego stąpania muła, który wchodził właśnie na podwórko. Zwierzę potrafiło samo uwalniać się z uprzęży, ilekroć zostawiał je na polu. Na podwórzu muł zatrzymał się drżąc i zarżał cicho, rozglądając się dookoła. Rolf przemówił uspokajająco i postąpił parę kroków do przodu, lecz spłoszone nagle zwierzę odwróciło się i pomknęło przed siebie. Po raz kolejny rozpoczął gorączkowe przeszukiwanie rumowiska. Ciała Lisy z całą pewnością tutaj nie było. Po obejściu podwórka rozpoczął systematyczne penetracje porosłego drzewami terenu otaczającego gospodarstwo. Jego wyobraźnia w każdym leżącym pniu widziała martwe ciało. Parę razy zawołał siostrę po imieniu. Albo uciekła gdzieś dalej, albo żołnierze... Wciąż nie chciał uwierzyć, że żołnierze mogli tu przyjść, wyrządzić wszystkie te potworności i odejść, podczas gdy on spokojnie pracował w polu. A może nic się nie stało? Nie mogło, to było niemożliwe. Jednocześnie był boleśnie świadomy, że wszystko wydarzyło się rzeczywiście. Czy żołnierze zabrali Lisę ze sobą? Jeżeli były możliwe morderstwa, to porwania także. Po chwili ponownie znalazł się na podwórku, wpatrując się w osobliwie obnażone ciało, które było kiedyś jego matką. Nie dopuścił do siebie przypuszczenia, co uczyniono z nią przed śmiercią. Ludzie z zamku. Żołnierze. Najeźdźcy ze wschodu. *** Gdy wszedł do lasu, parę razy głośno wykrzyknął imię zaginionej siostry. Popołudnie było bardzo gorące, nawet tutaj, w cieniu drzew. Rękawem koszuli otarł spocone czoło. Dopiero teraz dostrzegł, że w dłoni zaciska kurczowo kuchenny nóż. Najwidoczniej musiał podnieść go zupełnie nieświadomie, gdy myszkował pośród ruin domu. W chwilę później otępiały umysł zaczął okazywać pierwsze oznaki powolnego otrząsania się z szoku. Orientował się, że kroczy wąską ścieżką biegnącą obok tego, co kiedyś było jego domem. Świat wokół wyglądał normalnie - był kolejny, zwyczajny dzień. Podświadomie kierował się na wschód, dążąc w stronę szerszego, ubitego traktu prowadzącego bezpośrednio do zamku. Co powinien teraz zrobić? Trochę później, czując że słabnie, przysiadł w wysokiej kępie trawy rosnącej wzdłuż pobocza drogi. Nie mógł się teraz poddać. Nie mógł też długo odpoczywać, chociaż mięśnie nóg aż drżały z wyczerpania. Zauważył, że jego koszula była w paru miejscach porozdzierana. Cały czas wzywał Lisę po imieniu. Wiedział, że Lisa odeszła, a on nie był w stanie odszukać jej. Odeszła. Wszyscy odeszli. W pewnym momencie poczuł czyjś intensywny wzrok. Jakiś mężczyzna przystanął obok w żółtoszarym pyle drogi. Rolf dostrzegł jedynie obute w sandały stopy i męskie, umięśnione łydki. Początkowo pomyślał, że człowiek ten może być żołnierzem. Gorączkowo zastanawia! się, czy zdąży wyciągnąć nóż i uderzyć, zanim tamten go zabije. Nóż włożył za sznurek podtrzymujący spodnie i dla większego bezpieczeństwa przykrył połą koszuli. Jednak gdy podniósł oczy przekonał się, że człowiek ten z całą pewnością nie jest żołnierzem. Nie był uzbrojony i nie wyglądał na niebezpiecznego. - Czy stało się coś złego? - głos mężczyzny był miękki i łagodnie akcentowany, przypominał Rolfowi słyszane niegdyś głosy dziwnych ludzi z odległych miejsc. Twarz nieznajomego była pełna bolesnej zadumy. Przybysz nie wyglądał na prostego wieśniaka. Chociaż jego ubranie nie zdawało się zbyt wykwintne, to jednak było o wiele porządniejsze niż mocno sfatygowany strój Rolfa. Mężczyzna był ubrany w długi do kolan płaszcz, rozpięty do połowy, a na plecach miał przewieszony spory, skórzany worek. Wyciągnął przed siebie ramię w przyjacielskim geście powitania. - Stało się coś bardzo złego, prawda? Wysiłek odpowiedzi na to proste przecież pytanie przekraczał w tej chwili siły Rolfa. Nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Następną rzeczą, jaką sobie uświadomił był dotyk butelki, przystawionej do jego ust. Jeżeli umysł zapomniał o pragnieniu, to ciało z pewnością nie. Przez parę chwil pił łapczywie. Zimna woda wstrząsnęła nim, dała zmęczonemu ciału ożywczy impuls, zmusiła do racjonalnego działania. Zorientował się, że stoi, opierając się o mężczyznę. Odsunął się i przyjrzał mu się uważniej. Nieznajomy był trochę wyższy od niego. Twarz wydawała się delikatna. Być może sprawiał to goszczący na niej wyraz smutku, wydający się częścią większego, z trudem skrywanego zmartwienia. - No tak. Miałem rację, prawda - łagodne oczy zamrugały gwałtownie, a szczupła twarz rozjaśniła się w słabym uśmiechu. Po chwili mężczyzna ponownie spoważniał. Schowa! butelkę pod płaszcz i błagalnym gestem złączył obie dłonie, jakby spodziewając się najgorszego. Wyjąkanie całej historii zajęło Rolfowi parę minut. Zanim zakończył swą opowieść, wspólnie ruszyli w kierunku, z którego chłopak właśnie przybył. Rolf, na nowo przeżywający wydarzenia sprzed paru godzin, ledwie to zauważył. Cienie drzew wydłużyły się już znacznie. Kręta droga była przyjemnie chłodna. - Och, okropne, okropne! - nie przestawał powtarzać mężczyzna. Szedł tuż obok chłopca z założonymi na plecach dłońmi. Co chwila nerwowym ruchem poprawiał worek, jakby przeszkadzał mu jego ciężar. Gdy Rolf skończył wreszcie mówić, mężczyzna zapytał go o imię. Sam nazywał się Mewick. Zadawał proste pytania o drogę i o pogodę, nie pozwalając Rolfowi popaść w ponowne odrętwienie. W końcu opowiedział o swojej wędrówce wzdłuż wybrzeża z północy na południe. Oferował do sprzedaży kolekcję magicznych przedmiotów, talizmanów i zaklęć. Mówiąc to, uśmiechnął się smutno jak człowiek, który nie przypuszcza, aby mu uwierzono. - A czy masz... - przez zduszone gardło Rolfa słowa wydostały się drżącym szeptem. Zmusił się do podjęcia jeszcze jednej próby, tym razem uwieńczonej powodzeniem: - Czy masz może w swym worku coś, co może być użyte do odnalezienia ludzi i zabicia ich? W odpowiedzi handlarz przybrał jeszcze smutniejszy wyraz twarzy i przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu. W końcu obrzucił Rolfa pełnym troski spojrzeniem. - Zabijanie i zabijanie - pokręcił z niesmakiem głową. - Nie, chłopcze, nie mam takich rzeczy. Ale rozumiem cię. I rozumiem także, że nie jest to najwłaściwsza pora, aby robić ci jakiekolwiek wymówki. Powiedz mi lepiej, w którą stronę teraz pójdziemy. Doszli właśnie do rozwidlenia drogi, której prawa odnoga prowadziła bezpośrednio do obejścia, na którym stał dom Rolfa. Chłopak zatrzymał się gwałtownie. - Muszę wracać - powiedział z wysiłkiem. - Muszę dopilnować, aby moi rodzice zostali przyzwoicie pochowani. Bez słowa Mewick ruszył za nim. W ruinach domostwa nie zmieniło się nic, oprócz dłuższych o tej porze dnia cieni. To co Rolf postanowił zrobić, nie zajęło im dużo czasu. Posługując się łopatą i motyką, szybko wykopali dwa doły w miękkiej ziemi zrujnowanego ogródka. Gdy groby zostały zasypane, Rolf wskazał na worek, który Mewick w trakcie pracy odłożył na bok. - Czy masz może coś... Chciałbym, aby na ich grobach było jakieś magiczne zaklęcie. Zapłaciłbym ci za nie później. Kiedyś. Mewick z goryczą potrząsnął głową. - Chłopcze, bez względu na to, co mówiłem poprzednio, nie ma nic, co przyniosłoby im jakikolwiek pożytek. Ale mam trochę jedzenia - dodał, uśmiechając się lekko. - Jest ono raczej dla żywych niż dla umarłych. Jesteś głodny? Rolf odmówił. Po raz ostatni rozejrzał się po obejściu. Ponownie głośno zawołał siostrę, ale Lisa nie odpowiadała. Mewick wolno zawiązywał sznurek worka, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, co zrobić dalej. - A więc chodź ze mną - oświadczył w końcu. - Myślę, że na dzisiejszą noc znam dobre miejsce do odpoczynku. To niedaleko, tylko parę kilometrów. - Jakie miejsce? - zapytał Rolf, chociaż było mu właściwie wszystko jedno, gdzie spędzi zbliżającą się noc. Mewick wyprostował się i rozejrzał dookoła. W końcu spojrzał na południe i zapytał o drogi prowadzące w tym kierunku. - Lepiej będzie, jeżeli nie pójdziemy główną drogą - zadecydował w końcu - zajmie nam to mniej czasu i będziemy bezpieczniejsi. Rolf nie miał ochoty myśleć, a tym bardziej spierać się. Jeżeli Mewick chce, aby z nim szedł, to pójdzie. - Jak chcesz - powiedział tylko - możemy iść na przełaj, aż wyjdziemy na trakt, który biegnie tuż obok moczarów. Na przybrzeżnej drodze znaleźli się dopiero, gdy czerwone słońce zachodziło za ciężkie, czarne chmury, zawieszone nisko nad morskim horyzontem. Początkowo trakt biegł prawie prosto, potem skręcał w lewo, aby ominąć zaczynające się rozlewiska i moczary. Wkrótce zostawili za sobą gęsto zalesione obszary. Teraz po obu stronach drogi rozciągały się otwarte pola, wszystko zapuszczone i od dawna nie uprawiane. W paru miejscach Rolf dostrzegł bezpańskie, na wpół zrujnowane gospodarstwa, stojące pośród równie zaniedbanych ogrodów. Szedł szybkim krokiem, nie odczuwając żadnego zmęczenia. Był dziwnie pusty i obojętny na wszystko. Nie zdziwił się, gdy Mewick zatrzymał się pośrodku drogi, zdjął z pleców worek i wyciągnął go w jego kierunku. - Ponieś trochę, dobrze? Nie jest specjalnie ciężki, a ty przynajmniej będziesz wyglądał jak wędrowny sprzedawca talizmanów. To może nam się przydać. - Dobrze - odparł obojętnie Rolf i zarzucił worek na plecy. Bzdury i śmieci, jak zwykle mawiał ojciec o rzeczach sprzedawanych przez obrotnych handlarzy. - A to co? - zapytał nagle ostro Mewick. Zza paska Rolfa wyjął kuchenny nóż, który stał się widoczny, gdy worek podciągnął poły koszuli chłopca. Zanim Rolf zdążył odpowiedzieć, Mewick burknął coś ze złością i cisnął nóż daleko w przydrożne krzaki. - Niedobrze! Noszenie ukrytej broni jest sprzeczne z jednym z głównych praw Spustoszonych Ziem. - To prawa zamku - wykrztusił Rolf przez zaciśnięte zęby. - Właśnie. Gdyby żołnierze dostrzegli, że masz nóż... Rolf stał z opuszczonymi bezradnie ramionami, wpatrując się przed siebie pustym wzrokiem. - To i tak nieważne - powiedział wreszcie - co właściwie mógłbym zdziałać zwykłym, małym nożem? Być może zdołałbym zabić jednego. A ja muszę znaleźć sposób, aby zabić wielu. Wielu! - Zabijanie! - parskną] z obrzydzeniem Mewick. Skinął głową i ruszyli dalej. Zapadał mrok. Mewick mamrotał coś pod nosem. Pogrążony w myślach nieświadomie wydłużał kroki, aż znalazł się parę metrów przed chłopcem. Rolf, słysząc nagle za sobą narastający tętent kopyt, odwrócił się i instynktownie sięgnął ręką w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą tkwił nóż. W kierunku wędrowców zbliżało się niespiesznie trzech żołnierzy. Ostrza krótkich, czarnych włóczni przytroczonych do siodeł mierzyły w niebo. Rolf zacisnął dłonie na rzemieniu worka, gotowy w każdej chwili rzucić nieporęczny pakunek i uskoczyć w bok. Wtem dłoń Mewicka pewnym gestem spoczęła na jego ramieniu. Puste pola po obu stronach drogi i tak nie zapewniały żadnego ukrycia. Tłumaczyło to także swobodną jazdę żołnierzy samym środkiem drogi w szybko zapadających ciemnościach. Wszyscy trzej mieli jednakowe, czarne uniformy i brązowe hełmy. Przy każdym siodle wisiała niewielka, okrągła tarcza. Jeden miał na sobie dodatkowo nagolenniki i pancerz. Dosiadał największego ogiera i był, jak przypuszczał Rolf, dowódcą tego niewielkiego oddziału. - Dokąd to, handlarzu? - zagrzmiał, gdy zrównał się z wędrowcami. Był potężnym mężczyzną o wolnych ruchach, co widać było szczególnie wyraźnie, gdy zsiadał z konia. Pozostali dwaj ustawili się po obu stronach drogi. Koncentrowali się bardziej na czujnym obserwowaniu pobliskich bagien niż na przyglądaniu się nieuzbrojonym wędrowcom. Rolf domyślił się, że żołnierze wzięli go za ucznia Mewicka lub za jego sługę, ponieważ szedł za nim, niósł na plecach bagaż i ponieważ był o wiele skromniej ubrany. Lecz myśl ta zniknęła równie prędko, jak się pojawiła. W tej chwili myślał tylko o jednym - że właśnie ci żołnierze dokonali zniszczenia i masakry w jego domu. Właśnie ta trójka. Mewick kłaniając się głęboko stojącym przed nim żołnierzom, zaczął wyjaśniać, że wędruje w interesach z północy na południe poprzez cały kraj, witany wszędzie przez dzielnych żołnierzy, którzy wiedzą, że za przystępną cenę ma do sprzedania naprawdę potężne amulety. Podczas tej tyrady dowódca stał nieruchomo pośrodku drogi, poruszając jedynie nieznacznie głową. - A więc obejrzymy sobie zawartość tego worka - rzucił przez ramię. Jeden z żołnierzy natychmiast zeskoczył z konia i podszedł do Rolfa, podczas gdy drugi nadal obserwował okolicę. Żołnierze nie wyjęli włóczni z uchwytów przy siodłach. Każdy miał u pasa krótki miecz. Żołnierz, który zbliżył się do Rolfa, był bardzo młody, być może także miał młodszą siostrę gdzieś na Wschodzie. Nie spojrzał na Rolfa, całą uwagę koncentrując na worku wciąż wiszącym na jego plecach. Rolf poruszył ramionami, zsuwając ciężki pakunek. Dowódca stał wciąż pośrodku drogi, uparcie świdrując Mewicka ponurym spojrzeniem. Młody żołnierz odwrócił worek do góry dnem i całą zawartość wysypał na ziemię. Tandetną kaskadą posypały się bransoletki i naszyjniki, przeplatane puklami włosów mającymi przynieść szczęście w miłości. Były też pierścienie z płytkimi inskrypcjami o nieokreślonym bliżej znaczeniu, które miały podnieść wartość tej biżuterii w oczach łatwowiernych wieśniaków. Dowódca z chłodnym spokojem grzebał stopą w całym tym bałaganie, podczas gdy Mewick, mrugając oczami i załamując nerwowo dłonie, stał i obserwował go uważnie. Młody żołnierz schylił się nagle i podniósł niewielki, zabłocony amulet miłości. Palcami oczyścił z błota węzeł długich, złocistych włosów i podniósł go do oczu, przypatrując się z zainteresowaniem. - Ciekawe dlaczego - mruknął pod nosem - nie schwytaliśmy tutaj tak pięknej dziewczyny? Żołnierz na koniu miał odwróconą głowę, gdyż przypatrywał się czemuś przez ramię. Rolf, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, w morderczej furii złapał leżący na drodze kamień wielkości pięści i z całej siły cisnął nim w głowę żołnierza. Ten okazał się nadspodziewanie zwinny. W ostatniej chwili skrętem całego ciała zdołał uniknąć uderzenia. Widząc, że kamień chybił, Rolf schylił się po kolejny. Kątem oka dostrzegł, jak potężny dowódca przewraca się bezwładnie na ziemię, a ramię Mewicka cofa się gwałtownie po rzucie jakimś błyszczącym przedmiotem w stronę żołnierza na koniu. Tymczasem młody żołnierz wyszarpnął z pochwy miecz i runął na chłopaka, który trzymał już w dłoni następny kamień. Tym razem Rolf zastosował prostą sztuczkę, której nauczył się, gdy jeszcze jako mały chłopiec razem z innymi dziećmi obrzucał się na polu pigułami błota. Polegała ona na zamarkowaniu pierwszego zamachu, a rzut następował dopiero wtedy, gdy przeciwnik prostował się po gwałtownym uniku. Co prawda, w drugi rzut Rolf nie mógł już włożyć całej siły, ale i tak celnie rzucony kamień trafił żołnierza w dolną cześć twarzy. Uderzony przystanął na moment, podnosząc dłoń do zakrwawionej szczęki. W tej właśnie chwili doskoczył do niego Mewick. Błyskawiczne kopnięcie trafiło prosto w pachwinę. Gdy żołnierz z głośnym jękiem zgiął się wpół gubiąc hełm, łokieć Mewicka z dużą siłą uderzył w pochylony kark. Walka była skończona. Dwa konie kręciły się nerwowo na poboczu drogi. Po chwili dołączył do nich trzeci, gdy ostatni żołnierz spadł z niego, zaciskając dłoń na rękojeści niewielkiego, wbitego w gardło noża. W parę sekund później uwolnione zwierzęta galopowały w kierunku, z którego przed chwilą przybyły. Nagle w górze rozległ się ostry, alarmujący okrzyk przelatującego drapieżcy. Rolf nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Stał przypatrując się, jak Mewick powiewając obszernymi połami płaszcza biega od jednego ciała do drugiego i szybkimi, wprawnymi ruchami podcina leżącym gardła. Patrzył w oszołomieniu, jak nóż Mewicka wykonuje ostatnie cięcie, jak zostaje wytarty o rękaw czarnej bluzy dowódcy i znika w pochwie sprytnie ukrytej pod płaszczem kupca. Wreszcie umysł chłopca zaczął normalnie funkcjonować. Rolf rozejrzał się dookoła i podniósł krótki miecz upuszczony przez młodego żołnierza. Ściskając rękojeść w garści, Rolf pobiegł za Mewickiem, który powoli oddalał się z miejsca walki. Podążyli na południe. Potem zeszli z drogi, kierując się na zachód, idąc poprzez zaniedbane pola w kierunku najbliższego zakola bagien. Gdy z pluskiem przedzierali się przez płytkie w tym miejscu trzęsawisko, Rolf usłyszał za sobą głuchy stukot wielu kopyt i okrzyki jeźdźców. *** Zamkowi nie ścigali ich długo - nie było to możliwe pośród bagien i w gęstniejących szybko ciemnościach. Dalsza droga była już łatwa. W środku nocy przedzierając się przez wodę, która sięgała im miejscami do pasa, napotykali dziwne, fosforyzujące stworzenia. Rolf uzmysłowił sobie nagle, że już od jakiegoś czasu nad ich głowami krąży bezgłośnie ogromny, skrzydlaty stwór. Nie był to z całą pewnością gad. Jego cień był o wiele większy niż jakiegokolwiek znanego mu ptaka. Wydało mu się, że stwór zasyczał pytającym tonem, a Mewick szepnął coś w odpowiedzi. Moment później cień przeleciał tuż nad nim. Rolf dostrzegł ogromne, wpatrzone w siebie oczy odbijające refleksy światła pochodzące od pojedynczego jęzora ognia, który nagle ujrzał przed sobą. Grunt pod nogami stawał się coraz bardziej stabilny i podnosił się w górę. Gdy podeszli bliżej ognia, skrzydlaty kształt rozpłynął się w ciemnościach, a z kręgu światła wyłonił się olbrzymi mężczyzna o jasnych włosach. Przez chwilę przyjaźnie rozmawiał z Mewickiem, a potem odwrócił się w stronę Rolfa i zaproponował gościnę. Rolf mógł wreszcie odpocząć. Usłyszał jeszcze głos kobiety, pytającej czy jest głodny... 3. - WOLNY NARÓD A więc moi rodzice są martwi i pogrzebani - pomyślał Rolf, w chwilę po nagłym przebudzeniu. Moja matka i ojciec nie żyją. A jeżeli mała Lisa żyje, to może byłoby dla niej lepiej, aby także była martwa. Będąc pewnym, że potrafi wreszcie uporać się z ponurymi myślami, otworzył oczy. Szybko zorientował się, że jest w szałasie. Wyjrzał przez szczeliny w ścianie. Tylną ścianą szałasu był pień drzewa, sklepienie tworzyły liście i splątane gałęzie. Poprzez szpary wlewało się jasne, słoneczne światło. Był środek dnia. Nie pamiętał, w jaki sposób wpełzł do tego szałasu. Być może ktoś mu w tym pomógł, ale w tej chwili było to nieważne. Uniósł się na łokciu, powodując szelest suchych liści, które służyły za posłanie. Bolało go całe ciało. Ubranie miał brudne i porozdzierane, a żołądek był pulsującą głodem dziurą. Obok posłania leżał krótki miecz zabrany poprzedniego dnia martwemu żołnierzowi. Chłopak przypomniał sobie rzucony kamień, wybite zęby i krew zalewającą twarz trafionego. Wyciągnął ramię i zacisnął dłoń na chłodnej rękojeści. Gdzieś niedaleko kilka osób rozmawiało ściszonymi głosami, więc pozostawiając miecz na posłaniu, wyczołgał się na zewnątrz. Prawie na progu natknął się na osoby, siedzące wokół niewielkiego niemal nie dymiącego ogniska. Jedną z nich był Mewick. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, opierając się na zwiniętym płaszczu. Zauważył też potężnego mężczyznę, którego widział już zeszłej nocy. Obok siedziała kobieta tak do niego podobna, że można było uznać ją za jego siostrę. Gdy chłopak stanął nagle przed siedzącymi, zamilkli, zwracając na niego zaciekawione spojrzenia. Pierwsze słowa Rolfa były skierowane do Mewicka. - Przepraszam za tę wczorajszą walkę. Mogłeś zginąć z mojego powodu. - Tak - skinął głową zagadnięty. - To prawda. Ale przypuszczam, że miałeś do niej wystarczający powód. Widzę, że przyszedłeś już do siebie. - Tak, chyba tak - Rolf zaczerpnął głęboko powietrza. - Czy nauczysz mnie tak walczyć jak ty? Mewick spojrzał szybko na niego, ale nie odpowiedział. Zamiast niego odezwała się ubrana po męsku kobieta. Chłopak zdążył już zauważyć, że jej długie włosy były ściągnięte do tyłu i zawiązane w ciasny węzeł. - A więc nazywasz się Rolf - powiedziała, przysuwając się bliżej, aby go lepiej widzieć. - Ja nazywam się Manka. Razem z Lofordem, moim mężem, słuchaliśmy właśnie Mewicka, który opowiadał nam twoją historię. Mężczyzna o jasnych włosach przytaknął ruchem głowy. Kobieta kontynuowała: - Po drugiej stronie pagórka jest sadzawka, w której możesz się bezpiecznie wykąpać. Potem wróć do nas. Zjesz coś i porozmawiamy. Rolf skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Szybko obszedł kępę gęstych drzew rosnących na środku szerokiego na dwadzieścia