PIERRE LA MURE Clair de Lunę POWIEŚĆ O DEBUSSYM 1987 Polskie Wydawnictwo Muzyczne Tytuł oryginału: Clair de Lunę Z jązyka angielskiego przełożył HENRYK KRZECZKOWSKI Projekt okładki seryjnej: Janusz Bmchnalski Teny poświęcam. E. I. G. - W. L G. PRZED ŚWITEM eb^w PWM, Stanisław Michta, n Ilustracje: Archiwum Bolesław Lutosławski Praga ISBN 83-224-0345-3 J eśli posłuchasz mojej piosenki, zrobię wszystko, co zechcesz. Czekał na odpowiedź, ale młoda kobieta ciągle nie zwracała na niego uwagi. Pomyślał, że dorośli potrafią być strasznie nieznośni. — Ciociu, chodzi Posłuchaj, proszą cię! — A ponieważ miał dopiero cztery i pół roku i nie nauczył sią jeszcze skromności, dodał: — To śliczna piosenka. Jeszcze ładniejsza od tej, którą ułożyłem wczoraj. Ale ona nie odrywała oczu od lustra, zgiętym pal-cem usiłując przylepić sobie muszkę na policzku. Wiosną 1867 roku Paryż oszalał na punkcie muszek Wylansowała tę modę sama cesarzowa i teraz żadna elegancka dama za żadne skarby świata nie pokazałaby się bez przylepienia sobie choćby jednej muszki. Były we wszystkich kształtach i kolorach i z najróżnorodniej-szych materiałów. Noszono je na policzkach, na ramionach, na szyi. Niekiedy także w całkiem nieoczekiwanych miejscach. — Jestem pewny, że ta piosenka bardzo ci się sp doba — tym razem płaczliwie. Ten ton zawsze skutk wał. I wciąż żadnej odpowiedzi. Zaczynało go to złościć. Co jej się stało? Dlaczego n chce ustąpić? W końcu i tak ustąpi, zawsze przecież ust puje... No, cóż, jemu się nie śpieszy Poczeka jeszc pięć minut. Czekał z ową nieustępliwą cierpliwością dzieci prz siadając się tymczasem jej odbiciu w lustrze. W bladej twarzy lśniły piwne oczy osłonięte długimi rzęsami. Kasztanowe włosy, gładko zaczesane za uszy, wieńczyły głowę jak brązowy hełm. O tak, ciocia Tavie była bardzo ładna. I bardzo miła... Pięć minut już chyba minęło. Warto spróbować jeszcze YZŁZ -1 Ciociu, proszę cię — delikatnie pociągnął ją za rękaw. — To moja najśliczniejsza, naj... Nagle zerwała się burza. Gromy, błyskawice, grzmoty. Ze ściągniętymi brwiami, z błyskiem oczu ciotka gwałtownie odwróciła się od lustra: __Jesteś najniegrzeczniejszym chłopczykiem na świecie! __Wciąż jeszcze przytrzymywała palcem muszkę na policzku, co dodawało surowości jej minie. — I mam wielką ochotę sprawić ci solidne lanie. Oj, niedobrze! Naprawdę się rozgniewała. O prawdziwym laniu nigdy dotąd nie było mowy. Kilka klapsów w siedzenie, owszem, to się zdarzało, ale lanie — nie, nigdy. Trzeba więc uważać. Żadnych protestów. Milczenie i opuszczone powieki. — Przy tobie nawet anioł straciłby cierpliwość! — gniew jej już mijał. — Przestań mnie męczyć, bo spóźnimy się do Madame Schneider. Zamilkła. Był taki maleńki i wyglądał tak nieszczęśliwie w tym swoim czarnym aksamitnym ubranku z białym nakrochmalonym kołnierzykiem, że z trudem zwalczyła w sobie chęć porwania go w ramiona. Obróciła się z powrotem do lustra. — I ani słowa więcej! Rozumiesz? Płynęły minuty nabrzmiałe milczeniem. Ostrożnie sprawdziła paznokciem, czy muszka się trzyma; zwilżonym końcem palca przeciągnęła po brwiach. ~- Dlaczego nie zagrasz swojej piosenki Katarzynie? — to była propozycja zawieszenia broni. Katarzyna była służącą. Kto chciałby grać dla tłustej, starej Katarzyny...— Jest zajęta w kuchni... — To zagraj dla Linne.. Linne to była kotka. Czasami grał kotce swoje melodie, ale teraz, w tej sytuacji propozycja taka zabrzmiała obrażliwie. — Linne jest w ogrodzie. Znowu zapadło milczenie. Wreszcie ciocia wstała i podeszła do mahoniowej szafy. — Wiesz co — powiedziała stojąc przed dużym lustrem i nakładając mały trójgraniasty kapelusik. — Je- j śli będziesz grzeczny, zagrasz mi swoją piosenkę, jak 1 wrócimy. Co prawda nie o to mu chodziło, ale i tak lepsze tol niż nic. — A wtedy pozwolisz mi grać tyle, ile zechcę? j Ostatni raz obejrzała się w lustrze, wygładziła falbanki krynoliny, po czym odwróciła się i przykucnęła przed chłopcem. — Ależ tak, mój mały Klaudiuszku. Będziesz mógł graól ile zechcesz. — Czułym ruchem ręki próbowała dopro- j wadzić do jakiegoś porządku jego czarne loki. — I osta-j tnią, i wszystkie inne swoje piosenki. Objął ją mocno. Ona zaś pisnąwszy z radości, przy-j cisnęła go do siebie i tkliwie ucałowała w policzki. — Ale teraz już chodźmy. Słyszysz? Powóz zajen chał. — Wstała, wzięła go za rękę i razem ruszyli ku drzwiom. — I pamiętaj, masz być grzeczny u madame Schneider. Jak tylko ją zobaczysz, masz... Hortensja Schneider była popularną aktorką i naji słynniejszą kokotą Paryża. Jako gwiazda w operetkach Offenbacha pracowała ciężko i zarabiała cztery tysiące franków miesięcznie. Jako kurtyzana zarabiała pół mi< liona rocznie pracując znacznie mniej. Była niekwff stionowaną królową półświatka. Jej specjalnością bfl monarchowie spędzający wakacje w stolicy Francj Szczyty zaś swego — by tak powiedzieć — kunszt osiągnęła, zostawszy równocześnie kochanką cara oĄ 8 syna, wielkiego księcia Włodzimierza, i to tak, że den nic nie wiedział o drugim. Od tego czasu miała tak liczne znajomości wśród książąt krwi, że zyskała sobie przydomek „le boulevard des Princes". Ta pulchna, żywa kobieta miała jasne, wyrachowane spojrzenie i jeszcze bardziej wyrachowany umysł; osiem psów, najsłynniejsze perły w Europie, jędrne, zakończone różowymi sutkami piersi, które z trudem zdawały się mieścić w staniku, a niekiedy istotnie nie mieściły się. Kiedy coś takiego się zdarzało, Hortensja spokojnie poprawiała dekolt, nie przerywając rozmowy. Nie przeszkadzało jej to zresztą skrupulatnie przestrzegać konwenansów. W głębi duszy ta wielka kokota marzyła o szacownej reputacji. Przyjęcia u niej były równie ceremonialne i nudne jak u jakiejś diuszesy. Gdyby była tak zwaną przyzwoitą kobietą, prowadziłaby salon literacki. Ujrzawszy Klaudiusza i jego ciotkę w drzwiach salonu, Hortensja szybko włożyła jeszcze jeden cukierek do różowych usteczek i uniosła się z kanapy. — Nareszcie przyszliście! Cóż to za czarujące dziecko! Ucałowała Klaudiusza w oba policzki. Oświadczyła, że jest najcudowniejszym chłopczykiem na całym świecie, i biorąc go za rękę, zaprowadziła do swojej kana- py. — Ile masz lat, mon petit chou? — zapytała siadając obok niego. Cztery i pół! Ależ to prawie dorosły mężczyzna! A co będzie robił, kiedy dorośnie? Zostanie oficerem? Jednym z owych dziarskich gwardzistów, którzy galopują dokoła powozu cesarza? A może admirałem w pięknym, szamerowanym złotem mundurze? Już nadciągały inne panie. W swych wydętych spód- dow°h P.łyn.ęłY, po P°sadzce Jak żywe dzwony. Powo-owane jakimiś zapomnianymi uczuciami macierzyński-)ezyły go, uśmiechając się swymi umalowanymi ; rękami, na których lśniły kosztowności, po- klepywały go po policzku. A kiedy pójdzie do szkoły? Czy umie już czytać, rachować do dziesięciu? Czy ciocia zabrała go na Wystawą, by popływał po wielkim jeziorze albo pojeździł sobie na tych śmiesznych małych osiołkach? Odpowiadał grzecznie na pytania, uśmiechał się, a wszystko po to, by przypodobać się ciotce, której czujne spojrzenia docierały doń z drugiego końca salonu. Wreszcie panie wróciły na swoje miejsca, a ich twarze przybrały wyraz światowego znudzenia. Klaudiusz przytulił się do pani domu, oparłszy głowę na jej bujnej piersi. Było mu wygodnie; trochę senny gryzł cukierki, które wkładała mu do buzi, i cierpliwie czekał końca ceremonii. Nagle zerwał się. Najchudszy, najbardziej łysy i naj-śmieszniej wyglądający człowiek, jakiego dotąd widział, stał w drzwiach i krótkowzrocznymi oczami wodził po salonie. Miał na sobie jasnoniebieski aksamitny żakiet, pomarańczową kamizelkę, żółte spodnie i różowy krawat. Wyglądał jak jeden z klownów w Nouveau Cirąue Na jego długim, cienkim nosie siedziało złote pince-nez,j a olbrzymie bokobrody spływały mu aż na piersi, łącząc I się z brązowym futrem pokrywającym kołnierz palta. Był strasznie śmieszny. — Monsieur Offenbach! — zawołała Hortensja, pod-J^ biegając ku niemu. — Tak się cieszę, że pan przyszedł! Ze swego miejsca Klaudiusz widział, jak klown po-L chylą się nad koniuszkami jej palców, a potem wciąż jeszcze opatulony w swe futro, wchodzi za nią do pokoju. Atmosfera w salonie natychmiast zmieniła się. Wyglądało, że wszyscy znają tego zabawnie wyglądają-; cego pana. Wszyscy uśmiechali się do niego, ściskali mu ręce. Panie przesyłały mu swe najpiękniejsze uśithP chy. Hortensja prowadziła honorowego gościa od jedi^ grupy do drugiej, po czym wróciła do swe] kanapy i c 10 kierków. Offenbach usiadł przy fortepianie i z roztargnieniem zaczął przebiegać pajęczymi palcami po klawiaturze. Klaudiusz chyłkiem ześlizgnął się z kanapy • nie zauważony przez nikogo, dotarł do fortepianu. Stał przez chwilę jakby zahipnotyzowany grą śmiesznego człowieka. — A jak ci na imię, chłopczyku? — zapytał kompozytor wyraźnie rozbawiony. Klaudiusz zignorował pytanie. __ ja też umiem grać —• zapiszczał swym cienkim głosikiem. — I układam piosenki. Dziś rano ułożyłem nową piosenkę. Chcesz posłuchać? Zagram ci! — mówiąc to, tak silnie popchnął kompozytora, że ten pragnąc uniknąć spadnięcia z krzesła, chwycił się za klawiaturę, która odpowiedziała głośnym dysonansowym akordem. Rozmowy ustały, a jedna z dam krzyknęła. Zrobiło się straszne zamieszanie. Klaudiusz poczuł tylko, że porywa go rozgniewana ciotka Tavie, z trudem jąkająca jakieś słowa przeprosin i powtarzająca, że jest najniegrzeczniejszym chłopcem na świecie. — Ależ on tylko chciał mi zagrać swoją piosenkę — łagodził sytuację Offenbach. — A ja nie doLć szybko ustąpiłem mu miejsca. Do domu wracali milcząc, w ponurym nastroju. Kolacja, zazwyczaj upływająca wśród żartów i pogodnych rozmów, dziś przebiegała w atmosferze napięcia. Unikali wzajemnie swych spojrzeń. Pewne odprężenie nastąpiło dopiero, gdy już leżał, a ona otulała go przed snem. Usiadła na skraju wąskiego łóżeczka; lampa oświetlała jej splecione ręce, lecz twarz pozostawała w cieniu. Starała się mówić surowo. — Byłeś bardzo niegrzeczny. Jakże mogłeś zrobić oś podobnego? I to właśnie z panem Offenbachem? Udawała, że się gniewa, ale on czuł już, że miłość bierze górę. — Ja tylko chciałem zagrać mu moją piosenkę — wysunął nos spod kołdry. 11 _ A Będziesz mogi »°sem wto P wMsttóe swoje p.o- l nie lestes tZ Śpi] ]UZ, uuwi-, Wróciła do jadalni. Stół był już posprzątany, lampą sufitową opuszczono niżej. Na kominku dogorywały na wpół zwęglone polana. W złotym świetle lampy pokój wydawał się mniejszy, niż był w rzeczywistości. Usiadła przy kominku i uśmiechając się, wspominała popołudniowy incydent. Nikomu nic złego się nie stało i właściwie wszystko to było trochę komiczne. Hortensja zapewne nigdy już ich nie zaprosi, ale nie ma to żadnego znaczenia. Jeszcze przed kilku laty zmartwiłoby j? to, ale teraz było jej zupełnie obojętne. Ale właściwie, jak to się stało, że w ogóle przyjęła zaproszenie. Mniej więcej tydzień temu Hortensja zobaczyła ją u „Rumpelmayera"; Tavie wstąpiła tam z Klaudiuszem na ciastka. Hortensja podeszła do ich stolika, i chociaż nie widziały się kilka lat, przywitała się wylewnie, po czym zaprosiła ją wraz z małym na najbliższy jour. Dlaczego przyjęła zaproszenie? Może dlatego, że wciąż jeszcze pamiętała, jak wielkim zaszczytem wydawało się jej niegdyś zaproszenie do Madame Schnę der. A być może dlatego, że chciała pochwalić się swytf szczęściem, swym małym Klaudiuszem, i nacieszyć si zawiścią tych kobiet... Tak czy inaczej popełniła błąd. Za 12 nim jeszcze doszło do incydentu przy fortepianie, zaczęła zuć się nieswojo wśród tych słynnych kokot. Ich apartamenty, biżuteria, futra przestały jej imponować. Nie należała już do tego świata; nie mogła wprost uwierzyć, że kiedykolwiek do niego należała. Było to równie niewiarygodne jak to, że jeszcze zaledwie kilka lat temu była Małgorzatą Debussy, dziewiętnastoletnią córką stolarza z Montrouge, dziewczyną w grubych wełnianych pończochach, która co rano o szóstej biegła do fabryki, aby zdążyć przed gwizdkiem i zamknięciem bramy. Sąsiedzi dziwili się, jak Małgorzata wytrzymuje jedenaście godzin siedzenia przy długim stole i przyszywania guzików za dziewięć franków tygodniowo. „Pańska córka jest za ładna, by marnować się przy takiej robocie — mówili do jej ojca. — Zobaczy pan, pewnego dnia pójdzie do miasta i już nigdy tu nie wróci." Wyszła za mąż za blacharza nazwiskiem Roustan, bo sprzykrzyły jej się już dogaduszki zazdrosnych dziewcząt i zaloty jurnych mężczyzn. Blacharz okazał się pijakiem i brutalem. Co sobota wracał pijany i tłukł ją niemiłosiernie. Po roku beznadziejnej wegetacji poszła do miasta i przepadła bez śladu w ruchliwym Paryżu. Była bezdomna, przymierała głodem i wtedy właśnie spotkała sympatycznego młodego rozpustnika, który się w niej zakochał. Kupił jej stroje i urządził ją w miłym małym mieszkanku. Nauczył manier, poprawiał najbardziej rażące błędy gramatyczne. Nabyła trochę światowego poloru. „A teraz — oznajmił jej pewnego dnia, bawiąc się swą rolą Pigmaliona — potrzeba ci tylko nowego imienia i nazwiska." Przyznała mu rację. Wymagała tego zarówno przyzwoitość, jak i rozwaga. Jeśli •achowa nazwisko męża, Roustan ją znajdzie. Biednego ząs, lecz uczciwego nazwiska Debussy okrywać hańbą chciała. Hektor zaproponował, by nazwała się Octa-^ ae la Ferroniere, której portret pędzla Leonarda da 13 Vinci znajdował się w Luwrze. „Octavia była kochanką Franciszka I — powiedział — i chociaż król zaraził ją syfilisem, co stało się przyczyną jej śmierci, kochała go bardzo. Jesteś do niej podobna, a ponieważ dama już od trzystu lat nie żyje, nikt prawdopodobnie nie będzie miał do ciebie pretensji, że przybrałaś jej imię. Tak więc chcę, abyś od dziś nazywała się Octavie de la Fer- roniere." Pod tym nazwiskiem wkroczyła w nocny świat Paryża. Przez sześć miesięcy Hektor cieszył się jej względa- ] mi ku zawiści przyjaciół. A kiedy przegrał w karty ro- I dzinny majątek, palnął sobie w swój mały łeb i bez I większego rozgłosu zszedł ze sceny. Oktawia bez trudu I znalazła następcę. Potem kolejnego i dalszych. Mając lat dwadzieścia dwa była już słynną postacią I półświatka. I oto pewnego dnia poznała Achillesa Arosę1. Był to mężczyzna przystojny, o czarnych jak węgiel! oczach i czarnej, krótkiej bródce. Miał wygląd włoskiego poety. Zdziwiła się, gdy jej powiedział, że urodził się w Paryżu i jest finansistą. Mieszkał wraz z bratem w Saint-Cloud, najwytworniejszej podmiejskiej dzielnicy Paryża, w dużym domu pośród kolekcji obrazów. W domu braci Arosa bywała zarówno paryska śmietanka towarzyska, jak też muzycy i artyści, w tym także nawet ubodzy impresjoniści. W Achillesie zakochała się od pierwszego wejrzenia, Jemu zajęło to trochę czasu, nim drobna przygoda prze-^ rodziła się w wielką miłość, z czasem zaś ich romans* zamienił się w stateczne, niemal małżeńskie pożycie. Oktawia przestała pokazywać się w „Cafe Anglais", a także w innych nocnych lokalach. Wkrótce o niej zsl pomniano. Mówiono nawet, że umarła. Ona zaś była p° Antoine **"><==» urodził się w Paryżu w 1827. Jego -1-11"' starszy brał sKiej Bertina. Gauguinowl 14 rostu szczęśliwa. Zadowolona, że może czekać na jego wizyty, że czasami może wyjeżdżać powozem do Saint--Cloudi że może spędzać z nim kilka zimowych tygodni w Cannes na Riwierze w jego pięknej, stojącej na uboczu willi. A jednak chwilami doskwierała jej samotność. Arosa nie był próżnym salonowcem jak jej dawni przyjaciele, miał jednak wysokie stanowisko i towarzyskie obowiązki. Czasami jego powóz zatrzymywał się przed jej domem dopiero po północy. Ubrany w strój wieczorowy otwierał drzwi własnym kluczem i zmęczony lub zatroskany siadał z nią na chwilę przy kominku, po czym wracał do Saint-Cloud. A bywało też, że w ogóle nie mógł przyjechać. Małżeństwo oczywiście nie wchodziło w grę, ponieważ była zamężna, a rozwody nie istniały. Lecz gdyby nawet było to możliwe i tak nie zgodziłaby się, aby dla niej zrujnował swą karierę. Bankierzy nie żenili się z damami z półświatka. Ani z córkami stolarzy. Tak więc wokół niej zrobiło się pusto: straciła dawnych przyjaciół, a szanujące się damy unikały jej. Pewnego dnia, gdy samotność dokuczyła jej już za bardzo, postanowiła zaryzykować i wybrała się do Mont-rouge. Ojca zastała w jego małym warsztacie przy pracy. Uściskał ją, otarł łzy z oczu i jak dawniej, gdy była jeszcze małą dziewczynką, kazał jej usiąść obok siebie na ławie. O nic nie pytał, tylko zaczął opowiadać o tym, co pod jej nieobecność zdarzyło się w rodzinie. Blacharz zapił się i znikł z Montrouge, dzięki czemu wszyscy odetchnęli z ulgą. U brata Manuela wszystko po staremu — jak zwykle był bez pracy. --Jest zbyt dumny, żeby zajmować się stolarką. Najbardziej odpowiadałaby mu taka praca, przy której pieniądze same wpadają do kieszeni. Mało tego, ten głupiec chce się żenić! Od tego czasu często wpadała do pachnącego drzewa i żywicą warsztatu ojca. Widywała się z Manue- 15 lem. Nie przepadała za nim, ale niekiedy ukradkiem dawała mu trochę pieniędzy. Zdawało się, że jest wdzięczny. Pewnego razu wracali razem do Paryża. Po drodze zaczął opowiadać jej o swoich planach. Poznał miłą dziewczynę. Nazywa się Wiktoryna. Nie jest piękna, prawdę mówiąc — jest brzydka. Jest za to poważna i pracowita. Będzie dobrą żoną. Ale to przecież mąż powinien utrzymywać żonę. tymczasem on jest wciąż bez pracy. Nie pracuje, bo nie godzi się pracować za j innych. W ten sposób nigdy się nie dorobi. Ba, gdyby miał własny interes, ot, jakiś mały sklepik... Nie tak \ dawno słyszał nawet, że jest do odkupienia mały skle- ' pik z kuchennymi utensyliami w Saint-Germain-en- ' -Laye, ślicznym miasteczku, dwadzieścia minut drogi od Paryża. To rzadka okazja! Prawdziwa kopalnia złota — wystarczy usiąść za ladą i zbierać pieniądze. — Przecież ludzie nie mogą się obejść bez garnków i patelni — mówił. — Gdybym tylko mógł mieć ten sklepik, ustatkowałbym się i natychmiast ożenił z Wi- ktoryną. Oktawia porozmawiała z Arosą i Manuel dostał sklep. Ożenił się z Wiktoryna. Zamieszkali nad sklepem przy! ulicy de Pain. W dziewięć miesięcy później, dokładnie co do dnia, Manuel został ojcem. Urodził mu się syn1. Kiedy Oktawia po raz pierwszy spojrzała na dziecko' w kołysce, chłopiec uśmiechnął się do niej i z miejsca podbił jej serce. Wzięła go na ręce, a tłumione dotąd uczucia macierzyńskie nagle odezwały się w niej i od tej chwili myśl o malutkim bratanku już jej nie opuszczała. Tymczasem bratowa znowu była w ciąży. Niebawem! na świat przyszła córka, Adela. W drugą rocznicę ślubu trzecie dziecko było w drodze. Nie ulegało wątpliwości, że Manuel owocnie trudził się w małżeńskim ło- i Pierwszy syn Manuela i Wiktoryny, Klaudiusz Debussy, ur się 22 sierpnia 1862 roku (przyp. red.). 16 • lecz niestety, jego praca tylko tam owocowała, inte-psv bowiem pogarszały się w zastraszającym tempie. Wydawać by się mogło, że nikt już nie potrzebuje garnków i patelni. Rodzina znalazła się w rozpaczliwej sy- Oktawia przybyła na ratunek. Zapropono-wała~Manuelowi, by zlikwidował sklep i wraz z rodziną przeniósł się do Paryża. Postawiła jednak warunek: przed przeprowadzką bratanek zostanie ochrzczony. Chciała, by był chrześcijaninem. I chciała być jego matką chrzestną. Miał już dwa lata. Ponieważ płaciła za wszystko, rodzice nie sprzeciwiali się. Sprzeciwił się natomiast Arosa. Kiedy poprosiła go, by został ojcem chrzestnym chłopca, odmówił stanowczo. Zgodził się kupić sklep jej bratu, ale nie życzył sobie żadnych stosunków osobistych z jej rodziną. Lecz Oktawia po raz pierwszy uparła się i nalegała tak długo, aż wreszcie musiał ustąpić. I tak 31 lipca 1864 roku dwuletni poganin o czarnych kędziorach stał w kościele w Saint-Germain-en-Laye pomiędzy swymi chrzestnymi rodzicami: bankierem Achillesem Antonim Arosą i Oktawia de la Ferroniere, bez zawodu, po czym przyjęty został na łono kościoła katolickiego, otrzymując imiona Achilles Klaudiusz. Oktawia triumfowała i w myślach układała już różne plany. W kilka dni później rodzina Debussych przeniosła się do Paryża. Zdążyli w ostatniej chwili — bo natychmiast po przyjeździe Wiktoryna zległa w połogu. Krzykiem obwieścił swoje przybycie na ten ziemski padół drugi Eugeniusz^, i w ciągu swego krótkiego na nim Pobytu nie przestawał krzyczeć. Przed ukończeniem szó- aiesiąca życia zmarł na zapalenie opon mózgo- est nieścisła, w rzeczywistości Debussy miał 163—1952)1--LtL»«!«feKaLi2 Emma-(1870-1937) wych. Z genetyczną niecierpliwością właściwą _„ Manuel postarał się jednak nadrobić ową stratę ktoryna znów była w ciąży. Rzecz dziwna, nie czuła wdzięczności dla swej bratowej. Brzydka i niepozorna, zazdrościła Oktawii jej urody. Połączona z Manuelem Debussym świętym wą-złem małżeńskim potępiała kochankę bogatego człowieka. Niemałej odwagi wymagały od Oktawii wizyty na rue Saint-Honore, gdzie osiedlili się Manuelowie, wspinaczka na czwarte piętro i stawianie czoła niemiłym spojrzeniom Wiktoryny, ale Oktawia zniosłaby wszystko, byle tylko móc spędzić kilka chwil ze swym bratankiem i chrześniakiem. Przynosiła mu zabawki, ba-i wiła się z nim i gdy tylko była pewna, że nikt na nią nie patrzy, tuliła go do piersi z całą nagromadzoną w niej olbrzymią czułością. Nazywała go Klaudiuszem. Królował w jej sercu nie-f podzielnie. Myślała o nim, kiedy siedziała szydełkując przed kominkiem; widziała jego uśmiech w mrokach bezsennych nocy. Jakie to niesprawiedliwe, że jej brat ma czworo dzieci, a ona ani jednego. Po każdej wizycie tęskniła coraz bardziej, wkrótce zaś bez najmniejszych skrupułów targowała się z bratem o przywilej zabierania chłopca do siebie. Manuel udawał, że się opiera, w końcu jednak chętnie ustępował, zadowolony, że pl zbywa się z domu tego milczka, tak bardzo niepodobn go do reszty rodzeństwa. •=s To dziwne dziecko — skarżył się. — Ciągle kryji się gdzieś samotnie po kątach, nie odzywa się do ludzi* Ale przy niej Klaudiusz zachowywał się całkiem inaczej. Śmiał się i bawił, a usta mu się nie zamykał Nigdy jeszcze nie widziała dziecka tak bardzo spragnionego miłości. Potrafił przerwać zabawę, by podbiec I niej i mocno objąć ją swymi drobnymi rączkami. I czątkowo obawiała się, że Arosa będzie przeciwny ob« ności dziecka, niebawem jednak z radością stwierdzi że i on polubił Klaudiusza. 18 _ Przynajmniej masz jakieś zajęcie —- powiedział pe-nego dnia z uśmiechem. — Widać zresztą, że się komnacie Trzymaj go przy sobie, jak długo zechcesz. ' Do tego nie trzeba było jej namawiać. Dla niej wizyty Klaudiusza zawsze kończyły się zbyt szybko. A i chłopiec zdawał się wyczuwać, kiedy nadchodzi pora powrotu do domu — znikała wesołość, bez słowa tulił się do niej i kurczowo trzymał ją za rękę. Pewnego dnia odwożąc go na rue Saint-Honore podjęła decyzję. Chciała go mieć wyłącznie dla siebie i powiedziała to bratu. Negocjacje trwały dość długo, wreszcie Manuel wyraził zgodę w zamian za obietnicę finansowego wsparcia. „Tylko musisz go do nas od czasu do czasu przyprowadzać" — zażądał. Klaudiusz mieszkał u niej od czterech miesięcy, ale wciąż jeszcze, gdy myślała o tym cudzie, czuła mocne bicie serca. Jego obecność była źródłem nieustannej radości. Czuła się bezgranicznie szczęśliwa, słuchając jego paplaniny, patrząc, jak gramoli się na krzesło przy fortepianie i rozkłada swoje piosenki, bawiąc się z nim w ogrodzie za domem, czy też układając go do snu. Nie była samotna. Miała człowieka, który ją kochał, i miała swego małego Klaudiusza. Czegóż więcej mogła jeszcze pragnąć? Niespiesznie płynęły beztroskie dni, skąpane w miłości. Tygodnie, miesiące. Potem jeden rok, drugi. Zaczął się trzeci. Klaudiusz pochłonięty był swym dorastaniem. Każdy dzień przynosił mu nowe odkrycia. Osią jego życia była ciocia. Razem bawili się i razem pracowali — zaczęła go bowiem uczyć czytania. Niekiedy wyjeżdżali do Saint-Cloud, by odwiedzić ojca chrzestnego w jego pięknym domu, albo do Montrouge do małego warsztatu dziadka DebusSy'ego. I czasami, nie- . , ' JnuiKą, niemiłą wizytę do rodziców na rue Siódme urodziny zaczęły się od jazdy na karuzeli. 19 Potem poszli na przedstawienie do teatru kukiełkowego a jeszcze potem do „Rumpelmayera", gdzie mały łakomczuch zjadł cały talerz ptysiów z kremem. Oczywiście wieczorem miał straszliwy mat de ventre i najadł się wstydu, bo płakał jak „małe dziecko". Tej zimy, jak zwykle, pojechał z ciotką do Cannes, owej cudownej miejscowości, gdzie prawie nigdy nie padał deszcz i można było patrzeć na morze. W Cannes mieszkali wraz z ojcem chrzestnym w dużym białym domu z czerwonym dachem. I był tam także ogród, dużo większy niż w Paryżu. W ogrodzie bawił się z ciotką w chowanego i biegał ze swoim kółkiem. Dwa razy w tygodniu, po obiedzie, brał lekcje gry na fortepianie u smętnego włoskiego nauczyciela muzyki. W tym czasie ciotka Tavie i ojciec chrzestny siedzieli na tarasie, wygrzewając się w zimowym słońcu. Ona w słomkowym kapeluszu o szerokim rondzie; on w białym garniturze, palił cygaro i czytał paryskie dzienniki, które codziennie przywożono. — Prawda, że on ma talent? — zapytała Oktawi; pewnego popołudnia, odrywając oczy od robótki. Opuścił gazetę i przez chwilę przysłuchiwał się gL mom wygrywanym na fortepianie. — Gra jak każde siedmioletnie dziecko — powiedzi z przekorą. — Ja w jego wieku grałem tak samo. — Czy nie uważasz jednak, że on ma talent? — ob jętnośó Arosy zaniepokoiła ją. — Jeśli ci się roi, że będzie z niego wirtuoz, to ? dzę ci o tym nie myśleć. Dla jego dobra. W sam$ Paryżu są setki świetnych pianistów przymierający' głodem — zaciągnął się cygarem, nie dopuszczając J do słowa. — A skoro już rozmawiamy o jego przyszli ści, to czy nie sądzisz, że powinien pójść do szkoły? — Do szkoły! Jest jeszcze taki maleńki! A poza ty przecież uczę go czytać. — Wiem. Ale na samej znajomości alfabetu daleko t zajedzie, 20 Łagodnie perswadował jej, że po powrocie do Paryża owinni zapisać Klaudiusza do jakiejś dobrej szkoły, Pd ie będzie uczył się gramatyki, historii, rachunków f różnych innych pożytecznych przedmiotów. — Wtedy zobaczymy, czy ma jakieś specjalne zdol-ości jeśli nie ma żadnych, zawsze może zostać bankierem tak jak ja. . ¦ Dla Klaudiusza zima ta nie różniła się od poprzednich. Nic nie zakłócało szczęśliwych wakacji. Bawił się w ogrodzie, brał lekcje gry na fortepianie u maestra Ceruttiego, zaprzyjaźnił się z mieszkającym opodal stolarzem Svenem, Norwegiem, i ze swym ojcem chrzestnym chodził na ryby na wybrzeże Esterel. Po Bożym Narodzeniu zauważył jednak pewną zmianę. Ojciec chrzestny miał jakieś zmartwienie, na coś się gniewał. Niekiedy miął gazetę i rzucał ją w kąt. Często z założonymi do tyłu rękami przemierzał nerwowo taras. Przy kolacji albo milczał, albo wygłaszał długie tyrady o czymś, co nazywało się wojną. Z jego słów wynikało, że wojna coraz bliżej i że jest to coś najgorszego w świecie. — Głupcy! Głupcy! — wykrzyknął któregoś dnia przy obiedzie, uderzając pięścią w stół. — Czyżby nie rozumieli, że w ten sposób idą na rękę Bismarckowi? Czyż nie wiedzą, że Prusacy są przygotowani, a my nie? W kilka dni później wsiadali do paryskiego ekspresu. Zegnaj Cannes! Żegnaj Sven! Żegnaj maestro Cerutti! Zegnajcie słońce, kwiaty i piękne morze!... A następnego ranka byli już z powrotem w ponurym, zimowym Paryżu. Na chodnikach leżał śnieg. W kawiarniach luzie obliczali, ile dni potrzeba będzie dzielnym fran-feim pioupious i, by wyciąć w pień Prusaków i wkroczyć do Berlina. Za szko y JUŻ na t0' by zaPisywać Klaudiusza do 1 [żołnierze piechoty] 21 — To zresztą nie ma znaczenia — powiedział Aro-sa. — W tej panice wojennej i tak niczego by sią i^e nauczył. Oktawia z radością przyznała mu rację. — Ale czy Klaudiusz nie powinien nadal uczyć sią muzyki? Tak mu brak lekcji fortepianu... — Oczywiście — odpowiedział Arosa z uśmiechem. — Może mieć przecież jakiś poważny zawód, a przy tym umieć grać na fortepianie. Mam zresztą dla Klaudiusza doskonałą nauczycielką — i opowiedział jej o Madame Maute *, znakomitej pianistce, która rzekomo była uczennicą Chopina. — Bądzie u mnie w przyszłą niedzielą. Zabierz z sobą Klaudiusza, niech zagra przed nią. Jeśli uzna, że chłopiec naprawdę ma talent, może zechce da- I wać mu lekcje. Zobaczymy. Madame Maute była zdumiona. Chciałaby od razu zacząć lekcje — mówiła — ale w czerwcu wydawała za mąż swą córkę Matyldę. — Dc tego czasu, mon petit, będę bardzo zajęta —I pogłaskała Klaudiusza po policzku. — Ale natychmiast po weselu zabierzemy się do nauki. W czerwcu Matylda zachorowała na szkarlatynę i ślub trzeba było odłożyć. Lekcje też. Tymczasem Paryż oszalał. Wszyscy mówili o wojnie. Gazety francuskie i niemieckie codziennie obrzucały sią wyzwiskami. W Paryżu i Berlinie kaznodzieje przekonywali ludzi, że Bóg jest po ich stronie. Ludzie zaś tyle już obejrzeli defilad, tyle pieśni wojskowych odśpiewali i tyle wznieśli już toastów za zwycięstwo, że nie pozostawało im nic innego, jak ruszyć na wojnę. W połowie lipca znikły ostatnie nadzieje na utrzymanie pokoju. Któregoś dnia późnym wieczorem Oktawia usłyszała, ż< 1 Antoinette-Flore Maute de Fleurville (1823—1883), była rzefcoro uczennicą Chopina (nie figuruje na żadnej liście uczniów Chop ona pierwsza zwróciła uwagą na wyjątkową muzykalność sy'ego (przyp. red.). 22 hlles otwiera drzwi swoim kluczem. Podbiegła czom jej ukazał się niezwykły widok — jego ubranie było zmiętoszone, twarz mizerna i ponura. Stanęła jak Wybacz, kochanie — mówił z takim wysiłkiem, jakby był chory. — Nie spałem i nie myłem się od dwóch dni. . - . Wzięła go za rękę i zaprowadziła do jadalni. Kazała mu usiąść w fotelu przy oknie. — Jutro zostanie wypowiedziana wojna — jego głos brzmiał bezbarwnie. Umilkł i oddychając z trudem, patrzył na spokojne lipcowe niebo okryte głęboką purpurą. Z ogrodu dochodziło ciche, stłumione granie świerszczy. Usiadła naprzeciw i starając się opanować ogarniający ją lęk, czekała na to, co jej powie. — Wiesz, co o tym myślę — mówił nie patrząc na nią — Ta wojna nie ma sensu, jest niepotrzebna i skończy się katastrofą. Ale ojczyzna jest w tarapatach, więc muszę iść. Mówił cicho, jakby nie czuł już żadnego zdenerwowania, a jej nagle przed oczami stanęła scena, jaka rozegrała się kilka miesięcy temu w Cannes. Krzyczał wtedy i wymachiwał widelcem. Dziś wyglądał na starego, zmęczonego człowieka. — Ostatnie dwie noce spędziłem z bratem w biurze. Teraz już wszystko jest w porządku, interesy naszych klientów zostały zabezpieczone... — Kiedy... idziesz...? — Rano. słyszała, co mówił potem. Siedziała nieruchoma ^ posąg. Tylko jej ręce i wargi drżały lekko, ale'ona ie zdawała sobie chyba sprawy z tego drżenia, które Podkreślało jej martwą nieruchomość. a więc stało się... Bywało już, że niekiedy próbowała urazie sobie, jak skończy śię ich romans. Prawdo- 1 przyjdzie pewnego wieczora i powie jej, że 23 się żeni. Wytłumaczy, że jest po czterdziestce, że chce założyć własną rodzinę, a ponieważ z nią ożenić się n^e może... Była na to przygotowana, wiedziała nawet, co mu odpowie: „Ależ oczywiście, kochany, rozumiem cię nie musisz sią tłumaczyć". Innym razem wyobrażała sobie, że na koniec wybuchnie wściekła kłótnia, a po„ tem miesiącami będą wspominać gniewne słowa. I może tak byłoby nawet lepiej. Gniew tłumi ból. Nienawiść trochę pomaga — niewiele, ale trochę... A oto koniec nastąpił w sposób zupełnie niespodziewany — spokojnie, bez łez i gniewu, przy wtórze ledwie docierających do świadomości słów o wojnie, o obowiązkach wobec ojczyzny i o nadziei, że wszystko to wkrótce się skończy. Koniec nastąpił nie w zimie czy na wicM snę, jak to sobie niekiedy wyobrażała, lecz właśnie w tę letnią noc — bezgłośnie, jak zbójca na gumowych podeszwach, wszedł w ciszę jej oświetlonego lampą poi koju z dalekim, żałosnym cykaniem świerszcza opłakvm jącego ich los. Jakie to niesprawiedliwe! Jakie bolesne! Jakie nieodwracalne! — Kochanie, proszę cię, posłuchaj — jego głos przedarł się przez zasłonę jej myśli. — Słuchaj uważni* niewiele czasu zostało. Nie wiem, jak długo potrwa tal wojna, ale podjąłem pewne kroki. Słuchasz mnie? — Tak, kochany. — Zabezpieczyłem ciebie i Klaudiusza. — Wyjął z kieszeni surduta pękatą kopertę. — Cokolwiek się stanie, j "będziecie mieli z czego żyć. To pozwoli wam przetrfl wać. Następnego dnia ogłoszono wypowiedzenie wojny- Przez dwa tygodnie na bulwarach grzmiały wojsko^ orkiestry, słychać było głuchy stukot kroków żołnierz odchodzących na front oraz wiwaty tłumu. Pewneg ranka Klaudiusz zobaczył Cesarza, jak przejeżdżał p*z bulwary w otoczeniu swych generałów w szameroW nych złotem mundurach w drodze na front. Wojna by* 24 i atpliwie cudowną przygodą. Wyliczył sobie, że w n szłym miesiącu skończy lat osiem, i jeśli tylko wojna potrwa jeszcze dziesięć lat, to i on zdąży wziąć w niei udział. Po tym podniecającym początku nastąpiły nudne i zniechęcające miesiące letnie. Z pól bitewnych zamiast wieści o zwycięstwach nadchodziły pociągi wypełnione rannymi żołnierzami oraz wiadomości o nowych klęskach. Nikt już nie tańczył i nie śpiewał na ulicach. W sierpniu córka Madame Maute powróciła do zdrowia i wyszła za mąż. Jednak w dwa dni po jej ślubie zachorowała Madame Maute. I lekcje znowu trzeba było odłożyć. Następnego miesiąca rozpętało się piekło. Cesarz skapitulował i został wzięty do niewoli. Cesarzowa uciekła do Anglii. Francja stała się republiką. Oktawia modliła się, by nowy rząd skończył wojnę, ale choć nie można było nawet marzyć o zwycięstwie, rząd postanowił prowadzić wojnę nadal. Przestały przychodzić listy od Arosy. Nie wiedziała, czy jest ranny czy zabity, i tak jak setki tysięcy innych kobiet, roniła w milczeniu gorzkie łzy. Prusacy szybko podchodzili pod Paryż. W przeddzień oblężenia służąca Katarzyna oświadczyła, że wyjeżdża do swej rodziny w Bretanii. — Przynajmniej nie będzie mnie pani musiała żywić — powiedziała rozstając się z Oktawią. W październiku Madame Maute wyzdrowiała i lekcje nareszcie się zaczęły. Prusacy tymczasem okrążyli Paryż i bombardowali miasto, nie licząc się z niczym. Klaudiusz słyszał huk armat, widział słupy dymu. Bardzo to było podniecające, ale w niczym nie przeszkadzało lekcjom. Klaudiusz i siwowłosa dama od Pierwszej chwili polubili się i znakomicie rozumieli. >Kie postępy ucznia zdumiewały nauczycielkę. Jesteś urodzonym pianistą — powiedziała pewnego la. — Monsieur Chopin, mój nauczyciel, na pewno 25 wolałby, abyś ty był jego uczniem, a nie te wszystkie głupie dziewczęta, które musiał uczyć. W listopadzie wojna pokazała swe prawdziwe ponure oblicze. Nastały takie mrozy, że Sekwana zamarzła i po_ szły na opał drzewa, którymi wysadzone były ulice miasta. Potem zaczął się głód. Kobiety godzinami stały w kolejkach po- garnuszek mleka, garść fasoli czy pół funta szarego, gliniastego ciasta nazwanego pain de guerrei. W grudniu poszły do rzeźni zwierzęta z ogrodu zoologicznego. Za niebotyczną sumę można było dostać stek z żyrafy, kotlet schabowy z zebry, serce niedźwiedzia. Wkrótce jednak i tego zabrakło. Zaczęto zjadać koty, Potem psy, potem szczury. Starzy ludzie umierali na ulicach. Od czasu do czasu armia francuska zdobywała się na jakieś bohaterskie wypady, z reguły kończące się tragicznymi odwrotami, po których na zakrwawionym śniegu pozostawały stosy trupów młodych i dorodnych mężczyzn, szklistymi oczami spoglądających w niebo. — To już nie potrwa długo — powiedziała pewnego dnia ciotka Tavie. — Wojna wkrótce się skończy. Miała rację. Wojna — jeśli można ją było jeszcze tak nazwać — trwała już tylko kilka tygodni. Pod koniec stycznia podpisano zawieszenie broni i zaczęły się pertraktacje pokojowe. W marcu Prusacy wkroczyli do Paryża, po czym rycersko opuścili miasto następnego dnia. Mógł to być od dawna oczekiwany koniec. Tak ńi jednak nie stało. Francuscy Komunardzi uznali, że jest to najwłaściwszy moment do wywołania rewolucji. Zajęli miasto i ogłosili powstanie Komuny. Zaczęła się n°~ wa wojna, tym razem domowa, między republikanami a komun ar darni. Paryż znowu był oblężony, tyle tylka» że przez wojska francuskie. Republikanie zdobywali mi* sto ulica po ulicy. Strony walczące nie chciały pójść żadne ustępstwa. Jeńców stawiano pod mur i rozst [chleb ¦wojenny] 26 Kiedy ich klęska stała śię oczywista, komunar-J.iwa stanoWili spalić stolicę, i prawie im się to udało. Przez dwie noce i dwa dni nad Paryżem gorzała gi- ^W^eszcie padł ostatni strzał, zginął ostatni człowiek. Zwęglone ruiny przestały dymić, trupy i zgliszcza usu-ieto Pewnego ranka pierwsze bistro nieśmiało podniosło żaluzje, potem drugie, trzecie... O świcie znowu słychać było turkot wózków z mlekiem, w powietrzu znów zaczął unosić się zapach świeżego chleba, rozdzwoniły się dzwony wzywające na poranne msze, a nieco później wołania domokrążców i wykrzykiwania służby kłócącej się na podwórzach kamienic. W nocy wróciły na ulicę prostytutki. Łagodną wiosną 1871 roku Paryż raz jeszcze powstał z popiołów. Dla Oktawii wojna nie skończyła się i nigdy nie miała się skończyć. Od Arosy nie było żadnych wiadomości. Pojechała do Saint-Cloud. Dom był spalony aż do fundamentów. Pieniądze, które zostawił, rozchodziły się zastraszająco szybko. Nie było już mowy o posłaniu Klaudiusza do dobrej szkoły, wystarczało im zaledwie na niezbędne potrzeby. Żyjąc oszczędnie, dadzą sobie radę przez rok, dwa. A potem trzeba będzie zdać się na zmiłowanie Opatrzności. Dwa następne lata należały do najburzliwszych w historii Francji. Skończyły się wojna i rewolucja, ale walka polityczna toczyła się nadal. Z dnia na dzień spodziewano się obalenia republiki i restauracji monarchii. Kząd trzymał wojska pod bronią na wypadek jakiegoś buntu. Paryżan ogarnęła gorączka konspiracji. Mężczy- l w długich pelerynach potajemnie stawali w drzwiach i Szeptem wypowiadali hasło. Agenci policji mieli tyle P^acy, ze zaniedbywali swe żony. W kawiarniach spiskowcy mrugali do siebie znad aperitifów, a w mrocz- piwmcach zamachowcy-amatorzy majstrowali zegarowe. W powietrzu huczało od tajemnic. 27 Paryż, jak olbrzymia kwoka, wysiadywał tysiące Spis ków. A Klaudiusz wciąż uczył się grać na fortepianie. Grał już nieźle; Madame Maute oświadczyła, że wkrótce trzeba mu będzie poszukać nowego nauczyciela. — Albo ja uczyłam cię za dobrze, albo ty się uczy. łeś za szybko. Faktem jednak jest, że pan kawaler 1^ czący sobie lat dziesięć, ach, przepraszam, dziesięć i p^ gra już lepiej ode mnie. Właściwie nie wiem, po Cq miałbyś jeszcze do mnie przychodzić. Jednak każdego popołudnia, dokładnie o drugiej, wracał do niej, wciąż głodny wiedzy, spragniony kolejnej wspólnej wycieczki w cudowny świat muzyki, do którego go wprowadziła. — I cóż będziemy dziś grali? — pytała, gdy stawał w drzwiach. — Beethovena, Schumanna czy Bacha? Po godzinie robiła przerwę i podchodziła do okna. W wysokiej niszy okiennej pili herbatę, jedli herbatniki i gawędzili jak dwoje starych przyjaciół. Znała mnóstwo zabawnych anegdot z życia wielkich muzyków. Opowiadała mu, jak to wielki Jan Sebastian Bach, kiedyś gdy był jeszcze skromnym kapelmistrzem, zerwał z głowy perukę i rzucił nią w organistę; jak Beetho-ven wylał kałamarz atramentu do fortepianu, zalał wodą mieszkanie i pisał nuty na ścianach... Czasami pojawiała się w jej oczach jakaś dziwna tęsknota. Siadała wtedy wygodniej w fotelu i wspominała dawne, bardzo dawne czasy, kiedy była młodą panną i gry * fortepianie uczył ją Monsieur Chopin. Opowiadała, jak pił gorącą czekoladę podczas lekcji, jak filiżanką wybijał takt, jak przestrzegał swych uczniów, by nie nadużywali pedału, i jak koniuszkami palców przesłani! usta, kiedy kaszlał. — A kaszlał, biedak, stale. Umierał na gruźlic* Powinien był leżeć w łóżku, ale był biedny. Tylko fc gatych stać na chorowanie. Czasami kazała Klaudiuszowi grać jego najnows 28 nożyc je" Czekał, podniecony, by usiadła wygod- • w fotelu podparła plecy poduszką, i wtedy zaczy- -1 Potem kręciła głową i mówiła: „Nie wiem dopraw- T czy powinieneś zostać pianistą czy kompozytorem. Ale mamy czas. Kiedy już będziesz w Konserwatorium, profesorowie powiedzą ci kim masz zostać". Odtąd często rozmawiali o Konserwatorium. Otrzyma tam najlepsze wykształcenie, i to bezpłatnie, za wszystko płaci rząd. Oczywiście, niełatwo się tam dostać, ale ona jest pewna, że mu się powiedzie. Pewnego popołudnia podczas herbaty Madame Maute powiedziała: — Wciąż rozmawiamy o tym Konserwatorium, a czy nie lepiej pójść i zobaczyć je? To niedaleko. Po chwili byli już na ulicy. On w berecie z czerwonym pomponem i krótkich spodenkach do kolan, ona, majestatyczna, w powiewających na wietrze woalkach, kolorowych chustach i frędzlastych szalach. Na głowie miała coś, co przypominało odwróconą dnem do góry doniczkę. Przed dwudziestu pięciu laty był to bardzo elegancki kapelusik. Kiedy znaleźli się na rue Bergere, pokazała mu gmach Konserwatorium. Był ciepły, pogodny dzień, jaki czasem zdarza się późną jesienią. Słońce wyzłacało ponure mury. Przy drzwiach wejściowych powiewała flaga i czuwał portier w liberii, podkręcając wąsa. Madame Maute stanęła jak rzymski posąg z ręką wyciągniętą w kierunku gmachu. — Tu jest twoje miejsce! bijącym sercem patrzył na surowe kamienne ścia- więc to było Konserwatorium! Tu uczono wszy- jak zostać wielkim pianistą; jak pisać nuty ™&, by^ zanotować każdą melodię, która zrodziła się owie Oczywiście, strasznie trudno będzie się tu OH " °n da S0bie radę- iarhd ZaCZ?ł pracować iszczę więcej. Po całych iach CWlczył> P^wie nie wychodząc z pokoju. Nawet 29 lekcje u Madame Maute' stawały się dlań odpoczynkiem od tej straszliwej dyscypliny, jaką sam sobie narzucił — Nie pracuj za dużo — ostrzegała go Madame. ^J Wiesz przecież, że ja nie mniej niż ty chciałaby^ abyś dostał się do Konserwatorium, ale nie zabijaj giJ Pójdź z ciocią do parku, to wam obojgu dobrze zrobi Widzę przecież, że ona źle wygląda. Ale po powrocie do domu Klaudiusz pośpiesznie całował ciotkę i zasiadał do fortepianu. Marzyła, by sjp do niej przytulił, opowiedział jej o lekcjach, o ludziach których widział na ulicy, ale on był już dużym chłopcem i nie myślał o niczym innym poza Konserwatorium... Tłumiąc westchnienie, szła za nim do salonu i siadała przy oknie, zadowolona, że może być blisko niego. Cierpliwie wysłuchiwała monotonnego falowania gam, i uśmiechała się, gdy ich oczy się spotykały. Chwilami odkładała robótkę i patrzyła na niego. Zauważyła, że jego twarz jest pełna napięcia, że palce poruszają się coraz szybciej i coraz pewniej. Tak mijały tygodnie i miesiące, aż wreszcie pewnego wiosennego dnia... — Nie zdejmuj beretu — powitała go Madame Maute. Miała na głowie swój doniczkowy kapelusz. — Idziemy do pana Marmontela. Osobiście uważam, że jesteś już przygotowany do Konserwatorium, ale chciałabym usłyszeć jego zdanie. Powiedziałam mu już o tobie. Ocze kuje nas. Tego dnia wrócił do domu wcześniej niż zwykł* i tak był podniecony, że wpadł na ciotkę, gdy otwierała mu drzwi. — Ciociu! Monsieur Marmontel powiedział, że grafl pięknie i że w październiku... — Nic nie rozumiem. Chodźmy do kuchni i tam op< wiesz mi wszystko po kolei. Posadziła go przed sobą przy stole, na którym *ug czyła groch. 30 A teraz powiedz mi, kto to taki ten Monsieur M!!mj°eftelprzyjacielem Madame Maute i profesorem Konserwatorium. Więcej niż profesorem, bo opiekunem zystkich klas fortepianu. Jest bardzo wysoki, chudy Tnie ma włosów na głowie. _ Przez cały czas, kiedy grałem, szarpał swoją bro- dęl- Daj już spokój jego brodzie. Co powiedział? - Kiedy skończyłem, powiedział do Madame Maute: Madame, to cudowne dziecko. Za dwa lata będzie mógł koncertować". Chce, żebym w październiku poszedł od razu do jego klasy. Do zaawansowanej klasy fortepianu. Czy to nie cudowne? Uśmiechała się, nie odpowiadając na jego pytanie. O nie, on nigdy nie będzie lekarzem ani prawnikiem, ani nawet bankierem, jak mówił Achilles. Jest urodzonym muzykiem, a tylko Bóg jeden wie, czy to dobrze czy źle... — Co ty o tym myślisz? — Myślę, że to cudowne i że dumna jestem z ciebie. Nagle dostała ataku kaszlu. Suchy, podobny do szlochu kaszel wykrzywił jej twarz bólem. Klaudiusz widział, jak drżą jej ramiona i jak na jej czole pojawiają się krople potu. — Ciociu, co ci się stało? Czy jesteś chora? Wreszcie złapała oddech i zmusiła się do uśmiechu. — Ależ nie, kochanie. To tylko drobne przeziębienie. Odkąd Klaudiusz uświadomił sobie, że jego ciotka jest chora, zachwiał mu się w posadach cały jego bez- *y świat, któremu tak ufał. Postanowił sobie jed- obaw ennie> Że nie zdradzi się przed nią ze swymi m. Ona nie może się dowiedzieć, że przeniknął TT1Cę Ze SWej strony Tavie usiłowała jak naj- przed nim swą chorobę. Ich miłość 31 zmieniła się w żałosną komedią wzajemnego oszukiwa nia się. Kiedy mu powiedziała, że lekarz orzekł, kót przejdzie udawał, że jej wie nia się. Kiedy mu powieu^iaia, przeziębienie wkrótce przejdzie, udawał, że jej VVłcu — Oczywiście — powiedział. — Zobaczysz, że szybk wrócisz do zdrowia. Z nastaniem lata jego słowa zdawały się sprawdzać Kaszel jakby ustępował, na policzkach pojawiły Sią cienie rumieńców. Przerwał lekcje i popołudniami chodził z nią na spacer. Siadali w parku i patrzyli na bawiące się dzieci. Czasami woleli spokój któregoś 2 pobliskich małych placyków z fontanną albo pomnikiem pośrodku. Czasami przyglądali się występom jakiegoś ulicznego śpiewaka, wytężającego swój głos dla kilku midinetek. Niekiedy był to akrobata w czerwonym trykocie i z olbrzymimi wąsami. Na urodziny Klaudiusza wybrali się do cyrku. Raz nawet pojechali konnym omnibusem do dziadka w Montrouge. Byli również u rodziców. Ale najbardziej lubili przebywać sami z sobą; wygrzewali się na słońcu obserwując nieustanne widowisko codziennego życia Paryża. Na początku października zaczęły się deszcze. Nie wychodzili z domu. Siedzieli przy kominku, przysłuchując się bębnieniu kropli deszczu o szyby. — Ale lato mieliśmy piękne — powiedział kiedyś. — Nigdy nie miałam piękniejszego — odpowie* działa Oktawia. Dokładnie w dwa miesiące po swych jedenastyc urodzinach, 22 października, Klaudiusz zdał egzami wstępny do Konserwatorium i został skierowany i elementarnej klasy solfeżu u pana Lavignaca oraz a zaawansowanej klasy fortepianu u pana Marmontela. Nowe miejsca, nowe przepisy, nowe twarze w dar się jak burza w jego spokojne dotąd i izolowane źyc W dni zajęć wychodził z domu wczesnym rankiem, ś1 kając pod pachą podręcznik solfeżu i zaciągając na o kaptur peleryny. Nie zwracał uwagi na strumienie szczu, gdy biegł przez ruchliwe ulice, a znalazłszy * 32 ycie na rue Bergere, ostatnie kilka kroków przebywał susami, byle tylko szybciej znaleźć się na szkol- nyw hierarchii Konserwatorium on i koledzy z jego kla-zaimowali najniższy szczebel. Nazywano ich pogardliwie maluchami lub smarkaczami. Nie przeszkadzało to Już po miesiącu opanowali szkolną gwarę i malowali starszych. Owo Konserwatorium, jeszcze przed kilkoma tygodniami wzbudzające nabożny lęk, teraz stało się „konserwą", dystyngowani profesorowie w żakietach i cylindrach przemienili się w zwyczajnych nrofów". „Zobacz! Idzie Durand, prof od harmonii. O la la! Mówią, że z niego prawdziwa canule... A to Victor Masse, prof od kompozycji... A ten to Cesar Franek, od organów..." Rozlegał się dzwonek. Łomocąc podkutymi butami, studenci wpadali do głównej bramy, pędzili po szerokich schodach, ginęli w korytarzach, by na koniec dopaść do swoich klas. W klasie solfeżu wciąż działo się coś zabawnego. Klaudiusz o wszystkim opowiadał ciotce. Zmuszał się jednak do pogodnej miny, wciąż bowiem trwał w napięciu, czekając na jej kolejny atak kaszlu. Znowu kaszlała, i to coraz więcej... Jej oczy znowu płonęły gorączką. I coraz trudniej było udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku i że przeziębienie wkrótce przejdzie. Pewnej grudniowej nocy usłyszała, że Klaudiusz płacze w swoim pokoju. ) ci jest, kochanie? — zapytała cicho, ustawiając lampę na nocnym stoliku. — Miałeś jakieś zmartwienie w szkole? Nie odpowiedział. Usiadła na skraju łóżka i patrzy- zerwa .Szlocha' chowając twarz w poduszkę. Nagle ię, rzucił się jej w ramiona i objął mocno za — Cioć , przecież ty jesteś chora! Bardzo chora! ym tkając się i z trudem dobierając słowa, opo- - Powieść o Debussym 33 wiedział, jak to przez cały czas udawał, że wierzy jej przeziębienie, ale od tamtego popołudnia w kuch I kiedy mówił jej o panu Marmontelu, wiedział jUz x pewno, że ona jest chora. — Nie chcę, żebyś umarła! — wyrwało mu się 2 j kiem rozpaczy. — Nie chcę... nie chcę... Nigdy, nawet w najwcześniejszym dzieciństwie, ^e płakał tak rozpaczliwie. Nagle załamała się cała jeg0 dyscyplina i odwaga. Czuł, że ból rozdziera mu serce Na nic już nie zważał i nie starał się nawet zetrzeć łez z policzków. Wyrwał się z jej objęć. — Nie pozwolę ci umrzeć. Razem będziemy walczyli! Będziemy tak bardzo walczyli, że z powrotem wyzdrowiejesz. Z dnia na dzień coraz bardziej wchodził w rolę głowy rodziny. Stał się pielęgniarką, podawał jej lekarstwa, zmuszał, by wcześnie chodziła spać, nawet nim on skończy lekcje. Zabronił jej przygotowywać śniadania, mówiąc, że nie będzie ich jadł. Zabrał jej budzik i sam wstawał o świcie. Przed pójściem do szkoły chodził po pieczywo, rozpalał pod kuchnią, przygotowywał kawę, palił w piecu w jadalni, aby mogła wejść do ciepłego już pokoju. Po powrocie ze szkoły podsycał ogień na kominku i okrywał ją szalem. Gdybyż tylko potrafił utrzymać ją przy życiu do lata. Wtedy przyjdzie im na ratunek ich przyjaciel, słońce, i kolory powrócą na jej policzki. Znowu będą siadywać na ławce i przyglądać się karuzelom i akrobatom. Odzyska i ły- Oktawia również walczyła. Powtarzała sobie, że młodość ma niespożyte zasoby żywotności, a ona przecij jest jeszcze młoda. Niekiedy pozwalała sobie na naiwne nadzieje, które podobne ptasim świergotom rado wały jej serce. Tak było przez trzy miesiące. A pote^ pewnego lutowego ranka zdała sobie sprawę, że to * nieć. Ani młodość, ani medycyna, ani troskliwa opie^ Klaudiusza nie mogą jej już nic pomóc. Powoli, 1 34 hronnie jak woda z rozbitego dzbana wyciekało nleU żvcie Każdy ruch powodował straszliwy wysi- Z iTlNTawet serce biło jakby wolniej, ostrzegając, że la- lli rhwila może stanąć na zawsze. Sparaliżowana stra- h m leżała w łóżku, od stóp do głów oblana zimnym tem Później strach ustąpił miejsca spokojowi. Ten spokój zachowała. W dwa dni potem Klaudiusz ODOwiadał przy kolacji jakąś zabawną historię z kla-cv solfeżu Uśmiechała się, zadawała pytania, rozmawiali z ożywieniem o szkole i o innych sprawach. Po kolacji usiadła przy kominku, a on przykrył jej nogi pledem. Potem zasiadł do odrabiania lekcji. Powoli toczyła wzrokiem po pokoju. Nic się tu nie zmieniło przez te wszystkie lata. Wisząca u sufitu lampa nadal rzucała na stół krąg żółtego światła. Zegar na kominku wciąż tykał niby dzielne małe serce i wszystko było tak samo jak owej nocy, kiedy Achilles przyszedł powiedzieć jej, że zostanie wypowiedziana wojna, i kiedy rankiem ją opuszczał. Nie umarła wtedy — nie umiera się z żalu — w każdym razie nie natychmiast. Był zresztą Klaudiusz domagający się opieki i miłości. Nie pozostawiał jej czasu na smutne myśli, na rozpamiętywanie i rozdrapywanie ran. Stopniowo czas leczył rany. Achilles stał się wspomnieniem. Znikł z jej życia, żywy czy umarły, ona zaś pogodziła się z jego zniknięciem i jeszcze bardziej pokochała Klaudiusza. Przekonała się, że jedna miłość może tak samo wypełnić serce po brzegi jak dwie miłości. -—Czas na syrop — powiedział, wstając z krzesła, już nalewał lekarstwo na łyżeczkę z powagą aptekarza realizującego receptę. ~- doktor powiedział, że co dwie godziny. >słusznie otworzyła usta i przełknęła lekarstwo. A teraz musisz godzinkę pospać, nięła oczy, udając, że śpi. Przez chwilę przypa-! Jej uważnie, po czym znów zabrał się do 35 Klaudiusz, kochany... Nie wiedział ze -bitwa Jest przegrana Nie dowie się. Dopiero jutro, kiedy przyi. dS po niego pod Konserwatorium jego ojciec. P0C2ąt. kowo zamiirzała mu powiedzieć o wszystkim wytłu. marzyć dlaczego wyjeżdża. Ale sprawiłoby mu o tylko tól Tńic by nie dało. No, bo jak wytłumaczyć d2iec. ku że Są wyjeżdża, by umrzeć? Wystarczy, gdy sie do. WiUnióS"cStrznad książki i spojrzał na nią. Z oCwiS"-Uśmiechnęła się z zamkniętym oczami — Widzisz przecież. Hn, z nie znającą wątpliwości wiarą dziecka, uwarzył i powrócił do swoich lekcji. Księga pierwsza MIŁOŚĆ PRZYCHODZI ZBYT WCZEŚNIE Rozdział 1 Nazajutrz po południu ojciec Klaudiusza czekał pr2e{ Konserwatorium. Kiedy szli w kierunku rue Clapeyron oznajmił chłopcu, że ciotka musiała wyjechać, po czy niezwłocznie zmienił temat. — Słuchaj, stary, musimy trzymać sztamę — powiedział. — Nie każdego jedenastolatka biorą do Konserwatorium, co to, to nie, kolego. Pianistów jest na pączki, ale cudowne dziecko to cymes — przejechał palcami po wąsach. — Postaraj się tylko na koniec roku o pierwszą nagrodę, a wszystko będzie w porządku. Czeka cię harówka, to jasne, ale jak się przyłożysz, dasi sobie radę. Co dzień, jak tylko wrócę z biura, będę ś pomagałł. I tak się to zaczęło. Gamy, tryle, arpeggia. Godzina po godzinie. Ojciec stał obok fortepianu z zegarkied w ręce. „Dobrze. A teraz trochę szybciej." Czasami b| wał zadowolony, wtedy w jego oczach pojawiał s błysk nadziei. „Najpierw dajemy koncert w Paryż| Potem Londyn. Ci bogaci milordowie zapłacą każ pieniądze, byleby móc posłuchać gry cudownego dzi< ka. Potem Wiedeń..." Wyczytał gdzieś o koncertach M zarta na dworze wiedeńskim. „A potem Rosja. Tam prawdziwe pieniądze." Przymykał oczy i w wyobrai 1 Po latach chronicznego obijania się, Manuel znalazł wre"" swoje miejsce na świecie: został garcon de bureau, a więc < w rodzaju stróża, gońca, recepcjonisty, kancelisty i człowie wszystkiego — w Compagnie de Fives-Lille. Na tym stanom przetrwał 33 lata, tj. do 1906. 38 • ż oklaski, widział kwiaty rzucane na estradę futrze i cylindrze, podpisującego kontrakty 1 SSami zgarniającego banknoty. L Slrótce iednak zauważył, że Klaudiusz zamiast co-ipoiei gra coraz gorzej. „Co się stało? Nie możesz lZ' szybciej?" I Klaudiusz znowu zabierał się do gam Aromatycznych, małymi rączkami przebiegając klawia-re aż czuł że serce bije mu gwałtownie, a bolące palce potykają się na klawiszach. Nie zdobył pierwszej nagrody. Życie w domu stało s1p piekłem, „Mozartowski sen" jątrzył umysł ojca przeobrażał go w nieczułego brutala. Teraz pilnował syna z zegarkiem w jednej ręce i linijką w drugiej. Wizja umykających mu sprzed nosa banknotów przyprawiała go o wściekłość. „Szybciej, nom de Dieu, szybciej!" Linijka spadała na palce jak rozpalone żelazo. Chwilami były tylko łzy i ból. I gniew, bezsilny gniew dziecka przeradzający się w nienawiść, gniew powstrzymujący łzy i zdławią jacy szloch. Trwało to jeszcze dwa lata. Nie pomogła linijka, kuksańce i niedziele spędzone przy fortepianie. Monsieur Marmontel z ciężkim sercem obserwował, jak jego najlepszy uczeń zamienia się w otępiałego, sennego mło-zieńca, zasypiającego podczas lekcji i coraz gorzej grającego na fortepianie. Magiczne palce, które tak troskliwie kształciła Madame Maute, zostały zniszczone. Je-snastoletni geniusz, w czternastym roku życia nie mógł być nawet pochwalnego dyplomu. Wreszcie Manuel Uebussy zrozumiał, że poniósł klęskę. ciebie nigdy nic nie będzie — powiedział pe- razu do Klaudiusza. — Będziesz mógł mówić Csciu, jeśli dostaniesz pracę grajka w kafejce. iCn+ągU jedneL° roku> gdy ojciec przestał się już f °WaĆ Klaudiusz zdobył drugą nagrodę w ^ nie b^ł ^ cudownym dziec- zastraszonym, milkliwym podrostkiem, 39 szukającym samotności. W domu czuł się obco; chany i nie kochający nikogo. W szkole stał się zdyscyplinowany, często spóźniał się i zbierał pały ładowywał trochę swe nieprzystosowanie w bunt Nieszczęśliwy i zahukany chłopiec, mścił się na harrn nii i kontrapunkcie. Usłyszawszy, że należy unik! akordów z kwintami równoległymi, naumyślnie star-się jak najwięcej takich akordów wpakować do swy, wypracowań domowych. Nie spodziewając się od ] kogo serdeczności, stronił od swoich kolegów szkol nych i od życzliwych mu nauczycieli. Jak zbity pies nie ufał już ani przyjacielowi, ani wrogowi. Tak mijały lata. Ukończył siedemnasty rok życia. Cudem zdawał egzaminy, unikając wydalenia ze szkołj Czasami zdobywał się na wyczyny muzyczne, któr* wprawiały nauczycieli w zdumienie, po czym znóv wracał do złośliwego nieróbstwa. Poza szkołą był skryty i ponury. Rodzice, których zawiódł, nie stając się „cudownym dzieckiem", żądali, by zasilał budżet rodziny. Matka powtarzała mu, że chło* piec w jego wieku powinien uczyć się zawodu i co sobota przynosić pieniądze do domu. Jeśli chce, możs dalej zajmować się muzyką, ale musi płacić za utrzyj manie. Próbował więc zarabiać, dając lekcje gry w fortepianie dzieciom z sąsiedztwa. Kiedy nie miał 2 jęć w szkole, chodził od domu do domu, wspinał \ po cuchnących klatkach schodowych, takich samych j u niego, dzwonił do drzwi i z bijącym sercem czeM aż mu otworzą; Potem z kapeluszem w ręce pośpiesz! recytował wyuczone na pamięć zdanie: „Przeprasz panią. Czy pani dziecko chciałoby się uczyć gry fortepianie". Zazwyczaj zatrzaskiwano mu drzwi p nosem. Wchodził na następne piętro, znów naciskał zik dzwonka i wszystko zaczynało się od początku i ówdzie wpuszczano go do środka. Umawiano się c lekcji. Zdobył w ten sposób kilku uczniów po P°*.l* ka za godzinę. Jeśli uczeń miał fortepian w domu, & 40 u Arii do niego. Ci, którzy fortepianu nie mieli, diusz c\ )^.1do Kiaudiusza. Przydzielono mu osobny tł ii bd pokÓJ n końcu korytarza. Tam stało pianino, bardzo kÓJ n blondel, tam też sypiał i dawał lekcje, niedziele. Wlokły się bez końca. Wy- u iił 7 domu wcześnie, kręcił się po mieście, oglądał wv Potem wędrował nad Sekwanę, gdzie szperał wózkach bukinistów, za jednego lub dwa sou kupował zabrudzone książki, które czytał na ławce w par-o — gdy padał deszcz — w poczekalni kolejowej, zaduszając głód grubą pajdą chleba i tabliczką czekolady. Do domu starał się wracać jak najpóźniej, gdy wszyscy już spali. W Konserwatorium zbliżała się decydująca chwila. Kończył klasy przygotowawcze harmonii, kontrapunktu i czytania a vista. Jeśli nie zostanie przyjęty do jednej z trzech klas kompozycji, w których studenci przygotowywali się do słynnych dorocznych konkursów o Prix de Rome, będzie musiał po zakończeniu roku opuścić szkołę. Warunkiem przyjęcia do klasy kompozycji było zdobycie przynajmniej jednej pierwszej nagrody w klasach przygotowawczych. Niestety, nie miał najmniejszej szansy na jakąkolwiek nagrodę, nie mówiąc już o pierwszej. J tym roku szkolnym jego stopnie były jeszcze gorsze iż poprzednio. W gabinecie cenzora spoczywała teczka, której roiło się od nagan. Kiedy ostatnio Klaudiusz stał do niego wezwany, usłyszał, że grozi mu wyrzucenie. 10, co mnie naprawdę cieszy — oświadczył mu będzie ~~ ^ "^ ** W przyszłym roku Już cie- tu nie jednak z jakimś tc-Pym fatalizmem cią- .P° miesia-cu> choć bez widocznej poprawy. «S najgorszego i wszystko wskazywało na Pewn a mneg° "^ niG Stanie' 'gO czerwcowego ranka, zaledwie na dwa tygo- 41 dnie przed zakończeniem roku szkolnego, gdy Zad nił dzwonek, Klaudiusz wybiegł jak zwykle z klasy ] monii. Był już w połowie korytarza, kiedy usłyszy ktoś za nim biegnie i woła go. — Profesor Marmontel chce cię widzieć — zadyszany pedel. — Mnie? Po co? — A skąd ja mam to wiedzieć? Powiedział, że do niego przyjść. — Teraz? — Tak, teraz, Presto, allegro, allegrissimo. W ciągu trzydziestu lat służby na stanowisku głównego pedla Lescot poznał nie tylko terminologię mu% zyczną, ale też wiedział o wszystkim, co się dzieje w Konserwatorium. Znał wszelkie tajemnice szkoły, ojj małżeńskich kłopotów profesorów począwszy, na dyscy. plinie studentów kończąc. Dostrzegł wahanie na twarzy Klaudiusza, dodał więc tonem pogróżki: — Na twcim miejscu nie próbowałbym się wykręcać. I tak masz już dość nagan. Klaudiusz zawrócił niechętnie i powlókł się do klasy fortepianu. — Pan mnie wzywał, maestro? Stary nauczyciel skinął głową, nie przerywając porządkowania papierów na biurku. Wreszcie zamkn| szufladę, włożył klucz do kieszonki kamizelki i zam] ślony, bez słowa przyglądał się Klaudiuszowi. Powol wodził oczami po przystojnej, niespokojnej twarzy, P niezwykłych, czarnych jak węgiel bystrych oczach, j bujnej czuprynie, wytartym ubraniu i rękach wyżyw jąco trzymanych w kieszeniach spodni. — Ile masz lat, mój chłopcze? maestro. — Siedemnaście i pół — Zdałeś już wszystkie egzaminy? — Prawie Zostało mi tylko czytanie a vista w rek; — Jak ci poszły 42 I nie będziesz dopuszczony do klasy kom-' nie zdobędziesz pierwszej nagrody? Co pozycji, je nie zostaniesz w szkole? ^fS. Chyba dalej będę dawał lekcje. Jortepianu wolnych chwilach daję lekcje gry na fortepianie. Nie lubię tego, ale muszę pomagać w d°Pod życzliwym spojrzeniem starego nauczyciela topniał w nim bunt. Na wargach pojawił się nieśmiały chłopięcy uśmiech. / — Największy kłopot z tym, ze jestem tak młody. Opowiadam więc, że zdobyłem pierwszą nagrodę w klasie fortepianu w Konserwatorium. Ludzie nie bardzo wiedzą, co to znaczy, ale to im imponuje. Mam nadzieję, że maestro się nie gniewa. __Ależ nie, mój chłopcze. Nic mnie to nie obchodzi. Możesz im mówić, co chcesz. Przerwał i ze smutkiem spojrzał na Klaudiusza. Oto stał przed nim najzdolniejszy, najbardziej obiecujący uczeń, jakiego kiedykolwiek dotąd miał, zrujnowany przez głupich, chciwych rodziców, który chodził teraz od domu do domu jak domokrążca... - Masz jakieś plany na lato? — zapytał, otrząsnąwszy się z zamyślenia. — Nie, maestro. Marmontel wziął ze stołu jakiś list. -- Dostałem przed chwilą list od pani von Meck. Jest xo bardzo bogata i trochę ekscentryczna rosyjska dama poarozująca po całej Europie ze swą rodziną, domow- ^mi ! trzema muzykami, którzy codziennie po po- mierz Jra31 ** mej' Potrzebuje na lato pianisty. Za-™ierzam polecić ciebie. - dziękuję, maestro. i od °rZ^i Cl ^° podróżować, a także trochę oderwać L*y. Poza tym ona bardzo dobrze płaci. 43 W następnym tygodniu Klaudiusz zdobył nagrodę za] czytanie a vista, i w ten sposób mógł się starać w październiku o dopuszczenie go do klasy kompozycji. Otrzymał także list od sekretarza Madame von Meck z poleceniem stawienia się w Grand Hotelu w Inter-laken w Szwajcarii, gdzie Madame chwilowo rezydowała. Do listu dołączona była miesięczna gaża i pieniądze na bilet kolejowy pierwszej klasy. Pieniądze oddał matce, wyrobił sobie paszport i pojechał do Interlaken. Na miejsce przybył późnym po-i południem. W małym szwajcarskim miasteczku letni sezon byłi w pełni. Na tarasach gospod rozrzuconych nad Jezio-I rem uwijały się kelnerki z jasnymi warkoczami, dźwigając wielkie kufle z piwem. Wokół stołów zbitych m grubych, sosnowych desek siedzieli alpiniści i omawiaj li plany jutrzejszych wspinaczek. Obok nich leżały pleB caki. W sklepach z upominkami turyści kupowali zeJ gary z kukułką i ręcznie malowane, drewniane kałam marze. Ta plebejska wesołość nie docierała do wyniosłegcl i majestatycznego Grand Hotelu stojącego w staranniB pielęgnowanym, melancholijnym ogrodzie. Tu, na tał rasie swego apartamentu siedziała w plecionym, trze™ nowym fotelu szczupła, siwa starsza dama w czarnej jedwabnej sukni, na którą narzucony był biały kaszmB rowy szal. Na kolanach miała otwartą książkę, u jeB stóp leżał dog, za jej plecami stał wysoki Kozak zarcB śnięty po oczy, w karakułowej czapce na ogolonej głcB wie, ze srebrnym sztyletem zatkniętym za pas. NadieżdB Filaretowna von Meck rozkoszowała się wspaniałyrB widokiem alpejskiego zachodu słońca w samotności, ktćB ra jest przywilejem ludzi bardzo bogatych. Powoli, jakby z żalem, oderwała oczy od szczytll Jungfrau, wystrzelającego po drugiej stronie Jeziora jał splamiona krwią strzała, i skierowała na Klaudiusz^ 44 ojrzenie uważne, a przy tym tak pozbawione wszelkiego wyrazu, jakby patrzyła na nowego lokaja. _— A więc to pan jest tym młodym człowiekiem, którego polecił Monsieur Marmontel. — Mówiła znakomicie po francusku. — Ile pan ma lat? __ Dwadzieścia, Madame. — Marmontel twierdzi, że pan świetnie gra na fortepianie. Mam nadzieję, że nie tak jak ci akrobaci klawiatury, których co roku wypuszcza Konserwatorium. — Zaciągnęła się papierosem tkwiącym w cygarniczce. — Czy pan dobrze czyta nuty? __ Ależ oczywiście, Madame. Właśnie zdobyłem nagrodę za czytanie a vista. Jeśli pani sobie życzy, mogę pokazać dyplom; mam go w walizce. Ta skwapliwość wywołała delikatny uśmiech na jej cienkich wargach. — Wkrótce sama się przekonam, czy jest pan tak biegły, jak pan to sobie wyobraża. A propos, czy zna pan kompozycje Piotra Iljicza Czajkowskiego? Po jego zaskoczeniu zorientowała się, że nie zna. Jej oczy zwęziły się od gniewu. — Największy muzyk, jakiego kiedykolwiek znał świat, a pan o nim nie słyszał! Właściwie czego oni was uczą w tym głupim Konserwatorium? — Przykro mi, Madame — rzekł w chwili nagłego natchnienia — ale jeszcze nie zaczęliśmy studiować kompozytorów rosyjskich. Złagodniała nieco. Przez chwilę przyglądała mu się jeszcze poprzez obłok papierosowego dymu. — Przed południem będzie pan dawał lekcje fortepianu mojej córce Soni. Ostrzegam pana, że chociaż nie ma jeszcze czternastu lat, jest sprytna i niezwykle pomysłowa, kiedy chce się wykręcić od zajęć. Musi pan być stanowczy. Co tydzień proszę mi meldować, jak ona S1ę zachowuje i jakie robi postępy. A~~ P° południu — ciągnęła — pan i jego dwaj ko-d będziecie grać dla mnie rozmaite utwory, które 45 sama wybiorę. Koncerty odbywać się będą w saloni( ale nie w mojej obecności. Nie lubię przyglądać grającym. Przeszkadza mi to w rozkoszowaniu się mi zyką. Będę obok, w moim buduarze. Prawie niedostrzegalnym skinieniem dłoni, jakby prawiała służącego, dała znać, że rozmowa skończonj Nie czekając, aż Klaudiusz wyjdzie, powróciła do kontemplowania Jungfrau, teraz już fioletowej na ciemniejącym niebie. Przybycie Klaudiusza nie wywołało większego zamieszania. Jeszcze jeden człowiek do pobierania wypłat w tłumie sekretarzy, lokajów i pokojówek kręcących si< wokół pani von Meck. Zaprzyjaźnił się ze swymi kol( gami muzykami. Skrzypek Władysław Pachulski był P lakiem o czuprynie jasnej jak konopie. Kiedyś studiów u Czajkowskiego w Konserwatorium Moskiewskim. Wi< lonczelista Piotr Danilczenko miał krótką bródkę i n< sił wzorzyste kamizelki w kwiaty. Po koncertach scl dzili razem we trójkę do wioski i pili piwo w makr czych gospodach. Od przyjaciół dowiedział się, że Madame von Me< to prawdopodobnie najbogatsza kobieta w Rosji. — Jest właścicielką dwóch linii kolejowych — 01 wiadał Pachulski, który był u niej najdłużej. — niej sama prowadziła swoje interesy, ale teraz zajmi je się nimi jej syn Włodzimierz, chociaż ona nadal szcze wszystko kontroluje. Od czasu do czasu wpada biura w Moskwie, a wtedy na wszystkich portki trzęsą. Niespodziewanie pewnego ranka przyszedł rozkaz, się pakować. Z szybkością i wprawą nabytą w trak( długiej podróży, pozdejmowano ikony ze ścian, a stołów znikły samowary. Obrazy, fotografie, brązo"* statuetki, a także owe niezliczone drobiazgi, które damę woziła wszędzie z sobą, zostały ostrożnie zapal wane do skrzyń. Karawana pani von Meck znowu gotowa do drogi. 46 pierwszym postojem okazało się Arcachon, letni kurt w południowo-wschodniej Francji, gdzie Madame miała dwie wille. Okazały się jednak nie dość wygodne, obec czego wkrótce ruszono dalej. Tym razem do Rzymu W upalne sierpniowe popołudnie specjalny pociąg pani von Meck zajechał do Wiecznego Miasta. Klaudiusz z miejsca pokochał marmurowe fontanny, palazzi o murach koloru ochry i czarnookie, powoli poruszające się kobiety. Wraz ze swymi kolegami muzykami wędrował po wąskich, ciemnych uliczkach obwieszonych suszącą się na sznurach bielizną i jadł spaghetti w chłodnych trattoriach, w których pachniało winem, cebulą i oliwą. Wieczorami przesiadywali w kawiarniach, pośród rzymian wachlujących się kapeluszami i zajadających różowe lody. Potem był Neapol z Zatoką, dymiącym Wezuwiuszem, mandolinami i żebrzącymi urwisami o śmiejących się oczach. I z powrotem do Rzymu, na jeszcze jeden tydzień w Hotel de Russie. Pośpieszne i nieustanne zmiany miejsca postoju nie naruszały surowego rozkładu zajęć podróżującego domostwa pani von Meck. Zawsze musiał być fortepian, a popołudniowe koncerty w pustym salonie zaczynały się punktualnie jak w zegarku. Klaudiusz wkrótce zorientował się, że jego pracodawczyni pasjonuje się muzyką Czajkowskiego. Grał więc muzykę tego kompozytora z romantycznym zapałem, a wchodząc po koncercie do jej salonu po polecenia, z przyjemnością zauważał panią von Meck we łzach, ściskającą w ręce mokrą chusteczkę. — Grał pan dziś bardzo dobrze — mówiła. Wyczuwał, że jest mu coraz bardziej życzliwa. ^ Tylko z Sonią miał kłopoty. Zapowiedziano mu, że jest sprytna i leniwa. Lecz na to, że Sonia była geniu-^em> gdy szło o wykręty, nie był jednak przygotowany. Nie spodziewał się również owych bladozłotych wło-iow' d*ugich rzęs, niepokojąco żywych brązowych oczu 47 będących w jednej chwili zwierciadłem niewinności, głębokimi lagunami przewrotności w drugiej. Już po pierwszej lekcji zorientował Się, że postani wiła doprowadzić go do szału. Ach, odnosiła się c niego z całym należnym szacunkiem... tytułowała „panem profesorem", a za każdym razem, gdy uder; ła w niewłaściwy klawisz, słuchała cierpliwie jego wy. rzutów z miną świętej znoszącej straszliwe tortury. — Monsieur le Professeur, proszę o mnie źle nie my. śleć — wypowiadała te słowa półgłosem, w swej pieszczotliwej, nieco z cudzoziemska brzmiącej francu-szczyźnie. — Wiem, że Maman mówiła panu o mnie okropne rzeczy: powtarza je stale wszystkim moim nauczycielom. Ale ja naprawdę nie jestem taka zła, jak ona to przedstawia. Przysięgam panu na Matkę Boską] Kazańską, że staram się, jak mogę. Ale nie starała się, nawet nie próbowała. —• Panno Soniu — powiedział surowo któregoś przedpol łudnia — jeśli pani nie weźmie się do pracy, zmuszał ny będę poskarżyć się na panią. — Zabiję się, jeśli pan to zrobi — rzuciła mu udręczo-J ne spojrzenie. To było nie do zniesienia. Gdy grali na cztery ręcei ich palce dziwnym trafem stale się spotykały. Jej sto-j pa na pedale mimo woli dotykała jego stopy. Potrącała.j go biodrem i natychmiast przepraszała, że jest taka nie-j zgrabna. Przysięgała na Matkę Boską Kazańską, że tcJ było przypadkiem, niechcący — a po pięciu minutach; wszystko zaczynało się od początku. W sierpniu menage pani von Meck wylądował w Wenecji. Madame zajęła królewski apartament w hotelu! „Daniele", świta zaś resztę hotelu, przekształcając go^ w bastion rosyjskiego imperium. Kucharz Bazyli dokj nał inwazji na kuchnię, obrzucił włoskiego „szefa" jm kimiś straszliwymi rosyjskimi przekleństwami, wytłukl stos naczyń, aż wreszcie wypędził nieszczęśliwca, wj grażając mu ostrym nożem. Wtedy spokojnie zawieś 48 •kone nad kuchnią i wyśpiewując na cały głos, przy-t pił do skomplikowanej procedury przygotowywania $biadu dla Madame. Na górze, na dwóch najwyższych °* trach bulgotały samowary. Po korytarzach roznosił s^e aromat rosyjskiej herbaty. Kozak Ostap wyjął z pudła bałałajkę i popijając wódkę, zaczął zawodzić tęskną pieśń miłosną. Stosunki Klaudiusza z panią von Meck stawały się coraz lepsze. Madame chwaliła jego umiejętność czytania nut oraz interpretację muzyki Czajkowskiego. Niekiedy zgadzała się nawet na to, by sam układał program koncertu. Czasami prosiła, by grał dla niej wieczorem. W takich właśnie godzinach owa władcza dama stawała się łagodną, niemal sentymentalną kobietą. — Mój mały Bussiczku — mawiała — pan gra naprawdę dobrze. Wiedząc, że sprawi jej tym przyjemność, zrobił transkrypcję fortepianową na cztery ręce tańców z Jeziora Łabędziego i nawet zaczął pisać trio *. Pewnego popołudnia, zastał ją wyraźnie zirytowaną. Trzymała jakąś kartę wizytową i uderzała nią o rękę. — Gdybym wiedziała, że Wagnerowie są w Wenecji, nigdy bym tu nie przyjeżdżała. Chodziło o Ryszarda Wagnera i jego żonę Cosimę. Przed południem pani Wagnerowa pozostawiła w hotelu kartę wizytową, etykieta zaś wymagała, by ich rewizytować. Myśl o tym do tego stopnia wzburzyła Madame, że straciła swe zwykłe opanowanie. — Nie lubię ani jej, ani jego — oświadczyła z rozdrażnieniem. 1 W Uście do Piotra Czajkowskiego pisała: „Mój mały Francu-k napisał bardzo ładne trio... Cudownie czyta nuty... Ma naturę frywolną, bardzo francuską, ale serce poczciwe... Poza nic go nie interesuje. Posyłam Panu jego przeróbkę Pań- tańców z Jeziora Łabędziego, żeby Jurgenson wydrukował, roszę nie dawać nazwiska p. Debussy'ego, bo może mieć przykrości w szkole". 49 Musiała z kimś porozmawiać, tym razem więc j odprawiła go jak zwykle po kilku suchych zdaniach dotyczących następnego koncertu. Klaudiusz ze zd\J mieniem stwierdził, że ta samotnica, unikająca wszeU kich spotkań z ludźmi, wiedziała bardzo dużo o słyj nej parze. NieGhęć do Cosimy miarkowana była tylko wstrzemięźliwie wyrażanym podziwem dla odwagi, z jal ką lekceważyła ona wszelkie konwenanse. Młodsza ^ dwadzieścia pięć lat od Wagnera Cosima von Bulcy rzuciła męża i dzieci dla kompozytora. Żyła z nim sze< lat i urodziła mu troje dzieci, zanim obojgu przyszło do głowy, że należałoby uregulować ten stosunek. Pani von Meck uważała, że dowodzi to wielkiej pewności siebie i siły charakteru Cosimy. ] — Oczywiście — dodała lekko marszcząc nos — jej matka tak samo postąpiła z Lisztem. To wyjaśnia wszystko. Jednakże dla Ryszarda Wagnera pani von Meck ży-J wiła jedynie pogardę. — Oszust, hipokryta, tchórz, kłamca i zwyczajny ło4 buz. Przez całe życie deklamował wzniosłe frazesy, wy-? łudzając pieniądze na prawo i lewo, oszukując wszystkich i zdradzając swych przyjaciół. Nie potrafiła znaleźć dlań ani jednego dobrego słowi Uwodził żony przyjaciół, którym wszystko zawdzięcza Był tak monumentalnie próżny, że nauczył swą papugi zdania: „Ryszard Wagner jest wielkim człowiekiem" Był brzydki, mały, prawie karzełek. Miał obrzydliwi egzemę i stale się drapał. Ubierał się ekscentrycznie a wnętrza swych mieszkań urządzał groteskowo. — Przyjął mnie pewnego razu w Monachium w swyi domu na Briennenstrasse wśród oparów tabaki i pertui ubrany w czerwone aksamitne spodnie i żółty jedwabn haftowany perłami szlafrok z gronostajowym kołnl rzem, tłumacząc się, że jego delikatna skóra nie znł zetknięcia z bardziej pospolitymi materiałami. Zap wadził mnie do swego „Pokoju Graala" — koszmar 50 li o ścianach obitych czerwonym i żółtym jedwabiem 1 sztucznymi różami na suficie. Według mnie to wa-1.Z^ aie piotr Iljicz, najcudowniejszy i najszlachetniejszy powiek, jakiego znam, utrzymuje, że Wagner mógłby bvć dobrym symfonikiem, gdyby nie zmarnował życia na te swoje bzdurne opery. — Zna pan te opery? __ Nie> Madame. Są zakazane w szkole. Pewien student został wydalony za to, że przyniósł do szkoły partyturę Lohengrina. Wznowiła tyradę, na koniec zaś, gdy już nie można było mieć żadnej wątpliwości co do tego, iż żywi do Wagnerów serdeczną antypatię, oznajmiła, że będzie ich rewizytować. __ Chcę, aby pan mi towarzyszył — oświadczyła, powracając do swych władczych manier. — Proszę być gotowy jutro o trzeciej! — po czym znanym mu już skinieniem ręki odprawiła go. Następnego popołudnia, gdy wsiadali do gondoli, powiedziała: — To wizyta wyłącznie kurtuazyjna. Zabawimy tylko kilka minut. Otworzyła czarny parasol i przez całą drogę nie odezwała się już ani słowem. Wizyta była oczywiście przygotowana przez sekretarzy obu stron. Drzwi Palazzo Ven-dramin otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko gondola zatrzymała się przy przystani pałacu. Lokaj w liberii skłonił się nisko i wprowadził gości do marmurowej sieni. Wziął od Klaudiusza kapelusz i otworzył drzwi do gabinetu Mistrza. Raz jeszcze skłonił się głęboko, po czym zostawił ich w olbrzymim, mrocznym koju o wąskich oknach z witrażami, zagraconym seudogotyckimi meblami i mnóstwem najprzeróżniejszych bibelotów. Klaudiusz zauważył olbrzymie rzeź-oione biurko i rzeźbiony fortepian koncertowy, pełną roję wraz z szyszakiem przybranym pióropuszem oraz 51 tarczą z herbem; wysokie kościelne świece w złocony ej lichtarzach, złote ornaty w szklanej gablocie, cynowi kufle, kryty brokatem fotel biskupi, marmurowe popieJ sie Beethovena i — nieoczekiwanie — kolekcję motyl na ścianie. Całość robiła wrażenie wystudiowanego tJ atralnego chaosu i zdradzała niepewność smaku. — Absolutnie okropne! — syknęła Madame. ¦ Drzwi otwarły się. W aromatycznym obłoku taba i wody różanej wbiegł truchtem Ryszard Wagner wyciągniętmi rękami. Za nim szedł duży pies. — Chere Madame — zawołał, całując końce palcó pani von Meck — ąuelle delicieuse surprise! Klaudiusz, chociaż uprzedzony, zdumiał się, zobacz wszy, jak niskiego wzrostu był Wagner; podkreślała 1 jeszcze duża, przystojna głowa. Tym razem kompozytor nie miał na sobie czerwonych spodni i żółtego szlafroka, ale spokojną brązową kurtkę, a na głowie czarny aksamitny beret. — Cosima tak się ucieszy! — witał wylewnie swegt gościa. — Widujemy bardzo niewielu ludzi. Madame wydusiła z siebie kilka słów, po czym przedstawiła Klaudiusza. Wagner łaskawie raczył mu podać rękę i natychmiast zaczął wspominać: — Ach, Paryż! Mieszkałem przy rue du Pont-Neuf pod numerem 31, w tym samym domu, w którym urodził się wasz wielki dramaturg Molier. Teraz ten dom jest podwójnie słynny. Chichocząc z własnego żartu, rozsiadł się w przypo* minającym tron fotelu, w którym skrył się niemal całkowicie. Psu kazał położyć się u swych stóp i powrócił do wspomnień. — Tak, tak, Paryż to piękne miasto, ale okrutne biednych artystów. Nigdzie na świecie wierzyciele 1 są tak bezlitośni. Próbowałem nawet zapuścić brodę, P uciec przed nimi... Na próżno. A chciałbym też dotl że to wasze więzienie dla clłużników jest strasznie ' nure i wilgotne. 52 Znów zachichotał radośnie, jak stary kapitan wspomi-iacy dawne sztormy. Chwilę patrzył przed siebie rozjarzonym wzrokiem, drapiąc wierzch dłoni. __ przykro mi, że Francuzi nie doceniają mojej mu-ki Są bardzo prowincjonalni i nie cierpią cudzoziem-5w Ale zobaczy pan, za kilka lat dojrzeją. Już dziś mam wielu wielbicieli w pańskim kraju. Pies warknął; Wagner pochylił się i pogłaskał go z czułością. — Leżeć, Pheps! Pheps uspokoił się, a maestro wznowił swój monolog. __ Czy pani kocha psy? Ja je ubóstwiam. Miałem w swoim czasie psa, który wył, kiedy grałem „Chór Pielgrzymów" z Tannhdusera. Raz jeszcze zachichotał i zażył tabaki. I mówił dalej, mówił bez przerwy o tym, jak to kocha zwierzęta i jakie zwierzęta występują w jego operach. Oczywiście, konie. Dziesiątki koni. Psy również. W Lohengrinie łabędź, niedźwiedź w Zygfrydzie. I mnóstwo gołębi. A nawet jeden baran i jeden wąż. I nawet ropucha! Prawdopodobnie nigdy nie przestałby mówić, gdyby nie wejście Cosimy. Była wysoka, w sukni z czarnego jedwabiu. Z chwilą pojawienia się jej w pokoju, Wagner jakby się skurczył. Opuściła go jowialna gadatliwość. Siedział teraz w fotelu jak nieśmiałe dziecko, uśmiechając się i nie wypowiadając ani słowa. Cosima nalewała herbatę do filiżanek i skarżyła się na liczne obowiązki, jakie wciąż spadają na jej barki. Tyle listów. Trzeba odpowiadać tysiącom ludzi z całego świata, którzy nieustannie piszą do Mistrza. — Prawda, Ryszardzie? Posłusznie skinął głową. Tak, ciężki jest los żony geniusza. Musi zajmować się 5zystkimi uciążliwymi drobiazgami po to, aby on Llał czas na wzniosłe myśli. Tylu ludzi chciałoby mu razić swój podziw, tylu błaga o dopuszczenie ich do 53 Mistrza, tylu marzy, aby z nim porozmawiać, czy choćbj zobaczyć go, rzucić nań okiem. Gdybym go nie pilnowała, nie miałby ani jednej nuty dla siebie. Prawda, Ryszardzie? Przed zakończeniem wizyty goście zostali uraczeni i dokiem sypialni Mistrza, która zgodnie z jego zaleci niami miała ściany obite niebieskim jedwabiem, aby przypominała mu Błękitną Grotę. Następnie obejrzeli mały ogródek, marmurową ławę i bardzo stare cisy. Tu podobno Mistrz spędzał w samotności długie godziny, z dala od hałaśliwego tłumu wielbicieli, w cichej komunii z Muzami. — To jego ulubione miejsce — oznajmiła Cosimaj a rzuciwszy Wagnerowi władcze spojrzenie, szybko dcl dała: — Prawda, Ryszardzie? J Mistrz skinął głową. Na przystani nastąpiły pożegnania. Padały te sam< słowa, co zwykle. Obie strony — równie nieszczerze I wyrażały nadzieję, że wkrótce znowu się zobaczą. Po chwili gondola płynęła już z powrotem do hotelu] Stojący na przystani Cosima i jej mąż z każdym ude<* rżeniem wiosła oddalali się coraz bardziej — ona wysoka i wyprostowana; on zgarbiony i bardzo drobny u jej boku. Jeszcze przez chwilę kiwali rękami, * czym weszli do pałacu. Madame była zmęczona wizytą. Nie słuchała łagodn( go plusku fal uderzających o wysmukłą łódź i nie zwracała uwagi na wspaniały widok Wenecji jarzącej się w promieniach zachodzącego słońca. — Cała ta gadanina o chronieniu go przed wielbi cielami! — wybuchła z irytacją. — A prawda jest tał że on jest niepoprawnym starym rozpustnikiem, ol zaś boi się, że mu się jakaś dziewka spodoba. Nie uwi rzy pan, ale ten karzeł złamał serce już niejednej 1 biecie. Teraz za to ma taką żonę, na jaką sobie zas« żył, i najmniejszej okazji, aby coś zbroić. Ci libert^ zawsze kończą tym, że żenią się z kobietami, które k' 54 płacić za wszelkie krzywdy wyrządzone innym ko- Tak bardzo obawiała się ponownej wizyty Wagnerów, natychmiast po powrocie do hotelu zarządziła wy-Z' zd z Wenecji. W dwa dni później stanęli w Villa nppenheim, olbrzymiej rezydencji na Via dei Colli w Fiesole niedaleko Florencji. Przez cały tydzień dom nie zaznał chwili spokoju. Rozkładano dywany, wieszano obrazy, strojono fortepiany, w ogrodzie strzyżono żywopłoty i ustawiano białe meble. A z daleka od domu, w najbardziej niedostępnej części ogrodu Sonia ustawiała bramki do krokieta. __Panie profesorze, bardzo proszę zagrać dziś ze mną po południu — szepnęła, gdy grali sonatinę Mozarta. — Mademoiselle, proszę się skupić i patrzeć w nuty, bo będę musiał się na panią poskarżyć. Spodziewał się wystraszonego spojrzenia, ale zamiast tego usłyszał: — Jeśli pan poskarży się na mnie, to ja poskarżę na pana. — A co takiego, jeśli wolno spytać, zamierza pani poskarżyć? — był teraz w każdym calu profesorem. — Że pan ma tylko osiemnaście lat, chociaż mamie pan powiedział, że dwadzieścia. Mama nienawidzi kłamców. — Skąd... skąd pani to wie? — Kazałam Ostapowi przeszukać pański kuferek. Pokazał mi pański paszport. Zaniemówił. Jak śmiała zrobić rzecz tak niesłychaną, ta'k podłą! Paszport wszak to coś najbardziej osobistego. Wstydzę się za panią, Mademoiselle. Skoro tak, to nie musi pan grać ze mną w krokie-ap~~ łza sPadła na jej dłoń. — Będę grała sama. °trafił stawić czoła pogróżkom, ale nie łzom. - Przecież pani wie, że nie mogę tego zrobić — 55 podał jej swoją chusteczkę. — Co powiedziałaby to pani matka? — Ja już jej mówiłam że byłaby to dla mnie okazj do prowadzenia konwersacji francuskiej, i zgodziła s3 pozwoliła, żeby pan grał ze mną w krokieta. Grali więc i tego popołudnia, i wszystkich następJ nych. Sonia okazała się znakomitą, choć trochę niecierpliwą nauczycielką. „Nie, głuptasku, nie tak trzyma się młotek. No, proszę mi dać rękę." Teraz nic już nie zostało z jego autorytetu. Nie mógł przecież w jednej chwili być profesorem, w drugiej zaś uczniem. ' Wkrótce zaczęły się wzajemne zwierzenia, śmieć] i chichoty. Byli młodzi. Zaczęła mówić mu po imienii a potem pewnego dnia oznajmiła, że będzie go nazyw,j ła Woliczka. — Tak nazywam mego dużego brata, Włodzimierza! który jest teraz w Moskwie. Bardzo go kocham. W przerwach między partiami krokieta siadywali ni trawniku pod statuą z odłamanym nosem. Opowiadała mu o psikusach, jakie płatała swym nauczycielom i gu-$ wernantkom; o licznych posiadłościach jej matki rdH rzuconych po całej Europie. Najbardziej lubiła majątek Braiłow na Ukrainie. Była tam śliczna rzeka i olbrzymi las. r — Być może, spędzimy tam przyszłe lato i razem ba dziemy chodzili po lesie. Tego roku lato zdawało się nie mieć końca. W paź] dzierniku niebo nadal było błękitne i bezchmurne. !¦ winien był już wrócić do Konserwatorium, ale pod pretekstem, że musi skończyć trio, przekonał Madał by napisała do pana Marmontela i poprosiła go o pr dłużenie mu wakacji o dwa tygodnie. Otrzymał zgom ale teraz i one już się kończyły; nie ma rady, trzeb* będzie wyjechać. Ze smutkiem rozstawał się z domownikami pani verce w nim zamarło. Nie dostanie więc pracy. Madame, proszę mi tylko dać szansę, a przekona blC pani... 59 — Ile pan ma lat? — Dwadzieścia jeden, — Bzdura! Proszę powiedzieć prawdę. — Osiemnaście, — Osiemnaście! — powtórzyła szeptem. — I pan studiować i zarabiać na siebie? — Muszę. — Wracała nadzieja. Gdybyż tylko pozwał liła mu mówić; być może zdołałby wzbudzić jej wspójj czucie. — Jestem najstarszy i muszę pomagać rodziniJ bo ojciec nie zarabia zbyt dużo, a bracia są jeszcze M młodzi, by pracować. A poza tym... Nie przerywała mu. Nie potrzebowała słuchać tej żM łosnej, aż nazbyt dobrze znanej sobie opowieści. Za dud dzieci, a za mało pieniędzy... W Paryżu żyją tysią* podobnych rodzin. Ojciec jest jakimś nędznym urzędnJ czyną, matka zapracowana, o zniszczonej twarzy, ledvJ trzyma się na nogach. Cała rodzina gnieździ się w jal kimś cztero- lub pięciopokojowym mieszkaniu... I wtei nędzy, w tej przeciętności — ten przystojny osiemnastej letni chłopiec o błyszczących oczach. — A kim pan chce zostać? Wirtuozem? — O nie, Madame. Chciałbym zostać kompozytorem* — Mój Boże! Cóż to za zawód! Kompozytorom niełatwo chyba o zarobek? — Tak, ale jeśli zdobędę Grand Prix de Rome... — Podobno bardzo trudno jest zdobyć tę nagrodę? -m Jak wszyscy Francuzi myślała o tej najszczytniejsze! nagrodzie akademickiej z nabożnym lękiem. — Mam przed sobą jeszcze dwa lata — uśmiechnął się i oczarował ją tym uśmiechem. — Być może, jeś będę bardzo pracował... — No, właśnie. Jak pan sobie da radę z nauką? U mnie trzeba by pracować codziennie. — Będę studiował po nocach. Skrzywiła się. Była zła, że ze swą nędzą wdarł do jej przytulnego, zagraconego gabineciku. 60 Jest pan bardzo interesującym młodzieńcem, ale """. ^ p0Wiedziałam, jest pan za młody, o wiele za mpoczułi że kolana uginają się pod nim. Wszystko na nróżno! Nie zatrudni go... - Madame, proszę!... — słowa te zabrzmiały jak ~^k rozpaczy, jak wołanie o pomoc — Proszę dać mi szansę! . -, . x Zawahała się, lecz po chwili powiedziała: __- Dobrze. Jestem starą idiotką, lecz dam panu szanso. L- Naprawdę? Naprawdę pozwoli mi pani spróbować? __ jego twarz rozjaśniła się nagle. — Tak. Tylko proszę pamiętać, to jest próba. Myślę, że pan nie da sobie rady, ale gotowa jestem spróbować. Zajęcia są codziennie od piątej do ósmej. — Tak, proszę pani. Od piątej do ósmej. Świetnie. Moje zajęcia w Konserwatorium kończą się o czwartej. — Proszę pamiętać, że w salonie muzycznym nie wolno palić. — Oczywiście. Dym szkodzi na gardło. — I żadnych rozmów z uczennicami. — Oczywiście, doskonale rozumiem. Może pani być pewna... Kłaniał się, miął w rękach kapelusz, i chciał jak najszybciej stąd wyjść, zanim ona zmieni zdanie. W połowie drogi do drzwi zatrzymał się. — Zapomniałem. Od kiedy mam zacząć? — Od jutra, jeśli pan może. — Oczywiście, Madame. Będę tu jutro. Nie zawiodę, może pani być pewna. Odprowadzała go spojrzeniem. Osiemnaście lat! Mógł }yć jej synem. Głupio postąpiła zatrudniając go... Co powiedzą jej uczennice, kiedy zobaczą tego młodzień-ca A niech sobie mówią, co chcą... jł chustkę z rękawa i wyzywająco wytarła nos. 61 Zbiegł po schodach, głośno stukając podkutymi }J tami i puścił się biegiem przez korytarz, tak aby zdążyła zawołać go z powrotem. Wypadł wreszcie na cę i zatrzymał się zdyszany, by poprawić krawat. pracę! Za sześćdziesiąt franków miesięcznie, czyli cej niż kiedykolwiek udało mu się zarobić lk Matka będzie zadowolona. Na ulicy jak zwykle późnym popołudniem panów* ożywiony ruch. Kopyta końskie stukały o drewniari bruk, dzwoniły konne tramwaje, powietrze przeszywał gwizdki policjantów. Listopadowy dzień rozpływał w mokrej, lepkiej mgle, rozmazując światła uliczny^ latarń i pojazdów. Rodzinę zastał w kuchni przy kolacji. — Dostałeś pracę? — zapytała matka. — Powiedziała, że da mi szansę. — Zajął swe miejst przy stole i nalał sobie zupy na talerz. — Ile będziesz dostawał? — Sześćdziesiąt franków miesięcznie. — Sześćdziesiąt! — Manuel Debussy otarł wąsy sei wetką. — Zawsze mówiłem, że na muzyce można zarj bić, jeśli tylko człowiek umiejętnie się do tego zabierij Klaudiusz czuł na sobie spojrzenie ojca, wciąż jesj cze pełne urazy za niespełniony sen mozartowski. — Muszę tam być codziennie od piątej do ósmej starał się zmienić temat. — Poprosiłeś o zaliczkę, tak jak ci mówiłam? — mai ka pochyliła się nad stołem. Milczał. Łyżka zatrzymała się w pół drogi międj talerzem a ustami. — No, co? — Przepraszam, maman, zapomniałem. W kuchni zaległa cisza. Jeszcze dwa lata temu ^ by za to po uchu. Teraz już go nie bili, ale wszystl^ oczy wpatrywały się weń uporczywie. — Zapomniałeś? — odezwał się ojciec ze nie wróżącym nic dobrego. 62 znał ten ton. Dawniej poprzedzał on wa- UnS P P p zykro mi* Naprawdę. Ale ona nie chciała dać i cóż nii z tego, że jest ci przykro? Twoja matka ci poprosić o zaliczkę, ponieważ potrzebuje pie-^f^f a a ty zapomniałeś — twarz ojca spurpurowia-A co byś powiedział, gdyby matka jutro zapomniała ugotować kolację? — Jutro poproszę. _- Tylko nie zapomnij! W milczeniu zabrali się do posiłku, a jedli z owym szacunkiem, z jakim biedni odnoszą się do pożywienia, podczas deseru siostra Adela stała się przyczyną chwilowego odwrócenia uwagi — pokłóciła się z młodszymi braćmi o porcję marmolady. Natychmiast też kuchnię wypełniły ostre głosy dziecięce, lecz ojciec uciszył je, uderzając pięścią w stół. — Dosyć — burknął gniewnie. — Żadnych awantur. Macie jeść to, co wam matka daje. Natychmiast zapanował spokój. Z miną dobrotliwego autokraty potoczył swymi wyłupiastymi oczami po twarzach obecnych. Jakże przyjemnie było po całym dniu wysługiwania się w biurze i wysłuchiwania uwag przełożonych, być teraz panem we własnym domu, rozkazywać, choćby tylko dzieciom... Kolacja skończyła się w milczeniu. Manuel Debussy wysuszył do dna wino, zmiął serwetkę i wstał od stołu, oznajmiając, że wychodzi zaczerpnąć powietrza. Wszyscy wiedzieli, że wybiera się do bistra na rogu na cafe--rhum^ i partyjkę bezika z kumplami z sąsiedztwa. Przyglądali się, jak wkłada palto, i chórem zawołali „Bon-s°ir, papa", kiedy wychodził z kuchni. W tej samej nie-mal chwili młodsi chłopcy wybiegli. Klaudiusz pozostał stole, przyglądając się, jak matka i siostra przygotowują Się do zmywania - Pomóc wam? 63 — Same zmyjemy szybciej — odpowiedziała mai podchodząc do zlewu. — Jeśli będziesz pracował ósmej, to znaczy, że nie zdążysz na kolację; będę ci stawiała coś w kuchni, żebyś zjadł po powrocie domu. — Dziękuję, maman. Na więcej nie potrafił się zdobyć. Zbyt często w d; ciństwie dostawał od niej lanie, i za mocno go Nigdy jej nie kochał ani ona jego nie kochała. Tej byli dla siebie obcymi ludźmi. Raz czy drugi, próbowj zbliżyć się do siebie, ale było za późno, zbyt wiele i| dzieliło. Ona należała do świata rzemieślników, których praca oznaczała wysiłek fizyczny i regulj zarobki. Muzyka była dla niej czymś zbyt obcym, żej mogła ją zrozumieć. Chwilę jeszcze siedział przy stole. Czuł się niepotr; ny i niechciany. Patrzył, jak matka kręci się po kuci w swych przydeptanych pantoflach. — Dobranoc, maman. Dobranoc, Adelo — powiedj wychodząc do swego pokoju. Zamknął za sobą drzwi i stanął przy oknie. Wyj z kieszeni papierosa. Dwa papierosy kosztowały jedne sou i gdy tylko stać go było na to, kupował kilka S2 i palił, w ten sposób podkreślając swój protest, swą zależność. Potarł zapałkę, siarka zasyczała w dłoni, krótką chwilę rozświetlając pokój — wąskie łóżko ścianą, umywalkę, fortepian, nieduży stół zarzuc< książkami i nutami, po czym zgasła i znowu otoc; go ciemność. Stał przy oknie paląc i śledził rozżarzony koniec pierosa odbijający się w szybie jak daleki sygnał lejowy. Wrócił myślami do rozmowy z nauczycie śpiewu. O Boże, jakaż ona brzydka! Ale sympatyc; dała mu pracę. Przynajmniej nie będzie musiał ja( kolacji z rodziną i ojciec nie będzie miał okazji tak poniżać jak dziś... Dlaczego tak bardzo różnił ^ swych braci, od całej rodziny? 64 izd pociągu odjeżdżającego z pobliskiej stacji ko- i przebił ciszę nocną i sprowadził go na ziemię. !eJ° j^usz zaświecił lampę stojącą na stole. Usiadł, , orzył podręcznik kontrapunktu i zaczął przygotowy-• się d° jutrzejszej lekc3i- Mrużąc oczy od dymu pa- ^rosa i tłumiąc ziewanie, przeanalizował kilka przykładów podwójnego kontrapunktu i dowiedział się, że podwójnym kontrapunkcie możliwe są tylko dwa układy głosów — podstawowy i jego inwersja, natomiast potrójny kontrapunkt daje sześć możliwości — podstawową i pięć inwersji. Zagadnienie było niezbyt ciekawe. Właściwie łatwe, ale nudne. Potem przestudiował przykłady podwójnego kontrapunktu w połączeniu z podwójną fugą, co było jeszcze nudniejsze. Reguły, reguły, reguły. Tego nie wolno robić, tamtego nie wolno. Dlaczego? Bo zakazane. Ale dlaczego jest zakazane? Ponieważ tak orzekli wielcy mistrzowie, i nie ma nad czym dyskutować. Rzucił książkę, przeciągnął się i westchnąwszy głęboko, przeczesał palcami swe kędzierzawe włosy. Oczy same skierowały się ku oknu. Przez chwilę słuchał cichego bębnienia deszczu o szyby. Gdy tylko uważnie wsłuchiwać się w deszcz, można w nim odkryć muzykę. Nie taką, jaką pisali Mistrzowie, z mnóstwem potrójnych kontrapunktów i tak dalej. Ale zupełnie inną. Miękką, płynną, bez żadnych reguł... No, dalej, szkoda czasu na takie myśli. Morzył go sen, a miał jeszcze sporo nauki, ponadto musiał na-pisać sześć wariacji na temat Beethovena z modulacją typu diatonicznego, chromatycznego i enharmonicznego. To też była nuda, ale cóż robić... Wziął pióro, pochy- ?ny. nad PaPierem nutowym i zaczął notować temat. W chwilę później pośród bezładnie porozrzucanych party- u^> książek, ołówków i pustych pudełek po zapałkach W °Wał .znaleźc Podręcznik harmonii, k zrok jego padł na podniszczony tomik poezji, który uP*ł u bukinisty na skwerze. Otworzył książkę i pół- - Powiesć 0 Debussym 65 głosem przeczytał: Theodore de Banville — Nuit d les i. Zamknął oczy; po głowie zaczęły mu krążyć ki niejasne, początkowo słabe, ale stopniowo coraz raźniejsze, przemieniające się w muzykę, melodię, p Przez chwilę muzyka ta wypełniała go bez reszty. tem znikła. Otworzył oczy, chwycił arkusz papieru nutowego i pośpiesznie zanotował melodię. W ciszy pokoju czas jl trzymał się. I nic już nie istniało poza czarem « muzyki. Była trzecia nad ranem, kiedy wyrwał si z transu. Nagle przypomniał sobie niedokończone wypracowani ,,Boże! Będzie wściekły jak osa!" wyszeptał do sieK* Wrócił do tematu Beethovena, ale powieki stały ciężkie i piekące. Pięciolinie rozpływały się, a mózg, ji szcze przed chwilą tak sprawny, teraz był całkiem oJ piały, pozbawiony jakiejkolwiek myśli. Przez chwa jeszcze próbował przezwyciężyć bezwład, usiłując prJ pomnieć sobie prawidła diatonicznej modulacji. A3 wszystko na próżno. Opadł na stół, głowę ukrył w ij mionach i zasnął. Miał rację. Następnego dnia Monsieur Guiraud bi wściekły jak osa. — Porozmawiamy po lekcji — powiedział. Po lekcji Klaudiusz poszedł do profesora i czekali kazanie. Guiraud surowo spoglądał nań zza katedry, pj cierając zarośnięty podbródek. Wolno przebiegał wzr kiem po bladej, przystojnej twarzy swego ucznia, spl tanych czarnych lokach nad olbrzymim, dziwnie ^ pukłym czołem. „Czołem Beethovena..." — pomyślał. — A więc proszę mi teraz powiedzieć, dlaczego 1 odrobił pan lekcji? — Zacząłem, panie profesorze, ale zasnąłem. 1 Pieśń Nuit d'etoiles dedykował Debussy nauczycielce śj Madame Moreau-Sainti. Była to pierwsza pieśń, którą sprzei Otrzymał za nią 50 franków. Wznowiona dopiero po wielu lat* przyniosła wydawcy fortunę. 66 A zasnąłeś, ponieważ byłeś zmęczony, a byłeś zmę-*~ bo zamiast się uczyć, na pewno pisałeś jakąś >n^' piosenkę. — W kącikach oczu pojawiła mu się ^*U/zka delikatnych zmarszczek. — A wiesz, skąd S^ G ? ponieważ kiedy byłem w twoim wieku, robiłem iesanio. No, pokaż mi to twoje arcydzieło. °Klaudiusz nieśmiało wyjął kartkę papieru nutowego spomiędzy stronic podręcznika kompozycji i podał ją nauczycielowi. ___- Dobre — powiedział Guiraud po przeczytaniu. — Trochę jeszcze zielone, ale dobre. Melodia świeża i jest tu kilka pomysłowych harmonii. Ale pisząc pieśni nigdy nie zdobędziesz Prix de Rome. W spojrzeniu Klaudiusza ujrzał błysk zdziwienia i po jego pospolitej, lecz pełnej wyrazu twarzy przemknął uśmiech. — Wiem, że to niełatwo. Skoro jednak ja tę nagrodę zdobyłem, to i ciebie na to stać. Przerwał i zaczął układać książki na stole. — Zauważyłem, że stronisz od kolegów. Niesłusznie. Powinieneś wybrać się czasem z nimi na piwo do kawiarni. Będziecie tam kląć na Beethovena, Bacha i profesorów. Za moich studenckich czasów tak właśnie robiliśmy i jestem pewny, że tak samo jest i dziś. Nie separuj się za bardzo; w twoim wieku to niewskazane. A teraz zmykaj i w przyszłości odrabiaj lekcje. — Tak, panie profesorze. Po chwili pędził już do nauczycielki śpiewu. Poszło tepiej, niż się spodziewał. Monsieur Guiraud był naprawdę miły... Rozdział 2 Zaczął pracować u Madame Moreau-Sainti. Pomagał jej mennicom opracowywać sztukę bel canta. Były to przeważnie panie w średnim wieku, które brały lekcje śpiewu zabicia czasu. Przyglądał się cierpliwie, jak wyko- 3* 67nywały ćwiczenia oddechowe, słuchał wyśpiewywanyc przez nie gam, owych wstępnych mimimimimi i tral« lalala. Przywykł do widoku unoszących się biustowi ust przepastnie rozwartych w fortissimach i stulonyc' w ciup warg przy dolcissimach. Przetrzymał niezliC2 ne wykonania Ave Maria Gounoda i „Habanery" z C men, najrozmaitszych kołysanek, serenad, arii ope wych i salonowych romansów. Kiedy Madame Gibet czała jak owca o zwiędłych płatkach róży w pożółkły^ listach miłosnych, fortepian łkał niemal pod jego cami, lecz gdy płomiennooka tetryczna Madame ] chon wyła o poooocałunkach na Sahaaaarze lub o ęęęęężycowej poooooświacie w Stambule, jego akom] niament stawał się namiętny i zmysłowy. Madame Maureau-Sainti nie szczędziła swoim uc: nicom komplementów. „Pani legato było naprawdę downe!" „Dziś śpiewała pani jeszcze lepiej niż za; czaj. Pani wysokie dźwięki były prawdziwie kryszl łowe..." Po lekcjach ucinała sobie czasami pogawędkę z Klai diuszem. — Trzeba je zachęcać — mówiła. — Większość ty pań zdaje sobie sprawę, że skończyły się już jako 1 biety. Nauka śpiewu to podobnie jak farbowanie w] sów czy masaże ostatnia próba zwrócenia na sieli odrobiny uwagi, usłyszenia kilku uprzejmych Chciałyby choć na krótko zatrzymać czas, ale p mówiąc są to wysiłki żałosne. Zaprzyjaźnili się. Już przestała go razić jej brzydoi Przekonał się, że za niefortunnym wyglądem kryje umysł bystry i czułe serce. Oboje zdawali sobie spl wę ze swej samotności, i to ich zbliżało. Zapraszała czasami na kolację, którą jedli w małej jadalni przyj gającej do studia. Potem zaczęła mu opowiadać o bie. — Gdybym umiała pisać — powiedziała pewnego czora w zamyśleniu — spisałabym historię mego 68 , zatytułowałabym „Dzieje brzydkiej kobiety". cia> • ^vcie było nieustanną cichą męką. Kochała dzieci, Je^dv próbowała się do nich zbliżyć, wystawiały uciekały. W szkole była przedmiotem złośliwych koleżanek. Jej mąż, wzorowy i obiecujący urzęd-kolonialny, ktory ożenił się z nią dla pieniędzy oraz to by zachować cnotę, nie wytrzymał codziennego P° ebywania z nią; rozpił się, zaczął prowadzić hulasz-Prz try^ życia, na koniec trawiony wyrzutami sumienia iZabsyntem umarł w jakimś tuniskim burdelu. Po jego śmierci odkryła, że roztrwonił cały jej majątek Przeżyła wtedy tak wielki wstrząs, że wyłysiała. To dopełniło miary; zaczęła myśleć o samobójstwie. Ale odwaga i rozsądek wzięły górę. Kupiła sobie perukę i zaczęła pracować. Po upływie dziesięciu lat była bardzo wziętą nauczycielką. __Powodzi mi się nieźle i prawdopodobnie za dwa lub trzy lata przestanę pracować. Kupię sobie na wsi domek z ładnym ogrodem. Ogród zastąpi mi dziecko. Będę miała z nim kłopoty; ale też radości. I ogródek nigdy mnie nie porzuci. Klaudiusz rzadko widywał się teraz ze swoją rodziną. Wracał do domu późno, po kolacji. W kuchni zostawiano mu coś niecoś do zjedzenia, siadał więc na końcu stołu, szybko jadł, po czym zmywał talerz i na palcach szedł do swego pokoju. Dom stał się dlań jedynie miejscem pracy i noclegu. Posłuchał rady swego profesora i zaprzyjaźnił się z kilkoma kolegami. Miał teraz trochę własnych pieniędzy, mógł więc od czasu do czasu wpadać na szklankę Piwa do jakiegoś bistra w pobliżu Konserwatorium. Brał udział w dyskusjach, klął Bacha i Beethovena, nazywał ich „starymi perukami", wypowiadał wojnę har- onii, kontrapunktowi oraz wszelkim muzycznym regu- 0Itt. Razem chodzili do Opery, gdzie jedna loża była toLezerwowana dla studentów kompozycji z Konserwa- 69 Na wiosnę pani Moreau-Sainti podniosła mu pi do siedemdziesięciu franków. Nie wspomniał o tym | domu, a za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie pię^J japoński drzeworyt, który powiesił na ścianie w swo? pokoju. Z początkiem czerwca studio zostało zan na całe lato, lecz właścicielka wymogła na nim obiel cę, że jesienią wróci do pracy. Kiedy się żegnali, w nęła mu do ręki pięćdziesięciofrankowy banknot. — To mała premia — powiedziała z uśmiechem Spisał się pan bardzo dobrze. Nigdy w życiu nie miał jeszcze tyle pieniędzy, tychmiast więc kupił następny, droższy drzeworyt 1 poński. W tydzień po zakończeniu roku szkolnego w Kona watorium, otrzymał od sekretarza pani von Meck w którym Madame zawiadamiała go, że jest zaangj wany na następne trzy miesiące. Oczekuje go jak nJ szybciej. Tym razem w swoim majątku Braiłow Ukrainie w Rosji. Braiłow było czymś więcej niż majątkiem zi< skim — to była nieomal mała prowincja zajmująca szar wielu mil kwadratowych. Obejmowała kilka wi sek, prywatną stację kolejową, stary klasztor, niepr byte bory, pastwiska, jezioro, rzekę oraz pola upra^ ciągnące się bez końca aż pod linię horyzontu. A w mym środku wznosił się biały marmurowy pałac o| czony klombami, żwirowanymi ścieżkami i fontannal W odległości dwóch mil od rezydencji, na brzegu ki położony był folwark Simaki z nieco mniejszym mem gościnnym *. 1 To właśnie w Simakach rezydował Czajkowski w czerwcuj roku, gdy był gościem pani von Meck. Stamtąd ,,ukochany pl jaciel" — jak go nazywała, pisał do niej codziennie list, a czai nawet dwa, przesyłając je do niej przez swego służącego AleK ja, ale nigdy nie adresując ich do niej osobiście. W czasie dwunastoletniej przyjaźni wymienili z sobą tysiące listów, dwa razy złożyli sobie osobiście ukłony, lecz nigdy nie zard 70 szczerze się ucieszyła na widok Klaudiusza. Mói mały Bussiczku, brakowało nam pańskiej ślicz-v na fortepianie. I żebym nie zapomniała: musi J & bardziej stanowczy wobec Soni. Od pańskiego iazdu nie zrobiła żadnych postępów. Zaledwie zdołał wejść do swego pokoju, gdy wpadła ia zadyszana, z fruwającymi w powietrzu warko- „ Woliczka, gołąbku, tak tęskniłam za tobą! Myślałam o tobie codziennie. Pocałuj mnie. Spełnił polecenie. Kilka razy. Za każdym razem z coraz większą przyjemnością. Wyładniała w ciągu tego roku. Urosła. Jej włosy nabrały teraz koloru szampana, a brązowe oczy stały się łagodniejsze. __ Dość! — zawołała, odpychając go. — A teraz posłuchaj. Maman powiedziała, że wolno nam prowadzić francuską konwersację, będziemy więc rozmawiali po francusku. Ale nie tu; w lesie, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał. Jutro po koncercie wpadnę po ciebie. Następnego popołudnia poprowadziła go przez las do porośniętego mchami zakątka, gdzie można się było tylko wczołgać przez gęste zarośla. Nikt nas tu nie znajdzie — wyjaśniła, kładąc się na ziemi. — Zresztą Ostap stoi na warcie. Jeśliby się ktoś zbliżył, zagwiżdże, a wtedy uciekniemy. Wytłumaczyła mu, że Ostap jest jej niewolnikiem, że jest jej oddany duszą i ciałem. W dzieciństwie siadywała mu na kolanach, a on pozwalał jej na wszystko, nawet na bawienie się strasznym srebrnym sztyletem. Zrobi dla niej wszystko bez pytania. -~- Kocha mamę, ale mnie kocha jeszcze więcej. . cltąd cz$sto ukrywali się w mchach swojego ustro-• Kładli się obok siebie, niewinni i szczęśliwi, ze sple- swoj^ nawet dwóch słów. Czajkowski zadedykował pani von Meck co u y*. Symfonię. Pani von Meck wspomagała go finansowo, nie lw*al° mu poświęcenie całego swego czasu na kompono- 71 cionymi dłońmi, przysłuchując się pluskowi wo strumyku i szelestowi liści. Przyzwyczaił się j długich chwil milczącej zadumy po namiętnych sjach. — Właściwie, to bardzo proste — oznajmiła pewnego popołudnia. — O czym mówisz? — O miłości, oczywiście. Miłość, tłumaczyła mu, to tajemnicza siła, której iJ sposób się oprzeć. I jeśli pisana jest jakimś dwojgu ]W dziom, wówczas nic ich nigdy nie rozłączy. Albo bęj razem żyć, albo razem umrą. — Na przykład Romeo i Julia. Nauczyciel angielskie] go opowiedział mi ich historię. Byli sobie przeznaczeń Tak jak my, Woliczka. Prawda? Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, ale oczy wiście potwierdził. — Gdyby życie miało nas rozdzielić, zabiłabym si« Ponieważ dalej milczał, zapytała nieco już zniecierpl wioną: — A ty zabiłbyś się? Oczywiście. Ale po co mówić o śmierci, o zabijai się i tym podobnych rzeczach? Miłość jest przyjemi cią, którą trzeba się cieszyć i dzielić z drugim czło1 kiem. — To prawda, że jesteśmy dla siebie stworze] jego ręka przesunęła się powoli ku jej piersiom. — na to nie możemy poradzić. Wtedy właśnie po raz pierwszy wymierzyła mu liczek. — Och, dlaczego to zrobiłaś? — zaprotestował. Z urazą w głosie powiedziała, że jest taki sam wszyscy Francuzi, którzy jak powszechnie wiadomo, rozpustni i obrzydliwi i interesują się tylko brzydl rzeczami. Po czym wygłosiła mu kazanie o dwóch r< jach miłości. O złej miłości, którą obchodzi tylko cii a ono przecież jest zwyczajną skorupą, bezwartościGj i przemijającą. Daje jedynie przelotne chwile j^ 72 które nie mają żadnego znaczenia. Krótko mó-0Śd' taka miłość jest niedobra. W^C'a tv ta^ właśnie miłość lubisz — zakończyła. """ I*+«^ i dobry rodzaj miłości. Dobra miłość składa • patrzenia na siebie, z trzymania się za ręce, wspól-^ Z łuchania śpiewu ptaków oraz bicia swoich serc, pocałunków, ale nic ponadto, leżenia w lesie ie, jak to robią w tej chwili. To jest komunia U_L I właśnie ten rodzaj miłości ja lubię. Natychmiast się nawrócił. Miała absolutną rację. Odtąd łączyć ich będzie tylko wspólnota duchowa, zgodne bicie serc. Pragnął przekonać się, czy ich serca biją zgodnie, przyłożył więc ucho do jej piersi. Nie jego wina, że była to pierś dziewczęca... Dostał za to drugi policzek i wysłuchał kolejnego kazania. Życie w Braiłowie nie składało się jednak tylko z czule wymierzanych klapsów i romansów w krzakach. Były jeszcze poranne próby z dwoma kolegami muzykami, lekcje fortepianu Soni oraz popołudniowe koncerty w salonie pani von Meck. Coraz lepiej grał muzykę Piotra Iljicza. Nadieżda Fi-laretowna była nim zachwycona. — Mój mały Bussiczku, gra pan tak uczuciowo, z taką wrażliwością! Jeśli będzie pan solidnie pracował, to za kilka lat dorówna pan naszym wielkim rosyjskim pianistom. W jej ustach była to najwyższa pochwała. Czasami dowiadywała się o postępy Soni na fortepia-ie* Chwalił swą uczennicę bez zmrużenia powiek. "~~ A jej francuski? ~7 Mówi coraz lepiej. ym razem była to prawda. W ciągu tych letnich mie-nabrała dużej biegłości. Lepiej też poznała charak-rancuzów, Stwierdziła, że Klaudiuszowi wspólnota LOWa nie wystarcza. Gdy pewnego dnia jego ręka 73 zawędrowała za daleko, odtrąciła ją surowo i działa: — Na to będzie czas po ślubie. — Po ślubie? — Oczywiście. Przecież kochamy się, Woliczka? tego musimy się pobrać. Był zaskoczony, ale nie odezwał się ani słowem, już wszystko zaplanowała. Pobiorą się za cztei pięć lat i zamieszkają w Moskwie. — Ale nie u mamy. W naszym własnym domu. działam taki dom przy ulicy Twerskiej, bardzo spodobał. Poproszę mamę, to nam go kupi. Jakfr chciała, to poproszę brata. — To brzmi zachęcająco. Ale czy nie wolałabyś szkać w Paryżu? To piękne miasto. Pomysł ten wydał się jej niedorzeczny. Paryż dobry na dwa tygodnie wiosną, kiedy trzeba kup« stroje, ale nie wytrzymuje porównania z Moskwą. — Zobaczysz, Woliczka, jaka Moskwa jest piękna Szczególnie w zimie, kiedy śnieg skrzypi pod buta| i można ślizgać się na rzece. Pokaże mu Kreml, gdzie mieszka car, kiedy jeżdżą z Petersburga. Zwiedzą cudowną katedrę krowską, która ma wieże o różnych kształtach i rach. Jedna wygląda jak cebula, druga jak melon, cia jak ananas i tak dalej. Pojadą do Kitaj-Goi gdzie są cudowne bazary, będą chodzili do wytwoi restauracji, będą pili szampana i słuchali Cyganów — A pewnego dnia wybierzemy się na „Tołkuc; czyli rynek złodziejów. Nie dopuszczała go do głosu. W duchu pożegna! już z Paryżem, z alejami wysadzanymi kaszta! z kawiarniami na trotuarach i bukinistami nad waną... — Nigdy nie miałem zamiaru mieszkać w skwie — wtrącił, gdy przerwała, aby zaczerpnąć tcl ale jestem pewny, że bardzo ją polubię. 74 sprawa została załatwiona. Nie pozostawało ego, jak poznać Rosję i zostać Rosjaninem. lU ni° l woli osiągało swój zenit. W sierpniowym słonki0 ? się *any dojrzałego zboża. Klaudiusz żył jak Po raz pierwszy od czasów cioci Tavie, był tak "^Twy Wkrótce skończy dziewiętnaście lat. Był za-CZi?S v a jego ukochana codziennie po południu kontowała jego rosyjską edukację w ich kryjówce. Przede wszystkim musi sobie zapamiętać, że Rosjanie bią płakać i płaczą najbardziej wtedy, kiedy są szczę-Liwi Czyż Maman nie płacze słuchając muzyki Piotra Hicza? Lubią również tańczyć i upijać się wódką. Kiesie gniewają, plują sobie w twarz, ale zdarza się zazwyczaj wśród ludzi nieokrzesanych, muzyków mnichów. Dżentelmeni zabijają się w pojedynkach, ;ak jak wielki poeta Puszkin, który zginął w pojedynku. Jbo grają w rosyjską ruletkę, bardzo niebezpieczną ferę. I — Kiedy zobaczysz na ulicy popa, musisz trzy razy |plunąć za siebie, bo to zapobiega urokom. I jeszcze jeno: Rosjanie lubią herbatę i zawsze w podróż zabierają wój ulubiony gatunek herbaty. A także cukier. Za-ierają też bieliznę pościelową, bo nie lubią, kiedy gry-ą ich obce pluskwy. Poza tym musisz nauczyć się mó-vić po rosyjsku. To bardzo łatwe, sam się przekonasz. Tak mijał dzień po dniu. Choć wydawało im się, e czas stanął w miejscu, on wymykał im się cicho, ikradkiem, jak złodziej, w powolnym arpeggiu pogo-*ych dni i gwieździstych nocy wrześniowych. I zno-u Przyszedł dzień pożegnania. Sonia płakała w ich porośniętej mchem kryjówce, Klaudiusz przekonał się, że Rosjanie płaczą nie tylko ^dy, gdy są szczęśliwi, ale też, gdy są nieszczęśliwi, tnie ich spotkanie było czułe i smutne. Nie chciała Juz uczyć rosyjskiego, a on nie miał ochoty na nie-tosowne żarty. Zawsze będziemy się kochali, Woliczka? Prawda? 75 — Zawsze. „Zawsze" stało się ich sekretnym hasłem. Szeptała je na ucho, gdy żegnali się na stacji, i potem, gdy dał do pociągu, który miał go zawieźć do dalekiego ryża. Jesień okryła Paryż swym złotym płaszczem. W kach rdzawe drzewa wyglądały jak olbrzymie chryj temy. Ale on tego wszystkiego nie widział. Nie wi< przechodniów mijających go na ulicy, obcych ludzi] twarzy, pośród których krążył zagubiony w swych rżeniach. W Konserwatorium gapił się przez okno i ślał o Soni albo też z uporem wbijał oczy w sufit kając na dzwonek. Pewnego dnia, kiedy zerwał się słysząc dzwoj oznajmiający przerwę, Monsieur Guiraud zatrzymał — Jak długo jeszcze masz zamiar zachowywać siej idiota i chodzić z tą miną śmiertelnie zakochanego lęcia? Jeśli cię tak zajmują szpary w suficie, to mo: się w nie wpatrywać do woli, ale nie na moich cjach, kiedy ja wypruwam z siebie flaki, żeby nau< cię komponowania muzyki. — Tak, panie profesorze. — A teraz idź do domu i weź się do roboty, kark skręcę. — Tak, panie profesorze. Słowa Guirauda spłynęły po Klaudiuszu jak w< Nadal sercem i myślami był w Braiłowie. Zamiast rabiać lekcje, przepisywał alfabet rosyjski. Zamiast diować podręcznik kontrapunktu, leżał w łóżku i ws minął dni minionego lata. Minęło już sześć tygodr jego powrotu, a on wciąż jeszcze chodził jak we Nawet Madame Moreau-Sainti zaczynała tracić pliwość. — Co się z panem stało? Mam nadzieję, że nie | chał się pan w jakiejś Rosjaneczce? 76 iechnął się niewyraźnie i nic nie odpowiedział. 5 Jest pan za młody na to, by się zakochiwać. Niech "czeka kiika lat. Jeszcze zdąży pan być nieszczę- Wkilk dni później Madame Moreau-Sainti weszła do dia szeleszcząc jedwabiami i wprowadziła szczupłą, zwykle piękną blondynkę w popielatej sukni i skro- vm futrze. Klaudiusz wstał i ukłonił się nisko. Ski-ła mu głową, ściągając rękawiczki. Lekcja się zaczę- Po zakończeniu powiedziała: „Merci, Monsieur" — wyszła. _ Widział pan kiedy tak piękną kobietę? — pani oreau-Sainti była straszliwie podniecona. — Ileż ona, ańskim zdaniem, może mieć lat? Dwadzieścia dzieęć... trzydzieści? I po cóż takiej kobiecie lekcje śpieu? __ przez chwilę zastanawiała się w milczeniu. — awdopodobnie nudzi się. Ma bardzo starego męża. Nowa uczennica przychodziła dwa razy w tygodniu. Klaudiusz zauważył, że właściwie nie jest blondynką; włosy miała brunatne. Oczy zaś, które w pierwszej chwili wydawały mu się brązowe, były piwne. W promieniach światła zmieniały kolor na chartreuse, i staały się niemal bursztynowe. Pilnie ćwiczyła gamy, ale biła to bez wysiłku. Miała czysty, wysoki sopran nie wymagający intensywnego szkolenia. Komplementy kwitowała spokojnym, lekko rozbawionym uśmiechem. Była uprzejma, lecz zachowywała dystans. Doszedł do wnio-ku, że jak wszystkie piękne kobiety, jest chłodna i trochę zarozumiała. , 7" ^ne§daj przyszła do mnie do gabinetu — powieka kiedyś pani Moreau-Sainti — i rozmawiałyśmy 0 Panu. ¦""" O mnie? jej, że przygotowuje się pan do ard ?x de Rome, na co stwierdziła, że jest pan dobrym akompaniatorem. Zapytała też, czy nie 77 zechciałby pan dać jej prywatnie kilku lekcji, gdyż gotowuje się do jakiegoś wieczorku muzycznego czy certu, który urządza jej mąż. — Mam czas tylko w niedzielę. — Tak właśnie jej powiedziałam, bo przecież ^ dzielę nie ma pan żadnych szczególnych zajęć? 3Vty^ że przydałyby się też panu jakieś dodatkowe pierJ dze? — Właściwie tak. — No, więc niech pan ją odwiedzi w najbliższą dzielę po południu i zabierze z sobą swoje pieśni, wiłam jej, że pan napisał kilka ładnych pieśni; działa, że chętnie ich posłucha. W niedzielę złożył wizytę nowej uczennicy. 01 rzyła mu drzwi, lecz w pierwszej chwili nie poznał w mrocznej klatce schodowej. — Ach, to pan — uśmiechnęła się po chwil Nie byłam pewna, czy pan przyjdzie. Proszę... Pierwszy raz widział ją bez kapelusza. W pi bluzce i spódnicy wyglądała jeszcze młodziej nh lekcjach. I była jeszcze piękniejsza. Zaprowadziła go do bawialni i wskazała krzesłc — Widzę, że przyniósł pan swe pieśni. Mo: chciałby pan później zagrać mi którąś z nich? Nie odpowiedział. Milczał, oszołomiony mnogi obrazów, którymi zawieszone były ściany aż po sufit. Były na nich kryte słomianymi strzechami wiejskie o zachodzie słońca, wzburzone fale moi uderzające o przybrzeżne skały, śliwki wysypując< z koszyków, czereśnie wysypujące się z koszyków, skawki wysypujące się z koszyków, kawalerzyś* śmiertelnej szarży ze wzniesionymi szablami, uśmiechnięci radośnie i z pieśnią na ustach; ka nałowie popijający porto, kardynałowie grający wj chy, biskupi drzemiący w fotelach; nagie kobi< oczami wzniesionymi ku niebu i palmą męcz* w dłoni; nagie młode niewiasty z rozpuszcz< 78 sami nie robiące nic; nagie młode kobie-n w jiiwym wzrokiem i różą w zębach, wsparty z ^^duszkach; skośnookie odaliski wchodzące do te na. w haremie; klęczące zakonnice; włoscy żebra-kpie * łachmanach; wyprężone Hiszpanki z kastanie- h tń fdango; a d kmiki łach w rękach tańczące fandango; a nad kominkiem dtij Nl ii w rę płótno przedstawiające Napoleona w namiocie, notnego, z ponurą miną spoglądającego przy świetle Swiecy na rozłożoną przed nim mapę, prawdopodobnie przed bitwą pod Waterloo. _- Patrzy pan na nasze obrazy? — zapytała z uśmiechem. — Robią nieco oszałamiające wrażenie? __Nigdy jeszcze nie widziałem tylu obrazów w jednym pokoju. — Ani jeden nie jest dobry, za to ramy są wspaniałe. Powiedziałam kiedyś Pierre'owi, memu mężowi, że jeśli stracimy majątek, będziemy mogli przez pewien czas żyć ze sprzedaży tych ram. Rozzłościł się i oświadczył mi, że nie znam się na sztuce. Klaudiusz był zdumiony. Jakże bardzo różniła się od owej pełnej rezerwy, chłodnej kobiety, która przychodziła do studia. — Pierre zna wielu malarzy. Artyści są bardzo drażliwi. Dając komuś obraz, wyobrażają sobie, że obdarowany już do końca życia będzie nań patrzył. — Po chwili wahania zapytała. — Czy nie zagrałby pan którejś ze swych pieśni, nim mój mąż wróci? Podszedł do pianina stojącego pod ścianą, a ona usiadła tuż obok. Gdy zaczął grać, pochyliła się do przodu, aby móc odczytywać słowa. Niebawem już nuciła fragmenty melodii, a po chwili, zachęcona jego uśmiechem, zaczęła śpiewać. Było to dla niego ekstatyczne jawienie. Nikt nigdy jeszcze nie śpiewał jego pieśni, zał je w myślach, jak echo fal w muszli, aż tu na-^żyły w ustach tej pięknej kobiety. Piękne — powiedziała szeptem, gdy skończył c- — Jaki jest tytuł tej pieśni? 79 — Nuit d'etoiles. Dedykowałem ją pani Moreaiuj ti. — Bardzo proszę zagrać ją jeszcze raz. Zagrał. Potem jeszcze raz i jeszcze, dopóki ru€ padł mrok i nie mogli widzieć już nut. Ciemność wiła ich w jakiejś podejrzanej, niemal grzesznej skości. Przez moment oboje poczuli to niezwykle raźnie. Zerwała się. — Proszę mi wybaczyć, że zmusiłam pana do tak długo. Nie rozumiem, co się stało z Pierre'e] godziny powinien już być w domu. Jeśli pan ch<_, iść, proszę się nie krępować. Chyba... chyba, że naj się pan ze mną herbaty. On z pewnością wróci t; sem. Przeszli do saloniku. — Proszę się rozgościć, a ja przygotuję herbatę, żąca wyszła z dziećmi. Co niedziela chodzą z wiz; swojej ciotki. Po jej wyjściu rozejrzał się po pokoju. Był ni< skromnie umeblowany, bez śladu owej pretensjo] artystycznej atmosfery dużego salonu. Panował tu miły nastrój, którego tam brakowało. Na kominku dopalały się dwa polana. Wróciła z tacą, postawiła ją na stole i usiadła kominku. — Pierre mówi, że ten pokój jest okropny, ale ja go od salonu. — Ja też — odpowiedział z powagą. — Bardzo tu podoba. Wizyta wypadła zupełnie inaczej, niż to sobie wyj żał. Stwierdził ze zdumieniem, że dobrze mu tu. " jemnie było siedzieć w tym małym przytulnym p< i pić herbatę z piękną, sympatyczną damą, któn ładnie śpiewała jego pieśni. Pytała go o Konserwatorium. Od kiedy studiuje? dobrze mu idzie? 80 ni jyforeau-Sainli powiedziała mi, że przygoto-"" • v>on do konkursu o Grand Prix de Rome? . cip udu »-»•'-' ^Teoretycznie każdy student kompozycji przygoto-. do Grand Prix — zmiatał z talerza kolejnego ^ * ^yć może za dwa, trzy lata spróbuję, nigdy nie uda mi się zdobyć tej na- Dlag? Czy to aż takie trudne?... Trudne! Trzeba być geniuszem, aby przejść wstęp-eliminacje. Nie mówiąc już o końcowym etapie. Podczas eliminacji zamykają człowieka w pokoju na ty-dzień i trzeba wtedy napisać fugę albo małą kantatę. Ale naprawdę dobierają się do skóry dopiero w finałach. Wtedy jest się zamkniętym na trzy tygodnie i trzeba napisać długą dramatyczną kantatę z partiami solowymi, chórami i pełną orkiestracją. Na dobrą sprawę: niemal Dziewiątą Symfonią. — A dlaczego ta nagroda nazywa się Grand Prix de Rome? — Ponieważ zwycięzca zostaje wysłany na trzy lata do Rzymu na koszt państwa. Nie ma tam nic innego do roboty, jedynie wdychać artystyczną atmosferę Rzymu i co roku napisać jakąś dużą kompozycję. Coś naprawdę dużego i nudnego, ot, na przykład mszę lub oratorium. W ten sposób minęła im jeszcze jedna godzina. Zegar na kominku wybił ją głośno. — Naprawdę nie wiem, co się stało z Pierre'em. Tak bardzo chciał pana poznać. - Chodzi o jakiś wieczór muzyczny? TT A°n' gdybyż szło tylko o to, nie przejmowałabym • 3- Na takim wieczorku jest się pośród przyjaciół, któ-1 nie pozostaje nic innego, jak klaskać. Ale tym raję ?a t0 być koncert publiczny w Sali Flaxhand, z r«ami i publicznością. Nie chciałam brać udziału, ai zmuszono. a tygodni temu był u nas na obiedzie przyja- 81 ciel męża, skrzypek koncertowy pan Thieberg. dał on, że ma poważne kłopoty. Zamówił Salę by dać koncert w sezonie wiosennym, lecz ka, która miała razem z nim wystąpić, nagle wała. Zwrócił się do kilku artystów, ale wszyscy ^ już pozajmowane terminy. Zapytał więc mnie, czy ^ go nie poratowała. Oczywiście powiedziałam mu, żM stem tylko amatorką i nigdy publicznie nie występow łam, ale on i mój mąż tak długo mnie przekonywali, J w końcu się zgodziłam. Następnego dnia powiedział^ Pierre'owi, że nie wystąpię bez dobrego akompaniatorj a ponieważ nie znał żadnego, zaproponowałam, że zapJ tam pana, czy nie zechciałby mi dopomóc... — prj chwilę patrzyła w milczeniu na swoje ręce, po czyj wznosząc piwne oczy, zapytała. — Pomoże mi j| Odtąd przychodził w każdą niedzielę po południu, jej swe pieśni. Przepadała za nimi. Poznał męża — patycznego, rozmownego architekta z siwą brodą. I je dzieci. Dowiedział się, że ona ma na imię Alix 1M — Nie Alice, lecz Alix; „x" na końcu. Ojciec mis słabość do szesnastowiecznych imion. Poznał również pana Thieberga. Ustalono progran koncertu. Alix obiecała zaśpiewać arię operowi pierwszym numerze skrzypcowym, ale upierała siA zaśpiewa także jedną lub dwie pieśni Klaudiusza,™ — Jeśli zaśpiewam pieśni, których ludzie nigdy i słyszeli, będą mniej uwagi zwracali na mój głosM Pan Thieberg wahał się, lecz w końcu ustąpił. Wkrótce ustalił się swoisty rozkład zajęć. Klaudią przychodził wcześnie, tak wcześnie, jak tylko pozwać ły mu na to inne zajęcia. Przez godzinę lub dwie m czyli w salonie. Czasem pojawiał się jej mąż, nie; 1 W rzeczywistości nazywała się Marie-Blanche Vasnier. Debussy ją poznał, miała 32 lata, była żoną o 11 lat stars2 siebie Eugene Henri Vasniera, urzędnika biura projektów tonicznych (przyp. red.). 82 w swym dwurzędowym redingocie, wylew-wytworny • pokazujący w uśmiechu swe żółte zęby. uie uprZ^ut przysłuchiwał się lekcji z miną człowieka Kilka irie pochłoniętego muzyką, po czym nagle przy-l sobie, że jest umówiony, i wychodził, nie szczę-p°mlIkomplenientów oraz życzeń powodzenia. dZpC róbie przenosili się do jej saloniku, siadali przy nku i P111 herbate-- Te- CZ5ŚĆ w^yty lubił najbar-k°mm Rozmawiali o najprzeróżniejszych sprawach: o dZłowieku, który wpadł do niedźwiedziej groty w ogrodzie zoologicznym; o dziennikarzu, który całą drogę z Wiednia odbył dorożką; o uczonym, co odkrył, że Paryż stoi na wulkanie, który w każdej chwili grozi wybuchem. Nie trwało długo, a już opowiedział jej o ciotce Ta-vie. Od lat marzył, by móc z kimś o niej porozmawiać. Dwukrotnie odwiedził Madame Maute, jednak stara nauczycielka była zbyt chora, aby móc prowadzić konwersację. Przez chwilę trzymała jego dłonie w swoich, uśmiechała się do niego, po czym opadała na poduszki. A teraz nareszcie miał chętną słuchaczkę, przy której mógł wspominać swoje dzieciństwo. Mówił o tym, jak piękna była Tavie, jak cudownie bawili się w ogrodach w Cannes, opowiadał o spacerach po bulwarach, kiedy szli, trzymając się za ręce. — Ostatniego lata często siadywaliśmy na skwerkach — opowiadał pewnego popołudnia. — Przebywanie na słońcu dobrze jej robiło. - A czy miał pan od niej jakiej wiadomości? — ujrzała, że jego oczy stają się wilgotne. — Nie — pokręcił głową, walcząc z napływającymi *zami. — Ale czasami mi się śni. aczął też opowiadać o swojej rodzinie, o ojcu i jego j^ozartowskich" planach; o lekcjach fortepianu udzie- . . ^Z^eciom z sąsiedztwa; o samotnych niedzielach Slą^ spędzanych na dworcach kolejowych; o dwóch ych letnich wakacjach spędzonych u pani von 83 Meck. Na koniec, nie mogąc już dłużej tego przej ukrywać, opowiedział jej o Soni. — Nikomu o niej nie mówiłem, ale wiem, że pa mogę zaufać. Była wzruszona jego naiwnością i zaufaniem, ja^ ją obdarzył. — Nigdy nie zdradzę pańskiego zaufania. O to mu chodziło. Pogrążył się w swej opowieści,! czynając od pierwszych lekcji fortepianu, kiedy to rj zwała go „Monsieur le Professeur", i partii krokietfH Florencji. Potem Braiłow, francuska konwersacja rm brzegiem rzeki, jej klapsy i wykłady o związku dusj — Powiedziała, że wszyscy Francuzi są rozpust] i obrzydliwi, i że ja wcale nie jestem lepszy oćfl nych. Pochylona nad swą robótką Alix uśmiechała się. JaJ kiż on był młody i naiwny! To zasługa ubóstwa. Za bail dzo był pochłonięty zarabianiem pieniędzy, aby mysiej o kobietach. Oszczędzone zostały mu wstępne inicjacji z prostytutkami czy randki na kuchennych schodaej z dziewczętami z sąsiedztwa... — Mamy zamiar się pobrać. Rozmawialiśmy o tyj poważnie i doszliśmy do wniosku, że tak będzie najfcl piej. Nie od razu. Za cztery albo pięć lat. — To bardzo mądrze — powiedziała z ulgą. — Będziemy mieszkali w Moskwie. Sonia znalazła jifl dom dla nas. Ale co roku będziemy przyjeżdżali dal ryża na dwa, trzy tygodnie. Chciała go ostrzec, że 14-letnie panny często plotą w ne głupstwa, których nie należy poważnie traktowa^ wolała nie psuć mu tego szczęśliwego nastroju. Ni<" pozostanie przy swych marzeniach. — Bardzo ładnieście sobie to wszystko ułożyli. Uznał przeto, że rozmawia z najcudowniejszą, bardziej wyrozumiałą kobietą na świecie, a poni< była tak cudowna i tak wyrozumiała, opowiedział również o Konserwatorium, o nauczycielach i kolr 84 Kazał mi wytłumaczyć, na czym polega skala hyp0 ksolidyjska. Widocznie uważał mnie za bałwana. Ąu się tylko uśmiałem, bo przecież skala hipomiksolidyjj to jest to samo, co dorycka, Durand wpadł więc we ^ sne sidła i wszyscy się z niego śmiali. Nie przeszkód; mu to wlepić mi pałę. Poznała nazwiska jego ulubionych kolegów: Gal Pierne, Paul Vidal, Georges Marty. Wszyscy trze$ straszliwymi „bobrami", i potrafili przez sen recyti wszystkie prawidła modulacji. Wszyscy też przyj wywali się do konkursu o Prix de Rome. — I dlatego właśnie ja nigdy tej nagrody nie zdol ale nic mnie to nie obchodzi. To zresztą nie ma żac' znaczenia. Wszyscy ci koledzy, chociaż „bobry", byli dobryJ kompanami i przyjemnie było pójść z nimi na piwo aM do loży studenckie] w Operze, co było tym przyjemniej] sze, że nic nie kosztowało. Rzecz jasna, nie można by» z nimi rozmawiać o sprawach tak intymnych i osoU stych jak ciocia Tavie czy chociażby Sonia... — Dlatego tak bardzo jestem pani wdzięczny, żea zwala mi pani przychodzić w niedziele — poczuiH nagle onieśmielony, tak samo jak dawniej. — Wiem,! pani mogę powiedzieć wszystko... Od kiedy panią poznał łem, nie jestem już samotny. Czasami czuję się tali szczęśliwy, że chciałbym zrobić coś głupiego, wdrapl się na latarnię albo tańczyć na środku ulicy... Patrzyła na jego przystojną, szczęśliwą twarz,B czarne błyszczące oczy. Tak, zawdzięcza jej przy"" mniej to, że wie, czym jest przyjaźń. Niczego wię< pragnął. Potrzebował kogoś, z kim mógłby poroznu kto by go wysłuchał. Teraz radość ponosi go jak dego źrebaka na polu. Niechże więc wspina się r tarnie, jeśli ma na to ochotę. Prawdopodobnie wkrótce jakieś głupstwo, ale i tak lepsze to od nh spędzanych na dworcach... ~™ ^iwiła się, gdy którejś niedzieli powiedział, że e nno go z Opery. wyrzucu ^ mojej winy — zaczął wyzywająco. — Byłem • iółmi w loży studenckiej, a ci głupi żandarmi J^ ię do mnie. dlaczego właśnie do pana, a nie do kogoś inne-"a w ogóle, skąd wzięli się żandarmi w Operze? Bo była premiera baletu Namouna Edwarda Lalo ~~ ś zazdrośni kretyni próbowali zerwać spektakl. Po^podniesieniu kurtyny zaczęli się głośno śmiać i nawoływać na całą salę. Nie mogłem przecież przypatry-ć się temu bezczynnie? Mam chyba prawo obejrzeć przedstawienie? __- i co dalej? — dopytywała się spokojnie. • __ Wychyliłem się więc z loży i przyuważyłem jednego z nich, starego faceta, takiego wielkiego tłustego wieprza, który śmiał się jak hiena. Zawołałem, że jest niemieckim szpiegiem, rogaczem, że jego matkę koń przestraszył i dlatego on sam jest podobny do konia, i żeby poczekał chwilę, aż zejdę na parter, to napluję mu w gębę. Miałem chyba rację, no nie? — patrzył na nią z wyrazem obrażonej niewinności. — Przecież on zakłócał spektakl! — Co było dalej? — Po chwili do loży wpadło dwóch żandarmów, schwycili mnie pod ramiona i powlekli do gabinetu dy-| rektora. Przez całą drogę wydzierałem się im, ale były to duże, brutalne chłopy, wie pani przecież, jakie by-J gliny... Wepchnęli mnie więc do gabinetu i powie-i że to ja najwięcej hałasowałem, co było niepraw-pewniam panią... co powiedział Dyrektor? Powiedział, że jestem gburem i że skalałem Swią-?k^fU2yki— Tak właśnie nazwał Operę! Świątynia Pod h X' Przynoszę wstyd mojej uczelni i masę tym nych bzdur. Zapisał sobie moje nazwisko i zapo- 86 wiedział, że jeszcze o nim usłyszę. A potem kazał g wyrzucić mnie z gmachu. Brutale znowu schwycili pod ramiona, a ponieważ się opierałem, wlekli przez cały gmach, przez wszystkie korytarze w dywanami, przez foyer i monumentalne schody, końcu wypchnęli mnie na ulicę, na deszcz 1. — I nawet nie pozwolili mi wrócić po kapelusz dorzucił z oburzeniem. — A potem? — pytała, spodziewając się najgors2 Tak jak było do przewidzenia, następnego ranka zwano go do gabinetu pana Ambrożego Thomasa, rektora Konserwatorium. — Spojrzał na mnie, jakbym był jakimś wstrętd insektem, i powtórzył to samo, co powiedział dyrel Opery. Że przyniosłem wstyd Konserwatorium, Op< i wszystkim dookoła, i że jego obowiązkiem jest wy< lić mnie ze szkoły. Ale mój profesor, pan Guiraud, szedł do niego i uprosił go, aby dał mi jeszcze je szansę. Skończyło się na dziesięciu pogorszonych si ni ach. — Mam nadzieję, że podziękował pan swemu pi sorowi? — Oczywiście. Natychmiast do niego poszedłem, nawet nie dopuścił mnie do słowa. Powiedział tylko, jestem idiotą i powinienem zabrać się do roboty zr*"1' się wygłupiać. Alix odetchnęła z ulgą i stwierdziła, że pan Guin robi na niej wrażenie przyzwoitego człowieka. Wiosna była wczesna tego roku. W połowie kwiei na wszystkich drzewach w Paryżu pojawiły się już lone pąki. - O, Boże! — zawołała pewnego dnia Alix. -^ 1 Po wielu latach Debussy w zabawny sposób opisał ten dzieńczy incydent i przesłał spóźnione przeprosiny d Opery, panu Yaucorbeil. 88 n ^obie sprawę, że już za trzy tygodnie ma się zdaje Cz koncert? • ° ieli już czasu na spokojne herbatki i pogawędki ^ Pan Thieberg bywał na próbach, -które omi długo i stały się dość męczące; pozwalano sobie na krótkie przerwy między pieśniami. Klaudiusz ^ylko akompaniował Alix, ale także skrzypkowi, nie, miał wykonać szereg utworów na skrzypce i for-!°ian W ostatniej chwili napisał specjalnie na tę oka-JjJ Nokturn i Scherzo i. Koncert się udał. Pan Thieberg miał opinię dobrego artysty, a także wielu przyjaciół, zaś mąż Alix ściągnął swoich licznych znajomych. Wspólnym wysiłkiem zdołali wypełnić salę firmy Flaxhand. Po każdym numerze rozlegały się głośne oklaski. Na końcu Alix dostała duży bukiet żółtych róż, a pan Thieberg szarmancko ucałował jej rękę. Klaudiusz kłaniał się na drugim planie, jako kompozytor i akompaniator. Krytycy skwitowali koncert, jak zwykle w takich wypadkach, nic nie znaczącymi komplementami. O pieśniach Klaudiusza nie wspomnieli, a w dwa dni później nikt już o tej imprezie nie pamiętał. — Był pan cudowny! — powiedziała Alix do Klaudiusza następnej niedzieli. — Jestem panu ogromnie wdzięczna! Ale też szczęśliwa jestem, że już po wszystkim. Teraz możemy zacząć przygotowywać się do wyjazdu na wieś. Owa wieś — tłumaczyła mu ze śmie-lem — to miasteczko Ville d'Avray, położone pół dany drogi od Paryża. Ale panuje tam zupełnie fjska atmosfera. Poza tym dla Pierre'a to duża wy- d mUSi byĆ codziennie w biurze. Mamy tam mały który ogromnie lubię. Spodziewam się, że pan L? odwiedzi. Kiedy pani wyjeżdża? 1 1 Oba Oba te Z pr°gramu ^tWory nie zostały wydane. O ich istnieniu wiemy *°ncertu, który odbył się 12 maja 1882. 89 — Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Wszedł mąż w rękawiczkach i cylindrze, z pod pachą laskę ze srebrną gałką. Ceremonialni łował rękę Alix i zapowiedział, że gdy tylko si bierze, wypije z nimi herbatę. Wrócił po kilku tach i z miejsca przejął ster rozmowy. —- Brak mi słów, drogi Klaudiuszu — by Wi panu wdzięczność za to, że pomógł pan mojej Czy nie sądzi pan, że koncert był wielkim sem? Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Alix, jego twarzy pojawił się uśmiech pełen pobłażlu — Nie dasz wiary, kochanie, ale takie rzeczy pomagają w interesach. Nie dalej jak wczoraj jednego z naszych największych banków powiedzii że bardzo mu się podobał twój śpiew. Wspomniał nież, że ma zamiar otworzyć filię w Clermont-Fc i zaproponował mi, żebym zaszedł do niego porozi o interesach. Jak widzisz, koncert nie był wca] głupim pomysłem, jak mówiłaś. Nie przestając się uśmiechać, uniósł filiżankę piwszy się nieco herbaty, odstawił ją delikatnie, po gestykulując, rozwodził się nad znaczeniem koni towarzyskich w interesach. — Moja żona jest bardzo nieśmiała — mówił ten Klaudiusza tonem, którym podkreślał, że jest to ra, męska rozmowa. — Za mało się udziela. Powi pan ją przekonać, by przyszłej zimy urządziła kilka i czorów muzycznych. — Jeszcze o tym pomówimy — w głosie Alix poj się jakby cień zniecierpliwienia. — Powiedziała! panu Klaudiuszowi, że musi nas odwiedzić w d'Avray. To wystarczyło. Starszy pan z miejsca zaczął si< wodzić nad urokami małych miasteczek i bukolic: okolic wiejskich. Opowiadał, jak to Balzak bu< tam sobie dom i sam rysował plany. 90 Tyle że biedak zapomniał o schodach! Mu- ó swego pokoju po drabinie! ał wchód cozbaWiła towarzystwo, a pan Pierre prze-dowcipy o architektach-amatorach. Następ-l o licznych artystach, którzy upodobali so- innymi Corot. Wszystkie te śliczne srebrne ?ie y które pan widzi na jego obrazach, tam właśnie aW-p' namalowane — wyglądało na to, że będzie mó-końca, z ową swobodą urodzonego gawędziarza, t'rego bawi'własna konwersacja i który cieszy się, e ma słuchaczy Klaudiusz pomyślał, że pan architekt jest naprawdę patyczny. Trochę za dużo gada. Nazbyt teatralnie Wymawia słowa i gestykuluje kształtnymi dłońmi pozowanymi niebieskimi żyłami. Ze swymi długimi si- yi włosami zaczesanymi z czoła, z siwą brodą, z wy-nyślnie „artystycznym" krawatem wyglądał nie tyle La starego artystę, co na starego aktora grającego ar-ystę. — Tak, dzięki artystom nasze miasteczko będzie nie-miertelne. Żyć będzie zawsze na ich czarujących płotach... Klaudiusz spojrzał na Alix. Siedziała wbijając wzrok dywan, zatopiona we własnych myślach. Jak to się tało, że taka piękna kobieta wyszła za mąż za tego omicznego, gadatliwego staruszka, który przecież ani - był bardzo bogaty, ani też nie odnosił zbyt wiel-ch sukcesów zawodowych? Uświadomił sobie ze zdu- sniem, że nic o niej nie wie. On sam też cały czas * > a ona tylko słuchała. Może kiedyś opowie mu 0 *e; może dowie się, co się kryje za tą piękną, spo->0Jną twarzą. hitekt !e ^^vray został wreszcie wyczerpany. Ar-o i t raZ ^eszcze pochwalił talent Klaudiusza, zarów-J ^° komP°zytora, jak i akompaniatora. Urażam sobie, jak strasznie musi pan być za- 91 jęty o tej porze roku. Egzaminy i tak dalej. Ale xJ\ nadzieję, że znajdzie pan chwilę czasu, by nas ock! dzić w naszej małej willi. Wstał, pożegnał się i pośpiesznie wyszedł z pokojJj Alix i Klaudiusz pozostali sami. Przez chwilę j czeli. Wreszcie uśmiechnęła się do niego miękko i p^ milnie. — Przyjedzie pan, prawda? Po jej wyjeździe Paryż wydawał mu się pustyj nie miał czasu na tęsknotę. Zaczęły się egzaminy j Konserwatorium i jak zwykle przebrnął przez nie z fo dem. Potem nastąpił pełen napięcia okres poprzedzają] konkurs o Grand Prix de Rome. Kto w tym roku zd będzie nagrodę? W Konserwatorium wszystkich ogj nęła gorączka. Każdy miał swego faworyta. Robiono i\ kłady. — Chcę, żeby pan w przyszłym roku spróbował] powiedział Guiraud. — Nie przejdzie pan nawet prd eliminacje, ale to będzie dobra wprawa. Na kursy śpiewu panie przychodziły w wiosenn^ kostiumach, w kapeluszach przybranych kwiatami i \ wełnianych rękawiczkach. Podobnie jak Alix, wsz; niecierpliwie czekały na dzień wyjazdu z miasta. Madame Moreau-Sainti zaprosiła Klaudiusza na cję i przy deserze oznajmiła, że definitywnie zde wała się zamknąć studio. — Będzie mi pana brak, ale czas już przejść na ryturę. Starzeję się, a chciałabym jeszcze popraco w moim ogródku, póki nie będzie za późno. — Ku dom w okolicy Di jon. Dom był mały i przytulny i niewielki, ale uroczy ogród. — Będę hodowała śliczniejsze róże, a moi sąsiedzi pozielenieją z za ści. — Milczała dłuższą chwilę, po czym wzięła rękę. — Bardzo to ładnie, że zadedykował mi pan- ją pieśń. Będę ją sobie grała i śpiewała. Tak, umiem śpiewać... Kiedyś, bardzo dawno temu, * nawet przyjemny głosik, ale to było bardzo ds 92 nęła się z rozmarzeniem i w świetle lampy brzydka twarz przez chwilę wydawała się aie p ^^ później otrzymał list od sekretarza Ma-^ on Meck. Miał pojechać Nord-Expressem do dam^ . tam przesiąść się na pociąg do Pleszczejewa, chwilowo pani von Meck rezyduje. Telegraficznie 16 tt/iadomić o dniu swego przyjazdu. Ktoś go będzie ma zawiw P7ekiwał na stacji. •bliższej niedzieli Klaudiusz wybrał się do Ville d'Avray. Miał nadzieję, że spędzi popołudnie z Alix, ale ł mąż, który przez cały czas mówił o architekturze bfzantyjskiej. Ani przez chwilę nie pozostali sami. Bez końca, zdawało się, pędził Nord-Expressem przez Europę ku Moskwie. Przez dwa i pół dnia jedynie tylko stukot kół, łagodne kołysanie się wagonów z przedziałami o czerwonych pluszowych obiciach i przesuwający się za oknami pejzaż. W osiemnaście godzin od wyjazdu z Paryża zobaczył przelotnie Berlin spowity i w porannej mgle. Wieczorem dotarł do Warszawy. Polowa drogi. A potem znów zatrzaskiwanie drzwi, ostry gwizdek naczelnika stacji i w odpowiedzi syk lokomotywy, napinanie się stalowych mięśni i znów rytmiczne bicie serca pociągu, drążącego w mroku nocy rosyjską równinę. Spał do Mińska oraz część drogi do Smoleńska. Później k już zbyt podniecony, więc tylko wyglądał przez okno siał o Soni. Czy ucieszy się na jego widok? Czy ^jegnie do jego pokoju, tak jak to zrobiła w Brai- zczeiPOłUdnie nast^Pneg° dnia dotarł wreszcie do Ple- ¦• Na stacji oczekiwali go dwaj koledzy. biora !^a droga, nieprawdaż? — zapytał Pachulski, Wiolo ą Z walizek Klaudiusza. ka nie r;zelista Danilczenko wziął drugą. Cała trój--rywając rozmowy usadowiła się w „trojce". 93 Pija j stki^fl Po drodze do majątku Mecków Klaudiusz wysj wszystkich nowin. Wszyscy są zdrowi. Ostap nacj na bałałajce, śpiewa swe kozackie pieśni i popija kę u siebie w pokoju. Panna Sonia jest coraz a sza. Tylko Madame stała się rozdrażniona i łatwo da w gniew. Szczerze mówiąc, zatruwa wszystkimi cie. Powróciły jej straszliwe trzydniowe migre^j wtedy na cały dom pada blady strach. Ma mnóstwo | potów ze swymi kolejami. Kupiła majątek Pleszczt pod Moskwą, by być blisko zarządu swoich przezy* ramionami. I dokąd uciekną? Za godzinę lr"dzi ich z powrotem, a on wyleci z posady pan Gretener. czka, co robić? Znaleźliśmy się w pułapce. Sć ° Debussym 97 A w przyszłym tygodniu, kiedy przeniesiemy Moskwy, będzie jeszcze gorzej. Znowu miała rację. Rezydencja przy Bulwarze stwieńskim miała pięćdziesiąt dwa pokoje, ale s była jeszcze gorsza niż na wsi. Klaudiuszowi do duszny pokój na najwyższym piętrze, gdzie mi służba. Popołudniowe koncerty zostały chwilowo rwane, lekcje fortepianu również. Z dnia na dzień1 dziewał się, że zostanie odesłany z powrotem do pr, Sonia znikła bez śladu. Jakby przeniosła się ' planetę. Przeżywał męczarnie, kiedy przypominał że przebywa w tym samym domu, a jednak jest odległa jak gwiazda. Nie dostawał od niej bilecików, ale nie wychodził ze swego pokoju, ni( nie czekając na pojawienie się Ostapa. Zrozpaczony grążył się w pracy. Napisał szkic symfonii pełne sępnych akordów i „niczewo" *. W końcu pogodził się z tym, że nie będzie dnych wiadomości od Soni, i zaczął wychodzić z Włóczył się bez celu po Moskwie. Poznawał mij skwarze lata, lecz wyobraźnia rysowała mu je włóką skrzypiącego, lśniącego śniegu; to miasto, i rym miał zamieszkać. Samotnie zwiedzał miejsca, chciał zwiedzać z nią. Oglądał czerwone, niebieskie i te drewniane domy, marmurowe pałace i cerkwie czone cebulastymi kopułami. Z Kinieckiego Mostu dał odbicie Kremla w szklistych wodach rzeki Moj Wędrował przez zaułki, w których dzieci bawiły ulicy jak w Neapolu, przesiadywał na ławkach p zaglądał na bazary i w tym wesołym, lecz obcyifl mie, wśród tych mężczyzn w niebieskich bluzach i wonych skórzanych butach z cholewami, kobiet z mi warkoczami, mnichów w spiczastych kołpak1 i Fragment tej Symfonii w tonacji B-dur został później kowo odnaleziony na rynku w Moskwie w 1933 roku h przez radzieckie wydawnictwo muzyczne. 98 habitach, jeszcze dotkliwiej odczuwał swą ny na saInotflos . ^ beznadziejnie. A jednak nie istniała ^ni W* polega. Był niezawodny i bezbolesny. Cz estesmy przecież zaręczeni? — Skinęła głową. — ^ Jesteśmy prawie małżeństwem. * jesteśmy małżeństwem, sobie, że jesteśmy. 99 — Ale przecież nie jesteśmy. Spojrzał na nią zniecierpliwiony. Czymże jest małżeństwo? Zwyczajną ceremonią, głupim nansem... — We Francji tysiące ludzi kochają się codziennie zawracając sobie głowy zawieraniem związku ! skiego. Zaczynała rozumieć, do czego zmierza. — Chciałbyś, żebyśmy się kochali... robili końca? — Była przerażona. — A co się stanie, będę miała dziecko? — Tym lepiej. Soniu, kochanie moje, czy nie miesz? — szeptał, tuląc ją do siebie, nieomal dotyl jej ust swoimi wargami. — Wtedy twoja matka b( musiała nam pozwolić na małżeństwo. Oderwała się od niego i popatrzyła nań przeraź* wzrokiem. Tylko obrzydliwy Francuz mógłby coś go wymyślić! — Śpiewasz jak słowik, ale serce masz chytre wąż. Nienawidzę cię! — pobiegła ku drzwiom. — I gdy więcej nie odezwę się już do ciebie — zaw( przez ramię. Nagle został sam. Echo jej słów brzmiało mu j< w uszach. Stracił ją... Przez kilka następnych dni chodził nieprzytoi Gnębił go wstyd i żal. Stracił Sonię. Stracił jej i szacunek. Okazał się łotrem. I to łotrem najgoi gatunku, bo nieudolnym. Zaczął się zastanawiać, nie powinien wymówić i wracać do Paryża, kiedy wiedział się, że wyjeżdżają do Wiednia. W sierpniowym słońcu całe miasto uśmiechało dźwięczało tonami walca, przesycone atmosferą tył wiedeńskiej Gemiitlichkeit. Ale dla Klaudiusza tylko miastem pijanych piwem duchów. Krążył V°ri jak potępieniec, unikając wspaniale oświetlonej * nerstrasse, cudownego Prateru, tarasu „Sachera oficerowie w dolmanach i monoklach, trzymają0? 100 kle crytą i sta kolanami, kokietowali strzelające oczami p^ zedł na cmentarz centralny i z głową od-°d grobami Beethovena i Mozarta, dwóch , którym podobnie jak jemu kobiety za- °Td ]P cierpień, dały W1 .^ za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Nagle' I odmieniło. Pewnego popołudnia, gdy wrócił wsz: "*0 se^retarz Madame zawiadomił go, że z dniem l° vm koncerty zostają wznowione. Skinął głową [irffgią do jej apartamentu, by ustalić program. Ku nu zdumieniu zastał ją w doskonałym humorze. [ Bussiczku mój, brakowało mi twojej gry na for-pianie — uśmiechnęła się. — Naprawdę dobrze grasz. — Dziękuję, Madame. Wyglądała znakomicie, jak nigdy dotąd, i była mu ezwykle życzliwa. Właściwie po raz pierwszy widział ą tak odprężoną, niemal szczęśliwą pośród swoich dro-iazgów, fotografii dzieci w srebrnych ramkach i — czywiście — portretu Piotra Iljicza Czajkowskiego. — Jestem z pana bardzo zadowolona. Jest pan rozsąd-ym młodzieńcem, nie tak jak tylu innych. Zrozumiał, że przestał być podejrzany. To wrażenie twierdziła jej decyzja, że ma wznowić lekcje z Sonią. Następnego dnia przed południem Sonia przyszła na keję bez eskorty. Spotkali się po raz pierwszy od vego nieszczęsnego incydentu w piwnicy. Starał się, mógł, zachować profesorską powagę. Najlepiej kilka gam, Mademoiselle. ¦aczęła posłusznie grać, po chwili jednak przerwała, adal cię kocham — powiedziała szeptem. — I wy-•owf d^ Ci* Znowu możemy się widywać. Maman tak Odt lecz natychmiast je zatrzasnął, Ostatni p Ostatni\ ^ ^lucz i zabił gwoździem. Wbijał właśnie p°dbiegfW°ZdŹ' gdy. zobaezył, że Miłość wchodzi oknem. UTTiocow tZ?70 J*ak błyskawica, zamknął okiennice ai Je żelazną sztabą. W tej samej chwili zoba- 103 czył, że Miłość uśmiecha się do niego z korninka palił więc duży ogień, który zmusił Miłość, Osn i na wpół upieczoną, do ucieczki. Wycierał właśni gdy spostrzegł Miłość przeciskającą się przez dziurę w podłodze. Zatkał ową dziurę, ale Mifoś' łowała się przedostać przez szczeliny, potem przez rę w suficie, wreszcie przez maleńki otworek w « dze wywiercony przez robaczka. Nasz bohater by zupełnie bez sił, ale zwyciężył. Uszczelnił swe r szczenię tak, że nie pozostał nawet najmniejszy 0 Miłość nie mogła więc dostać się do środka, ale p0* trze też nie mogło. Po kilku dniach znaleziono g0 Q twego w pokoju. — Ładna bajeczka, ale jaki z niej morał? — Bajki nie mają morału. Niczego nie dowodzą sami tylko zawarta w nich jest jakaś mała prawda, — Jeśli tą prawdą ma być, że nie możemy żyć 1 miłości, tak jak nie możemy żyć bez powietrza, t to prawda bardzo niemądra. — Może nie tyle niemądra, co trochę przej Oczywiście, można żyć bez miłości, ale znacznie lepie żyje się kochając kogoś. Można żyć bez rąk, bez m bez oczu, ale lepiej jest, kiedy się je ma. < tak? Nie, nie zgadzał się z nią... Oczy, nogi, ręce teczne, ale do czego potrzebna jest miłość? Do nies go... Tylko unieszczęśliwia człowieka, pozbawia go i ności do pracy, łamie mu serce. Miłość jest najgfo szą, najbardziej bezużyteczną, naj... Alix spokojnie szydełkowała i nie przerywała Niech wyładuje swój ból w słowach. Teraz bardzie kiedykolwiek będzie potrzebował przyjaźni i zrozi nia. Ten szczenięcy, rosyjski romans, choć głupi* P stawi ślad. Przeżył pierwszy zawód miłosny, i J się często zdarza wrażliwym młodym ludziom? diusz może stać się cynikiem. Poza tym owe uśc stajniach i piwnicach obudziły w nim mężczyz* zakał pierwszej lepszej okazji, a jest tak ie teraz s ^ trudu znajdzie sobie kobietę. Zanie-rzystojny} aanie się jednym z tych rozpustnych, znu-dba studlia'welasów, których kobiety kochają, psują, a w „za .Tak, teraz będzie potrzebował przyjaźni, leońcu nlSZ <¦» k .? nie §aPił sie- w sufit * nie czekał na xlrabiaj Pilnie studiował podręcznik kontrapunktu, Opracowania domowe i unikał kwint równo-eduym słowem — wziął się do roboty, 104 105 Profesor tak był z niego zadowolony, że zaprosił go na obiad. Udali się do ruchliwej „Brasserie Pousset", której barwna klientela się z dziennikarzy, pisarzy, dramaturgów, aktoró" nawet maklerów z pobliskiej giełdy. — Lubię ten lokal. Jedzenie tu dobre, a bilard ^ szy w Paryżu — mówił pan Guiraud, kiedy usieli zacisznym kącie. — Gra pan w bilard? — Nie, panie profesorze. — Ależ to cudowna gra. Przepadam za nią! Sze jak się zdaje, też za nią przepadał, skoro kazał Kit trze grać w bilard w oczekiwaniu na Antoniusza. Podczas obiadu profesor opowiadał o Nowym Orle-nie. Tam się urodził. I chociaż od tylu lat mieszjt w Europie, wciąż jeszcze z sentymentem wspomin Dzielnicę Francuską, balkony z kutego żelaza, ukwiec ne patia i śliczną Mulatkę, w której był zakochan; gdy miał szesnaście lat. —¦ Ojciec wysłał mnie wtedy do Francji, do Konse watorium. On sam zdobył Grand Prix de Rome i uws żał, że powinienem pójść w jego ślady. Zdobyłem na grodę, by sprawić mu przyjemność. Wynika stąd, ż może ją zdobyć każdy, jeśli tylko choć trochę się p stara. Nawet pan. — Pan profesor sobie żartuje, a przecież to jest i prawdę niełatwa sprawa. — Bzdura — Guiraud napił się kawy i ciągnął i czowo. — Proszę posłuchać. Pierne i Marty są ]l w Rzymie. Pańskim jedynym poważnym rywalem Paul Vidal. A jego może pan pokonać. — Mistrzu, dołożę wszelkich starań, ale on jest ,P brem". — Pan też może stać się „bobrem". Wcale panu zaszkodzi, jeśli trochę pan popracuje. Trzeba studfo Bacha, pisać codziennie jedną fugę, wykuć na ! kontrapunkt. I na litość boską, unikać tych ów* głych kwint. 106 . Mistrzu... że czasami brzmią dobrze, ale niechże pan Wiem' amięta to sobie raz na zawsze, że są za-i Myśli pan, że nie wiem, o co panu chodzi? a do nowych harmonii, do nowych kombina-Ci4Ln* H'W Bardzo pięknie. Ale na to jeszcze nie cji ak^ipierw trzeba zdobyć Grand Prix. W Rzymie n niógł eksperymentować do woli. — Profesor ?d zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. — Rzyni! Spędziłem tam trzy szczęśliwe lata. Pamię-kiedy byliśmy razem z Bizetem w Villa... vzywiście chodziło o Villa Medici, wspaniały pałac Dchrowych murach, w którym na koszt rządu mie-°zkali i pracowali przez trzy lata laureaci Grand Prix , Rome w dziedzinie architektury, malarstwa, rzeźby, muzyki i grafiki. — Cóż to był za talent! Gdyby pan słyszał, jak on improwizował przy fortepianie. Rozmawialiśmy o operach, które napiszemy po powrocie do Paryża. Chcieliśmy podpalić świat. Obiad dobiegał końca. Po dobrym jedzeniu profesor był zadowolony i w dobrym humorze. — I Georges to zrobił. Napisał Carmen. A ja? Ja zostałem profesorem Konserwatorium. No cóż, nie wszyscy mogą mieć talent... — po twarzy profesora prze-nknął cień, a z ust wyrwało mu się lekkie westchniecie. Chwilę błądził rozmarzonym wzrokiem po ścianach, 3 czym zwrócił się do Klaudiusza: — Ale pan ma talent! coś do powiedzenia, lecz to się panu nigdy nie i Przedtem nie zdobędzie pan Grand Prix. Dla- tę na2rode- zdobędzie, nawet gdybym musiał wbijać panu kontrapunkt do głowy. ą się starał. się już .az mam do pana prośbę. Proszę nie pakować trZ6ł żacTęCe^ W żadne kabały« Żadnych awantur w tea-*1^ Wy^łuP°w- A najważniejsze, proszę sią nie każdym razie nie przed konkursem. te a' 107 — O to pan profesor może być zupełnie stałem nauczkę. — O nie, jeszcze pan jej nie dostał. Nikomu nie udało się wyciągnąć wniosków z takiej a Dlatego przynajmniej przez kilka miesięcy niech się trzyma z daleka od kobiet. Na to będzie pan miał w Rzymie. Guiraud zapłacił i razem wyszli z kawiarni. Na j dniku podali sobie ręce. — Do widzenia, Klaudiuszu. Proszę wracać do $ i napisać ładną fugę. — Tak jest, panie profesorze. I dziękuję za obiad Wcisnął kapelusz na czoło, podniósł kołnierz ] i odszedł. Profesor patrzył za nim w zamyśleniu, i nie zginął w tłumie. Ten chłopiec ma talent. Może na wet coś więcej niż talent. Jeszcze za wcześnie, aby wie dzieć coś na pewno. Dopiero teraz zauważył, że siąpi deszczyk. Zimn nieprzyjemne krople listopadowej mżawki spływały m po karku. Idealna pogoda, by siedzieć w domu i pc prawiąc wypracowania studentów. Ach, te rzymskie m< rżenia! Ernest Guiraud westchnął i otworzył parasol. Prz szedł ulicę i ruszył w stronę swego mieszkania p placu Pigalle. Klaudiusz nie wrócił do domu; poszedł odwiedi Alix. Zastał ją w pokoju. Czytała dzieciom jakąś i strowaną książkę. Uśmiechnęła się na jego widok. — Niech pan siada i nie zwraca na nas uwagi. Usiadł jak zwykle przy kominku, z kieszeni kul wyjął książkę i zagłębił się w skomplikowanych s gółach trybu minorowego. Od czasu do czasu spogl* na nią znad książki. Raz jeden ich spojrzenia spo1 się. Na jej ustach na krótką chwilę, lecz wystar długą, by mógł dostrzec, że cieszy się jego kwitł leciutki uśmiech, swej lektury. Jakby z daleka docierał doń f* pytała: „Króliczek skłonił się nisko i powie-lXkróliczka-dziewczynki: «Nie bój się, panienko, bronił i życie swe gotów jestem za ciebie p oddać» • Q piersi wezbrała fala wdzięczności dla tfag*eety która darzyła go swym przywiązaniem, oka-te^ ^mu zrozumienie i postarała się, by nie miał kło-a finansowych. Niepostrzeżenie zajęła miejsce pani Wu-Sainti. Zatrudniła go. Pod pretekstem korepe-otrzymywał to samo uposażenie, które miał jako T mpaniator. Nadal mógł dawać pieniądze matce. Początkowo protestował, że nie może przyjmować tak wysokiego wynagrodzenia za tak niewielką pracę, ale przerwała mu: — Znacznie więcej płaciłabym za lekcje śpiewu, a jeszcze musiałabym się fatygować i chodzić do jakiegoś studia. Proszę się więc tym nie przejmować. To nie pan mnie wykorzystuje, lecz ja pana. Uspokoiła w ten sposób jego skrupuły; co więcej, zdołała go przekonać, że właściwie to on robi jej grzeczność. Korzystał z byle pretekstu, by się z nią zobaczyć. Wpadał dwa lub trzy razy w tygodniu, proponując przećwiczenie jakiejś pieśni. Ona skarżyła się na lekki ból głowy albo przeziębienie, wskutek czego nie mogła śpiewać. Zapominali więc o lekcji, ale on zostawał. W ten sposób spędzili razem wiele godzin, czasem sami, asem w towarzystwie jej dzieci, którym przynosił sło- cze. Dzieci przepadały za nim, wspinały mu się na *y i nazywały go „wujkiem Klaudiuszem", zytała dalej, wypełniając ciszę pokoju monotonnym zwięki szystko już jest w porządku — powiedział kró- ° SWe^ panienki- — Cieszę się, że mogłem ci M°:'a rana ^est lekka' nie martw sie- ze- cie-> panienko, podaj mi rękę i wybie- na spacer po lesie." zmv 108 109 Alix zamknęła książkę, ucałowała synka i — Na dziś dosyć. A teraz pocałujcie wujka sza i do kuchni. Pobawicie się trochę z Magdale Kiedy dzieci wyszły, poprawiła ogień na 1— wyjęła z koszyka robótkę i zapytała: _ — Co pan czyta z takim przejęciem? Podniósł oczy i uśmiechnął się. — Próbuję nauczyć się czegoś o harmonizowaniu moll. Chce pani posłuchać, czego musimy się nauczyć Skinęła głową, zaczął więc czytać głośno i szybko: prawda, że zastosowanie harmonii molowej jest obr ne na wskazanie uczącemu się rzeczywistych cech rakterystycznych dla tonacji molowej. Zwiększenie' kundy między szóstym a siódmym stopniem powodj że trudno jest uznać ją za skalę diatoniczną". Spojrzał na nią przekornie i zapytał: — Mam czytać dalej? — Nie, nie, dziękuję. Ale teraz zostawię pana z ką i zobaczę, co Magdalena robi w kuchni. — Zat mała się w drzwiach. — Oczywiście zostanie pan kolacji? I tak minęło popołudnie. Opowiedział jej o obw profesorem. — On naprawdę chce, żebym spróbował w tym stanąć do konkursu. Uważa, że mogę wygrać. Ale w to nie wierzę. — Oczywiście, że pan może, trzeba tylko dużo vTi wać. Ach, jak by to było cudownie, gdyby pan z Grand Prix de Rome! Proszę sobie tylko wyobrs mieszkać w Rzymie, w tym cudownym włoskim s cu... Przerwała, bo do pokoju wpadł mąż. Triumfowa* — Kochanie, załatwione! — zawołał, nim jesz< e z żył ucałować jej dłoń. — Dziś podpisałem kontra* Po długiej zwłoce bank wreszcie powierzył mu **u filii w Clermont-Ferrand. - Zaczynamy, gdy tylko skończę plany. 110 jy wieczór mówił o projekcie i trudnych pro- rchitektonicznych, jakie się z tym wiązały. dow bank5W __ wyjaśniał — wymaga delika-łączenia aspektów artystycznych i funkcjonal-tneg0 P0^ sj.yi jest najwłaściwszy dla gmachu banku? nycn* czny z kilkoma kolumnami doryckimi? Ciepły N prowincjonalny", który tak bardzo podoba się roi-' i skromnym depozytariuszom? A gdyby tak dy-n^°T\e nawiązać do architektury kościelnej? Na przy-l^kno gotyckie w gabinecie dyrektora?... Przecież Lnk to także swego rodzaju świątynia? Świątynia Pieniądza, można by rzec... Wszystko to było niesłychanie ambitne. Przyjemnie było patrzeć na rozpierający go entuzjazm. Wyglądał młodziej o dwadzieścia lat. Nareszcie miał szansę pokazać, na co go stać. Bank planował wybudowanie kilku filii w innych miastach prowincjonalnych i on już widział siebie podróżującego po całej Francji i nadzorującego ekipy budowlanych. Rzecz jasna, poza dumą z twórczego osiągnięcia, w grę wchodziły jeszcze znaczne korzyści finansowe. Tak, tym razem los się do niego uśmiechnął. — I pomyśleć, że zaczęło się to wszystko od tamtego koncertu w maju ubiegłego roku! Oto jak ważne są takie towarzyskie przyjęcia. Kzął się rozwodzić na ten temat, ale Klaudiusz •rosił gospodarzy, tłumacząc się, że musi jeszcze na jutro napisać fugę. kl]Na,s.^pneJ niedzieli Klaudiusz rozmawiał z Alix o ban-ujnory jej mąż miał budować działa • ^ 'JeS^ strasz^wie podekscytowany — powie-0 tym,2^111160116111- — Przez cały tydzień mówił tylko ZaczSła r^5^V° *?ędziemy bogaci. Chce, żebym już dziL b^dzie Dr .ądać sie- za mieszkaniem, w którym można cien* Wo 3m?Wać na wielką skalę. Przepada za ży-wai>zyskim 111 — A pani? — Nie bardzo. Szczerze mówiąc, mnie ono dzi. Początkowo błagał, żebym mu towarzyszyła ] powałam. Potem zaproponowałam, żeby chodził Obawiam się, że pod tym względem bardzo go ro rowałam... — przerwała, jakby spostrzegłszy się, > wiedziała zbyt wiele, po czym dorzuciła pośpiesznie Zresztą nie przypuszczam, że może zarobić tyle, {[& spodziewa. Jestem przekonana, że bank nie będzie stał pieniędzmi. Pierre to dobry architekt, a nie st» ny człowiek interesów. Powinien był zostać profesoj uniwersytetu i wykładać architekturę kościelną, tym zna się naprawdę. Napisał nawet na ten 1 książkę. Napiła się herbaty i odsłoniła szyję. Była w tym i ście jakaś mimowolna zmysłowość, która wywol rumieniec na twarzy Klaudiusza. Z trudem powstrzyn się, by nie wstać i nie pocałować jej. Odstawiła fi żankę, a na jej twarzy z wolna pojawiał się rozmai ny uśmiech. — Dzięki tej książce wyszłam za niego za mąż. — Dlatego, że ją napisał? -— Nie. Ale nie poznałabym go? gdyby jej nie napis Czy to nie dziwne, jak drobne przypadki potrafią za nić życie? Pewnego dnia złożył wizytę mojemu ojcu związku z niejakim Pinaigrierem. — Z kim? — Na pewno nigdy pan o nim nie słyszał. Wi tyle tylko, że żył w szesnastym wieku i był twórci downych witraży w kościele Saint Etienne du Ale nawet i to nie jest całkiem pewne. Ojciec o nim monografię. Lubił pisać o mniej znanych stach średniowiecznych. Zawsze wyszukiwał sobi* goś nieznanego rzemieślnika, budowniczego czy rza, którym nikt się nie interesował, Przepadały krywaniem geniuszów w trzysta lat po ich Był sędzią i mawiał, że jego obowiązkiem jest 112 vWd wyrządzonych przez artystyczny wymiar *ianiiedliwości. * 0 swym ojcu z wielką czułością i szacunkiem, M lekka żartobliwie. ale i ^ wSpaniałym człowiekiem! Niezwykle inteligent-"^ ? cipny> ^°^ry- Chwilami trochę ekscentryczny- Pilisz czuł, że Alix chętnie opowiada o swoim ap0 raz pierwszy porzuciła swą zwykłą rezerwę iczęła wtajemniczać go w swe sprawy osobiste. In-^ktownie odgadł, że ona też od dawna tęskniła za 3 ^rtnerem do rozmowy. Nagle zorientował się, że ta liekna, bardzo zamknięta w sobie kobieta jest samotna. ___ To wielkie szczęście mieć takiego cudownego ojca. - O, tak! Kiedy moja matka umarła, rzucił sądownictwo i poś.więcił się historii sztuki. Stanowiło to jego pasję. Byłam jego jedynym dzieckiem i byliśmy sobie bardzo bliscy. Razem pracowaliśmy, a każda chwila spędzona z nim stawała się radosnym przeżyciem, miał bowiem cudowny dar, dzięki któremu najnudniej-sze tematy okazywały się ciekawe i zachwycające. Postanowił napisać książkę o Panaigrierze. Miesiącami oglądaliśmy stare kościoły, badaliśmy księgi parafialne v lodowato zimnych zakrystiach. W domu dyktował mi. rciąż widzę go, jak siedzi przy kominku w zielonym rżanym fotelu i uśmiecha się do mnie. W jej oczach pojawiły się łzy. Odwróciła głowę i pa- a w ogień na kominku. wiał SZę mi wykaczyć- Tak dawno już nie rozmaić k° nim'" Kiedy skończyliśmy książkę, zabrałam cenzvi °/e^^ł a potem wysłaliśmy egzemplarze re-; krytykom i historykom. Wrzucili je do kosza. tych rz^dfc1* W°ale Się tym nie prze:iął- Nalezał do iadną nagr°flSPOtykanych ludzi) kt6rz^ nie czeka3^ na ił na ksia*t Za SWą prac^- Pierre przypadkowo natra- r2e kościel • { przeczyta^ te- Pisał wtedy o architektu-me] i przyszedł do ojca po jakieś informacje, 113 Wrócił po tygodniu. Z czasem zaprzyjaźniłam się z A potem pewnego dnia ojciec mój umarł. Chwała J we śnie. Był to dla mnie straszny cios. Zawsze ™? zdawało, że będzie żył wiecznie i że resztę meg0 cia spędzę przy nim. Miała lat dwadzieścia cztery, gdy znalazła się całv sama na świecie, z niewielką sumą pieniędzy, bez jaciół i krewnych, nie licząc kilku dalekich kuzyj — Nie znała pani żadnych młodych mężczyzn? — Ależ tak. Ojciec namawiał mnie, żebym wyszh mąż. Chciałam uczynić zadość jego prośbom i utrzy wałam stosunki towarzyskie z kilkoma sympatycy młodymi ludźmi, którzy mogliby się starać o moją' kę. Tak bardzo jednak przywykłam do inteligencji tusia, że wszyscy wydawali mi się płascy, zadufan sobie i nudni. — Ja też jestem młody. Czy mnie również uwa; pani za nudziarza? — Pan... jest inny — szybko wróciła do swego tem tu. — Pierre kilka razy złożył mi wizytę. Był uosobi niem dobroci. Pocieszał ją, podzielał jej smutek i na różne sposoii dawał odczuć, że ją kocha. Stopniowo pogodziła si myślą, że mogłaby wyjść za mąż za tego starszego ci wieka, który podobnie jak jej ojciec, był wdówce uczonym, sympatycznym i trochę bezradnym. — Powiedział, że chciałby, żebym mu pomogła * saniu jego książki. Czułam, że jestem mu potrzebo jednak nie uważał pracy za cel sam w sobie, t mój ojciec. Potrzebował uznania, gratulacji Vrz^ towarzyskiego sukcesu. Spodziewał się, że książka niesie mu sławę. Kiedy przeszła niemal nie zautf głęboko przeżył rozczarowanie. Nigdy więcej * się już do pisania — a po chwili jakby lekko dodała: — Może to i lepiej. Umilkła. Czy nie za daleko posunęła się w s^ znaniach? Znowu patrzyła w kominek. W P° 114 a napięcia cisza, ciężka od słów niedopo- Pe n^ którą podkreślało jeszcze głuche bębnienie d ^ ktą p w ' ky p0Smutniała. Z jej spokojnej, nie zdra- deszczU.°ża(jnyCh uczuć twarzy podobnej do kamei wy-dzaj3ceJ jnak rozczarowanie, że została żoną podrzęd-cZytał 3 rtUnisty, zamiast wyjść za zdolnego stanowcze-neg° hfwieka, który przypominałby jej ojca. jakby chcąc położyć kres intymnemu na- •ZaIi chwili, dodała, że Pierre jest wspaniałym Stł°wiekiem. Rozwodziła się nad jego dobrocią, erudy- . r6żnymi innymi zaletami. Podkreślała, że jest do niego bardzo przywiązana. _- Jest wspaniałym mężem i znakomitym architektem — mówiła z trochę zbyt dużym naciskiem. — Jestem pewna, że jego bank w Clermont-Ferrand będzie piękny i wszystkim się spodoba. — Podała Klaudiuszowi talerzyk z biszkoptami. — Proszę zjeść ostatniego biszkopta i skończyć herbatę. Musimy przejść do salonu i trochę popracować. Za dziesięć dni jest mój wieczór muzyczny. Żałowała potem tych wyznań. Wskrzesiły wspomnie-ia, które chciała pogrzebać; ożywiły gorycz — zda-o $ią ~ wygasłą. Pogodziła się przecież ze swoim • Przygody i romanse nie pociągały jej. Porozumiewawcze spojrzenia przyjaciół męża przyjmowała ^ Z początku sie- buntowała, później jednak od . ziła się z tym, że nigdy już nie zazna porywów wvh> Cl Sni tej ekscytacji, jaką daje obcowanie ycia u m umysłem- w trzydziestym pierwszym roku r3> oboiP+Zała> Że wszystko ma już za sobą, że jest sta-5 l a ° Po odzied raz przed kobietą. Życie PrzyJemn^ odmianę. Po do odkrywania i rozpoznawa- owego niedzielnego popołudnia, kiedy zagrał iei swe Pieśni> wiedziała, że ^^odzieńca niepospolitego. Jego marnot- 115 ność budziła współczucie. Chciała mu ofiarować jaźń, której był spragniony, i dyskretnie nim pou wać — tego bowiem nie mogła mu dać jego właSn dzina. Poczuła się potrzebna. Tym razem nie jr1 •a starszemu, niezbyt ciekawemu mężczyźnie, lecz \x\ towanemu, samotnemu chłopcu. lf I tym razem nie spotkało jej rozczarowanie. 0( jemniał jej serdeczność, otworzył przed nią swe ; Do niej zwrócił się po Swej rosyjskiej porażce. ^ szona była pieśniami, które dla niej komponował, Ę mnymi bukiecikami kwiatów, które jej przynosił. ] szcze bardziej wdzięcznością, którą wyczytywała z ' spojrzeń. Wszystko to było przyjemne i niewinne, ale począ\ od dnia, w którym opowiedziała mu o swoim mał stwie, zaczęła dostrzegać w jego wzroku coś irr Nieśmiałe, lecz niewątpliwe przebłyski pożądania, płomyki żądzy, których starała się nie zauważać. krotnie przy fortepianie, jakby przypadkiem, położył ce na jej dłoniach, i to dotknięcie młodej, gładkiej' ry przeszyło ją dziwnym dreszczem. Chwilami pr; pywała się na tym, że zastanawia się, jak też by poczuła, gdyby ją pocałował. Raz nawet śniła, że to ją w objęciach... Czy nie lepiej odprawić go zawczasu? Lecz to okrutne. Przecież ten młody człowiek jej zaufał! I byłaby samotna bez jego odwiedzin, bez tych F cielskich popołudniowych herbatek... A poza tym A siałaby zrezygnować z owych wieczorów muzyce które obiecała mężowi. W jaki sposób wytłum by zniknięcie Klaudiusza, który stał się już™ członkiem ich rodziny? Pierre traktował go ji przystojnego, utalentowanego syna, o jakim Zabierał go na kolacje, popisywał się przed i erudycją. Dzieci przepadały za Klaudiuszem— za kilka miesięcy zdobędzie Prix de Rome i 116 Do tego czasu lepiej zostawić wszystko po Aiikać dalszych konfidencji, zachować posta-5tareIXlU'. ^ą5 ale i dystans. Pilnować jego i... siebie. #ą Przyjaaja przywrócić dawny swój do niego stosu-prÓt>°vczliwej pani do biednego, osamotnionego stu-" Ale było już za późno. Pękł dzielący ich mur. denta. ^ gwe tajemnice, opowiedziała o sobie, znaez-na cei pozwoliła mu się domyślać. Czuła na so-spojrzenia, nieśmiałe i pożądliwe. Z młodzień-6 porywczością wykorzystywał sytuację. Zp wnego popołudnia zuchwale oświadczył jej, że ma - I nie tylko oczy, ale i nos, usta, uszy, wszystko... Z Proszę nie pleść bzdur! - Ależ to prawda! Pani naprawdę jest bardzo piękna. — Cóż za banalny komplement! Kobieta albo jest piękna i sama o tym wie, albo nie jest piękna i wie, że pan kłamie. — Zmarszczyła brwi i surowym tonem głosu usiłowała dać wyraz swemu oburzeniu. Przez krótką chwilę przypominała mu ciocię Tavie, gdy była nań zagniewana. — A poza tym nie cierpięn^ochlebstw. — To nie pochlebstwa. To szczera prawda. — Obejdę się bez niej. —; Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi i że mogę pani powiedzieć wszystko, co myślę. Jesteśmy przyjaciółmi, ale jestem od pana o jede-nascie lat starsza i... Proszę mi opowiedzieć, co pan r°bił dziś w szkole. kpeci - powiedziała w „szkole", a nie w „Konser-i aby mu dokuczyć i przypomnieć, że uważa Miała tU ale zwykle były to kobiety starsze od niego, "\le Syw^e' o twardym spojrzeniu. Trochę się ich lękał. ° yła mała dziewczynka, za młoda, by kogokol- przestraszyć. °S3ę tobą dzieje? — spytała naburmuszona. — ^Zyka w g^bie? bieszenie i wyjął zmiętego papierosa. 121 — iYiasz ognia? Zapalił zapałkę. Pochyliła się nad jego dłonia — Dziękuję. Ruszył przed siebie, ona jednak pobiegła za — Postałbyś chwilkę ze mną. Smutno mi tak^ w nocy. — Jak się nazywasz? ^^ — Irena. Nie lubię tego imienia. Kiedyś zmien sobie na inne. — Ile masz lat? — Prawie szesnaście. Dlatego nie mogę chodzie bulwarach. Jestem jeszcze za młoda, by móc , z prefektury książeczkę, a gliniarze zawsze nalatujj dziewczęta bez książeczek. A ty, ile masz lat? Powiedział jej, zapalając papierosa. Przez chwilą glądali się sobie, po czym bez trudu, z koleżeńską bodą młodych ludzi zaczęli rozmawiać. — Jeśli naprawdę nie masz pieniędzy, to możesz zapłacić kiedy indziej. Mam do ciebie zaufanie. — Mam dwa franki — przyznał się. — W porządku — wzięła go pod ramię. — Dasz franka, a drugiego zatrzymasz sobie. Poszli do pobliskiego nędznego hoteliku. Nad ściem płomyk gazowy ledwie tlił się w matowej j nej kuli. Nocny portier przyjrzał się im uważn gazety, ale nie powiedział słowa. Poszli więc po si piących schodach do jej pokoju. Na nocnym stoliku paliła się lampa z papiei abażurem, rzucając na pokój słabe, żółtawe ^ W półmroku zauważył umywalkę na wpół ukrył rawanikiem i czerwony szlafrok zawieszony na g. dziu. Na komodzie stała maszynka spirytusowa, niej pomarańcza. W szklance z wodą dogorywa — Rozbierz się — powiedziała i znikła za W chwilę później przytuliła się do niego, wę w zagłębieniu obojczyka. - Podobasz mi się — powiedziała 122 zhcesz, przyjść do mnie jutro. Nic cię to nie ł "niemal niepostrzeżenie weszła w jego życie, r^czasu na miłość; wystarczyło im go tylko na e kochać. A jednak w ich stosunku była jakaś zułość i niewinność młodości. Byli w sobie sWoista akochanij lecz nie śmieli sobie tego powiedzieć. a ł u niej nie więcej niż godzinę każdego wieczoru; Za ślał wtedy o Alix. Wracał do domu odprężony ?iLał się do pracy Trwało to dwa tygodnie. Wreszcie pewnego dnia, gdy wchodził na schody, portier zatrzymał go. — Nie ma pan po co tam iść, gliny ją zwinęły. Wcześ-,j czy później to musiało się tak skończyć; nie miała książeczki.... Nie wiedział, dokąd ją zabrano. Prawdopodobnie do jakiegoś paryskiego poprawczaka, może gdzieś pod Paryżem... Sprawa była prosta i nieodwracalna jak śmierć. Przez I dwa dni tęsknił za nią rozpaczliwie, chciał ją ratować, gotów był nawet ją poślubić, żeby tylko mogła wyjść a wolność, lecz przed upływem tygodnia nie pamiętał już koloru jej oczu. Była tylko przyjemną przygodą, której pozostał bardzo słaby ślad. Wkrótce potem za- Pomniał o wszystkim. Portier ,^i vanka? gdy wychodził z Konserwatorium, cr podał mu list ^esaiPani e^osła. kanie o wr°ZerWał k°PertS- Alix Prosiła go o spotka min ł P° południu w Parku Monceau. ftfZegł ią natl i?rZed trzecią wchodził d<> P*rku. Do- ale^> zamv imiast Sied2iał* na ławce w opustoszali dn 'zamyslona, z ™*«rm „rw^i w „,-™^ r>^ iegł do go na ławce w opustosza z oczami wbitymi w ziemię. Pod głowę> słysz3c JeS° kroki i powi- 123 — Jeszcze nie ma trzeciej — powiedział zdyS2a Napisałaś, że o trzeciej. — Przyszłam kilka minut wcześniej. Usiądź, dech. — A potem cicho dodała: — Jak ci się ' dzi? — Twarz za woalką była blada i zmizernj] — Dobrze. A jak dzieci? — Tęsknią za tobą. Powiedziałam im, że wyje i wkrótce wrócisz... Czy pan Guiraud jest z ciebie wolony? Przez chwilę zadawali sobie tego rodzaju pytani-oswoić się z tym nowym miejscem spotkania. Był E sty dzień lutowy. Podmuchy wiatru pędziły przei bie martwe liście. — Jak się ma twój mąż? — Zajęty jak nigdy. Kilka razy musiał wyjechj Clermont-Ferrand, by doglądać budowy. Bank, jj zdaje, chce otworzyć jeszcze jedną filię i on praw podobnie otrzyma kontrakt. Pytał o ciebie, powied; łam mu, że nie masz czasu, bo przygotowujesz się egzaminu. Chciałby wiedzieć, czy przygotujesz mnie następnego wieczorku muzycznego. — Oczywiście — impulsywnie pochwycił jej dłonii Ach, Alix! Tak strasznie tęskniłem za tobą. — Ja też — odpowiedziała wolno. — Czy nie m byśmy być przyjaciółmi jak dawniej? — Chcesz tego? Skinęła głową. — Lepsze to, niż żebyśmy się nie mieli widywać — Dobrze. Więc bądźmy przyjaciółmi. Próbowali. Dzielnie trzymali się swych ról. C była uprzejmą damą, czułą, ale zachowującą dyst wrócił do swej roli korepetytora muzycznego cielą domu. Pod koniec miesiąca Alix urządziła swój dru czór muzyczny. Znowu wyniesiono meble z s tele przesunięto pod ściany. Wynajęte krzesła ] w rzędy. Znowu zjawili się przyjaciele Pierre a, V 124 rot w maju za~ po każdym utworze. O jedenastej, ku za-:Z wszystkich, wieczór się skończył. adzieję, że mój ostatni w tym sezonie wie-zeszkodzi ci w pracy — powiedziała następ- o dn]a' 7aplanowany był na kwiecień, a Wieczór ^nkurś 0 Grand Prix de Rome. ynał się chcesZj odwołam wieczór — powiedziała, ^testował. Oświadczył, że repetycje z nią nie za-zbyt wiele czasu, co zresztą było prawdą. :aJA poza tym, nie miałbym pretekstu, by do ciebie ¦7vchodzić. Często rozmawiali o konkursie. Powtarzał uporczywie, B ma najmniejszej szansy. Jego konkurentem był [ Vidal, który znał na pamięć wszystkie tajniki kon- apunktu. — Jeśli nawet przejdę przez eliminacje, nigdy nie zdo-m zwyciężyć w finale. Uważał, że cała instytucja konkursów jest potwornoś-ą wymyśloną przez profesorów-sadystów po to, by tęcać się nad biednymi studentami. Już eliminacje rly dostatecznie straszne, finał zaś był po prostu eludzki. — Jak byś się czuła, gdyby cię zamknięto na trzy ty- j w pokoju jak więźnia, każąc ci napisać całą ¦ntatę na jakiś głupi temat? Mowy nie ma, żebym dał idę. JPokajała go, zapewniała, że wygra konkurs. - Będę dumna, jeśli wygrasz. ^ ^le Hcz na to. a w ^t?m Pewna, że wygrasz. Pomyśl tylko, trzy la- kłoPotów •• ViUa Medici' bez żadnych finansowych 1 nic innego do roboty jak tylko pisać mu- - Tak. W • • • -• Czy HW^zlen*u tez miałbym czas na kompono-1 w k ^?sz s°bie sprawę z tego, że tam nie ma acJi? Z chwilą gdy człowiek znajdzie się 125 w tej przeklętej willi, musi siedzieć na miejs trzy lata... Trzy lata nie będę mógł ciebie \^J A więc o to chodziło! Gdy tylko zaczynali roz' o Prix de Rome, w tym miejscu rozmowa się u^ Po co mu nagroda, która na trzy lata uniemożlj widywanie jej... Niezbyt przekonywająco persw ii ślć ej karierz widywanie jej... y p wad mu, że powinien myśleć o swej karierze, dbać przyszłość. Kariera, przyszłość — jakież to mogł0 znaczenie wobec trzyletniej rozłąki? — Nie będziesz za mną tęskniła? Skinęła głową, nie odrywając oczu od szydełko^ i zmieniła temat. Wspomniała o budowie Kanału Pan skiego, którą żywo interesowały się miliony Franci O wojnie w Indochinach. O otwarciu Mostu Brook] skiego, kiedy to w tłoku zatratowana została na śn cała masa ludzi. Wszystko na nic. Z każdym dniem coraz trudniej odgrywać komedię przyjaźni. Tak bardzo uważał to co mówią, że coraz mniej mieli sobie do powiedzi Rozmowa kurczyła się do kilku zdań. Niedopowie ne słowa rozpływały się w ciszy i zapadało milczen Czasami, gdy mąż wyjeżdżał z Paryża, Klaudius; stawał na kolacji z dziećmi, po czym spędzał z cały wieczór. Zachowywanie pozorów stawało się czarnią. Druty, na których robiła swą robótkę ,bły w jej rękach jak miniaturowe szpady. Próbował < Chwilami ich spojrzenia krzyżowały się, zdri wzajemne pożądanie. Napięcie rosło. Pod koniec kwietnia nie mógł już tego dłużt trzymać. Pewnego wieczoru zerwał się, gwałtownie od krzesło. — Myślę, że powinienem przestać przychodzie czór muzyczny już się odbył i nie ma żadnego P° żebym bywał w tym domu. — Proszę cię, kochanie... — słowa te wynik* z jej ust niepostrzeżenie. — Nie porzucaj mnie- 126 wiele dla mnie znaczy... Za kilka miesięcy do Kzymu i nie będziemy się widywali... mamy się wzajemnie torturować, wmawiać >Zteśmy tylko przyjaciółmi, skoro etap przy-Sob*> żearJS już dawno za sobą? jaźni ** cię--* ła wargę, ale było już za późno. Łza poto-zyg1^2 . policzku i spadła na rękę. Zerwała się 'usz przez chwilę stał jak wrośnięty w ziemię. śl3c ze wroci Mm3ła minuta. Odwrócił Się ^ ze wroci- Mm3ła minuta. Odwrócił Się my3> w transie poszedł do jej pokoju. Stojąc na progu, świetle lampy zobaczył jej sylwetkę. Mix siedziała na Tkraju łóżka i łkała bezgłośnie. Podszedł do niej, łagodnie ujął ją za podbródek i posłował w usta. - Nie rób tego — wyszeptała. — Proszę cię, nie... W miłości ten, kto prosi, przegrywa. Pocałował ją po raz drugi. Tym razem odpowiedziała namiętnym po- łunkiem. Przez chwilę trwali przykuci do siebie wargami, po czym oboje opadli na łóżko. Upięte włosy roz- lściły się, spadając złotą kaskadą. Powoli jej ramiona iwały się i w końcu opadły w geście kapitulacji. Nie miała sił do dalszej walki. Zbyt wcześnie było na sumienia, zbyt późno na skrupuły. Rozebrana, lwie mogąca oddychać, czekała na nagrodę za swą ?k W tydzień później, 22 czerwca 1883, Klaudiusz przy-111 do konkursu o Grand Prix de Rome i zachował maf .ZWykle w sposób nie dający się przewidzieć. - przepadł w eliminacjach, po czym świetnie 0 kr°onkOWe egzaminy i był ° krok od nagrody. lal, a\ ^ruS3 nagrodę. Pierwszą otrzymał Paul łeg'o sieylko Pierwsza się liczyła. nie spodziewał. Popadł w głęboką zadumę. 127 Po nocy spędzonej na rozmyślaniach wybraj swego profesora, pana Guirauda, który przyi*] małym, ciasnym, kawalerskim mieszkanku. — Dumny jestem z ciebie — mówił profesor -jąc mu dłoń. — Widziałem twoją kantatę; jes| ! dobra. Jeden z członków jury powiedział mi skłonny głosować na ciebie. Nie przejmuj się,'E zdobędziesz w przyszłym roku. Klaudiusz wysłuchał pochwał ze smutnym 4 chem. — Mistrzu, bardzo dziękuję. Wiem, że chce mnie podtrzymać na duchu, ale ja nie mam już żadnyc dzeń. Nigdy nie będę pierwszorzędnym muzykiem cham muzykę, ale tak jak pan powiedział wtedy czas obiadu, nie wszyscy mogą mieć talent. Lepi dzie, jeśli powiem to sobie jasno, zanim będzie z; Postanowiłem zmienić zawód. — Co takiego? — Tak. Postanowiłem zostać malarzem. Długo o tym myślał, nim podjął decyzję. 2 drugiej nagrody świadczyło o jego przeciętności. 11 że nigdy nie zdoła się wybić. Lepiej zacząć nowąk rę. Kupił już nawet paletę. — Przyszedłem podziękować panu profesorom cierpliwość i życzliwość, Na zawsze zachowam d wdzięczność. Profesor Guiraud przypatrywał mu Się w mi — Przykro mi, że pan opuszcza Konserwato zaczął. — Ale jestem pewien, że będzie pan zna malarzem. Zajmie się pan portretem czy pejzaż Klaudiusz jeszcze o tym nie myślał. — I jednym, i drugim, jak sądzę. — A więc znakomicie. Teraz trzeba się * akademię sztuk pięknych. Oczywiście, najpie pan musiał zdać egzaminy wstępne. Nie róż tak bardzo od egzaminów do Konserwatoria sztą nie ma znaczenia, dla chcącego nic trud 128 minów wstępnych znajdzie się pan w klauni11 e^\ rnego rysunku, co odpowiada klasie solfeżu. lie eleXaQu \edzy będą mieli po dwanaście, trzynaście będzie pan przechodził do kolejnych klas, at- p?te. k w Konserwatorium... I — mniej więcej za i t będzie pan mógł stanąć do konkursu o Grand d iedzinie malarstwa — zakończył z uśmiechem P iak Guiraud mówił, przygnębienie Klaudiu-, Nowa kariera wymagała czegoś więcej niz ku-en? palety. Zaczął się wahać. Nie miałbym nic przeciw temu, by zostać muzy-gdybym tylko miał pewność, że rzeczywiście mam' talent — odezwał się wreszcie. Guiraud stracił cierpliwość. - Półgłówku! Oczywiście, że masz talent. Wielki talent... Jak myślisz, dlaczego ubłagałem pana Thomasa, y nie wyrzucał cię z Konserwatorium? Dlaczego przez te wszystkie miesiące wbijałem ci do głowy kontrapunkt i orkiestrację? Przywrócenie Klaudiuszowi wiary w jego muzyczne Wolności zajęło profesorowi Guiraudowi trochę czasu. rzypomniał mu, że u większości wielkich muzyków erwsze próby skończyły się niepowodzeniem. n Wiesz, ile razy Berlioz stawał do konkursu, nim > wygrał? PięC razy! Teraz postaraj się przyjemnie letnie miesiące. W październiku chcę cię znowu ^ćw mojej klasie. A jeśli się nie stawisz, to znaj-:i kark° yś sie- nie wiadomo gdzie schował, i skręcę kark ^ Klaudiusz nie tylko zapomniał już o swych h lecz dla odmiany ogarnął go niezwykły Pan! NaPiszę najlepszą kantatę, jaka kie- ikowstała- Pokażc- J'ury- o mczego nie pokazuj jury. Zdobądź pierwszą nic więCej nie proszę. 129 Alix była szczęśliwa. — A więc nie będziesz musiał wyjechać d Mamy przed sobą cały rok! Znalazła nowy pretekst, żeby płacić mu pen • mógł codziennie bywać w Ville d'Avray. — Będziesz dawał lekcje gry na fortepianie rzacie. Jest jeszcze dzieckiem, a więc lekcje b& kie, powiedzmy, dziesięciominutowe... Pierre u to świetny pomysł. Przyjeżdżał więc codziennie kolejką podmie Ville d'Avray. Krótki spacer od stacji. Otwierał wiała furtkę, mijał ogród i wchodził po schodach prowadziły do drzwi frontowych. Lekcje wy] były chichotami, psotami, grożeniem palcem. Ui i nauczyciel nie brali tego wszystkiego poważaj lekcji zjawiała się pokojówka Magdalena w fartuszku i czepeczku, zabierała Małgorzatę i j ciszka Maurycego do jednej z sąsiednich willi, bawili się z innymi dziećmi przez całe popołudni* chankowie zostawali sami. Czasem grał dla niej na fortepianie albo ona przy nim i śpiewała którąś z jego pieśni. Muzyka nak nie tłumiła uczuć. Otaczał ramieniem jej kibić, opierała głowę na jego ramieniu. Pocałunki i pies rozpalały pożądanie, zrywali się i szli do jej pokoju piętrze. Tu, w półmroku padali sobie w objęcia. Z pożądliwością swych dwudziestu lat sycił się jej niałym ciałem, zasługującym na wytrawne, czi szczoty. Nie ustępowała mu w żarliwości. W byli rówieśnikami. Czasami siedzieli w ogrodzie w cieniu drzew i dzili jak starzy przyjaciele. Ale najczęściej szli do swego ulubionego miejsca na brzegu stawu, j z tych stawów w Ville d'Avray, które tak bardzo chał Corot. — O czym teraz myślisz? — zapytała go któref o się na łokciach, by pocałować go odpowiedział gryząc źdźbło trawy. — f ZggO? żył 3e3 rozmarzonego uśmiechu. Jeszcze i leżeli spleceni w gorącym uścisku, czuła przed g° ]eg0 radosną, nienasyconą bliskość, a teraz bvł o tysiąc mil, nieświadomy jej obecności, °ny w świecie, do którego nie miała dostępu. lLdna inna kobieta. Zapomniał o niej, tak jak ^zapominał o tych wszystkich kobietach, które po • przyjdą. To nie jego wina, taki się urodził. Zwabi Oswoją łagodnością, swymi cudownymi oczami, uszczę- a potem porzuci i ucieknie w świat muzyki. One zaś będą czekały... ... — Wiesz, o czym marzę? Marzę, aby ten dzień nigdy się nie skończył, aby wszystkie zegary na całym świecie stanęły na tej minucie. Uniosła się na łokciu i spojrzała na lustrzaną powierzchnię stawu czerwieniejącą w promieniach zachodzącego słońca. Jeszcze jeden doskonały dzień kończył się. Lecz czas niestety nie chciał się zatrzymać. Już połowa sierpnia. Za sześć tygodni wrócą do Paryża. I co wtedy? Jak będą się spotykać? pojrzała na niego. Leżał na trawie i wpatrywał się w nią z uśmiechem. tuJ" PlaczeSo zmarszczyłaś brwi? Masz jakieś zmar- w7 //C ° tym, jak będziemy się spotykać w Paryżu Październiku. ? sP°sób- a się do niego. W zupełności wystarczało s.m°§ł się cieszyć chwilą bieżącą. Wszystko jakoś c ułoży. Być może przywilejem pierwszej mło- 130 131 dości jest umiejętność nieprzejmowania cią. Doleciał ich gwizd pociągu paryskiego. — Chodźmy już — powiedziała, zdejmując trawy z włosów i ze spódnicy. Raz jeszcze rzucił na staw. — Żegnaj, piękny dniu! Zdążyli, gdy pociąg wjeżdżał na stację. z prawdziwą serdecznością wita swego męża. i^ że oszukiwanie przychodzi jej z taką natura! Mężczyzna nigdy nie może być pewny... Podczas kolacji wysłuchiwał rozwlekłych delibe-architekta o Grand Prix de Rome; stało się to jeg( bionym tematem. — Jakże często żałowałem, że w młodości nie s do konkursu o tę nagrodę! — wzdychał. — teraz bogatym człowiekiem. To prawda. Grand Prix de Rome stanowiło magicz formułkę, która otwierała wszystkie drzwi; było czem do sukcesu. Wszystkie kontrakty rządowe — sze, gmachy prefektur, czy urzędów pocztowych -odmiennie dostawały się laureatom tej nagrody. samo było w muzyce. Dyrygenci operowi, profesor Konserwatorium, członkowie Akademii, wszyscy bj laureatami Grand Prix de Rome. — Dlatego, mój chłopcze, zaklinam cię, żebyś w pi szłym roku za wszelką cenę starał się zdobyć t< grodę. Klaudiusz polubił tego miłego, niezmordowanej dułę, który spoglądał nań zza rogowych ok wzrokiem wyrażającym serdeczne przywiązanie i ojcowską dumę. Chwilami dręczyły go przelotne ty sumienia, że jest kochankiem jego żony. — Czy on niczego nie podejrzewa? — zapyta któregoś popołudnia. — Nie, kochanie — odpowiedziała ze smutnym chem. — Nie podejrzewa i nigdy nie będzie wał. Nie jest wcale głupi, lecz straszliwie óz] . widzi. On naprawdę wierzy, że pozostaję te&° niC \okiem, że jestem oczarowana jego znakomitą d Je^° ^ gestykulacją. Człowiek tak próżny niczego La. A poza tym jest stary, mógłby być twoim nie ^oS«?a niego jesteś uczniakiem. Sam pomysł, że ja-ojCeifl- " , mógłby mieć romans z jego żoną, uznałby kiś uC^1arygodny. Mało piękne lato. Każdy dzień był szczęśliwszy edniego. W swe dwudzieste pierwsze urodziny P°?fgZ zabrał dzieci na piknik do lasu w Saint-Cloud. 1 sie z nimi w chowanego i przez całe popołudnie ^rozbrzmiewał ich wesołymi głosami. &\r początku września Alix i Klaudiusz popłynęli stat-.. rzecznym do Saint-Germain. Pokazał jej dom, v którym się urodził, kościół, gdzie został ochrzczony, sklep, który ojciec jego stracił. Byli w pogodnym nastroju, chodzili trzymając się pod ramię jak para młodych kochanków. Kupili pierniki dla dzieci. W drodze powrotnej, oparci o balustradę statku, obserwowali zachód słońca i jego odbicie w falach rzeki. Na chwilę znikł pogodny nastrój. W powietrzu unosiła się już melancholia jesieni. — Już wrzesień — powiedziała Alix półgłosem sama do siebie. ją ramieniem. Kochanie — zaczął nieśmiało. — Wściekły jestem, usze ci to powiedzieć, ale nie będę mógł przycho- k często jak dawniej. Muszę zacząć próby mojej ^ntaty przed sesją publiczną a za Sm* ^' ^e sesJa publiczna to nudna ceremonia, Ce iCoafem wielkie wydarzenie towarzyskie zamykają-i dru« Urs ° ^rand Prix. Kantaty nagrodzone pierwszą łacu Ma na.groda- wykonywane są w wielkiej sali Pa-mii) kj,,,,^1,11 w obecności członków wszystkich akade-* Ma/ 1 Wytworne3 publiczności. Wame. Gabrielle Krauss z Opery zgodziła się m°ją kantatę. Partię tenorową i barytonową 132 133 wykonają panowie Taskin i Muratet. Muszę z n% wadzić próby. Chyba rozumiesz? — Oczywiście, kochany. Rozumiała, rozumiała aż nadto dobrze... Życie rało się między nich. Koncert to tylko początek rozpoczną się zajęcia w Konserwatorium, koledzy żki. Podobnie było i zeszłej zimy, ale teraz wszy było jej za mało. Już teraz nienawidziła w każdą godzinę, którą spędzi z dala od niego. p02, nowy kłopot: gdzie będą się spotykać? Nie miał snego mieszkania. Trzeba więc będzie wynająć a nierę? Jakieś ukryte gniazdko dla ich miłości, w będą mogli spotkać się na godzinę? Jakiś brudny kój w nędznym hoteliku, gdzie nikt o nic nie pyta/ Wzdragała się na samą myśl o tym. Musi... musi leźć jakiś sposób, żeby mogli spędzać razem każdą wolną minutę. Kiedy się kocha, czas mija tak szybi Nie da sobie odebrać podstępem tego roku szcza dla którego poświęciła swój honor żony. Musi jakieś wyjście... I któregoś dnia znalazła je. — Pierre będzie tej zimy bardzo zajęty — działa pewnego dnia Klaudiuszowi. Byli w swym ulubionym miejscu nad brzegiem „ich stawu". Dookoła panowała cisza. Wszystko w promieniach słońca. — Powiedział mi, że będzie musiał często wy z Paryża, ponieważ buduje nowy bank w Mo A wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Przewrócił się na bok i ^uśmiechnął się do I — Jaka? — Wiesz, jak się martwiłam, że w zimie nie mieli się gdzie spotykać. Znalazłam rozwiązanie. zamieszkać u nas. — Z tobą? W twoim mieszkaniu? Oszalałaś! — Wcale nie. Wręcz przeciwnie. To najprostsi ralna rzecz pod słońcem. Mamy pokój go-U możesz zająć. to powie Pierre? Jakie wymyślisz dla ile Umączenie? Być może jest próżny, być może w5r ;o łe mam pięć lat, ale nie jest przecież mu się> głupcem. ,zie niczego podejrzewał. Powiem mu, że heb ć w domu nocą sama z dziećmi. b°ję STest przecież służąca? * na drugim końcu mieszkania i nawet nie usły-"""" ją wzywała. Zresztą w razie niebezpieczeń- by się przydała. Nie martw się, kochanie. jedzie miał żadnych podejrzeń i nie będzie robił ^nych trudności. Często opowiada mi o włamaniach. noc sprawdza wszystkie zamki. Boi się nie tylko nas, ale i o swoje sławetne i według niego bezcenne obrazy. Nic nie odpowiedział. Plan wydawał mu się teraz mniej absurdalny. Miała rację. To brzmiało całkiem naturalnie i Pierre nie będzie nic podejrzewał. Zamieszka więc z Alix, będzie stale z nią, bez przerwy! To cudownie! — Tylko jak sobie poradzisz z rodzicami? — zapytała. — Czy zgodzą się, żebyś przeniósł się do nas? — Moi rodzice — zaśmiał się gorzko. — Moi rodzice nieliby nic przeciwko temu, żebym się wyprowa-na biegun północny. Przeciwnie. Będą szczęśliwi, >gą pokój oddać mojej siostrze i że będzie o jedną «wj mniej do żywienia. prz • • ^k™ raz*e nic nie stoi na przeszkodzie. Wiesz ez> że Pierre bardzo cię lubi i chce, abyś w przy-nie io ! zdobył Grand Prix. Powiem mu, że w domu Jest ci dobrze, że nie ' tam warunków do pracy. Zac ycony> że może ci pomóc, a równocześnie Zitl?eg0 stroza nocnego. Uważa, że jest bardzo więc ten pomysł przypadnie mu do gustu 134 135 — przerwała, spoglądając za drozdem, który obok nich. — Czy to nie zabawne? Zupełnie, ja^ trze — przytuliła się do niego. — Jak myślisz, bJ u nas dobrze? — Jeśli potrafisz to przeprowadzić, będę na. śliwszym człowiekiem na ziemi. — Nie martw się. Nawet nie będę musiała g0 przekonywać. Będzie przekonany, że to jego własilv mysł. Zobaczysz, sam ci zaproponuje, żebyś się , przeniósł. Tylko pamiętaj, masz się zdziwić. — Nie zapomnę. Czuli się jak spiskowcy, omawiający szczegóły p, słowego planu. Był to przedsmak czekającego ich sz cia. Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wyglądała trosko, jakby jakiś wielki ciężar spadł jej z ramion,! —- Tak bardzo cię kocham — szeptała. Jej usta z żyły się do jego warg. — Teraz będę miała cię blislj przy sobie, dopóki nie wyjedziesz do Rzymu. Czule głaskała jego włosy. Wygrała. Życie nie pokrz żuje ich miłości. Pozostaną razem, tak bliscy sobie 'i teraz. Odtąd, do samego końca, będzie trwało lato. Wszystko odbyło się tak, jak przepowiedziała Pierre uwierzył w jej nocne lęki i szybko zroz jak bardzo przyda się ktoś, kto będzie pilnował podczas jego częstych wyjazdów. Niemal natyc uznał to za swój własny pomysł i pewnego wi kiedy Alix poszła na górę, aby ułożyć dzieci kwieciście — jak to zwykle on — przedstawił całą wę Klaudiuszowi. — Zmartwiłem się, kochany chłopcze, kiedy wiedziałem, że w domu nie masz warunków do Wiem przecież, jak bardzo artysta potrzebuje i właściwego otoczenia. Pomyślałem sobie, że : nuję ci, żebyś zamieszkał u nas. Klaudiusz był bardzo zdziwiony. Zaczął się wobec czego starszy pan jął mu niezwykle ene licząc zalety tego pomysłu, musiał więc r podziękował niezwykle wylewnie, apitulo^^^j mi) m5j chłopcze. Dla nas to wielka - ^ie \ że zamieszkasz z nami. Przywiązałem się rzyieirnf uważam cię, jakby to powiedzieć, za członka przyie do d | rodziny- LlaU(jiusza nie sprzeciwili się. A gdy zapo-^ że postara się o dodatkowe zajęcie, aby pod-jed;aa, ,Lej. rodzinny, obojętność ustąpiła miejsca c ^Bardzo to ładnie z twojej strony — powiedział oj-_- Bądź pewny, że doceniamy twoją dobrą wolę. Lata nie oszczędziły Manuela Debussy'ego. Dobiegał >ćdziesiątki, utył i stał się milkli wy. Podczas posiłków Szywał się rzadko, jadł i popijał wino w jakimś ponurym zamyśleniu. Nigdy nie pogodził się z tym, że ominęła go fortuna i że do końca życia będzie tylko nalepiał znaczki na listy. — Pamiętaj, że w każdej chwili możesz tu wrócić — dodał wychodząc z pokoju. Klaudiuszowi żal się zrobiło ojca. Chciał mu powiedzieć coś miłego; dać do zrozumienia, że nie zachował urazy za bicie linijką po palcach. Ale nie potrafił. Nic ich już nie łączyło; nawet nienawiść. ~ Dziękuję, ojcze. Będę pamiętał. oto urzeczywistniło się coś najbardziej niewiary- °dnego: Klaudiusz zamieszkał ze swoją kochanką i jej mężem. . był mały> ale Przytulny. Alix pomogła na ^c*an*e japońskie drzeworyty, ustawić i ułożyć w szafie skromną garderobę. y ą gę służąc PV\P^ ^° PrzeProwadzkę z zachwytem. Nawet potem cz agdalena powitała go uśmiechem. W tydzień stkie i f S^ *U karpcze! Ja też byłem biedny. Być może, napisze pan kiedyś operę... — Lecz nie taką jak pański cudowny Faust. Kompozytor lekceważąco machnął ręką. — Nic mnie już dziś nie obchodzą światowe zaszczyty. Teraz moją muzykę poświęciłem głoszeniu Bożej chwały. — Przez chwilę bacznie wpatrywał się w twarz Klaudiusza. — Tak. Sądzę, że pan da sobie radę. Vidal powiedział mi, że jest pan świetnym akompaniatorem i otrzymał pan pierwszą lokatę za czytanie a vista. się panu przyda. Pensja wynosi sto franków miesię-tte. Proszę przyjść w najbliższą sobotę o ósmej wie-*> pojedziemy razem na próbę. następną sobotę stawił się w rezydencji Gounoda regularnie co tydzień towarzyszył kompozytoro-chór^K-K1^^ z°stał akompaniatorem, kierownikiem toliotekarzem i człowiekiem do wszystkiego To-śvviadc • piewaczeSo „Concordia". Zdobył cenne do-n\aga^Zfenie v/ Pracy nad muzyką chóralną i mógł wspo- lnans°wo swoich rodziców. otaczał go teraz szacunek należny iej nagrody. Kiedy rano wchodził na dzie- 138 139 dziniec, studenci pierwszych lat pokazywali g0 patrzyli na niego z tym nabożnym szacunkiem, z fc i on sam przed laty patrzył na laureatów. Wieczorami uczył się w domu pod kochającym Q, Mix I jeśli nawet czasami pozwalał sobie na kilka * noległych kwint oraz dziwne kombinacje akordów robił to tylko dla żartu, a nie jako wyraz buntu i Konserwatorium przykładał się do nauki. Mógł ^ uchodzić za „bobra". m . W przypływie entuzjazmu zapisał się do klasy orgJ nów Monsieur Cesara Francka, powszechnie nazyw^ go Papą Franckiem. We wtorki zjawiał się on w wielkie] sali, w które stały zdezelowane organy przywiezione przed sieden dziesięciu laty z Tuilleries. Cesar Franek w czarnym* dingocie, białym krawacie i szarych spodniach czefc iuż przy stole i niecierpliwie szarpał gęste bokobrod; JUZl F J..... ^-:~i __denerwował sią, ck płaszcze i peleryn; Smrml^Vlawkaćh. _ Mamy dzisiaj M ^Powoli zapadała cisza. Cesar Franek zaczynał ftj stół, scen ciągał szuflady, zaglądał pod krzesło, werto-W^ Studenci przyzwyczajeni do tego rodzaju lo siebie. O roztargnieniu Papy Francka Włserwatorium legendy, a przecież nie bra-^ t^rgnionych profesorów. W gotowałem sobie kilka notatek na temat tej -7 I gdzieś mi się zapodziały. Ale cóż, taki już los >*' .?ł^xrieka. że ma zawodną pamięć. Starość to kład. — Panowie, zajmiemy się dziś ni Es-dur Jana Sebastiana Bacha (albo Fugą Kwartetem cis-móll Beethovena) — z nie namaszczonym tonem: — Jest to j niałych kompozycji, w których natchnienie stapiają się w najszczęśliwszy sposób... Ale też na tym kończył się uroczysty wykład, pozostawało niedokończone, a profesor zaczynał szukać po kieszeniach. Najpierw ukradkiem, po paczą, mrucząc: „Gdzież one mogły się podziać, jestem, że miałem te notatki jeszcze w domu... < popette, przecież muszą gdzieś być..." ^.1 Całkiem zapominał o powadze. Purpurowy fl? z przekręconym krawatem wyrzucał zawartos* 140 ropnego. Patrzcie tylko na mnie. Urodziłem się 3Ś ° oku otóż 1822 rok jest ważną datą w historii mu-!vki Kto mi powie dlaczego? Uśmiechając się, wodził po studentach łagodnym spojrzeniem swych brązowych oczu. - Śmiało, dzieci! Jakie ważne wydarzenie miało miejsce w 1822 roku? Było coś niezwykle sympatycznego w tym niedużym, łatwo unoszącym się staruszku. Wyglądał jak prowincjonalny adwokat, a przecież w jego spojrzeniu, w ojcowskim uśmiechu była jakaś wielka powaga. Gdy się gniewał, stawał się purpurowy na twarzy i tupał nogami, lecz w chwilę później już tłumaczył się ze swego „okropnego charakteru", po czym jak gdyby nigdy nic, czynał opowiadać o jakimś problemie muzycznym. Stu-ci naśmiewali się z jego parasola, z którym nie roz-iały piesek poszedł za trumną na cmentarz. W tydzień Później Mozart skończyłby trzydzieści pięć lat. Nagle wrócił do przerwanego wątku. Skoro już wiecie, co to jest fuga, zobaczymy, czym tooze się ona stać w ręku mistrza. uszedł do organów i zaczął grać Bachowską Fugą Główny temat wznosił się, wypełniając salę 'ziemską obecnością. Potem w majestatycznym po-\ ^P°jawiały się następne tematy, splatały się, zni-znowu powrócić w podwójnych splotach i roz-siC jak wstążki na wietrze. Stopniowo fuga ;ow ewa*a> coraz piękniejsza i coraz bardziej skom-na> aż dobiegła do majestatycznego końca. 142 143 — Oto, moje dzieci, muzyka, jaką usłyszycie bie — rzekł, wracając do katedry. Lekcja trwała. Kilku studentów odegrało fugę i profesor przysłuchiwał się szarpiąc swe siwe bokoh od czasu do czasu przerywał, by wytłumaczyć jaj^ zwykły szczegół kontrapunktu, by zwrócić doskonałość frazy. Pod koniec lekcji młodzi słuci wiedzieli już, na czym polega wielkość skromnego nisty, który był największym ze wszystkich muzy Albowiem Cesar Franek uczył czegoś więcej niż \{] trzy lata< Znalezli J3 w nędznej norze, gdzie •« s°bie łachmanach pijana jak bela. Głosem przerywa w 'iaCką czkawką potwierdziła, że jest to naj-jny111 !\*Ja jaką pamięta, ale zaznaczyła, że ma ona 2°rsza Ziety, bo niróz wybił pluskwy. Podała swą re- 1 długowieczność: rum na śniadanie. ceptQ trium słynny astr f nisty, który y jęy u Albowiem Cesar Franek uczył czegoś więcej niż ki. Uczył miłości do muzyki. W swoim pokoiku Klaudiusz opowiadał Alix o cjach, bawił ją naśladowaniem profesorów. Wtedy gdy jej mąż był poza miastem, ułożywszy dzieci do przychodziła do niego z robótką. Spędzali teraz z tyle czasu, że ich miłość się utemperowała. Nadal siebie spragnieni, ale zmysłowość złagodzona czułością. Alix w milczeniu rozkoszowała się chwilą swego grzesznego roku. A on jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, — Chciałbym, żeby konkurs odbył się dopiero zaJJ sieć lat — powiedział kiedyś. — Moglibyśmy te przeżyć tak jak teraz. — Ja też bym chciała — uśmiechnęła się smutne Ale to niemożliwe. Bądźmy wdzięczni i za to, żej jeszcze czasu pozostało nam do tej chwili. Minęła zima ze śnieżycami, gwałtownymi p mi wichru uderzającymi o szyby i nie kończący deszczem. Niespodzianie w połowie marca chw? ostre, niemal arktyczne mrozy. Sekwana z Midinetka, która usiłowała się utopić, zwichnę!* tylko nogę. Zimno było nie do zniesienia. Małż< które od dwudziestu lat nie wymieniły pocałunku* przytulały się do siebie, aby choć trochę się rOi Dziennikarze przeprowadzali wywiady z na jsta ryżanką, niejaką Madame Łabourette, śmieciarki 144 długowie m na śniadanie. ptQ obserwatorium słynny astronom profesor Gratin '-jedną ze swych rzadkich konferencji praso-uz3dzlogwiaciczył, że obecna fala mrozu jest następ-zmian kosmicznych, jakichś zaburzeń międzypla-STrnych oraz plam na słońcu, a także tego, że Golf-zmienił swe łożysko. Przepowiadał powrót epoki bdowcowej, a na poparcie tej przepowiedni przytoczył szereg cyfr, wprowadzając swymi objaśnieniami jeszcze większe zamieszanie. Ostrzegał paryżan, by przygotowali się na nadejście długiej nocy polarnej. — Ci, których na to stać, powinni przenieść się do Algieru, bo tam jest ciepło. W dwa dni później temperatura się podniosła, Sekwana ruszyła i nastała przedwczesna, nie zapomniana wiosna. Bukiniści otworzyli swe kramy, drzewa pęczniały od soków, na wózkach koło kościoła św. Magdaleny pojawiły się pierwsze pierwiosnki. >snę odczuł również Klaudiusz. Objawiło się to liego większą pobudliwością i zmianą fryzury. Do-bowiem do wniosku, że jego pozycja w Konserwa-wymaga nieco stateczniejszego uczesania niż ec^ ; wzburzona grzywa. Nie miał nic przeciw temu, aZan0 ^° za rewo^ucJonis^> nie chciał jednak, ?a P°dstawie 3eS0 wyglądu. A poza tym Dj0 JJ? ^Uz nie podobało mu się jego bardzo wysokie ethov Fe "~~ ^ tw*erdził — czyni go podobnym do ego p,w.a* ^kciał wyglądać na młodego, romantycz-Ped • Usza' *ie przed lustrem wiele denerwujących godzin. i r?rzez sczesanie włosów na czoło i obcięcie Wno na cal nad brwiami osiągnął pożądany 145 efekt. Nowa fryzura przysłaniała prawie c Stał się podobny do wytwornego artysty renesa Gdyby jeszcze włożył obcisły kubrak i beret wyglądałby na jednego z uczniów Rafaela. Inną ważną zmianą była broda, która nareszcie w postaci czarnego, jedwabistego niającego podbródek, górną wargę oraz linie Teraz wreszcie wyglądał na dwadzieścia je^ Odtąd już nikt nie będzie powtarzał obraźliwych słów, że jest dziewiętnastolatkiem. Kiedy pojawił się w nowej fryzurze, wywołał w ] serwatorium prawdziwą sensację. Uczesanie, blada stojna twarz i czarne jak węgiel oczy dodawały mantycznej i trochę mrocznej aury. Ktoś nazwa] „Księciem Ciemności" i ten przydomek doń przy W a on nie protestował. Pochlebiało mu porównani pięknym i zbuntowanym aniołem, który chciał b giem. Pojawiły się pierwsze objawy gorączki towarzyszą; dorocznemu konkursowi o Grand Prix de Rome, okolicznych bistrach studenci Konserwatorium zatie! kłócili się o szansę poszczególnych kandydatów. K diusz jak zwykle był pesymistą. Powiedział panu G raudowi, że druga nagroda była tylko szczęśliw przypadkiem i że nigdy w życiu nie zdobędzie pierv Nie mówiąc już o tym, że wszystko to, to tylko barzyński wymysł Akademii. — Idiota — stwierdził profesor podczas współ obiadu. — Jedynymi twoimi poważnymi rywal Xavier Leroux i Charles Renę, a ty jesteś od n cb szy. Więc przestań się dręczyć i wygraj kop Zgodnie z przewidywaniami profesora Klaudi bussy zdobył Pierwszą Wielką Nagrodę *. I Enfant Prodigue*' Debussy dedykował 1 Guiraudowi. Otrzymał 22 głosy na 28 głosujących. Osie* 146 • ły w 3eg° uszach jak szydercze drwiny. lacje k^gtracił spokój. Nie sypiał po nocach. We- r°bić;"eła bez śladu, nic prawie nie jadł... solośo &iną tru(ju wyczytała z jego oczu, że jest nie-Ali* ® Nagle z bólem uświadomiła sobie, jak bez-szcz^śl.iwykrUtny był jej egoizm. Po to, by utrzymać go ofiarowała mu dom. Teraz zrozumiała, że ^najgorzej, jak tylko mogła, bo on przecież P°st d wczesnego dzieciństwa nie znał prawdziwego n^ °yj ciągu tych miesięcy mieszkania pod jednym doinU' iego młodzieńcza namiętność przerodziła się rfboką, odwzajemnioną miłość. Nie zdając sobie \ sprawy, stała się nie tylko jego kochanką, ale fpiła mu również ciocię Tavie. Te dwie role splotły ?S w jego myślach. Czy uda jej się wytłumaczyć mu to wszystko, zmusić go, by zrozumiał, że odtąd znowu czeka go samotność? Nie wyobrażała sobie, że będzie to tak trudne... — Przyznaj się, nie chcesz jechać do Rzymu? — zapytała go. Spojrzał na nią, zaciskając wargi. — Wiesz przecież, że w końcu będziesz musiał tam pojechać. - Nigdzie nie muszę jechać. Nikt mnie nie zmusi, I żebym jechał tam, gdzie nie chcę. Oczywiście — próbowała go uspokoić. — Ale jest Przecież regulamin. "- Nic mnie to nie obchodzi. Nle nalegała. 1 początkiem czerwca cała rodzina przeniosła się na _ Ville d'Avray. Mąż Alix dojeżdżał codziennie ^la- Klaudiusz udawał, że daje lekcje Małgorzato^ et?Ssy °Pisał tamten rozstrzygający ranek 27 czerwca ią gr' g ^ stał na moście Pont des Arts, ,.zafascynowany wy-to§ u^lateł na falach rzeki", czekając na decyzję jury. „Na-^^yłeś!^71 mnie w ramie- i Powiedział zdyszanym głosem: ** chwHi o*" Możecie m* nie wierzyć, ale faktem jest, że w jed-Qeszła ^nie cała moja radość..." 147 cie Kochankowie znowu spędzali razem długle spacerowali, trzymając sią za ręce, przesiadaj brzegu Twego stawu. Ale od zeszłego lata coś ^ J» S^Cteń zbliżającego się rozstania towary ^ wszędzie Chwilami popadali w zadumę, deukatnle: skata swoje dłonie w milczącej udręce. Oboje ^ odczuwali przemijanie czasu, ale każde z nich inac ona "rezygnacją, jako coś nieuchronnego, on -. tował się.. __ iedział pewnego popołudnia, f M'ze swego podstępu. Na jego wargach po», __I co wtedy? ., . ._ói; zechcesz _ Wtedy będę z tobą. Oczywiśae esh wiedz, chcesz, ^bym został? Powiedz? t _ Tak. Kochany, bardzo bym f^l%J^et-to niemożliwe. Proszę cią, stara] ^ z ć> »\ Przez całe lato usiłow^ go P-ek „,, Przez całe lato usiłowała go p jest absurdalny. Jeśli nawet byłby na tyk by zrezygnować z nagrody, to przecież nie nadal mieszkać u niej. Dlaczego? Istnieje t 148 Ae wszystkim straci pretekst, że nie może pra-6 ebie w domu. Poza tym Pierre miał jakieś co^ U mienia z dyrektorem banku i prawdopodob-niep°r°zU^trzyrna dalszych kontraktów. Będzie stale w e &e °., a 0 nocnych strachach przestanie mieć sens. jOinu. ^a:JkoChanie. To się na nic nie zda. Przeżyliśmy l^ześliwych miesięcy. Nie żądajmy rzeczy niemo- nie chciał jej opuścić. Po powrocie do Paryża ii publicznej nadal błagał ją i przekonywał. Ich i P° se.Q przerodziły się w kłótnie, które wskrzeszały Utność. Gorące uściski pozwalały im na chwilę Snnieć o nieporozumieniach. ' próbował ją przekonać siłą swego pożądania i czasami mu się to udawało. Patrzyła na niego oczami pełnymi łez. — Czy nie rozumiesz, że dla mnie jest to równie trudne jak dla ciebie?... Proszę cię, nie zadawaj mi jeszcze większego bólu! Był grudzień. Klaudiusz ociągał się z wyjazdem. Teraz już nie tylko musiał toczyć spory z Alix, ale i walczyć z władzami. Wezwany do gabinetu dyrektora Kon-:erwatorium pana Thomasa, tłumaczył się, że zmarła jego ukochana krewna. Bardzo to szlachetnie — odpowiedział sceptycznie ^tarz — ale żałobę po krewnej może pan równie e nosić w Rzymie jak w Paryżu. Proszę, żeby pan jechał pod koniec tygodnia. w Parrzy tygodnie później Klaudiusz wciąż jeszcze był nieza^yzu' Tym razem pan Guiraud dał wyraz swemu °Czywiś *y Wreszcie skończysz tę bzdurną historię? $ ruszyć' maSZ Jak$ś dziewczynę, i dlatego nie chcesz *atmai t - też byłem w takiej sytuacji. Każdy lau- liab*a, wk Ś- dziewczyne-> której nie chce opuścić. I do iniene- Cu fe opuszcza. Dobrze ci radzę, ty też 0 zrobić jak najszybciej. 149 Pułapka się zamykała. Jak zagonione zwierz jakiegoś wyjścia, ale wyjścia nie było. Na^ Alix zaczął naciskać. — Powinien pan być już w Rzymie. Co pana muje, drogi chłopcze? Nadeszły i minęły święta Bożego Narodzenia tonął w ponurej, styczniowej mżawce, a Klaudi raz bardziej pogrążał się w rozpaczy. Wytrzyj szcze dwa tygodnie. W połowie stycznia przyznał, że przegrał. Ska lował. Z ciężkim sercem zaczął się żegnać. Zacza składania wizyt swoim dawnym profesorom. Poten nu Gounodowi, który przyjął go z radosnym uśmiec „Gratuluję. Kantata była bardzo dobra".., Potem o< dził pana Guirauda, który marszczył brwi i uśmiei się jednocześnie: „Lepiej późno niż nigdy. Teraz już żesz pisać tyle równoległych kwint, ile ci się spodo Odwiedź mnie po powrocie". Potem rodzice, i bracia. Na końcu mąż Alix, jak zawsze gadatli „Niech pan nie zapomni odwiedzić naszej ambasać w Palazzo Farnese. Zbudował ją kardynał Farnese, kt rego siostra, Julia, była najpiękniejszą kobietą w B mie i kochanką papieża. Nienadzwyczajny jako k nał, był potem jeszcze gorszym papieżem, ale na ai tekturze się znał. Michał Anioł kierował.... Wreszcie Alix... Jej pełne łez oczy uśmiechał} Ostatnie pieszczoty. Ostatnie pocałunki: „Żegnaj,&•¦ Klaudiuszu!" Rozdział 4 27 stycznia 1885 roku, dokładnie w siedem » od zdobycia Grand Prix, Klaudiusz wyruszy* MNa włoskiej granicy ekspres ^^iZo nową lokomotywę, nowego maszynistę, now 150 e ze złotym paskiem i zamienił się w „ra-^ C%» i rzeczywiście stał się rapidissimo. Pędził pgsitf1? ' sep z wielkim wigorem, gwiżdżąc wesoło °L radośnie po szynach, ignorując pomniejsze jak błyskawica, ciągnąc za sobą Tak było przez całe popołudnie, w miarę • k pociąg zbliżał się do Rzymu, zdawał się * ^o coraz częściej sie zatrzymywał i coraz j •* g^ coraz częściej się zatrzymywał ^wiadomo było, dlaczego to robi. Początkowo !1fJw miasteczkach liczących trzy tysiące mieszkań-/apotem dwa, potem tysiąc. Wreszcie pięćset, dwieś-gt0 Na koniec zatrzymywał się już w każdej wios-1 kościołem, fontanną, trafiką i posterunkiem kara- Trudno było wyobrazić sobie pociąg, który aerów 1 większą niechęcią dojeżdżałby do swego celu. Klaudiusz tak był zmęczony, że się tym nie przejmował. Wcisnął kapelusz na oczy, zmarznięte ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza i podskakując na twardej, drewnianej ławce przedziału trzeciej klasy, czekał końca tych męczarni. Deszcz, który o świcie, na krótko przed Marsylią, przestał padać, teraz ich dogonił. Lało jak z cebra. Strugi wody tłukły o blaszany dach wagonu i niby przezroczyste firanki przesłaniały okna przedzia-L Błyskawica wymalowała swój hieroglif na ołowianym niebie i „rapidissimo" zatrzymał się, drżąc jak spło-y koń i czekając na grzmot. Po chwili lokomotywa lała słaby gwizd i ruszyła w drogę jeszcze wolniej niż *• Po kilometrze stanęła. Za oknami niewyraźnie >owały się kontury budynku stacyjnego Monte Roton-^alekiego przedmieścia Rzymu. iiusz czekał na kolejny wstrząs, który będzie ovvne ' ^ ruszają z miejsca, gdy wtem usłyszał gwał-nsfF nie w szybY przedziału i ujrzał kolegów j^torium, Gabriela Pierne i Paula Vidala. Po "ła się do środka grupa przemoczonych mło-^ro*ZaCZ^ g0 ^cis^ać i zdejmować walizy z półki, otoczyli go inni koledzy, laureaci Grand 151 Prix, którzy zgodnie z czcigodną tradycją 0^ cą w Villa Medici wyjechali do Monte Rotond°^: witać go i z fasonem odwieźć do Rzymu. — Ale najpierw coś zjemy! — oznajmił pauj ^. Gdzieś tu musi być jakaś restauracja. Poczek Pobiegł, a po chwili wrócił z naczelnikiem s satym mężczyzną w czapce z czerwonym denki gatym złotym szamerunkiem. Ristorante! Oczywiście, że w Monte Rotondo i stauracja! I to jaka! Ludzie przyjeżdżają z dal tu coś zjeść. W całych Włoszech nie ma takich 1 takich lasagnel Restauracja należy do jego brata^ seppe. W kuchni urzęduje ich matka. Nikt w i Włoszech tak nie gotuje jak ona! — Ale ristorante jest nie tu! — szerokim g wskazał grupkę domów na stoku pagórka, w odleg około pół kilometra; — Tylko tam! Dowiedzieli się, że Monte Rotondo składa się z dw( części: Basso Monte Rotondo, które w ogóle się i liczy, i Alto Monte Rotondo, gdzie znajdują się wszysfc ważne budynki — kościół, municipio czyli ratusz, po runek karabinierów, piazza z piękną fontanną i jedy hotel, w którym właśnie znajdowała się restauracja 1 ta naczelnika. Po wylewnych podziękowaniach, uśmiechach i chiwaniu dłonią towarzystwo rozmieściło się w v który ruszył pod górę. W pół godziny później ] czeni do nitki młodzieńcy znaleźli się na Piazza < polo. Bez trudu trafili do hotelu stojącego na środku placu. Podczas kolacji Klaudiuszowi zadawano 1 tań. Wszyscy byli spragnieni wieści z Paryża tam dzieje? Jaka pogoda?... — Jak zwykle, okropna. Kiedy wyjeżdżałei śnieg. — Tu, oczywiście, bez przerwy świeci sio się Vidal. 152 C na hać w starej budzie? Czy Durand, „prof" od A c0 • ciąż jest takim samym starym osłem? A Pa-.t&oti1 czy wciąż powtarza swoje „szybciej, dzieci!" * FranC*a gdzie podział swoje notatki? i zaP0l*f. S2 poznał Marcela Bascheta, laureata Grand * dziedzinie malarstwa, który natychmiast zapo-Frix Wj że namaluje jego portret — „Coś w stylu Cara-tfie( a !> oraz Gastona Redon, laureata w dziedzinie który przedstawiając się, wspomniał, że a flecie i gitarze. I na obu instrumentach kiepsko — dorzucił Geor- ^Uwaga wywołała wybuch śmiechu. Mocne miejscowe wino zaczynało im już uderzać do głów. Po deserze po-awiły sią długie, gliniane cybuchy i wśród kłębów dy-x tytoniowego potoczyła się ożywiona rozmowa. — Nie masz najweselszej miny — zauważył śmiejąc się w gąszczu swej jasnej brody Gaston Poppelin, również laureat w dziedzinie malarstwa. Był najstarszym członkiem grupy, statecznym, 25-letnim starcem, spędzającym ostatni rok w Villi. — Rozumiem cię. Ja też byłem wściekły, gdy musiałem jechać do Rzymu. Ale tu naprawdę nie jest znów tak źle, możesz mi wierzyć. Zobaczysz, będzie ci prawie żal, kiedy trzeba będzie Jżdżać. Jeśli poczujesz się bardzo samotny, to wpadki do mojej pracowni. •laudiusz wysłuchał szczegółowych relacji o życiu I !lla.Medici- Posiłki jadano wspólnie. Obowiązywał [amin. Dyrektorem był Monsieur Cabat, bardzo ^yczny stary „bóbr", który przeważnie drzemał Pod n?lm gabinecie i nikomu nie zawracał głowy. Tuż 1**1 na babinie służbowej siedział sekretarz gene- Bro^dois. Prawdziwy przyjaciel. Zawsze przy-CZy ilekroc Jakiejś dziewczynie zdarzyło się zanocować w którejś pracowni. Nigdy nie ktś przez kilka dni nie zjawił się w do- °sił 153 — Byle tylko nie wyjeżdżać z Rzymu; ma żadnych problemów. W drzwiach prowadzących do kuchni stanął ciel, signior Giuseppe, wycierając ręce w fartu dobnie jak jego brat, naczelnik stacji, miał w' wąsy i przemiły uśmiech. Zapytał, czy są zadc Prawda, że ravioli były znakomite? A wino? p0 Oi niebo w gębie... Nie jak owe rzymskie winL strawne, ciężkie, molto pesante i ciążące w jak kamień... Paul Vidal, przekręcając włoskie słowa, wytłum mu, że jest już późno i że są zbyt zmęczeni, by cać do Rzymu. Czy mogliby więc przenocować w hi lu?... Oczywiście. Jest piękny pokój. * — Tylko jeden? — cała siódemka ze zdumieni spojrzała po sobie. — Tak, tylko jeden. Ale za to co za pokój! 2 roztacza się cudowny widok. Są dwa duże łóżka z kimi materacami nabitymi świeżą słomą. Siedem osób znakomicie może się pomieścić, czterech w jednym łóżku trzech w drugim... Będą panowie spali jak dzieci! Z baczycie. Gospodarz nie skłamał. Rozmieścili się wygodnie v, łóżkach, a rano obudzili się wypoczęci i głodni. E ustał. Ukazało się słońce. Po obfitym śniadaniu z powrotem załadowali 1 wóz, żegnani przez gospodarza, jego żonę, matkę, di i połowę mieszkańców Monte Rotondo. Dopiero łudniu wóz dotarł do Rzymu i zatrzymał się Villa Medici. — Jesteśmy na miejscu! — oznajmił Vidal, ś lejce. Na widok potężnego ochrowego pałacu, w miał spędzić najbliższe trzy lata, Klaudiusz Po( coś go chwyta za gardło. Opanował się, zszefl i z bijącym sercem przekroczył sklepioną brafl więzienia. 154 . ;ego zaczęło. pracownię, duży pokój nie wiadomo dla- „Grobowcem etruskim". Ściany były po- jadowicie zielony kolor, a miejsca było tu sprzęty przypominały wyspy jakiegoś niel tyle, że porozrzucane daleko na rozległym morzu, 'wanie składało się z żelaznego łóżka, umywalni, stołu, komody, starego artretycznego forte-'koncertowego oraz brzuchatego pieca, którego inU rzewód sięgał niemal do sufitu. Z okna roztaczał paniały widok na kopułę św. Piotra i szeroki ho- [astępnego dnia po przybyciu został przyjęty przez •ektora. Był to drobny, siwobrody członek Akademii, /wąskich zgarbionych ramionach, jakby uginających się pod ciężarem lat i godności. Wejście Klaudiusza wyrwało go z drzemki. Pan Cabat wyprostował się w swym obitym czerwonym adamaszkiem, bogato rzeźbionym fotelu i przez chwilę przyglądał mu się zaspanymi oczkami. — Myślałem, że pan już nigdy nie przyjedzie — odezwał się wreszcie. Znużonym skienienem ręki potrzymał Klaudiusza od tłumaczeń i zaczął mu wyliczać tfzyjemności czekające go w Villi. — Znajdzie pan tu >kój tak potrzebny dla twórczej pracy. A także towa-'stwo młodych wybitnych artystów, którzy podobnie na hPan zdobyli najwyższe nagrody w różnych dziedzi-* sztuki. Sam spędziłem w tym domu wiele szczęśli-lat i ze smutkiem myślę, że już wkrótce przyj- PoSg° Porzucić- 5 wsn° *• powolnym> jakby pożegnalnym spojrzeniem małym pokoju, oszklonych szafach bibliotecz-^nkuSarn^nyc^ draperiach u okien i marmurowym PonOw'-na któl>ym wesoło buzował ogień. Westchnął - ManJG ZWrócił się do Klaudiusza. ni Spr nadzieję, że będzie tu panu dobrze. Ze wszy-wami proszę zwracać się do sekretarza gene- 155 ralnego. Nasz drogi pan Brondois zrobi w jego mocy, aby panu pójść na rękę, i zaznajon na z regulaminem. Rozmowa była zakończona. Uśmiechnął się, nym ruchem ręki pożegnał Klaudiusza i znowu ^ w drzemkę. Tak oto Klaudiusz został jednym z dwudziestu pensjonariuszy zamieszkujących stary pałac. Jak ^ cy, przychodził do jadalni na posiłki, jadł swoją spaghetti i pił ciężkie rzymskie wino pod czul okiem dawnych laureatów Grand Prix spoglądaj nań z portretów. Przy stole, gdzie zazwyczaj toczyły się ożywione mowy o kobietach i sztuce, teraz mało kto się odzywaj Wszyscy byli zajęci przygotowaniem envoi, pracy, mieli oddać po pierwszym roku pobytu. Młodzi męś żni szybko i w milczeniu zjadali swoje porcje, po c spiesznie wracali do pracowni, by zająć się swymi obrazami, rzeźbami, projektami architektonicznymi lub kom pozycjami. Wiosną prace wysyłane były do Paryża. Nie będąc zmuszonym do przygotowania enuois, Klan-diusz w panującej dookoła atmosferze pracy przypominał samotnego czempiona lenistwa. Kończył zazwy czaj swój posiłek sam, spokojnie wypalał papierosa pół czarnej, po czym wracał do swego pokoju. S przy oknie i bez końca rozmyślał o Alix. Obiecał że postara Się o niej zapomnieć, lecz nigdy jeszi wydawała mu Się tak bliska jak teraz. Zasiadał czasem do fortepianu i grał ,Mel° z Tristana Wagnera albo jakiś inny wzruszający ment Wagnerowskiej opery. Od niedawna był el stą tego kompozytora. Rozkoszował się tą burz zyką, kojąc swą tęsknotę w rozpaczliwych cres Po kilku godzinach wstawał od fortepianu jes dziej nieszczęśliwy. Czasem czytał wiersze, to sze, tym chętniej. Utożsamiał się z poetami, kt żyli się na beznadziejność miłości i życia. Z o 156 owtarzał wzruszające strofy i marzył o śmier- X się na łóżku i ze wzrokiem utkwio- ^it zastanawiał się, gdzie jest w tej chwili robi, czy myśli o nim? Przeklinał muzykę, któ-°d niej oderwała. Gdyby nie studiował muzyki, raL0°b fty Grand Prix i nie byłby teraz oddalony 0 kilometrów od swej ukochanej. *zało sie-> że wPadał do Poppelina. Miłość jest cho-a która nie znosi milczenia, pragnie współczucia, ą'brodatym malarzu Klaudiusz znalazł cierpliwego Jhacza. Siadał więc na skraju jego łóżka i opowia-ił mu o Alix, szczęśliwy, że może wymówić na głos jej ą, wspominać chwile z nią spędzone. Malarz tymcza-n' krążył po pokoju, to podchodząc do sztalug, to znów odsuwając się od nich. - Nigdy jej nie zapomnę — stwierdził pewnego dnia wzdychając rozpaczliwie. - Nawet nie próbujesz. Poszukaj sobie jakiejś dziewczyny. W tym mieście jest mnóstwo pięknych kobiet. - Nienawidzę kobiet! - Ja też tak mówiłem po przyjeździe, ale zmieniłem zdanie. - Nigdy nie zmienię zdania. - Więc spróbuj pracować. Jesteś tu już sześć tygodni, a nie kiwnąłeś palcem w bucie. e mam nic do powiedzenia. Bez niej nie potrafię cóż, skoro tak, to rozkoszuj się swoim nieszczę- marca' *'ałowe dni wlokły-się bez końca. W połowie i°sna ysz*a wiosna — wczesna, pachnąca sosnami lata, i^j2^nis^a' przesycona pragnieniem i zapowiedzią ^tiSZ cnodził teraz na samotne spacery po jakv*, grodach Villa Medici. Siadał bezczynnie Js statui spowitej pnącymi różami i snuł 157 swe marzenia przy akompaniamencie cichego fontanny lub też włóczył się po cyprysowych Wkrótce było już tak ciepło, że mógłkłaść się wie. Pod splecionymi gałęziami sosen q _x ^ ( dziny sjesty. Nic nie robił. Był już dwa miesiąc^ la Medici, a nie napisał jeszcze ani jednej nuty — W ten sposób niebawem do reszty zidiocieie powiedział mu pewnego razu Poppelin, który ostat pociągnięciami pędzli wykańczał duże płótno zatyt wane Kuszenie św. Antoniego. Łysy, długobrody nik, wychudły od postów i medytacji, walczył z ; mi rozkosznej młodej kobiety, całkiem nagiej, w kolczykach. Niezbyt jasne było, dlaczego owa rozkoszna istotl narzuca się tak zramolałemu i ponad wszelką wą wość bardzo biednemu starcowi, ale w sztuce nie obo wiązuje logika, główną zaś zaletą obrazu była t kolorystyka i dramatyczna gra światła i cienia. Klaudiusz puścił mimo uszu obrażliwą uwagę ma Siedział zamyślony na skraju łóżka. — Wyglądasz okropnie — ciągnął malarz ze szc: cią prawdziwego przyjaciela. — Nie sypiam. — I ja wiem dlaczego. — Tym razem wybuchu Na miłość boską, wybij sobie z głowy tę kobietę! — Nie mogę. — Potrzeba ci dziewczyny. — Już ci mówiłem, nie chcę znać żadnej dziewc; — Posłuchaj — Poppelin zaczynał tracić wość. — Opowiadałem ci, że kiedy tu przyj* ja też nie mogłem zapomnieć o mojej dziewczyni $pałem tak samo jak ty. Chciałem nawet wy; z okna. Aż wreszcie zaświtało mi w głowie, że i romanse to dwie różne rzeczy. Przecież nads ją kochać, a romansować z kim innym. — To znaczy, że nie kochałeś jej naprawdę. — Tłumaczę ci przecież, że dla niej chciała się cudownie. Napisałem do mo- . aryżu, że jest cudowna, że zawsze cy wy; Czegóż więcej trzeba? Ale ja miałem przy-chę rozsądku. Znalazłem dziewczynę i po nil*1*11 . nu Vi dfliaC !j dzieWC^ przyjaciółmi, ale jeśli zechce kiedyś wyjść ^f niech nie czeka na mnie. ,? za mąż. Ma już dwoje dzieci. nie zdradzę Alix. Jest mi wierna i ja także wierności. ie, bądź jej wierny, ile tylko zechcesz, ale yślaćh. To wystarczy. \ Jesteś obrzydliwy. Malarz zachichotał. m Być może. Ale pojęcia nie masz, jak by ci się humor poprawił i rozjaśnił umysł po kilku nocach z ładną Iziewczyną. Chcesz, to przedstawię cię Angeli? - Kto to taki? Malarz wskazał na kusicielkę z obrazu. - To właśnie jest Angela, spójrz na nią! Klaudiusz spojrzał i przez dłuższą chwilę nie odrywał oczu. Wzrok jego przesuwał się po gładkiej bursztynowej szyi, jędrnych piersiach, lekko rozwartych udach, którym z takim wysiłkiem opierał się pustelnik. Poczuł, 1 naprężają się jego mięśnie i że zasycha mu w gar-dle. Dzielnie jednak odwrócił głowę. ~-Nie chcę jej poznać. °PPelin odłożył paletę na pulpit przy sztalugach usiadł obok Klaudiusza. wól, bym ci ją przedstawił. Jest piękna i stra- ją op^1 •'" Bardzo mi pomogła i przykro mi, że muszę oZa t^Clc' ale w sierpniu nieodwołalnie wyjeżdżam. to Powr .marc*land urządza mi wystawę natychmiast a$u n^Cle * marn tyle roboty, że nie pozostanie mi już XhuA* sP°tykanie sie z nia [ oyi_ niewzruszony. Miłość jest rzeczą świętą. e y 2na kompromisów. 158 159 — Prawdziwa miłość — dodał z naciski — Daj spokój, nie bądź osłem. Przedstaw dziesz mi wdzięczny. Niebawem będziesz nJ niej myśleć o tamtej kobiecie i wtedy 2ro° sprawa jest beznadziejna. Naiwna miłość r>l w prawdziwą przyjaźń. Przecież ona tego — Nie, ona wcale tego nie chce. — Sam mi mówiłeś, że kazała ci obiecać, że pomnisz. — Tak powiedziała, ale myślała co innego Poppelin z rezygnacją wzruszył ramionami — Rób, jak uważasz. I tak właśnie postąpił Klaudiusz. Był wierny [ szczęśliwy. Stracił apetyt, kiepsko sypiał, zaczj czkować. W końcu zmogła go choroba, a równoc ożyły jego nadzieje. Wyczytał gdzieś, że pierwszy laureat muzyczi Grand Prix, niejaki Andriot, przed niespełna stu zmarł w Villa Medici złożony rzymską gorączką, s stą odmianą malarii. — Zdaje się, że złapałem rzymską gorączkę -wiedział Klaudiusz Poppelinowi, który przyszedł odwiedzić. — Nic nie złapałeś i wcale nie jesteś chory. Po p stu tak długo się kisiłeś, że aż dostałeś gorączki. — A ja ci mówię, że mam rzymską gorączkę, tak si jak Andriot. Władze, rzecz jasna, nie będą miały ochoty i nego nieboszczyka. Na pewno odeślą go do Paryżs albo się wyleczył, albo tam umarł. Tak czy inacz* baczy Alix. Zjawił się lekarz, sympatyczny rzymianin z no kartofel, szczeciniastą szpicbródką oraz małą I walizeczką, w której miał cały arsenał insti medycznych. Zajrzał Klaudiuszowi do gardła, mu brzuch, przyłożył ucho do klatki piersiow 160 metr, po czym spojrzał nań owym ża- llSt ieXXLi° mądrości spojrzeniem, jakim lekarze i i Pełn *Atv kiedy nie mają najmniejszego po-choroba. chory oświadczył na koniec po włosku, 'który*'podjął się roli tłumacza, przekazał tę diagnozę. czy to malaria — szepnął zachwycony - Czy to rzymska gorączka, aergicznie zaprzeczył. Od trzydziestu lat nie LekarRzymie przypadku malarii. lieważne. Powiedz mu, że bardzo źle się czuję ° ^ Niech mnie odeśle do Paryża. 3 się pan czuje tu, w Rzymie? — lekarz był aśnięty. — W najpiękniejszym mieście świata? ^Klaudiusz skinął głową, na co pan doktor wygłosił .atriotyczną perorę. Rzymskie powietrze jest najzdrow-:e na świecie. W Rzymie ludzie właściwie nigdy nie umierają. Natomiast w Paryżu, a Parigi, powietrze jest tak zgniłe, że ludzie padają jak muchy. Demonstracyjnie spakował swe narzędzia, wcisnął cylinder na głowę i wybiegł z pokoju. Wszystkie nadzieje Klaudiusza spaliły na panewce. Popadł w jeszcze większe przygnębienie. Gorączka rosła. ego stan pogorszył się do tego stopnia, że sam dyrek- ' pofatygował się, by zbadać sytuację. Usiadł przy chorego, oparł ręce na gałce laski i zadał mu Ka pytań, na które Klaudiusz odpowiadał słabym gło- ak> jest bardzo chory. Tylko w Paryżu może wró- u °. zdr<>wia. Ale pan Cabat jakby nie rozumiał }odkr 'ł n°Wodobnie jak jego poprzednik, członek Aka-tjrocte' P ^ureat Grand Prix, malarz. I dawny afera Brondois. Okazało się, że se- lSralny, »drogi pan Brondois" zdefraudował iegześć tysięcy franków z kasy Villi. Stracił 3Ciaa niemądrych spekulacjach dewocjonaliami. ' \ ie całymi skrzyniami z Paryża, spodziewa-^uda mu się sprzedać je z dużym zyskiem w Z równym powodzeniem mógłby zająć się przy-^em samowarów do Tuły. Ostatni transport meda-Tpołożył go. Machinacje wykryto. Była nawet mo-sprawę oddać do sądu, ale w końcu pozwolono u jedynie ustąpić ze stanowiska. Mimo to wstrząs był zbyt wielki. Brondois nie mógł oderwać się od gmachu, w którym oprócz dużego deficytu pozostawił także swe serce. Klaudiusz widywał go z okna codziennie, jak zesiadywał na murku na Piazza dell'Academia i ze łzami w oczach spoglądał na Villę. Czasami schodził i starał się dodać mu otuchy. Ludzie uczciwi w godzinach smutku mogą przynajmniej pocieszać się tym, że iai3 czyste sumienie, a jemu nawet to nie pozostało. Pewnego dnia pan Brondois nie zjawił się na swym [ miejscu. Poprzedniej nocy zmarł. się skończyło. Przyszła jesień w welonie deszczu. fltoi przed kilku dniami jeszcze królewski w promie-J słoAca, teraz przypominał starą aktorkę po przed-p. Turyści wyjechali, miasto mogło odpocząć. \i w k°iiteraz Klaudiuszowi podobało się ono bardziej nika p^J^fk**11 przepychu lata. Szarzyzna pażdzier-Schodów rTeślał^ doskonałość Campidoglio, rozmach fcó\v 7 . HlszPańskich, szlachetną melancholię placy-szczącymi od wieków marmurowymi fontan- W^drówek po mieście wstępował do kościo- 169 dellAmma słuchał ms L L?_ W ^ *4 di lĆS7 ą uc yy go. Z nastaniem jesieni w Villi zaczął się nowy warzyski. Pan Hebert, w odróżnieniu od swegc nika, lubił życie towarzyskie. Postanowił skońc nura sztywnością panującą dotychczas na ofil przyjęciach, które dzięki temu przekształciły & wionę wieczory muzyczne i taneczne i zaczęły p gać młodzież arystokratyczną i dyplomatyczną I kiedy ambasadorowie opuszczali salony, pozost taches, wracały do dom t chce i nrLS "Grobowca etruskiego- Wiedziała, cze rzył jei drzwf" {™?tewm«- Kied^ Klaudiusz ot* ^y* jej drzwi, zobaczył, że pod futrem jest całkiem n berła "ZT^lJ** ^^ P™du u ^ I dziecka SS prTZedstawiony Franciszkowi Lisztowi, f L^ go graf3^/trf ° ^ Madame MaUtÓ' ^ Pięknie wL?^ u !epiame' nieraz opowiadała mu. "Strade ZYgląfł Liszt' ^iedy swobodnie wchód; Sczka;hkOnCertoWa w Clonym fraku, zielonych f i twS, Z.Jfnymi lokami opadającymi na 1 tWar2ą amoła- ^k swymi olbrzymimi rękami i 170 i jak kobiety mdlały na jego koncer- którego ujrzał Klaudiusz, liczył sobie lat nfąt cztery, był w czarnej sutannie i palił ' ygaro. Czas dokonał wreszcie spustoszenia b^y0^ która siała spustoszenia w sercach tylu ko-^d tak często całowane, stały się teraz wąską edzy zapadniętymi policzkami. Zachował swe egające ramion włosy, ale zwisały mu one te-arych, matowych kosmykach, zakrywając uszy. 7 SLrp owe niezrównane ręce, zachowały mło-Wieńczą źywosc. Słyszałem, ze był pan uczniem mego drogiego "yjaciela Cesara Francka —zwrócił się do Klaudiusza. pr^yjął cygaro z ust, a jego gładko wygolona twarz skurczyła się w życzliwym uśmiechu. . Cóż to za wielki i skromny człowiek! — ciągnął skrzekliwym jak u starej kobiety głosem. — Przez całe życie trudził się skromnie w winnicy muzyki, ale za to nagrodę otrzyma w niebie, napisane jest bowiem, że ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. Trudno było zorientować się, czy Liszt mówi poważnie czy żartuje. Rzadko mówił to, co myślał, a jeszcze rza- ¦j postępował zgodnie ze swymi pouczeniami. Nie- o przychodziło mu grać skromną rolę duchownego. nniejszy pianista świata i największy Don Juan h czasów, wkładał teraz wiele wysiłku, by ucho- Ic za świątobliwego. Jednak nie bardzo mu się to rac' ^° ^c^e kyło walką pomiędzy racjami ciała mi n — nnie krążył pomiędzy sypialnią ł przed kobietami, lecz nie po-i podziwowi, jaki czytał w ich t0^ »y* lllCWiCaUCJ TACZKI. ił się już na jego drodze, a on wciąż nr^rri^^ą batalię. Cały Rzym wie-w kościele, odmawia bre- 171 wiarz, odwiedza chorych i rozdaje króle ny, a mimo to wszyscy uśmiechali się i przekonywało. Jeśli wierzono w coś, to j dobre intencje. Wiedziano bowiem powszech żył sutannę, aby uciec od księżniczki, 2 ^}Q) lat; że kiedy prowadził klasę fortepianu w k°] rium budapeszteńskim, na przerwach otacz' nienki, które wpinały mu fiołki w sutannę było, że najpiękniejsze spośród nich przyjnio^ bie koniakiem, że grał w karty do rana, że n opuszczał arystokratycznych przyjęć lub okazii nia do swego portretu. Mieszkał w pałacu ka* księcia Hohenlohe i miał swego prywatnego bianego. Liszt zaciągnął się cygarem. — Młody przyjacielu, czy nie zechciałby pan j dla starego i zmęczonego człowieka? Klaudiusz nie śmiał grać sam przed największym p nistą świata. Dał znak Vidalowi i razem odegrali C briera Valses Romantiąues. Liszt gratulował im wyk nie i przepowiadał wielką przyszłość, co zresztą i zawsze, gdy ktoś przed nim występował. Przed rozsi niem się zaprosił obu młodych pianistów na wiec: muzyczny, który miał się odbyć u Giovanniego Sgaml tiego. Klaudiusz po raz pierwszy i ostatni w życiu szał tam wtedy Liszta grającego na fortepianie, P obserwował wielkiego muzyka, jak podchodzi do ic mentu, jak rozkłada swe do szponów podobne dłoni klawiaturą i uderza długi, echem rozlegający L I jak nagle bez śladu znika poza i starcza 1 Jest już tylko wielki wspaniały starzec, geniali szny, który wkrótce ma umrzeć, a teraz modli dynego boga, którego naprawdę pokochał —- o1 • ta zakończyła sezon jesienny w Villi. Za- -^podwoje wielkiej gali recepcyjnej. Pengjo-$ ^ swoich pracowniach rozmyślali nad następ-^e W. Klaudiusz pracował nad Małą suitą. tmi enVOlAniaL zjawiła się Angela, aby powiedzieć mu, W do domu. i PeW do domu. żew mi się kraje na myśl, że będę musiała cię 1 szeptała do niego nad ranem — ale mój na-"teskni za mną i cierpi straszliwie. Muszę go 1 Debusśy nigdy nie zapomniał tego wydarzenia V Debusśy nigdy nie zapomniał tego wydarze niej pisał o mistrzowskiej pedalizacji Liszta, która r „jakby fortepian sam oddychał". Był to o$tatni pobyt mie. Umarł kilka miesięcy później, 31 lipca 1886 roku. a°sposób znikła z jego życia Angela, pozostawia-sobie kruche wspomnienia czułości, radosnego echu i miłujących dłoni. Ach, gdybyż miłość ogra-i się tylko do tego! Wspólnie spędzona noc, nie-pocałunek warg i ciał. Bez zazdrości, bez zabor-I bez cierpień... Już zima. Światło dzienne wsącza się do „Grobowca etruskiego" jak mgła poprzez szyby zasnute deszczem. V dużym pokoju jest zimno, Klaudiusz drży przy swo-m biurku. Mały piecyk stara się, jak może, wyrzuca kłęby dymu, lecz nie daje zbyt wiele ciepła. Nowy sekretarz generalny, Commandant Delaitre, major w anie spoczynku, wysłuchał skargi Klaudiusza, ale nic nie zrobił, aby było cieplej. eszcie zjawił się specjalista od ogrzewania. Obej-)iecyk, wymierzył, podrapał się w głowę i oświad-ZyZ r problem 3est nierozwiązalny. !Ch go pan kopnie od czasu do czasu — poradził j^chodnym. — Ale nie za mocno. !Usz usłuchał rady i rzeczywiście pomogło. Te- Nic • iUŻ nie tylko dym' ale i trocne- ciepła, iazdu a nak. nie m°gło poprawić jego nastroju. Od wy->0Ppelinn^e , P°czuł się osamotniony. Brakowało mu ^otnośc-a' k,tóry bY go wysłuchał i coś doradził. W sa-^ ząb Af.nów wezbrała tęsknota, pulsująca jak bolą-x zó x znów wypełniła jego myśli. Wspomnienia 172 173 wróciły nieproszone. Przypomniały rnu s* popołudnia przy kominku, pierwsze ich u^-* łóżku, wieczory w jego pokoiku, kiedy sj °-nim i szydełkowała. Na kilka dni przed świętami Bożego Nar h stał od niej list. Niewinny, plotkarski, peje Znowu bierze lekcje śpiewu. Uczestniczyła wieczorkach muzycznych i śpiewała kilka i które się spodobały. Słynny malarz Paul Bau jaciel Pierre'a, maluje jej portret *. Dzieci 1 nim. Zaczęły chodzić do szkoły... Wielokrotnie odczytywał ów list, szukając ukrytych posłań miłosnych, jakichś zapewnień < ności, aż wreszcie je znalazł. Jak to się mogło i nie zauważył ich od razu. Przecież to jasne ce... Dlaczego znowu zaczęła brać lekcje śpiewu? przekonać go, że po jedenastu miesiącach rozłs zapomniała o nim... By wyznać mu swą miłość j muzykę. Dlaczego pozowała do portretu? To było t bardziej subtelne, ale on to rozumiał. Za dobrze przecież znał, by przypuszczać, że mogło jej zależeć posiadaniu swego portretu. Chciała mu dać do zroz mienia, że stara się wypełnić czymś swą samotne Kochana, dzielna, przebiegła Alix! Ten na pozór I list wyjaśniał wszystko. Tęskniła równie silnie jak Obsesja wróciła. Myślał już tylko o tym, jak I z nią zobaczyć. Nieustannie marzył, by znowu ją w ramionach. Czuć jej bliskość... Musi zn* kiś sposób. Trzeba koniecznie ominąć regulan jechać do Paryża; choćby tylko na kilka dni. Pewnego dnia, kiedy krążył niecierpliwie pokoju, rozległo się pukanie do drzwi. Na portier Lorenzo z czapką w ręce i zawiadam rektor prosi Klaudiusza do siebie. Minął długi a potem skierował się ku marmurowym schód 1 Portret pozostał niedokończony. Śmierć przerwał sty. 174 tu dyrektora. Pan Hebert wyszedł mu na do 2abinLiechając się, wyciągnął doń rękę. ¦anie l "panu tylko powiedzieć, że z przykrością 1X1 ię o pańskich kłopotach z piecykiem - cając na swoje miejsce za biurkiem; usiadł tw skazał Klaudiuszowi krzesło. — Bardzo 1U Xnanu pomóc, ale wie pan, jak to jest z tymi łbyIImachami, są piękne, lecz dość niewygodne. rozglądał się po gabinecie i stwierdził, że f nie tylko piękny, ale też wygodny i ciepły, 3 się przeczyć przed chwilą usłyszanym sło- e miał jednak czasu zastanawiać się nad tym, Hebert opowiadał właśnie, jak bardzo mu się bała gra Klaudiusza na ostatnich wieczorkach mu- Jestem co prawda malarzem, ale przepadam za uzyką. Gram nawet na skrzypcach — lekceważącym uchem ręki skwitował swe skromne umiejętności — odobnie jak mój znakomity poprzednik pan Ingres. Je to tylko taki mój konik... Pomyślałem sobie jednak, zy nie zgodziłby się pan... czasem... po kolacji... Chodziło o to, że dyrektor życzył sobie, aby Klaudiusz iu akompaniował. Tego rodzaju życzenie było niemal )zkazem. Klaudiusz oświadczył, że będzie to dla niego iszczyt. pan Hebert położył skrzypce na fortepianie i jak zaproponował chwilę odpoczynku. «audiusz podziękował za koniak. " Może likieru? ięuię' nie. rt zanieP°koił się. f* nadzie<"fe' że nie czu.ie si^ Pan źle? lsz milczał wbijając wzrok w dywan. Panu ^°^eSa. Widzę to po pańskiej minie. ia? jy. ^ pan jakieś kłopoty? Pieniądze czy dziew-nie może pan zaufać. Ja też byłem kiedyś iC ° 177 Klaudiusz uniósł wzrok i spojrzał na — Nikomu bym się nie przyznał, ale mogę zaufać, Monsieur le directeur. — Oczywiście. A o co chodzi? — Dziś rano dostałem list od matki. Pisze j zachorował. — Chwila przerwy. — Mam nad^ wszystko będzie dobrze. — Ja też mam nadzieję — pan Hebert westch Widzę, że jest pan bardzo przywiązany do sw dziny? — O, tak, panie dyrektorze. Bardzo. — To mnie cieszy. Rzadkie to dziś zjawisko* dzieci stały się niewdzięczne, nie zdają sobie s ile ofiar rodzice dla nich ponoszą. Pan dyrektor nie mógł powstrzymać się od wykor stania tak znakomitej okazji i wygłosił krótkie k o ofiarności rodziców i niezrozumieniu, z jakim spo ją się u dzieci. Klaudiusz słuchał w milczeniu, od < do czasu tylko kiwał głową, dając do zrozumienia całkowicie zgadza się z mówcą. — Mam nadzieję, że papa wyzdrowieje — dział wreszcie z bladym uśmiechem. — Naprawdę, wij rzę, że tak będzie... — przerwał, świadomy tego, I pierwszy krok został już zrobiony. Przy następnym spotkaniu pan Hebert zauważy Klaudiusz jest jeszcze bardziej przybity. — Nie chcę się wtrącać do pańskich spraw, ale dzę, że ma pan poważne zmartwienia. Czy chód skiego ojca? Klaudiusz skinął głową i westchnął głębofc — Co mu właściwie jest? Pewnie jakieś powazi ziębienie? — Nie, to nie jest przeziębienie. To serce. Pan Hebert zasępił się. — Mój drogi chłopcze, niechże pan nie t Proszę pamiętać, że mamy teraz 1886 rok i dokonała olbrzymich postępów. 178 gtale sta* sobie powtarzam. Gdyby jednak miało się 07emu kochanemu papie... — nie mógł dalej to się gładko, niebawem Klaudiusz sam terzyć w sW0Je zmyślenia. Miał szczególny dar samego siebie. Ilekroć opowiadał dyrektoro-na poczekaniu, wzruszające szczegóły o zawsze w jego oczach pojawiały się łzy. ^gdybym przynajmniej mógł go zobaczyć! — po tygodniu. — Choćby przez kilka dni być k0^ał po tyg y p zyiinł Wiem przecież, że on wyzdrowieje. [[nsieur Hebert współczuł mu, tłumaczył jednak, że i do Paryża zupełnie nie wchodzi w rachubę. ej sprawie obowiązywały jasne i niepodważalne przemy. Klaudiusz wzdychał, ale nie nastawał. po powrocie do pracowni przeanalizował sytuację. Cała jego kampania utknęła na martwym punkcie, zaczynał dreptać w miejscu, w błotku współczucia. Musi działać, popchnąć sprawę naprzód. Myślał o Alix z niecierpliwością, która nie dawała mu spokoju. A co będzie, jeśli Hebert napisze do Paryża, aby sprawdzono, jak czuje się ojciec Klaudiusza?... Nie było chwili do stra- cenią. Jz najmniejszych skrupułów spreparował wzruszają- t, który rzekomo otrzymał od swojej matki. Bła- |a go, by starał się przybyć jak najszybciej, póki je- ^ nie jest za późno. Lekarz stracił już nadzieję i da- 1 zrozumienia, że koniec się zbliża. Jeszcze naj- ^zeJ tydzień... e umiem panu powiedzieć, jak bardzo mi przy- Na ^ m°wił Hebert wieczorem po przeczytaniu listu. dobrotliwej twarzy wyraźnie malowała się s Pan-SZedł właściwy moment na szturm. tierające d7.rektorzei bardzo proszę, błagam... Mój 7 °3ciec chciałby mnie jeszcze przed śmiercią ~ Klaudiusz przekonany był, że mówi praw- 179 dę. Oczami wyobraźni widział swego ojca n ści, z trudem chwytającego oddech, ochrypł domagającego się, by przyprowadzono mu Sy — Niechże, się pan uspokoi. Muszę pomyśl*'"' wiście przepisy są bardzo ścisłe, ale to przyn* jątkowy. Być może wolno mi udzielić panu wego, lecz nie więcej niż kilkudniowego urW ] —- Ach, dziękuję panu! — wykrzyknął, a łJ^j mu w okamgnieniu. — Dziękuję! — z zaparty patrzył, jak Hebert pisze coś na kartce papier pisuje i przykłada urzędową pieczęć. — Proszę, mój chłopcze — z ojcowskim uśmie Hebert podał Klaudiuszowi dokument. — jak dzi, dałem panu dwa tygodnie urlopu. Starczy pan su na odwiedzenie rodziny i uspokojenie W drzwiach uścisnął mu dłoń. — Zobaczy pan, \ stko się dobrze skończy. A teraz proszę pójść czeka pana długa podróż. Następnego dnia Klaudiusz musiał przedzierać a przez wesoły tłum w maskach i dominach. Nastała po: karnawału. W przeddzień długiego postu Rzym o< wał się pogańskiej wesołości. Obsypany confetti dost; się na dworzec Termini. Z walizką w ręce szybko pr biegł dużą halę, wpadł na peron i wsiadł do ekspres Rozdział 5 Przez całą drogę myślał o sobie z najwiękss niem. Udało mu się, bo był taki sprytny. Pomysł robą ojca okazał się genialny. A te łzy! No i zwykłe szczęście. Dwa tygodnie! Spodziewał Stanie urlop pięciodniowy, najwyżej tydzie czasem miał do swojej dyspozycji całe dwa Poczciwy pan Hebert! Szlachetny, szczodry bert! Potem nachodziły go myśli o Alix. Cóż to 180 zobaczy! Nie będzie chciała wierzyć wła-ze szczęścia nie potrafi nawet zdobyć się na ^A^potem coś powie; nie wiedział co, ale był a, głowa będą czułe i cudowne. I nagle padnie 3 iona, śmiejąc się i płacząc, palcami zacznie mu włosy, a jej usta przylgną do jego się kochali jak nigdy dotąd. przybył rankiem następnego dnia. Ktoś pYymy od nieS°' P°bieSłby do niej od razu, ^ł po schodach, zadzwonił do drzwi i zawołał: *a ,» on jednak chytrze czekał na ulicy, aż wyszła która odprowadzała dzieci do szkoły. W chwilę ^niej Przed bramą P°3awił sie- Pierre wciągając rę- wiczki, jak zawsze wytworny w swym cylindrze i palcie z futrzanym kołnierzem. Teraz była sama. powoli wchodził po schodach, zmuszając się do przystawania na każdym półpiętrze, by się trochę uspokoić. Wreszcie znalazł się przed drzwiami. Zadzwonił i z bijącym sercem czekał. Milczenie. Wreszcie cichy odgłos kroków, coraz bliższy, coraz wyraźniejszy... Klucz obraca się w zamku... Drzwi otwierają się... Oto ona! -Ty?! :ewidywał, że będzie zaskoczona. I rzeczywiście by-• Stała jakby rażona piorunem... Przez sekundę my-ał).ze rzuci mu się na szyję. Dostrzegł błysk radości jej twarzy, jakiś gest w jego stronę... - Tak, kochana. To ja. ) ty tu robisz? — już odzyskiwała panowanie • Teraz w jej oczach malował się tylko lęk. — Powinieneś być w Rzymie. ystko jest w porządku. — Dlaczego nie pada imiona, tylko patrzy nań jak na zbiegłego "7 ^ostałem urlop. - odezwała się z wahaniem. — Wejdź, go za rękę. Nie pobiegła do sypialni, ^ i poszła przed nim wzdłuż korytarza. nad Nie 2 181 zaś Kiedy otwierała drzwi do salonu, dostrze się pod szlafrokiem kontury jej ciała, p '^ żądania. Poprosiła go, by usiadł w fotelu, sama kanapę. — A teraz powiedz mi, jakim cudem Paryżu? — Chciałem się z tobą zobaczyć i poprosił* — A jaki podałeś powód? Wyczuł jej podejrzliwość. Nie wierzyła mu po jej oczach. ' — Mam pozwolenie przy sobie. Chcesz iP * u — Mogę? " J Wstał i podszedł do niej, wyciągnął z kieszeni ¦ ną kartkę. Zaczęła czytać. Patrzył na nią p0] zmęczenia i rozczarowania. A więc tylko po to chał do Paryża? Tylko po to przez trzydzieści g tłukł się pociągiem, żeby sprawdzała jego dokumeir zamiast całować się z nim i pieścić? Czuł, że wzbier; nim gniew. — Wygląda na to, że wszystko jest w porządku powiedziała, oddając mu papier. Ale Klaudiusz już tego nie słuchał. Rzucił się na i nieoczekiwanie, pocałunkami zdusił jej protesty i cały ciężarem ciała powalił na kanapę. Wyrywała się, le zdołała wydobyć z siebie tylko kilka nieskładnych Paznokciami wbiła się w przeguby jego rąk, 1' jedynie bardziej go podniecił. Kolanem rozwarł gi... Głowa Alix opadła na poduszki, włosy się ły. Przez chwilę leżała wpół naga, nie stawiając op^ Stopniowo oddech jej stawał się coraz szybszy, za jąc się wreszcie w tak dobrze mu znany jęk r Rytmicznymi ruchami ciała wlewał się w gniew. Jeszcze jeden dreszcz i opadł na nią> pany, ukrywając twarz w zagłębieniu jej ranii Długo leżeli z zamkniętymi oczami, zatopień Wreszcie powiedział: 182 jyczysz, mogę odejść... T7iała, tylko przycisnęła go mocniej do T dzia, odp°Ttko było jak dawniej Wszys ł ih y y ,ó. w małym cichym hoteliku, z daleka *k°nia Przychodziła tu do niego każdego po- ^ widział, jak na rogu ulicy wysiada tfa; zechodzi kilka kroków w stronę hotelu, po Żki) P ^ gramie. Czekał na nią niecierpliwie na etrze, wyciągając ku niej rękę i pomagając f PaVkil'ka ostatnich stopni. n im szczęśliwe dwa t i o tym marzyć. Nigdy jeszcze nie była tak ^ k ił Nt d kń n jy im szczęśliwe dwa tygodnie, szczęśliwsze, marzyć Nigdy jeszcze nie była tak i o y ^erdeczna. I tak wyrozumiała. Nawet gdy w koń-,nał że okłamał Heberta, nie robiła mu wyrzu-awała tylko głową, jakby był psotnym, niegrzecznym chłopcem. _ Kochanie, jesteś wariat... Kompletny wariat... Czy ty kiedyś będziesz dorosły? A co powiedzą przełożeni, gdy dowiedzą się, że twój ojciec w ogóle nie był chory? Wzruszył ramionami. - Po pierwsze, nie dowiedzą się, ponieważ pan He-bert nic nie powie. A jeśli powie, to cóż mogą mi zro- :? Wysłucham reprymendy, otrzymam oficjalną naga-i? w „Journal Officiel". W najgorszym wypadku przez -siąc lub dwa nie będę dostawał stypendium... — Nie wspomniał, że mogą mu cofnąć nagrodę i wyrzucić go z i Medici. Nie warto jej martwić i psuć tych cudow-nych chwil... 1 wyjaśnienia nie uspokoiły jej całkowicie, ale towała je, wierząc, że wszystko dobrze się skończy. | tam urlop przecież dostał. A jak go dostał, to aem inna sprawa i wolała o tym nie myśleć. \ze Klaudiusz jest tutaj, że w jakiś sposób udało ; wyrwać te dwa tygodnie i że znowu są ra- cudo było — szeptała ostatniego popołudnia. — 183 Musisz mi wybaczyć, że byłam taka szorstk jechałeś, ale bałam się, że popełniłeś i if.' ^ i uciekłeś. Jakleś § Rano miał wyjechać. Przed chwilą koch r teraz obok siebie, uśmiechnięci, z głowami * jednej poduszce. — Cieszę się, że przyjechałeś do Paryża musiałeś w tym celu oszukać pana Hebert*1 chwilę patrzyła nań z czułością i ze smutkier cicho, że ledwie mógł usłyszeć, dodała: — ] wiesz, jak bardzo mi było ciebie brak. — Nie bardziej niż mnie ciebie. — Może. Ale w inny sposób. Jest tęsknota nie wości i tęsknota żalu. Ty czekałeś na chwilę, kie wu będziemy razem, ja zaś rozmyślałam o czasie byliśmy razem. Ileż nocy przeleżałam z otwartymi mi, przypominając sobie nasze dni w Ville d'Avray sze spacery po polach, nasze miejsce nad stawem. wtarzałam sobie: „Wszystko to się skończyło... ' już nigdy nie powtórzy..." Starałam się być dzieln jakże trudno jest być dzielną, kiedy leży się sam* w ciemności. — Chciał jej przerwać, lecz delikatnie^ łożyła mu palec na ustach. — Bo widzisz, kochanie, ni| spodziewałam się ciebie przed upływem trzech lat, pr końcem twego pobytu w Villi Medici, a wtedy byłobj późno. Trzy lata to bardzo dużo. W moim wieki wieczność. Kobieta może się bardzo zmienić w c trzech lat. Wiem, że wyglądam staro i że już mr kochasz. — Nagle twarz jej wykrzywił grymas Kochanie, nie wyobrażasz sobie, jak ciężko jest cie, która zdaje sobie sprawę z tego, że się star: się spojrzeć w lustro, w obawie, że znajdzie na nową zmarszczkę, nowy siwy włos... — Ależ Alix! Ty nie jesteś stara! Jesteś ptek — Być może, w twoich oczach — melanc uśmiech przemknął jej przez wargi. — Ale ce... to wda! —* Gwałtownie uniósł się na łokciu całować jej twarz. — Jesteś młoda nie L°rąC!>ewniał ją pomiędzy jednym a drugim po-a "~ z jesteś piękniejsza niż wszystkie kobiety lL 'ham cię i zawsze będę cię kochał... Nigdy - S Nigdy Nigdy P ham uce- Nigdy... Nigdy... iłś? wyraz jej e owiedziałeś? — wyraz jej twarzy nagle się t- ierzał zdradzać się w taki sposób, ale teraz ! n7 wyjścia i musiał dopowiedzieć do kon- ie ! : Wczoraj wieczorem przyszło mi na myśl, że nie ma aWdę żadnego, ale to żadnego powodu, bym wra- __ Uczciwie ci mówię. Przecież to proste i logiczne. ie rozumiem, dlaczego wcześniej nie wpadło mi to do głowy. — Znowu jakiś pomysł? Tak jak wtedy w zeszłym roku z zaświadczeniem lekarskim. - Tym razem to coś innego. Mam pewien plan oparty wyłącznie na faktach — zniecierpliwionym ruchem ręki chciała mu przerwać, ale prosił, wręcz domagał się uwagi. — Kochanie, posłuchaj, proszę cię! Milczała, począł jej więc wyjaśniać, jak to nagle zro-że mógłby zarabiać na życie w Paryżu. Wy-y na pewno kupią jego nowe kompozycje. A potem, [e potrzeby, może robić transkrypcje, wyciągi, prze- tibki... 1 nie zapominaj, że mogę dawać lekcje gry na for- eP*anie. ^ rzyła nań z mieszaniną gniewu i współczucia, ^b ^rzucisz na wiatr Grand Prix! Czy ty już nigdy tiem?^ 21eSZ c*oros*y? Do końca życia zostaniesz dziec- >a|ein 2o za°olała go ta uwaga. Z jeszcze większym za-Jął więc jej dowodzić, że nie ma racji. Wcale 185 a G nie jest dzieckiem, ma dwadzieścia trzy \ Prix wcale nie jest taka ważna, jak gi^ ?' Jest wielu muzyków, którzy nie zdobyli t^ a mimo to odnieśli wielkie sukcesy i z ją. Dlaczegóż by więc on nie miał tak Cierpliwie zaczynał od początku: — Wydawcy zainteresowani są w wydawar się chyba zgodzisz, prawda? Potrzebują now: rów. A więc to oczywiste, że kupią moje utw wda? — A jeśli nie kupią? Jeśli twoje utwory im spodobają? Jeśli nie dostaniesz lekcji? Mój biedn diuszu, zrozum, będziesz przymierał głodem, czy uda ci się zarabiać na życie, czy też nie, i znaczenia. —¦ A co ma znaczenie? — Widzisz, chodzi o to, że chcesz poświęcić swą ] rierę dla głupiej, żałosnej miłostki z kobietą w średr wieku. — Nie wolno ci tak mówić. Nie jesteś kobietą w śr nim wieku. — Ależ tak, kochanie. Jestem — szeptała. — A t właściwie jesteś jeszcze dzieckiem. Czy nie rozumies że, o to właśnie chodzi? Za rok, może za dwa lata t stara. Pewnego dnia sam to spostrzeżesz, ale wtedy bądź już za późno. Będziesz miał złamaną karierę, złam życie, i to przeze mnie. Nie mogę do tego dopu Klaudiuszu, błagam cię, wracaj do Rzymu! Nie chciał o tym słyszeć. Wszystko, co mówił; tylko urojenia. Wcale nie jest stara. Jest młoda i kna, i on zawsze będzie ją kochał. Od tej chwili skończył się ich spokój. W mijały dni po terminie, w którym powinien I cić do Rzymu, Alix stawała się coraz bardziej J wowana. Władze Akademii zapewne wiedzą V& że Klaudiusz jest w Paryżu. Oczami wyobra działa, jak zostaje aresztowany przez policję i 3al 186 R mu dwóch żandarmów. Wyśmiewał jej go ^° -erw3ze —¦ najpierw muszą go odnaleźć, on ° ?yle ostrożny, że zameldował śię w hotelu \ by1 nu,.anvin nazwiskiem. Był sprytny, wszystko [ statecznie podziękował mi pan za urlop. — Bardzo pana przepraszam, panie dyrektor: musiałem pojechać. — Zawsze mamy tysiąc powodów, by robić icemv zrobi ó A łow — chcemy zrobić. A teraz proszę" wrócić'do Vacówni ego envoi. I niech pan pa* brać się solidnie do swego Knvm. ± mecn Y ze musi być gotowe w przyszłym miesiącu. Klaudiusz zabrał się więc do pracy nad envoi 188 inem, miał to być jakiś duży utwór na l* fonia, msza lub suita symfoniczna. Jasne \- ^. krótkim czasie nie zdoła napisać nowego 1 **j wiQC na warsztat Zuleimą. Był to niezwy-0^'W pomysł, do którego zaczął się przymierzać Konserwatorium, i z posiadanych już frag-sZcze w az szkiców zlepił dziwaczny utwór, który ientÓW °L symfoniczną". Rękopis oprawił i wręczył naZ*f rzowi generalnemu. eiściem wiosny zaczął się kolejny sezon towa-Villa Medici. Król i królowa znowu przybyli envois. Były przyjęcia, koncerty, kilka wie- Ustawę ' galowych. W czerwcu wszystko się skończyło. °zło lato. Rzymianie opuścili miasto, pozostawiając Jrystom i zagranicznym księżom. Klaudiusz wy-Liwał się na łóżku w swoim „Grobowcu etruskim", ńerpiąc z powodu samotności i upałów. W tym roku e wyjechał do Fiumicino; willa Primoli była zamknięta. Nie było Poppelina, z którym mógłby porozmawiać. Nie było Angeli, która oszczędziłaby mu „piekielnych męczarni". Pozostawał mu tylko duch Alix, ale nie przynosiło mu to pociechy. Otrzymał od niej kilka listów — przyjacielskim, niemal matczynym tonem przypominała mu, że ma być cierpliwy i mężny. Nie takie listy obiecała pisywać! rzegrywał sobie opery Wagnera i ta egzaltowana uzyka pocieszała go. „Liebestod" stała się jego ulubio-n fragmentem. Kiedyś w przyszłości on także będzie [ °Pery, które będą niosły pociechę nieszczęśliwym fankom na całym świecie. i fcie nie mógł już tego wszystkiego dłużej wy- f trz res lał a° ^zu*' ze m^si się wyrwać. Regulamin zezwa-Szer!)a,podróże, oczywiście po Włoszech. Miały one po-^d artystyczną edukację stypendystów. Dobrze więc, P3Ó po Wł°Szecn- Nie potrzeba mu było n°cle UZ° P^en^^zy- Za jednego lira bez trudu dostanie ' w zajeździe. Jedzenie jest tanie. Sto szesnaście 189 franków, które otrzymywał miesięcznie wędrować od miasta do miasta, obejrzeć' t^°2^°li szcza uciec od swej pracowni i dokuczliwy J^' a i Pan Hebert okazał pełne zrozumienie — To panu dobrze zrobi. Włochy to ni piękny kraj. Piękna jest tu nie tylko przyroda ka. Dam panu kilka listów polecających. -_ \ nieć rozmowy dodał: — Mam nadzieję, że ni pan urządzić sobie wycieczki do Paryża? — O nie, panie dyrektorze. Tym razem ni tego. Wrócę w październiku. Z pewnością. Sekretarz generalny wypłacił mu stypendium 2 miesiące z góry. I tak następnego ranka z torbą drożną w ręce Klaudiusz wyruszył w swą podrói ską. Zaczął od Neapolu. Było tu równie upalnie jak w Rj mie, ale o zachodzie słońca wiatr od morza chłoi miasto. Klaudiusz włóczył się po barwnych, bruc ulicach, oglądał się za piersistymi neapolitankami, kręcił się po zaułkach pełnych śpiewu i sznurów z susząc się bielfzną. Nigdy jeszcze nie widział ludzi tak i gich, a równocześnie tak zadowolonych z życia. Neapo litańczycy byli chyba jedynymi chrześcijanami, którzy pogodzili się z Opatrznością i własnym losem. Kiei chorowali — modlili się, płakali i okazywali skruchi A potem znowu robili, co im się podobało. Życie byle piękne; życie pośmiertne będzie jeszcze piękniejsze. Pj Bóg był wspaniałym, wyrozumiałym neapolitańskin gnore, a niebo takim samym Neapolem, w którym całą wieczność będą jedli makaron, pili wino, koc się i grali na mandolinie. Statkiem wybrał się na Capri. Wspiął się na wzg Anacapri po drugiej stronie wyspy *, a potem wy na Ischię, która wyłaniała się z morza jak wspai szmaragd. Wrócił raz jeszcze do Neapolu i stąd -miennym dyszlem — pojechał na północ. 1 W 1910 roku napisał swe słynne preludium Wzgórza * się w wi°skack położonych z daleka od a składających się z kilkunastu cha- fl)'c^. iX^u wokół kościoła z wieżą. Przyglądał śię '^P^pracującym w polu lub grającym w karty ^yznomh oberżach, kobietom w czarnych szalach #ieJsklCźroCiła z glinianymi dzbanami na głowach W0 d°acym się z gracją postaci biblijnych. Odkrył p°fU dobroć ludu włoskiego, jego uprzejmość, cier-""na ^ą mądrość. W Orvieto spędził kilka dni, widokami, kuchnią, przepięknym kościo-sztuki rozsianymi po całym miaste- 190 lein l Wędrował przez Umbrię; minął Florencję, wspo-c gonię i pierwsze lato spędzone z panią von J Wreszcie dotarł do Mediolanu. Złożył wizytę Arrigowi Boito, do którego miał list lecający. Rozmawiali o Paryżu. Boito spędził tam kil-te lat jako stypendysta. - Czy to nie dziwne — roześmiał się drwiąco. — Nasz rząd wysyła swych adeptów muzyki do Paryża, a wasz swoich do Rzymu. — Namawiał Klaudiusza, by pojechał do SanfAgata i odwiedził słynnego kompozytora Verdiego: — Napisałem właśnie libretto do jego nowej opery i dam panu list polecający. Nie wiem, czy to panu pomoże, bo starzec jest dziwakiem i lubi zachowywać się jak niedźwiedź.-Ale warto spróbować. Poznałby pan wielkiego muzyka. W dwa dni później Klaudiusz stał u bramy folwarku 'diego. Niebawem zjawił się służący, który oświadczył zejmie, że Maestra nie ma w domu. Klaudiusz wska- fla siwobrodego starego człowieka w zaniedbanym °ju, który stał kilka kroków dalej, podśpiewując so- ^ podlewając grządkę sałaty. o?.Zy .to Przypadkiem nie Maestro? w^ j s^nore — skinął głową służący. — To Maestro P~ sne3 osobie, ale oficjalnie nie ma go w domu. zym wyjaśnił, że Maestro nie lubi gości. Dio mio, Maestro chciał przyjmować wszystkich, którzy 191 przychodzą go odwiedzić, tych wszystkich dzi zamęczających go prośbami o wywiady, to x jednej chwili dla siebie. Kalecząc włoski, Klau jaśnił, że nie jest dziennikarzem, i przez sztach * list od Boita. Służący znikł, a po chwili wróc'ł^ ehając się: — Maestro jest już w domu. Twórca Aidy powitał Klaudiusza świetnie wyć™ opryskliwością i znakomitą francuszczyzną. — A co by pan powiedział, gdybym to ja się tai nu narzucał? Co pan właściwie sobie wyobraża? 2 stem ciekawostką turystyczną jak Krzywa Wieża v zie? Nie widzi pan, że jestem starym człowiekiem, l chce, aby mu wreszcie dano święty spokój? Przez chwilę coś tam jeszcze mamrotał pod nosem i wypuszczając z ręki konewki z wodą. — No cóż, skoro się pan tu wdarłeś, no to zostań pan już na obiedzie. Jesteś pan młody i na pewno głodny. J; zawsze byłem głodny, gdy miałem pańskie lata. Poszli w kierunku dużego domu. W jadalni powitała ich starsza pani w nieco staroświeckiej sukni. Uśmiec nęła się uprzejmie do Klaudiusza. — Niech pan nie wierzy temu, co mówi mój i W rzeczywistości jest bardzo zadowolony, że pan zjawił. Ja też. Jesteśmy starzy i lubimy towa młodzieży. Podczas obiadu Klaudiusz poprosił Mistrza by opo- wiedział coś o swych doświadczeniach kompozytor Z początku odmawiał: „Daliby staremu człowie zjeść spokojnie swoje risotto", lecz po chwil swój monolog. — Jeśli pan kiedykolwiek zechce napisać niech się pan nie spodziewa niczego innego opr< potów — Verdi napełnił swój kielich. — Prz* stkim z librecistą. Kompozytorzy i libreciści wrogowie. Kiedy napisałem operę Ernani, VVd ze sztuki Wiktora Hugo, ten wyzwał mnie na • są żądni krwi. Zawsze chcą zabijać ludzi, 1 muzyków. Potem zaczynają Lię kłopoty z 16 ocząwSzy od dyrygenta, który uważa, że wie tr!i pana, i nie chce słuchać pańskich wskazówek, gra na pikulinie, oświadczy, że pan nie i ten instrument, i tego, co pan napisał, zagrać. Potem śpiewacy. Są bardzo wrażliwi, S tyle że większość z nich śpiewa fałszywie. Lecz rCzy o tym wspomnieć, a już zbiegają ze sceny, ' swych garderób i szlochając twierdzą, że jest niegodziwcem bez serca. Potem zaczynają się kło-z władzami i kościołem. W każdej operze zawsze pan poty dzie się coś, co nie spodoba się albo władzom, albo juchowieństwu. Na dwa dni przed premierą Nabucho-ionozora kardynał Mediolanu potępił tę operę jako niemoralną, bluźnierczą i rewolucyjną. Niech pan pomyśli, jeszcze jej nie widział, ale tacy już są kardynałowie. A potem ma pan krytyków, którzy pana nienawidzą, bo przez pana muszą iść późno spać i zarabiają mniej od pana. Dobrze panu radzę, niech pan nigdy nie pisze opery. Po obiedzie przeprosił Klaudiusza. Tak, musi wracać io pracy. Wieśniak może odpoczywać, może mieć sje-stS> ale nie on, Giuseppe Verdi, chorowity starzec li-"icy sobie siedemdziesiąt cztery lata!... ^ wie pan dlaczego? — podniósł się i dramatycz-onem zwrócił się do Klaudiusza. — Bo ten przebito napisał takie cudowne libretto, że nie mo-TalcSlę °przeó' i teraz jestem w pułapce. znalazł się w pułapce... Kontrakty zostały pod- a ^* zapowiedziała premierę Otella w naj- j wSrezoi?ie> Przygotowują się już kostiumy i deko-ai zna asnie dlatego biedny staruszek nie może sobie j ^ Panu słowo honoru, że jest to moja ostat-Nigdy więcej żadnej opery... Nigdy wię- 192 193 Wyszedł mrucząc pod nosem. Żona odn pełnym miłości spojrzeniem i uśmiechała -° — Mio Verdi! — westchnęła. — La ę La j^ jest to jego ostatnia opera. A gdy już ją ] cznie gnębić Boita, by napisał mu nowe lib stko zacznie się od początku *... Wizyta u Verdiego była szczytowym punkte Klaudiusza po Włoszech. Jeszcze tego samego] cii do Mediolanu, gdzie zatrzymał się na 5 a potem pociągiem pojechał do Rzymu. Właśnie nastały jesienne pluchy. W czasie jego nieobecności przyszły dwa ] Alix -— jak zwykle pełne napomnień i dobrych Musi być cierpliwy i rozsądny. Musi mądrze wyko stywać czas aż do końca pobytu. Czytał te listy p łzy i czuł się jeszcze bardziej samotny. W kilka dni później doręczono mu paczkę ksn które zamówił w Paryżu. Był między nimi franc przekład dzieł Shelleya w pięknej skórzanej opra Poza tym kilka francuskich czasopism literackich i wreszcie świeżo wydany francuski przekład wierszy Dante Gabriela Rosettiego. Klaudiusz oczarowany był zwłas jednym z nich, zatytułowanym La Damoiselle eh Przez chwilę zastanawiał się, czy by nie skompono1 do tego muzyki. Mogłoby to być wielkie dzieło s; niczne z chórem żeńskim i dwoma głosami soi Zapał jednak szybko minął. Przerażały go rozn pomysłu. Coś takiego trzeba by pisać miesiącan nie uśmiechało się takie długofalowe przed 1 W osiemdziesiątym roku życia Verdi napisał jeszcze rę, Falstaffa, największe bodaj swoje arcydzieło, | Otello oparte na utworze Szekspira i adaptowane przez 2 Rosetti napisał La Damoiselle ćlue dla swojej P1®5-na gruźlicę ukochanej, Elizabeth Siddall. Kiedy unc został złożony w jej trumnie. Po kilku latach, gdy wano zbiorowe wydanie wierszy Rosettiego, rękop dobyty. 194 przyszłości, gdy będzie w odpowiednim (Liedyś ^ fo0 się ułoży, wtedy spróbuje. Ale nie a l W> w stanie zabrać się nawet do swego envoi, ^ do tak olbrzymiej kompozycji. ^ siebie, widział to jasno. Błagając go, by^wy ^ mie do końca terminu, chciała 3edyn e, J ^ swoje. Chciała mu ułatwić zapommen* ^ cudowna Mix! Jakież to dla niej^typow ^ ^ sne serce, zniknąć bez słowa z ^ niały, milczący gest wyrzeczenia On do tego nie dopuści. Na * liczyć. Nie pozostaje mu więc 196 urlop pieczeń f—./ -- ... . miesięczne pobory, lecz co ważniejsze — straci prało do udziału w festiwalu. Cażdy laureat Grand Prix miał prawo do urządzenia swego festiwalu po powrocie z Rzymu. Był to koncert, na którym wykonywano wyłącznie utwory laureata. Pa- . tronat nad koncertem obejmowała Akademia. Konserwatorium użyczało swej orkiestry i chóru. Był to koncert galowy, odbywający się w obecności krytyków, wydawców, dyrygentów, dyrektorów teatrów, słynnych artystów i wytwornych dam z wielkiego świata. Dla młodego, nie znanego jeszcze muzyka stanowiło to niepo-rzalną okazję, wspaniałe wprowadzenie w artystyczny i towarzyski świat Paryża. cóż. Zrezygnuje z festiwalu. Nieduża to cena za 'enie się z Alix, za jej powrót w jego życie. już połowa marca. Deszcze ustały, zgodnie z ka- Sla nadeszła wiosna. Słońce zajęło się pomar- %o^ jWarz^ Rzymu i w niedługim czasie wieczne •Jzyskało formę. Znów było uśmiechnięte i przy- ly ró^e *Ja Przyjęcie turystów. W ogrodach Villi kwi- * blagi-' ontanna na Piazza del Popolo kąpała się ^ słońca. 7 jasnZ Przy§otowywał się do wyjazdu. Mowy — r»;~ u„i^ Q przygotowaniu envoi. Nie czasu, ani ochoty. A zresztą, jak można takim głupstwem, gdy w grę wchodzi 197 Alix. Każda godzina pobytu w Rzymie Od niego, utrudniała odzyskanie jej. Oddał wersję fortepianową Printemps a ra i w tydzień później wręczył pięknie Opr generalnemu sekretarzowi wraz z listem w^01^ zygnował ze stypendium, a następnie wró pracowni i zaczął się pakować. W chwilę pa gło się pukanie do drzwi. Lorenzo przyniósł mość, że dyrektor prosi go natychmiast do * — A więc postanowił pan nas opuścić —. * pan Hebert. — Prawdę mówiąc, od pańskiego z Paryża, spodziewałem się tego. Wiem, że P°u pan dostosować się do życia w Villi, ale jak s przekraczało to pańskie możliwości. Pochylił się nad biurkiem i wziął do ręki opraw nuty. — A teraz sprawa pańskiego envoi. Nie jestem m kiem, wydaje mi się jednak, że nie spełnił pan mogów regulaminu, który przewiduje złożenie utwór orkiestrowego. Klaudiusz miał przygotowaną odpowiedź. Tak, 01 wiście, znał regulamin i spełnił jego wymogi. 2 znakomitą orkiestrację w osobnym rękopisie, który je: nak spalił się u introligatora. Na popiół. I nie wiai mo w jaki sposób. Starszy pan spojrzał z niedowierzaniem. — Zaiste, jest to najbardziej niezwykła '. w całej historii muzyki. Słyszałem już o ski rękopisach, nigdy jednak o rękopisach opraw: re by się spaliły. Jestem pewny, że dla jury * równie wielka niespodzianka jak dla mnie. Znużonym gestem zamknął księgę i położył wrotem na biurku. — To zresztą nie ma większego znaczenia, s żył pan już rezygnację. —Hebert krącił mty*" i przez dłuższą chwilę obserwował Klaudi myśleniu, a potem ciągnął dalej z pewnym v * s ż zastanowił się pan dobrze nad kon- f* swej decyzji. I moje słowa nie wpłyną ialX11 Nie pozostaje mi więc nic innego, jak ży-ia- — Wstał i podał Klaudiuszowi 3 . zora Klaudiusz długo stał w oknie, patrząc 1noc. Miał przed sobą uśpiony Rzym, nad wało gwiaździste niebo. Ileż to razy stał ^ na miasto, które go więziło, i przeklinając ntarzysko utrzymujące się ze swych ruin, jak *!Ułudzający jałmużnę pokazywaniem swych ran. nie czuł jednak nienawiści. Raczej jakiś spóźni bo przecież Rzym zachował się wobec niego !njiwie.' Ukazał mu bogactwo swych skarbów, poezję h zaułków, wesołość ludu, szept fontann. On tego [ystkiego nie widział, gdyż jego serce było w Paryżu, przy Alix-Teraz wraca do niej; tym razem na zawsze. Nigdy iż nie zaryzykuje rozstania. Tu, w Rzymie, przekonał się przynajmniej o tym, że bez niej nie może żyć. Oderwał się od okna. Raz jeszcze spojrzał na ciemne. usiane gwiazdami niebo. - Żegnaj, Rzymie — szepnął i wrócił do pakowania walizek. %ł cudowny kwietniowy poranek, gdy przybył do Pa-Na dworcu wziął dorożkę, podał adres hoteliku, órym zatrzymał się przed rokiem, i opadł na zni-gzone skórzane siedzenie fiakra. °ko otwartymi oczami rozglądał się po Paryżu. esLnabr?miewa*° mu radością. A więc wrócił. Tu J a Alix... Nic się nie zmieniło. Nad parkami, jak ¦ unosi się zielona mgiełka. Bose dzieciaki biegną czami i puszczają łódeczki na wodę... Szarość raporcie do Akademii o Printemps incydent z in- jest z wyraźnym sceptycyzmem. 198 199 starych kamieni, jakże inna od brązu r rów... Notre Damę stojąca między dwie ^ miasta jak matka między dwojgiem swy^ kiniści wzdłuż Sekwany, rybacy, policjan ' uśmiechające się do przechodniów. Nic się *• Jak dobrze być z powrotem... Tego wieczoru kazał sobie podać kolację Była to pewna ekstrawagancja, aie musiał w ° sób uczcić pierwszy wieczór w Paryżu. Pijąc stanowił wybrać się na spacer. Pójdzie pod dor rym mieszka Alix. Oczywiście nie wejdzie na co to szkodzi, jeśli obejrzy sobie dom? A moż< ją przelotem w oświetlonym oknie... W oknach Alix nie było światła. Długo stał mem, wreszcie rozczarowany wrócił do hotelu go jakiś niejasny niepokój. Czego się właściwie Przecież był to po prostu jeden z tych wieczorów, j spędzała z mężem poza domem. Chociaż zmęczony po podróży, spał niespokojni stępnego ranka zamiast do wydawców, jak to s< ułożył, wrócił na rue de Constantinople. Tym raze stanął na rogu ulicy, czekając, aż wyjdzie służąca.. nikt się nie pojawił, ani ona, ani dzieci, ani Pierre. 1 wróciły dawne strachy. Ona jest chora! Straszi ra! Może nawet umarła... Wreszcie nie panując już dłużej nad sobą, v bramy. Był już na schodach, gdy usłyszał wołai sjerżki. — Nie ma pan po co tam chodzić — powie jąc na progu stróżówki. — Wyprowadzili się siące temu. .^ j Czuł, że kolana uginają się pod nim. Z na wysiłkiem zdobył się na pytanie: — Dokąd? i0] — Nie powiedzieli — kobieta wzruszyła r Potrząsnęła głową i powłócząc nogami swej stróżówki. 200 Rozdział 6 oiec hał ż że d'Avray. Tam też jej nie było. Do- że dom został sprzedany. Iział ^'paryża i przez dwa dni nie wychodził z ho-•al w swoim pokoju ogłuszony, na wpół przy-e^Z1 pniowo jednak wstrząs zaczął mijać, ustępu-^'. ° bólowi, który napływał falami głuchego ża-C pytań, na które nie miał odpowiedzi. Dlacze-ego wyprowadziła się, nie zawiadamiając go ^Dlaczego nie zostawiła adresu? Dlaczego okazała t}fka niesprawiedliwa i okrutna? knięcie jest czymś równie ostatecznym jak śmierć, nosi więc jakby pewną ulgą. W końcu przestał za-ić sobie pytania. Ból zamienił się w niewyraźny sk serca. Zaczął analizować sytuację. Była jasna przerażająca. Odrzucił Grand Prix i oto teraz znaj-wał się w Paryżu z niewielką sumą pieniędzy, nie jąc przed sobą żadnego celu, żadnych perspektyw, le naopowiadał, jak to będzie sprzedawał swoje utw.o- robił transkrypcje, dawał lekcje. I nagle wszystko okazało się palcem na wodzie pisane. Co teraz? Co dzie, jeśli nie uda mu się sprzedać żadnego utworu, i nie otrzyma żadnego zamówienia, nie dostanie lek- go ogarniać coraz większy strach. Nie mógł fobie pozwolić na luksus użalania się nad sobą. Lęk ( kłopotami finansowymi odsunął na dalszy plan P^nia z Powodu Alix. Na dodatek pojawiły się wy-Ujttienia. Pod wpływem ekstrawaganckiego im-nsi> mu do Paryża jechał pierwszą klasą, a gdy ótyW llote^u ° rachunek, okazało się, że jadanie w swoim pokoju jest zbytkiem dość kosztow-™rystąpił na czoło, gdy stwierdził, że wy-posiadanych pieniędzy. te§ Sorbo samego dnia wyprowadził się z hotelu. wynajął nędzny pokoik opuszczony 201 ę przez jakiegoś studenta, a następneg mi pod pachą, zaczął odwiedzać dniu miał już za sobą rozmowy ze wsz dym razie z tymi, którzy go przyjęli. Grand wrażenie na wszystkich, rzucali okiem i oświadczali, że są interesujące i niezw t przedstawiają wartości handlowej. Kiedy * mieliby dla niego jakiejś pracy — krypcji klik y g jjś pracy — wyda krypcji, czegokolwiek, odpowiadali, aby p^0 wrześniu. Być może wtedy coś się znajdzie Mijały dni, tygodnie, a on wciąż nie mógł pracy ani lekcji. Zaczął zastawiać rzeczy w lor Najpierw złoty zegarek, który dostał na urod pani von Meck. Otrzymał zań wcale niezłą suir długo musiał tłumaczyć, że nie ukradł zegarka poszło luksusowe wydanie Shelleya. Za książki niewiele: było ich za dużo w lombardzie, zaś urzec nie umiał ocenić wartości oprawy. Życie stało się koszmarem. W pokoju było gorąco w piecu. Chwilami słabł z głodu i upału. Jakim dem jednak mózg, który w Villi, w atmosferze bezp czeństwa zdawał się drzemać, teraz nagle się ożywi: Klaudiusz z zapałem zabrał się do pisania muzyki. Be koszuli, ociekając potem, siedział nad La Dam>: elue. Pod koniec września ukończył szkic całości brał się do orkiestrowania. O pracy zarobkowej nadal jednak nie było Obiecane zajęcia wciąż nie materializowały się dał jedną pieśń za dwadzieścia franków i od r jadł niemal całą otrzymaną sumę: urządził sot dziwa ucztę. Sytuacja stawała się coraz bardziej rozpaczliwa, dyni chodziła z naburmuszoną miną i groziła, z wie mu mieszkanie. Znowu wybrał się do lornb łując zastawić swe ukochane drzeworyty japon razem jednak urzędnik roześmiał mu się w 1 więc zaczęło się prawdziwe głodowanie. My 202 kakały mu przed oczami. Wreszcie opus- y&^ 'eczora został pokój zamknięty. Przenoco-Saint-Lazare, a rankiem zaniósł do lom-na ^w°r ^a piętnaście sous zjadł śniadanie, resztą udało mu się przekupić konsjerżkę, aby u P^jJL udało mu sę pp j , do pokoju i pozwoliła zabrać rękopisy P1** e manatki. Wreszcie, przełamując dumę, po-1 dziców. Przyjęli go bez zdziwienia, nie zadanych pytań. Matka poczęstowała go talerzem *'ali ^pozwoliła spać na kanapie. f^y^już głodny, ale nie mógł komponować. Ro- d ij iki na rue irzeniosła się do mniejszego mieszkania na rue Berlin. Było ciasno i hałaśliwie. Po kilku dniach apitulował. Wiedział, że poniósł klęskę. pewnego dżdżystego jesiennego popołudnia udał się do profesora Guirauda na rue Pigalle. Profesor przyjął go w swej zagraconej norze. Przez chwilę milczał, ze zdumieniem przyglądając się swemu dawnemu uczniowi — jego bladej, wychudzonej twarzy, pomiętemu ubraniu, znoszonym butom i przemoczonemu kapeluszowi. - A więc zjawił się pan nareszcie! Zastanawiałem się, e też czasu będzie pan potrzebował, nim się pan do mnie zgłosi. Chciałem, mistrzu, ale obawiałem się. Wiedziałem, pan na mnie gniewa za opuszczenie Villi. pomylił się pan. Gniewałem się i właściwie gniewam. Chętnie złoiłbym panu skórę. My-*dal ~" Wreszcie w Rzymie osiądzie pan bezpiecznie, { Pokus. Tymczasem nic podobnego. Nie potrafił *?gnowZ^maĆ Się W ryzach- Trzeba było koniecznie zre-f ze stypendium, zrujnować sobie karierę, za-^ Jaszcze się ją zrobiło. Ale> mistrzu... Pan. A ta eskapada zeszłej wiosny. To też 203 7 fc MiiCz był wspaniały pomysł! A jeszcze wspanial słem było samowolne przedłużenie sobie T tygodnie. Co za inteligencja! — Bardzo przepraszam. — Oczywiście. Zawsze okazuje pan skruchę u już za późno. Dlaczego nie potrafi pan żało tem? — zapalił papierosa, nie zdejmując oc I Klaudiusza. — W Konserwatorium są trzv klasy kompozycji; dlaczego musiał pan wybrać moją? Nie mógł to pan spaść na głowę k0] mu? — Kilka razy gniewnie zaciągnął się papier! Pamięta pan, jak przed kilku laty wyrzucono Opery, a pan Thomas chciał pana wyrzucić z K watorium? Żałuję, że go powstrzymałem. JUż \ mogłem był się pana pozbyć. A gdzie pańskie p mimo woli jego głos zabrzmiał jakoś dziwnie łagodni Przecież miał pan chyba jakieś palto? Co się stało? — Zaniosłem do lombardu. — Aha! — Guiraud czuł, że gniew go opuszcza i bierze litość. — Nie ma pan nawet parasola? Klaudiusz pokręcił głową. Przez chwilę patrzyli i siebie w milczeniu. — Niech pan siada przy kominku i osuszy się. Jes tylko brakuje, żeby pan dostał zapalenia płuc. -raud nie potrafił już dłużej ukrywać współczi Co pan tam trzyma pod pachą? — Utwór, nad którym teraz pracuję. Nazywa Damoiselle elue. — Proszę mi to pokazać — sięgnął po nut: je sobie na kolanach. Rzucił Klaudiuszowi pierosów. — Niech pan zapali, a ja tymczase obejrzą. m .x de< W pokoju zapadło milczenie. Za oknami pa monotonnie uderzając o szyby. Z wielkich dziedzińcu spadały ostatnie liście. Klaudiusz P rosa i suszył swe wilgotne ubranie przy ogn kie płomyki skakały po płonących pola-1 po raz pierwszy, odkąd powrócił do Pa- » bezpieczny. Pan Guiraud go nie wy-P°c się gniewa, ale to przejdzie. I widać 5l tresuje się jego pracą. Być może, zechce mu ie co ma robić i jak znaleźć zajęcie, które '.^u przetrwać... pan? — zapytał profesor, unosząc wzrok J^jnistrzu — po czym trochę niepewnie: — OdŚwLr za chwilę. ¦iraud czytał, starając się ukryć wrażenie, jakie na robił utwór Klaudiusza. Był pełen podziwu. Nie Teży szafować słowem geniusz, ale nie ulegało wątpli-' że kompozycja była genialna. Świadczył o tym każdy takt... -Niezłe — powiedział wreszcie. — Nawet bardzo dobre. Teraz musi pan to skończyć. - Nie mogę. Mieszkam u rodziców. Nie mam swego pokoju, nie mam gdzie pracować. Kiedy przyjechałem do Paryża, byłem pewny, że sprzedam kilka utworów i wynajmę jakiś pokój, w którym mógłbym pisać. Ale ic nie sprzedałem i nie udało mi się zdobyć żadnej *cy. Starałem się, proszę mi wierzyć, byłem u wszy-ich wydawców, ale nie mieli dla mnie niczego. Chciani nawet kopiować nuty, lecz i tego mi nie dali. Po-11 Panu prawdę, nie wiem, co *z sobą zrobić. Ja... •^ głos mu się załamał. ech się pan nie wstydzi. Łzy panu dobrze zrobią. sc*e> jest pan skończonym durniem i sam jest le winien. Lecz co się stało, to się nie odstanie. zęba się zastanowić, co dalej. Ale najpierw na- się czegoś. t dwa i.Wstał' wy^ł z szafy butelkę koniaku. Napeł-ifyfo kleliszki, podał jeden Klaudiuszowi i wrócił 204 205 teraz proszą mi opowiedaec wszystko od s .. ^.^nia pańskiego powrotu. do hotelu. I jeszcze tego sameg0 czora... , _,_„ że może mówić o Alix z taj 1 ól wypalił wszelkie wspom ie bliznę, która już nie boli a, pozosiawiajct- ,,—„ _ ^-Ppan fe bardzo^kocha^ — W Kzymit; u^ * teraz sam już nie wiem, co czuję. — No więc dobrze, proszę opowiadać dalej. — Nie miałem zbyt wiele pieniędzy. Wyprowad się z hotelu i wynająłem pokój. Bardzo tani... Guiraud słuchał opowieści Klaudiusza. Opowieść brze znanej, słyszanej już wiele razy. Tylu przyj i kolegów zmogła bieda. Pośród nie kończących s: biegań o chleb powszedni tracili energię, tępieli, j stawali tworzyć. — Trzeba było przyjść do mnie wcześniej — powiedział, gdy Klaudiusz zamilkł. — Zresztą może i dobrze że pan nie przyszedł. Teraz już pan wie, co to jest ną dza, prawdziwa nędza. — Wiem — Klaudiusz uśmiechnął się żałośnie. -Naprawdę wiem, i wiem też, że bardzo, ale to b jej nie lubię. — Lepiej będzie, jeśli ją pan polubi, bo obawiam że często będzie panu towarzyszyła — Guiraud myśleniu patrzył na trzymany w ręce kieliszek. -zamierzam odbierać panu otuchy, ale trzeba z faktami. Muzyka, w najlepszym nawet w zajęcie niewdzięczne, a kompozytorzy są 1 muzyki. Przecież pan wie, że Bach, Mozs czy Chopin umarli nie mając grosza. Dziś ^^rzy jest może czterech lub pięciu kompozytorów, rabiają tyle, co średnio prosperujący dentys a. ^ bią to co ja. Mają posady, a muzykę piszą. 206 tś[awet Cesar Franek nie zdołałby utrzymać k" mego tylko pisania muzyki. Musi więc wy-W z fronserwatorium, grać na organach w Sainte-koxnponuje codziennie rano od piątej do ósmej 6' ^częciem lekcji. — Guiraud spojrzał na Klau-^ed roZpfyia pan Grand Prix de Rome, być może więc ""• zdobyć dla pana posadę nauczyciela muzyki ^a ^ S' szkole albo pomocnika redaktora w jakimś ie3*ctwie. Da to panu skromny, lecz stały dochód. *** tyle, żeby starczyło na jedzenie i mieszkanie. ^Mistrzu, nie mogę przyjąć takiej pracy. Odpowiedź była tak szybka, że Guiraud, zniecierpliwiony, machnął ręką. ~ Niech się pan najpierw zastanowi, zanim pan cos powie. Taka decyzja może zaważyć na całym pańskim życiu — twarz profesora spoważniała. — Proszę posłuchać. Ma pan talent; być może nawet więcej niż talent, ale pańska muzyka jest zbyt oryginalna, by mogła mieć walory komercyjne. Dużo czasu upłynie, zanim ludzie ją docenią i będą grali. A tymczasem z czego zamierza pan żyć? Zakosztował pan już biedy i wie pan, jak ona smakuje. Chce pan żyć w nędzy przez dziesięć, piętnaście lat? - Nie, mistrzu, nie chcę. Proszę się na mnie nie gnie-i ale nie potrafiłbym pracować w biurze czy uczyć ole i w wolnych chwilach pisać muzykę. Wiem, że ;ak robią, i bardzo chciałbym móc robić tak samo, - mogę. Ą zresztą — Klaudiusz uśmiechnął się — o t\iZ n*.e ^łałbyni utrzymać się na stałej posadzie. ^godniu by mnie wyrzucili. ^^ud.westchnął głęboko. Skapitulował. tai dOł.a^lam s^> ze ma pan rację. Sądząc po tym, co ^Wd • w^Prawia*> me utrzymałby się pan nawet 1 tan Zlen* ^es* Pan urodzonym nonkonformistą i dro-anłaci. ale tego się już nie zmieni. Nie wkc o posadzie. 207 Guiraud dopił swój koniak, postawił la i-le i zaczął poprawiać ogień na kominku6 p^ * iskry, przez chwilę wyglądał jak dobry C2ar( ściągający rozgniewane duchy. Potem wyp usiadł wygodnie w fotelu i patrząc na Klaun przymrużonych powiek, powiedział: — A zatem musimy teraz znaleźć wyda dałby panu jakąś pracę, a może i zaliczkę mógł wykupić rzeczy z lombardu i wynająć \ pokój. No, zobaczymy, co da się zrobić. Postękując wstał z fotela i odprowadził Ki do drzwi. — Proszę wpaść do' mnie za jakieś dwa, trzy d Szybkim ruchem wyjął coś z kieszonki kamizelki i nął Klaudiuszowi w rękę. — I na litość boską, nie pan sobie kupi parasol — po czym, łagodnie popych go ku wyjściu, zamknął drzwi. W trzy dni później Klaudiusz był najszczęśliwszj młodzieńcem w Paryżu. Otrzymał pierwsze zamówię nie — wyciąg na cztery ręce z uwertury do Latającego Holendra oraz szczodrą zaliczkę. Wykupił zegarek, palto i tomy Shelleya, a teraz krążył po uliczkach dolnego Montmartru w poszukiwań pokoju. Domy tutaj wystawiały na pokaz swoje z dbanie ze spokojnym bezwstydem właściwym tej c nicy. Ciemne smugi spływały po odrapanych ścis w okiennicach brakowało deseczek, a w nie. oknach wybite szyby zalepione były gazetami. Wsz bieda pokazywała swoje brzydkie, brudne oblic wet w powietrzu czuć było nędzę. Pod numerem 42 przy rue de Londres zobacz: „Do wynajęcia". Wszedł do sieni cuchnącej i kapustą i smażoną cebulą. Po chwili ukazała się » żka z drewnianą chochlą w ręce. — Jeśli panu chodzi o mieszkanie, to jest o ^ najwyższym piętrze — powiedziała bez zadr chytrze uśmiechniętej twarzy patrzy- r łago"ue oczy* ~~ Chce pan ie zobaczyć? iieP .ja g0 po skrzypiących drewnianych scho- na półpiętrach dla zaczerpnięcia od- _ _ otworzyła drzwi. • zkanie składało się z jednego dużego pokoju Jm dachem. •I k Jes* wspaniały i nie będzie pan musiał ku-bli Jak pan widzi, pokój jest ładnie umeblo-01 wskazała chochlą na brzuchaty piec, niemalo-+ńł kuchenny, trzy wyplatane krzesła, mahoniową i duże, żelazne łóżko, stojące w rogu. " a za zasłoną jest kuchnia — dorzuciła, kierując I "do drzwi. — A teraz chodź pan zobaczyć ustęp! — siedziała to takim tonem, jakby zapraszała go na wycieczkę. Wyszli na balkon z żelazną balustradą biegnącą po wewnętrznej stronie domu. Tam właśnie znajdowała się ubikacja: drewniana konstrukcja, przypominająca budkę strażnika, niezwykle przewiewna dzięki dziurom pomiędzy deskami. Roztaczał się stąd widok na panoramę li-szajowatych murów, brudnych okien z doniczkami na parapetach, sznurami bielizny i ubikacjami sąsiadów, atmosfera była swobodna i sąsiedzka. - Widzi pan? Oddzielna, tylko dla pana. rrócili do pokoju. Teraz obejrzał go dokładnie. Był « nędzny, ale miał swój urok. Jakiś delikatny, led-Jchwytny urok. Prócz tego był po prostu zapusz-y« Miejsce, podobnie jak ludzie, potrzebuje miłości . )- A więc zajmie się tym pokojem. Pomaluje go, i!!! fira,nki' położy kilka dywanów na podłodze, ścianach swoje japońskie drzeworyty i lokal do poznania... 2a miesiąc z góry i jeszcze tego parnego po-la Oprowadził się. ; 208 209 Po tygodniu stało się jasne, że nowe mi maga bardzo wielu starań. Wyszło na jaw strzeżonych wcześniej mankamentów. tak jak powiedziała konsjerżka — był iu lat usiłuje pozbyć się tej nieruchomos- , od ViąC] rhce o żadnych remontach. **^ć me cn^ ^^ p&n sam naprawic dach. Bar- panu tego nie zabrania. Ja mogę nawet ale dały się nań głównie pokryte sadzą dachy dworca Saint-Lazare. Kiedy wiatr wiał J^ domu, przynosił z sobą obłoki dymu i przerazi** zdy odjeżdżających pociągów. Kuchnia skład* zlewu, przy którym znajdowała się ręczna pon rzona półka i maszynka spirytusowa pozostawi^ poprzedniego lokatora. Stół kuchenny, na pierws oka solidny, rozleciał się, gdy tylko Klaudiusz i na nim swe papiery. Jedna ze ścian zrobiona była malowanych na biało desek, zbitych tak luźno, że wielkie szpary do pokoju wdzierały się zapachy, c ki i przeciągi z całego domu. Lustro nad umywalką nie tylko pęknięte, lecz jeszcze do tego poplamione. ] glądanie się w nim mogło stanowić niezłą lekcję pokon Na koniec okazało się, że dach przecieka. — Wiem — powiedziała z niewzruszonym spokojer. konsjerżka, gdy ją o tym fakcie powiadomił. — Dlaczego więc nie powiedziała mi pani o tym? — Bo pan nie pytał. A więc dobrze. Za to teraz pytał, kiedy zamierz; słać po kogoś, kto by dach naprawił. Słysząc to Mi Senegal wybuchnęła perlistym śmiechem. Napi dach! Przecież cały dach jest zmurszały. Kiedy i się załatać jedną dziurę, natychmiast wyskaki nowe. Prawdę mówiąc, w każdej chwili cały i się zapaść. — Proszę powiedzieć gospodarzowi, że żąda dach został natychmiast naprawiony — oświadc pewnością siebie człowieka, który zapłacił za fl za miesiąc z góry. — Sam niech mu pan to powie. Ale uprze" nie warto tracić czasu na gadanie. ^ Po czym wytłumaczyła, że Monsieur Moulot, 210 dzh sądem, w końcu sam przydżwigał a swe poddasze. Z młotkiem w ręce zabrał ¦Satania dziury, lecz jak przepowiedziała Ma-* wVnegal, P°3aw*ty s*3 dwie nowe. Doszedł więc do f e że mądrzej będzie zaniechać reperacji. W skle-oS ia'znym kupił dwie duże emaliowane niebieskie ze-ce i postawił je na podłodze dokładnie pod dziu-Kiedy padał deszcz, krople wydzwaniały wesołe ^anty. Stwierdził, że z jednej dziury krople kapią \>s z drugiej zaś w b. Naprawił stół, szufladę w umywalce zmusił do otwierania się, umocnił nogę krzesła, które co chwila groziło załamaniem, umył okna, odkurzył półkę kuchenną i gazetami zatkał szpary między deskami ściany. Na koniec zabrał się do malowania pokoju. Wybrał kolor niebieski. Ale nie jakiś zwyczajny niebieski, tylko delikatny błękit vermeerowski. Coś pośredniego między szafirem a lapis lazuli — taki kolor jak w weneckiej sypialni Wagnera... Chcąc otrzymać właściwy odcień, sam mieszał farby. Zabrało mu to trochę asu, wreszcie jednak osiągnął zamierzony cel. Sam ermeer lepiej by tego nie zrobił! A teraz do malowa- ^z początku go to bawiło. Właził na drabinę i złaził UeJ wymachując pędzlem. Małe grudki farby pryska-wszystkie strony. Niebawem strumyki farby za-) dłm ^ni bardziej pokój wydawał się rosnąć. Oczy oparami terpentyny łzawiły, a łzy zaczęły 4 po policzkach. Ale wytrwale malował dalej. 2Cby przejeżdżał pędzlem po ścianach, które 211 Soi zdawały się nie mieć końca. Wreszcie sk< były niebieskie i tak piękne, jak to sobie Spał przy otwartym oknie, chcąc po malowaniu. Wiał lekki wietrzyk, w runku... Rano ściany pomazane były smug •oiselle elue, a będę całkowicie usatysfakcjo-I jeszcze jedno, chciałbym, żeby pan ten utwór 213 Pc Pańs t; skończył i wysłał do Akademii w kwiet * envoi z Rzymu. llu ii — Ależ ja się wycofałem. -— Wiem. Akademia też o tym wie Z z regulaminem, powinien pan mimo ws i swoje envoi. I nic się nie stanie ^-1- j ^ się pan poddać regułom. Stanie dobrej woli i wdzięczności za bezpłatni jakąś rekompensatą za kłopoty, które pan**, a sprawił, nie wyłączając mnie. Akademia potraf taki ładny gest — Guiraud napił się herbaty ~_ że wydawca dał panu Latającego Holendra] , innego. To bardzo trudny kawałek i przeorkiestro\! jak zresztą większość utworów Wagnera, ale postarać się zrobić to jak najlepiej i potraktować jako dopust boży. — Mistrzu, zapewniam pana... Włożę w to całą moi duszę. — Nie trzeba przesadzać — profesor roześmiał s; Wystarczy starannie wykonać pracę, a duszę niech par. zachowa dla własnej muzyki. I Guiraud zdumiony był, usłyszawszy, że Klaudiusz uważa Wagnera za największego kompozytora wszech czasów i że czuje się zaszczycony, iż może robić wycia z jego dzieła. — Nie mówiąc już o tym, że zdobędę w ten sposób cenne doświadczenie, które przyda mi się, gdy * sał moją operę. — Chce pan więc napisać operę? — Myślę o tym od dawna. Już w Villi zastana* się, czy nie warto by przerobić Salammbó, ale wtedy inne zmartwienia i nie byłem w stanie sie Za to teraz jestem gotowy. Teraz czekam tylko powiędnie libretto. r — A jakiego libretta pan szuka? — profesor i wyraźniej przerażony. — Takiego, które połączyłoby dramatyczną 214 z francuskim geniuszem — oświadczył et* czym w wielu niejasnych słowach usiło-t P°czyć, czego oczekuje od libretta. — Krótko ^tl kończył — musi ono stapiać w sobie dyna-r^nera z francuską finezją. ^ "e! -— zawołał Guiraud. — Czy chce pan zostać °muzykiem, który usiłuje napisać wielką nie-^Trancuską operę! Od dwudziestu lat stale 'tylko słyszę i czytam o operze, która połączyła-P& ^ie talenty obu naszych narodów. Czy nie wi-*S 2e to niemożliwe? Niech pan spróbuje połączyć ^' z Beethovenem, a zobaczy pan, co z tego wyj- 6 Ależ mistrzu, Beethoven jest symfonikiem, a Verdi kompozytorem operowym. Zgoda. Ale obaj pisali msze. Niech pan spróbuje jomieszać Missa solemnis Beethovena z Requiem Verdiego. Albo niech pan zmiesza ich opery, na przykład fidelia z Traviatą. Czy nie rozumie pan, że każdy naród ma swe indywidualne cechy? - Muzyka jest jednak uniwersalna! - Tak, ale tylko w tym sensie, że uniwersalny jest jej alfabet. Sama muzyka pozostaje dziełem określonego człowieka, posiadającego własną tradycję i narodowość. Czy może pan sobie wyobrazić Jana Sebastiana tocha jako Hiszpana, a Rossiniego jako Szweda? Wag-ner jest Niemcem i jego muzyka jest niemiecka. Nawet !n nie zdołał połączyć ducha dwóch narodów. Proszę: stający Holender dzieje się w Norwegii, Tanńhduser Belgii, Tristan i Izolda gdzieś w Irlandii i Kornwa- ^o-rsifal w Hiszpanii. Ale w muzyce nie ma żadnych heskich, belgijskich czy hiszpańskich elementów. Tri- Wf^eS* ^n&likieni, -^ecz śpiewa dokładnie tak samo jak ru *?*' *zo*da> będąc jakoby Irlandką, jest taką samą 2 w lc*3 Jak każdy sopran wagnerowski — przerwał Pai/raZem *aL°dnego niepokoju na twarzy. — Niech Posłucha, Klaudiuszu. Wagner jest wielkim kompo- 215 zytorem, ale stanowi absolutne przeciwieńst natury muzycznej. On już napisał tyle nii rowskiej, ile światu było potrzeba. I nie n dopisywać. Dyskusja mogłaby się na tym zakończyć, ffcj to, że Klaudiusz uważał, iż nie wolno mu zdrad-ulubionego kompozytora, nawet po to, by pr2 1C S;Veg się swemu profesorowi. — Skoro Wagner jest wielkim kompozytorem czego nie grają go w Paryżu? — Ponieważ był małym, aroganckim, zdradli godnym pogardy człowiekiem, który szkalował Pr po przegranej wojnie, kiedy Francja była na kolana! pokonana... — To jeszcze nie powód, by nienawidzić jego mur — Nie żywimy do niej nienawiści. Co więcej, czas, kiedy Francuzi bardzo lubili muzykę Wagnera — Dlaczego więc wygwizdano Tannhdusera w Operze — Wiedziałem, że pan wyciągnie tę starą historię Guiraud uśmiechnął się cierpliwie. — Tannhduser zostai wygwizdany z wielu różnych względów, kjóre nie miały nic wspólnego z muzyką. Dowodem na to niech będzie fakt, że gdy na rok przed wystawieniem tej opery Wagner dał w Paryżu dwa koncerty obejmujące preludium do Tristana, trzy urywki z Lohengrina i cztery z hausera, miał takie powodzenie, że musiał aż trzykr nie bisować. Słyszy pan? Trzykrotnie! — Guirai* palił papierosa, wypuścił chmurę dymu i patrzył, rozwiewa. — Ale Wagner o tym zapomniał. g o tym zap stu sześćdziesięciu czterech próbach jego oper; kl dfi kó cs ćdziesięciu czterech próbach jego oper; klapę, z deficytem dwustu tysięcy franków, zacs lować Francję, która przeżywała wtedy boles] Taki już był. Odtąd Francuzi nie odczuwali wie trzeby słuchania jego muzyki. Uczciwie mówią można mieć do nich o to pretensję? — Nie. Ale sami pozbawiają się największej jaką kiedykolwiek napisano. pan już przestanie używać tych superla-Guiraud przerwał mu zniecierpliwiony — Trójca Święta. Zapisał, to prawda, kilka kart, ale też setki innych, wypranych z L> powtarzających się i niekiedy przerażająco ^' vch. — ^en wybucn wrócił profesorowi dobry hu-\ Może się pan jednak pocieszyć. Francuzi wstę-' na drogę poprawy. Wagner znowu staje się mo-'? Wszyscy pieją peany na cześć „Mistrza". Verlaine e napisali do niego ody. Renoir namalował ?alla wej truskawkowo-śmietankowej tonacji jego portret, naprzód snobi. Ludzie, którzy nie potrafią odróż- k ó d zają p . fugi Bacha od ryku osła, tonem znawców dy-kutują na przyjęciach o Parsifalu—-śmiejąc się zaczął wciągać rękawiczki. — Ciekaw jestem, co z nimi będzie za parę lat, gdy uchodzenie za miłośnika Wagnera stanie się shocking. — Zabierał się do wyjścia. — Ale pan nie jest snobem — dorzucił z nagłą powagą. — Jest pan muzykiem i ma pan coś własnego do powiedzenia. Pro-szę to powiedzieć swoim językiem i nie starać się nikogo naśladować. — Wstał. Klaudiusz pomógł mu włożyć palto. — A tymczasem proszę skończyć swą La Damoi-selle elue i odwiedzać mnie od czasu do czasu. Dziękuję za herbatę. Rozmowa z profesorem zaniepokoiła Klaudiusza. Wcale e wiedział, że już przed nim inni muzycy próbowali Opisać francusko-nierniecką operę. Była to dla niego ^ł niespodzianka. Równocześnie jednak niepowo-J dotychczasowych prób stało się bodźcem. Otwie-J się przed nim nowe możliwości. je Czywiście, równie dobrze mogło to oznaczać, że 1° rzecz niemożliwa do wykonania, jak twierdził ^Ui' Z tym jednak Klaudiusz nie zamierzał się cno<^z^° wcale o pomieszanie Beethovena "fc&i lecz o adaptowanie — wreszcie znalazł wła-słowo — o adaptowanie wagnerowskiej koncep- 216 217cji do wrażliwości francuskiej. Sprawa był słońce. A biedny profesor nie mógł tego zro ^ cóż, ma już pięćdziesiąt lat. W tym wieku spodziewać Się Szczególnej bystrości. Mózg 2a j pnieć. Jego uwaga o Wagnerze, że napisał kilk^ mitych i wiele nudnych kart, była najlepszym d na to, że skleroza czyni postępy. Każdy człowiek°i w pełni władz umysłowych zdaje sobie sprawę nuta napisana przez Wagnera jest uduchowiona n zumie tego, bo i nie może już rozumieć, tylt* Guiraud. Oto co dzieje się z człowiekiem, który* skazany na to, by przez całe lata nauczać w tak d °S tycznej i wstecznej szkole, jaką jest Konserwator Guiraud trzymał się dłużej niż inni, w końcu j i on uległ. Dochodził do tego jeszcze patriotyzm. Trud' się przecież spodziewać, żeby człowiek, który walcz z Niemcami, zachował bezstronność w stosunku do r mieckiego kompozytora. Po długim namyśle Klaudiusz doszedł do wniosku, żi jego mistrz jest najlepszym z ludzi, cudownym przyjacielem, znakomitym pedagogiem i przenikliwym doradcą we wszystkich sprawach muzycznych, poza jedną -muzyką Wagnerowską. Nie będzie mu już więcej wspominał o swych planach operowych, ale pewnego dnia, gdy opera będzie już gotowa, po prostu zaniesie n partyturę. A wtedy stary profesor zaniemówi, ze h w oczach przyciśnie go do piersi i przyzna się do swe] pomyłki. To była jednak wciąż jeszcze daleka przyszłość, miał libretta. Ale pewnego dnia znajdzie je. Pr taka chwila. Tymczasem jednak trzeba się zająć : mi pilnymi sprawami. Jego piękny pokój kosztował cej, niż się spodziewał i pochłonął prawie całą z od wydawcy. Po niewczasie — jak zwykle -do wniosku, że zakup japońskiej makaty był rozrzutnością. Zbliżał się termin zapłacenia cz; 218 a on nie napisał jeszcze ani jednej nuty Slatającego Holendra. Jj panikę, gdy obliczył, że pieniędzy starczy ie na jedzenie przez najbliższe dwa tygodnie. ie katastrofa. Podobna do tej w lecie. Ale te- a. tylko chlebem i herbatą, którą parzył na spirytusowej. Nie kupował już węgla, ^° xx w piecu. Na poddaszu było tak zimno, że flie j"^ pracować przy stole. Pisał więc teraz w łóżku, szczu narzuconym na ubranie, trzymając deskę na ' ach. W ten sposób udało mu się zrobić transkryp-, ^tającego Holendra, choć nie stać go już było na ) żenię duszy w tę pracę. Za mieszkanie zapłacił z tygodniowym zaledwie opóźnieniem. _ przykro mi, że biorę od pana pieniądze — powiedziała Madame Senegal, licząc franki. — Wiem, że by ^ panu przydały. Litowała się nad nim. Zawiązała się między nimi przyjaźń. Kiedy przechodził obok jej stróżówki wymieniali uśmiechy, czasem kiika słów. Pieniądze za transkrypcję przyniosły chwilową ulgę. Kupił trochę węgla i w pokoju zapanowało przyjemne ciepło, choć nie obeszło się bez dymu. Pozwolił sobie też na kilka obiadów w pobliskiej restauracji. I zaczął szukać kota. Na sąsiednim podwórzu znalazł białobeżowego kotka grzebiącego w odpadkach. Miał bursztynowe oczy, jedwabiste wąsy i przy bliższych oględzinach okazał się Kiedy ją brał, nie stawiała żadnego oporu, tak właśnie na to czekała. Schował ją pod koszulę tf do domu. Na poddaszu kotka natychmiast po-a się panią domu i zaakceptowała go jako współlo-jOra" Wypiła talerzyk mleka, a w pięć minut później yła się spać na jego łóżku. Zastanawiał się, jak by ^ Nazwać, i wtedy przypomniała mu się kotka, z któ- 219 rą bawił się jako dziecko, kiedy jeszcze mi ciotki. Linne. I tak już zostało. Przez kilka dni był szczęśliwy w swym cie koju. Rozmawiał z kotką, grał Wagnera na ' nym pleyelu, którego załatwił mu pan Guiraud ] gu tygodnia napisał dwa utwory fortepianowe ^Ci nazwał Arabeskami. — Śliczne — powiedział Guiraud, po przegram na swym rozklekotanym pianinie. — To jestU śnie pańska muzyka. Proszę mi wierzyć. Niech ^ da spokój Wagnerowi i dalej pisze kawałki w t stylu. Klaudiusz chętnie napisałby jeszcze kilka podobny „kawałków", ale trzeba było pomyśleć o zapłaceniu czy szu za miesiąc następny, a pieniądze rozchodziły się z straszająco szybko. Paryż okazał się okropnie drogi. Na przykład ceny węgla były wręcz oburzające. Frank i dwadzieścia centimów za niewielki worek! Jedzenie stawało się wręcz niedostępne. Półtora franka za obiad! Trzydzieści centimów za butelkę wina! Majątek trzeba było wydać, żeby choć trochę zaspokoić głód. Szkoda, że biedni ludzie nie są tak skonstruowani, aby jeden posiłek starczał im, powiedzmy, na miesiąc. Tylko bogać mogą być głodni, kiedy im się spodoba... Zaczął rozglądać się za nową pracą. Cenę, jaką ti płacić, jeśli człowiek chce pozostać wolny i nie dać s zakuć w kajdany jakiejś strasznej posady, jest to, musi natychmiast po skończeniu jednej pracy, 2 szukać drugiej. Inaczej nie ma się na jedzenie, r się na zapłacenie mieszkania i sytuacja w ogóle się nieprzyjemna... Ponownie ruszył na obchód wydawców. Padał ^ grudniowy deszcz, a on krążył po mieście w ciefl paletku, z naciśniętym na oczy kapeluszem i rękc pod pachą. Znano go już w poczekalniach wyda Niektóre sekretarki ujadały, że brudzi dywany z nymi buciorami, i niecierpliwym gestem kzy^*1 ne litowały się nad nim, pozwalały mu posie-P^' ciepte i ogrzać się przy piecu. ftc W ^reszcie udało mu się stanąć przed obliczem $ v dowiadywał się, że firma przeżywa trudny MW-e'interesy kuleją, i że nie ma dla niego żadnej \ vPc.i*> zac*neJ aranzacJi- Niepotrzebny jest też ko-^ gzkoda, ale może za miesiąc. Jeśli czasem po-^' o niu Prze&rac swe utwory, zwykle słyszał, że ^a t dziwne i trudne, i że nie mogą liczyć na popu-labt Niektórzy wydawcy mówili mu to bez ogródek, jąc w środku taktu i dodając, aby na przy-nie fatygował. Inni mówili mu to samo uprzej- iem żalu w głosie. ran **-- n^ zr°bił z tego cały wykład. Był to mężczyzna postawny, sympatyczny i gadatliwy, szczególnie po obiedzie. W sprawach pieniężnych straszliwie skąpy, za to hojnie udzielał dobrych rad. Miał rumianą twarz i długą białą brodę, która spływała mu aż na piersi [rozlewała się na krągłościach brzucha opiętego białą kamizelką. Rozparłszy się w fotelu, przyglądał się Klaudiuszowi spod przymrużonych powiek. Palił cygaro i przebierał palcami po brodzie, niby po jakimś instrumencie muzycznym. Wreszcie zaczął: -Młody człowieku,, jeśli wyobraża pan sobie, że wydawcy zajmują się wydawaniem dla przyjemności, *° iest pan w błędzie. I to w wielkim błędzie. Wydaw-•y wydają, by zarabiać. A zarobić mogą tylko wtedy, ly ludzie zechcą kupować muzykę, którą oni wydają. Qbr3, komercyjną muzykę. Łatwą do wykonywania, ła- ^ do śpiewania. astępnie zaczął rozwodzić się nad ryzykiem, jakie to-tyszy wydawaniu muzyki. Tłumaczył, że wydawca yczny ryzykuje straszliwie i stale jest na krawędzi ructwa. Musi mieć niezwykły dar przewidywania, a§C i bezbłędne rozeznanie. Dalej opisywał, jak cu-5 stosunki panują miądzy wydawcą a kompozyto- 220 221 rem, który pisze dobrą, komercjalną muzykę zaś homilią o cnocie ciężkiej pracy, oszczędności*- c*v' snego wstawania. Tym wszystkim zaletom prz \^% swe sukcesy. Klaudiusz słuchał cierpliwie, potakiwał i zg d ze wszystkim, co mówił pan Fromont, zdarzało ^ si" wiem niekiedy, że wydawca, oczarowany własny^ wami, wpadał w nastrój szczodrobliwości i daw1 jakąś robotę. — Proszę — mawiał. — Niech mi pan przerobi walca na cztery ręce. Wtedy zrozumie pan, co ma myśli, mówiąc o dobrej, komercjalnej muzyce czym niechętnie i z dużymi oporami dawał drobną I liczkę, z której Klaudiusz utrzymywał się przez Ł dni. Na krótko przed Bożym Narodzeniem zaczął padać śnieg. Z dziur w suficie zwisały dwa stalaktyty. W tym miesiącu musiał zastawić zegarek, aby zapłacić za mieszkanie. O tej porze roku nie było co nawet szukać pracy. Święta spędził w łóżku z Linne zwiniętą w kłębek u jego boku i z deską opartą na kolanach, pisząc muzykę do kilku wierszy Verlaine'a o deszczu, o drzewach nad rzeką, o owocach i kwiatach. Jeden z wiersz) był o karuzeli i drewnianych konikach, które galopowały w koło bez celu1. Wstąpił na chwilę do rodziców ale wizyta nie była udana. Pisząc, przenosił się jakby w inny świat. < świat pięknych przedmiotów i muzyki, świat bez bez głodu i bez czynszu do zapłacenia, świat, w kt-nie musiał żebrać o pracę u wydawców. Pisał kil jek nut, rozmawiał z kotem i chuchał w zziębnięte ] ce. Z łóżka wyłaził tylko po to, by zagotować ti dy na herbatę, dać kotu coś do zjedzenia lub taK cię*' 1 Sześć pieśni do głów Verlaine'a ukazało Się pod tytuM tes Oubiies. Je$t rzeczą wręcz niezrozumiałą, jak mo napisać wesołą pieśń o karuzeli (Chevaux de Bois) dla siebie chwili. 222 ubikacji. Wracał pędem, szczękając zębami; łożyło jeszcze ciepłe. al ótce zapadnie zmrok. Zapali wtedy lampę na noc-toliku, a żółty krąg światła padnie na papier nu-^ Kołdrę i na uśpioną Linne. Noc spowije poddasze ^'czarna mgła i wszystko stanie się ciemnością prócz L kręgu światła. Stopniowo ucichną odgłosy domu — • na schodach, zamykanie drzwi, płacz dziecka. Po cy nawet gwizdy pociągów staną się rzadsze. Cisza na r°żna oc* ciszy dnia, wypełni jego pokoik. fdzie marzył, pisał muzykę, dopóki wreszcie sen nie cze mu myśli i zaciąży na powiekach. Odłoży wte- dy deskę i uszczęśliwiony wśliźnie się pod kołdrę. Jak długo muzyka była z nim, wszystko było do zniesienia. W kilka dni po Nowym Roku odwiedził profesora, by złożyć mu życzenia. Zagrał mu też swe pieśni do słów Verlaine'a. Pan Guiraud był bardzo zadowolony. - Pisze pan coraz lepiej. Tylko tak dalej i niech pan nie zbacza z obranej drogi. Jest pan na właściwym tropie. Klaudiusz uradowany powiedział, że zaczął już na-stępny cykl pieśni. - Tym razem do słów Baudelaire'a. O morzu, o lesie Podczas zachodu słońca... - Bardzo dobrze — przerwał mu profesor. — Ale fdzie jest moja La Damoiselle elue? Przypominam panu, - chcę, by została wysłana do Akademii. Jeśli nie wy- on na pan mego polecenia, skręcę panu kark! — Z czu-lci3 popatrzył na Klaudiusza. — Schudł pan. Chodźmy, Wziemy coś zjeść. A potem zagramy sobie w bi- Hl ? f^tech znowu trzeba było rozejrzeć się za pracą. k\ ^ tylko pięćdziesiąt franków, a tymczasem zbli- r1^ kolejny termin płacenia za mieszkanie. Musi... ..^znaleźć jakąś pracę. O, Boże, czy to się wreszcie ^skończy?... Tak. Gdy napisze operę. 223 A tymczasem trzeba znaleźć jakieś transk diabła! Żeby w takim wielkim mieście jak nie potrzebował transkrypcji lub przeróbki j ręce. Jakiejś orkiestracji. Albo oryginalnej r>-pięćdziesiąt... czterdzieści... dwadzieścia franko^ docznie nikt nie potrzebował niczego takiego ń wszystkich wydawców, nawet u tych, którzy mu, by im nie zawracał głowy. Wszędzie ta" sani' powiedź. Pracy nie ma... Wydawcy przestali go już mować; sekretarki odpowiadały, by spróbował za^ siąc, za sześć tygodni. Nawret pan Fromont kręcił g} ] Niech wróci w połowie marca, może wtedy... Ale do połowy marca było jeszcze sześć tygodni j u zdoła przeżyć do tego czasu? Z czego zapłaci za mies2 nie? Pojęcia nie miał i nie warto było się nad tym z! stanawiać. Miał jeszcze nieco pieniędzy. Starczy to n jedzenie, przynajmniej na pewien czas. Na dwa, może trzy tygodnie... Zajął się wyłącznie orkiestrowaniem La Damoiselle elue i poćf koniec stycznia praca była na ukończeniu. Wtedy jednak zaczął słabnąć. Brak jedzenia dawał się we znaki. Chwilami nie był już w stanie zebrać myśli. Przestał słyszeć muzykę. Obszedł wszystkie kawiarnie, ale w żadnej nie potrzebowano pianisty. Wreszcie przypadkiem znalazł prace. tapera na kursach tańca. Dziesięć godzin, dziesięć f: ków dziennie. Pracował przez cztery dni, póki nie wró cił stary taper. Czterdzieści franków... Można było to przeżyć jakiś czas, ale nie długo, zwłaszcza po wpła ceniu piętnastu franków na konto czynszu. Starał się jak najmniej przebywać w domu. Nie żał na deszcz. Krążył bez celu, próbując się rozgr: I czekając na cud. Może znajdzie jakiś banknot, J portfel. Może przypadkiem spotka jakiegoś dawnego legę, który zaprosi go na obiad lub na kolację, miał do woli, by móc wystawać przed sklepara przed luksusowymi restauracjami. Lubił patrzeć ) gatych ludzi wysiadających z powozów i 224 •acych się do środka. Czasami w powietrzu po- 1 po kobietach smuga perfum. Jego własne pal- no 3UZ wszeiki kształt; było pomięte, brudne tra°oczone. Stał się jednym z tych nędzarzy, których eta° Drzeganiają a policjanci obserwują podejrzłi- a policjanci obserwują podejrzłi na czym polega obojętność tłumu, prze- ludzi ocierających się przecież o siebie na e równocześnie odkrył tajną solidarność ludzi ch Czasami na progu swego pokoju zastawał talerz lub kilka kromek chleba i kawałek kiełbasy, zo-^ione przez anonimowego sąsiada. Kiedy w lutym *'ebił się i dostał bronchitu, czuwała przy nim Maje Senegal. Robiła mu gorące kompresy, które porno-iy mu wrócić do zdrowia. \L Jak długo jest pan chory i leży pan w łóżku, wła-jdciel nie może pana wyrzucić z mieszkania — powiedziała kiedyś. — Znam przepisy. Pozostał więc w łóżku i w takiej właśnie pozycji zastał go pewnego dnia pan Guiraud. - Jeśli się pan nie pokazuje, to mogę się założyć, ie znowu ma pan jakieś kłopoty — powiedział na powitanie, przysuwając sobie krzesło. Madame Senegal dyskretnie się wycofała. — Dlaczego u diabła, nie dał rt pan znać, że pan choruje? Lepiej panu już? f Tak, mistrzu. Konsjerżka zaopiekowała się mną. ^ Może pan pracować? Oaudiusz skinął głową. L ^d pewnego czasu myślę o napisaniu fantazji na z orkiestrą, czegoś w rodzaju koncertu forte- "w diabła z tym. A skończył pan tę przeklętą La J°^Ue elue? uwa tygodnie później Klaudiusz przyniósł gotową j urS. Guiraud przeczytał ją bardzo uważnie. k , nakomicie — powiedział, — Teraz proszę to wy-0 Akademii. Zobaczymy, co będzie dalej. 225 Jak rozwierająca się pięść, zima rozluźni w które zakuła Paryż. Pewnego ranka Klaud" ^kz czył przez okno, że wróciły jaskółki. Między ^ 2°b ukazały się błękitne kałuże nieba. Szła wio ° Przechodnie na ulicach mieli weselsze min^ wydawały się ładniejsze. Sekretarki wydaw ' bardziej uprzejme. Nawet sami wydawcy stali bardziej ludzcy; do tego stopnia, że gotowi bvl? jego muzyki. * Sprzedał sześć pieśni do słów Verlaine'a pani p-starszej wdowie, która po śmierci męża prowadził * dawnictwo. Inny wydawca kupił dwa utwory for nowe, które Klaudiusz napisał przed laty, będąc j< studentem. Zaś pan Fromont, wygłosiwszy długie l nie, dał mu do zrobienia ważną transkrypcję i wypłaci niespodziewanie dużą zaliczkę. Wreszcie firma Maigo-Durand kupiła dwie Arabeski. Nagle stał się bogaty. Ale nauka nie poszła w las Pieniądze trzeba oszczędzać, a nie wydawać. Koniec z japońskimi rybkami i tym podobnymi ekstrawaganckimi wydatkami. Z rozrzutnością zerwał raz na zawsze. Z oszczędności nie kupił więc parasola — bo przt cięż nie ma sensu kupować parasola o tej porze ] Cóż z tego, że od czasu do czasu pokropi? Dla we^ na zaprawionego podczas zimowych ulew nie żadnego znaczenia. Kupił natomiast rzadki gatufl lipana, który — gwarantowano — będzie kwit miesiące, lecz który zwiądł od razu po przynieś do domu. Wobec czego na rogu ulicy kupił najpc szą pelargonię, o której natychmiast zapomniał, a kwitła przez całe lato. Oczywiście wykupił 2 swój złoty zegarek i zapłacił zaległy czynsz, zmusił pana Guiraud, by przyjął zaproszenie na ^ Zabrał swojego profesora do „Bignona", j^j1 ^.( droższych restauracji Paryża przy Avenue Ale był to jedyny jego wypad. Zazwyczaj 3a 226 j z restauracyjek w Swojej dzielnicy. Cza- p\e ^ ^aiał sobie na mały koniak do kawy. Linne do-fl P° na śniadanie sardynki. Żadnych ekstrawagan- jy[aison Durand kupiło jego Małą suitą — i te-°tekusa stała się już zbyt wielka. Za jednym zama-0P° ^ył trzy pary kamaszy zapinanych na guziki, oraz beżowe palto z szerokim czarnym aksamit- . ojnierzem Ponadto dwa jedwabne krawaty lava-1 w niebieskim vermeerowśkim kolorze, za którym ^przepadał. I kapelusz. Niezwykły, elegancki, praw-¦ e arcydzieło, zupełnie niepodobny do tych olbrzy-'ch bezkształtnych kapeluszy, jakie nosiła cyganeria gntmartru. Miał płaskie rondo jak hiszpańskie som-wero i miękką główkę jak kapelusze kowbojskie. Nikt nie miał podobnego kapelusza. Do tego doszła laska. Nie jakaś tam zwyczajna, ale niebieska z delikatnie rzeźbioną gałką. Kupiec zapewniał go, że drugiej takiej w Pa-tyżu nie znajdzie. Miał rację; niebieska laska wzbudzała sensację. Wraz ze zmianą ubioru zmienił też uczesanie. Zaczął czesać się z przedziałkiem po lewej stronie, usiłując jak najbardziej ukryć wysokie czoło. Uważał, że w nowej fryzurze wygląda bardziej statecznie. Zmienił także tyb życia. Był teraz młodzieńcem zamożnym, który do-solnie dysponuje swoim czasem. A to oznaczało, że mo-j6 robić, co chce. Pracował więc tylko nad swoją muzy-• Napisał ostatnią pieśń z cyklu do słów Baudelaire'a, jjszkicował też Fantazję na fortepian z orkiestrą. Pan 1Qnt nie wyznaczył mu terminu oddania transkryp-Się z tym nie śpieszył. Pogoda była doprawdy ^kna, aby chciało mu się ślęczeć nad czyjąś mu-Kończył teraz pracę wczesnym popołudniem. Oko-arte3 odkładał pióro, wymieniał kilka uwag z Lin-) czym wystroiwszy $ię starannie, wyruszał na &ia w Paryżu miała urok ^licznej piosenki. Na 227 bulwarach rozkwitły parasolki dam, w powietr wsze wszys^° układało się niepomyślnie. Rewo- brzmiewały melodie wygrywane przez kawiarni l r°^ r- ^ iści w Rosji rzucali bomby, usiłując zabić cara, kiestry. Cóż to za przyjemność przechadzać się ] r °^uły zabijali kogoś innego. W Anglii zamieszki ro-sko po rozsłonecznionych ulicach, z pieniędzmi ^cze. Londyński Hyde Park rozbrzmiewał retoryką szeni! Teraz już wiedział, jak ważną rzeczą jes+ ^Hsty021^0*1 agitatorów i śpiewem ptaków. W Afry- pieniądze. Trzeba uważać na swoje grosiki. Trzeb^ ^ bi^ne dzikusy n*e umiały docenić dobrodziejstw liczyć — ot co! Mowy nie ma o kupowaniu jakichś h ^ użytecznych rzeczy! W swym na bakier włożonym G brero przemierzał bulwary, wymachując niebieskaS° seczką, wodząc oczami za nóżkami dam przechadzają się wolno z delikatnym poszumem spódnic. Kobiet^ Prawie zapomniał o ich urokach. Był za bardzo zajet" by myśleć o nich. Któregoś dnia trzeba będzie sprok rować sobie jakąś dziewczynę. Pour la hygiene — Oczv wiście... Tak, kobiety to miłe stworzenia. Lecz na Boga wystrzegać się miłości! To naprawdę niebezpieczne. Pamiętasz Alix? Boże, co kobieta może zrobić z człowiekiem! Pamiętasz dni spędzone w Villa Medici? Tęsknotą, ból, torturę wywoływaną jej obrazem ciągle stojącym przed oczyma... Nie, nigdy, nigdy więcej! Alix, piękna Alix — gdzież ona teraz jest? Dziwne, jak kobieta, która znaczyła dla ciebie wszystko, może nagle zniknąć z twego życia bez jednego słowa, bez śladu. A jeszcze dziwniejsze, że ty nie umierasz, ba, nawet zapominasz po pewnym czasie. Lubił usiąść na tarasie kawiarni i obserwować ożywiony ruch uliczny — powozy przelatujące w tę i tamtą stronę, tuż przy krawężniku wlokące się dorożki Trójki perszeronów ciągnących omnibusy zdawały ' rozbijać swymi olbrzymimi kopytami drewnianą i wierzchnie jezdni. Policjantów, którzy nieustannie wymachiwali rękami i ciągle się z kimś spierali; gazę rzy wykrzykujących najnowsze wiadomości. Stare 1 ciarki siedzące pośród koszy z kwiatami i koron cienie drzew na ścianach domów. Paryż był napr< piękny. , ^eC\c Niekiedy kazał sobie przynieść gazetę. Na ! * lizacji, tak więc musiano ich zabijać i to w olbrzy-I • ilości. W Paryżu mówiło się oczywiście tylko Wielkiej Wystawie Światowej — Expo — której f arcie miało nastąpić w przyszłym roku dla upa-3t, tnienia setnej rocznicy zdobycia Bastylii. V miesięcy trwały już przygotowania do tej naj- iększej wystawy, jaką świat kiedykolwiek oglądał. # samym środku miasta, na Polu Marsowym, rząd bu-dował replikę francuskiego imperium kolonialnego. Powstawało sztuczne miasto egzotycznych świątyń, bazarów, meczetów, tuniskich kawiarń; były w nim też oazy z Sahary, murzyńskie chatki, a nawet cała wioska tahitańska kryta palmowymi liśćmi, z własną laguną. Największą jednak sensacją miała być olbrzymia żelazna wieża, nad którą od roku już pracował pan Eiffel. Wyrastała nad ziemię na wysokość stu stóp, czteronożny dziwoląg w splotach stalowych lin i belek. Gazety twier-jdziły, że będzie to najwyższy budynek na świecie, który przyciągnie tysiące turystów. Paryżanie zaś prywatnie W przekonani, że przy pierwszym silniejszym podmu-*u wiatru cała ta diabelska konstrukcja rozpadnie się. Niekiedy, dla zabicia czasu, Klaudiusz chodził na budo-K Z wielką ciekawością patrzył na owe setki robotni-fev poruszających się jak mrówki, z których każda ro-Zljniie wszakże cel Swojej krzątaniny. Czasami godzina-511 ^erczał przy kramach bukinistów nad Sekwaną w |adziei, że znajdzie swe upragnione libretto. Albo, jak ¦f Właśnie, spacerował bez żadnego celu po bulwarach. rzył na rzekę, na łodzie, na rybaków, na odbijające ;.w Wodzie mosty. Przystanął, zobaczywszy w dole na rz8żu clocharda zwiniętego w kłębek i śpiącego spo- 228 229 kojnie w swych łachmanach z tłumokiem pod gj że cudowną rzeczą jest sen! Piekło to pewnie w którym nie można spać. Rozejrzał się i ze du stwierdził, że doszedł aż do Pont des Arts. Za ^^ środku Sekwany niby kamienny kadłub karawel' * siła się Cite, wyspa dźwigająca katedrę Notre D ^2 Niespiesznie minął Palais de Justice, poczerni* starości gmaszysko ze szpiczastymi wieżyczkami miał przed oczami Notre Damę, serce Francji, sp'ok • i złocistą w popołudniowym słońcu... Zrobił jeszcze kilka kroków, a potem posłu jakiemuś impulsowi, przeszedł przez Pont Marie i lazł się na Ile Saint-Louis, małej wysepce wlokącej za Notre Damę jak łódka za barką. Z niebieskiej ema^ liowanej tabliczki dowiedział się, że oto jest na Qu d'Anjou. Usiadł na murku. Zdjął kapelusz i patrzył na rzekę. Panowała tu głęboka cisza. Oto Paryż, którego nie znał. Paryż niewiarygodnie stary, od zgiełku i gwaru śródmieścia odcięty jedynie fosą napełnioną wodą, a przecież oddalony jakby o setki mil. Paryż milczenia i spokoju, zamarły w bezruchu miejsc, w których już dawno czas się zatrzymał. — Klaudiusz! Głos dobiegł doń skądś z tyłu, lecz natychmiast go rozpoznał. Alix! Wstał... rozejrzał się, czując ucisk w gardle. Nie, te nie mogła być Alix! Jakaś kobieta w niemodnej s i w staroświeckim kapeluszu stała kilka kroków od i go i uśmiechała $ią. Była podobna do Alix, ale d dużo starsza... — Więc aż tak bardzo się zmieniłam? — spytał* dząc zaskoczenie w jego oczach. W jej głosie nie wało się urazy ani goryczy. Była w nim tylko b rezygnacja, tak jakby ten zmieniony wygląd t robą, na którą nie ma rady i której ukryć nie mozn • No cóż. Tyle czasu! — uśmiechała się ze smutkie by przepraszająco. — Od naszego ostatniego spo 230 ¦już chyba ze dwa lata? Kobieta może się bardzo f$?> y? ciągu dwóch lat, szczególnie w moim wieku. r ^tasZj ostrzegałam cię, ale nie chciałeś wierzyć. B^ Ostrzegała go wielokrotnie. Pamiętał jej słowa: \ nioże za dwa, będę wyglądała staro i pewnego 'a To zauważysz". Jak zawsze, miała rację. A on, jak ! był w błędzie. że nie powinien tego robić, dalej uważnie zą, dał się jej twarzy. Oczy się nie zmieniły, ale 1 k ł nich pojawiła się siateczka zmarszczek. Policzki D miały już tej świeżości co dawniej, a widoczne spod ^modnego kapelusza włosy straciły swój blask. Wciąż wlnak była piękna. Tylko że nie była to już owa daw-{ uderzająca, naga uroda, lecz jakby nieco przyćmiona, Cieniująca jakimś wewnętrznym światłem, które Sauważył dopiero po chwili. - Ale za. to ty się w ogóle nie zmieniłeś. — Tak bardzo ucieszyła się spotkaniem, że jej spojrzenie odzyskało dawny blask. — Może tylko trochę zeszczuplałeś. Nie dawali wam jeść w Villi? i Chciał powiedzieć, że Villę opuścił już przeszło rok temu, ale nie dopuszczała go do słowa. - Wiesz, wahałam się, czy odezwać się do ciebie. Byłeś tak zatopiony w swych myślach, że nie chciałam ci przeszkadzać, ale nie mogłam się oprzeć. Tak ogromnie Uszyłam się na twój widok, że po prostu musiałam ^ odezwać. — I nagle, bez związku, zapytała: — Czę-sto tu przychodzisz? """ Jestem tu pierwszy raz. **¦ Prawda, że to piękne miejsce? Skinął głową. "" A. ty co tu robisz? I Jak to! My tu mieszkamy! — roześmiała się tak jak iej. Jej śmiech nic się nie zmienił. Wyglądała te- Młodziej niż przed chwilą, była prawie taka, jaką miętał. — Dlaczego tak się dziwisz? Mieszka tu ludzi. To nie bezludna wyspa. Mieszkamy tu od 231 roku i bardzo nam się tu podoba. To było jedno chanych miejsc mego ojca. Przychodziłam z nim t * spacer. Siadaliśmy na murku, tak jak ty tera* opowiadał mi o czasach, kiedy Paryż był wioska w a ^ ku Sekwany. środ. Przerwała i znów zauważył błysk zadowolenia oczach. Byli jak dwoje przyjaciół, którzy spotk; po długim niewidzeniu. — A może przeszedłbyś się ze mną po wyspie? _ pytała. Ruszyli wzdłuż bulwaru. Na dole rzeka powoli to ła swe fale w przeciwnym kierunku. — Ludzie chętnie mieszkają w tej okolicy__cjąg ła. — Otoczeni ze wszystkich stron wodą, czują się bezpiecznie i przytulnie. Kiedy wybieram się na zakupy i muszę przejść przez most, mam takie uczucie, jakbym wyruszała do jakiegoś obcego, hałaśliwego miasta, w którym wszyscy nieustannie gdzieś się. śpieszą, sami nie wiedząc dokąd. Staram się wracać jak najszybciej. -Z czułym uśmiechem spoglądała na dostojne, stare domy z żelaznymi balkonami i rzeźbionymi portalami. -Cisza tu taka, że czuję się, jakbym była w jakimś innym świecie. Świecie przyjaznych duchów, które kiedyś miały takie same kłopoty, przeżywały takie same radości i smutki, i znalazły wreszcie spokój. Ten ich spokój unosi się w powietrzu, jest niemal wyczuwalny. Powoli powoli człowiek przesiąka tym spokojem. — Mówiła te raz prawie szeptem. — To dobre miejsce dla starzi cych się ludzi. Zapytał ją o dzieci. . i — Wcale byś ich nie poznał, tak są dorosłe. są jak zegar, który przypomina o przemijaniu *f*sy Ledwie się człowiek obejrzy, a już urosły o cal. A rzata to już prawdziwa młoda dama. Wiele mi v pomaga. Nie mamy już służącej. — A Pierre? Nie — Czuje się dobrze, ale bardzo się zmieni*. i- już wcale z domu. Rankiem zwykle siedzi na WkoI1ie, trochę czyta, a potem drzemie na słońcu. Łupi ^poznał nieomylnie akcent czułości w jej głosie. !L o mężu jak o dziecku albo o jakimś ukochanym ¦ rym człowieku. Klaudiusz poczuł przypływ niechęci. Łzec wygrał. ' Usiedli na występie muru. Leniwym ruchem zdjęła pelusz, po czym odwróciła głowę i założywszy ręce kark, patrzyła na rzekę. Przez chwilę oboje milczeli, prażeni we własnych myślach. Słońce powoli za- 'hodziło, ustępując miejsca lawendowemu zmierzchowi. Szeleszcząc szerokimi spódnicami tuż obok nich przeszły dwie siostry od św. Wincentego, ubrane w białe kornety, (^spuszczonymi w dół oczyma. - Czyż nie dziwne jest to nasze spotkanie? — powiedziała nie patrząc na niego. — Myślałam, że już nity cię nie zobaczę. - Byłem w twoim domu, ale konsjerżka powiedziała mi, że się wyprowadziłaś i że nie zna twego nowego adresu. - Prosiłam ją, żeby nie dawała ci tego adresu. — Jakiś cień przemknął jej po twarzy, a oczy utkwione pły w rzekę. Słowa te uderzyły go jak policzek. Przez chwilę nienawidził jej z całej siły. Powrócił dawny ból, ostry i pie-^cy jak przed piętnastu miesiącami. r— Dlaczego? i ^ Dlatego, że tylko w ten sposób można było to zakończyć. — Powoli odrywała oczy od rzeki. Patrzyła raz na niego. — Zrozum, Klaudiuszu, bardzo cię ko-m, a miłość jest siłą, nad którą nikt nie potrafi ować. Bałam się tego, co mogłoby się zdarzyć, ^ spotkała cię raz jeszcze... Albo tego, co ty mógł-jI • W każdym razie uważałam, że tak będzie lepiej ^ L*s obojga. Dla wszystkich. Tak, dla wszystkich... **erre dowiedział gię o nas. 232 233 — W jaki sposób? Przecież powiedziałaś, że nie dowie! — I tak było. Przez długi czas. Nawet d mieszkałeś u nas", nawet potem, jak pojechałeś d mu, a ja nie mogłam $pać i przez całą noc chodził ił pokoju, myśląc o tobie. Wręcz przeciwnie. Pokazy^ listy od ciebie, opowiadał, jakie korzyści przynic Grand Prix. Bardzo cię polubił i był z ciebie du Przerwała. W nadciągającym zmierzchu jej twarz zyskała swą dawną doskonałość. Teraz miał przed taką Alix, jaką zapamiętał. — Potem dostałeś urlop. Każdego popołudnia prz, chodziłam do ciebie do hotelu, a on wciąż jaszcze niczego nie podejrzewał. Nie przyszło mu na myśl, żeby chodzić za mną lub nie wierzyć moim tłumaczeniom Kiedy wróciłeś do Rzymu, myślałam, że oszaleję. Wiedziałam, że będziesz tam jeszcze przez dwa lata, i zdawałam sobie sprawę, że po tym czasie będę wyglądała... No właśnie tak, jak teraz wyglądam, i że przestaniesz mnie kochać. Oczywiście, wiedziałam, że mogę zgodzić się, abyś opuścił Rzym i był przy mnie. Ale na to bym się nigdy nie zdobyła. Nigdy bym sobie tego nie wybaczyła, bo i tak przyszedłby wreszcie dzień, kiedy byś mnie znienawidził. Obiecałam ci więc wszystko, c chciałeś. Wróciłeś do Rzymu, a ja stale powtarzała sobie, że postąpiłam słusznie. Niewielka to była F cha. Przez kilka miesięcy codziennie pisałam i listy. Stałam się tak nerwowa i rozdrażniona, że 1 zażądał, abym poradziła się lekarza. Chciał wysłać mi na wieś. Proponował podróż. Był cierpliwy i czuł; zaś jeszcze bardziej go za to nienawidziłam. Głęboko wciągnęła oddech. — A potem, pewnego dnia, odkrył prawdę. ila Cisza wokół nich stawała się coraz głębsza i ^ % dźwięk jej głosu. Kzeczy traciły swój kolor, i wała się coraz bardziej szara, a na moście pierwsze latarnie. Z Notre Damę na Pr2* 234 u pozostały niewyraźne zarysy wież i wieżyczek; jadała jak ciemny olbrzym układający się do snu. $ Była wtedy niedziela. Pamiętam dobrze. Smutny ', zirnowy, krótko po Nowym Roku. Dzieci poszły fi«vtą do ciotki, Pierre, jak zwykle, był na jakimś iu. Zostałam w domu sama. Usiadłam przy for-ie, usiłując grać jedną z tych pieśni, które mi ś. Pierre przyszedł nieco wcześniej, niż się Rwałam. Usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi, i od-i się. Trzymał w ręce kwiaty, szedł do mnie. , że płaczę, i stanął jak wryty, jakby coś przy-rio g° do Podł°gi. Nigdy nie zapomnę tego wyrazu zamoczenia i żalu, jaki ujrzałam w jego oczach. Łatwo jiogłam znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale nawet nie próbowałam. Może miałam dość udawania, a może przestało mi już na tym zależeć. Przez krótką chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i wtedy odgadł prawdę. Potem zapytał cicho, czy nie wiem, gdzie jest jakiś wazon na kwiaty. Powiedziałam: „W kuchni". Poszedł bez słowa. Patrzyłam za nim. I w tej krótkiej chwili stało się coś, czego nie rozumiem i czego nie potrafię wytłumaczyć. Przestałam cię kochać. Pokochałam jego. Znowu przerwała. Oczy spuściła ku ziemi. Zdawało się, ffi zapomniała o obecności Klaudiusza, bez reszty pogra-Nąc się we wspomnieniach. -Nie wiem. Powiedziałam ci już, że nie rozumiem k§° i nie potrafię tego wytłumaczyć. — Mówiła półgło-^ Jakby do siebie samej. — Podobno można zakochać '^jednej chwili. Być może, można też w jednej chwile odkochać. Któż to wie, w którym właściwie mo-e liść odrywa się od gałęzi? Nagle coś się we mnie ś opadło. Przestałam kurczowo trzymać się % P y _ le> młodości, miłości. Pogodziłam sie z losem i od : ^Poczułam spokój. ¦odh ' u^m*eckatec s^ na myśl o swej naiwności ^ st jrw^a3^ceJ wszystko prozie życia. A więc tak to ało- Nie było żadnych poświęceń ani serdecznych 235 rozterek, jak to sobie wyobrażał. Po prostu dnia miała tego wszystkiego dość. Miała dość tęsk pragnienia, wspomnień. Wszystkich tych emocji v°^' towarzyszą miłości. A on, taki przemądrzały, taki widujący, pomyślał o wszystkim, tylko nie o tynf było najbardziej oczywiste. Jak zawsze, postawił V stko na jedną kartę i zrobił z siebie durnia. — A Pierre? — zapytał miękko. — Jak on sie chował? — Nigdy nie wspomniał o tym incydencie, ale od te dnia zupełnie się zmienił. Załamał się. W ciągu kilku tygodni ten elegancki niemal wymuskany mężczyzna zamienił się w przestraszonego, przybitego starego człowieka. On, który zawsze chodził prosto i szybko, teraz zaczął powłóczyć nogami. Uszła z niego wszelka poza, znikła kwiecista elokwencja, szeroka gestykulacja. Zestarzał się. W niespełna miesiąc. — Chodził jeszcze do biura, ale praca przestała go interesować. Siedział w domu, wpatrując się w ogień na kominku. Potem pewnego dnia wziął mnie za rękę i powiedział: „Wybacz mi, Alix". Dziwne, prawda? On prosił mnie o wybaczenie! Ale wiedziałam, o co mu chodzi. Chciał powiedzieć, że żałuje, iż usidlił mnie swymi pięknymi słowami, rozmowami o książkach, które miał zamiar napisać, powtarzaniem, że tak bardzo jestem mu potrzebna, gdy w rzeczywistości chciał \ mieć piękną żonę, którą będzie się mógł popisywać pn przyjaciółmi. Patrzył na mnie. Czekał, co powiem. i ja nic nie powiedziałam. Uklękłam przy jego 1 przycisnęłam policzek do jego ręki. I tak, bez słowa, ^7 baczyliśmy sobie nawzajem. Widocznie dwoje *u^ musi sobie przynajmniej raz wzajemnie wybacz nim będą pewni swej miłości. — Jej twarz i łagodny uśmiech. — Od tej chwili poczuliśmy się dziwym małżeństwem. Więcej, poczuliśmy się 3a* , że to brzmi śmiesznie, lecz nie znajduję fych słów. Zaczynaliśmy wspólne życie od nowa. e^v nowożeńcy zaczęli robić plany. Zaproponowała, wycofał się z interesów. Wyliczyła, że gdy sprzecza d°m w ^^e d'Avray, odprawią służbę i przesta-a rZyjmować, będą mogli żyć skromnie z oszczędności. f lazła mniejsze mieszkanie na wyspie. ^ przenieśliśmy się tutaj. Ale jak ci już powiedzia-bałam się, że kiedyś na twój widok mogę stracić !^ą i zrobić coś szalonego. Nie chciałam ryzykować. tatego powiedziałam konsjerżce, żeby nie dawała ci aszego adresu. Teraz rozumiesz? 1 Skinął głową. „. A teraz już się nie boisz? - Nie, kochany. Teraz już się nie boję... Jestem taka szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu. Dzieci też. Jest im tu dobrze, nie tęsknią za wsią. Schodzą na bulwary, iowią ryby, Pierre przypatruje się im z balkonu. Bawią ¦ąz przyjaciółmi na ulicy, bo nie ma tu prawie żadnego mchu. Pierre też jest szczęśliwy. Nawet zaczął pisać iową książkę i ja w wolnej chwili pomagam mu. Wiem, a nigdy jej nie skończy, ale to przecież nie ma znacze-¦l. Jesteśmy szczęśliwi. W jednej chwili stali się sobie obcy. Jak ludzie, któ-ty rozstają się po wspólnej podróży statkiem. Przed % laty ich losy splotły się, ale to się już skończyło. ^Pożądania, tęsknoty, radości i bólu nie zostało nic Wcz kilku szalonych, niewiarygodnych wspomnień, p czasem i one przeminą. t^" A. ty — zapytała — jesteś szczęśliwy? Skinął głową. p Wróciłeś do Rzymu? ^ Nie. Zrezygnowałem ze stypendium i wróciłem do ^Vza w zeszłym roku. ^ Mon Dieu! — uniosła rękę do ust. — Bałam się, 0 zrobisz. Najpierw chciałam napisać ci o tym, co 236 237 się stało, ale byłam pewna, że natychmiast do pociągu i przyjedziesz do Paryża. Tym raze^ zezwolenia. Wiedziałam, że jeśli nie napiszę, bęci, obrażony, ale pozostał ci tylko rok w Rzymie' i miZ!( nadzieję, że okażesz się na tyle rozsądny, by ^^ * mać do końca. — Odruchowo ujęła jego ręce. -^ biedaku! To wszystko moja wina! — miała tak niesz ¦ śliwy wyraz twarzy, że mimo woli uśmiechnął Sje — Nie rób sobie wyrzutów. Ja i tak chciałem Villę — Ale czy przynajmniej znalazłeś jakąś pracę? Sprz dałeś swoje utwory? Tak, oczywiście. Miał kilka ciężkich chwil, ale to nic poważnego, zresztą wszystko skończyło się pomyśl-nie. Przy okazji trochę zmyślał; chciał, żeby uwierzyła że mu się świetnie powodzi. I że otwierają się przednim znakomite perspektywy. — Wkrótce napiszę operę — powiedział jakby od niechcenia. — To mi stworzy mocną pozycję. Zbyt dobrze go znała, aby uwierzyć wszystkim tym przechwałkom. Ale nowe buty, kosztowna niebieska laska, jedwabny krawat i fantazyjne sombrero dowodziły, że miał pieniądze. W każdym razie nie głodował. Poczuła ulgę. — Cieszę się, że tak dobrze ci się powodzi. — Ostre nie cofnęła dłoń. — A jak tam sprawy sercowe? Zna lazłeś jakąś dziewczynę? Nie, nie znalazł. Miał zbyt wiele pracy, aby myśl; o dziewczętach. A poza tym, tylko kłopot z ntf Zapewne, kiedyś w przyszłości... . ^ Z trudem zdołała ukryć uśmiech. Dlaczego mł( bardzo wstydzą się swej młodości i tak okropnie się przybierać pozy cyników? — Mam nadzieję, że wkrótce sobie kogoś znaj Każdy w mniejszym lub większym stopniu pragn łości, a tobie jest ona po prostu potrzebna. Choć przerwała w pół słowa. 238 I Chociaż cor L Chociaż nie wiem, czy mam zazdrościć dziewczy-\ która się w tobie zakocha, czy jej żałować. re^ piaczegóż to? — poczuł się urażony. — Czyżbym ał jaktó straszliwe wady? ^ Żadnych. Tylko tyle, że dla ciebie zawsze najważ-• isza będzie muzyka. Pamiętasz ten dzień w Ville , kiedy leżeliśmy nad naszym strumykiem i ty źdźbło trawy. Zapytałam, o czym myślisz, a wtedy [powiedziałeś, że słuchasz dźwięków lata. Taka odpowiedź sprawia kobiecie ból. ,- Ale mówiłem prawdę. l_- Wiem, i to właśnie sprawia ból. Przed chwilą przeżyliśmy miłosne uniesienia. Chciałam, żebyś mnie trzy-jnal w ramionach, ale ty byłeś ode mnie o tysiące kilometrów i słuchałeś swych dźwięków. To właśnie mam na myśli, kiedy mówię, że dla ciebie muzyka zawsze będzie najważniejsza. Tylko uważaj! Żadna kobieta nie lubi grać drugich skrzypiec i ustępować miejsca jakimś nutom na papierze... Wiedziała, że jej nie zrozumie. Dodała więc na pocieszenie: — Nie przejmuj się. Wybaczy ci i nauczy się kochać Ńc takim, jakim jesteś. Bo i tak, nawet ustępując miej-sc& muzyce, będzie miała więcej niż inne kobiety mają od swych mężczyzn. Będzie ci zawdzięczać kilka cudow-Wi chwil... I W dali zegar wybił godzinę. i ^ Późno już — powiedziała Alix. Zmrok zapadał coraz gęstszy. Nad Notre Damę niebo yl° zielone, a nad nawą katedry rozbłysły już pier-rSze gwiazdy. Namyślona zaczęła nakładać kapelusz. I znów stała samą nieco zaniedbaną starszą panią, która przed godzinami zawołała go po imieniu. Nagle za-w bezruchu, jakby zaskoczona jakąś myślą. to nie dziwne, że właśnie dzięki naszemu ro- 239 mansowi Pierre i ja nareszcie odnaleźliśmy zawsze? Czasem zastanawiam się, jak ułożyłyby sze sprawy, gdyby nie zastał mnie wtedy w salonie. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Pochyliła się i pocał0 ła Klaudiusza w czoło. — Żegnaj, kochany. Nie wstawaj. Sama pójdę do d mu. Patrzył za jej oddalającą się postacią, coraz trudnij widoczną w mroku nocy. Widział, jak skierowała sii do jednej z bram ozdobionej rzeźbionym portalem -a potem znikła mu z oczu. Koniec vol. 1 II poł. XIX wieku, Boulevard des Italiens Klaudiusz w wieku 5 łat 3l ik" * > - 13-letni uczeń Konserwatorium Paryskiego - v :, i Paryska scenka uliczna II ¦.,,* \ I Handlarz starzyzną, „bric-a-bracr Profesor Guiraud / • Nadieżda von Meck 15-letnia Sonia von 18-letni Klaudiusz Trio Nadieżdy — nTTTiiJTTTI^ijjiM Piotr Danilczenko, Włacrytó,' |?chulSfki, Klaudiusz Debussy (siedi Pan Yasnier Klaudiusz (ok. 1886) ne-Dianche Yasnier 'W * m......^........^......K.......^.................:& Villa Medici w Rzymie Uu reaci Prix de Rome, Klaudiusz drugi z lewej ^rrrttr * List do Yasnierów z Villi Klaudiusz 1887, portret M. Baschet* , widok na plac Chatelet i Boulevard Sebastopol V"-""* Stephan Mallarmee J I Piotr Louys Nr............—- Nr 4 .. Erik Sati( 1 Na wakacjach w Luzancy w 1893, od lewej: Madame Chausson, Raymond Bonheur, Ernest Chausson, Klaudiusz Debussy (siedzi) Wystawa Światowa 1889, budynek główny na Polu : widok na quai d'Orsay Nr............... FILIA Nr 4 Bicykl na gumach Wystawa Światowa 1900, brama główna na placu Concorde Plakat 7. „ExPo 1300", i>* Płon iccie Wieży Eiffla W modnej restauracji na Montmartrze I ¦"*< Debussy ok. 1897 FUiA» rt Debussy ok. 1902 1 ^ Poujaud, Debussy, Liii Texier, pierwsza żona ** Ducas, Pierre Lalo (siedzi) % Nr.........„ FIUA Ni Szkic dekoracji Debussy'ego do Peleasa i Melizandy Projekt kostiumów -do Peleasa i MeiMundy, rys. Blanchini Andre Messagei Peleas i Melizanda I rys. Steinlein rys. Dulac rys. Borgex rys. Bil rys. Sacha Guitry FIUANr/ / Wacław Niżyński w Popołudniu fauna, rys. Bakst m h.- •" ' lilii