13430
Szczegóły |
Tytuł |
13430 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13430 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13430 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13430 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jorge Luis Borges
Rzemiosło poezji
Zagadka poezji
Na początku muszę uczciwie uprzedzić, czego możecie po mnie oczekiwać, a raczej
— czego oczekiwać nie
możecie. Otóż odkryłem przed chwilą pewną nieścisłość w tytule mojego pierwszego
wykładu. Jeśli się nie
mylę, tytuł brzmi „Zagadka poezji”, kładzie więc nacisk na pierwsze z tych dwóch
słów, czyli na słowo
„zagadka”. Możecie zatem mniemać, że zagadka jest tu najważniejsza albo, co
gorsza, że uległem złudzeniu i
uwierzyłem, jakoby udało mi się odkryć jej poprawne rozwiązanie. Tymczasem
prawda wygląda tak, że nie
mam do zaoferowania żadnych objawień. Przez całe życie czytałem i studiowałem
książki, pisałem (choć może
zaledwie próbowałem swoich sił w pisarstwie?) oraz czerpałem przyjemność z
lektury — i właśnie ową
przyjemność uważam za najważniejszą. „Upajając się” poezją, doszedłem do tego
ostatecznego wniosku na jej
temat. Wprawdzie za każdym razem, kiedy siadam nad czystą kartką papieru, czuję,
że muszę na nowo odkryć
literaturę dla siebie, przeszłość jednak nie przynosi mi żadnego pożytku. Tak
więc, jak powiedziałem, mam
wam do zaoferowania jedynie swoje osobiste zadziwienia Choć zbliżam się bowiem
do siedemdziesiątki i
większą część Życia poświęciłem książkom, mogę przedstawić słuchaczom wyłącznie
wątpliwości.
Wielki angielski pisarz i marzyciel, Thomas De Quincey, napisał na jednej z
tysięcy stron czternastu tomów
swych dzieł, że odkrycie nowego problemu bywa równie istotne, jak rozwiązanie
dawnego. Ja jednak nawet
tego nie mogę wam zaproponować, proponuję zatem uświęcone upływem lat
zadziwienia Czy jednak
powinienem się z tego powodu martwić? Czym jest historia filozofii, jeśli nie
historią zadziwień Hindusów,
Chińczyków, Greków, scholastyków, biskupa Berkeleya, Hume’a, Schopenhauera i
innych myślicieli? Pragnę
więc tylko podzielić się ze słuchaczami historią owych zadziwień.
Ilekroć pogrążałem się w lekturze książek z zakresu estetyki, ogarniało mnie
niemiłe wrażenie, że czytam
dzieła astronomów, który nigdy nie patrzyli w gwiazdy. Chodzi mi o to, że
estetycy pisali o poezji tak, jak
gdyby była zadaniem, które muszą odrobić, nie zaś tym, czym jest w
rzeczywistości-rozkoszą i namiętnością. z
wielką atencją przeczytałem na przykład Poświęconą zagadnieniu estetyki książkę
Benedetta Crocego, który
uraczy? mnie definicją głoszącą, że język i poezja to „ekspresja” Jeśli
jednak myślimy o konkretnej ekspresji, powracamy do starego problemu formy i
materii; jeśli myślimy
natomiast o ekspresji w ogóle, to powyższe określenie nic nam nie daje. Dlatego
z szacunkiem przyjmujemy do
wiadomości definicję włoskiego uczonego, by przejść do innych kwestii, jak
poezja i życie. Życie bowiem (co
do tego mam pewność) złożone jest z poezji. Poezja nie jest nam obca — jak
zobaczymy, czai się tuż za
najbliższym rogiem, gotowa nas zaskoczyć w każdej chwili.
Musimy jednak uważać, by nie popełnić pewnego rozpowszechnionego błędu. Oto
sądzimy na przykład, że
studiując Homera, „Boską Komedię”, Fraya Luisa de Leonal albo „Makbeta”,
studiujemy poezję — książki
tymczasem stanowią jedynie sposobność jej zaistnienia.
Wydaje mi się, że to Emerson porównał kiedyś bibliotekę do czarodziejskiej
jaskini pełnej umarłych, którzy
mogą narodzić się na nowo, ponieważ da się ich wskrzesić, otwierając książki.
Wspominając biskupa Berkeleya (który, jeśli pozwolicie, że przypomnę,
wyprorokował wszak wielkość
Ameryce), przywołałem w pamięci jego znane twierdzenie, że smak jabłka nie tkwi
w owocu — jabłko bowiem
nie zna swego smaku — ani też w ustach jedzącego owoc. Smak, zdaniem Berkeleya,
powstaje w wyniku
kontaktu jabłka z ustami. To samo można powiedzieć o książce bądź zbiorze
książek, czyli bibliotece. Czym
jest bowiem książka sama w sobie? Przedmiotem fizycznym w świecie przedmiotów
fizycznych. Jest zbiorem
martwych symboli— aż do chwili, kiedy pojawia się właściwy czytelnik, który
ożywia słowa, a raczej kryjącą
się za słowami poezję, jako że same słowa to zaledwie symbole. W ten oto sposób
słowo zmartwychwstaje.
Przypomina mi się pewien wiersz, który z pewnością znacie wszyscy na pamięć, być
może jednak nie
zauważyliście nigdy, że jest on dziwny; albowiem w poezji zjawiska doskonałe nie
wydają się dziwne, lecz
konieczne — dlatego tak rzadko dziękujemy pisarzom za ich wielki trud. W każdym
razie myślałem o sonecie,
napisanym przeszło sto lat temu przez pewnego młodzieńca w Londynie, bodajże w
Hampstead. Młodzieniec
ów, zmarły przedwcześnie na gruźlicę John Keats, ułożył wówczas swój słynny,
choć może nieco już zwietrzały
wiersz „Po pierwszym zajrzeniu do Homera w przekładzie Chapmana”. Dziwne w tym
sonecie jest to — a myśl
poniższa przyszła mi do głowy zaledwie trzy bądź cztery dni temu, kiedy
przygotowywałem niniejsze
wystąpienie — że mówi on w istocie o doświadczeniu lub przeżyciu poetyckim.
Znacie wszyscy ten utwór
doskonale, chciałbym jednak, byście raz jeszcze usłyszeli grzmiącą falę jego
końcowych wersów:
Było tak, jakbym nową pośród nieba
Dostrzegł planetę, w blasku jak w rozkwicie.
To przeżył Cortez, gdy spojrzeć się nie bał
Na Pacyfiku bezmiar, inne życie,
A jego ludzie, wiedząc, że tu trzeba
Milczeć, milczeli na Darienu szczycie
W przypadku gdy w polszczyźnie nie istnieje ugruntowany przekład przytaczanego
przez Borgesa tekstu, tłumacz — obok swojego przekładu — podaje cytat w
oryginalnym brzmieniu, wyjąwszy te utwory, które Borges chciał pozostawić w
oryginale.
Mamy tu do czynienia z doświadczeniem poetyckim samym w sobie. Mamy George’a
Chapmana,
przyjaciela i rywala Szekspira, pisarza martwego, który ożywa nagle, kiedy John
Keats czyta „Iliadę” albo
„Odyseję” w jego tłumaczeniu. Wydaje mi się, choć nie jestem pewien, ponieważ
nie uważam się za
szekspirologa, że Szekspir myślał właśnie o Chapmanie, pisząc: „Czy jego wielki
wiersz, żagiel wyniosły!
Mknący ku tobie po zdobycz wyśnioną,! Zabił w mym mózgu myśli, gdy wyrosły, w
grób przemienił rodzące
je łono?
Szalenie istotne wydaje mi się tu zwłaszcza jedno słowo, idzie bowiem o
„pierwsze” zajrzenie do Homera w
przekładzie Chapmana. To małe słówko, „pierwsze”, moim zdaniem może okazać się
nam wielce pomocne.
Przed chwilą, kiedy recytowałem wam potężne wersy Keatsa o Chapmanie,
pomyślałem, że być może pozostaję
lojalny jedynie wobec własnej pamięci. Ze może prawdziwe wzruszenia, jakich
dostarczają mi wiersze Keatsa,
biorą początek w oddali mojego dzieciństwa, spędzonego w Buenos Aires, z chwili,
kiedy po raz pierwszy
usłyszałem, jak ojciec czyta na głos utwory tego poety, i kiedy dotarło do mnie,
że poezja i język nie są jedynie
środkiem komunikacji, lecz mogą być również źródłem namiętności i rozkoszy. Nie
sądzę, abym rozumiał
wtedy słowa poezji Keatsa, poczułem jednak, że coś się ze mną dzieje, że coś
pobudza nie tylko mój umysł, lecz
całe jestestwo i człowieczeństwo.
Wracając zaś do tekstu „Po pierwszym zajrzeniu”..., zastanawiam się, czy John
Keats odczuwał podobne
wzruszenia, przebrnąwszy przez wszystkie księgi „Iliady” i „Odysei” w
przekładzie Chapmana. Sądzę, że tylko
pierwsza lektura wiersza jest prawdziwa, potem zaś łudzimy się jedynie, iż
doznawane pierwotnie uczucia i
wrażenia się powtarzają. Jednak, jak zauważyłem wyżej, uczucia te sprowadzają
się czasem do lojalności, figli,
które płata nam pamięć, lub pomylenia dzisiejszej namiętności z namiętnością
sprzed lat. Dlatego można po
wiedzieć, że zawsze, kiedy czytamy dany wiersz, lektura dostarcza nam nowych
przeżyć. I to jest właśnie
poezja.
Przeczytałem gdzieś, że znany amerykański malarz, James Whistler, siedział
pewnego razu w paryskiej
kafejce, w której toczyła się dyskusja o tym, w jaki sposób dziedziczność,
środowisko, polityczna sytuacja
epoki i tym podobne rzeczy wpływają na artystę i jego sztukę. Whistler
powiedział wówczas: „Sztuka się
czasem zdarza”, co miało znaczyć, że w sztuce tkwi pierwiastek tajemnicy. Ja
chciałbym jednak nadać słowom
Whistlera inne znaczenie, powiadam więc: Sztuka zdarza się zawsze, kiedy czytamy
dany wiersz. Takie
stanowisko wydaje się zniesieniem uświęconego tradycją pojęcia klasyki oraz
koncepcji utworów „wiecznie
żywych”, w których zawsze można odnaleźć piękno. Mam jednak nadzieję, że mylę
się w tym względzie.
Niechaj będzie wolno mi przedstawić w tym miejscu krótki zarys historii
książki. O ile pamiętam, Grecy nie
upatrywali w książkach wielkiego pożytku. Zresztą, jak wiadomo, najwspanialsi
nauczyciele ludzkości nie byli
pisarzami, lecz mówcami. Pomyślcie choćby o Pitagorasie, Chrystusie, Sokratesie
albo Buddzie. Skoro zaś
wspominam Sokratesa, chciałbym powiedzieć także coś o Platonie, i przypominam
sobie słowa Bernarda Shaw,
że Platon to dramaturg, który wymyślił Sokratesa, tak jak czterej ewangeliści to
dramaturgowie, którzy
wymyślili Jezusa. Być może Shaw posunął się za daleko, ale jest w tym określeniu
miara prawdy. Bo oto w
jednym z dialogów platońskich Sokrates wyraża się o książkach w lekceważący
sposób: „Cóż to jest książka?
Książka, podobnie jak obraz, wydaje się żywym stworzeniem; a jednak kiedy zadamy
jej pytanie, nie
odpowiada. I widzimy wtedy, że jest martwa”. By zatem uczynić książkę istotą
żyjącą, Platon wymyślił, na
nasze szczęście, dialog, który uprzedza jakby wątpliwości i pytania czytelnika.
Moglibyśmy jednak zarazem powiedzieć, że Platon tęsknił za Sokratesem, bo po
jego śmierci zapytywał
sam siebie, co na daną wątpliwość powiedziałby mu Sokrates... W końcu, chcąc
usłyszeć znów głos ukochanego
mistrza, Platon zaczął pisać swoje dialogi. W niektórych Sokrates oznacza
prawdę, w innych zaś autor
udramatyzował jego liczne postacie. Istnieją też dialogi, pozbawione właściwie
jakiejkolwiek konkluzji,
ponieważ Platon wymyślał je w trakcie pisania, a pisząc pierwszą stronę, nie
wiedział, co napisze na ostatniej.
Pozwalał swojej wyobraźni błądzić, wcielając się myślami w wielu ludzi. Wydaje
mi się, że głównym celem
Platona była iluzja, że choć Sokrates wypił już cykutę, to jednak wciąż jest
przy nim. Sądzę, że tak było,
ponieważ miałem w życiu wielu nauczycieli i jestem dumny, że mogłem być ich
uczniem — mam nadzieję, że
dobrym. Kiedy myślę więc o moim ojcu lub o wielkim hiszpańskim pisarzu
pochodzenia żydowskiego, Rafaelu
Cansinosie-Assensie, albo o Macedoniu Fernandezie, chciałbym także słyszeć ich
glosy. Czasami ćwiczę głos,
by naśladować ich głosy, aby móc myśleć tak, jak oni by myśleli. I ludzie ci nie
odstępują mnie na krok.
Natomiast jeden z ojców Kościoła twierdził, że jest rzeczą równie niebezpieczną
włożyć książkę w ręce
głupca, jak miecz w ręce dziecka. A zatem starożytni traktowali książki tak, jak
gdyby były zaledwie środkami,
mogącymi służyć różnym celom. Seneka w jednym ze swoich licznych listów opowiada
się przeciwko wielkim
bibliotekom, wiele zaś lat później Schopenhauer zauważy, że ludzie często i
niesłusznie sądzą, iż kupienie
książki jest równoznaczne z nabyciem jej treści. Czasami, kiedy patrzę na swój
ogromny domowy księgozbiór,
czuję, że umrę, zanim go przeczytam, a mimo to nie umiem oprzeć się pokusie
zakupu nowych książek. Ilekroć
wchodzę do księgarni i znajduję książkę, traktującą o którymś z moich ulubionych
tematów, jak poezja
staroangielska albo staroskandynawska, powtarzam sobie: „jaka szkoda, że nie
mogę jej kupić — jeden
egzemplarz mam już przecież w domu .
Po starożytnych nadeszła jednak ze Wschodu inna koncepcja książki, oparta na
idei Pisma Świętego albo
ksiąg napisanych przez Ducha Świętego —stamtąd więc przybyły wszelkie Korany,
Biblie i tym podobne
rzeczy. Wzorem Spenglera z „Untergang des Abendlandes”, czyli „Upadku
cywilizacji Zachodu”, chciałbym za
przykład wziąć Koran. Jeżeli się nie mylę, muzułmańscy teologowie twierdzą, że
powstał on jeszcze przed
stworzeniem świata. Zauważcie tylko: Koran został spisany po arabsku, lecz
muzułmanie uważają, że ich święta
księga powstała wcześniej niż język. Więcej nawet, czytałem gdzieś, że wyznawcy
islamu mają Koran nie za
dzieło Boga, lecz raczej za Jego atrybut, podobny sprawiedliwości, miłosierdziu
i całej mądrości boskiej.
W ten sposób koncepcja Pisma Świętego dotarła do Europy — a była to koncepcja,
która, moim zdaniem,
nie jest całkiem nietrafna. Ktoś zapytał kiedyś Bernarda Shaw (do którego pism
wracam nieustannie), czy
naprawdę wierzy, że Biblia jest dziełem Ducha Świętego. Shaw odpowiedział:
„Sądzę, że Duch Święty napisał
nie tylko Biblię, ale wszystkie książki”. Niestety, nie jest to komplement dla
Ducha Świętego, choć osobiście
uważam, że każda książka godna jest lektury. Chyba coś podobnego myślał kiedyś
Homer, gdy zwracał się
bezpośrednio do Muzy, i chyba podobnie myśleli Hebrajczycy i Milton, mówiąc o
Duchu Świętym, którego
świątynią jest prawe i czyste serce człowiecze. My, w naszej współczesnej, już
nie tak pięknej mitologii,
mówimy raczej o „podświadomej jaźni” albo „podświadomości”. Określenia te brzmią
nieco wulgarnie, gdy
zestawimy je z Muzami albo Duchem Świętym, musimy jednak pogodzić się z
mitologią naszych czasów, a
przecież ostatecznie nazwy współczesne oznaczają dokładnie to samo, co dawne.
Przejdźmy teraz do pojęcia „klasyki”. Przyznaję, że nie uważam książki za
przedmiot nieśmiertelny, który
należy brać do ręki z obowiązkową czcią, albowiem książka jest tylko
sposobnością zaistnienia piękna. Po
prostu musi tak być, jako że język przez cały czas się zmienia. Przepadam za
etymologią i chciałbym wam
przypomnieć (tylko przypomnieć, jestem bowiem pewien, że znacie się na tym
znacznie lepiej ode mnie) kilka
osobliwych nieco przypadków etymologicznych.
Oto na przykład mamy w języku angielskim czasownik to tease — bardzo figlarne
słowo. Oznacza „drażnić,
drwić, żartować z kogoś”, lecz w staroangielskim tesan znaczyło „ranić mieczem”,
jak francuskie navrer —
„przebijać mieczem”. Weźmy także inne słowo staroangielskie, preat, które, jak
wiadomo z pierwszych wersów
„Beowulfa”, oznaczało kiedyś „wzburzony tłum”, czyli tyle co przyczynę
„zagrożenia”, a więc dzisiejsze threat.
Tak moglibyśmy jednak kontynuować bez końca.
Zajmijmy się lepiej konkretnymi wierszami. Czerpię przykłady z literatury
angielskiej, ponieważ darzę ją
wyjątkową miłością, choć naturalnie moja wiedza na jej temat jest ograniczona. W
niektórych wypadkach
poezja tworzy się jednak samoistnie. Nie sądzę na przykład, by słowa quietus i
bodkin były szczególnie piękne
— przeciwnie, powiedziałbym raczej, iż są trywialne. Lecz kiedy przychodzi nam
na myśl fraza: „When he
himself might bis quietus make With a bare bodkin”, natychmiast przypominamy
sobie wielki monolog
Hamleta. W ten sposób kontekst tworzy poezję tych słów — słów, których nikt nie
ośmieliłby się użyć dzisiaj,
ponieważ byłyby zaledwie cytatami.
Istnieją podobne przykłady, być może prostsze. Weźmy tytuł jednej z
najsłynniejszych książek świata,
„Historia del ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha”. Słowo hidalgo nabrało
obecnie swoistej godności,
lecz kiedy Cervantes pisał swoją powieść, oznaczało po prostu ziemianina. Jeśli
chodzi o nazwisko Quijote, to
miało ono brzmieć nieco humorystycznie, jak nazwiska bohaterów Dickensa, takie
jak Pickwick, Swiyeller,
Chuzzlewit, Twist, Squears, Quilp i tak dalej. W tytule czytamy ponadto: „de la
Mancha”, co dzisiaj brzmi
szlachetnie w języku kastylijskim, lecz kiedy Cervantes pisał „Don Kichota”,
chciał, żeby określenie to
brzmiało mniej więcej tak, jak dziś „Don Kichot z Kansas City” — przy czym
proszę o wybaczenie wszystkich
mieszkańców tego miasta, jeśli choć jeden znajduje się na sali. Zauważcie więc,
jak zmieniły się te słowa i jak
wyszlachetniały. Zapewne dostrzeżecie też pewną dziwną rzecz — oto ponieważ
stary wojak Miguel de
Cervantes wyśmiał kiedyś krainę La Mancha, jej nazwa stała się jednym z
nieśmiertelnych słów literatury.
Przyjrzyjmy się innemu przykładowi wiersza, który zmienił się w czasie, a będzie
to sonet Rossettiego,
sonet, który znany jest pod niezbyt pięknym tytułem „Inclusiyeness”
(Inkorporacja). Oto początek utworu:
What man has bent o’er his son’s sleep to brood,
How that face shall watch his when cold it lies?
Or thought, as bis own mother kissed bis eyes,
Of what her kiss was, when bis father wooed?
Czy ojciec pochylał się nad snem syna, by dociec,
Jak jego twarz zimną kiedyś syn zobaczy?
A czy pomyślał, że ustom matki wybaczy
Pocałunek zadany, gdy płakał jego ojciec?
Sądzę, że te wersy są dzisiaj jeszcze bardziej wyraziste, niż kiedy powstały
blisko osiemdziesiąt lat temu,
ponieważ kino nauczyło nas śledzić szybkie sekwencje obrazów. W pierwszym
wersie, „What man has bent
o’er bis son’s sleep to brood”, widzimy ojca, pochylonego nad twarzą śpiącego
syna, natomiast w wersie
drugim, niczym w dobrym filmie, obraz ten ulega odwróceniu, widzimy bowiem syna,
pochylonego nad twarzą
zmarłego ojca. Kto wie, być może niedawne osiągnięcia psychologii uwrażliwiły
nas jeszcze bardziej na dwa
następne wersy: „A czy pomyślał, że ustom matki wybaczy! Pocałunek zadany, gdy
płakał jego ojciec?”.
Dostrzegamy oczywiście urodę miękkich angielskich samogłosek w słowach brood i
wooed, jak i dodatkowy
urok, płynący z osamotnienia czasownika wooed (opłakiwać) — Rossetti nie pisze
bowiem „wooed her”
(opłakiwał ją), lecz po prostu „płakał” — dlatego słowo to rozbrzmiewa niejako
bez końca.
Istnieje jednak także inny rodzaj piękna. Weźmy pewien powszechnie niegdyś znany
przymiotnik. Nie
władam greką, ale wydaje mi się, że po grecku brzmi on oinopa pontos, co po
angielsku oddaje się najczęściej
jako wine-dark sea (morze ciemne jak wino). Mniemam, że słowo „ciemne” zostaje
podsunięte czytelnikowi,
żeby ułatwić mu lekturę. Być może miało to być winy sea (winne morze, morze jak
wino) lub coś w tym
rodzaju. Jestem bowiem pewien, że kiedy Homer albo Grecy, którzy spisywali jego
dzieło, używali tych słów,
mieli na myśli po prostu morze, a określający je przymiotnik był zrozumiały i
powszedni. Gdybym dziś jednak
ja albo ktoś z was, wypróbowawszy wielu wymyślnych przymiotników‚ użył w utworze
poetyckim określenia
„morze ciemne jak wino”, nie byłoby to zwykłym powtórzeniem greckiego tekstu,
lecz raczej powrotem do
tradycji. Mówiąc o „morzu ciemnym jak wino”, myślimy o Homerze i trzydziestu
wiekach, jakie rias od niego
dzielą. A zatem choć słowa pozostaną te same, pisząc dziś „morze ciemne jak
wino”, piszemy w rzeczywistości
coś zupełnie innego, niż pisał kiedyś Homer.
Język zmienia się więc, i pisarze łacińscy dobrze już o tym wiedzieli. Zmienia
się także czytelnik, co znów
prowadzi nas do pewnej starogreckiej metafory — metafory albo raczej prawdy,
powiadającej, że nie można
wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z
elementem strachu. Najpierw
myślimy chyba o płynącej rzece:
„Oczywiście, rzeka płynie, ale zmienia się woda”. Potem, z coraz wyraźniej
dochodzącym do głosu poczuciem
przerażenia, czujemy, że i my się zmieniamy — i że jesteśmy równie zmienni i
ulotni, jak rzeka.
Naturalnie nie musimy martwić się specjalnie losem klasyki, albowiem piękno
nadal nas otacza. Chciałbym
w tym miejscu zacytować kolejny wiersz, tym razem autorstwa Roberta Browninga,
poety dzisiaj nieco
zapomnianego.
Just when we’re safest, there’s a sunset-touch,
A fancy from a flower-bell, some one’s death,
A chorus-ending from Euripides.
Choć bezpiecznych jak nigdy, zachód słońca nas dotknie,
Zaduma z dzwonka kwiatu, śmierć cudza,
Finał chóru Eurypidesa.
Wystarczy już pierwszy wers, „Just when we’re safest”... Inaczej mówiąc, piękno
czai się wszędzie, na
przykład w tytule filmu albo w słowach popularnej piosenki... A czasem nawet na
kartach utworów wielkich lub
sławnych pisarzy.
Skoro wspomniałem mego zmarłego mistrza, Rafaela Cansinosa-Assensa (być może
słyszycie dziś jego
nazwisko dopiero drugi raz w życiu, ale ja doprawdy nie rozumiem, dlaczego jest
on pisarzem zapomnianym),
to powinienem także wspomnieć, że Cansinos-Assens ułożył kiedyś znakomity poemat
prozą w którym prosił
Boga, żeby go bronił i ocalił przed pięknem, albowiem, jak mówił, „w świecie
jest za dużo piękna”. Był
przekonany, że piękno przytłacza świat. Chociaż nie wiem, czy jestem szczególnie
szczęśliwym człowiekiem
(mam jednak nadzieję, że poczuję się szczęśliwy w dojrzałym wieku
sześćdziesięciu siedmiu lat!), lecz mimo to
uważam, że piękno otacza nas zewsząd.
Kwestia, czy dany wiersz został napisany przez wielkiego poetę, czy też nie,
istotna jest tylko dla
historyków literatury. Przyjmijmy dla celów naszej analizy, że napisałem piękną
linijkę wiersza — niech taka
będzie nasza hipoteza robocza. Napisanie tego pięknego wersu nie przysparza mi
jednak żadnej chwały,
ponieważ, jak powiedzieliśmy wcześniej, podsunął mi ją Duch Święty, moja
podświadomość albo może nawet
jakiś inny pisarz. Często uświadamiam sobie, że cytuję jedynie przeczytane
kiedyś słowa, i wówczas zawsze
odkrywam ów cytat na nowo. Być może zresztą poeta powinien w ogóle pozostawać
bezimienny.
Mówiłem o „morzu ciemnym jak wino”, a ponieważ język staroangielski jest moim
hobby (obawiam się, że
jeśli starczy wam cierpliwości i odwagi, by powrócić na moje kolejne wykłady,
usłyszycie jeszcze więcej
staroangielszczyzny z moich ust), chciałbym przypomnieć kilka wersów poezji,
które wydają mi się bardzo
piękne. Przytoczę je najpierw we współczesnym brzmieniu, a potem w potężnym,
nasyconym samogłoskami
języku staroangielskim z IX wieku.
It snowed from nie North;
rime bound the fields;
hail fell on earth, nie coldest of seeds.
Nortan sniwde
hrim brusan bond
haegl feol on eorban
corna caldast.
W ten sposób wracamy do tego, co mówiłem wcześniej o Homerze: kiedy poeta
zapisywał te wersy,
odnotowywał jedynie zwykłe zdarzenia. W IX stuleciu, kiedy ludzie myśleli w
kategoriach mitów, obrazów
alegorycznych i tak dalej, poeta zaś mówił o rzeczach niezwykle przyziemnych,
tego typu tekst oczywiście był
czymś bardzo dziwnym. Ale kiedy w dzisiejszych czasach czytamy: „It snowed from
the North”... znajdujemy
w tej zwrotce naddatek poezji. Mamy bowiem do czynienia z poezją bezimiennego
Sasa, który napisał ten utwór
nad brzegami Morza Północnego, zapewne w Northumberland, lecz także z poezją
wersów, która dociera do nas
przez stulecia w sposób niesłychanie bezpośredni, prosty i podniosły. A zatem
czas oddziałuje na poezję
dwojako — obniża jej wartość, kiedy słowa tracą swą urodę (nad czym nie muszę
chyba się rozwodzić),
natomiast w drugim wypadku raczej ją wzbogaca.
Na początku mówiłem o definicjach, na zakończenie więc chciałbym zauważyć, że
niemal wszyscy mylimy
się, sądząc, że nie rozumiemy rzeczy, których nie potrafimy zdefiniować. Ktoś,
kto popadłby na przykład w
nastrój chestertonowski, czyli moim zdaniem jeden z najwspanialszych nastrojów,
w jakie można popaść,
powiedziałby zapewne, że człowiek potrafi zdefiniować daną rzecz jedynie wtedy,
kiedy nic o niej nie wie.
Jeśli na przykład miałbym zdefiniować poezję i jeśli czułbym się w takiej
sytuacji raczej niepewnie,
powiedziałbym zapewne coś takiego: „Poezja to ekspresja piękna za pośrednictwem
artystycznie splecionych ze
sobą słów”. Taka definicja może zadowolić w słowniku albo podręczniku, wszyscy
jednak czujemy, że jest
mama, brakuje w niej bowiem czegoś bardzo ważnego: czegoś, co mogłoby nas
zachęcić, by nie tylko próbować
własnych sił w pisaniu poezji, lecz także cieszyć się nią i mieć poczucie, iż
wie się o niej absolutnie wszystko.
Chodzi mi o to, że wiemy, czym jest poezja. Jest to wiedza zakorzeniona
niezwykle głęboko, toteż nie
potrafimy zdefiniować poezji słowami, tak jak nie umiemy zdefiniować słowami
smaku kawy, barwy czerwieni
lub żółci ani znaczenia złości, miłości, nienawiści, wschodu albo zachodu słońca
czy miłości do ojczyzny. Te
bowiem uczucia tkwią w nas tak głęboko, że można je wyrazić jedynie powszechnie
zrozumiałymi symbolami.
Po cóż więc mielibyśmy opisywać je innymi słowami?
Być może kwestionujecie przykłady, które wybrałem na dzisiejsze spotkanie. Być
może jutro przyjdą mi do
głowy lepsze, a wtedy pomyślę, że mogłem dziś cytować inne wiersze. Ponieważ
jednak możecie wybrać
przykłady własne, nie jest istotne, czy poważacie akurat Homera, poetów
anglosaksońskich albo Rossettiego.
Każdy bowiem człowiek wie, gdzie znaleźć poezję, a obcując z nią, odczuwa jej
tchnienie i specyficzny
dreszcz, jaki wywołuje.
Na koniec zacytuję świętego Augustyna, albowiem jego słowa wydają mi się tutaj
bardzo trafne. Augustyn
powiada: „Czym jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu
usiłuję wytłumaczyć, nie wiem.
W podobny sposób ja pojmuję poezję.
Nie przejmujmy się definicjami. Dziś byłem w niejakim kłopocie, jako że nie
potrafię myśleć abstrakcyjnie,
jednak na następnych wykładach, o ile będziecie tak uprzejmi, aby ich wysłuchać,
posłużę się bardziej
konkretnymi przykładami. Będę mówił o metaforze, o muzyce słów, o możności bądź
niemożności tłumaczenia
poezji oraz o tym, jak tworzy się opowieści, czyli o poezji epickiej,
najstarszym i chyba najwspanialszym
rodzaju literackim. Treści ostatniego wykładu rac mogę dzisiaj przewidzieć,
zatytułuję go jednak „Credo
poety”. Spróbuję usprawiedliwić w nim swoje życie oraz zaufanie, jakie niektórzy
z was we mnie pokładają, nie
zważając na mój nieudolny i chaotyczny wykład inauguracyjny.
Metafora
Ponieważ tematem dzisiejszego wykładu jest metafora, rozpocznę metaforą.
Usłyszycie ich dziś wiele, ale
pierwsza, którą chcę przywołać, pochodzi z Dalekiego Wschodu, z Chin. Jeśli się
nie mylę, Chińczycy określają
świat mianem „dziesięciu tysięcy rzeczy” albo — tu decyzja zależy od gustu i
fantazji tłumacza — „dziesięciu
tysięcy istot”.
Sądzę, że możemy zgodzić się na tę wielce anachroniczną wielkość dziesięciu
tysięcy, choć z pewnością na
świecie istnieje więcej niż dziesięć tysięcy mrówek, ludzi, nadziei, lęków i
koszmarów sennych. Lecz jeśli
przyjmiemy ową liczbę dziesięciu tysięcy i pomyślimy, że wszystkie metafory
powstają wskutek połączenia
dwóch różnych rzeczy, to wówczas, gdybyśmy mieli dość czasu, moglibyśmy stworzyć
niemal niewiarygodnie
wielką liczbę metafor. Zapomniałem już zasad algebry, przypuszczam jednak, że
wynik powinien wynosić 10
000 pomnożone przez 9999, pomnożone przez 9998 i tak dalej. Oczywiście suma
możliwych kombinacji nie
jest nieskończona, ale i tak przekracza wyobraźnię. Można by się zatem
zastanowić, dlaczego, u licha, poeci na
całym świecie używają od lat tych samych wytartych metafor, skoro istnieje tak
wiele innych możliwych
kombinacji?
Kilkadziesiąt lat temu, w 1909 roku, argentyński poeta Leopoldo Lugones napisał,
że jego zdaniem poeci
stosują ciągle te same metafory i że on, Lugones, spróbuje stworzyć nowe
metafory na określenie księżyca.
Rzeczywiście, udało mu się sprokurować ich setki. We wstępie do zbioru wierszy
„Lunario sentimental” pisarz
zauważył też, że każde słowo to martwa metafora. Twierdzenie to jest oczywiście
również metaforą, wydaje mi
się jednak, że wszyscy odczuwamy różnicę pomiędzy metaforami martwymi a żywymi.
Korzystając z dobrego
słownika etymologicznego (mam tu na myśli choćby dzieło mojego starego, choć
nieznanego przyjaciela,
doktora Skeata), w poszukiwaniu dowolnego hasła z pewnością natkniemy się na
ukrytą gdzieś w tekście
metaforę.
Posłużmy się przykładem, który znajdziecie w pierwszych wersach „Beowulfa” —
słowo preat znaczyło
kiedyś „wzburzony tłum” („an angry mob”), dziś jednak jego znaczenie odnosi się
raczej do skutku raz do
przyczyny zagrożenia [ang. threat — „zagrozenie, groźba”]. Mamy też słowo king
(król). King pochodzi od
słowa cyning, które oznaczało „człowieka reprezentującego ród, rodzinę, lud”. A
zatem etymologicznie rzecz
biorąc, king, kinsman (krewny, powinowaty) i gentleman znaczą to samo, lecz
kiedy mówimy dzisiaj: „Król
siedział w swoim kantorze i liczył pieniądze”, nie traktujemy słowa „król” jako
metafory. Co więcej, jeśli
lubimy myśleć abstrakcyjnie, musimy wręcz zapomnieć, że słowa były kiedyś
metaforami. Należy na przykład
zapomnieć, że słowo consider (rozważać, zastanawiać się) zawiera aluzję do
astrologii, jako że consider
oznaczało pierwotnie „przebywać wśród gwiazd” albo „stawiać horoskop”.
Sądzę, że najważniejsze w metaforze jest to, aby czytelnik bądź słuchacz
odbierali ją właśnie jako metaforę.
Dlatego ograniczę dzisiejszy wykład do metafor, w których czytelnicy je
rozpoznają. Nie będę już sięgał do
takich słów jak king czy threat — zresztą podobne przykłady można by mnożyć bez
końca.
Przede wszystkim chciałbym omówić utarte wzorce metafor. Używam słowa „wzorzec”,
ponieważ
metafory, które przytoczę, wyobraźni będą wydawać się zupełnie różne, choć
człowiekowi myślącemu logicznie
zapewne zdadzą się niemal identyczne. Możemy zatem mówić o takich metaforach jak
o równaniach
matematycznych. Weźmy pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy. A więc
uświęcone przez czas,
utarte porównanie oczu i gwiazd albo odwrotnie — gwiazd i oczu. Pierwsza
egzemplifikacja, która się tu
nasuwa, pochodzi z „Antologii greckiej”, a jej autorem jest, zdaje się, Platon.
Tekst ten (nie znam greki) brzmi
mniej więcej tak: „Pragnąłbym być nocą, by przyglądać ci się tysiącem oczu, gdy
śpisz”. Natychmiast
spostrzegamy tkliwość kochanka, widzimy bowiem, że pragnie on oglądać obiekt
swej miłości z wielu punktów
widzenia jednocześnie. I dlatego odczuwamy tkliwość, skrytą za tymi słowami.
A teraz inny, mniej błyskotliwy przykład: „Gwiazdy patrzą na nas z góry”. Jeżeli
poważnie traktujemy
logikę, mamy tu do czynienia z tą samą metaforą, lecz wrażenie, jakie wywiera
ona na naszą wyobraźnię, jest
zupełnie inne. Zdanie „Gwiazdy patrzą na nas z góry” nie każe nam myśleć o
tkliwości, a podsuwa raczej obraz
niezliczonych pokoleń, żyjących w znoju na ziemi, oraz gwiazd, patrzących na
ludzi z nieba z jakby nieco
wyniosłą obojętnością.
Przyjrzyjmy się następnemu przykładowi, zwrotce jednego z najbardziej
poruszających wierszy, jakie znam.
Pochodzi z utworu Chestertona, zatytułowanego „A Second Childhood” (Drugie
dzieciństwo):
But I shall flot grow too old to see enormous night arise,
A cloud that is larger than nie world
And a monster made of eyes.
Lecz ja nie dojdę lat starości i wielkiej nocy wschodu
nie zobaczę,
Chmury od świata większej
I potwora złożonego z oczu.
Nie chodzi więc o potwora „pełnego” (full) oczu (a znamy takie monstra z
Apokalipsy świętego Jana), lecz,
co jest o wiele bardziej przerażające, o potwora złożonego z oczu, stanowiących
niejako żywą tkankę jego ciała.
Przypatrzyliśmy się tu trzem obrazowym wyrażeniom, w których można dostrzec
identyczny wzorzec.
Chciałbym jednak przede wszystkim podkreślić— a idzie o jeden z dwóch
najbardziej fundamentalnych
punktów mojego wykładu — że chociaż wzorzec jest w zasadzie ten sam, w pierwszym
wypadku, a więc w
tekście greckim, zwrot „Pragnąłbym być nocą” wywołuje w odbiorcy tkliwość i
niepokój, które odczuwa poeta.
W drugim przykładzie odczuwamy raczej boską obojętność wobec świata spraw
ludzkich, w trzecim zaś
wreszcie swojska noc przemienia się w nocny koszmar.
Spróbujmy teraz odwołać się do innego wzorca:
oto obraz płynącego czasu — czasu płynącego jak rzeka. Pierwszy przykład
zaczerpnąłem z wiersza, który
napisał Tennyson w wieku trzynastu albo czternastu lat. Zniszczył go później,
ale na nasze szczęście przetrwała
jedna linijka, którą w biografii Tennysona cytuje Andrew Lang. „Czas w środku
nocy płynący”:
uważam, że Tennyson bardzo mądrze wybrał porę dnia. W nocy wszystko milczy,
ludzie śpią, a mimo to czas
bezszelestnie płynie dalej. To jeden przykład.
Znam także pewną powieść (która niezawodnie i wam nasunęła się na myśl),
zatytułowaną po prostu „Of
Time and the River” (O czasie i rzece). Już samo zestawienie tych dwóch słów
sugeruje metaforę: rzeka i czas, a
jedno i drugie płynie. Dodajmy do tego sławne powiedzenie znanego wszystkim
greckiego filozofa: „Nie można
wejść dwa razy do tej samej rzeki”. W owych określeniach tkwi źródło
przerażenia, albowiem z początku
wyobrażamy sobie płynącą rzekę, w której każda kropla wody różni się od innych,
potem jednak czujemy, że to
przecież my, ludzie, składamy się na tę rzekę i podobnie jak krople istniejemy
tylko krótką chwilę.
Mógłbym też zacytować fragment wiersza Manrique’a:
Nuestras vidas son los rios
que van a dar en la mar
ąu’es el monir.
Nasze Życie to rzeka
płynąca do morza,
którym jest śmierć.
To zdanie nie jest zbyt imponujące w angielszczyźnie: szkoda, że nie przypominam
sobie, jak przetłumaczył
je Longfellow w swoich „Coplas de Manrique”. Oczywiście, a zbadamy ten problem
bliżej podczas innego
wykładu, za utartą metaforą pobrzmiewa tu ponura muzyka samych słów:
Nuestras vidas son los rios
que van a dar en la mar
qu’es el moriir;
alli van los seńioros
derechos a se acabar
e consumir...
Ale tak czy inaczej w tych trzech wspomnianych przypadkach metafora pozostaje ta
sama.
Przejdźmy teraz do czegoś trywialnego, co być może wywoła uśmiechy na sali:
chodzi mi o porównywanie
kobiet do kwiatów oraz kwiatów do kobiet. W tej materii mamy do dyspozycji aż
nazbyt wiele przykładów, ja
chciałbym jednak sięgnąć do cytatu zapewne wam nieznanego. Pochodzi on z
niedokończonego arcydzieła
Roberta Louisa Stevensona „Weir of Hermiston”, którego akcja rozgrywa się w
Szkocji. Otóż bohater powieści
wchodzi do kościoła i zauważa dziewczynę — prześliczną, jak sugeruje autor.
Czujemy, że za chwilę się
zakocha, albowiem przypatrzywszy się dziewczynie, zaczyna dumać, czy w tej
pięknej oprawie kryje się
nieśmiertelna dusza, czy może niewiasta jest zaledwie barwnym jak kwiat
zwierzęciem. Brutalność słowa
„zwierzę” naturalnie znosi w tym wypadku porównanie „barwna jak kwiat”. Nie
sądzę zresztą, żebyśmy
potrzebowali innych przykładów tego wzorca metafory, którą znaleźć można we
wszystkich epokach, językach i
literaturach.
Zajmijmy się teraz następnym podstawowym wzorcem metaforycznym, czyli obrazem
życia jako snu — a
może ogarniającym nas niekiedy poczuciem, że życie naprawdę jest snem.
Najbardziej oczywisty przykład,
który przychodzi mi do głowy, to naturalnie: „Jesteśmy surowcem, z którego sny
się wyrabia. I może zabrzmi to
jak bluźnierstwo, choć ja zbyt uwielbiam Szekspira, żeby się tym przejmować,
sądzę jednak, że jeśli przyjrzymy
się powyższym słowom — a nie należy tego czynić szczególnie badawczo, bo
powinniśmy być raczej
wdzięczni Szekspirowi za ten i wiele innych jego darów — zauważymy drobną
sprzeczność między faktem, iż
nasze życie przypomina sen bądź że w swej istocie jest ono podobne do snu, a
nieco nazbyt uogólniającym
oświadczeniem: „Jesteśmy surowcem, z którego sny się wyrabia”. Ponieważ jeśli
jesteśmy prawdziwi tylko jako
sny albo istoty jedynie sny jakieś śniące, należy wątpić, abyśmy mogli pozwolić
sobie na uogólnienia tego typu.
Przytoczone tutaj zdanie Szekspira należy zatem raczej do dziedziny filozofii
albo metafizyki, nie zaś do poezji
— choć oczywiście kontekst uwzniośla je i czyni poezją.
Następny przykład tego samego wzorca pochodzi z utworu wielkiego poety
niemieckiego, choć w
porównaniu z Szekspirem jest to pisarz drugorzędny (aczkolwiek według mnie
wszyscy poeci w zestawieniu z
Szekspirem wydają się drugorzędni, z wyjątkiem może dwóch lub trzech autorów). W
każdym razie mam na
myśli znany utwór Walthera von der Vogelweide. Nie jestem pewien, czy poprawnie
wypowiem następujące
zdanie (nie wiem, czy poprawnie brzmi moja wymowa w języku średnioniemieckim,
ale będziecie musieli mi
wybaczyć): „Ist mir min leben getroumet, oder ist es war?” — „Have I dreamt my
life, or was it a true one?”
(Czy życie mi się śniło, czy było naprawdę?) Sądzę, że fraza ta jest bliższa
poezji, ponieważ zamiast
kategorycznego twierdzenia mamy do czynienia z pytaniem, poeta bowiem zastanawia
się, jak jest w
rzeczywistości. Wszystkim nam zdarzyło się kiedyś rozmyślać nad tą kwestią nikt
jednak nie ujął jej w takich
słowach, jak von der Vogelweide, który zapytuje sam siebie: „Ist mir min leben
getroumet, oder ist es war?” —
i właśnie owo niezdecydowanie trafnie oddaje poczucie, że życie w swej istocie
podobne jest do snu. W każdym
razie tak mi się wydaje.
Nie przypominam sobie, czy podczas poprzedniego wykładu przywoływałem już
następny przykład, jako że
chodzi o zdanie, które cytowałem i cytuję bardzo często, a mianowicie o
wypowiedź chińskiego filozofa
Czuang-Tsy. Sniło mu się kiedyś, że jest motylem, a kiedy się zbudził, nie
wiedział, czy jest człowiekiem,
któremu śniło się, że był motylem, czy też motylem, któremu śni się teraz, że
jest człowiekiem. Uważam, że to
najpiękniejsza metafora zbudowana wedle omawianego wzorca. Po pierwsze dlatego,
że rozpoczyna się snem,
w chwili gdy autor się budzi, a zatem jego życie zachowuje podobieństwo do snu,
po drugie zaś dlatego, że
niemal cudownym zbiegiem okoliczności filozof wybrał stworzenie najtrafniej, jak
było to możliwe. Gdyby
powiedział bowiem: „Czuang-Tsy śnił, że jest tygrysem”, nie znaleźlibyśmy w tej
frazie nic interesującego,
motyl natomiast kojarzy się wszystkim z ulotnością i delikatnością. Jeśli
rzeczywiście jesteśmy tylko snami,
najwłaściwszym sposobem na przekazanie tego czytelnikowi byłoby odwołanie się do
motyli, nie zaś do
tygrysów. Gdyby Czuang-tsy śnił, że jest maszyną do pisania, metafora taka
byłaby do niczego, podobnie jak w
przypadku wieloryba, które to zwierzę również okazałoby się poetycko
nieprzydatne. Krótko mówiąc, sądzę, że
Czuang-Tsy wybrał najbardziej odpowiednie słowo, by wyrazić to, co chciał
powiedzieć.
Spróbujmy teraz prześledzić kolejny bardzo powszechny wzorzec metafory, łączącej
sen i śmierć,
występujący często także w mowie potocznej. Jeśli jednak poszukamy odpowiednich
przykładów, okaże się, że
pochodne tego wzorca są bardzo różnorodne. Wydaje mi się, że Homer wspomina
gdzieś o „żelaznym śnie
śmierci” podsuwając nam w ten sposób dwie przeciwstawne koncepcje: owszem,
śmierć jest czymś w rodzaju
snu, lecz jest to sen z twardego, bezwzględnego i okrutnego metalu, czyli
żelaza. Tego rodzaju sen jest
nieprzerwany i nienaruszalny. Oczywiście można by tu przytoczyć także Heinego:
„Der Tod dass ist die fruche
Nacht”. Ponieważ jednak znajdujemy się nieco na północ od Bostonu, powinniśmy
wspomnieć aż za dobrze
chyba znany w tym gronie wiersz Roberta Frosta:
Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,
Lecz woła trzeźwy świat nadziei
I wiele mil od snu mnie dzieli,
I wiele mil od snu mnie dzieli.
Te linijki są tak doskonałe, że nie zauważamy w nich żadnej sztuczki. Niestety,
cała literatura zbudowana
jest z forteli dokładnie tego typu, a prędzej czy później wychodzą one na jaw,
wówczas zaś czytelnik zaczyna
się nudzić. Jednak w tym wypadku wybieg poety został zamaskowany tak dobrze, że
właściwie wstydzę się
nazywać go sztuczką... i czynię tak tylko z braku lepszego określenia. Rzecz w
tym, że Frost poważył się na coś
niezwykle śmiałego. Powtarza oto ostami wers słowo w słowo, ale znaczenie
powtórzonego wersu jest inne od
pierwotnego. Pierwsze zdanie „I wiele mil od snu mnie dzieli” ma sens wyłącznie
fizyczny, bo chodzi o mile w
przestrzeni, w Nowej Anglii, a „sen” w tym wersie oznacza po prostu „spanie”.
Czujemy jednak, że w drugim
wersie „I wiele mil od snu mnie dzieli” odnosi się do mil nie tylko w
przestrzeni, ale i w czasie, „sen” zaś
znaczy tu „śmierć” albo „spoczynek”. I gdyby poeta powiedział to samo wprost,
jego wiersz okazałby się o
wiele mniej skuteczny. Dlaczego? Ponieważ, jak sądzę, to, co zaledwie
zasugerowane, oddziałuje znacznie
skuteczniej niż to, co wyłożone wprost, bez ogródek. Kto wie, być może dlatego,
że umysł człowieka przejawia
naturalną skłonność do sprzeciwu. Przypomnijcie sobie, co powiadał Emerson:
argumenty nikogo nie
przekonają. Nie przekonają dlatego właśnie, że są argumentami, którym się
przypatrujemy, które ważymy,
roztrząsamy, i w efekcie zajmujemy przeciwstawne stanowisko.
Kiedy jednak rzucimy coś mimochodem albo jeszcze lepiej — aluzyjnie, wyobraźnia
człowieka przejawia
niejaką gościnność, bo z taką wypowiedzią jesteśmy gotowi się zgodzić. Pamiętam,
że czytając blisko
trzydzieści lat temu dzieła Martina Bubera, uważałem je za wyjątkowej piękności
poematy. Później, kiedy
wróciłem do Buenos Aires, przeczytałem książkę znajomego autora nazwiskiem
Dujoyne i ku swojemu
zdumieniu dowiedziałem się, że Martin Buber był filozofem i wyłożył swoją
filozofię w pracach, które ja
potraktowałem jako poetyckie. I zaakceptowałem ich treść zapewne dlatego, że
docierały do mnie poprzez
poezję, aluzję czy muzykę poezji, a nie w postaci racjonalnych argumentów.
Wydaje mi się, że podobną
koncepcję znajdziemy u Walta Whitmana, który powiada, iż wszelkie racje są
właściwie nieprzekonujące. Jeżeli
dobrze pamiętam, Whitman pisze, że nocne powietrze i kilka wielkich gwiazd
trafia mu do przekonania o wiele
bardziej niż zwykłe argumenty.
Pomyślmy o innych wzorcach metafory. Weźmy przykład nie tak pospolity jak
poprzednie, a mianowicie
zestawienie bitwy i ognia. W „Iliadzie” znajdziemy obraz bitwy buchającej
płomieniami jak ogień. Identyczny
pomysł pojawia się w heroicznym poemacie o bitwie pod Finnesburgiem. Najpierw
poeta opowiada o
walczących z Fryzami Duńczykach, o lśniącej broni, tarczach, mieczach i tak
dalej, potem zaś mówi, że
wydawało się, iż płomienie ogarnęły cały Finnesburg i cały zamek Finna.
Zapewne pominąłem kilka innych pospolitych wzorców. Dotąd rozpatrywaliśmy oczy i
gwiazdy, kobiety i
kwiaty, czas i rzekę, życie i sen, śmierć i sen oraz ogień i bitwę. Gdyby nam
jednak czasu i wiedzy starczyło,
znaleźlibyśmy jeszcze najprawdopodobniej kilka innych wzorców, które wraz z
wymienionymi wyżej stanowią
zapewne podstawę większości spotykanych w literaturze metafor.
Ważne jest jednak nie to, że istnieją nieliczne wzorce metafory, lecz to, że
można je przekształcać niemal w
nieskończoność. Możliwe, że odbiorca, którego interesuje poezja, a nie teoria
poezji, przeczytałby wyrażenie
„Pragnąłbym być nocą”, potem „Potwór złożony z oczu”, a następnie „Gwiazdy
patrzą na nas z góry” i nie
przyszłoby mu nawet do głowy, że można te określenia sprowadzić do pojedynczego
wzorca. Gdybym był
odważnym myślicielem (którym nie jestem, nieśmiały bowiem ze mnie myśliciel i
poruszam się po omacku),
mógłbym, rzecz jasna, oświadczyć, że istnieje zaledwie kilkanaście wzorców
metaforycznych, a wszystkie inne
metafory są wyłącznie arbitralną grą. Oznaczałoby to mniej więcej tyle, że wśród
„dziesięciu tysięcy rzeczy”,
zawartych w chińskiej definicji świata, można odnaleźć zaledwie kilkanaście
zbieżności —a to dlatego,
naturalnie, że wzajemne podobieństwo innych przedmiotów jest tylko zadziwiające,
zadziwienie zaś nie trwa
dłużej niż chwilę.
Przypomniałem sobie, że pominąłem bardzo dobry przykład równania życie = sen,
sądzę jednak, że mogę go
jeszcze przywołać w tym miejscu. Cytat pochodzi z utworu amerykańskiego poety
Cummingsa i składa się z
czterech linijek. Za pierwszą z nich powinienem was przeprosić. Widać, że pisał
ją kiedyś młody człowiek dla
młodych ludzi, do których ja już, niestety, nie należę. Jestem po prostu za
stary na tego rodzaju zabawy. Mimo
to muszę jednak zacytować całą zwrotkę. Pierwszy wers brzmi: „god’s terrible
face, brighter than a spoon”
(jaśniejsza od łyżki straszna twarz boga). Jest mi szczególnie przykro z powodu
tej łyżki, ponieważ od razu się
czuje, że autor pomyślał pierwotnie o mieczu, świecy, słońcu, tarczy albo
jakiejś innej rzeczy, tradycyjnie
kojarzonej z blaskiem, potem jednak powiedział sobie zapewne: „Nie— jestem
przecież nowoczesny, więc
wprowadzę tu łyżkę”. I stąd łyżka znalazła się w wierszu. Możemy jednak wybaczyć
ją Cummingsowi ze
względu na to, co następuje: „god’s terrible face, brighter than a spoon, /
collects the image of one fatal word”
(jaśniejsza od łyżki straszna twarz boga /śmiercionośnego słowa odbija obraz).
Moim zdaniem druga linijka jest
lepsza od pierwszej. Jak zauważył pan Murchison, mój przyjaciel, w łyżkach
faktycznie odbijają się często
różne obrazy. Wcześniej nie przyszło mi to do głowy, ponieważ po prostu zdziwi?
mnie ten przedmiot i nie
chciałem poświęcać mu więcej uwagi.
god’s terrible face, brighter than a spoon,
collects the image of one fatal word,
so that my life (which liked the sun and the moon)
resembles something that has flot occurred.
jaśniejsza od łyżki straszna twarz boga
śmiercionośnego słowa obraz odbija,
a moje życie (księżyca i słońca droga)
jest jakby go nie było, bo wcale nie przemija.
„Resembles something that has flot occurred”: w tym wersie przebija się jakaś
dziwna prostota
i moim zdaniem oddaje senny aspekt istoty życia lepiej niż słowa sławniejszych
od Cummingsa poetów, jak
Szekspir lub Walther von der Vogelweide.
Oczywiście wybrałem na dzisiaj tylko kilka przykładów. Nie wątpię, że znacie
mnóstwo rozmaitych
metafor, które gromadzicie w pamięci niczym skarby, i może macie nadzieję, że
będę je cytował. Wiem, że po
tym wykładzie zaczną dręczyć mnie wyrzuty sumienia, gdy uświadomię sobie, jak
wiele pięknych metafor
pominąłem, wy zaś będziecie pytać mnie na stronie: „Dlaczego nie wspomniał pan
wspaniałej metafory tego
czy tamtego poety?”. A ja w odpowiedzi wymamroczę tylko słowa przeprosin.
Tak czy inaczej możemy teraz przejść do metafor, które wydają się przekraczać
prastare wzorce. Ponieważ
mówiłem o księżycu, przywołam pewną perską metaforę, na którą natrafiłem w
historii literatury perskiej
Browna. Powiedzmy, że jest to metafora autorstwa Farida ud-Dina Attara albo
Omara Chajjama, Hafiza albo
któregokolwiek z wielkich poetów perskich, którzy nazywają księżyc „zwierc