8542

Szczegóły
Tytuł 8542
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8542 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8542 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8542 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA P�ON�CEGO URWISKA PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W (Prze�o�y�a: IWONA �ӣTOWSKA) S�owo wst�pne Alfreda Hitchcocka Witam mi�o�nik�w tajemnic! Trzech Detektyw�w spotka�em niedawno; od pierwszej chwili bardzo polubi�em tych ch�opc�w. Z rado�ci� przedstawiam ich czytelnikom, kt�rzy dotychczas nie znali moich przyjaci�. Jupiter Jones - Pierwszy Detektyw kieruj�cy ca�� grup� - to odwa�ny ch�opak obdarzony doskona�� pami�ci�; ma dar wydobywania na jaw prawdy, cho�by sprawa by�a wyj�tkowo zawik�ana. Koledzy zawsze mog� liczy� na silnego i mocno zbudowanego Pete�a Crenshawa zwanego Drugim Detektywem, kt�ry niekiedy bywa powa�nie zaniepokojony ryzykownymi pomys�ami Jupitera. Odpowiedzialny za dokumentacj� i analizy Bob Andrews najch�tniej g�owi si� nad wa�nymi problemami w ciszy i spokoju. Wszyscy trzej mieszkaj� w niewielkim nadmorskim miasteczku Rocky Beach, w s�onecznej Kalifornii. Na kartach tej powie�ci spotkacie milionera, kt�ry wybudowa� sobie prawdziw� twierdz� i dobrowolnie odci�� si� od �wiata; poznacie r�wnie� jego �on�, oczekuj�c� spotkania z przyjaznymi Ziemianom przybyszami z kosmosu. Dziwna sytuacja? Owszem. Tr�jka detektyw�w mia�a okazj� si� przekona�, �e spotkanie z kosmit� mo�e by� niebezpieczne. Mam nadziej�, �e uda�o mi si� was zaciekawi�. Przed wami rozdzia� pierwszy i pocz�tek wielkiej przygody. Alfred Hitchcock ROZDZIA� 1 Stary awanturnik - Dotknij pan tego auta cho�by jednym palcem, a przysi�gam, �e wygarbuj� komu� sk�r� jak si� patrzy - wrzeszcza� Charles Barron. Jupiter Jones sta� na podje�dzie wiod�cym do sk�adu z�omu i staroci nale��cym do jego krewnych i pilnie obserwowa� niezwyk�e zaj�cie. Zastanawia� si�, czy Barron m�wi serio. Postawny m�czyzna nie rzuca� s��w na wiatr. Wystarczy� rzut oka, by spostrzec, �e dyszy w�ciek�o�ci�. Poczerwienia� na twarzy okolonej siw� czupryn�. Zacisn�� pi�ci i patrzy� spode �ba na Hansa, jednego z dwu przyby�ych z Bawarii braci, kt�rzy pracowali w sk�adzie Jones�w. Hans by� tak zbity z tropu, �e a� poblad�. Przed chwil� uprzejmie zwr�ci� uwag� panu Barronowi, �e jego mercedes blokuje wej�cie do pomieszcze� biurowych, i zaoferowa� si� z przestawieniem auta w inne miejsce. - Wkr�tce nadjedzie spora ci�ar�wka wype�niona po brzegi stolark� - pr�bowa� spokojnie wyja�ni�, w czym rzecz. - Kierowca nie zdo�a omin�� pa�skiego samochodu. Gdybym zaparkowa� go w innym miejscu... - Moje auto pozostanie tu, gdzie je postawi�em! - rykn�� Barron. - Niedobrze mi si� robi na widok idiot�w, kt�rzy pr�buj� mi dyktowa�, co mam robi� ze swoj� w�asno�ci�! Zaparkowa�em auto, jak trzeba! Czy wy tu nie potraficie zadba� o klienta? Tytus Jones, wuj Jupitera, wy�oni� si� niespodziewanie zza stosu rupieci. - Panie Barron - oznajmi� z naciskiem - wiemy, jak nale�y traktowa� klient�w, ale to nie znaczy, �e wolno panu bezkarnie pomiata� moimi pracownikami. Skoro pan sobie nie �yczy, by Hans przestawi� samoch�d, prosz� to zrobi� samemu. Radz� si� pospieszy�, bo niezale�nie od pa�skiego widzimisi� ci�ar�wka wjedzie na teren sk�adu! Barron otworzy� usta, jakby mia� zamiar dalej wrzeszcze�, lecz nim zd��y� si� odezwa�, podesz�a do niego smuk�a szatynka w �rednim wieku. Uj�a z�o�nika za rami� i spojrza�a na niego prosz�co. - Charles, przestaw ten samoch�d - powiedzia�a. - Dreszcz mnie przechodzi na sam� my�l, �e m�g�by zosta� uszkodzony. - Nie ma obawy, ju� ja do tego nie dopuszcz� - mrukn�� Barron. Wsiad� do mercedesa i uruchomi� silnik. Po chwili zaparkowa� na pustym placyku obok biura. Wi�ksza z dwu ci�ar�wek u�ywanych w sk�adzie z�omu i staroci, wy�adowana po brzegi drewnianymi rupieciami, min�a powoli bram�. Szatynka u�miechn�a si� do Hansa. - M�j m�� nie chcia� pana urazi� - oznajmi�a. - To cz�owiek ogromnie impulsywny i... - Jestem dobrym kierowc� - przerwa� roz�alony Hans. - Od dawna pracuj� dla pana Jonesa. Nie mia�em �adnego wypadku - odwr�ci� si� na pi�cie i odszed�. - O m�j Bo�e! - westchn�a pani Barron. Z niepokojem popatrzy�a na Tytusa Jonesa, potem na Jupitera, a w ko�cu na Matyld� Jones, kt�ra przed chwil� wysz�a z biura. - Co si� dzieje z naszym Hansem? - wypytywa�a zaniepokojona pani Jones. - Wygl�da jak chmura gradowa. - Obawiam si�, prosz� pani, �e m�j m�� obszed� si� z nim do�� grubia�sko - odpar�a smutno szatynka. - Charles bywa dra�liwy, a dzi� ma z�y dzie�. Podczas �niadania kelnerka obla�a go kaw�. Charles jest szczeg�lnie wytr�cony z r�wnowagi, gdy ma do czynienia z osobami, kt�re nie przyk�adaj� si� do pracy. To najgorsza plaga naszych czas�w. Bywaj� dni, kiedy z niecierpliwo�ci� wypatruj� przybycia naszych opiekun�w. - Prosz�? - rzuci� niepewnie wuj Tytus. - Mam na my�li kosmit�w, kt�rzy przyb�d� po nas z planety Omega - odpar�a pani Barron. Tytus Jones nadal nie rozumia�, o co chodzi, ale Jupiter skin�� g�ow�, jakby wszystko si� nagle wyja�ni�o. - Pisze o tym autor nazwiskiem Contreras w ksi��ce �Oni s� w�r�d nas�. Podobno kosmici maj� zabra� ludzi do siebie - wyja�ni� Jupiter. - Autor opisuje odwiedziny mieszka�c�w planety Omega, kt�rzy nieustannie nas obserwuj�. Gdyby na Ziemi dosz�o do kataklizmu, uratuj� grup� Ziemian. Dzi�ki temu ludzko�� przetrwa i odbuduje swoj� cywilizacj�. - A zatem wiesz, m�ody cz�owieku, �e czeka nas spotkanie z kosmitami! - zawo�a�a pani Barron. - To cudownie! - Bzdu... - zacz�� wuj Tytus, ale ciotka Matylda wpad�a mu w s�owo i powiedzia�a z o�ywieniem: - Jupiter jest bardzo oczytany. Czasami zaskakuje nas swoj� erudycj�. Ciotka Matylda wzi�a pani� Barron pod r�k� i poci�gn�a w g��b sk�adowiska. Z o�ywieniem zachwala�a u�ywane krzes�a kuchenne. W tej samej chwili przybiegli dwaj zdyszani przyjaciele Jupe�a - Pete Crenshaw i Bob Andrews. - Cze��, Pete - rzuci� wuj Tytus. - Co s�ycha�, Bob? Dobrze, �e jeste�cie, ch�opaki. Pani Jones ma dla was robot�. Powie wam, o co chodzi, gdy sko�czy rozmawia� z klientami. Nie czekaj�c na odpowied�, oddali� si� w towarzystwie pana Barrona, kt�ry w�a�nie zamkn�� samoch�d. M�czyzna robi� wra�enie poirytowanego nie tyle zachowaniem Hansa, co uci��liwo�ciami �ycia na tym padole. - Omin�a was niez�a zabawa - stwierdzi� Jupiter. - Mam nadziej�, �e co� si� jeszcze wydarzy. - O czym ty m�wisz? - Trafi� nam si� chimeryczny klient. Na jego usprawiedliwienie mo�na powiedzie�, �e gdy nie wydziera si� na ludzi, kupuje mn�stwo niezwyk�ych przedmiot�w. - Jupe wskaza� r�k� awanturnika buszuj�cego w�r�d staroci w g��bi sk�adowiska. Pa�stwo Jones prezentowali mu w�a�nie staromodn� maszyn� do szycia, kt�ra wci�� by�a na chodzie. Ch�opcy obserwowali wuja Tytusa, kt�ry podni�s� ci�ki antyk i postawi� obok innych rzeczy kupionych tego dnia przez kapry�nego nabywc�. By�y tam dwa piecyki opalane drewnem, maselnica z uszkodzonym trzonkiem, stare krosna oraz gramofon na korbk�. - Prawdziwa rupieciarnia! - mrukn�� Pete. - Po co im te starocie? Przerobi� je na kompost? - Mo�e to kolekcjonerzy? - zastanawia� si� Bob. - Nie s�dz� - odpar� Jupe - chocia� niekt�re z tych rzeczy mog� spokojnie uchodzi� za antyki. Wydaje mi si�, �e Barronowie chc� na co dzie� u�ywa� zakupionych przedmiot�w. Ten facet dopytywa� si�, czy wszystko jest na chodzie. Maselnica ma wprawdzie z�amany trzonek, ale mo�na j� szybko naprawi�. Piecyki s� w bardzo dobrym stanie. Pan Barron zagl�da� do �rodka i sprawdza�, czy ruszt jest ca�y. Kupi� r�wnie� wszystkie rury do piecyk�w, kt�re mieli�my na sk�adzie. - Id� o zak�ad, �e ciotka Matylda jest w si�dmym niebie - oznajmi� Pete. - Nareszcie pozby�a si� mn�stwa rupieci, na kt�re nie spodziewa�a si� znale�� nabywc�w. Przy odrobinie szcz�cia zyska dwoje sta�ych klient�w. - Ciotka jest bardzo zadowolona, ale wuj Tytus ma kwa�n� min� - stwierdzi� Jupe. - Nie znosi pana Barrona. To gbur i z�o�nik. Przyjecha� tu o �smej rano, zasta� bram� zamkni�t� i natychmiast zacz�� si� awanturowa�. Wrzeszcza�, �e wstaje o �wicie, a tymczasem inni zamiast pracowa� wyleguj� si� do po�udnia. - Mia� czelno�� powiedzie� co� takiego o �smej rano? - zapyta� z niedowierzaniem Bob. Jupe skin�� g�ow�. - Owszem. Pani Barron robi ca�kiem mi�e wra�enie, ale jej m�� nieustannie podejrzewa, �e zostanie oszukany, albo wyrzeka na cudz� niekompetencj�. - Nazwisko Barron nie jest mi obce - mrukn�� zamy�lony Bob. - Przed kilkoma tygodniami czyta�em interesuj�cy artyku� w �Los Angeles Times�. Nie mo�na wykluczy�, �e mamy do czynienia z podobie�stwem nazwisk, ale prawdopodobnie ten wasz klient jest milionerem i w�a�cicielem rancza po�o�onego na p�noc od miasteczka. Chce tam produkowa� �ywno�� na w�asne potrzeby. Zamierza osi�gn�� ca�kowit� samowystarczalno��. - Teraz rozumiem, po co mu stara maselnica - wtr�ci� Pete. - Postanowi� sam wyrabia� mas�o, a poza tym... Uwaga, Jupe, Barron zbli�a si� do Kwatery G��wnej! Tak by�o w istocie! Charles buszowa� w g��bi sk�adowiska. Odrzuca� stare deski zagradzaj�ce dost�p do zardzewia�ego krzes�a ogrodowego. Sta� w pobli�u wzniesionej z najrozmaitszych rupieci barykady, kt�ra maskowa�a star� przyczep� kempingow�. Mie�ci�a si� w niej Kwatera G��wna za�o�onej przez ch�opc�w agencji detektywistycznej. - Musz� go odci�gn�� - rzuci� Jupe, kt�ry wola�, by ciotka Matylda zapomnia�a raz na zawsze o istnieniu przyczepy. Wprawdzie po rozmowie z wujem Tytusem wspania�omy�lnie uzna�a, �e ch�opcy mog� tam przesiadywa� w wolnych chwilach, ale nie mia�a poj�cia, �e Trzej Detektywi bez porozumienia z ni� za�o�yli w przyczepie telefon, a poza tym urz�dzili ma�e lecz wydajne laboratorium oraz ciemni� fotograficzn�. Wuj i ciotka Jupitera wiedzieli, �e ich m�odzi pomocnicy bawi� si� w detektyw�w, a nawet maj� na tym polu spore osi�gni�cia, ale nie zdawali sobie sprawy, jak powa�nie tr�jka przyjaci� traktuje swoje hobby i na jakie niebezpiecze�stwa czasami si� nara�a. Matylda Jones natychmiast po�o�y�aby kres szalonym eskapadom. By�a �wi�cie przekonana, �e dzieciaki trzeba mie� na oku i wynajdywa� im bezpieczne zaj�cia, takie jak naprawa staroci, kt�re po remoncie mog� by� sprzedane z zyskiem. Jupiter zostawi� przyjaci� na podje�dzie i ruszy� w g��b sk�adowiska. Pan Barron popatrzy� spode �ba na intruza, ale Jupe udawa�, �e tego nie zauwa�a. - Widz�, �e jest pan mi�o�nikiem antyk�w - zagadn��. - Ko�o warsztatu wypatrzy�em metalow� wann� na n�kach przypominaj�cych lwie �apy i furgon, kt�ry wygl�da na zesz�owieczny, ale jest ca�kiem nowy. Zam�wiono go podczas kr�cenia jakiego� westernu. Prezentuje si� doskonale. - Nie potrzebuj� wanny, ale fura mo�e si� przyda� - stwierdzi� Barron. - Ca�kiem o tym zapomnia�em - doda� wuj Tytus. - Dzi�ki, Jupe. Masz g�ow� na karku. Uda�o si� ch�opcu odci�gn�� Barrona i jego �on� od Kwatery G��wnej. Wkr�tce powr�ci� do koleg�w. Gdy ciotka Matylda odprowadza�a klient�w do bramy, tr�jka detektyw�w sta�a jeszcze ko�o biura. Barronowie nie zdecydowali si� na kupno furgonu. Wuj Tytus czeka� na nich u wej�cia, by doko�czy� transakcj� i om�wi� spos�b dostarczenia zakupionych towar�w. - Nasze ranczo le�y w odleg�o�ci pi�tnastu kilometr�w na p�noc od San Luis Obispo. Trzeba skr�ci� z autostrady w boczn� drog� i jecha� ni� oko�o sze�ciu kilometr�w - oznajmi� klient. - M�g�bym przys�a� po rzeczy ci�ar�wk�, ale wola�bym tego nie robi�. Moi ludzie i tak maj� pe�ne r�ce roboty. Gdyby si� pan m�g� podj�� dostarczenia piecyk�w i pozosta�ych sprz�t�w, got�w jestem zap�aci� dodatkowo. - Zamilk� na chwil�, rzuci� w�a�cicielowi sk�adu podejrzliwe spojrzenie i doda� ostrzegawczym tonem: - Ale przep�aca� nie b�d�. - Z pewno�ci� nie za��dam wi�cej, ni� warta jest us�uga - odpar� z naciskiem wuj Tytus. - Problem w tym, �e bardzo rzadko dostarczamy zakupione towary klientom mieszkaj�cym tak daleko jak pan. Barrona zacz�a ogarnia� irytacja. - Chwileczk�, wujku - wtr�ci� Jupe. Bystre oczy w okr�g�ej twarzy wygl�da�y ca�kiem niewinnie pod strzech� ciemnych w�os�w. - Planowa�e� ma�y rekonesans w przeznaczonym do rozbi�rki osiedlu na p�nocy, ko�o San Jose. Wiele przedmiot�w stamt�d mo�e si� jeszcze nadawa� do u�ytku. Po drodze podrzucimy panu Barronowi jego sprz�ty. W ten spos�b upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu, a ca�e przedsi�wzi�cie wcale nie b�dzie kosztowne. - Niesamowite! - wykrzykn�� Barron. - Oto ch�opak, kt�ry potrafi ruszy� g�ow�! Chyba zaczn� wierzy� w cuda. - Mamy bardzo inteligentn� m�odzie� - stwierdzi� ch�odno wuj Tytus. - Pomys� jest niez�y. Rzeczywi�cie kto� powinien rzuci� okiem na stare osiedle w San Jose. Problem w tym, �e taka wyprawa potrwa ze dwa dni. Przez nast�pny tydzie� albo i d�u�ej nie mog� zostawi� interesu. - Ch�tnie ci� wyr�czymy - oznajmi� skwapliwie Jupe. - Obieca�e�, �e pozwolisz nam wkr�tce samodzielnie dokona� zakupu staroci. W�a�nie nadarza si� okazja, �eby�my pokazali, co potrafimy. - Jupe wymownym gestem wskaza� koleg�w i zapyta�: - Jak wam si� podoba taki pomys�? Macie ochot� na ma�� wycieczk�? - Jasne - odpar� Pete - o ile moi rodzice si� zgodz�. Bob tylko skin�� g�ow�. - A wi�c postanowione! - stwierdzi� pospiesznie Jupe. - Hans lub Konrad poprowadzi ci�ar�wk�. Po drodze wpadniemy na ranczo pana Barrona i podrzucimy mu zakupione sprz�ty. Jupe odszed�, nim Charles Barron lub wujek Tytus zd��yli zaproponowa� inne rozwi�zanie. - Co ty knujesz? - zapyta� Pete, gdy ch�opcy odeszli na bezpieczn� odleg�o�� i nikt z doros�ych nie m�g� ich s�ysze�. Usiedli w warsztacie, kt�ry Jupe urz�dzi� pod go�ym niebem. - Na ranczo z pewno�ci� b�dziemy musieli roz�adowa� ci�ar�wk�. To straszna har�wka. Od kiedy sta�e� si� takim pracusiem? Jupe opar� �okcie na stole i u�miechn�� si� od ucha do ucha. - Po pierwsze: wuj Tytus rzeczywi�cie obieca� nam wypraw� po starocie, ale zawsze co� stawa�o na przeszkodzie. - Owszem, na przyk�ad dziwaczne straszyd�o - wtr�ci� Bob, wspominaj�c podr�, kt�ra ostatnio nie dosz�a do skutku, bo na polu kukurydzy pojawi�a si� tajemnicza i z�owroga posta�. By�a to jedna z najbardziej przera�aj�cych zagadek wyja�nionych przez Trzech Detektyw�w. - Po drugie, uwa�am, �e powinni�my znikn�� st�d na kilka dni. - Dlaczego? - dopytywa� si� zdziwiony Pete. - Ciotka Matylda szykuje nam okropn� robot�. Chce, �eby�my oczy�cili z rdzy i pomalowali kupione niedawno wyposa�enie placu zabaw. To bezsensowna har�wka. Korozja ca�kiem z�ar�a metalowe pr�ty. Pr�bowa�em wyt�umaczy� to ciotce, ale mi nie uwierzy�a. Jest przekonana, �e usi�uj� wymiga� si� od ci�kiej pracy. - Chyba ma racj� - wpad� mu w s�owo Bob. - Nie przecz� - odpar� samokrytycznie Jupe. - Tak czy inaczej, je�li wyjedziemy, Hans lub Konrad we�mie si� do tej roboty. Wkr�tce ciotka Matylda sama zrozumie, �e gra nie jest warta �wieczki, a wtedy odda ca�e to �elastwo na z�om. - Jest r�wnie� trzeci pow�d, dla kt�rego chcia�bym pojecha� na p�noc - doda� Jupe po chwili namys�u. - Barronowie to dziwaczna para. Chcia�bym zobaczy� ich posiad�o�� i przekona� si�, czy naprawd� mog� by� ca�kiem samowystarczalni. Warto by sprawdzi�, czy kupuj� jedynie starocie, czy te� pos�uguj� si� opr�cz tego nowoczesnymi urz�dzeniami. Dlaczego Barron tak �atwo wpada w z�o��? Czy pani Barron rzeczywi�cie czeka na bliskie spotkanie z kosmitami? - O czym ty m�wisz? - zdziwi� si� Pete. - Podobno w odleg�ej galaktyce na planecie Omega istnieje cywilizacja pot�nych istot. Gdy Ziemi zagrozi straszliwy kataklizm, przyb�d� na ratunek i ocal� pewn� grup� ludzi. - Kpisz sobie ze mnie? - Sk�d�e - odpar� pogodnie Jupe. Oczy mu zal�ni�y. - Kto wie? Mo�e wielka katastrofa nast�pi w czasie naszego pobytu na farmie Barron�w i przypadkiem znajdziemy si� w kosmicznym wehikule tajemniczych wybawc�w ludzko�ci? Podr� do odleg�ych galaktyk to nie lada wyprawa! ROZDZIA� 2 Twierdza Nast�pnego dnia ko�o po�udnia Konrad, brat Hansa, usiad� za kierownic� wi�kszej z dwu ci�ar�wek nale��cych do Jones�w, na kt�r� za�adowano sprz�ty zakupione przez Barrona. Jupiter, Pete i Bob usadowili si� w�r�d staroci. - Odnalaz�e� gazet� z artyku�em o Barronie? - zwr�ci� si� do Boba szef m�odych detektyw�w, gdy ruszyli autostrad� nad brzegiem oceanu. Ch�opiec skin�� g�ow� i wyci�gn�� z kieszeni kilka z�o�onych we czworo kartek papieru. - Opublikowano go przed czterema tygodniami w dodatku finansowym do �Los Angeles Times� - odpar� archiwista agencji detektywistycznej. - Poszed�em do biblioteki i zrobi�em kopi�. - Ch�opiec rozwin�� arkusze i oznajmi�: - Pe�ne imi� i nazwisko tego faceta brzmi: Charles Emerson Barron. Ma forsy jak lodu. Jego ojciec by� w�a�cicielem firmy Barron International, kt�ra produkowa�a traktory i maszyny rolnicze. Mo�na powiedzie�, �e praktycznie mia� na w�asno�� le��ce ko�o Milwaukee miasto Barronsgate. Tam w�a�nie przyszed� na �wiat Charles. Niemal wszyscy mieszka�cy pracowali w istniej�cej od wielu lat fabryce traktor�w, a Barronowie trzymali ich w gar�ci i robili z nimi, co chcieli. Charles odziedziczy� Barron International, gdy mia� dwadzie�cia trzy lata. Przez jaki� czas znakomicie sobie radzi�, ale potem robotnicy zacz�li strajkowa�. Domagali si� kr�tszego dnia pracy i wy�szych pensji. Pan Barron musia� ust�pi�. By� tak w�ciek�y, �e sprzeda� fabryk� traktor�w i kupi� zak�ady produkuj�ce opony. Po pewnym czasie w�adze stanowe na�o�y�y na niego wielkie kary z powodu zatruwania �rodowiska. Sprzeda� przedsi�biorstwo i zainwestowa� w przemys� fotograficzny. Tym razem podpad� rz�dowi federalnemu, bo przyjmuj�c nowych pracownik�w kierowa� si� rozmaitymi uprzedzeniami. Niezale�nie od tego, czy by� w�a�cicielem gazet, stacji radiowych czy bank�w, ci�gle mia� problemy z administracj� stanow�, rz�dem, zwi�zkami zawodowymi i wymiarem sprawiedliwo�ci. W ko�cu sprzeda� wszystkie przedsi�biorstwa i przeni�s� si� na ranczo po�o�one w dolinie na p�noc od San Luis Obispo. Mieszka w domu, w kt�rym si� urodzi�... - M�wi�e�, �e pochodzi z okolic Milwaukee - wtr�ci� Pete. - Owszem. Ale kaza� przenie�� rodzinny dom do Kalifornii. Dla bogacza nie ma rzeczy niemo�liwych, a pan Barron ma forsy jak lodu. Zawsze potrafi� korzystnie sprzeda� swoje przedsi�biorstwa. Z powodu bezprzyk�adnej chciwo�ci i sprytu nazywano go krwiopijc�. - To zrozumia�e - doda� Jupiter. - Post�powa� tak samo jak tw�rcy wilczego kapitalizmu w dziewi�tnastym wieku. Czy przychodzi ci do g�owy lepsze przezwisko? - Tak. Mo�na go nazwa� najwi�kszym ponurakiem wszech czas�w - odpar� Bob. - Ci�gle peroruje, �e pr�niacy opanuj� wkr�tce ca�y �wiat, ludzie b�d� unika� wszelkiego wysi�ku, a pieni�dz straci warto��. Zachowa j� tylko ziemia i z�oto. Dlatego postanowi� kupi� ranczo Valverde. Twierdzi, �e sp�dzi tam reszt� �ycia zajmuj�c si� rolnictwem i eksperymentuj�c z nowymi uprawami. Bob z�o�y� kartki i schowa� je do kieszeni. Przez jaki� czas ch�opcy milczeli. Ci�ar�wka p�dzi�a autostrad�, mijaj�c pola oraz niewielkie miasteczka. Na horyzoncie pojawi�y si� wzg�rza poro�ni�te zrudzia�� od s�o�ca traw�. Dochodzi�a trzecia, gdy Konrad skr�ci� z nadmorskiej autostrady w boczn� dwupasmow� drog� biegn�c� po wschodnim zboczu stromego wzniesienia. Wkr�tce opad�a w niezbyt szerok� dolin�. Wok� by�o zupe�nie pusto: ani dom�w, ani samochod�w. - Co za zmiana! Przed chwil� jechali�my przez cywilizowany kraj, a teraz jeste�my w dzikiej okolicy - zauwa�y� Pete. - To naprawd� istne pustkowie - przytakn�� Jupe. - Przed wyjazdem z Rocky Beach zerkn��em na map�. Najbli�sze miasteczko to San Joaquin Valley. Silnik wy�, gdy ci�ar�wka wspina�a si� na kolejne wzg�rza. Potem zje�d�ali po stromych zboczach kr�tymi serpentynami. Ch�opcy ujrzeli z g�ry rozleg�� dolin� w kszta�cie misy le��c� u podn�a g�r. Jej dno by�o zupe�nie p�askie, a zewsz�d otacza�y j� urwiste zbocza. Droga bieg�a zakosami. Ch�opcy mieli wra�enie, �e kr�c� si� w k�ko. Silnik kaszla� i rz�zi�, w ko�cu jednak zjechali w dolin� i ruszyli prosto przed siebie. Po prawej stronie krzewi�y si� dzikie zaro�la, a po lewej widok zas�ania� wysoki drewniany p�ot, zza kt�rego wystawa�y ga��zie oleandr�w tworz�cych g�sty �ywop�ot. Przez szpary widzieli niekiedy skrawek uprawnego pola i dorodne ro�liny posadzone w r�wnych rz�dach. - To na pewno ranczo Valverde - oznajmi� Bob. Konrad przejecha� ponad mil�, nim zwolni� i skr�ci� w lewo. Ci�ar�wka min�a otwart� bram�. Droga wysypana �wirem wiod�a w kierunku p�nocnym, w�r�d p�l i cytrusowych sad�w. Jupe wsta� i opar� si� o dach szoferki. Ujrza� eukaliptusowe zaro�la, a w ich cieniu jakie� budki. Na prawo od drogi wznosi� si� stary pi�trowy dom stoj�cy frontem ku po�udniowi. Po prawej stronie ujrzeli zwr�cony w tym samym kierunku staromodny budynek o spadzistym dachu, kt�ry z wygl�du bardziej przypomina� obszern� podmiejsk� rezydencj� ni� wiejski dom. Przyci�ga�y oko misternie rze�bione detale stolarki, a tak�e smuk�e kolumienki werandy biegn�cej wzd�u� frontu i pozosta�ych �cian. - To jest chyba dom rodzinny Barrona, przeniesiony z Milwaukee - stwierdzi� Bob. Jupe przytakn�� skinieniem g�owy. Min�li oba budynki i wjechali mi�dzy domki, przed kt�rymi kr�ci�y si� ciemnookie, czarnow�ose dzieci. Maluchy przerwa�y na chwil� zabawy, aby im pomacha�. W pobli�u nie by�o wida� ani jednej doros�ej osoby. �wirowana aleja doprowadzi�a podr�nych do obszernego podw�rka, gdzie ujrzeli kilku pracownik�w farmy. Pod �cianami szop i stod� r�wnym rz�dem sta�y traktory i ci�ar�wki. Gdy Konrad zahamowa�, w drzwiach jednego z budynk�w pojawi� si� rudow�osy m�czyzna o spalonej s�o�cem, ogorza�ej twarzy. Trzyma� w r�ku plik dokument�w. Natychmiast podszed� do Konrada. - Jeste�cie ze sk�adu staroci i z�omu Jonesa? - zapyta�. Jupe zeskoczy� z ci�ar�wki. - Nazywam si� Jupiter Jones - oznajmi� z powag� i ruchem d�oni wskaza� kierowc�. - Oto Konrad Schmid oraz moi przyjaciele, Pete Crenshaw i Bob Andrews. - Jestem Hank Detweiler - odpowiedzia� m�czyzna. - Zarz�dzam farm� pana Barrona. - Doskonale si� sk�ada - odpar� Konrad. - Prosz� nam powiedzie�, gdzie mo�emy roz�adowa� ci�ar�wk�. - Nie musicie tego robi� - stwierdzi� Detweiler. - Nasi ludzie si� tym zajm�. W tej samej chwili z szopy wysz�o trzech m�czyzn, kt�rzy wzi�li si� do zdejmowania z ci�ar�wki zakupionych sprz�t�w. Mieli czarne oczy i w�osy - tak samo jak dzieci bawi�ce si� przed chatami. Niekiedy m�wili co� cicho po hiszpa�sku. Hank Detweiler sprawdzi� w dokumentach, czy dostarczono wszystkie zakupione przedmioty. Mia� wielkie, silne r�ce o kr�tko obci�tych kwadratowych paznokciach. Sk�ra na jego twarzy przybra�a szkar�atny odcie�, jakby spierzch�a od wiatru i s�o�ca. Na skroniach i w k�cikach ust wida� by�o drobne zmarszczki. - S�ucham - rzuci� nagle m�czyzna, spogl�daj�c badawczo na Jupitera. - Zamierza�e� mnie chyba o co� zapyta�. - Ciekaw jestem, jak si� panu spodoba moje rozumowanie. Dedukcja i odkrywanie prawdy o ludziach na podstawie rozmaitych przes�anek to moje hobby - odpar� z u�miechem Pierwszy Detektyw, patrz�c na skalne urwiska otaczaj�ce ranczo z trzech stron. Dolina wydawa�a si� prawdziw� oaz� spokoju i ciszy sk�pan� w ciep�ych promieniach popo�udniowego s�o�ca. - Ma pan ogorza�� od wiatru twarz, z czego wnosz�, �e jest pan tu od niedawna. Do tej pory musia� pan sp�dza� du�o czasu w miejscach, gdzie porz�dnie wieje, a temperatura jest wysoka. - Bardzo s�usznie - przytakn�� Detweiler. Oczy mu posmutnia�y. - Masz racj�. By�em zarz�dc� na ranczu niedaleko Austin w stanie Teksas. Pan Barron przyby� tam niedawno i zaproponowa� mi prac�. Warunki by�y doskona�e, wi�c j� przyj��em, ale bywa, �e czuj� si� tu jak w klatce. Brak mi wielkich przestrzeni. Detweiler po�o�y� trzymane w r�ku kartki na masce auta zaparkowanego przed szop�. - Przyjechali�cie taki kawa� drogi z Rocky Beach, �eby pom�c w roz�adowaniu ci�ar�wki? - zapyta�. - To bardzo uprzejmie z waszej strony, ch�opcy. Nie wiem, czy b�d�c w waszym wieku podj��bym si� takiej roboty. Chcecie zwiedzi� ranczo? Jupiter energicznie pokiwa� g�ow�, a Detweiler u�miechn�� si� szeroko. - �wietnie - doda�. - Skoro nie macie nic innego do roboty, oprowadz� was po farmie. To bardzo ciekawe miejsce. Nie przypomina zwyk�ych gospodarstw rolnych. Zarz�dca ruszy� z ch�opcami w stron� szopy, gdzie z�o�ono sprz�ty przywiezione ze sk�adu Jonesa. Konrad i jego m�odzi pomocnicy ujrzeli magazyn wype�niony a� po belki stropowe najrozmaitszymi przedmiotami. By�y tam cz�ci zamienne do r�nych maszyn, sk�rzane derki, bele tkanin i mn�stwo innych r�no�ci. Obok magazynu sta� mniejszy budynek, w kt�rym mie�ci� si� warsztat. Go�cie zostali przedstawieni Johnowi Alemanowi, m�odemu m�czy�nie z zadartym nosem. - John jest mechanikiem, pilnuje, �eby wszystkie maszyny by�y na chodzie - oznajmi� Detweiler. - W�a�ciwie nie powinien si� tym zajmowa�. Jego powo�aniem jest projektowanie wielkich instalacji do upraw na skal� przemys�ow�, a tak�e system�w irygacyjnych. - Trudno by�oby znale�� tak� robot� cz�owiekowi, kt�ry sko�czy� edukacj� w po�owie szko�y �redniej - odpar� pogodnie Aleman. W budynku stoj�cym obok warsztatu znajdowa� si� magazyn �ywno�ci. Dalej by�a obora dla kr�w - pusta o tej porze. - Mamy rasowe byd�o mleczne - oznajmi� zarz�dca. - Jest teraz na pastwisku, kt�re znajduje si� w p�nocnej cz�ci, niedaleko tamy. Hodujmy r�wnie� byd�o na ub�j, a tak�e owce, �winie i kury. Oczywi�cie mamy tak�e konie. Detweiler zaprowadzi� go�ci do stajni. Zastali tam m�od� dziewczyn� Mary Sedlack, kt�ra sta�a w ko�skiej przegrodzie i z niepokojem ogl�da�a kopyto dorodnego ogiera. - Mary dba o zdrowie naszych zwierzak�w - wyja�ni� zarz�dca. - Pilnuje te�, by mno�y�y si� jak trzeba. - Nie podchod�cie bli�ej - ostrzeg�a Mary. - Asphodel staje si� agresywny, gdy wok� niego gromadzi si� zbyt wiele os�b. - Ten ko� jest wyj�tkowo narowisty - doda� Hank Detweiler. - Mary to jedyna osoba, kt�rej obecno�� toleruje. Zaprowadzi� go�ci na parking, gdzie sta�o niewielkie auto osobowe. Wsiedli i wolno ruszyli piaszczyst� drog� w�r�d p�l, wiod�c� ku p�nocy. Wkr�tce budynki gospodarcze zosta�y daleko za nimi. - Na farmie pracuje czterdziestu siedmiu robotnik�w - wyja�ni� zarz�dca. - Do tego dochodz� ich rodziny oraz fachowcy zatrudnieni przez pana Barrona, na przyk�ad Mary i John. Kilka os�b odpowiada za poszczeg�lne dzia�y. Ja nadzoruj� ca�o��. Za chwil� poznacie Rafaela Banalesa. Detweiler pomacha� r�k� szczup�emu niewysokiemu m�czy�nie, kt�ry sta� na skraju pola. Kilku pracownik�w sadzi�o tam jakie� ro�liny. - Rafael nadzoruje prace polowe. Zna si� na nowoczesnych metodach uprawiania ziemi. Sko�czy� rolnictwo na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. Detweiler zaprowadzi� go�ci do ma�ego pomieszczenia, gdzie John Aleman zamontowa� baterie s�oneczne. Pokaza� im tak�e �agodny stok le��cy pod wschodnim urwiskiem, gdzie pas�o si� byd�o. Min�li zagony marchwi, sa�aty, dyni oraz papryki. Dalej rozci�ga�a si� bujna ��ka. Na przeciwleg�ym jej ko�cu ujrzeli cementow� tam�. - Mamy sztuczne jezioro - wyja�ni� zarz�dca Konradowi i ch�opcom. - Zbiornik utworzony dzi�ki tamie jest zasilany wod� z g�rskiego strumienia p�yn�cego po urwisku. Nie korzystamy z tego �r�d�a, ale jeste�my przygotowani na rozmaite niespodzianki. Obecnie czerpiemy wod� ze studni g��binowych. W razie potrzeby sami b�dziemy wytwarza� pr�d niezb�dny do uruchomienia pomp elektrycznych. John zbudowa� silniki na olej nap�dowy. S� tak skonstruowane, �e w razie braku zwyk�ego paliwa mog� pracowa� na w�giel i drewno. Detweiler zawr�ci� i podjecha� do tajemniczych budek ustawionych w cieniu eukaliptus�w. - To s� ule. Pszczo�y wytwarzaj� doskona�y mi�d. Mo�na go u�ywa� zamiast cukru - wyja�ni� zarz�dca. - Mamy r�wnie� w�dzarni�. Szynki i bekon smakuj� znakomicie. Paliwo przechowujemy w podziemnych zbiornikach, a ziemniaki oraz inne warzywa w specjalnych piwnicach. S� te� magazyny z przetworami, kt�re po zbiorach przygotowuje Elsie i kobiety zatrudnione w kuchni. - Kim jest Elsie? - wtr�ci� Jupiter. - To bardzo wa�na osoba - odpar� z u�miechem Detweiler. - Gotuje dla Johna, Rafaela, Mary i dla mnie... a tak�e dla Barron�w. Mam nadziej�, �e przed wyjazdem zd��ycie wst�pi� do starego wiejskiego domu. Elsie z pewno�ci� pocz�stuje was zimnymi napojami. Detweiler zaparkowa� samoch�d przed magazynem staroci i poprowadzi� Konrada oraz ch�opc�w w stron� wiekowego domostwa. Elsie Spratt by�a pogodn� kobiet� po trzydziestce. Mia�a jasne kr�tkie w�osy i szeroki przyjazny u�miech. Krz�ta�a si� �wawo po kuchni pachn�cej smakowitymi potrawami. Gdy Hank Detweiler przedstawi� jej go�ci, natychmiast przygotowa�a m�czyznom kaw�, a dla ch�opc�w wyj�a z lod�wki puszki z zimnymi napojami. - Pijcie, dop�ki mo�na - rzuci�a weso�o. - Gdy nadejdzie rewolucja, nikt nie b�dzie sobie zawraca� g�owy produkowaniem napoj�w gazowanych. - O jakiej rewolucji pani m�wi? - wypytywa� zdziwiony Konrad, siadaj�c przy d�ugim stole obok Detweilera. - W Ameryce wszystko odbywa si� w inny spos�b. Je�eli nie podoba si� nam obecny prezydent, mo�emy na kolejn� kadencj� wybra� innego. - Racja, ale powiedzmy, �e dojdzie do powa�nego kryzysu politycznego i system si� za�amie? Co w�wczas? Konrad by� wyra�nie zbity z tropu. Jupe rozgl�da� si� w milczeniu. Spostrzeg� staromodn� kuchni� w�glow� ustawion� tu� obok gazowej. - Przewidujecie wielki kryzys i za�amanie systemu? - powt�rzy�. Jeste�cie przygotowani na najgorsze, prawda? To ranczo przypomina twierdz�. Z takim wyposa�eniem i zapasami mo�ecie przetrzyma� ka�de obl�enie. Farma Barron�w wydaje mi si� podobna do �redniowiecznego zamczyska. - S�uszna uwaga - odpar� Detweiler. - Musimy zachowa� czujno�� na wypadek, gdyby nast�pi�a wielka katastrofa albo gwa�towna zmiana dotychczasowego sposobu �ycia. Elsie nala�a sobie fili�ank� kawy. Gdy si�gn�a po �y�eczk� do cukru, Jupe spostrzeg�, �e ma�y palec prawej r�ki ma lekko zniekszta�cony. By�a na nim wyra�na naro�l. - Nie s�dz�, �eby nasze przygotowania mia�y na celu unikni�cie skutk�w zwyk�ego przewrotu politycznego - perorowa�a kucharka. - chodzi o to, co nast�pi, gdy zamachowcy wywlok� prezydenta na trawnik przed Bia�ym Domem i strzel� mu w �eb. Pan Barron obawia si� kataklizmu na �wiatow� skal�, po kt�rym mo�e doj�� do kl�ski g�odu, pl�drowania dobytku, ca�kowitego zam�tu i rozlewu krwi. Rozumiecie, w czym rzecz? Szef jest przekonany, �e �wiat zejdzie w ko�cu na psy. Tylko przezorno�� stanowi gwarancj� przetrwania. - Zdaniem pana Barrona jedyne pewne lokaty kapita�u to ziemia i z�oto, prawda? - wtr�ci� Jupiter. - Chyba oczekuje ca�kowitego za�amania obecnego systemu monetarnego. - Naprawd� u�ywasz na co dzie� takich skomplikowanych okre�le�? - powiedzia�a z niedowierzaniem Elsie, gapi�c si� na ch�opca okr�g�ymi ze dziwienia oczyma. - Jupe lubi si� wyra�a� w spos�b zawi�y i wyszukany. Proste okre�lenia go nie bawi� - zachichota� Pete. - S�dzicie, �e czeka nas wielka katastrofa? - Jupe wypytywa� Elsie i Detweilera, nie zwracaj�c uwagi na kpiny przyjaciela. - Nie s�dz�, �eby nam to grozi�o w najbli�szym czasie - odpar�a kucharka, wzruszaj�c ramionami. Moim zdaniem jedynie pan Barron wierzy w realno�� tej gro�by - doda� zarz�dca. - Jest pesymist�, bo jego zdaniem w�adze bez potrzeby wtr�caj� si� w prywatne sprawy obywateli, a pr�niacy w og�le nie garn� si� do pracy, skoro nie musz� zarabia� na chleb, bo i tak dostan� zapomogi. Powtarza, �e pr�dzej czy p�niej nasze pieni�dze strac� warto��... - Cicho! - sykn�a Elsie. Po�o�y�a r�k� na ramieniu Detweilera i znacz�co popatrzy�a na oszklone drzwi, za kt�rymi sta�a pani Barron. - Nie przeszkadzam? - zapyta�a uprzejmie. - Prosz� wej�� - Elsie poderwa�a si� z miejsca. - W�a�nie pijemy kaw�. Mo�e si� pani do nas przy��czy? - Nie, dzi�kuj�. - Pani Barron wesz�a do kuchni i u�miechn�a si� do ch�opc�w. - Widzia�am, jak tu przyjechali�cie, i przysz�o mi do g�owy, �e mogliby�my zje�� razem obiad. - Jupe, min�a pi�ta - wtr�ci� Konrad, marszcz�c brwi. - Czas jecha�. - Mo�emy dzisiaj wcze�niej si��� do sto�u, prawda? - pani Barron zwr�ci�a si� do Elsie. - Chyba tak - kucharka wydawa�a si� nieco zbita z tropu. - Doskonale! - Pani Barron u�miechn�a si� ponownie. Jupe spojrza� niepewnie na koleg�w. - To fajny pomys� - uzna� Pete. - Niech si� pan nie martwi - uspokaja� Konrada Bob. - Wkr�tce ruszymy do San Jose. - A wi�c postanowione - stwierdzi�a pani Ernestyna Barron. - Si�dziemy do sto�u o wp� do sz�stej. Wysz�a z kuchni i wbieg�a na schody prowadz�ce na werand� s�siedniego domu. - Nie podoba mi si� ten pomys� - mamrota� Konrad. - Moim zdaniem powinni�my zaraz jecha�. - To b�dzie niewielkie op�nienie, Konradzie - przekonywa� Jupe. - Godzina czy dwie nie czyni wielkiej r�nicy. Jupiter zwykle si� nie myli�, a jego przewidywania zazwyczaj si� sprawdza�y, tym razem jednak pope�ni� niewybaczalny b��d. ROZDZIA� 3 Blokada Pani Barron bardzo lubi przebywa� w towarzystwie ch�opc�w - oznajmi� Hank Detweiler. - Przypominaj� jej czasy, kiedy jej dwaj adoptowani synowie, kt�rzy s� ju� doro�li, byli jeszcze w domu. Dzi� ju� si� usamodzielnili. Jeden wyst�puje z grup� rockow� jako perkusista, drugi mieszka w Big Sur, wyrabia drewniane chodaki i sprzedaje turystom. Jest r�wnie� poet�. - O rany! - mrukn�� Pete. - Co na to pan Barron? - Bardzo go irytuje ta sytuacja - wtr�ci�a Elsie Spratt. - Pos�ujcie mojej rady, ch�opcy, i w czasie obiadu b�d�cie mili dla pani Barron, uwa�ajcie na jej m�a. Ale� z niego przyjemniaczek... ca�kiem jak grzechotnik rozz�oszczony podczas burzy. - Nie id� z wami - mrukn�� ponuro Konrad. - Wol� poczeka� tutaj. - Zerkn�� na Elsie i zapyta�: - Mog� zosta�? - Oczywi�cie - powiedzia�a kucharka. - Spokojnie zje pan obiad, a ch�opcy niech si� m�cz� w jadalni. Jupiter, Pete i Bob opu�cili kuchni� wiejskiego domu, przeci�li �wirowan� alej� i zapukali do stoj�cej po drugiej stronie rezydencji. Pani Barron otworzy�a im drzwi i zaprowadzi�a do salonu urz�dzonego bardzo tradycyjnie, solidnymi meblami. Krzes�a i fotele pokrywa� gruby aksamit. Pan Barron perorowa� z o�ywieniem, manipuluj�c prze��cznikami telewizora. - Ani wizji, ani fonii! - marudzi�, z roztargnieniem �ciskaj�c r�ce m�odocianych go�ci. - Chodzicie do szko�y, prawda? Uczycie si�, jak nale�y? A mo�e tylko marnujecie czas? Nim ch�opcy zd��yli odpowiedzie�, w drzwiach stan�a meksyka�ska s�u��ca i oznajmi�a, �e podano do sto�u. Pan Barron podsun�� rami� ma��once i ruszy� do jadalni. Tr�jka go�ci pospieszy�a za gospodarzami. Dania przyniesione z kuchni przez Meksykank� by�y znakomite. Jupe jad� bez po�piechu, przys�uchuj�c si� tyradzie pana Barrona na temat zagro�enia, jakie stanowi� dla ludzko�ci tworzywa sztuczne. Wkr�tce ch�opiec dowiedzia� si�, �e milioner nie znosi imitacji sk�ry ani w��kien syntetycznych udaj�cych we�n�. Nast�pnie pan Barron wyg�osi� ostr� filipik� przeciwko specjalistom od dezynsekcji, kt�rzy nie znaj� si� w og�le na zwyczajach owad�w i nie umiej� odr�ni� gro�nego termita od zwyk�ej mr�wki. Dosta�o si� r�wnie� mechanikom samochodowym, kt�rzy nie potrafi� usun�� najprostszej usterki. Pani Barron spokojnie wys�ucha�a niecierpliwych wywod�w zirytowanego ma��onka. Gdy sko�czy�, zacz�a z u�miechem opowiada� o literackich pr�bach syna mieszkaj�cego w Big Sur. - Same bzdury! - mrukn�� pan Barron. - W jego wierszach nie ma �adnych rym�w! �wiat naprawd� schodzi na psy. Poezja obywa si� bez rym�w, dzieciaki nie okazuj� szacunku rodzicom... - Charles, kochanie, okruszek zosta� ci na brodzie - przerwa�a mu �ona. Pan Barron otar� twarz serwetk�, a uprzejma gospodyni zacz�a opowiada� o drugim synu, kt�ry by� perkusist� w zespole rockowym. - Odwiedzi nas w sierpniu podczas zjazdu - doda�a z u�miechem. Jej m�� zakrztusi� si� i poczerwienia� na twarzy. - Banda g�upc�w! - burkn��. - Jaki to zjazd? - zapyta� nie�mia�o Pete. - Doroczne spotkanie Stowarzyszenia Obserwator�w B��kitnej �wiat�o�ci odb�dzie si� tu w sierpniu. - Pani Barron u�miechn�a si� do Jupitera. - Wiesz du�o na ten temat. Czytali�my te same ksi��ki. Wielu cz�onk�w stowarzyszenia prze�y�o bliskie spotkanie trzeciego stopnia z kosmitami z planety Omega. Ch�tnie o tym opowiadaj�. Wszystko wskazuje na to, �e odwiedzi nas w tym roku sam Vladimir Contreras. Wyg�osi cykl wyk�ad�w. - Na poprzednim zje�dzie Stowarzyszenia Obserwator�w B��kitnej �wiat�o�ci w stanie Iowa pojawi� si� facet, kt�ry by� przekonany, �e Ziemia jest wydr��on� kul�, a pod jej powierzchni� kwitnie wy�sza cywilizacja - wtr�ci� pan Barron, rozsiadaj�c si� wygodnie na krze�le. - By�a tam wr�ka, kt�ra przepowiada�a przysz�o��, obserwuj�c namagnetyzowane ig�y p�ywaj�ce po powierzchni wody, a tak�e pryszczaty m�odzieniec, kt�ry do znudzenia medytowa�, powtarzaj�c �wi�t� sylab� om! Mia�em ochot� mu przy�o�y�. - Pan by� na tym zje�dzie? - dopytywa� si� Pete. - Musia�em! - burkn�� w�a�ciciel farmy. - Moja �ona jest wspania�� kobiet�, ale bywa �atwowierna. Ci pomyle�cy owin�liby j� sobie wok� palca. Gdy Ernestyna si� uprze, nawet mnie trudno jej przem�wi� do rozumu. Musia�em si� zgodzi�, �eby w tym roku zaprosi�a t� band� wariat�w na nasze ranczo. - Spodziewam si� mn�stwa go�ci - wtr�ci�a z o�ywieniem pani Barron - Coraz wi�cej os�b interesuje si� kosmitami. Ci ludzie maj� �wiadomo��, �e jeste�my przez nich pilnie obserwowani. - Owszem, nie przecz�, �e s� tacy, kt�rzy patrz� nam na r�ce, ale moimi udaniem to przede wszystkim anarchi�ci i przest�pcy d���cy do zdobycia w�adzy nad �wiatem - wpad� jej w s�owo pan Barron. - Prosz� bardzo, niech spr�buj�! Ze mn� nie p�jdzie im tak �atwo. - Pale spojrza� b�agalnie na Jupitera, kt�ry zrozumia�, o co chodzi, i zaraz wsta�. - Dzi�kujemy za wspania�y obiad - powiedzia� - ale musimy jecha�. Konrad chcia�by jak najszybciej dotrze� do San Jose. - Rozumiem - odpar�a pani Barron. - W takim razie nie b�dziemy was d�u�ej zatrzymywa�. Odprowadzi�a ch�opc�w do frontowych drzwi i patrzy�a za nimi, gdy si� oddalali. - Jak si� uda�a wizyta w rezydencji? - wypytywa�a Elsie Spratt, gdy weszli do kuchni wiejskiego domu. - Do�wiadczenie ciekawe - odpar� Bob - lecz niezbyt przyjemne. Mia�a pani racj�. - A nie m�wi�am? Ten facet przypomina rozz�oszczonego grzechotnika podczas burzy. Konrad sko�czy� obiad i w�o�y� brudne naczynia do zlewu. Wkr�tce ca�a czw�rka siedzia�a ju� w ci�ar�wce. Detweiler wyszed� na ganek wiejskiego domu, by pomacha� go�ciom na po�egnanie. - Mili ludzie - stwierdzi� Bob. - Z wyj�tkiem pana Barrona - wtr�ci� Pete. - Co za gbur! Ci�ar�wka jecha�a �wirow� alej�. Gdy min�li bram� znajduj�c� si� w odleg�o�ci mniej wi�cej mili od budynk�w farmy, Konrad niespodziewanie zwolni�, a potem zatrzyma� auto. Pasa�erowie us�yszeli trzask otwieranych drzwi szoferki. - Jupe? - rozleg� si� g�os kierowcy. Ch�opiec zeskoczy� z ci�arowej skrzyni, a przyjaciele natychmiast poszli w jego �lady. Ujrzeli cz�owieka stoj�cego na drodze i blokuj�cego przejazd. Mia� na sobie wojskowy mundur i pas z nabojami przewieszony przez pier�. He�m by� zapi�ty pod brod�. Z ramienia �o�nierza zwisa� karabin gotowy do strza�u. - Bardzo mi przykro - oznajmi�. - Nie ma przejazdu. - Co si� sta�o? - zapyta� Jupiter. - Nie wiem - odpar� wojskowy. G�os mu dr�a� jakby ze strachu. - Otrzyma�em rozkaz, �eby nikogo nie przepuszcza�. Droga jest zamkni�ta dla ruchu. Poprawi� wisz�cy na ramieniu karabin, chc�c dyskretnie przypomnie� rozm�wcom, �e ma bro�. Automat wy�lizn�� mu si� z r�k i polecia� na ziemi�. - Ostro�nie! - wrzasn�� Pete. �o�nierz w ostatniej chwili z�apa� bro�, kt�ra wypali�a z hukiem! ROZDZIA� 4 Agresja �oskot wystrza�u odbi� si� echem w dolinie. Os�upia�y �o�nierz spogl�da� na swoj� bro�. By� blady jak �ciana. Wytrzeszczy� zdumione oczy. - Ten karabin jest nabity! - krzykn�� zirytowany Konrad. - Oczywi�cie - przytakn�� szeregowiec dr��cym g�osem. - Dzi� rano otrzymali�my ostr� amunicj�. Mocniej �cisn�� bro�, jakby si� obawia�, �e znowu upadnie na ziemi� i wypali. Ch�opcy us�yszeli daleki warkot silnika. Wkr�tce na drodze pojawi� wojskowy d�ip. Zahamowa� z piskiem opon tu� obok m�odego �o�nierza. - Stanford, co tu si� dzieje? - krzykn�� oficer siedz�cy obok kierowcy. Popatrzy� na szeregowca, a nast�pnie obrzuci� badawczym spojrzeniem Konrada i ch�opc�w. - Melduj� pos�usznie, panie poruczniku, �e karabin sam wypali� - broni� si� �o�nierz. - Stanford, je�li nie potraficie obchodzi� si� z broni�, to po co si� pchacie do wojska? Oficer wyskoczy� z auta i podszed� do Konrada. Ch�opcy spostrzegli, �e jest bardzo m�ody. By� w tym samym wieku co jego wystraszony podkomendny. Mia� na sobie nowiutki polowy uniform i he�m. Oficerki b�yszcza�y jak lustro. - Porucznik John Ferrante - przedstawi� si� uprzejmie. Zasalutowa� podnosz�c do daszka czapki d�o� w br�zowej r�kawiczce; rami� natychmiast opad�o. Jupe odni�s� wra�enie, �e oficer nadrabia min�. Przypomina� aktora, kt�ry gra w filmie wojennym i za wszelk� cen� stara si� wypa�� przekonuj�co. - Dlaczego nie mo�emy przejecha�? - dopytywa� si� Konrad. - Musimy by� dzi� wieczorem w San Jose. Nie mamy czasu na zabaw� w manewry wojskowe. - Bardzo mi przykro, ale to nie s� manewry - odpar� stanowczo Ferrante. - M�j oddzia� zosta� dzi� wezwany z Camp Roberts. Polecono mi wstrzyma� ruch na tej drodze. To jedyne bezpo�rednie po��czenie mi�dzy San Joaquin Valley i wybrze�em. Musi by� dost�pna dla pojazd�w wojskowych. - Nie zamierzamy jej wcale blokowa� - zirytowa� si� Jupe. - Chcemy tylko dotrze� do szosy numer 101 i dalej do San Jose. - Tamta droga jest r�wnie� zamkni�ta dla ruchu - odpar� porucznik. - Prosz� zawr�ci� i rusza� tam, sk�d przybyli�cie. Cywile nie powinni nam przeszkadza� w pe�nieniu s�u�by. Oficer po�o�y� d�o� na kaburze pistoletu. Ch�opcy zamarli ze zgrozy. - Rozkazano mi nikogo nie przepuszcza� - powt�rzy� Ferrante. - Mamy chroni� okoliczn� ludno��. - Chroni�? - zirytowa� si� Konrad. - Gro��c pistoletem? - Przykro mi - odpar� porucznik. - Nie mog� was przepu�ci�. Je�li zapytacie dlaczego, nie b�d� w stanie udzieli� odpowiedzi, bo sam nie mam poj�cia, o co tu chodzi. Prosz� nie utrudnia� nam s�u�by i spokojnie odjecha�. - Pan Barron nie uwierzy, gdy mu o tym opowiemy - wtr�ci� Jupiter. - Mia�em na my�li Charlesa Emersona Barrona, znanego przemys�owca. B�dzie w�ciek�y, gdy si� dowie, jak potraktowano jego go�ci. Kto wie, czy nie zdecyduje si� na interwencj� w Waszyngtonie. Ma spore wp�ywy. - Nie mog� nic na to poradzi� - t�umaczy� si� wystraszony porucznik. - Droga jest zamkni�ta. Na szos� wysz�o kilku �o�nierzy w polowych mundurach. Podeszli bli�ej i stan�li za m�odym szeregowcem, kt�ry zatrzyma� ci�ar�wk�. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny. Sprawiali wra�enie gotowych na wszystko. - Trudno! Zawracamy! - rzuci� pospiesznie Konrad. - Jupe, co� tu nie gra. Jedziemy na ranczo. Wyja�nimy panu Barronowi, co si� sta�o. - Doskonale! - rzuci� z ulg� porucznik. - S�uszna decyzja. Mam pomys�... pojad� za wami d�ipem i porozmawiam z tym przemys�owcem. Szczerze m�wi�c po raz pierwszy s�ysz� jego nazwisko. Nie miejcie do nas pretensji. Trzeba sobie jako� radzi�. My tylko wype�niamy rozkazy prze�o�onych. Porucznik wsiad� do auta. Ch�opcy wdrapali si� na ci�ar�wk�, - Idiotyzm! - mrukn�� Pete, gdy Konrad zawr�ci� i ruszy� z powrotem �wirow� alej�. - Owszem - przytakn�� Jupiter. Ci�ar�wka eskortowana przez wojskowy pojazd zmierza�a w stron� rezydencji Barron�w. - Gdy w po�udnie opuszczali�my Rocky Beach, nie by�o �adnych niepokoj�cych wiadomo�ci - mrukn�� Jupe. - Co si� mog�o sta�? - Mam wra�enie - wtr�ci� Pete - �e ten porucznik wygl�da na mocno przestraszonego. Co� go wytr�ci�o z r�wnowagi. Konrad zaparkowa� na drodze w pobli�u wiejskiego domu. D�ip przystali za ci�ar�wk�. Porucznik wysiad� i rozejrza� si� wok�. - Kto tu jest szefem? - rzuci� g�o�no, ale wida� by�o wyra�nie, �e nadrabia min�. Z budynku wyszed� Hank Detweiler. Za nim sz�y Elsie Spratt i Mary Sedlack. Rafael Banales sta� w drzwiach kuchni i obserwowa� przybysz�w. - Jestem zarz�dc� farmy - powiedzia� Detweiler. - S�ucham, co chodzi? Tylne drzwi rezydencji otworzy�y si� z trzaskiem. Charles Barron i jego �ona wyszli na werand�. - Co si� sta�o? - Droga jest zablokowana. Nie mo�emy przejecha� - wyja�ni� Jupiter, spogl�daj�c wymownie na oficera. - Moja droga? - Barron zwr�ci� si� do porucznika. - Zablokowana? Jupe przygl�da� si� oficerowi. Z rozbawieniem stwierdzi�, �e m�ody cz�owiek nie wytrzyma� badawczego spojrzenia Barrona. Pot wyst�pi� oficerowi mi czo�o. Charles Emerson umia� wzbudza� respekt. Jupiter od pocz�tku tak przypuszcza�. - Pozwol� sobie zauwa�y�, prosz� pana - odpar� porucznik - �e to nie jest p... p... pa�ska droga! Jupe u�miechn�� si� ukradkiem. Rozm�wcy pana Barrona nie tylko pocili si� jak myszy, lecz tak�e zapominali j�zyka w g�bie. - Pa�ska te� nie! - wrzasn�� Barron. - Jak pan �mie zamyka� drog�? Nie wolno jej panu blokowa�! Ka�dy mo�e ni� je�dzi� do woli. - Tak jest, prosz� pana! - odpar� porucznik. - To zwyk�a szosa prowadz�ca do San Joaquin, a... ale... - Niech pan przestanie be�kota�, na mi�o�� bosk�! - rykn�� Barron. - Prosz� nie udawa� idioty! - Otrzymali�my wyra�ne rozkazy - wyduka� nareszcie porucznik. - Przysz�y dzi� po po�udniu. Z Waszyngtonu. Co� dziwnego dzieje si� w T... t... - Poruczniku, trac� cierpliwo��! - rykn�� Barron. - W Teksasie - pisn�� oficer i powt�rzy� g�o�niej: - Co� dziwnego dzieje si� w Teksasie. - Odetchn�� g��boko, zdj�� he�m i przegarn�� ciemne w�osy d�oni� ukryt� w r�kawiczce. - Nie ma dok�adnych informacji, lecz o ile mi wiadomo wszystkie g��wne drogi s� zablokowane. Ruch zosta� wstrzymany. - Niewiarygodne! - zawo�a� Barron. - Tak, prosz� pana - przytakn�� skwapliwie oficer. - B�d� interweniowa� w Waszyngtonie - zapowiedzia� przemys�owiec. - Rozumiem, prosz� pana - rzek� oficer. - Zadzwoni� do prezydenta - oznajmi� jego rozm�wca, - W tej chwili! Barron odwr�ci� si� na pi�cie i pop�dzi� do domu. Okna by�y szeroko otwarte i wszyscy widzieli, jak dopada telefonu i wybiera numer. Przez chwil� panowa�a cisza. W ko�cu w�a�ciciel farmy rzuci� s�uchawk� na wide�ki. - Cholera jasna! - wrzasn��, Wypad� na werand� i zbieg� po schodach, tupi�c g�o�no. - Ten piekielny telefon nie dzia�a! - zawo�a�. - Na pewno linia jest zerwana! - Nie, prosz� pana - wtr�ci� porucznik Ferrante. - S�dz�, �e przyczyna jest inna. - Co pan ma na my�li? - wypytywa� Barron. - Wie pan co� na ten temat? - Niewiele, prosz� pana - odpar� Ferrante. - Stwierdzono, �e wszystkie telefony w okolicy przesta�y dzia�a�. Radia tak�e zamilk�y. Rozkazy przychodz� z Waszyngtonu telegraficznie, - Telefony i radia nie dzia�aj�? - powt�rzy� z niedowierzaniem Charles Barron. Wolno zapada� zmierzch. Pracownicy farmy coraz liczniej zbierali si� w pobli�u rezydencji. Sprawiali wra�enie zaniepokojonych, - Ten facet m�wi prawd� - odezwa� si� jeden z m�czyzn. - Radio nie dzia�a. - Nie mogli�my z�apa� �adnego programu telewizyjnego - doda� inny. - Brak obrazu i d�wi�ku, tylko jakie� plamy i trzaski. Przed chwil� wysiad�a elektryczno��. - Telewizja nie dzia�a? - powt�rzy� Barron troch� z obaw�, a troch� z tryumfem. - Co to jest? Jaki� film grozy? - burkn�a zniecierpliwiona Elsie Spratt. - Dlaczego wojsko mia�oby blokowa� drogi? To bez sensu! Co by�o w telegramie z Waszyngtonu? Prosz� go nam zacytowa�, poruczniku! Co si� dzieje w Teksasie? - Nie mam �adnych informacji, prosz� pani - odpar� porucznik. - Ja tylko wykonuj�... - Jasne! Pan tylko wykonuje rozkazy! - burkn�a Elsie. Odwr�ci�a si� na pi�cie, g�o�no tupi�c wesz�a po schodach wiejskiego domu i wkroczy�a do kuchni. Przez otwarte okno wida� by�o, jak manipuluje ga�kami tranzystorowego radia. Niemal od razu rozleg�a si� g�o�na muzyka. - Prosz� bardzo! - zawo�a�a Elsie. - Podobno radia nie dzia�aj�, co? - Chwileczk�! - wpad� jej w s�owo Jupe. - Przecie� to... - Marsz wojskowy! - doko�czy� pan Barron. - Orkiestra marynarki wojennej gra go przed ka�dym przem�wieniem prezydenta! Muzyka ucich�a. Po chwili kto� odchrz�kn��. - Obywatele - rozleg� si� g�os spikera. - Za chwil� or�dzie do narodu wyg�osi prezydent Stan�w