7269

Szczegóły
Tytuł 7269
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7269 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7269 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7269 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Antoine de Saint-Exup�ry Twierdza Nazbyt cz�sto bowiem widzia�em, jak lito�� obiera myln� drog�. Ale my, rz�- dz�c lud�mi, Nauczyli�my si� zg��bia� ich serca, aby �yczliwo�ci� otacza� tylko zas�uguj�cych na nasze wzgl�dy. Odmawiam natomiast lito�ci ranom wystawia- nym na widok publiczny, kt�re dr�cz� serca kobiece; tak jak umieraj�cym, a tak�e zmar�ym. I wiem, dlaczego odmawiam. W pewnym okresie m�odo�ci litowa�em si� nad owrzodzonymi cia�ami �ebra- k�w. Op�aca�em dla nich uzdrawiaczy i kupowa�em balsamy. Karawany przywo- zi�y dla mnie z pewnej wyspy ma�ci sporz�dzane z domieszk� z�ota, kt�re za- bli�niaj� sk�r� na chorym ciele. A� do dnia, kiedy przy�apawszy ich na tym, jak drapi�c si� wdychaj� od�r wydzieliny, podobni do cz�owieka, co wdycha zapach ziemi, aby wyrwa� z niej purpurowy kwiat, poj��em, �e cuchn�ce rany s� dla nich szczeg�lnym bogactwem. Pokazywali jedni drugim zgnilizn� cia�a z dum�, pysz- ni�c si� otrzyman� ja�mu�n�, bo ten, co dostawa� najwi�cej, r�wny by� we w�a- snym mniemaniu wielkiemu kap�anowi, okazuj�cemu wiernym najpi�kniejszego idola. Je�li godzili si� na porady mojego lekarza, to w nadziei, �e cia�o tak z�arte z�o�liwym wrzodem obudzi zdumienie. Tak wi�c kikutami torowali sobie drog� w �wiecie, a poddaj�c swoje cz�onki ablucjom, kt�re zaspokaja�y ich dum�, wszelkie starania przyjmowali jako nale�- ny sobie ho�d; skoro jednak choroba zosta�a opanowana, odkrywali, �e s� niczym, czuli si� zb�dni, i od tego momentu starali si� przede wszystkim o nawr�t cho- roby, aby karmi� j� dalej w�asnym cia�em. Kiedy za� zn�w mogli okry� si� szat� nieszcz�cia, w chwale i w pysze ujmowali w r�k� �ebracz� miseczk� i ruszali szlakiem karawan, w imi� swoich nieczystych b�stw naprzykrza� si� podr�nym. By� tak�e okres, kiedy litowa�em si� nad zmar�ymi. S�dzi�em, �e cz�owiek, kt�rego jak ofiar� pozostawia�em na pustyni, pogr��a si� w rozpaczliw� samot- no��, p�ki nie poj��em, �e dla umieraj�cych samotno�� nie istnieje. P�ki nie sta- n��em bezsilny przed ich zgod� na �mier�. Widywa�em natomiast, jak egoista lub sk�piec, dot�d pomstuj�cy na wszelkie marnotrawstwo, w ostatniej godzinie prosi, aby zeszli si� doko�a niego wszyscy domownicy, a potem ze wzgardliw� sprawie- dliwo�ci� dzieli swoje dobra niby pomi�dzy dzieci zabawki i cacka. Widzia�em, jak ci�ko ranny, dot�d l�kliwy, kt�ry wielkim g�osem wo�a� pomocy w w�tpli- wym niebezpiecze�stwie, do ko�ca odrzuca� wszelk� pomoc, je�li mog�aby ona narazi� towarzyszy na zgub�. S�awimy takie wyrzeczenie. A przecie� i tu widz- jedynie przejaw wzgardy. Znam takich, co sami wypaleni pragnieniem, dzielili si� zapasem wody albo sk�rk� chleba � w najci�szym g�odzie, gdy� cz�owiek nie odczuwa ju� wtedy potrzeby i pe�en kr�lewskiej oboj�tno�ci innemu rzuca ko� do ogryzania. Widzia�em kobiety op�akuj�ce martwych wojownik�w. A przecie� to my sami je oszukujemy! Ci, co prze�yli, wracaj� w chwale i zam�cie, krzykliwie g�osz�c swoje czyny i jako por�k� w�asnego ryzyka przynosz�c �mier� innych, �mier� okrutn� wedle ich opowiadania, bo mog�a by� ich w�asn� �mierci�. I ja tak�e, w m�odo�ci, lubi�em nad czo�em aureol� b�ysk�w szabli i cios�w, co ugodzi�y in- nych. Wraca�em nios�c martwych towarzyszy i ich straszliw� rozpacz. Ale ten, kt�rego �mier� wybra�a, wymiotuj�c krwi� albo przytrzymuj�c wn�trzno�ci, sam odkrywa prawd� � odkrywa, �e �mier� nie ma w sobie grozy. W�asne cia�o wy- daje mu si� narz�dziem bezu�ytecznym, kt�re przesta�o s�u�y� i kt�re odrzuca. Cia�o poszarpane, ukazuj�ce swoje zu�ycie. A je�li to cia�o odczuwa pragnienie, umieraj�cy widzi, �e pragnienie jest przypad�o�ci�, od kt�rej dobrze b�dzie si� uwolni�. I zb�dne staj� si� wszelkie dobra, s�u��ce ozdobie, wy�ywieniu i �wiet- no�ci cia�a, ju� na wp� obcego, kt�re jest tylko mieniem, jak uwi�zany do palika osio�. Wtedy zaczyna si� agonia, kt�ra jest falowaniem �wiadomo�ci, przyborem pami�ci i wspomnie�, a potem ich wygasaniem. Biegn�ce po sobie fale, niby przyp�yw i odp�yw morza, niegdy� nios�ce bogactwo obraz�w, przynosz� teraz wszystkie muszle wspomnie�, wszystkie szumy s�yszanych niegdy� g�os�w. Po- jawiaj� si� znowu i znowu op�ywaj� zewsz�d serce, jak woda op�ywa algi, i od- �ywaj� wszystkie dawne tkliwe uczucia. Ale nadchodzi moment zr�wnania dnia z noc�, a wraz z nim odp�yw ostateczny, serce pustoszeje, a wielka fala i wszystko, co nios�a, wracaj� do Boga. Prawda, widzia�em ludzi, kt�rzy uciekali przed �mierci� zdj�ci trwog� na my�l ojej spotkaniu. Ale w umieraj�cym nie dojrza�em nigdy l�ku i myli si�, kto by s�dzi� inaczej! Dlaczego zatem mia�bym ich �a�owa�? Dlaczego mia�bym op�akiwa� ich ko- niec? Zbyt blisko pozna�em doskona�o�� umar�ych. C� l�ejszego ni� �mier� owej branki, kt�r� chciano rozweseli� mnie szesnastoletniego, a kt�ra � gdy mi j� przyprowadzono, ju� zaj�ta by�a umieraniem; mia�a oddech urywany i kr�tki jak zdyszana gazela i t�umi�a kaszel po�� szaty, ju� pokonana, ale jeszcze tego nie- �wiadoma, bo u�miecha�a si� ch�tnie. Ale ten u�miech by� jak powiew na rzece, slad snu, bruzda, kt�ra zostawia jaki� znak, z dnia na dzie� coraz czystsza, coraz bardziej bezcenna i trudniejsza do zatrzymania, a� � kiedy znak ulecia� � sta�a si� tylko przeczyst� lini� i niczym wi�cej. Pami�tam tak�e �mier� mojego ojca. Ojca, kt�ry odnalaz� swoj� pe�ni� i sta� si� kamieniem. Powiadaj�, �e w�osy mordercy pobiela�y, kiedy ujrza�, jak z prze- bitego sztyletem �miertelnego cia�a uchodzi �ycie, ale ono nie pustk� si� nape�nia, a majestatem. Ukryty w kr�lewskiej komnacie zb�j znalaz� si� twarz� w twarz nie z ofiar� � ale z ogromnym granitowym sarkofagiem, schwytany w pu�apk� ci- szy, kt�rej sam by� sprawc�; znaleziono go o �wicie, zdruzgotanego sam� tylko nieruchomo�ci� �mierci. Tak oto m�j ojciec, kt�rego kr�lob�jca jednym ciosem przeni�s� w wieczno- �ci, ostatnim wstrzymanym oddechem zawiesi� oddech innych na przeci�g trzech dni. Do tego stopnia, �e j�zyki rozwi�za�y si�, a ramiona wyprostowa�y dopiero wtedy, gdy�my go z�o�yli w ziemi. Ale ten, co nie panowa�, ale odciska� swoj� piecz��, zdawa� si� wa�y� tyle, �e kiedy spuszczali�my go na trzeszcz�cych sznu- rach w g��b cmentarnego do�u, mi�li�my wra�enie, �e nie trupa grzebiemy, ale chowamy skarb. Wisz�c na sznurach ci��y� tak, jakby by� pierwsz� p�yt� budowa- nej �wi�tyni. Nie zakopali�my go, ale z�o�yli�my w ziemi, zasklepiaj�c nad nim mur, i sta� si� wreszcie tym, czym by� naprawd� � fundamentem. To on nauczy� mnie �mierci i zmusi� mnie, jeszcze w m�odo�ci, patrze� jej prosto w twarz, bo sam nigdy nie spuszcza� oczu. M�j ojciec by� z rodu or��w. By�o to tego roku przekl�tego, kt�ry nazwano �Uczt� S�o�ca", bo s�o�ce tego roku poszerzy�o przestrze� pustyni. Ja�nia�o na piasku widocznym pomi�dzy ko- �mi, suchym cierniem, przejrzystymi sk�rami martwych jaszczurek i wielb��dzi� traw�, kt�r� zmieni�o w ostr� sier��. Dzi�ki niemu wznosz� si� �odygi kwiat�w, a przecie� teraz to ono po�ar�o wszystkie stworzenia i tronowa�o na ich bez�adnie le��cych zw�okach jak dziecko w�r�d zniszczonych przez siebie zabawek. Wch�on�o nawet podziemne zasoby wody i wypi�o nieliczne studnie. Wch�o- n�o nawet poz�ocisto�� piask�w, kt�re sta�y si� teraz tak puste i bia�e, �e�my ochrzcili t� krain� imieniem Zwierciad�a. Bo zwierciad�o nie zawiera w sobie nic, a obrazy, kt�re je nape�niaj�, nie maj� ni wagi, ni trwania. Bo i zwierciad�o czasem pali oczy niby jezioro soli. Je�li czasem zab��kani wielb��dzicy wpadn� w tak� pu�apk� � kt�ra nigdy nie zwraca schwytanej ofiary � nie rozpoznaj� jej zrazu, bo nic jej nie odr�nia od innych miejsc, i wlok� si� po owym pustkowiu jak cie� w s�o�cu, jak widmo w�asnej obecno�ci. Zdaje si� im, �e id�, ale uwi�li w kleistym blasku; zdaje im si�, �e �yj�, ale wieczno�� ju� ich wch�on�a. Kieruj�c si� ku nie istniej�cej studni, raduj� si� �wie�o�ci� zmierzchu, a przecie� to tylko zb�dne odroczenie wyroku. Mo�e, naiwni, skar�� si�, �e noc mija zbyt wolno, a przecie� noce b�d� nad nimi niebawem mija� tak szybko jak trzepotanie powieki. I kiedy schryp�ym g�osem rzucaj� na siebie przekle�stwa, narzekaj�c na jakie� b�ahe niesprawiedliwo�ci, nie wiedz�, �e sprawiedliwo�� ju� im zosta�a wymierzona. Wydaje ci si�, �e ta karawana dok�d� �pieszy? Wr�� zatem, kiedy dwadzie�cia wiek�w minie, i popatrz! Rozp�yni�te w czasie, zamienione w piasek widma, wyssane przez zwiercia- d�o: tak ich zobaczy�em, kiedy ojciec, chc�c mnie nauczy�, czym jest �mier�, posadzi� mnie za sob� na siodle i zawi�z� w pustyni�. � Tutaj � powiedzia� � by�a studnia. W g��bi jednego z tych pionowych skalnych komin�w, tak g��bokich, �e odbi- ja si� w nich tylko jedna gwiazda, zakrzep�o nawet b�oto i uwi�z�a w nim gwiazda zgas�a. Ale brak jednej gwiazdy potrafi powali� ca�� karawan� tak niezawodnie jak nag�y atak wroga. Wok� tego w�skiego otworu, jak doko�a zerwanej p�powiny, ludzie i zwierz�- ta skupili si� nadaremnie, aby z brzucha ziemi doby� wody � krwi dla ich cia�. Ale najlepsi robotnicy, spuszczeni a� na dno tej otch�ani, na pr�no drapali tward� skorup�. Podobna do owada przebitego za �ycia szpilk�, kt�ry w przed�miertnym dr�eniu sypie doko�a siebie jedwabisty z�oty py� skrzyde�, tak karawana przy- gwo�d�ona do ziemi jedn� pust� studni�, zaczyna�a ju� biele� w bezruchu po�a- manych zaprz�g�w, rozwi�zanych trok�w, diament�w rozsypanych w�r�d gruzu i ton�cych w piasku ci�kich sztab z�ota. Kiedy patrzy�em na nich, ojciec tak przem�wi�: � Wiesz, jak wygl�da weselna uczta, kiedy odejd� biesiadnicy i kochanko- wie. O �wicie bije w oczy pozostawiony nie�ad. St�uczone dzbany, poprzewracane sto�y, wygas�y �ar � na wszystkim odci�ni�ty i zakrzep�y znak minionego tumul- tu. Ale odczytuj�c te �lady � ci�gn�� ojciec � nie dowiesz si� niczego o mi�o�ci. � Cz�owiek nieuczony � m�wi� dalej � nie dojdzie istoty prawdy, je�li b�dzie trzyma� i obraca� w d�oni ksi�g� Proroka, je�li zaprz�tnie go zarys liter i z�oto ozd�b. Bo istot� nie jest przedmiot pr�ny tre�ci, ale m�dro�� Bo�a. Tak jak istot� �wiecy nie jest wosk, cho� on zostawia �lady, ale jej �wiat�o. A kiedy dr�a�em, widz�c na szerokiej pustynnej r�wninie, podobnej do daw- nych ofiarnych sto��w, te �lady boskiego posi�ku, ojciec dorzuci�: � Tego, co naprawd� wa�ne, nie dojrzysz w popiele. Odwr�� oczy od tych trup�w. To tylko wozy, kt�re utkn�y w drodze ku wieczno�ci, a kt�rym zabrak�o wo�nic�w. � Kto wi�c mnie nauczy? � krzykn��em. A ojciec odpar�: � To, co istotne w karawanie, odkryjesz, gdy czas j� strawi. Odrzu� pr�ny d�wi�k s��w i patrz: je�li przepa�� stanie na jej drodze, karawana wyminie prze- pa��, je�li ska�a stanie, obejdzie ska��, je�li piasek b�dzie zbyt mia�ki, poszuka piachu twardego, ale i�� b�dzie wci�� w tym samym kierunku. Je�li pod ci�arem objuczonych zwierz�t zatrzeszczy s�l s�onego rozlewiska, widzisz, jakie zamie- szanie, jak wyci�gaj� bydl�ta z b�ota, jak szukaj� na wszystkie strony pewnego gruntu, ale za chwil� wszystko si� uspokaja i karawana ci�gnie w tym samym co przedtem kierunku. Je�li padnie zwierz� juczne, zarz�dza si� post�j, zbiera po- t�uczone skrzynie, �aduje na inne zwierz�, a przywi�zuj�c zaci�ga mocno w�z�y, a� sznur trzeszczy; po czym karawana rusza w dalsz� drog�. Czasem umiera ten, kt�ry by� przewodnikiem. Wszyscy go otaczaj�. Zakopuj� w piasku. Rozprawiaj�. Potem innego wypychaj� na miejsce przyw�dcy i z powrotem ruszaj� w kierunku wyznaczonym wci�� t� sam� gwiazd�. Tak nieodmiennie kroczy karawana, a kie- runek drogi jest od niej silniejszy, albowiem przypomina ona kamie� tocz�cy si� po niewidocznym stoku. S�dziowie miejscy skazali m�od� kobiet�, kt�ra pope�ni�a jakie� przest�pstwo, na to, aby s�once zdj�o z niej mi�kk� pow�ok� cia�a, i kazali j� po prostu przy- wi���c do s�upa po�r�d pustyni. � Poka�� ci � powiedzia� mi ojciec � ku czemu zmierzaj� ludzie. I znowu wzi�� mnie ze sob�. Zanim dojechali�my na to miejsce, przetoczy� si� nad skazan� ca�y dzie� i s�once wypi�o jej ciep�� krew, �lin� i pot jej pach. Z oczu wypi�o wilgo� �wiat�a. Zapad�a ju� noc i kr�tkie wytchnienie, jakie daje nocny ch��d, kiedy�my dotarli, ojciec i ja, do skraju tego wzbronionego ludziom p�askowy�u, gdzie ona, bia�a i naga, wy�ania�a si� z piedesta�u ska�; bardziej krucha od �odygi �ywi�cej si� wil- goci�, ale odci�tej ju� od zasob�w ci�kiej wody, kt�re w g��bi ziemi zalegaj� g�st� cisz�, �ama�a r�ce jak k�os, kt�ry trzeszczy w ogniu, i wo�a�a o lito�� do Boga. � S�uchaj jej � powiedzia� ojciec. � Odkrywa to, co istotne... Aleja by�em l�kliwym dzieckiem: � Mo�e ona cierpi � m�wi�em � i mo�e te� si� boi... � Ona ju� przesz�a � odpar� ojciec � granic� cierpienia i strachu, kt�re s� chorobami stajennymi i na kt�re zapada ludzkie stado. Ona odkrywa prawd�. I us�ysza�em jej skarg�. Obj�ta bezkresn� noc� przyzywa�a ku sobie wieczorn� lamp� swego domu i izb�, w kt�rej si� gromadzono, i drzwi, kt�re si� ju� za ni� na dobre zamkn�y. Wydana ca�emu wszech�wiatowi, kt�ry nie ukazywa� swojej twarzy, wzywa�a dziecka pieszczonego przed snem, istoty, w kt�rej streszcza si� �wiat. Oddana na tym bezludnym p�askowy�u niewiadomemu, kt�re ju� nadcho- dzi�o, �piewa�a kroki ma��onka d�wi�cz�ce wieczorem na progu, rozpoznawane i nios�ce pok�j. Sama w tym ogromie i nie maj�ca si� czego uchwyci�, b�aga�a, aby zwr�cono jej te wa�y obronne, kt�re pozwalaj� �y�: motek we�ny do prz�- dzenia, misk� � t� jedn�, jedyn� do zmycia, dziecko, kt�re trzeba u�pi� � to w�a�nie, �adne inne. Wo�a�a ku wieczno�ci swego domostwa, nad kt�rym unosi�a si� ta sama co nad ca�� wiosk� wieczorna modlitwa. Kiedy g�owa skazanej opad�a na rami�, ojciec posadzi� mnie z powrotem na ko�skim zadzie. I ruszyli�my w wiatr. � B�dziesz s�ysza� dzi� wiecz�r � m�wi� ojciec � jak w namiotach lu- dzie szemraj� i wyrzucaj� mi okrucie�stwo. Ale wszelk� pr�b� buntu wepchn� im z powrotem w gard�a: ja wykuwam cz�owieka. A przecie� odgadywa�em w nim dobro�! � Chc�, �eby kochali �ywe �r�dlane wody � ci�gn��. -I jednolit� powierzch- ni� zielonego j�czmienia pokrywaj�c� sp�kan� latem ziemi�. Chc�, �eby wys�a- wiali powroty p�r roku. Chc�, �eby jak dojrzewaj�ce owoce �ywili si� powolno- �ci� i cisz�. Chc�, �eby d�ugo op�akiwali tych, co odeszli, i d�ugo czcili zmar�ych, bo dziedzictwo z wolna przekazuje si� z pokolenia na pokolenie i nie chc�, �eby trwonili po drodze nale�ny im mi�d. Chc�, �eby byli jak ga��zka oliwna. Taka, co czeka. A wtedy poczuj� w sobie to pot�ne ko�ysanie r�ki Bo�ej, kt�re nadchodzi jak podmuch uderzaj�cy w drzewo. Ono ich b�dzie prowadzi�, a potem powiedzie od �witu a� do nocy, od lata do zimy, od zb� kie�kuj�cych po zbo�a sprz�tane do stod�, od m�odo�ci ku staro�ci, a potem od staro�ci ku nowym dzieciom. Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o cz�owieku, je�li go podzielisz na momenty trwania i pokawa�kujesz wedle tego, co go odr�nia. Drzewo to wcale nie nasienie, a potem �odyga, potem pie� gibki, wreszcie suche drewno. Nie trze- ba go dzieli�, by pozna�. Drzewo to ta pot�ga, co wolno za�lubia niebo. Podobnie i ty, ma�y cz�owieku. B�g sprawia, �e rodzisz si�, ro�niesz, �e wype�niaj� ci� ko- lejno pragnienia, �ale, rado�ci i cierpienia, w�ciek�o�� i przebaczenie � a potem bierze ci� do siebie z powrotem. Nie jeste� jednak�e ani uczniem, ani ma��on- kiem, ani dzieckiem, ani starcem. Jeste� tym, kt�ry szuka swojej pe�ni. A je�eli b�dziesz umia� zobaczy�, �e jeste� ga��zk� ko�ysan� wiatrem, ale mocno wszcze- pion� w drzewo oliwne, poruszany powiewem zakosztujesz wieczno�ci. I wszyst- ko doko�a ciebie stanie si� wieczne. Wieczne b�dzie �piewaj�ce �r�d�o, co poi�o twoich przodk�w, wieczny blask oczu, kiedy si� b�dziesz u�miecha� do ukocha- nej, i wieczny ch��d, i rze�wo�� nocy. Czas nie jest wtedy klepsydr� przesypuj�c� piasek, ale �niwiarzem, co wi��e snopy. II Tak wi�c ze szczytu najwy�szej wie�y twierdzy ujrza�em, �e nie trzeba �a- �owa� ani cierpienia, ani �mierci, kt�ra jest powrotem na �ono Boga, ani nawet �a�oby. Bo ten, co odszed�, je�li czcimy jego pami��, jest pot�niejszy i bardziej obecny od �ywych. I zrozumia�em l�k ludzi i u�ali�em si� nad nimi. I postanowi�em ich uzdrowi�. Ulitowa�em si� tylko nad tym, kt�ry budzi si� w�r�d ogromnej patriarchalnej nocy, przekonany, �e jest bezpieczny pod Bo�ymi gwiazdami, i nagle czuje, �e czeka go podr�. Zabroni�em, aby go o cokolwiek pytano, bo wiem, �e �adna odpowied� nie przyniesie ulgi. Ten, co pyta bowiem, szuka przede wszystkim otch�ani. Pot�piam niepok�j, kt�ry z�odzieja popycha do przest�pstwa, gdy� nauczy�em si� czyta� w tych ludziach i wiem, �e nie ocal� ich, ocalaj�c ich od n�dzy. Albo- wiem myl� si�, je�li s�dz�, �e po��daj� z�ota, kt�re nale�y do innych. Z�oto l�ni jak gwiazda. To mi�o��, kt�ra nie zna samej siebie, zwraca si� ku �wiat�u, kt�re na zawsze pozostanie nieosi�galne. A oni wykradaj� niepotrzebne skarby, biegn�c od jednego lustrzanego odbicia do drugiego jak szaleniec, kt�ry chc�c schwyci� przegl�daj�cy si� ksi�yc, czerpa�by czarn� wod� ze studni. Wi�c rzucaj� w nag�y ogien rozpasania ten n�dzny proch, kt�ry wykradli. I zn�w, bladzi jak przed mi�o- snym spotkaniem, rozpoczynaj� swe nocne wigilie, znieruchomieli w obawie, by nie sp�oszy� tego, co czeka i co by� mo�e kiedy� ich nasyci. Je�li wypuszcz� na wolno�� takiego cz�owieka, dalej pozostanie wierny temu, co czci, a moja stra�, �ami�c ga��zie, przy�apie go zn�w jutro w cudzym ogrodzie, z bij�cym sercem, przekonanego, �e tej nocy los oka�e mu si� �askawy. Wiem, ile w nich �aru, i rzeczywi�cie kocham ich bardziej ni� cnotliwych, co siedz� w swoich straganach. Ale ja jestem budowniczym miast. Postanowi�em po�o�y� podwaliny mojej twierdzy. Powstrzyma�em id�c� karawan�. Bo by�a tyl- ko jak ziarna na �o�u wiatru. Wiatr unosi, jak won, nasiona cedru. Ja opieram si� wiatrom i rzucam nasiona w ziemi�, aby cedry rozrasta�y si� na chwa�� Boga. 8 Mi�o�� musi znale�� przedmiot mi�o�ci. Ocal� tylko tego, kto kocha rzecz prawdziwie istniej�c�, tego, kogo mo�na nasyci�. Dlatego tak�e kobiet� zamykam w ma��e�stwie i ka�� kamienowa� cudzo�o�- n� �on�. Doprawdy, rozumiem jej pragnienie i to, jak wielka jest ta obecno��, kt�rej ona przyzywa. Potrafi� czyta� w niej, kiedy urzeczywistnia si� cud wieczo- ru, a ona na tarasie, wsparta na �okciu, ze wszystkich stron zamkni�ta wezbranym morzem horyzontu, wydana jest, niby d�oniom kata, m�ce narastaj�cej czu�o�ci. Czuj�, jak dr�y, wyrzucona niby pstr�g na piasku, czekaj�ca, niby na przyb�r morza, na b��kitny p�aszcz rycerza. Swoje wo�anie rzuca ca�ej ogromnej nocy. Ktokolwiek si� z niej wy�oni, ten j� wys�ucha. Ale na pr�no b�dzie przechodzi� od jednego p�aszcza do drugiego, bo nie ma cz�owieka, kt�ry by j� zaspokoi�. Podobnie przybrze�na �awica, pragn�c och�ody, wo�a nadmiaru morza, a morze bez ko�ca wysy�a swoje fale; jedna po drugiej przybiega i traci u brzegu si��. Po c� wi�c uprawomocnia� zmian� ma��onka: kto przede wszystkim kocha mi�o nadchodz�c�, nie pozna, czym jest spotkanie. Tylko t� ocal�, kt�ra potrafi stawa� si� i budowa� sw�j �ad wok� wewn�trzne- go podw�rca, podobnie jak cedr rozwija si� wok� swojego ziarna i we w�asnych granicach znajduje si�� wzrostu. Ocalam t�, kt�ra nie kocha przede wszystkim wiosny, ale kszta�t tego jednego kwiatu, w kt�rym jest zawarta wiosna. T�, kt�- ra nie kocha przede wszystkim mi�o�ci, ale jedn� jedyn� twarz, kt�r� przybra�a mi�o��. Dlatego te� kobiet�, kt�r� wiecz�r rozprasza, chc� oczy�ci� i scali� z powro- tem. Ustawiam doko�a niej, niby granice, ruszt z p�on�cym w�glem, czajnik i tac� ze z�ocistej miedzi, a�eby poprzez te przedmioty odkrywa�a po trochu znajom�, wci�� poznawan� twarz i u�miech, kt�ry tu tylko si� pojawia. To b�dzie dla niej powolne objawianie si� Boga. Wtedy dziecko zawo�a, aby je nakarmi�, we�na czesana upomni si� ojej palce, �arz�ce w�gle b�d� si� domaga� jej oddechu. Od- t�d b�dzie ju� schwytana i gotowa s�u�y�. Albowiem jestem tym, co kszta�tuje urn�, aby won w niej pozosta�a na trwa�e. Jestem pradawnym nawykiem, co na- daje pe�ni� owocom. Zmuszam kobiet�, aby uformowa�a si� i prawdziwie istnia�a po to, bym p�niej w jej imieniu przekaza� Bogu nie ciche westchnienia rzucane z wiatrem, ale jej w�asny p�omie� i jej czu�o��, jej niepowtarzalny b�l..� D�ugo medytowa�em nad tym, czym jest pok�j. Daj� go tylko dzieci narodzo- ne i �niwa dokonane, i dom, w kt�rym nareszcie zago�ci� �ad. Daje go wieczno��, w kt�r� wracaj� rzeczy, gdy osi�gn� swoj� pe�ni�. Pok�j pe�nych stod� i �pi�cych owiec, i z�o�onej bielizny, pok�j tego, co � je�li dobrze wykonane � staje si� darem dla Boga. Albowiem wydawa�o mi si�, �e cz�owiek jest taki w�a�nie jak twierdza. Kruszy mury, �eby zapewni� sobie wolno��, ale wtedy staje si� fortec� zburzon� i wydan� gwiazdom. Wtedy rodzi si� l�k nieistnienia. Niech przyjmie jako swoj� prawd� t� won, jak� daj� palone odrostki winoro�li i czekaj�ca postrzy�yn owca. Prawda dr��y si� w g��boko�ci jak studnia. Kiedy spojrzenie si� rozprasza, traci z oczu Boga. Wi�cej ni� niewierna �ona ws�uchuj�ca si� w obietnice nocy wie o Bogu ten m�drzec skupiony, kt�ry zna tylko wag� we�ny. Twierdzo, zbuduj� ci� w sercu cz�owieka. Bo jest czas wybierania po�r�d nasion, ale i czas, kiedy wybrawszy raz na za- wsze, cz�owiek cieszy si� wzrastaniem zb�. Jest czas stwarzania, ale i czas istoty stworzonej. Jest czas na piorun szkar�atny, rozwieraj�cy upusty nieba, ale i czas, gdy wody wylane gromadz� si� w cysternach. Jest czas podboj�w, ale nadchodzi czas umacniania cesarstw: ja jestem s�ug� Boga i znam smak wieczno�ci. Nienawidz� tego, co si� zmienia. Zdusz� tego, kt�ry powstaje w nocy i wia- trom rzuca swoje proroctwa niby drzewo, zap�odnione grotem nieba, co trzaska, �amie si� i od kt�rego p�onie ca�y las. L�kam si�, kiedy B�g porzuca sw� nieru- chomo��. On � niewzruszony, niech�e zasi�dzie z powrotem w wieczno�ci! Bo jest czas wielkich narodzin, ale i czas, czas b�ogos�awiony, na to, co wyznacza obyczaj! Trzeba nie�� pok�j, uprawia� go i wyg�adza�. Ja jestem ten, co zasklepia szczeliny sp�kanej ziemi i ukrywa przed lud�mi �lady wulkan�w. Jestem traw�, co porasta na miejscu przepa�ci. Jestem piwnic�, kt�ra wyz�aca z�o�one w niej owoce. Jestem promem, kt�ry od Boga otrzyma� w zastaw ca�e pokolenie i prze- wozi je z jednego brzegu na drugi. B�g na koniec przejmie je znowu z moich r�k, takie, jakie mi przekaza�, mo�e dojrzalsze, m�drzejsze, pi�kniej zdobi�ce srebrne dzbany na wod�, ale nie odmienione. Zamkn��em m�j lud w mej mi�o�ci. Dlatego wspomagam tego, kto w si�dmym pokoleniu podejmuje dawny trud ojc�w � wygi�cie �eber �odzi albo wypuk�o�� tarczy � aby samemu z kolei wie�� ten kszta�t w doskona�o��. Wspomagam tego, kto od przodka � �piewaka przej�� w dziedzictwo bezimienn� pie�� i powtarzaj�c j� z kolei, i myl�c si� w po- wtarzaniu, wzbogacaj� o w�asny smak, barw� i pi�tno. Kocham kobiet� ci�arn� i t�, co karmi piersi�, kocham stado, co si� odnawia i trwa, kocham powracaj�ce pory roku. Bo jestem nade wszystko tym, co zamieszkuje. O cytadelo, moja sie- dzibo, ocal� ci� przed zakusami lotnych piask�w i przydam jako ozdob� tr�baczy wok� twych mur�w, by ostrzegali przed nadej�ciem barbarzy�c�w! III Albowiem odkry�em wielk� prawd�. A mianowicie, �e ludzie zamieszkuj� i �e sens rzeczy zmienia si� dla nich w zale�no�ci od tego, jaki sens ma dom. I �e droga, pole j�czmienia i wypuk�o�� wzg�rza s� czym� innym dla cz�owieka w za- le�no�ci od tego, czy tworz�, czy te� nie �jedn� ojcowizn�. Bo oto rozproszona materia sk�ada si� nagle w ca�o��, w co�, co jest bliskie sercu. A tak�e nie w tym samym �wiecie mieszka ten, kto mieszka albo nie mieszka w kr�lestwie Bo�ym. Jak�e si� myl� niewierni, ci, co si� z nas �miej� i kt�rym zdaje si�, �e d��� do bogactw namacalnych, kt�rych przecie� nie ma. Bo je�li po��daj� na w�asno�� stada, to ju� kieruje nimi pycha. A ju� i rado�ci pychy nie s� namacalne. Podobnie ci, kt�rzy dziel� moje ziemie, s�dz�, �e je poznaj�. S� tam � powia- daj� � owce i kozy, pola j�czmienia, domostwa i g�ry � i co wi�cej? I ubodzy s�, bo nie posiadaj� nic wi�cej. I czuj� ch��d. I odkry�em, �e podobni s� do cz�o- wieka, kt�ry kraje trupa. Pokazuj� wszem wobec � powiada � czym jest �ycie: to tylko mieszanina ko�ci, krwi, mi�ni i wn�trzno�ci. A tymczasem �ycie by�o owym �wiat�em oczu, nieodczytywalnym ju� w popiele. A tymczasem moja ojco- wizna to zupe�nie co innego ni� owce, pola, domostwa i g�ry; ale to, co nad nimi panuje i co je wi��e ze sob�. Ojczyzna mojej mi�o�ci. I szcz�liwi ci, kt�rzy to wiedz�, gdy� zamieszkuj� w moim domu. A obrz�dy s� w czasie tym, czym w przestrzeni domostwo. Bo dobrze, je�li nie mamy wra�enia, �e p�yn�cy czas po�era nas i rozmiata jak gar�� piasku, ale �e nadaje nam pe�ni�. Dobrze, je�li czas ma sw� wewn�trzn� struktur�. Tak i ludzie wtedy przechodz� od �wi�ta do �wi�ta i od jednej rocznicy do drugiej, jak dziec- kiem przechodzi�em z sali obrad do sali przeznaczonej na odpoczynek w g��bi pa�acu mojego ojca, gdzie ka�dy krok mia� sw�j wewn�trzny sens. Narzuci�em wi�c prawo, kt�re jest niby mury i kszta�t mojego domostwa. Nie- rozumny przyszed� i powiedzia� mi: �Wyzw�l nas od narzuconego nam przymusu, a staniemy si� wi�ksi". Ale ja wiedzia�em, �e wtedy utrac� najpierw swiadomo� w�asnego oblicza, a nie kochaj�c go ju� � swiadomo�� samych siebie i � wbrew nim � postanowi�em, �e ubogac� ich w�asn� ich mi�o�ci�. Poniewa� oni, chc�c si� przechadzac swobodnie, proponowali mi zburzenie mur�w ojcowskiego pa�a- cu, gdzie ka�dy krok mia� sw�j sens. 11 By�a to rozleg�a siedziba ze skrzyd�em zastrze�onym dla kobiet i z ogrodem, zakrytym dla oczu, gdzie spiewa�a fontanna. Nakazuj� te�, aby ka�dy dom mia� takie serce bij�ce, tak aby mo�na by�o zbli�ac si� lub oddala� od jakiego� punktu, aby mo�na by�o wychodzic i wraca�. W przeciwnym razie cz�owiek jest nigdzie. A nie na tym polega wolno��, aby nie by� wcale. By�y tam tak�e stodo�y i staj- nie. Zdarza�o si�, �e stodo�y by�y puste, a stajnie � nie zaj�te. Ale m�j ojciec nie zezwala�, aby u�ywac ich niezgodnie z przeznaczeniem. Stodo�a, powiada�, jest przede wszystkim stodo�� i nie zamieszkujesz wcale domu, je�li nie wiesz, gdzie si� sam znajdujesz. To niewa�ne, dodawa�, czy u�ytkowanie jest mniej lub bar- dziej owocne. Cz�owiek nie jest tucznym bydl�ciem i mi�o�� jest dla niego wa�- niejsza ni� po�ytek. Nie mo�e kochac domu, kt�ry nie ma swego oblicza i gdzie kroki nie znajduj� swojego kierunku i sensu. By�a sala przeznaczona wy��cznie do przyjmowania znakomitych poselstw, kt�r� otwierano tylko w te dni, kiedy wzbija� si� kurz spod kopyt rycerzy, a na horyzoncie pojawia�y si� ogromne proporce, w kt�rych wiatr falowa� jak na po- wierzchni morza. Sta�a pusta, kiedy przyje�d�ali ksi���ta o pomniejszym znacze- niu. By�a sala, gdzie wydawano wyroki s�dowe, a tak�e inna, do kt�rej wnoszono umar�ych. I by�a tak�e pusta izba, kt�rej przeznaczenia nie zna� nikt � a mo- �e nie mia�a go w og�le, mo�e by�a tylko nauk� tajemnicy i tego, �e nigdy nie przenikniemy wszystkiego bez reszty. A niewolnicy, kt�rzy ob�adowani przebiegali korytarzami, przenosili zwoje tkanin do ozdoby �cian, ko�ysz�ce si� na ich ramionach. Wspinali si� po schodach, otwierali jakies drzwi, zn�w schodzili po stopniach w d� i im byli bli�ej serca domu � owej fontanny � tym bardziej milkli; u granic zas kr�lestwa kobiet, kt�rych nieuwa�ne przest�pienie mog�oby kosztowac ich �ycie, stawali si� wr�cz niespokojni. A kobiety, w zale�no�ci od tego, jakie miejsce zajmowa�y w domu, by�y spokojne, zuchwa�e albo dyskretne. S�ysz�, jak m�wi g�upi: �Ile miejsca roztrwonionego, ile nie wyzyskanych bogactw, ile wygody utraconej przez niedbalstwo! Trzeba zburzyc te zb�dne mu- ry, zr�wnac poziom, usun�� owe schodki utrudniaj�ce poruszanie si�. Cz�owiek stanie si� w�wczas wolny". A ja odpowiadam na to: �W�wczas ludzie stan� si� byd�em przeganianym po miejscach publicznych, a l�kaj�c si� nud�w, wymysl� g�upie gry, te� rz�dz�ce si� regu�ami, ale b�d� to regu�y pozbawione wielko�ci. Tymczasem taki pa�ac sprzyja powstawaniu poezji. Ale jakie poematy pisac o p�a- skiej g�upocie rzucanych ko�ci do gry? D�ugo mo�e jeszcze ludzie b�d� �y� w cie- niu owych mur�w, a poezja b�dzie m�wic o t�sknocie za nimi, a potem nawet cie� si� rozwieje i ludzie przestan� rozumiec poezj�". I w czym odt�d b�d� szuka� rado�ci? Tak jest z cz�owiekiem zagubionym w tygodniu, kt�ry nie sk�ada si� z okre- slonych dni, w roku pozbawionym �wi�t i w�asnego oblicza. Tak z cz�owiekiem pozbawionym poczucia hierarchii, kt�ry zazdro�ci s�siadowi, je�li ten przewy�sza 12 go czymkolwiek, i stara si� go sprowadzic do w�asnych wymiar�w. Jakiej rado�ci dostarczy im potem ta p�aska ka�u�a, nad kt�r� razem b�d� �yli? Ja odtwarzam pola napi�c i energii. Buduj� tamy w g�rach, aby zatrzymywa� wody. Przeciwstawiam si� im, jakby niesprawiedliwy w stosunku do naturalnych pochy�o�ci. Ustanawiam z powrotem hierarchie tam, gdzie ludzie po��czyli si� jak wody, gdy pomieszane staj� si� p�askim rozlewiskiem. Przerzucam �uki most�w. Z dzisiejszej niesprawiedliwo�ci tworz� jutrzejsz� sprawiedliwo��. Ustanawiam na powr�t kierunki tam, gdzie ka�dy tkwi na jednym miejscu i szcz�ciem nazywa ten bezw�ad. Gardz� stoj�cymi wodami ich sprawiedliwo�ci i wyzwalam tego, co ustanowi� pi�kn� niesprawiedliwo��. Tak nadaj� godno�� mojemu kr�lestwu. Gdy� znam rozumowanie ludzi. Podziwiali cz�owieka, kt�rego ukszta�towa� m�j ojciec. �Kt� by si� �mia� natrz�sa� � m�wili � z tak doskona�ych osi�- gni�c?" Po czym, w imi� cz�owieka, kt�rego przymus ukszta�towa�, odrzucili �w przymus. P�ki trwa� jeszcze w sercach ludzkich, p�ty jeszcze dzia�a�. Potem po- woli o nim zapomniano. A ten, kt�rego chciano w ten spos�b ocalic, zmar�. Dlatego nienawidz� ironii, kt�ra nie ludzk� jest rzecz�, ale w�a�ciwa jest �o- buzom. Bo to �obuz powiada: �Gdzie indziej ludzie maj� inne obyczaje. Czemu� by naszych nie zmienic?" Albo te�: �Kt� to wam ka�e zbo�e sprz�ta� do stodo�y, a byd�o trzymac w oborze?" Ale on sam pada ofiar� s��w, bo nie rozumie tego, czego s�owa nie s� w stanie wyrazic. Nie rozumie, �e ludzie zamieszkuj� w�asny dom. A ci, co padaj� jego ofiar�, te� nie potrafi� ju� rozpoznac, czym jest dom, i zaczynaj� go rozbierac. W ten spos�b ludzie trwoni� swoje najcenniejsze dobro: sens, jaki maj� rzeczy. A w dni swi�teczne pyszni� si� tym, �e nie ulegaj� oby- czajom, �e zdradzaj� tradycje i �e swi�c� chwa�� nieprzyjaciela. To prawda, �e dopuszczaj�c si� tego swi�tokradztwa czuj� jeszcze jaki� wewn�trzny niepok�j. P�ki jest to jeszcze swi�tokradztwo. P�ki opieraj� si� czemu�, co jeszcze nad ni- mi ci��y. Zyj� dzi�ki temu, �e ich wr�g jeszcze oddycha. Jeszcze na tyle zawadza im �w cien prawa, �e czuj� sw�j op�r wobec prawa. Ale niebawem znika nawet �w cien. Wtedy nie czuj� ju� nic, bo zapomnieli nawet smaku zwyci�stwa. Zie- waj�. Zamienili pa�ac na plac publiczny, ale kiedy przejad�a si� im przyjemnos� deptania go z samochwalcz� but�, przestaj� wiedziec, co robi� na tym targowi- sku. I oto zaczynaj� snuc niejasne marzenia o tym, aby zbudowa� dom o tysi�cu drzwi, o gobelinach ci���cych ramionom, o sieniach, gdzie rozbrzmiewa powolny krok. Zaczynaj� marzyc o tajemnej komnacie, dzi�ki kt�rej tajemnicze sta�oby si� ca�e domostwo. I nie wiedz�c o tym, zapomniawszy, op�akuj� pa�ac mojego ojca, gdzie ka�dy krok mia� sw�j sens i znaczenie. I dlatego, poj�wszy to wszystko, przeciwstawiam swoj� niez�omn� wol� owe- mu kruszeniu si� rzeczy i nie s�ucham tych, kt�rzy mi m�wi� o naturalnej pochy- �o�ci. Bo a� nadto dobrze wiem, �e naturalne pochy�o�ci zasilaj� p�askie rozlewi- ska wod� z topniej�cych lodowc�w, �cieraj� ostre wierzcho�ki g�r i powstrzymuj� 13 rzeczny nurt, kiedy rzuca si� w morze i staje si� tysi�cem sprzecznych pr�d�w. Bo a� nadto dobrze wiem, �e naturalne pochy�o�ci rodz� podzia� w�adzy i zr�wnanie ludzi. Ale ja rz�dz� i wybieram. Wiedz�c, �e i cedr odnosi zwyci�stwo nad cza- sem, kt�ry powinien by go zamienic w proch, i wbrew tej sile, co ci�gnie w d�, rok po roku, wznosi dumn� �wi�tyni� listowia. Tak i ja wbrew interesom rozlewisk wznosz� strome lodowce. To nic, jesli �aby skrzecz�, �e to niesprawiedliwo��. Z powrotem daj� bron w r�ce cz�owieka, aby si� sta� sob�. I dlatego te� nie dbam o g�upiego gadu��, kt�ry palmie wyrzuca, �e nie jest cedrem, cedrowi, �e nie jest palm�, i mieszaj�c zawarto�� ksi�g zd��a do cha- osu. Dobrze wiem, �e gadu�a ma racj� wedle swej absurdalnej wiedzy, gdy� cedr i palma, gdyby nie �y�y, z��czy�yby si� w jedno i rozsypa�y w proch. Ale �ycie przeciwstawia si� nie�adowi i naturalnym pochy�o�ciom. I z prochu podnosi ku g�rze cedr. Z prawdy moich nakaz�w narodzi si� cz�owiek. Wi�c nie szukam bynajmniej znaczenia w samych obyczajach, prawach i j�zyku mojego cesarstwa. Wiem a� nadto dobrze, �e gromadz�c razem kamienie tworzy si� cisz�. Cisz�, kt�rej z ka- mieni nie dawa�o si� odczytac. Wiem a� nadto dobrze, �e mi�o�� o�ywia si� po- przez ci�ary i skr�powania. Ze nie wie nic ten, kto po�cwiartowa� trupa i zwa�y� jego ko�ci i wn�trzno�ci. Bo ko�ci i wn�trzno�ci same w sobie na nic si� zdadz�, podobnie jak atrament i papier, kt�re si� sk�adaj� na ksi��k�. Liczy si� tylko m�- dro��, kt�r� ksi��ka przynosi, ale ona w swej istocie jest czym� ca�kiem innym. Odmawiam na ten temat dyskusji, bo nie ma tu nic, co mog�oby byc dowie- dzione. Ocal� od zgnilizny j�zyk mojego ludu. Przypominam sobie tego niedo- wiarka, kt�ry odwiedzi� mojego ojca: � Nakazujesz, aby twoi ludzie modlili si� na r�ancach o trzynastu pacior- kach. Jakie znaczenie ma trzyna�cie paciork�w � pyta� � czy je�li zmienisz ich liczb�, nie ten sam b�dzie zbawienny po�ytek? Po czym wysuwa� subtelne argumenty za r�ancem o dwunastu paciorkach. Ja, b�d�c dzieckiem wra�liwym na zr�czno�� argumentacji, obserwowa�em oj- ca, zastanawiaj�c si�, czy jego odpowied� b�dzie r�wnie b�yskotliwa; albowiem b�yskotliwe by�y przytaczane przez przybysza argumenty. � Powiedz mi � upiera� si� tamten � czy r�aniec o trzynastu paciorkach ma wi�ksz� wag�... � R�aniec o trzynastu ziarnkach � odpar� ojciec � wa�y tyle, ile wszystkie g�owy, kt�re w jego imi� ju� kaza�em �ci��.. Wtedy B�g oswieci� niedowiarka i ten nawr�ci� si�. IV Siedzibo ludzka, kto ci� zbuduje na sile rozumu? Kto ci� zdo�a postawic zgod- nie z logik�? Istniejesz i nie istniejesz zarazem. Jestes uczyniona z przer�nych materia��w, ale �eby ci� odkryc, trzeba ci� stworzy� wyobra�ni�. Podobnie jak ten, kto zburzy� w�asny dom, s�dz�c, �e go zna, ma przed sob� tylko kup� ka- mieni, cegie� i dach�wek, ale nie znajduje ani cienia, ani ciszy, ani schronienia, kt�rym one s�u�y�y, i nie wie, na co m�g�by si� zdac ten stos cegie�, kamieni i dach�wek, bo brakuje im inwencji, kt�ra by nad nimi panowa�a, duszy i serca architekta. Bo kamieniowi brakuje duszy i serca ludzkiego. Ale skoro nie ma tu rozumu, tylko ceg�a, kamien i dach�wka, skoro dusza i serce wymykaj� si� prawom logiki i prawom liczb, pojawiam si�ja i moja wolna wola. Ja � architekt. Ja � posiadaj�cy dusz� i serce. Ja jeden posiadam moc, aby kamien przemieni� w cisz�. Przychodz� miesi� t� glin�, kt�r� jest materia, zgod- nie z obrazem stwarzania pochodz�cym od samego Boga i dalekim od wszelkiej logiki. Buduj� moj� kultur�, wiedziony tylko smakiem, jaki w niej czuj�, podob- nie jak inni buduj� wiersze, zmieniaj�c jedno s�owo na inne, i nikt im nie ka�e usprawiedliwiac si�, dlaczego taki tok dali wierszowi i takie s�owo zmienili, bo wiedzie ich ten smak, kt�ry wiersz b�dzie mia� i kt�ry znaj� zawczasu. Albowiem jestem przyw�dc�. Uk�adam prawa i stanowi� �wi�ta, i nakazuj� ofiary, i z owiec, k�z i ludzkich domostw sk�adam kultur�, podobn� do pa�acu mego ojca, gdzie ka�dy krok ma sens i kierunek. Bo c� by beze mnie zrobili z tej kupy kamieni, przek�adanych z lewa na pra- wo � chyba inn� kup� kamieni, jeszcze bardziej bez�adn�. Ja rz�dz� i wybieram. I rz�dz� sam. I ludzie mog� modlic si� w ciszy i w cieniu, kt�ry zawdzi�czaj� u�o�onym przeze mnie kamieniom. U�o�onym wedle obrazu mojego serca. Jestem przyw�dc�. Jestem w�adc�. Jestem odpowiedzialny. A ich wzywam, aby mi pomagali. Gdy� rozumiem, �e przyw�dca to nie ten, co ocala innych, ale ten, kt�ry ich wzywa, aby jego ocalili. Bo to dzi�ki mnie, dzi�ki obrazowi, ja- ki w sobie nosz�, powstaje jedno��, kt�r� wyprowadzi�em, sam jeden, z moich owiec i k�z, z domostw i g�r; i oto oni zakochani w nich, tak jak byliby zako- chani w m�odej bogini, otwieraj�cej w s�oncu swoje ramiona, a kt�rej w pierw- szej chwili by nie poznali. Oto kochaj� dom, kt�ry moja wyobra�nia stworzy�a 15 zgodnie z moim pragnieniem. A poprzez dom kochaj� i mnie, architekta. Tak jak ten, kto kocha pos�g, nie kocha gliny ani ceg�y, ni br�zu tylko zamys� rze�biarza. Ludziom z mojego plemienia daj� przywi�zanie do domu, a�eby umieli go rozpo- znac w�r�d innych. A rozpoznaj� go dopiero pod warunkiem, �e go �ywili w�asn� krwi�. I przystroili w�asnym poswi�ceniem. Dom b�dzie od nich wymaga� nawet krwi i cia�a, bo b�dzie ich w�asnym sensem. Nie b�d� w�wczas mogli nie rozpo- znac tej boskiej struktury, kt�ra b�dzie niby znajoma twarz. I wtedy obudzi si� w nich mi�o�� do niego. I pe�ne �aru b�d� ich wieczory. I ojcowie b�d� si� starali ukazac go swoim synom, skoro tylko otworz� si� dzieci�ce oczy i uszy, aby nie zaton�� w r�norodno�ci wszelkich rzeczy. Potrafi�em zbudowac domostwo tak ogromne, aby nawet gwiazdom nada� sens, tote� jesli ludzie wyjd� noc� na pr�g i podnios� g�owy, b�d� chwali� Bo- ga, �e tak dobrze prowadzi te niebieskie statki. A jesli zbuduj� dom trwa�y, aby m�g� zawrzec w sobie trwanie �ycia, ludzie i�� b�d� od �wi�ta do �wi�ta jak z jed- nej sieni w drug�, wiedz�c, dok�d id�, i w r�norodno�ci �ycia odkrywaj�c twarz Boga. Zbudowa�em ci� wi�c, twierdzo, jak buduje si� statek. Da�em maszty i wszelki osprz�t potrzebny i pu�ci�em na fale czasu, to jest na wiatr sprzyjaj�cy. Ludzki statku, bez kt�rego nie dop�yn�libysmy do wieczno�ci! Ale znam tak�e niebezpieczenstwa wisz�ce nad moim statkiem. Z zewn�trz naciera wci�� na niego ciemne morze. I znam inne oblicza tego, co mo�liwe. Bo to zawsze mo�liwe: zburzy� �wi�tyni�, a kamienie zabra� na budow� innej �wi�tyni. A ta inna nie jest ani prawdziwsza, ani bardziej fa�szywa, ani sprawiedliwsza, ani bardziej niesprawiedliwa. I nikt nie b�dzie nawet wiedzia�, do jakiej katastrofy dosz�o, bo w kup� zwalonych kamieni nie jest wpisana warto�� ciszy. Dlatego pragn�, aby robotnicy mocno wi�zali g��wne wi�zania statku. Aby trwa�y z pokolenia na pokolenie: bo nie uczyni� �wi�tyni pi�kn�, je�li wci�� b�d� j� budowa� od nowa. Dlatego pragn�, by ludzie mocno wi�zali g��wne wi�zania statku. To ludzka konstrukcja. A dooko�a statku przecie� natura slepa, nie uj�ta w regu�y i pot�na. A kto zapomina o pot�dze morza, temu grozi, �e wypoczywac zechce za d�ugo. Wydaje mu si�, �e domostwo, kt�re zosta�o dane, jest czyms niepodwa�alnym. Skoro to, co oczywiste, zosta�o ju� wykazane. Mieszkaj�c na statku, nie widzi si� ju� gro�nego morza. A jesli si� je nawet dostrzega, to tylko jako tego statku ozdob�. Taka jest w�a�ciwo�� umys�u. Morze wydaje si� po to stworzone, aby nios�o statek. Ale to z�uda. Rze�biarz ukaza� patrz�cym jedno kamienne oblicze. Ale drugi mo�e m�g�by ukazac inne. Widzia�e� tak�e konstelacje: to jest �ab�d�. Ale kto� inny m�g�by ci pokaza�, �e to le��ca kobieta. Za p�no. Nie odejdziemy ju� od tego �ab�dzia. Zmyslony �ab�d� pochwyci� nas. A� uwierzywszy nierozumnemu, �e jestesmy w b��dzie, nie b�dziemy ju� bro- nic naszej wiary. Ja jednak wiem, czym zagra�a cz�owiek nierozumny. A tak�e ten, co ma zr�czno�� �onglera i z �atwo�ci� modeluje swymi palcami r�ne twarze. Ci, kt�rzy patrz� na t� zabaw�, gubi� sens, jaki ma ich ojcowizna. Dlatego ja rozka- zuj� chwycic go i rozerwa� ko�mi. Nie dlatego, oczywi�cie, �e moi s�dziowie dowiedli, i� jest w b��dzie. Bo nie jest w b��dzie. Ale nie ma tak�e racji, i dlate- go nie pozwalam mu uwa�ac si� za m�drzejszego i sprawiedliwszego od moich s�dzi�w. I jest w b��dzie, jesli s�dzi, �e ma racj�. Bo on tak�e proponuje jako bez- wzgl�dnie prawdziwe te swietne, bogate, zrodzone w jego r�kach kszta�ty, kt�rym brakuje jednak wagi, czasu i z dawien dawna id�cej ci�g�o�ci, jak� maj� religie. Proponowana przez niego struktura jeszcze nie zaistnia�a. Moja ju� istnieje. Oto dlaczego pot�piam �onglera i ocalam przez to m�j lud przed zgnilizn�. Bo ten, co nieostro�ny, nie pami�ta ju�, �e mieszka na statku, z g�ry jest nie- jako skazany na zniszczenie i niebawem zobaczy, jak podnosi si� morze, kt�rego fale zalej� jego g�upie igraszki. Taki obraz mojego cesarstwa pokazano mi kiedys, kiedy byli�my na pe�nym morzu, ja i niekt�rzy z mojego ludu, a by�a to pielgrzymka. 17 Bylismy wi�c zamkni�ci na pok�adzie pe�nomorskiego statku. Czasem mil- cz�c spacerowa�em wsr�d moich ludzi. Stali si� mieszka�cami statku: jedni przy- kucn�wszy otaczali naczynia z jad�em, inni karmili dzieci albo pogr��eni w mo- dlitwie przesuwali paciorki r�anca. Statek sta� si� ich domostwem. Ale pewnej nocy �ywio�y podnios�y bunt. Przyszed�em odwiedzic ich i ogar- n�� cisz� mojej mi�o�ci i zobaczy�em, �e nic si� w�r�d nich nie zmieni�o. Cyze- lowali pier�cienie, prz�dli we�n� albo rozmawiali cicho, tkaj�c nieznu�enie wi� ludzkiej wsp�lnoty, t� siec sprawiaj�c�, �e je�li jeden z nich umrze, wszystkim cos zostaje wyrwane. A ja w ciszy mojej mi�o�ci s�ucha�em, jak m�wi�, ale nie przyk�adaj�c wi�kszej uwagi do tego, o czym m�wi�; by�y to opowie�ci o cho- robach czy jakies historie czajnik�w; jednak�e nie w temacie zawiera� si� sens opowie�ci, ale w sposobie m�wienia. Oto jeden, u�miechaj�c si� z powag�, czyni z siebie samego dar innym... A drugi nudzi si�, nie wiedz�c, czy to z l�ku, czy z braku Boga. I tak patrzy�em na nich w ciszy mojej mi�o�ci. A tymczasem ci�kie rami� morza, o kt�rym nic nie wiedzieli, unosi�o ich ru- chem powolnym a straszliwym. Zdarza�o si�, �e na szczycie wznosz�cej si� fali wszystko chwia�o si� jakby obj�te niebytem. Ca�y statek dr�a� wtedy, jakby ju� p�ka�y jego wi�zania, jakby ju� rozsypywa� si� w kawa�ki, a oni, w tych momen- tach nierzeczywistych, przestawali si� modlic, rozmawia�, karmi� dzieci i zdobi� srebrne naczynia. Ale za ka�dym razem jakis trzask twardy niby grom przeszywa� drewniany kad�ub na wskros. Statek zdawa� si� zapada� w siebie ci�ko, jakby za chwil� mia�y si� rozp�kn�c jego burty, a ten wstrz�s powala� ludzi na ziemi� i wy- rywa� z ich ust wymioty. I cisn�li si� jedni do drugich, niby w trzeszcz�cej szopie, pod mdl�cym ko�y- saniem oliwnych lamp. L�kaj�c si�, �e niepok�j ogarnie ich bez reszty, kaza�em og�osic: � Niech ci, co pracuj� w srebrze, wykonaj� dla mnie dzbanek na wod�. Ci, co przyrz�dzaj� posi�ek, niech si� przy�o�� do roboty. Niech zdrowi zatroszcz� si� o chorych. Niech ci, co si� modl�, g��biej si� pogr��� w modlitwie... A temu, co blady, oparty o jak�s belk�, nas�uchiwa� przez szpary uszczelnione paku�ami niespokojnej piesni morza, powiedzia�em: � Id� pod pok�ad i policz martwe barany. Bo bywa, �e t�ocz�c si� w strachu dusz� si� nawzajem... A on mi odpar�: � B�g po�o�y� na morzu swoj� ci�k� d�on. Jeste�my zgubieni. S�ysz�, jak trzeszcz� wi�zania okr�tu... Nie widzimy ich, bo s� to liny stalowe i okucia. Podobnie trzeszcz� fundamenty globu ziemskiego, kt�remu zawierzylismy na- sze domy i sady oliwne, i mi�kkie we�niste owce, wieczorem skubi�ce powoli swie�� traw�. Dobrze jest zajmowa� si� we w�asnym domu oliwkami, owocami, 18 codziennym posi�kiem i mi�o�ci�. Ale niedobrze, je�li niepok�j p�ynie z tego, co nas otacza. Kiedy to, co zosta�o zrobione, staje si� robot� do wykonania. Tak i tu odzywa si� to, co powinno milczec. Co stanie si� z nami, je�li g�ry zaczynaj� pomrukiwac? S�ysza�em ju� kiedy� taki pomruk i nie potrafi� go zapomnie�...� � Jaki to pomruk? � spyta�em. � Mieszka�em kiedys, panie, w wiosce zbudowanej na spokojnym grzbie- cie wzg�rza, wrosni�tej w ziemi� i w niebo, wiosce przeznaczonej do trwania i kt�ra rzeczywi�cie trwa�a. Na cembrowinach studni, na kamiennych progach, na kolistym obmurowaniu �r�de� le�a� ten cudowny blask, kt�ry rodzi si� z wieko- wego u�ycia. Ale pewnej nocy cos si� zbudzi�o w podziemnych fundamentach tej krainy. Zrozumielismy, �e ziemia pod naszymi stopami o�y�a nagle i zacz�a si� poruszac. To, co by�o wykonane, stawa�o si� z powrotem robot� do wykonania. Przel�klismy si�. Przel�kli�my si� nie tyle o nas samych, co o przedmiot naszych staran. O to, w co zamienia�o si� nasze �ycie z biegiem lat. Ja by�em z�otnikiem i zl�k�em si� o moj� du�� karafk� na wod�, nad kt�r� pracowa�em od dw�ch lat. W kt�r� przemieni�y si� dwa lata mojego czuwania. Kto inny dr�a� o swoje dywa- ny ze szlachetnej we�ny, kt�re tka� z rado�ci� i co dzie� rozwija� na s�o�cu. By� dumny, �e zamieni� odrobin� swego cia�a � swych zrogowacia�ych palc�w � na to g��bokie falowanie we�nianej powierzchni. Jeszcze inny zl�k� si� o posadzone przez siebie oliwki. I wiem, �e �aden z nas nie l�ka� si� �mierci, ale wszyscy- smy dr�eli o te ma�e g�upie przedmioty. Odkryli�my, �e �ycie tylko wtedy ma sens, kiedy si� je przemienia po trochu w cos, co jest poza nami. �mier� ogrod- nika w niczym nie zagra�a drzewu. Ale jesli drzewo b�dzie zagro�one, ogrodnik umiera dwukrotnie. By� pomi�dzy nami stary bajarz, kt�ry zna� najpi�kniejsze opowie�ci naszej pustyni. I sam je jeszcze upi�ksza�. A zna� je tylko on jeden, bo nie mia� syna. I kiedy ziemia zacz�a si� obsuwac, dr�a� o te biedne opowie�ci, kt�rych nikt ju� wi�cej nie wyspiewa. A tymczasem ziemia wci�� zdawa�a si� jak �ywa albo jak ugniatana niewidzialn� d�oni� i zaczyna�a sp�ywac w d� wielk� rudaw� fal� b�ota. Jak myslisz: czy mo�na przemieni� siebie w co�, co by upi�k- sza�o to sun�ce b�oto, kt�re przewala si� powoli i wszystko poch�ania? Co mo�na zbudowac na tym, co samo si� porusza? Pod tym naporem domy chwia�y si� powoli, a skr�cone niedostrzegaln� si�� belki trzaska�y nagle jak bary�ki czarnego prochu. Albo �ciany zaczyna�y dr�e�, a� rozsypywa�y si� nagle. A ci sposr�d nas, kt�rzy zostali przy �yciu, utracili sens istnienia. Tylko bajarz spiewa� dalej postradawszy zmys�y. A ty gdzie nas wieziesz? Ten statek p�jdzie na dno razem z dzie�em naszych r�k. Tu, na pok�adzie, czuj�, jak czas up�ywa nadaremno. Nie powinien up�ywac w spos�b tak wyczuwalny, ale twardniec, dojrzewa� i wzbiera� latami. Powinien gromadzic po trochu dzie�a ludzkich r�k. A teraz czy mo�e utrwali� si� w nim cos, co by�oby z nas i co by przetrwa�o? VI I przyzna�em racj� mojemu ludowi, mysl�c o tej przemianie, niemo�liwej ju�, kiedy nic sta�ego nie trwa poprzez pokolenia, i o czasie, kt�ry up�ywa w�wczas nadaremnie, jak w klepsydrze. I mysla�em tak�e: to domostwo nie jest jeszcze do�� obszerne, a dzie�o, w kt�- re ten lud si� przemienia, nie jest jeszcze do�� trwa�e. I my�la�em o faraonach, kt�rzy kazali sobie budowac wielkie niezniszczalne mauzolea o ostrych kraw�- dziach, p�yn�ce przez ocean czasu, a on je �ciera powoli i zamienia w py�. My- sla�em o rozleg�ych, nie tkni�tych szlakiem karawan piaskach, z kt�rych czasem wy�ania si� dawna swi�tynia, zanurzona ju� w nich do po�owy, jakby niewidzialna b��kitna burza strzaska�a jej maszty, a ona p�ynie jeszcze, chocia� skazana na za- g�ad�. Mysla�em te�: nie do�� trwa�a jest jeszcze ta �wi�tynia, �adowna z�oceniami i klejnotami, kt�re kosztowa�y d�ugie ludzkie �ywoty, jak mi�d sk�adany przez ty- le pokolen: filigranowe wyroby ze z�ota, z�ociste insygnia w�adzy kap�a�skiej, w kt�re przemienia�o si� �ycie starych rzemieslnik�w, i te obrusy haftowane, nad kt�rymi staruszki po kres �ycia traci�y oczy, a� poczernia�e, kaszl�ce, zduszone ju� d�oni� �mierci, odchodzi�y zostawiaj�c za sob� �w kr�lewski tren. Kwietn� ��k�. A ci, co je ogl�daj� dzis, powiadaj�: �Ach, jaki� to pi�kny haft! Jaki pi�k- ny. .." I zrozumia�em, �e staruszki wplot�y siebie w ten jedwab i przemieni�y go. Nie wiedz�c, �e s� czarodziejkami... Trzeba wi�c zbudowac wielkie skrzynie, �eby pomie�ci� w nich to, co zosta- �o z owych haft�w. I jakis pojazd, kt�ry by je przewi�z�. Bo ja szanuj� przede wszystkim to, co trwa, bardziej ni� ludzi. I ocalam w ten spos�b ich przemienione �ycie. Wznosz� wielkie tabernakulum, w kt�re oni sk�adaj� wszystko, czym s�. Jeszcze odnajduj� czasem te statki sun�ce wolno przez pustyni�. Jeszcze nie ustaj� w swojej podr�y. I poj��em, co najwa�niejsze: a mianowicie, �e trzeba najpierw zbudowac statek i okulbaczy� karawan�, i zbudowa� c�wi�tyni� trwaj�c� d�u�ej od cz�owieka. Odt�d ludzie b�d� si� radosnie przemienia� w to, co cenniej- sze od nich samych. Wtedy rodz� si� malarze, rze�biarze, rytownicy i z�otnicy. Ale nie oczekuj niczego od cz�owieka, jesli pracuje tylko na swoje �ycie, a nie dla wieczno�ci. Bo wtedy niepotrzebnie bym ich uczy� architektury i jej zasad. Je�li buduj� domy po to, �eby w nich �y�, po c� by mieli przemienia� swoje �ycie 20 w domy? Skoro ten dom ma s�u�yc ich �yciu i niczemu wi�cej? A oni m�wi�, �e ich dom jest u�yteczny i nie traktuj� go jako warto�ci samej w sobie, widz�c tylko jego u�yteczno��. I dom im s�u�y, a oni zajmuj� si� tym, �eby si� wzbogaci�. Ale umieraj� w n�dzy, bo nie zostawiaj� po sobie ani haftowanego obrusa, ani z�ocistej szaty kap�anskiej ukrytej w kamiennym statku. Byli powo�ani do tego, �eby swoje �ycie w cos przemieni�, a chcieli by� tylko obs�u�eni. Wi�c kiedy odchodz�, nie zostaje po nich nic. I tak chodz�c pomi�dzy lud�mi mojego plemienia, zamieszkuj�cymi delt� rze- ki, wieczorem, kiedy wszystko wydaje si� przemienione, patrzy�em na nich, jak w starej wystrz�pionej odzie�y zaprzestawszy swojej pszczelej pracowito�ci sie- dzieli na progach n�dznych lepian