8200

Szczegóły
Tytuł 8200
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8200 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8200 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8200 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W�adys�aw �ozi�ski SKARB WATA�KI Powie�� z ko�ca XVIII wieku I HAJDAMACY WE LWOWIE W ostatnim dziesi�tku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawia�a widok starego gmachu, kt�rego pot�ne niegdy� posady pocz�y dr�e� w ca�ej swej g��bi, kt�rego mury, od wiek�w nie naprawiane d�oni� opatrznego gospodarza, rysowa� si� i p�ka� pocz�y pod szalonym naciskiem ustawicznej burzy... Chwia�y si� gro�nie pod stopami ca�ego narodu podwaliny, osadzone niegdy� silnie mieczem i rozumem lepszych przodk�w, ze straszliwym �oskotem p�ka�y stare sklepienia, ale ledwie najmniejsza cz�stka s�ysza�a t� wieszczb� upadku, t� przera�aj�c� zapowied� ruiny. Niesko�czona wi�kszo�� nie s�ysza�a i nie widzia�a zwiastun�w katastrofy... Szalona burza nami�tno�ci prywatnych i publicznych og�uszy�a wszystkich, bezprzyk�adna lekkomy�lno�� i swawola zas�oni�a spojrzenie w przysz�o��... Czas to by� rozpaczliwego zam�tu, czas bezprzyk�adnego niemal ob��du, kt�rego dzisiejszy badacz ani ogarn��, ani zrozumie� nie zdo�a. Spo�ecze�stwo ca�e zdawa�o si� pada� ofiar� rozk�adu. Wszystkie podstawy bytu usuwa�y si� spod st�p jego, wszelkie warunki porz�dku i �adu znika�y z publicznego �ycia. Swawola rozpasa�a wszystkie warstwy ludno�ci i ca�emu obliczu spo�ecznemu owych czas�w wycisn�a pi�tno konwulsyj czy ob��kania... Zdrowe �ywio�y, w kt�rych tkwi� zar�d �ycia, zanadto by�y os�abione, aby pokona� chorob� ca�ego organizmu. W�adzy nie by�o niemal �adnej, cnoty obywatelskiej zbyt ma�o, by j� zast�pi� mog�a. Wojny dope�ni�y op�akanego zam�tu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszcz�cia najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzuci� na t� scen� odblask niewinnej krwi i �un� po�ogi... Takich to czas�w ust�pem by� rok 1768, w kt�rym rozpoczyna si� opowie�� nasza. W roku tym Lw�w, jakkolwiek nie by� powo�any do odgrywania wi�kszej i wa�niejszej roli, mia� na ca�ej fizjonomii swojej wszystkie znamiona op�akanej pory. Miasto by�o niemal do szcz�tu zniszczone; handel, kt�ry tu niegdy� mia� swe wielkie ognisko wschodnie, upad� zupe�nie, patrycjat, niegdy� tyle �wietny i bogaty, kt�ry s�a� wspania�e dary monarchom, a z�otem i mieczem zar�wno dobi� si� s�awy w Rzeczypospolitej, zmieni� si� w gromadk� ubogiego mieszcza�stwa, upad�ego na duchu, niepewnego jutra, kt�re przynie�� mu mog�o now� kl�sk�, now� ci�k� za�og�, now� kontrybucj�. Dla Lwowa rok ten by� ci�szym mo�e ni� owe lata, kiedy o mury jego bi� nawa� Szwed�w, pogan lub kozactwa. W�wczas mia�o si� z�oto i �elazo do odporu, a jednego tylko wroga u mur�w, obecnie za� zewsz�d zagra�ano ogo�oconemu ze �rodk�w miastu. By�a mu wrogiem w�asna za�oga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ci�ka, bo nie op�acana ze skarbu pa�stwa, sta�a niemal wy��cznie na koszcie miasta; by� mu wrogiem pan �owczy koronny Branicki, co tu� u jego boku organizowa� i �ci�ga� si�y przeciw konfederatom; by�a mu wrogiem sama konfederacja barska, co zagra�a�a mu ustawicznie, a raz nawet pokusi�a si� o jego zdobycie... Miasto by�o uci�nione, przyt�umione, jaka� duszna i ci�ka zawis�a nad nim atmosfera. Magnackich rodzin polskich mieszka�o w nim wprawdzie wi�cej ni� kiedykolwiek, bo zewsz�d garn�a si� szlachta z rodzinami w mury warownego grodu � ale mimo to �ycie by�o pos�pne, smutne, jakby pe�ne z�owrogiego przeczucia. Sypano wa�y, co si� ju� do po�owy osun�y od staro�ci i zaniedbania, naprawiano ile mo�no�ci pop�kane mury fortyfikacyjne, zbrojono z po�piechem klasztor karmelicki, kt�ry stanowi� poniek�d czo�o �wczesnej warowni lwowskiej. Zdawa�o si�, �e te na p� porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chyl�ce si� bramy i furty, te mury spr�chnia�e i pop�kane, co niegdy� tak dumny stawi�y op�r nieprzyjacio�om i ur�ga�y z zawzi�tych obl�e�, dzi� przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupe�nym rozsypaniem si� w gruzy raz jeszcze zadr�e� maj� od huku obl�niczych strza��w, raz jeszcze rozpaczliwy da� maj� odp�r wrogiemu najazdowi... Przed kim si� zbrojono?... Nie by�o to tajemnic�. Lw�w mia� tym razem stan�� zapor� nie obcym, ale swoim. Obawiano si� niespodziewanego napadu konfederat�w, kt�rzy od ziemi sanockiej i od Podola pod��a� mieli pod star� forteczk�, by �mia�ym zamachem wydrze� j� z r�k kr�lewskiego wojska. Ludno��, jak zawsze gro�nym i przesadnym pog�oskom przyst�pna, straszy�a si� sama jeszcze gorszymi wr�bami. Szeptano sobie mi�dzy gminem, �e nie tylko okropno�� domowej wojny oprze� si� ma o miasto. Biega�y wie�ci, �e w Chocimiu gromadzi si� wojsko tureckie, �e basza tameczny czeka na czele janczar�w, aby wpa�� w ziemie polskie, �e ju� wypad� fal� po�ogi, �e Kamieniec Podolski zdobyty, �e janczarskie stra�e a� pod Brody ju� si� podsun�y... Do tych wie�ci mylnych i na trwog� rozsiewanych przyby�a niebawem inna... By�a ona prawdziw�, ale jak ka�da niemal wie�� owego czasu, przylecia�a na skrzyd�ach strachu i przera�enia, uros�a w wi�ksz� jeszcze okropno�� ni�li ni� by�a w istocie... Rze� huma�ska rzuci�a krwaw� �un� na ca�� jedn� prowincj� Polski... S�yszano o mordach okropnych, o straszliwym barbarzy�stwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekaj�ce na Brody ku Lwowowi... Ka�dy taki wygnaniec mia� na ustach trwog� �mierteln� i wie�� jak�� bajeczn�. M�wiono, �e bunt hajdamacki coraz bardziej si� szerzy, �e coraz dalej rozlewa si� krwi� i zniszczeniem, �e �una popalonych dwor�w coraz wi�ksze zatacza ko�o, �e dzi�, jutro, pojutrze... za�wieci nad wzg�rzami Lwowa... Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpocz�� si� ruch gor�czkowy, kt�ry w oczach gminu nadawa� prawdopodobie�stwa pog�oskom i podnieca� powszechn� trwog�. Szybkimi marszami pod��y� pan �owczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w �lad za nim jenera� Kreczetnik�w opu�ci� ��kiew. Pan pu�kownik Korytowski, komendant Lwowa, �ci�ga� gor�czkowo co tylko si� gdzie znalaz�o regularnego polskiego �o�nierza. Codziennie niemal kuriery wojskowe p�dzi�y ze Lwowa do Kamie�ca, z Kamie�ca do Lwowa... Z Brod�w przywo�ono proch ca�ymi kamieniami, dragonia i dzia�a to wychodzi�y, to wraca�y... Taki ruch w garnizonie i taka skrz�tno�� w przygotowaniach wojennych podsyca�y coraz bardziej zatrwo�on� imaginacj� ludno�ci � i by�y chwile, w kt�rych gmin miejski ze zgroz� opowiada� sobie wie�ci o zbli�aj�cym si� buncie ch�opskim. Niekt�rzy opowiadali, �e widzieli we wioskach s�siednich jakie� zagadkowe postacie, przyby�e nie wiadomo sk�d, znikaj�ce nie wiadomo gdzie, kt�re has�o buntu i rzezi nios�c mieszka�com si�, g�osi�y bliskie przyj�cie czerni i powszechny mord szlachty i �yd�w... Ten i �w, bior�c ciemn� pog�osk� za fakt, wr�b� rzucon� w trwodze za jutrzejsz� rzeczywisto��, rozpowiada� z najwi�kszym przera�eniem, �e hajdamacy id� na Lw�w, �e wyr�n�li kawaleri� narodow� pod panem obo�nym Stempkowskim, a samego pana obo�nego powiesili na rynku w Brodach... Wr�ono i wr�ono, a� wywr�ono nareszcie... Hajdamacy przyszli do Lwowa... Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci ni� si� tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem szpetnego zwyci�stwa, nie w�r�d bicia dzwon�w i ze �wiat�em po�arowej �uny, ale z kajdanami na zbrodniczych r�kach, jako je�cy bez nadziei �aski i przebaczenia, z ca�ym brzemieniem kl�twy i srogiego odwetu na pochylonych barkach... W sierpniu wspomnianego ju� roku przybywa� pocz�li ci wstr�tni go�cie do Lwowa. Wybiega�a ludno�� naprzeciw, aby przypatrze� si� dzikim postaciom z�oczy�c�w, z kt�rych ka�dy zbryzgany by� krwi� ofiar bezbronnych, starc�w, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie, okrutne zwierz�ta le�ne, pojmane �ywcem d�oni� odwa�nego my�liwca. P�dzono ich te� jak dzikie zwierz�ta, obchodzono si� z nimi gorzej ni� ze zwierz�tami. Pod stra�� dragonii koronnej lub grodowych kozak�w szli ci nieszcz�ni gromadkami po kilkudziesi�ciu. Przykuci do dr�g�w d�ugich, ze skr�powanymi ramionami, bosi, obdarci, wyn�dzniali, wkraczali do Lwowa. By�y to odra�aj�ce postacie, z twarzami dzikimi, kt�rym zarost dodawa� jeszcze wi�cej wstr�tnego wyrazu. Okryte by�y szmatami odzie�y ch�opskiej, na niekt�rych tylko wida� by�o resztki kozackiego stroju. Ka�dy z tych ludzi mia� na czole straszliwe pi�tno Kaina, nad ka�dym wisia�a kl�twa krwi rozlanej z najdzikszym okrucie�stwem; zdawa�o si�, �e na �achmanach, co ich cia�a os�ania�y, odkry�by� jeszcze krew niezastyg��... A przecie� nieszcz�sne te ofiary ciemnego sza�u budzi�y lito�� w sercu... Cz�owiecze�stwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowa�o przecie� do duszy i mi�osierdzia. Ale nie znano dla nich mi�osierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali si� i, zda si�, nie chcieli. Szli z dziwnie oboj�tn� twarz�, z ponur�, przera�aj�c� rezygnacj�, z oczyma, kt�re nie zdradza�y tajemnic ciemnej duszy. Dragoni p�dzili ich przez miasto pod cekhauz kr�lewski lub miejski, do loch�w na Niskim Zamku; oddzia� lwowskiego garnizonu odliczy� ich, pokwitowa� i po rozmaitych kryj�wkach, ciemnicach i ka�niach poumieszcza�. Kilka takich transport�w hajdamackich przyby�o do Lwowa. Wi�zienia by�y przepe�nione, szczup�y garnizon rozerwany by� na stra�y przy nich, a nie wiedziano, co z nimi pocz��. Komendant lwowski, Korytowski, protestowa� przeciw tym wstr�tnym go�ciom, pisa� do kr�la, do Branickiego, do Stempkowskiego, do innych, zaklinaj�c, by mu nie nasy�ali hajdamackich wi�ni�w, kt�rych ani umie�ci�, ani wy�ywi�, ani ustrzec nie mo�e. Byli tacy, kt�rzy radzili za�atwi� si� szybko z wi�niami � �mierci� ich bez wyj�tku karz�c. Mimo jednak ca�ego oburzenia, mimo s�usznej zgrozy, jak� wywo�ywa�y zbrodnie tych pot�pie�c�w, je�eli nie samo uznanie ludzko�ci, to wstr�t, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysi�czne egzekucje, sprzeciwia�y si� u�yciu tego �rodka. Czerni hajdamackiej taka by�a ilo��, �e wszystkich �mierci� kara� by�o niepodobna. Pozbawiono �ycia tysi�ce, pozosta�y tysi�ce. Prawu s�usznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwo�ci sta�o si� zado��. Krew, przelana w Huma�szczy�nie, odp�acon� zosta�a strumieniami krwi hajdamckiej. Zabrak�o ludzi do spe�niania wyrok�w �mierci... Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie by� katami. Jeden drugiego musia� pozbawia� �ycia, ostatniego zabija� �o�nierz... Od Sawrania a� do Kamie�ca Podolskiego poobwieszane by�y drzewa trupami opryszk�w, a oko�o ka�dego niemal miasteczka na tej drodze stercza�y lasy powbijanych na pale kampa�czyk�w. Moszcze�ski opowiada w pami�tniku swoim, �e stracono oko�o 30 000 ch�opstwa zbuntowanego. Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczy� mo�na na tysi�ce. Sam �owczy Branicki donosi kr�lowi, �e siedmiuset hajdamak�w jednym wa�em powiesi�, nie wliczaj�c w to przyw�dc�w, kt�rych inn�, najokropniejsz� kara� �mierci�. Jenera� Kreczetnik�w zdaje raport w�adzom rosyjskim, �e przesz�o dwa tysi�ce opryszk�w sam odda� komendantom polskim i �e wi�ksz� cz�� z nich powieszono. Co pan obo�ny Stempkowski na w�asn� r�k� wywiesza�, nie wiadomo... Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsy�a� reszt� je�c�w hajdamackich do twierdz rozmaitych, jak do Kamie�ca, do Brod�w, do Lwowa. Zachodzi� w g�ow� pan komendant Korytowski, otrzymawszy znaczn� liczb� takich nieproszonych i niemi�ych go�ci. Wi�zienne utrzymanie tylu je�c�w, najgorsze cho�by �ywienie ich wymaga�o znacznych koszt�w � a �rodk�w na to nie by�o �adnych. Jak utrzyma�, jak �ywi� hajdamackich wi�ni�w, skoro nie by�o czym �ywi� i op�aca� samego garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawa�a �o�du ze skarbu. Gdyby nie miasto, kt�re kilkadziesi�t tysi�cy z�otych zaliczy�o na utrzymanie garnizonu, �o�nierze musieliby si� byli chyba zmieni� w garstk� opryszk�w, �ywi�cych si� gwa�tem i �upie��. Nakazano hajdamak�w u�ywa� do naprawy twierdzy, do sypania wa��w i innych rob�t publicznych. Zlitowa� si� kr�l Stanis�aw August i, tkni�ty niedol� tych ludzi, przys�a� z w�asnej prywatnej szkatu�y 200 dukat�w Korytowskiemu na utrzymanie wi�ni�w. R�wnocze�nie og�oszono we w�a�ciwych wojew�dztwach, aby szlachta reklamowa�a tych pochwytanych hajdamak�w, kt�rzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabiera�a ich sobie z Kamie�ca i ze Lwowa. Sprzeciwia� si� temu pan �owczy koronny Branicki, utrzymuj�c, �e z�oczy�cy ci, pojmani z broni� w r�ku, nie nale�� ju� do swych dawnych pan�w, ale traceni lub wi�zieni by� winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawia�o wszelkie uczucie ludzko�ci, a wi�zienie tylu ludzi zbyt by�o kosztowne, aby wykona� si� da�o. Pan komendant Korytowski poj�� najlepiej szlachetn� intencj� kr�la. Maj�c ju� jaki taki fundusz na utrzymanie je�c�w, jednej cz�ci ich u�y� do rob�t fortecznych, drug� na w�asn� r�k� zatrudni�. Maj�c tyle r�k do rozporz�dzenia, pocz�� budowa� sobie kamienic� we Lwowie. Stan�a trudem hajdamak�w okaza�a, jak na�wczas, budowa we Lwowie, kt�ra d�ugi czas uchodzi�a za gmach pierwszorz�dny, a posiadaj�c du�e sale, by�a g��wnym miejscem bal�w, uczt i rozmaitych festyn�w. Kamienica ta, zbudowana przez je�c�w hajdamackich, stoi dot�d w pierwotnym nienaruszonym kszta�cie. Jest ni� tak zwana kamienica Andreolego, z przechodowym dziedzi�cem mi�dzy rynkiem a ulic� Teatraln�. II HANDLARZ DUSZ Podali�my w poprzednim rozdziale kilka szczeg��w o je�cach hajdamackich we Lwowie, bo potrzebne by�y jako wst�p do dalszego opowiadania. Wiemy ju�, jakim sposobem uda�o si� umie�ci� i wy�ywi� tych nieszcz�snych ludzi, kt�rych w drodze do Lwowa �ciga� widok straconych wsp�towarzyszy zbrodni, nad kt�rymi wisia�a kl�twa strasznych czyn�w, kt�rych gna�a nienawi�� i obrzydzenie powszechne. Je�cy ci, spod wszelkiego prawa wyj�ci, gnani o g�odzie i bez mi�osierdzia jak bydl�ta najpodlejsze, nie cieszyli si� zapewne z �aski, kt�ra uchroni�a ich od �mierci na palu lub na szubienicy. Nim si� ich los we Lwowie rozstrzygn�� w spos�b poprzednio opisany � stan ich by� zaiste okropny. Umieszczono ich, jak ju� powiedzieli�my, po rozmaitych lochach lub pr�nych komorach obu arsena��w lwowskich � a na ciasnej, kilkus��niowej przestrzeni nieraz po kilkadziesi�t tych nieszcz�snych ofiar zbrodni mie�ci� si� musia�o. Oddano ich pod stra� garnizonu, a g��wny nadz�r nad wszystkimi powierzono jednemu z oficer�w za�ogi. Oficerem tym by� m�ody cz�owiek, niedawno dopiero w s�u�bie Rzeczypospolitej zostaj�cy. Poznamy z nim bli�ej naszego czytelnika, oficer ten bowiem odgrywa� ma w tej opowie�ci naszej jedn� z r�l najg��wniejszych. Mia� nazwisko na poz�r cudzoziemskie, ale przez wszystkich starych heraldyk�w polskich znane i do rodzinnych nazwisk szlacheckich zaliczone. Nazywa� si� Robert Fogelwander. Rodzina Fogelwandr�w w dawnych wiekach przenios�a si� do Polski z Niemiec, gdzie zajmowa�a niegdy� znakomite stanowisko. Nad tarcz� herbow� Fogelwandr�w osadzona by�a korona o dziewi�ciu per�ach i nale�a� im si� tytu� Rzymskiego Imperium. Nasz Fogelwander by� ostatnim swego rodu w Polsce. By� to m�ody, nadzwyczaj urodziwy m�czyzna. Twarz jego mia�a w sobie co� niepolskiego, chocia� nie by�o w nim ju� ani kropli krwi niemieckiej. Nie wygl�da� te� na Niemca, ale na W�ocha raczej. O blado�niadej cerze, du�ych, czarnych i ognistych oczach, osadzonych g��boko, pe�nych jakiego�, powiedzia�bym, tajemniczego wyrazu, o rysach twarzy regularnych, wybitnych, mo�e za ostrych nieco i zdradzaj�cych nami�tno�� � m�ody oficer uderza� pewn� niepospolit� cech� ca�ej swej fizjonomii i postaci i nale�a� do tych os�b, kt�re do�� raz widzie� tylko, aby je na zawsze niemal zachowa� w pami�ci. Fogelwander od roku dopiero znajdowa� si� w garnizonie lwowskim. Mimo m�odo�ci swojej liczne przechodzi� koleje. W dzieci�cym ju� wieku osierocony, wychowa� si� �ask� jednego z dalekich krewnych swej matki. Krewny ten by� bardzo maj�tnym i wychowa� m�odego Fogelwandra jak syna. Nale�a� on niegdy� do najgor�tszych zwolennik�w Stanis�awa Leszczy�skiego, a kiedy kr�l ten, bez korony i tronu, osiad� w Lunevillu, dobrodziej m�odego oficera przeni�s� si� tam tak�e, aby stale zamieszka� w pobli�u tego, kt�rego do zgonu uwa�a� za swego monarch�. M�ody Fogelwander, wychowany w dostatkach, oddawa� si� pewnej nadziei, �e bogaty krewny uczyni go spadkobierc�. Zami�owany w stanie wojskowym, wst�pi� do francuskiego pu�ku Royal Suedois, w kt�rym pod�wczas bardzo wielu s�u�y�o Polak�w. Bogaty krewny kupi� mu kompani�, a m�ody nasz kapitan, pe�en r�owych widok�w na przysz�o��, p�dzi� najprzyjemniejsze �ycie w Pary�u... Nagle umar� bogaty krewny. Nadzieje nie zawiod�y Fogelwandra: opiekun jego zapisa� mu ca�y sw�j maj�tek w ruchomo�ciach i w dobrach, po�o�onych w Polsce. Fogelwander porzuci� swoj� kapitani� i wyjecha� do Polski, aby obj�� w posiadanie odziedziczony maj�tek. Ale tu spotka� go zaw�d okrutny... Znale�li si� w Polsce bliscy krewni zmar�ego, kt�rzy wnie�li protest przeciw testamentowi, a na mocy prowizorycznego wyroku zaj�li dobra w posiadanie. Fogelwander zamiast bogatych w�o�ci znalaz� w ojczy�nie powik�any i trudny proces z przemo�nymi przeciwnikami. Pocz�� si� pienia� z zawzi�to�ci� m�odego, nami�tnego cz�owieka, kt�ry si� czuje pokrzywdzonym. Otoczy� si� ca�ym legionem palestrant�w i sypa� mi�dzy nich hojnie z�oto. Przeciwnicy jego nie �a�owali tak�e z�ota, ale umieli go u�y� zr�czniej i trafniej od niedo�wiadczonego m�odzie�ca, kt�ry by� niemal cudzoziemcem we w�asnej ojczy�nie i nie przeczuwa� nawet, jak w�tpliwym, jak niepewnym i jak niezmiernie d�ugim bywa� ka�dy sp�r w owych czasach przed trybuna�ami polskimi. Sko�czy�o si� na tym, �e Fogelwander na wystaw� �ycia, a bardziej jeszcze na koszta palestry straci� wszystko, co jeszcze w got�wce odebra� w Lunevillu po zmar�ym swym dobroczy�cy. Proces ugrz�z�; palestranci, widz�c ruin� klienta, opu�cili go zupe�nie, a dobra sporne pozosta�y w wygodnym posiadaniu przeciwnik�w. W tak przykrym po�o�eniu nie pozostawa�o m�odemu cz�owiekowi nic, jak tylko pomy�le� o dalszym sposobie �ycia. Zebrawszy szczup�e resztki, jakie mu jeszcze pozosta�y, postanowi� wst�pi� do regularnego wojska Rzeczypospolitej. Jak wsz�dzie pod�wczas, tak i w Polsce stopnie oficerskie kupowano, z t� tylko r�nic�, �e mimo tak nielicznego wojska frymark z�otych bandolet�w w Polsce kwit� bardziej ni� kiedykolwiek. Fogelwander kupi� sobie chor�giew w jedynym niemal porz�dniejszym pu�ku �wczesnym polskim, w kr�lewskiej dragonii cudzoziemskiego autoramentu, czyli w tak zwanej konnej gwardii koronnej. Odt�d musia� �y� tylko z tak zwanego traktamentu, czyli �o�du, a �o�d ten nie tylko by� szczup�y, ale wyp�acany bywa� najnieregularniej. Gdy Lw�w zagro�ony by� przez konfederacj� barsk�, wys�ano tam chor�giew Fogelwandra na za�og�. Tym sposobem znalaz� si� na widowni naszego opowiadania. Zami�owany w zbytku, do kt�rego si� w m�odo�ci przyzwyczai�, nami�tny, dumny, pe�en pa�skich nawyknie�, Fogelwander znalaz� si� na swym nowym stanowisku niebawem w bardzo przykrym po�o�eniu. �o�d by� szczup�y, wszystkie resztki dawnego maj�tku by�y strwonione � a m�oda dusza pragn�a �wietno�ci, zabaw i rozkoszy, na kt�re stan nie pozwala�. Powiedzieli�my ju�, �e we Lwowie przebywa�o owego czasu wi�cej szlachty ni� kiedykolwiek. Mimo tak op�akanych czas�w, mimo dusznej, z�owrogiej atmosfery, kt�ra gnie�� si� zdawa�a jak zmora ca�e spo�ecze�stwo, urz�dzano cz�ste zabawy, odbywa�y si� �wietne bale. Kartownictwo kwit�o � grywano nami�tnie, hazardowano ca�e maj�tki. Fogelwander jako oficer dobrego domu, jako cz�owiek wykwintnego, francuskiego wychowania znajdowa� wsz�dzie przyst�p �atwy. Udzia� w zabawach kosztowniejszy by� ni� na to skromny traktament oficerski pozwala�. Fogelwander znalaz� si� wkr�tce w najprzykrzejszym po�o�eniu. Pr�buj�c szcz�cia, rozpaczliwie rzuci� si� w odm�t szulerki. Na szybkim kole fortuny my�la� przelecie� po wierzchu �ycia. Z pocz�tku by� szcz�liwy, wygrywa� znaczne sumy i znajdowa� �rodki do wykwintnego bytu. Kr�tki by� wszak�e ten u�miech szulerskiego losu. Przed lekkomy�lnym m�odzie�cem otwiera�a si� przepa�� g��boka. Znalaz� si� w jednym z tych fatalnych po�o�e�, z kt�rych nie ma zn�w wyj�cia, chyba za pomoc� jakiego� szalonego, awanturniczego kroku... Do tych wszystkich goryczy przybywa�a i sama przykro�� s�u�by. Komendant Korytowski, ucze� pruskiej szko�y, by�y oficer gwardii kr�lewskiej w s�u�bie Fryderyka II, by� surowym prze�o�onym i wymaga� �cis�ego wykonywania obowi�zk�w �o�nierskich. Fogelwander nauczy� si� by� tymczasem nosi� mundur tylko dla parady, po�o�enie wi�c jego stawa�o si� jeszcze niezno�niejszym. Taki by� oficer, kt�remu powierzy� komendant Korytowski stra� nad wi�zionymi we Lwowie hajdamakami. Oddanie tego wstr�tnego nadzoru Fogelwandrowi by�o dowodem nie�aski komendanta, rodzajem kary, kt�ra dumnemu oficerowi w wysokim stopniu by�a dotkliw�. Mimo rozdra�nienia musia� Fogelwander przenie�� to upokorzenie. Najrozmaitsze wprawdzie awanturnicze plany k��bi�y mu si� ju� w my�li, ale �adnego jeszcze stanowczego nie obra�. Do pewnego czasu musia� pozosta� jeszcze w s�u�bie. Szpada i z�oty bandolet dawa�y mu przecie� jakie takie stanowisko � zrzuciwszy mundur, zosta�by prostym awanturnikiem, bez �rodk�w i bez widok�w. By�o to w kilkana�cie dni po przybyciu do Lwowa wi�ni�w hajdamackich. Rotmistrz Fogelwander znajdowa� si� w swoim pomieszkaniu i przemy�liwa� w�a�nie nad �rodkami ratunku, kt�ry stawa� si� coraz pilniejszym. Porzuci� s�u�b� i rzuci� si� w �wiat na igrzysko losu; uda� si� do Turcji, przyj�� turban i sta� si� drugim Bonnevalem, wr�ci� na powr�t do Francji i ratowa� si� dawnymi stosunkami, pojecha� do Niemiec i szuka� pomocy u szlachty tego� samego co on nazwiska, o kt�rej s�ysza�, �e istnie� ma jeszcze; przeda� patent oficerski i rzuci� go raz jeszcze na zielony stolik, pr�buj�c, czy szcz�cie nie osypie go znowu z�otem � takie i tym podobne my�li przebiega�y przez g�ow� m�odego oficera. Pogr��ony tak w najrozmaitszych my�lach, kt�re chaotycznie k��bi�y si� w g�owie i najdziwaczniejsze widoki otwiera�y lekkomy�lnej imaginacji, Fogelwander nie uwa�a� nawet, �e od kilku minut nie by� ju� sam w pokoju... Przede drzwiami sta�a dziwna posta�... Wesz�a ona cicho, niepostrze�enie, zdawa�o si�, �e w�lizn�a si� przez szczelin� lub wyros�a z ziemi u progu... By� to niski, lecz kr�py cz�owiek oko�o lat pi��dziesi�ciu. Blada twarz jego wydawa�a si� na pierwszy rzut oka ca�kiem pospolit� i bez wyrazu. Okryta by�a rudym, siwiej�cym ju� zarostem i w rysach swych nie mia�a nic takiego, co by uderza� mog�o od razu powierzchownego obserwatora. Ale przy bli�szym wpatrzeniu si� w t� fizjonomi� odkrywa�o si� co�, co budzi�o wstr�t i nieufno��. Na ustach, kt�re wygl�da�y, jakby mocno by�y zaci�ni�te, dr�a� u�miech dziwnie chytry, oczy ma�e i g��boko osadzone albo maskowa�y si� powiekami, albo strzela�y spojrzeniem, kt�re migota�o szybko i niepewnie jak b�yskawica, a wiecznie ruchliwe, nie da�o si� uchwyci� w �adnym kierunku. By� to jeden z tych dziwnych, a rzadkich wzrok�w, kt�re mimo woli przejmuj� nas obaw�, niepokojem i nieufno�ci�. Taki wzrok zdaje si� nie patrze� na nic, a widzi wszystko. Nie utkwi nigdy �mia�o i spokojnie w oku drugiej osoby � pe�za po niej jak szybka jaszczurka lub miga si� zdradliwie i b�yskawicznie jak ostry sztylet w r�ku W�ocha... Cz�owiek �w, kt�ry tak niepostrze�enie zjawi� si� w pokoju oficera, ubrany by� w str�j, kt�rego narodowo�ci trudno by by�o oznaczy� z pewno�ci�. Na g�owie mia� zaw�j ��ty jak Turek, na ciele cha�at kr�tki, �ydowski, ciemnego koloru, przepasany kozackim rzemieniem; na nogach oko spodziewa�o si� znale�� wschodnie meszty, a spotyka�o zamiast nich wysokie buty z ja�owiczej sk�ry. Nieznajomy sta� kilka minut, nim go oficer spostrzeg�. Gdy Fogelwander ujrza� nagle nieznajomego i dziwacznego go�cia, cofn�� si� ze zdziwieniem i stan�� na �rodku pokoju; Cz�owiek w ��tym turbanie sk�oni� si� niziutko i bardzo pokornie. � Czego tu chcesz? � zapyta� szorstko Fogelwander, zbli�aj�c si� do nieznajomego. Nieznajomy sk�oni� si� raz jeszcze, spojrza� przenikliwie na oficera i, u�miechn�wszy si�, rzek� �aman� polszczyzn�: � Ja bardzo przepraszam wielmo�nego pana kapitana; ja chcia�bym s��wko pom�wi� w pewnym interesie... � Kt� ty jeste�? � Kto ja jestem, to tak od razu trudno powiedzie� � odpar� nieznajomy z u�miechem. � �yd jestem, handlarz jestem z Chocimia. Jestem Bunia Szachin, to jest: w Kamie�cu, w Brodach, we Lwowie nazywaj� mnie Bunia, w Chocimiu Szachin. � Nie potrzebuj� niczego... � odpar� niech�tnie Fogelwander, niekontent, �e mu ten dziwny go�� przerwa� my�li, w kt�rych by� pogr��ony. � Niech wielmo�ny pan rotmistrz tego nie m�wi � pocz�� szybko m�wi� Szachin, nie zmieszany szorstkim przyj�ciem oficera � Szachina ka�dy potrzebuje, Szachin ka�demu us�u�y. Ja nie jestem zwyk�ym natr�tem. Wsz�dzie i szlachta, i panowie oficerowie znaj� Szachina. Niech pan rotmistrz zapyta! Ja robi� interesa i z panem jenera�em Wittem, i z basz� chocimskim, i sam hospodar wo�oski zna mnie dobrze. Niech ja�nie pan graf raczy mnie tylko wys�ucha�.... Fogelwander � roztargnieniem s�ucha� Szachina, kt�ry korzystaj�c z bierno�ci oficera, szybko i ostrym g�osem m�wi� dalej: � Mam konia na przeda�, �e sam su�tan je�dzi� na nim mo�e... Ko� z pustyni arabskiej, pod hetmana. Mam pistolety tureckie przedziwnej roboty ca�e w srebrze i w s�oniowej ko�ci. Mam dywdyki, dywany najpyszniejsze, haremowe, b�awaty, adamaszki, szale i klejnoty, �e si� od nich nie oderw� oczy najpi�kniejszej i najbogatszej pani... � Nie kupi� nic, daremnie czas tracisz, panie Szachin! � Szachin nigdy czasu daremnie nie traci, a kto z nim �askaw pom�wi�, tak�e czasu nie b�dzie �a�owa� pewnie. Ja nie tylko przedaj�, ja ch�tnie kupi� tak�e... � Nie mam nic do przedania... Szachin chwilk� milcza�, popatrzy� przenikliwie na oficera, a potem, podsuwaj�c si� naprz�d, rzek� nieco cichszym g�osem: � Panie kapitanie, pan si� mylisz. Pan mi mo�esz odprzeda� co� takiego, czego pan sam nie kupi�e�, co pana nic nie kosztowa�o, o czym pan nie wiesz i za co by� pan bez Szachina nigdy nic nie dosta�... Zagadkowe te s�owa, wyrzeczone p�szeptem, ale powoli i z pewnym tajemniczym naciskiem, zaj�y nieco uwag� oficera. U�miechn�� si� i rzek� z niedowierzaniem: � Handlujesz nie tylko ko�mi, broni� i adamaszkiem, ale i zagadkami. � Moje zagadki s� z�ote, bo si� rozwi�zuj� dukatami... � odpar� z chytrym u�miechem Szachin. � Udaj si� z nimi do kogo�, co ma czas i z�oto � rzek� Fogelwander kr�tko � ja nie mam ani pierwszego, ani drugiego... � Pierwszego nie zabior� panu kapitanowi du�o � podchwyci� Szachin � a drugim mog� s�u�y� pod ma�ym warunkiem. Panie oficerze, ja powiem otwarcie, czego od pana ��dam. � Trzeba by�o zacz�� od tego. � Zaczynam teraz. Rzek�szy te s�owa, Szachin spojrza� raz jeszcze badawczym wzrokiem na m�odego oficera, jakby chcia� przenikn�� go do g��bi, i zbli�y� si� jeszcze bardziej ku niemu. � Pan kapitan ma bardzo przykr� s�u�b� � odezwa� si� po chwili milczenia � ja wiem, �e pan kapitan ma pod nadzorem swoim pochwyconych hajdamak�w, kt�rych przyp�dzono do Lwowa. Taki pan, taki graf, jak pan kapitan, nie do takiej s�u�by stworzony. Mie� k�opoty z opryszkami, mordercami, to naprawd� rzecz nieprzyjemna. Jakbym ja mia� trzyma� co� pod moim kluczem, to wola�bym, aby to by�y dukaty, a nie hajdamaki. � I ja bym wola�!... � za�mia� si� Fogelwander. � I pan kapitan by wola�? � poderwa� Szachin. � To� to przecie tylko od pana zale�y! Oficer spojrza� na m�wi�cego, jakby pow�tpiewa� o jego zdrowych zmys�ach. � Zamieni� ch�opa w dukat, to sztuka, nieprawda? � m�wi� Szachin dalej. � Zamieni� opryszka w z�otego holenderskiego rycerza, to si� zdaje niepodobna, a to przecie� tak �atwo!... � Pleciesz jak szalony, nie rozumiem ci� � odezwa� si� Fogelwander. � Kupi� stu hajdamak�w � rzek� dobitnym, powolnym g�osem Szachin i spojrza� szybko na oficera, aby si� przekona�, jakie wra�enie sprawi� na nim te s�owa. Fogelwander cofn�� si� ze zdumieniem. Zagadkowe s�owa, kt�rymi dot�d Szachin kr��y� oko�o swej ofiary, stan�y przed nim w ca�ej swej obrzyd�ej, zrozumia�ej nago�ci... Wiedzia� teraz, kto jest jego go�� nieproszony. By� to �handlarz dusz". Takie postacie, tacy handlarze dusz, jak Szachin, nie s� bynajmniej utworem powie�ciopisarskiej wyobra�ni. Istnia�y one rzeczywi�cie w owym czasie, chodzi�y po �wiecie, wykonywa�y bezkarnie swe ohydne rzemios�o. Mianowicie spotyka�y si� takie figury cz�sto w�a�nie w chwili, kiedy rozpoczynamy nasze opowiadanie, w pierwszym czasie po st�umieniu huma�skiego buntu... Ogromna ilo�� pochwytanego ch�opstwa, kt�rego �mierci� wytraci� nie by�o podobna, a kt�re oddane zosta�o na samowol� ma�ych komendant�w, a czasem prostych �o�nierzy, wywo�ywa�a ten okropny, nikczemny handel... Zdarza�y si� wypadki, �e agenci tureccy kupowali pojmanych opryszk�w i zabierali ich jako niewolnik�w. By� to najohydniejszy jasyr, bo nie z prawa miecza i zdobyczy, ale na podstawie najpodlejszego frymarku... Basza chocimski, tak bliski widowni okropnego buntu, ch�tnie kupowa� je�c�w, dobija� si� nawet o ten towar �ywy. Zachowa�o si� nawet historyczne �wiadectwo tego potwornego handlu, kt�ry jest jednym z najwstr�tniejszch rys�w op�akanego czasu. Branicki, �owczy koronny, kt�ry ze swym korpusem odgrywa� rol� w uskromieniu ci�by, tak pisze w jednym ze swych list�w do kr�la Stanis�awa Augusta: �Gdybym by� s�dzi� uczciw� dla mnie intrat�, tobym za tych ludzi (hajdamak�w) od Turk�w za jednego po 500 lew�w dosta�..." To, co nie uchodzi�o dostojnikowi Rzeczypospolitej, co by�o w oczach jego ohydn� niegodziwo�ci�, nie nastr�cza�o niejednemu mo�e z podkomendnych �adnych skrupu��w... Tyle na usprawiedliwienie figury, kt�r� wprowadzili�my do naszego opowiadania. Po potrzebnym tym zboczeniu wracamy do rozpocz�tej sceny. Fogelwander, us�yszawszy tak niespodziewan� propozycj�, nie m�g� na razie zdoby� si� na odpowied�. Nast�pi�a chwila milczenia, kt�r� przerwa� pierwszy Szachin. � Kupi� stu hajdamak�w � powt�rzy� tonem oboj�tnym i spokojnym, jakby m�wi� o najzwyczajniejszym towarze � i p�ac� dukata za sztuk�... Sto sztuk, sto dukat�w... Fogelwander by� lekkomy�lnym w najwy�szym stopniu, po�o�enie jego by�o op�akane, suma by�a pon�tna. Ale w duszy jego s�owa Szachina wywo�a�y uczucie wstr�tu i oburzenia... � Nikczemniku � rzek�, spozieraj�c z oburzeniem na Szachina � wi�c ty i lud�mi handlujesz? � To nie ludzie, to hajdamacy... � odpar� Szachin z filozoficznym spokojem. � Przys�owie m�wi � doda� � kupi� nie kupi�, potargowa� mo�na. Szachin �atwy w interesach. Dam p�tora dukata za sztuk�... Widz�c w oczach oficera jeszcze ci�gle wyraz oburzenia, m�wi� dalej: � Czemu si� pan gniewa i czemu si� pan dziwi? Panie oficerze, bierzmy interes spokojnie! Co w tym strasznego i z�ego? Czy ja tych je�c�w na rze� kupuj�? Chc� ich kupi� do roboty... Co lepiej: czy ich sprzeda�, czy okrutnie wytraci�?... Ju� i tak na ca�ej drodze do Kamie�ca konie i�� nie chc�, co drzewo, to wisielec, co miasteczko, to pale, a na nich opryszki. Niech pan kapitan spokojnie rozwa�y... Dziwna rzecz, Fogelwander istotnie rozwa�a� pocz��. Argumenta Szachina, je�li nie przekona�y go, to przynajmniej uspokoi�y nieco pierwsze uczucie wstr�tu i oburzenia. Dostrzeg� to natychmiast Szachin i, zr�cznie wyzyskuj�c chwil�, m�wi� dalej: � Jaki ich los we Lwowie, tych biednych je�c�w? To prawda, �e oni nie mieli lito�ci, to prawda, �e krwi przelali du�o � wszystko to prawda, ale oni przecie� biedni. Mnie samemu kraje si� serce, gdy si� patrz� na nich. Mr� od g�odu i od kij�w �o�nierskich, �ywcem dusz� si� w ciemnicy. Czy nie lepiej da� im zarobek, da� chleb i mie� uczciwy po�ytek? Za uwagami Szachina zdawa�a si� przemawia� istotnie pewna s�uszno��. Zmiana w losie je�c�w hajdamackich nie mog�a pewnie wypa�� na gorsze, tak op�akane i nieszcz�sne by�o ich pocz�tkowe po�o�enie we Lwowie. Fogelwander wzruszy� tylko ramionami. � Szachin panu rotmistrzowi nie proponuje nic takiego, co by narusza�o honor oficerski � m�wi� handlarz dusz � sam najja�niejszy kr�l jegomo�� nakaza�, aby hajdamak�w zatrudni� uczciw� prac�, jak ludzi, a nie pastwi� si� nad nimi jak nad bydl�ciem lub besti� le�n�... � Ale kr�l pewnie nie zezwoli� na taki handel � wtr�ci� Fogelwander. � Zreszt�, m�j panie Szachinie, to nie ode mnie zale�y. Ja pe�ni� tylko rozkaz prze�o�onych i nie mam prawa rozrz�dza� wi�niami. Id� do komendanta! Szachin skrzywi� si� na t� propozycj�. � Gdybym by� chcia� uda� si� z interesem do pana Korytowskiego, nie przyszed�bym do pana kapitana. Po co tu pana komendanta, kiedy my to sami za�atwi� mo�emy? � Ale� to niepodobna � odpar� oficer. � Ka�dy wi�zie� jest policzony i zapisany; gdybym nawet chcia� dobi� z tob� tego dziwnego targu, to nie widz� �adnego mo�liwego sposobu. Szachin za�mia� si� z lekcewa�eniem, jakby chcia� uwidoczni� ca�� b�aho�� tego zarzutu. � Gdyby tyle tylko k�opotu! � zawo�a�. � Wszak�e pan rotmistrz wie, �e kr�l pozwoli� szlachcie podolskiej i ukrai�skiej reklamowa� tych hajdamak�w, co z jej d�br pochodz�. Mam przy sobie kilkana�cie takich reklamacji z podpisami r�nych pan�w szlachty. Powpisujemy tylko nazwiska je�c�w i rzecz sko�czona. Fogelwander chwil� si� zawaha�. Szachin usidla� go jak istny kusiciel. Przeszed� si� kilka razy po pokoju, jakby walczy� sam ze sob�. Suma stu kilkudziesi�ciu dukat�w mia�a dla� dzisiaj wielkie znaczenie, warta by�a wi�cej ni� niegdy� tysi�ce... Ale walka ta wewn�trzna trwa�a kr�tko. Z g��bi sumienia wydziera� si� wymowny g�os protestu przeciw takiemu haniebnemu frymarkowi. Fogelwander zadr�a� sam przed sob�, �e cho� na chwil� m�g� si� waha� w podobnej sprawie. � Nie!... � rzek� stanowczo. � To by� nie mo�e!... Szachin pr�bowa� jeszcze raz swojej wymowy, ale Fogelwander przerwa� mu i m�wi� nie pozwoli�. � Skoro by� nie mo�e, to jest, skoro pan rotmistrz nie chce w �aden spos�b, cho� Szachin da�by si� wyci�gn�� na dwie�cie dukat�w... to niech i tak b�dzie. Ale kiedy pan graf przez ludzko�� odm�wi� mi jednej pro�by, to przez ludzko�� nie odm�wi drugiej. Wiem, �e mi�dzy pojmanymi hajdamakami by� jeden, kt�ry mi� troch� obchodzi. Ja mia�em d�ugie lata u siebie s�ug�, poczciwego ch�opa. Nam�wili go, da� si� g�upi skusi� i poszed� do czerni. �yd jeden z Brod�w m�wi� mi, �e widzia�, jak go razem z innymi p�dzono do Lwowa. Chcia�bym si� przekona�, czy jest tu istotnie; mo�e bym mu pom�g�, mo�e bym go wyprosi� od pana komendanta. � Je�eli o to ci tylko chodzi, nic nie mam przeciw temu � rzek� Fogelwander. � W�a�nie o tej porze znajdziesz ich przy robocie na sza�cach karmelickich, id� tam, a obaczysz. � Ja tam ju� by�em, ale mnie dragoni pu�ci� nie chc�. Mog� mnie wzi�� za szpiega konfederackiego, na co mi tego! Teraz tak niespokojne czasy. � Mam na szcz�cie obowi�zek s�u�by na tym miejscu i id� tam zaraz, mo�esz p�j�� ze mn�. Rzek�szy to, oficer przypi�� szpad�, wzi�� kapelusz i, skin�wszy na �yda, wyszed� z nim razem z domu. Sza�ce i mury, kt�re opasywa�y dzisiejszy klasztor karmelicki, nale�a�y do najwa�niejszych punkt�w fortyfikacyjnych Lwowa. Uwa�ane by�y poniek�d za klucz do twierdzy. W�dz szwedzki, Steinbock, tamt�dy dosta� si� do wn�trza Lwowa, a konfederaci barscy tak�e z tej strony przypuszczali szturm do miasta, kt�ry jednak�e, jak wiadomo, komendant Korytowski odpar� bardzo walecznie i stanowczo. W przewidywaniu obl�enia Lwowa przez konfederat�w Korytowski kaza� naprawi� sza�ce i okopy, otaczaj�ce klasztor karmelicki, i w tym celu u�ywa� hajdamackich je�c�w. Stu kilkudziesi�ciu opryszk�w pracowa�o tu przy taczkach. Kilkudziesi�ciu �o�nierzy z dragonii, czyli gwardii koronnej, w czerwonych koletach, z muszkietami nabitymi na ramieniu, trzyma�o stra� nad robotnikami. Fogelwander z Szachinem min�li stra�e i weszli na g��wne miejsce roboty. Skoro Szachin ujrza� nieszcz�liwych je�c�w, twarz jego zmieni�a si� prawie do niepoznania. Musku�y jego twarzy wypr�y�y si� gwa�townie, oczy wpad�y w g��b jak tygrys w zasadzk�, zaczai�y si� w swej pomarszczonej oprawie, aby z niej jak z jaskini wyskoczy� niespodzianie na oczekiwan� ofiar�... Z najwi�ksz� uwag� pocz�� rozpatrywa� si� mi�dzy zgromadzonymi hajdamakami... Fogelwander, kt�rego ca�a zagadkowa posta� Szachina zaciekawi�a niepoma�u, �ledzi� go bacznie. Nagle oczy handlarza dusz strzeli�y �ywszym blaskiem, roz�wieci�y si� widocznym wyrazem dziwnego zadowolenia... M�ody nasz oficer, kt�ry uwa�nie przygl�da� si� Szachinowi, by� teraz �wiadkiem niemej, tajemniczej, ale mimo to bardzo wymownej sceny. Mi�dzy pracuj�cymi hajdamakami znajdowa� si� jeden, kt�ry postaci� sw� ca�� odbija� od towarzyszy niedoli i mimo woli zwraca� na siebie oko. By� to cz�owiek wprawdzie niewysoki, ale herkulicznie zbudowany. Ubrany by� w najn�dzniejsz�, w �achmany poszarpan� p��tniank�, a pod ni� rysowa�y si� jego muskularne, jakby z �elaza kute kszta�ty, kt�re kaza�y wnosi� o olbrzymiej sile... Na nieproporcjonalnie szerokich barkach osadzon� by�a du�a, niekszta�tna g�owa, okryta g�stym, siwiej�cym nieco w�osem, bez�adnym i pok��bionym. Z po�rodka tych k�dzior�w i strz�p�w wydobywa� si� d�ugi kosmyk w�os�w, rodzaj warkocza, znak kozacki, tak zwany ose�edec... Ma�e, ponure, ale ogniste oczy strzela�y dzikim po�yskiem spod brwi nadzwyczaj g�stych, szerokich i krzaczastych. Nos by� sp�aszczony, czo�o niskie i ostro sklepione, co dodawa�o tej fizjonomii opryszka co� zwierz�cego. Na domiar twarz jego oszpecona by�a wielkimi bliznami... Na tym to je�cu spocz�o z widoczn� rado�ci� oko Szachina. Po ustach handlarza dusz przewin�� si� u�miech przelotny... Tymczasem opisany przez nas hajdamak spostrzeg� �wie�o przyby�ych widz�w. Spod g�stych brwi jego strzeli�o spojrzenie na Szachina. Spojrzenie to by�o kr�tkie, szybkie jak b�yskawica, ale Fogelwander uwa�a� je dobrze. W tym spojrzeniu malowa�y si� najrozmaitsze uczucia � jednym rzutem wyrazi�o ono i przera�enie, i gniew w�ciek�y, i rozpaczliw� jak�� rezygnacj�. Ta b�yskawiczna zamiana spojrze� mi�dzy opryszkiem a Szachinem w najwy�szym stopniu zaj�a tajemnic� sw� naszego oficera... Im bardziej przypatrywa� si� Szachin, tym wi�kszy zdradza� niepok�j wi�zie�. Odwraca� si� w przeciwn� stron�, pochyla� i zas�ania� twarz swoj�, od czasu tylko do czasu rzucaj�c trwo�ne spojrzenie ku Szachinowi i oficerowi, jakby si� chcia� przekona�, czy w�a�nie on jest przedmiotem obserwacji. Dziwne to, niemal gor�czkowe zaniepokojenie wyra�a�o si� we wszystkich ruchach je�ca. Pocz�� si� krz�ta� oko�o roboty z nadzwyczajn� �ywo�ci� i dawa� przy tym pr�by olbrzymiej si�y. Podnosi� jak pi�rka ogromne kosze sza�cowe, wype�nione ziemi�, w powietrzu ni�s� taczki, wy�adowane gruzem, jak �d�b�a, wyrywa� pot�ne ostroko�y z ziemi. W cz�owieku, na kt�rego twarzy wyry�y si� g��bokim �ladem g��d i n�dza, si�a ta by�a prawdziwie zdumiewaj�c�... Kilka chwil tylko trwa�a ta scena. Szachin zapewni� si� snad� o to�samo�ci osoby, o kt�r� mu chodzi�o, ust�pi� bowiem na bok i szepn�� do Fogelwandra: � Panie kapitanie, on jest, on tu jest, jako �ywo, to on! � Kto taki? � zapyta� oficer, udaj�c, �e si� nie domy�la. Szachin przygryz� usta, jakby si� sam pochwyci� na jakiej� nieostro�no�ci, i zmienionym, rzekomo ca�kiem oboj�tnym g�osem odpowiedzia�: � M�j dawny s�uga, biedny cz�owieczysko. Przecie� m�wi�em o nim ju� panu kapitanowi... Po chwilce namys�u doda�: � Ja�nie panie grafie, cho�bym wiele mia� straci�, cho�bym mia� i�� do samego pana komendanta Korytowskiego lub pisa� do pana Branickiego, to ja go chc� wyratowa�. On dwadzie�cia lat s�u�y� u mnie; niech ja strac� z ludzko�ci... Ale po co tych wszystkich zachod�w? Ja jestem pewien, �e pan graf b�dzie pami�ta�, �e Szachin nie robi interesu, tylko z mi�osierdzia tego hajdamaka chce zabra� z sob�. Fogelwander s�ucha� z udan� przychylno�ci�, ale z twarzy mu wida� by�o, �e nie wierzy w s�owa Szachina i w szlachetno�� jego pobudek. � Zobaczymy... � odpar� tonem na p� oboj�tnym, na p� obiecuj�cym. � Przyjd� do mnie jutro, dzi� tego za�atwi� nie mog�! Szachin sk�oni� si� kapitanowi, raz jeszcze rzuci� wzrokiem na wspomnianego wi�nia i szybko wybieg� z sza�c�w karmelickich. Twarz jego zdradza�a jakie� weso�e zadowolenie; mrucza� i u�miecha� si� sam do siebie... Niebawem znikn�� za arsena�em miejskim... Uwolniony od niemi�ego towarzysza, a zdj�ty ciekawo�ci�, Fogelwander przyst�pi� do gromady hajdamackiej, aby si� lepiej przypatrze� postaci, kt�rej tajemniczy zwi�zek z Szachinem tak wyra�nie, cho� niemo si� przedstawi�. Spostrzeg� to wi�zie� i jeszcze skrz�tniej pracowa� pocz��, przy czym jednak �ledzi� skrycie oczyma ka�dy ruch oficera. � Porwisz! � zawo�a� nagle Fogelwander. Na zawo�anie przyskoczy� natychmiast stary, dobrze ju� szpakowaty wachmistrz od dragonii koronnej i, wypr�ywszy si� s�u�bi�cie, czeka� rozkazu. � Przyprowad� mi tego opryszka! � rzek� oficer, wskazuj�c palcem wi�nia. � Tego �otra wata�k�?... � zapyta� dla dok�adnej informacji wachmistrz. � Dlaczego zwiesz go wata�k�? � Bo to, mo�ci rotmistrzu, z respektem m�wi�c, ten rabu� mia� jakow�� szar�� mi�dzy tymi buntownikami. Z respektem pokornym m�wi�c, to hultajstwo mia�o swoich oberszter�w, oficer�w i wachmajstr�w, jakby w jakim uczciwym wojsku. � Czym�e on by� na tej rang-li�cie? � Jedni m�wi�, �e wodzi� kompani� i, z pokornym respektem powiedziawszy, nazywaj� go kampa�czykiem, drudzy wata�k�, a wszyscy go si� boj� okrutnie. � Nawet teraz? � Nawet teraz, mo�ci rotmistrzu � opowiada� dalej wachmistrz Porwisz, kontent bardzo, �e go Fogelwander s�ucha z zaj�ciem. � Gdyby nie on, mo�ci rotmistrzu, z respektem m�wi�c, to stary Porwisz nie da�by sobie rady z tym �otrostwem, cho�, nie chwal�c si�, jako saski �o�nierz w K�nigsteinie przer�nych gwa�townik�w mia�em pod wart�. Ale on ju� sam w subordynacji ich trzyma, a oni go te� weneruj� ogromnie. Kiedy si� w ka�auzie k��ci� i bi� poczn�, a wy� jako wilki dzikie, muszkietami ich nie uskromisz, ale jak ten z�odziejski rotmistrz czy ten kampa�czyk, czy wata�ka huknie na nich, aby cicho by�o, to naprawd�, mo�ci rotmistrzu, natychmiast taki spok�j, �e mak sia� tylko... � Jak�e on si� nazywa ten kampa�czyk? � zapyta� jeszcze bardziej rozciekawiony Fogelwander. � Trokim �yr, mo�ci rotmistrzu! � Przywied� go tu! Wachmistrz poskoczy� ku hajdamakom i powr�ci� z Trokimem. � Mo�esz odej�� � rzek� oficer do wachmistrza. Porwisz si� zawaha�. � Mo�ci rotmistrzu, z respektem pokornym... niebezpiecznie!... To okrutny gwa�townik. Fogelwander ruszy� stanowczo r�k� i Porwisz cofn�� si�, cho� niech�tnie. Fogelwander pozosta� sam na sam z Trokimem. Korzystaj�c z przestrogi wachmistrza, praw� r�k� po�o�y� na r�koje�ci szpady. Kampa�czyk Trokim patrza� wzrokiem niespokojnym i zatrwo�onym na oficera. � Ty jeste� Trokim kampa�czyk? Wi�zie� chwilk� milcza� z g�ow� spuszczon�. Nagle pad� na kolana i ca�uj�c stopy oficera, pocz�� wo�a� b�agaj�cym g�osem: � Z�oty panie, jasny rotmistrzu! Mi�osierna duszo, pomi�uj, po�a�uj! Fogelwander odskoczy� w ty�. Trokim poczo�ga� si� za nim na kolanach i, wznosz�c do niego r�ce jak w modlitwie, wo�a� dalej z rozpaczliwym niepokojem: � Pomi�uj! Po�a�uj, jasny rotmistrzu! Zlituj si�, a Przeczysta Panna nie zapomni ci tego i wszyscy �wi�ci �awry Peczerskiej! Nie tra� duszy chrze�cija�skiej, nie dawaj jej na pastw� niewiernemu!... � Czego� ty krzyczysz? Czego chcesz ode mnie? � zapyta� Fogelwander, nie pojmuj�c znaczenia tych s��w b�agalnych. � Ju� ja widzia�, jasny rotmistrzu! � m�wi� Trokim dalej. � Szachin niewiara nawa�y� na mnie; po mnie on tu przyszed�, bodaj drogi nie znalaz�, a w piek�o si� zapad� gor�ce! Z�oty, jasny panie, ka� mnie rozstrzela� oto zaraz, sam mnie przebij na miejscu � nie markotno mi �ycia � ale nie wydawaj mnie w jego r�ce! Fogelwander, zaciekawiony jeszcze bardziej, chcia� bli�ej wybada� Trokima, ale w tej chwili w�a�nie nadbieg� ordynans i oznajmi�, �e powo�uj� go do sztabowej kancelarii w bardzo pilnej sprawie. Fogelwander przywo�a� Porwisza, nakaza� mu jak naj�ci�lej pilnowa� Trokima i po�pieszy� do sztabu. Samego komendanta Korytowskiego nie by�o we Lwowie. Mimo �e oddana jego pieczy twierdza by�a niejako w stanie obl�enia, Korytowski musia� wyjecha� w bardzo pilnych i wa�nych sprawach. Oficer ten, jeden z tych nielicznych w �wczesnej Polsce ludzi, co mieli zmys� publicznego porz�dku i energicznie popiera� go umieli, nale�a� do najwierniejszych s�ug i stronnik�w tronu, posiada� wielkie zaufanie kr�la, a w tej niespokojnej, niebezpiecznej porze u�ywany by� do rozmaitych spraw i polece�. Fogelwander uda� si� tedy do zast�pcy komendanta. Tu mu o�wiadczono, �e ma natychmiast wyruszy� z ma�ym oddzia�em swej chor�gwi do Brod�w jako konw�j sze�ciu dzia�, kt�re z rozkazu kr�la niezw�ocznie odstawione by� mia�y do Kamie�ca na usilne i rozpaczliwe naleganie komendanta tej twierdzy, jenera�-majora Wittego. W Brodach oczekiwa� mia�a armat komenda kamieniecka, aby je konwojowa� dalej na miejsce. � Kto mnie zast�pi w s�u�bie garnizonowej? � zapyta� Fogelwander, odebrawszy ten rozkaz. � Stra� i nadz�r nad hajdamakami � brzmia�a odpowied� � pozostawisz wa�pan jednemu ze swych podoficer�w, sam za� jak naj�pieszniej, marszem forsownym i pod �cis�� animadwersj� artyku��w wojskowych powraca� masz z oddzia�em z Brod�w. Otrzymawszy polecenie i maj�c wyruszy� jeszcze w nocy, Fogelwander po�pieszy� do domu, aby si� przygotowa� do marszu. Przede drzwiami domu czeka� ju� Szachin. � Panie rotmistrzu � przywita� zaraz na wst�pie Fogelwandra � mam pilne interesa, wyje�d�a� musz� zaraz, i kto wie, kiedy ju� b�d� we Lwowie. � Szcz�liwej podr�y � odpar� z u�miechem ironicznym oficer. � Dzi�kuj� pi�knie, ale ja chcia�bym jeszcze przedtem za�atwi� t� bagatelk�, o kt�rej m�wi�em. Chcia�bym ju� teraz wzi�� z sob� tego biednego cz�owieka... Jad� na Multany, daleko bardzo, on ju� ze mn� tam kilka razy je�dzi� i bardzo by mi by� na r�k�... � �al mi, ale musisz si� obej�� bez towarzystwa. Szachin spojrza� z ukosa na oficera. � Jak to! Nawet tego jednego ch�opa, mego s�ugi, niewinnego cz�owieka, pan kapitan nie chce mi odda�? Po co jego trzyma�? On pewnie nie zbrodniarz, on g�upi i pijak, on sam pewnie nie wie, jak wlaz� mi�dzy hajdamactwo... � Jak�e on si� nazywa?... � zapyta� Fogelwander. � Trokim mu na imi�, nazwiska nie znam. � Wiedz�e o tym, panie Szachin, �e ten tw�j Trokim to najwi�kszy zbrodniarz, to kampa�czyk, wata�ka... Mam rozkaz od komendanta, aby go strzec surowo i na �adn� reklamacj� nie wyda� nikomu... � To by� nie mo�e, aby on by� kampa�czyk � odpar� Szachin, na kt�rego twarzy przebija�o si� wielkie niezadowolenie � to by� nie mo�e, to pewnie pomy�ka. Ja nie chc� fatygi pa�skiej daremnie � doda� znacz�co i si�gn�� w zanadrze, wydobywaj�c pe�n� kies� z�ota. Fogelwander gro�nie spojrza� na Szachina i zawo�a�: � Schowaj to i ruszaj, bo jakem �yw, aresztowa� ci� ka�� i sp�nisz si� o trzy dni z wizyt� u multa�skiego hospodara jegomo�ci! Szachin cofn�� si� szybko o trzy kroki i rzuci� jadowite spojrzenie na oficera. Tymczasem Fogelwander �a�owa� pocz��, �e si� uni�s�. Tajemniczy stosunek mi�dzy wata�k� a Szachinem, przestrach, z jakim pierwszy b�aga� o mi�osierdzie, usilno��, z jak� drugi nalega� na wydanie jakby upatrzonej ofiary � wszystko to naprowadza�o Fogelwandra na domys�, �e chodzi tu o zagadk�, kt�rej rozwi�zanie mo�e by� zar�wno wa�ne, jak ciekawe. Nie chcia� tedy od razu odstrasza� Szachina i udaremni� mo�e tym sposobem wyja�nienie tajemnicy... � Panie Szachin � doda� �agodnym tonem � zniecierpliwi�e� mnie do �ywego i dlatego si� unios�em. Ja nie odmawiam ci tego opryszka, bo c� mi na nim zale�y? Ale poczekaj dni kilka! Dzi� w nocy ruszam do Brod�w, a skoro wr�c�, za�atwimy zaraz t� bagatelk�. Wiesz mo�e, �e pan Korytowski nie zna w s�u�bie pardonu. Zakaza� najostrzej rozrz�dza� hajdamakami samowolnie, a nie zechcesz przecie, abym za tego obszarpanego opryszka traci� m�j z�oty bandolet, bo to ca�y m�j maj�tek i tego mi nie zap�acisz. � Kto wie... � szepn�� przez z�by Szachin, ale tak, �e Fogelwander s��w tych nie dos�ysza�. � Zaczekaj tedy dni kilka! � rzek� Fogelwander i, po�egnawszy �yda skinieniem g�owy, po�pieszy� do pokoju. Szachin rzuci� za nim spojrzenie jadowite, rzec mo�na, skrytob�jcze... �cisn�� d�o� gniewnie i mrukn�� do siebie: � Poczekam, albo nie poczekam... Zobaczymy... By� mo�e, �e bez ciebie powiedzie mi si� g�adko... Mia��eby on co miarkowa�?... Potem za�mia� si� przez zaci�ni�te usta i doda�: � Jed� sobie, mizerny panie grafie, szcz�liwie do Brod�w!... Kto wie, jak powr�cisz, czy zastaniesz jeszcze i kupca � i towar... III WACHMISTRZ PORWISZ NA POKUSZENIU Fogelwander �piesznie przygotowa� si� w drog�. Nie chcia� wszak�e wyruszy� ze Lwowa, nie zapewniwszy si� co do osoby Trokima kampa�czyka. Zanadto by� roztropny, aby ufa� mia� Szachinowi. Ciekawo��, a zarazem i uczucie lito�ci, wzbudzone owym b�aganiem wata�ki, podw�jnie nakazywa�y mu ostro�no��. Obawia� si�, aby Szachin nie wyzyska� jego nieobecno�ci i za pomoc� jakiego� oficera garnizonu lwowskiego nie sta� si� w�a�cicielem Trokima. Postanowi� tedy upewni� si� o ile mo�no�ci. Mi�dzy podoficerami jego chor�gwi najs�u�bistszym i najwierniejszym by� znany ju� czy