5366

Szczegóły
Tytuł 5366
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5366 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5366 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5366 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Ziemia�ski Wojny Urojone Data wydania 1987 Na zast�puj�cym iluminator monitorze obraz skaka� tak bardzo, �e nawet kiedy Fletcher star� osiadaj�c� na nim wilgo�, nie m�g� odr�ni� przesuwaj�cych si� powoli konstelacji. Zniech�cony opad� na fotel i zapali� kolejnego papierosa. Woln� r�k� odruchowo w�o�y� za ko�nierz, a t� z papierosem dotkn�� stoj�cej przed nim szklanki. Herbata by�a zimna. Zamierza� j� podgrza�, gdy do kabiny wpad� zdyszany T�u�cioch z teczk� wypchan� dokumentami. - Masz wolna chwil�? - W�a�ciwie... - Fletcher wskaza� le��ce w nie�adzie papiery. - Nie zajm� ci du�o czasu. Sam te� si� spiesz� - T�u�cioch, nie bacz�c na dezaprobat� maluj�c� si� na twarzy Fletchera, usiad� naprzeciwko niego. - Masz co� do picia? To bieganie w k�ko wyka�cza mnie. Zanim zd��y� zareagowa�, T�u�cioch si�gn�� po stoj�c� na biurku herbat�. - I jak ci si� podoba nasza sytuacja? - spyta� po kr�tkiej chwili. - Mmm? - Jak zareagowa�e� na to wszystko? Fletcher wzruszy� ramionami. - A mnie szlag trafia - T�u�cioch opar� dr��ce d�onie na wy�wiechtanych por�czach fotela. - Chocia� my�l�, �e gdybym dawniej nie czyta� o tym tak wiele, czu�bym si� jeszcze gorzej. - Co ma do tego czytanie? - Impregnuje nerwy - T�u�cioch u�miechn�� si� lekko. - Wydaje mi si� teraz, �e wszystko ju� kiedy� prze�y�em. Fletcher strzepn�� popi� i zaci�gn�� si� g��boko. - Redfield zgodzi� si� wreszcie wys�a� ludzi na Ziemi� - kontynuowa� T�u�cioch. - Ciekawe, dlaczego dopiero teraz? Te rozgrywki w dow�dztwie parali�uj� wszystkie dzia�ania. - Nie interesuje mnie to. - Nie �artuj. Jak d�ugo mo�na tkwi� na orbicie w tych rozlatuj�cych si� trumnach? Ani Centaur, ani Vega nie by�y obliczone na tak d�ugi okres u�ytkowania. Praktycznie wi�kszo�� naszych urz�dze� jest ju� nieczynna albo w�a�nie zbli�a si� do momentu �mierci technicznej. - Chcesz lecie� na Ziemi�? - Tak. Tam si� dzieje co� dziwnego. Fletcher podni�s� oczy. - Przejrza�em wyniki bada� satelitarnych... - To mamy jeszcze satelity? - Graty - T�u�cioch machn�� r�k�. - Ale mniejsza z tym. Przynios�em ci wyniki, �eby� m�g� si� z nimi zapozna� - rzuci� teczk� na biurko. Z przepe�nionej popielniczki wypad�o kilka niedopa�k�w. - Wykryli co�? - Niewiele. Warto to jednak przeczyta�. - T�u�cioch spojrza� na zegarek. - Wpadniesz do mnie jeszcze dzisiaj? Odni�s�by� teczk�, a ja nie musia�bym wraca� tu na g�r�. Fletcher skin�� g�ow�. - Duszno tu u ciebie. Wentylator nie dzia�a? - T�u�cioch wstaj�c otar� pot z czo�a. - Zostawi� otwarte drzwi na korytarz. Fletcher mrukn�� co� niezrozumiale. Odczeka�, a� ucichnie odg�os krok�w, zamkn�� na powr�t drzwi i wyrzuci� zawarto�� teczki na biurko. Przez chwil� bezmy�lnie w niej przewraca�, potem wypi� resztk� herbaty i rzuci� si� na koj�. Opieraj�c g�ow� o wysok� por�cz, przygl�da� si� swoim po��k�ym od nikotyny palcom. Ton�ca w p�mroku mesa by�a prawie pusta. Jedynie gdzie� z boku, pod jedn� z odrapanych �cian, siedzia� Snyder, drzemi�c skulony nad pustym talerzem. Na odg�os krok�w podni�s� jednak g�ow� i zacz�� przeciera� podkr��one oczy. - Mo�na dosta� co� ekstra? - spyta� Fletcher. - Kisiel. - A opr�cz niego? - Tylko kisiel. Fletcher machn�� r�k�. Podszed� do ma�ego okienka w cienkim przepierzeniu dziel�cym sal� i odsun�� lepk� od t�uszczu rolet�. - Jest co� do picia? - Kisiel w p�ynie! - krzykn�� z ty�u Snyder. Kucharz w�ciek�y wystawi� g�ow�. Na widok Snydera cofn�� j� jednak i odpowiedzia� w miar� spokojnym g�osem: - Mog� zrobi� herbat�. - Tylko? Kucharz otworzy� usta, ale ostre trza�niecie drzwiami sprawi�o, �e zamkn�� je z powrotem i przezornie wycofa� si� w g��b zagraconego pomieszczenia za przepierzeniem. - Anuluj� wszystkie zam�wienia tego cz�owieka! - krzykn�� rozkraczony w wej�ciu Greetz. Potem wycelowa� w Fletchera palcem: - Szef ci� wzywa. - Co si� dzieje? - Je�li nie liczy� ci�g�ych kradzie�y, k��tni i b�jek w korytarzach, jest zupe�nie spokojnie. - Greetz skrzywi� si� bole�nie. - Kompletna demoralizacja. - W takim razie mo�e jednak... - Fletcher kiwn�� g�ow� w stron� kuchni. - Zaraz umr� z g�odu. - Nie. Landau chce ci� widzie� zaraz. Oboj�tnie, �ywego czy martwego. - Przynaglaj�co kiwn�� r�k�. - Chod�! - Landau? - Fletcher powoli ruszy� w jego kierunku. - Przecie� m�wi�e�, �e szef. - Tw�j szef. - Greetz zapali� latark�, o�wietlaj�c ni� wy�o�ony pokruszonymi, plastykowymi p�ytami korytarz. - Oszcz�dzamy energi� - wyja�ni�. - Wy��czaj�c �wiat�o? - Mo�emy jeszcze odci�� ciep�� wod�. Min�li rz�d studzienek, kt�re owion�y ich zapachem ple�ni i fermentacji. Tu� za zakr�tem fetor zgnilizny wzm�g� si�. W w�skim strumieniu �wiat�a majaczy�y teraz zdeptane, zbite w jedn� mas� ro�liny, z kt�rych wi�ksza cz�� ledwie wystawa�a spod powierzchni m�tnej, zasta�ej wody. - Teraz uwa�aj - Greetz podni�s� g�os, �eby przekrzycze� jednostajny �wist t�oczonego powietrza. - W komorze hibernator�w jest zwarcie i... - Chyba nie chcesz powiedzie�, �e ta woda jest pod pr�dem?! - Nie - krzykn�� Greetz, �lizgaj�c si� pomi�dzy stosami przegni�ych kartonowych pude�. - Ale mo�e by�. Pokonuj�c obrzydzenie, Fletcher po�o�y� d�o� na pordzewia�ej �cianie, czuj�c osypuj�ce si� p�aty lakieru. - S�uchaj - Greetz odwr�ci� si� nagle. - Wiesz mo�e, co jest grane? - O co ci chodzi? - Nie udawaj durnia. Chc� wiedzie�, dlaczego nie l�dujemy? - Ziemia milczy. G�ucho na wszystkich kana�ach. - To wiem. - Wi�c czego chcesz jeszcze? Greetz os�oni� twarz przed spadaj�cymi z g�ry kroplami wody. Zrobi� ruch, jakby chcia� usi��� w sparcia�ym fotelu wybebeszonego transportera, ale zaraz ruszy� dalej. - Widzia�em plan ewakuacji - powiedzia� po chwili. - Zak�ada wyekspediowanie na Ziemi� obu za��g we wszystkich naszych �adownikach... - Zmieszcz� si�? - przerwa� mu Fletcher. - Tak. Po wymontowaniu ca�ego zb�dnego sprz�tu i... i bez mo�liwo�ci powrotu na statki. Dlatego plan przewiduje pozostawienie tu na jaki� czas za��g szkieletowych. - Tak ci� to przera�a? - Nie to. Ale zrozum. �eby zmniejszy� mas�, u celu wyprawy pozostawili�my ca�y sprz�t eksploracyjny, dos�ownie wszystko. Powiedzmy, �e uda si�, upychaj�c ludzi jak sardynki, przetransportowa� obie za�ogi w tym, co jeszcze mamy. Ale co dalej? Fletcher ci�gle sun�c r�k� po �cianie poczu� nagle, jak d�o� zanurza si� w czym� zimnym. Cofn�� j� i staraj�c si� omija� drobne stru�ki ch�odz�cych p�yn�w, opar� o biegn�cy pod sufitem ruroci�g. - Jak, do cholery, zapewni� miejsce do spania i zaopatrzenie dla dw�ch tysi�cy os�b? - ci�gn�� Greetz. - Przecie� w tej skali najmniejsze problemy nabieraj� ogromnej wagi. R�ka Fletchera by�a ju� lepka od smaru, kt�rym niedbale poci�gni�to spoiny ruroci�gu. Co chwil� przystawa�, �eby zaczerpn�� tchu, ale parne powietrze nie przynosi�o �adnej ulgi. - Przecie� nie damy rady bez sprz�tu. - Greetz zatrzyma� si�, sprawdzaj�c jakie� znaki na �cianach. - Trzeba b�dzie zbudowa� domy... Ale z czego? Z drewna? Sk�d na przyk�ad wzi�� dwa tysi�ce siekier? - M�wisz powa�nie? O ile by�o to widoczne w mroku, Greetz wzruszy� ramionami. - Najgorsze jest to, �e nikt z dow�dztwa nie powiedzia� ani s�owa na temat tego planu. Odbitki kr��� w�r�d ludzi, a oni milcz�... - My�lisz, �e chc� nas na co� przygotowa�? - Nie wiem. Nie wiem nawet, co my�l�. Przestronna sala, do kt�rej weszli, by�a o�wietlona du�o lepiej. Wsz�dzie wala�y si� pokiereszowane panele, z kt�rych wymontowano zespo�y na cz�ci zamienne, puszki po oleju, dziurawe kanistry i ca�e tony nierozpoznawalnego z�omu. Greetz opar� plecy o za�niedzia�� szyb�. - To tutaj Landau uwi� sobie gniazdko - powiedzia�, wskazuj�c obite sk�r� drzwi. - Jeszcze chwil� - doda�, widz�c, jak Fletcher k�adzie r�k� na klamce. - Nie chcia�bym, �eby� my�la�, �e si� �ami� - mrukn�� po chwili przerwy. - Wiem, �e wracamy na Ziemi�, delikatnie m�wi�c, troch� p�niej, ni� zak�adano, i nie oczekuj� �adnych komitet�w powitalnych. Ale sprz�t si� sypie. Musimy zrobi� co� konkretnego, bo b�dzie za p�no! Fletcher, mru��c oczy, obserwowa� drgaj�ce w rozgrzanym powietrzu sylwetki kr�c�cych si� bez celu ludzi. - Co tam mog�o si� sta�, do cholery? - ci�gn�� Greetz. - Nagle kilku facet�w zacz�o pie�ci� swoje atomowe guziki? - Ale zrobi�e� si� nerwowy... - Fletcher zerkn�� na spocon� twarz Greetza. - Masz jaki� konkretny plan? Tamten jakby oprzytomnia� i u�miechn�� si� kwa�no. - Tak. Za�o�ymy now� ludzko��. Skoro mamy na pok�adzie dwa tysi�ce os�b, mo�emy za�o�y� koloni�. Fletcher popatrzy� na niego z nag�ym zainteresowaniem. - Zawsze wiedzia�em, �e z tob� jest co� nie w porz�dku - mrukn��. - Dlaczego? - Przecie� wiesz, �e mamy dwa tysi�ce m�czyzn. Ani jednej kobiety! Pomieszczenie, w kt�rym Landau ustawi� swoje biurko, nigdy nie by�o gabinetem, ale po usuni�ciu z niego sprz�tu przeciwpo�arowego, ga�nic, parcianych przewod�w, wydawa�o si� du�o bardziej przytulne ni� wi�kszo�� mieszkalnych kabin. Fletcher usiad� na twardym drewnianym krze�le pod ozdobion� pustymi zaczepami �cian�. - Dobrze, �e przyszed�e� - powiedzia� cicho Landau, ani na chwil� nie podnosz�c oczu znad roz�o�onych na zniszczonym blacie papier�w. Trudno go by�o podejrzewa� o telepatyczne zdolno�ci, ale najwyra�niej wiedzia�, z kim rozmawia. - Co pijesz? Ciep�e? Zimne? - Mocne. Landau u�miechn�� si� lekko, wskazuj�c na sycz�cy automat. - Mam tylko to. Fletcher si�gn�� po papierowy kubek. Gor�ca kawa nieprzyjemnie szczypa�a podra�niony papierosow� smo�� j�zyk. - Czy to prawda, �e zamienimy si� w jaskiniowc�w? - spyta�. - Co masz na my�li? - Kr��� s�uchy, �e przy ewakuacji �adowniki b�d� tak przeci��one lud�mi, �e nie starczy miejsca na jakikolwiek sprz�t. - To prawda - Landau dopiero teraz od�o�y� pi�ro i rozpar� si� w fotelu. -Ale jest inne wyj�cie. Dysponujemy planem rozmieszczenia starych wojskowych magazyn�w... - Chyba nie s�dzisz, �e co� w nich jeszcze b�dzie? - Wprost przeciwnie. Chodzi mi tylko o te magazyny, gdzie sk�adowano cz�ciowo zu�yty sprz�t, zbyt przestarza�y, aby stosowa� go w linii, ale dostatecznie dobry, �eby �ata� nim dziury w zaopatrzeniu na wypadek wojny. - Taka rezerwa, kt�rej u�yto by w razie zniszczenia przemys�u? - Tak. Jest tam wycofana bro�, �rodki transportu, ��czno�ci, wyposa�enie medyczne, kwatermistrzowskie, materia�y p�dne... Magazyny ukryto w sztolniach pod grub� warstw� skal i by�y tak tajne, �e mo�na mie� spor� nadziej� na wykorzystanie ich zawarto�ci. - Ale po tylu latach... - Bez przesady. Wszystko pakowano w kilkuwarstwowe plastykowe pokrowce, odpompowywano stamt�d powietrze i wt�aczano oboj�tne gazy. W tym stanie ka�dy przedmiot mo�e przetrwa� wieki. Fletcher odstawi� kubek z kaw� i zapali� papierosa. - Sk�d masz te plany? Landau zmru�y� oczy. - Mo�e kto� przewidzia� sytuacj�, w jakiej si� znale�li�my? Fletcher wypu�ci� g�sty k��b dymu. - M�g�by� mi wyja�ni�, co si� dzieje na dole? - spyta�, przecieraj�c za�zawione oczy. - Ja r�wnie� chcia�bym wiedzie�. - Landau odsun�� le��ce przed nim papiery. - Czyta�e� raport grupy nas�uchu? - Mmm... Przegl�da�em - Fletcher nerwowo potar� brod�. - A wi�c w og�le nie mia�e� go w r�ku. Raport zawiera tylko jedno zdanie: Nie stwierdzono obecno�ci jakichkolwiek fal elektromagnetycznych pochodz�cych ze sztucznych �r�de�. Wygl�da na to, �e na Ziemi nie ma ju� radia, telewizji, radar�w ani �adnych innych nadajnik�w. Przynajmniej pracuj�cych. Fletcher wzruszy� ramionami. - A satelity? - Otrzymujemy zdj�cia fatalnej jako�ci. Mo�e p�niej uda si� wypu�ci� co� lepszego. - Ale chyba wiadomo, co si� dzieje na powierzchni planety? - Z grubsza - Landau przesun�� palcami po zmatowia�ym blacie biurka. - Miasta s� opuszczone od dawna. Nie zamieni�y si� jeszcze w gruzy, ale niewiele im brakuje. Liczb� ludzi na ca�ej planecie oceniamy na jakie� dwadzie�cia do trzydziestu milion�w. - A przemys�? - Nie zauwa�yli�my jakichkolwiek jego �lad�w. Ca�a ludno�� najprawdopodobniej skupia si� w niewielkich, bardzo od siebie oddalonych o�rodkach rolniczych. Jednak, mimo �e zaobserwowano tylko bardzo proste uprawy, to budownictwo nie wydaje si� a� tak prymitywne... - Nie jest prymitywne? W jakim sensie? - Trudno wypowiedzie� si� autorytatywnie na podstawie tak sk�pych materia��w, ale my�l�, �e te budowle s� zbyt du�e i skomplikowane jak na potrzeby ma�ych, rolniczych spo�eczno�ci. Nie chodzi tu nawet o metody monta�owe... Je�li bra� pod uwag� wy��cznie technologi�, to mo�na by by�o wybudowa� co� takiego ju� w trzynastym, czternastym wieku, ale funkcje... Nie rozumiem, po co mieliby... - A po co by�y Egipcjanom piramidy? - W�a�ciwie masz racj� - Landau wsta� nagle i podszed� do pociemnia�ej szyby zast�puj�cej jedn� ze �cian. Tu� za ni� zia�a ton�ca w mroku przepa��. Tylko gdzie� w g��bi b�yska�y niewyra�nie �wiate�ka towarowych wind. - Redfield zdecydowa� si� wreszcie wys�a� na rekonesans kilkudziesi�ciu ludzi. Ich zadaniem b�dzie sprawdzenie wojskowych magazyn�w, ewentualnie uruchomienie sprz�tu, za�o�enie bazy i tak dalej... W zwi�zku z tym, w przeciwie�stwie do nast�pnych, ta wyprawa b�dzie stosunkowo dobrze wyposa�ona - Landau zawiesi� g�os. - Zarezerwowa�em dwa miejsca dla moich ludzi - odwr�ci� si� i popatrzy� na siedz�cego. Ten jednak nic nie powiedzia�. - Chcia�bym wys�a� kogo� zaufanego - podj�� Landau. - I tym kim� mam by� ja? - Mi�o mi, �e zg�osi�e� si� na ochotnika. Fletcher z ca�ej si�y zdusi� w popielniczce wypalonego zaledwie do po�owy papierosa. - Z kim chcesz lecie�? - Landau ponownie zaj�� miejsce w fotelu. - Z T�u�ciochem - powiedzia� Fletcher po chwili wahania. - To znaczy z Richardsem? - Tak. - Dobrze. W takim razie wyja�ni� ci, na czym polega wasze zadanie. - My�la�em, �e za�o�enie bazy, magazyny... - Tym zajm� si� inni - wpad� mu w s�owo Landau. - Wy dwaj od razu po wyl�dowaniu ruszycie w stron� najbli�szego skupiska ludzi. Oficjalnie musicie si� dowiedzie�, po pierwsze, jak� technik� dysponuj� ci ludzie i, po drugie, co si� sta�o z nasz� cywilizacj�. - Domy�lam si�, �e ciebie interesuje co innego... - Tak. Ja chcia�bym wiedzie� wszystko o strukturze w�adzy tam na dole. I jeszcze jedno - Landau wyj�� ze stoj�cej na biurku kasetki papierosa. -Sprawdzisz, czy istnieje tam jaka� zorganizowana opozycja. Je�li tak, to nawi��esz z ni� kontakt. - Opozycja? W rolniczej wsp�lnocie? - Wszystko jest mo�liwe... - Ale jak mam ich znale��? Wywiesi� na ka�dym domu og�oszenie, �e poszukuj� partyzant�w? - Kwestie techniczne pozostawiam wam. Na pewno sobie poradzicie. Fletcher ukry� twarz w d�oniach. Potem odchyli� si� na krze�le tak, �e sta�o teraz tylko na dw�ch nogach, i odruchowo wsun�� r�k� za ko�nierz. - Jak mam ci� informowa�? Nie chcesz chyba, �ebym przesy�a� informacje, normalnymi kana�ami? - Oczywi�cie. Dostaniesz radiostacj� o zasi�gu umo�liwiaj�cym bezpo�redni� ��czno�� pomi�dzy Ziemi� a Vega i Centaurem. - Z tego, co s�ysza�em, wynika, �e b�d� j� d�wiga� na plecach! - Trudno. Ale nie przejmuj si�. Nie jest taka ci�ka... Fletcher wzni�s� oczy ku sufitowi. - Sk�d wiesz, �e po wyl�dowaniu Redfield wy�le na rekonesans akurat mnie i T�u�ciocha? - spyta� po chwili. - Sk�d wiesz, �e wy�le kogokolwiek? Wargi siedz�cego na fotelu m�czyzny lekko zadrga�y. - Na pewno uda mi si� doprowadzi� do tego, �e p�jdziecie w�a�nie wy - powiedzia� cicho. - Po awarii �adownika b�dzie musia� kogo� wys�a�, bo zorganizowanie du�ej ekspedycji ze sprz�tem z magazyn�w bardzo si� op�ni. - Po awarii �adownika?!? - Konkretnie po jego rozbiciu. Musz� odpowiednio wcze�niej dysponowa� wszystkimi informacjami. Da mi to lepsz� pozycj� przetargow� w rozgrywce z Redfieldem. - Chcesz rozwali� �adownik tylko po to, �eby... �eby... - �eby m�c was wcze�niej wys�a�. - Rany boskie, �wiat si� ko�czy, a wy ci�gle swoje... - Co za s�owa! - Landau uni�s� r�ce w ge�cie zdziwienia. - By�a cywilizacja i nie ma cywilizacji. Nie mog� si� podporz�dkowa� Redfieldowi z tak b�ahego powodu. Zapad�� cisz� dopiero po d�u�szej chwili przerwa� Fletcher. - W tej sytuacji jak przewie�� na Ziemi� radiostacj�? Nie w�o�� jej przecie� do zasobnik�w, bo i tak b�d� przepe�nione. - We�miesz ze sob� i przymocujesz do uprz�y spadochronu jako kitbag. - Tak jak robi� komandosi?! Skaka�e� kiedy� z promu kosmicznego obci��ony kitbagiem?! Landau machn�� r�k�. - Jak zwykle tylko mno�ysz trudno�ci. Fletcher cicho westchn��. - Ty zawsze potrafisz mnie za�ama�. Nie wiem, dlaczego ci� nie powiesi�em. - Gdyby� si� teraz zdecydowa�, to spr�buj najpierw w tej cz�ci statku, gdzie nie ma ci��enia. Nabierzesz wprawy. Landau otworzy� szuflad� biurka i wyj�� z niej szczelnie zaklejone kartonowe pud�o. - Masz - powiedzia� pojednawczym tonem. - Przyda ci si�, gdy b�dziesz w sytuacji bez wyj�cia. - Co to jest? Granatnik czy sk�adana szubienica? - Zobaczysz - Landau znowu machn�� r�k�. Tym razem ze zniecierpliwieniem. - A swoj� drog� m�g�by� mi wyja�ni�, dlaczego ci�gle trzymasz r�k� za ko�nierzem? - To taki gest bez sensu - mrukn�� Fletcher, cofaj�c d�o�. - Co? - Takie przyzwyczajenie. Snyder opowiada� mi kiedy� histori� obrony pracy doktorskiej Redfielda... - Tak? - Podobno po zako�czeniu rozprawy wsta� jaki� stary profesor i krzykn��, �e to stek bzdur. �Kompletn� bzdur� by�oby jedynie to - odparowa� niewzruszony Redfield - gdyby w�o�y� pan teraz r�k� za ko�nierz i wyci�gn�� kr�lika�. Profesor tak si� zaperzy�, �e wbieg� na podium i krzykn��: �Je�li ma to przekona� pana o bezsensowno�ci tej pracy, to prosz�!� Fletcher poprawi� opadaj�cy kosmyk w�os�w. - I wiesz - ci�gn�� - staruszek przy ca�ym audytorium, w centrum wszystkich spojrze�, rzeczywi�cie rozlu�ni� krawat, wpakowa� r�k� za ko�nierz i... - I wyci�gn��? - spyta� Landau. - Co? - No... kr�lika. Fletcher, zaskoczony, spojrza� w jego kierunku. Twarz Landaua by�a powa�na. - �artujesz? Landau wygl�da�, jakby si� nagle ockn��. - Przepraszam... tak mi si� powiedzia�o - mrukn��. Milczeli przez chwil�. Potem Fletcher powoli wsta�. - W takim razie... ja ju� chyba p�jd�. Landau skin�� g�ow�. Pewien nieuchwytny wyraz jego twarzy wskazywa� jednak, �e problem kr�lika wyra�nie go nurtowa�. Fletcher zaci�gn�� si� chciwie, czuj�c, jak �ar parzy go w j�zyk. Wyrzuci� niedopa�ek, w�o�y� do ust gum� i �u� j� w�ciekle, marz�c o jeszcze jednym papierosie. Stoj�cy obok T�u�cioch r�wnie� wiedzia�, co si� stanie, ale w przeciwie�stwie do d�oni Fletchera, jego wielkie �apska od d�u�szego czasu tkwi�y nieruchomo w kieszeniach, najmniejszym drgni�ciem nie zdradzaj�c, co si� dzia�o w my�lach ich w�a�ciciela. - Richards! Fletcher! Garnki pod pach� i w�azi� do dziury. - G�os Mc�Cooleya, mimo twardej intonacji, brzmia� dziwnie cicho. - Co jest? Mam przed wami otwiera� w�azy? T�u�cioch wzi�� obydwa he�my, a Fletcher podni�s� toporny prostopad�o�cian radiostacji. Potem kolejno przecisn�li si� przez w�skie przej�cie. Snyder wskaza� im miejsca, ale panuj�cy wewn�trz �adownika rozgardiasz sprawi�, �e zaj�li swoje fotele zasapani i spoceni. - Nie, to si� nie mo�e dobrze sko�czy�... - T�u�cioch masowa� �ebra po ciosie czyjego� �okcia. - Mam ju� do��. - Ciszej, do jasnej cholery! - Mc�Cooley stara� si� przekrzycze� ha�as wype�niaj�cy ciasne pomieszczenie. - Zajmowa� miejsca... Swoje miejsca! Gdzie siadasz, durniu?! Kto� z ty�u przepycha� si� do kabiny ��czno�ci, trzymaj�c w wyci�gni�tych nad g�ow� r�kach rolki magnetycznych ta�m. Strofowany przez Mc�Cooleya Jeffers cofn�� si�, wpad� na tamtego i ta�my znalaz�y si� na pod�odze. Fletcherowi uda�o si� zapi�� zaczepy w fotelu, ale jak zwykle fatalnie popl�ta� pasy. - Zga�cie �wiat�o! - krzykn�� pilot. - Nie widz�, co si� dzieje na ekranie. - Nie! - kl�cz�cy na pod�odze Mc�Cooley uderzy� g�ow� w czyj�� nog�. Ostry brz�czyk na konsoli ��czno�ci przerwa� k��tni� mi�dzy Snyderem i nawigatorem. - S�ucham! - mikrofon w d�oni Snydera zadr�a�, kiedy pilot za�o�y� mu s�uchawki. - Tak, jeste�my gotowi do startu. - Nie, jeszcze nie! - Mc�Cooley co prawda wsta� z pod�ogi, ale okaza�o si�, �e tymczasem znikn�� gdzie� jego he�m. - Karabinek nie zaskakuje - odezwa� si� kto� z boku, wymachuj�c ko�c�wk� pasa. - To zmie� fotel! S�ucham? - Snyder zbli�y� mikrofon do ust. - Na pewno si� nie myl�. Tak, wszystko w porz�dku! - �wiat�o! Zga�cie to cholerne �wiat�o! - krzykn�� pilot. Popychany przez Jeffersa nawigator wydoby� wreszcie he�m Mc�Cooleya spod czyich� n�g. - Nie, nie trzeba otwiera� w�azu - powtarza� Snyder. - Tu naprawd� nie dzieje si� nic szczeg�lnego. - �wiat�o... - zacz�� pilot w momencie, kiedy nagle zapad�a ciemno��. - Wszyscy gotowi? - krzykn�� Snyder. - Startujemy. - O Bo�e... - rozleg� si� czyj� cichy g�os. Kiedy oczy przywyk�y do rozja�nionego jedynie m��c� z monitor�w zieleni� mroku, Fletcher nachyli� si� do przodu. Boczne kamery by�y teraz unieruchomione, ale przednia pokazywa�a wyra�nie, jak puszczaj� trzymaj�ce �adownik uchwyty. Wysun�li si� z doku ca�kiem sprawnie. Niestety, po od��czeniu od macierzystego statku zanik�a grawitacja i jakie� przedmioty zacz�y lata� w ciasnej kabinie. Opad�y wprost na g�owy siedz�cych z ty�u os�b, kiedy pilot w��czy� ci�g. Oddalali si� od Vegi bardzo powoli, przyspieszenie wzros�o dopiero po mini�ciu Centaura. Po chwili jednak znowu spad�o do zera. - D�ugo b�dziemy czeka� w tej cholernej niewa�ko�ci? Snyder spojrza� na zegarek. - Nieca�e sze�� minut. Pilot zbli�y� twarz do najbli�szego monitora. - Zaraz, ja tu mam napisane co innego... - Oboj�tnie. I tak wystartuje nas komputer. T�u�cioch znowu pokr�ci� g�ow�. - Dasz sobie rad� z kitbagiem? - spyta� Fletchera. - Zobaczymy. - Przy skoku musisz to mocno trzyma� - T�u�cioch ko�cem palca dotkn�� le��cej na kolanach Fletchera radiostacji. - Je�li pu�cisz, masa z�amie ci szcz�k�. - Dzi�kuj� za pocieszenie. - Fletcher przymocowa� ko�c�wki dw�ch d�ugich ta�m do w�asnych pas�w. - Ta cholerna uprz�� nie jest przystosowana do kitbag�w... T�u�cioch chcia� co� powiedzie�, ale nag�e przyspieszenie rzuci�o go na oparcie fotela. Z zewn�trznej kieszeni skafandra wyj�� kraciast� chustk� i wytar� gromadz�cy si� nad brwiami pot. Fletcherowi r�wnie� by�o gor�co, ale ba� si� ruszy�, �eby jeszcze bardziej nie popl�ta� opasuj�cych go ta�m. - Wchodzimy w atmosfer�? - spyta�, kiedy rozleg� si� cichy szum. T�u�cioch skin�� g�ow�, potem dyskretnie podni�s� oparcie swojego fotela. - Ju�? - Chyba nie. Jeste�my jeszcze zbyt wysoko. Ujemne przeci��enie stawa�o si� coraz bardziej przykre. Gdzie� z g�ry posypa�y si� drobinki z�uszczonego lakieru. Kilka ,minut potem �adownikiem zacz�o rzuca� tak, �e pilot musia� wygasza� poprzeczne drgania. - Jak� mamy wysoko��? - spyta� Snyder. - Ponad dwadzie�cia tysi�cy metr�w. Potwornie rzuca. - Czuj�. - Snyder znowu podni�s� mikrofon. - Kabina radia? Macie ��czno��? Kt�ry� z nawigator�w przechyli� si� nad por�cz� swojego fotela. - Dlaczego tak podskakujemy? - Nie wiem - pilot nawet nie odwr�ci� g�owy. - Pud�o si� rozlatuje. Z ty�u dobieg� szmer nerwowych rozm�w. Kolumny cyfr i wykresy trajektorii na ekranach drgn�y nagle i zacz�y si� zmienia� z rosn�c� ci�gle szybko�ci�. - Czy to awaria komputera? - Snyder ci�gle jeszcze m�wi� spokojnym g�osem. - Nie wiem - krzykn�� pilot. - Spr�buj to opanowa�! - Nie mog�. Koby�a sypie si� zupe�nie. Snyder odruchowo doci�gn�� pasy. - Skaczemy? - Spr�buj wyr�wna�! - krzykn�� Mc�Cooley. - Ten grat idzie za ostro w d�. Z ty�u rozgorza�a k��tnia. Pilot jednak od kilku chwil przyj�� klasyczn� pozycj� ewakuacyjn�, podci�gaj�c nogi pod brod� i wsuwaj�c g�ow� w specjaln� rynienk�. Najwyra�niej nie zamierza� ryzykowa� wyci�gni�cia r�ki w kierunku wolantu. - W�o�y� he�my! T�u�cioch pom�g� Fletcherowi dopi�� zatrzaski. - Cisza! - okrzyk Mc�Cooleya przerwa� dochodz�ce ze s�uchawek rozmowy. - Trzyma� j�zyki za z�bami, bo podczas odpalenia foteli sami je sobie odgryziecie. Fletcher zauwa�y�, jak Snyder dotyka czego� na tablicy rozdzielczej, ale ca�e to zdezelowane �elastwo wok� trz�s�o si� i podskakiwa�o tak, �e nie m�g� zogniskowa� wzroku. Ryk alarmowej syreny zmiesza� si� z hukiem odrzucanych os�on, a potem fotel Fletchera wystrzeli� w d�. Spomi�dzy jego n�g, niczym gigantycznych rozmiar�w fallus, wysun�� si� teleskopowy pr�t z nasadk� tworz�c� przed nim sto�ek Macha. Mimo tego potworne przeci��enie pozbawi�o go oddechu, z ogromn� si�� wciskaj�c mu w brzuch radiostacj�. O�lepione jaskrawymi promieniami s�o�ca oczy �zawi�y, nie pozwalaj�c na dostrze�enie czegokolwiek. Czu� jedynie, jak rozk�adane stateczniki stabilizuj� fotel, zmniejszaj�c troch� ucisk ci�nieniowego kombinezonu. Po d�u�szej chwili pr�dko�� znacznie zmala�a, automatyczne ��cza pu�ci�y i Fletcher zosta� wyrzucony z fotela g�ow� w d�. Oczy ci�gle piek�y i bola�y, ale zdo�a� zauwa�y� kilkana�cie ciemnych sylwetek szybuj�cych gdzie� nad nim. Z boku opada�y kontenery ze sprz�tem, a jeszcze dalej ci�gn�� si� g�sty warkocz dymu, znacz�cy drog� pustego �adownika. Uwa�aj�c, �eby nie przekozio�kowa�, Fletcher zmieni� pozycj�, tak �e lecia� teraz prawie poziomo, wprost w o�lepiaj�co bia�e chmury. Przez g�ow� przemkn�a mu my�l, �e pod spodem mog� by� ska�y. Nie m�g� nic zrobi�, wi�c zamkn�� oczy i zacz�� liczy�. Wytrzyma� tylko kilkana�cie sekund i kiedy otworzy� je z powrotem, by� w�a�nie w g�stym, rozmazanym w strugi mleku. Zacisn�� z�by. Nie uwa�a� si� za do�wiadczonego spadochroniarza, ale nie s�dzi� r�wnie�, �e tak trudno b�dzie mu walczy� z coraz silniejszym uczuciem strachu. Tylko to, �e musia� trzyma� ta�cz�c� w�ciekle radiostacj�, powstrzymywa�o go od si�gni�cia do oznaczonej czerwonym kolorem r�koje�ci. Na szcz�cie po chwili do �wistu rozdzieranego powietrza do��czy� szum rozwijaj�cej si� torlenowej p�achty. Ostre szarpni�cie przywr�ci�o Fletcherowi normaln� pozycj�. Ci�gle otoczony bia�ym oparem, powoli popuszcza� ta�my kitbagu. Kiedy uwolni� r�ce, wsun�� kciuki pod pasy okalaj�ce uda i podci�gn�� kolana pod brod�. W momencie wyj�cia z chmur siedzia� ju� wygodnie w uprz�y, z radiostacj� wahaj�c� si� lekko kilka metr�w ni�ej. Odetchn�� z ulg�. Teraz grozi�o mu najwy�ej z�amanie nogi lub r�ki, wi�c z wi�kszym spokojem rozejrza� si� wok�. Przed nim a� po horyzont wida� by�o tylko wody jakiego� morza, z ty�u i z lewej ci�gn�� si� brzeg ze strom�, zalesion� skarp�, ocieniaj�c� w�ski pas piasku. Fletcher �ci�gn�� ta�m� z linkami no�nymi po lewej, wykonuj�c boczny �lizg w stron� pla�y. Kiedy czasza zacz�a si� obraca�, pu�ci� ta�m� i widz�c, �e kontury brzegu rosn� w coraz szybszym tempie, skrzy�owa� r�ce, �eby wykona� skr�t do l�dowania. B�yskawicznie z��czy� nogi w kostkach i kolanach, a potem ugi�� je, podci�gaj�c si� na szelkach. Kiedy radiostacja uderzy�a w ziemi�, jego w�asna pr�dko�� spad�a tak, �e wyl�dowa� do�� �agodnie. Spadochron szarpn�� jednak, wywr�ci� go na piasek i poci�gn�� do wody. Fletcher szybko wybra� dolne linki gasz�c czasz�, ale otaczaj�ca wilgo� spowodowa�a nape�nienie kamizelki ratunkowej i gumowej ��dki na plecach. St�kaj�c z wysi�ku, zdj�� kamizelk�, rozci�� spadochroniarskim no�em ��dk� i wreszcie zdj�� he�m. - Czy zst�pi�e� z nieba, synu? Fletcher odwr�ci� si� gwa�townie, ale zapl�tany w linki i stosy gumy upad� z powrotem do wody. - Czy ci� czym� urazi�em? Wsta� z trudem, �ciskaj�c w r�ku n�. Kilka krok�w przed nim sta� siwy, ogorza�y od wiatru starzec. Jego br�zowy, bardzo zniszczony p�aszcz �opota� w podmuchach wiatru. Fletcher wci�gn�� w p�uca ch�odne, wilgotne powietrze. - Kim jeste�? - spyta�. - Nazywam si� Monroe. Przechodzi�em t�dy. G�os starca brzmia� g�o�no i mimo pewnych zniekszta�ce� w akcentowaniu m�g� by� g�osem kogokolwiek z Centaura lub Vegi. Fletcher czu�, �e ogarnia go podnios�y nastr�j. - Ciesz� si�, �e ci� widz� - powiedzia�. - Ja te�. Czy jeste� sam? - Nie. Twarz staruszka przybra�a uduchowiony wyraz. - Czy twoi bracia te� zst�pi� z nieba? Fletcher spojrza� w g�r�. Gdzie� w lesie, z g�o�nym trzaskiem �amanego drzewa, l�dowa�y zasobniki. Kto� usi�uj�c rozplata� linki, zsuwa� si� po skarpie. T�u�cioch wyl�dowa� w wodzie, Mc�Cooley na pla�y, a Snyder na Mc�Cooleyu. Lu�ne spadochrony tych, kt�rym uda�o si� je odpi��, sun�y leniwie wzd�u� brzegu. Czyja� uszkodzona rakietnica wystrzeliwa�a kolorowe race, a dochodz�ce ze wszystkich stron wrzaski i przekle�stwa miesza�y si� z wyciem sygnalizacyjnych syren kontener�w ze sprz�tem. - W�a�nie zst�pili - powiedzia� Fletcher. - O to ci chodzi�o? Staruszek spojrza� na niego troch� nieprzytomnie. Mg�a, kt�ra pojawi�a si� wkr�tce po l�dowaniu, zg�stnia�a do tego stopnia, �e mimo wczesnej pory zrobi�o si� prawie mroczno. Przygn�biaj�ca atmosfera sprawia�a, �e wi�kszo�� ludzi skupi�a si� na pla�y, gdzie owini�ty w spadochron Mc�Cooley rozmawia� ze staruszkiem. Fletcher jednak mia� do�� ich towarzystwa. Szcz�kaj�c z zimna z�bami, ruszy� wzd�u� skarpy, a potem, kiedy znik�y ostatnie, porozrzucane na piasku skafandry, wspi�� si� pod g�r�. Min�� ledwie majacz�ce w strz�piastej bieli krzewy i wszed� mi�dzy drzewa. Przejmuj�cy ch��d bezlito�nie wdziera� si� pod cienki sweter, powoduj�c coraz silniejsze dreszcze. Fletcher przyspieszy� kroku, ale po chwili znowu zwolni�. Gdzie� z boku dobieg� go odg�os cichej rozmowy. Skr�ci� w tamt� stron�, wspi�� si� na niskie, prostopad�e do poprzedniej skarpy zbocze i prawie wpad� do rozpalonego tu� za wierzcho�kiem ogniska. Siedz�cy wok� ludzie niech�tnie podnie�li g�owy. Fletcher rozpozna� Snydera, Reissa i jeszcze kogo�, kogo nazwiska nie pami�ta�. - Gotujecie morsk� wod�? - spyta�, wskazuj�c na wype�niony bulgocz�c� ciecz� he�m zawieszony nad ogniem. - Nie, tam dalej jest strumie�. Napijesz si� herbaty? Fletcher kucn��, wyci�gn�� d�onie do ciep�a. - Otworzyli�cie zasobniki? Wszyscy trzej wyszczerzyli z�by w parodii u�miech�w. - Blake przy nich majstruje - mrukn�� Snyder. - Ale to robota na kilka godzin. Masz kubek? - Sk�d mam mie�? - Dobra. Nalej� ci do tego - Snyder wyj�� z kieszeni foliowy worek. Fletcher poci�gn�� nosem. - To prawdziwa herbata? - Jasne. Na szcz�cie Reiss by� na tyle zapobiegliwy, �e zabra� ze sob� kilka torebek. - Snyder poda� mu paruj�cy worek. - Troch� cuchnie, bo rozgotowa�a si� wyk�adzina s�uchawek. Reiss strz�sn�� ze spodni resztki pokruszonych biszkopt�w. - Jak ci posz�o z l�dowaniem? - spyta�. - Nie�le. - A ja mia�em pecha - odwin�� nogawk�, ukazuj�c opuchni�t� kostk�. - W ostatniej chwili musia�em schodzi� z linii drzew. - Ale nie rozp�aka�e� si� ze strachu? - mrukn�� Snyder. - Idiota - Reiss wzruszy� ramionami. - Wiedzia�em, �e wszystko p�jdzie dobrze. Tu� przed naszym startem z Ziemi Cyganka przepowiedzia�a mi szcz�liwy powr�t. - Sier�ant Kate? - Przecie� m�wi�, �e Cyganka. O co ci chodzi? Snyder skrzywi� si� lekko. - Przed odlotem przeprowadzono ostatni� seri� test�w psychologicznych, kt�re wykaza�y, �e kilkunastu cz�onk�w za�ogi waha si�, czy nie zrezygnowa� w ostatniej chwili. Dow�dztwo postanowi�o natchn�� ich optymizmem, najlepiej przy pomocy si� nadnaturalnych. Wybrali sier�ant Kate Wells z Korpusu Pomocniczego, bo mia�a odpowiedni typ urody i w przebraniu do z�udzenia przypomina�a Cygank�... - �artujesz? - Nie. Sam przygotowa�em list� os�b, kt�rym trzeba by�o powr�y�. - Niech ci� szlag trafi! Snyder wyd�� wargi. - Ty by�e� szczeg�lnie podejrzany - powiedzia�, wolno cedz�c s�owa. - Pami�tasz list, jaki dosta�e� przed startem od tej dziewczyny, kt�ra ci� rzuci�a? - Chyba nie ty go napisa�e�? - Nie. Zrobi� to osobi�cie Redfield. Fletcher z trudem powstrzymywa� u�miech. Chc�c ukry� charakterystyczne dr�enie mi�ni, poci�gn�� �yk gor�cej wody udaj�cej herbat�. - Ciekawe, co stary m�g� wtedy wypoci�? - kontynuowa� Snyder. - Patrz, jak go wzi�o. - Co jest z tymi zasobnikami? - spyta� Fletcher, chc�c zmieni� temat. - Nie mo�na ich otworzy�? - Mo�na... Ale jak zwykle bywa, namioty s� w jednym, stela�e w drugim, a �piwory jeszcze w innym. - Namioty? B�dziesz tu zak�ada� ob�z? - Je�li chcesz w tym ch�odzie spa� na go�ej ziemi, nic nie stoi na przeszkodzie. Ja jednak wol� mie� suchy ty�ek. - A co z magazynami w g�rach? - Nie rusza�y si� z miejsca przez tyle lat, to nie uciekn� i teraz. O ile w og�le tam s�... - Jak chcesz si� do nich dosta�? - Na piechot�. O taks�wk� b�dzie raczej ci�ko. - Snyder dorzuci� do ognia wilgotnych ga��zi. - Chcia�bym, co prawda, wys�a� naprz�d mniejsz� grup�, kt�ra dotar�aby do kazamat�w w g�rach du�o szybciej i uruchomi�a par� ci�ar�wek, ale nie s�dz�, �eby Mc�Cooley na to poszed�. - Dlaczego? - Nie wiem, co siedzi w tych lasach. Lepiej trzyma� si� razem. - My�lisz, �e kto� nas mo�e zaatakowa�? - Raczej co�. Przecie� nikt nam nie zagwarantowa�, �e nie ma ju� drapie�nik�w. Poza tym je�li si� rozdzielimy, mog� by� k�opoty z ��czno�ci�. Fletcher skin�� g�ow�. Dopi� resztk� herbaty i podni�s� si� oci�ale. - Skoro ju� si� pozbiera�e�, to mo�e by� pom�g� Blake�owi - powiedzia� Snyder. - Jasne. Fletcher ruszy� w stron� lasu, ale kiedy mg�a zakry�a blask ognia, zmieni� kierunek. Potykaj�c si� o niewidoczne przeszkody, dotar� do skarpy i zsun�� si� na pla��. Zanim jeszcze dostrzeg� kogokolwiek, us�ysza� g�os starca. - Czy... czy wy naprawd� jeste�cie z Nieba? - Tak - to by� T�u�cioch. - Ale wyrzucono nas stamt�d za z�e sprawowanie. Fletcher zatrzyma� si� tu� przy Mc�Cooleyu. Wok� sta�o tylko kilka os�b. - Gdzie s� wszyscy? - spyta�. Tamten dopiero teraz podni�s� g�ow�. - Dobrze, �e jeste�. Chc� ci� o co� zapyta�. - A gdzie reszta? - Blake wezwa� ich do kontener�w. S�uchaj, czy przez to twoje pud�o mo�na nawi�za� ��czno�� z Vega? - Tak. Mc�Cooley zdj�� pokryw� zabezpieczaj�c� pulpit radiostacji. - A swoj� drog�, po co to ze sob� taska�e�? - spyta�. - Dla zysku. - Co? - P�acisz pi�� dolar�w za minut� rozmowy... Mc�Cooley zamachn�� si�, ale Fletcher lekko odskoczy� do ty�u. - Dziesi�� dolar�w. W mlecznej zawiesinie nad nimi rozleg� si� trzepot skrzyde� i pisk jakiego� ptaka. - Co� tu lata? - zdziwi� si� T�u�cioch. - We mgle? Fletcher podszed� do niego i spyta� �ciszonym g�osem: - Dowiedzia�e� si� czego� od staruszka? - Tak. Najbli�sze skupisko ludno�ci jest o par� dni drogi st�d. On idzie w tym kierunku - poprowadzi nas. - Zgodzi� si�? - Przecie� nie mog�em spyta� wprost. Oficjalnie jeszcze nic nie wiemy... Ale dlaczego mia�by odm�wi�? Fletcher popatrzy� na siwow�os� posta� w g�sto pocerowanym p�aszczu. - A je�li on jest szpiegiem? - Czyim? Masz mani� prze�ladowcz� - zdenerwowa� si� T�u�cioch. - Zreszt� co mo�e nam zrobi� wywiad prymitywnych rolnik�w? - Prymitywnych? Chyba niezbyt dok�adnie przestudiowa�e� zdj�cia satelitarne... - Fletcher chcia� powiedzie� co� jeszcze, ale przerwa� mu Mc�Cooley. - Richards! Fletcher-! Podejd�cie bli�ej! Zrobili kilka krok�w. - Dow�dztwo zadecydowa�o, �e p�jdziecie na rekonesans do jakiej� osady. - Kiedy? - Jak najszybciej. - Mc�Cooley sprawnym ruchem zabezpieczy� radiostacj�. - No bez przesady - doda� widz�c ich miny. - Ruszycie dopiero jutro. Teraz i tak nie m�g�bym wyda� wam sprz�tu. - Dostaniemy ci�sz� bro�? Snyder wspomnia� co� o zwierz�tach... - Ci�sz�? Masz na my�li dzia�a czy granatniki? - Chodzi mi o jak�� strzelb�. Mc�Colley zmarszczy� brwi. - Tak... Jest co� takiego w zasobnikach. Sk�adany automatyczny karabinek, przerobiony z pistoletu. Taki sam, jaki stosuje si� w wyposa�eniu awaryjnym pilot�w wojskowych. - Przerobiony z czego? Przecie� on ma niskoenergetyczne pociski. - Mo�na tym zabi� na przyk�ad nied�wiedzia? - wtr�ci� T�u�cioch. Mc�Colley u�miechn�� si� cynicznie. - Je�li potrafisz prosto w oko, to czemu nie... Fletcher zakl�� cicho. - Dostaniecie jeszcze pistolet maszynowy i wszystko, co zawieraj� zestawy specjalne. - Pocieszaj�ce. Nied�wied� jednak ci�gle pozostaje poza naszym zasi�giem. - Po co brali�my w kosmos pistolety maszynowe? - zainteresowa� si� T�u�cioch. - Dow�dztwo zamierza�o pacyfikowa� obce istoty? - Raczej ba�o si� buntu za�ogi - mrukn�� Fletcher. Sta� jeszcze przez chwil�, s�uchaj�c fragmentarycznych instrukcji, potem powl�k� si� na zmywany falami brzeg. �nieg przesta� pada�, a kilkana�cie minut p�niej pokaza�o si� s�o�ce. Nie grza�o prawie zupe�nie, ale jego blask i refleksy na pobiela�ej nagle ziemi zmusi�y Fletchera do w�o�enia ciemnych okular�w. Monroe od samego pocz�tku narzuci� ostre tempo. Mimo siwych w�os�w i brody nie m�g� by� jednak a� tak stary, jak my�leli. Co prawda ni�s� tylko lekki, pustawy worek i s�katy kij. Oni natomiast wlekli si� za nim objuczeni wy�adowanymi do granic mo�liwo�ci plecakami i ci�kimi pasami z ca�� gam� futera��w. Fletcher, kt�ry dodatkowo d�wiga� radiostacj�, mimo ch�odu rozpi�� zamek ciep�ej kurtki i rozlu�ni� szalik. Przy ka�dym ruchu lufa pistoletu maszynowego uderza�a go w brzuch, wi�c zdj�� ta�m� z szyi i dokonuj�c cud�w zr�czno�ci, przywi�za� j� do zrolowanego wok� plecaka koca. Automat hu�ta� si� teraz w powietrzu, co jaki� czas zawadzaj�c o mijane krzewy i wystaj�ce ga��zie drzew. Kiedy las przerzedzi� si�, a potem ust�pi� miejsca gdzieniegdzie poro�ni�tym krzakami pag�rkom, staruszek przyspieszy� kroku. Ci�kie, zrobione z twardej sk�ry buty sprawia�y, �e ka�dy krok odzywa� si� b�lem otartych st�p. Fletcher u�miecha� si� jednak. Co jaki� czas spogl�da� na T�u�ciocha i widok jego wielkiej, zataczaj�cej si� sylwetki sprawia�, �e w�asne zm�czenie spada�o do rangi wymys�u hipochondryka. ��wiat nie jest taki z�y� pomy�la�, kiedy T�u�cioch potkn�� si� i w�r�d g�o�nych przekle�stw zjecha� na brzuchu z �agodnego zbocza. Richards podni�s� si� dopiero po d�u�szej chwili. - Zostaj� tutaj - powiedzia� schrypni�tym g�osem. - Nie zrobi� ani kroku dalej. Monroe spojrza� na niego zdziwiony. - To tylko takie �arty - mrukn�� uspokajaj�co Fletcher. - Jestem �miertelnie powa�ny - krzykn�� T�u�cioch, siadaj�c na �niegu. Potem, ci�gle w pe�nym ekwipunku, opad� na plecy. - Z�ama�e� sobie co�? - Tak. Wiar� w lepsze jutro. Fletcher rozejrza� si� niepewnie. - Trudno. Post�j - odpi�� plecak i opar� go o najbli�sze skar�owacia�e drzewo. Rozpi�� te� pas, przewiesi� go sobie przez rami� i podszed� do Richardsa, �eby wyj�� spod niego oblepiony �niegiem karabin. - W porz�dku, jeszcze �yj� - powiedzia� tamten. - Nie musisz mnie zakopywa�. - No to podnie� si� wreszcie. Tym ci�arem pogruchoczesz ca�y baga�. Fletcher, nie czekaj�c na reakcj�, odwr�ci� si� i podszed� do swoich rzeczy. - Trzeba by zobaczy�, co wetkn�� nam Snyder jako zestawy uniwersalne... - R�b, co chcesz. Ale zestawy osobi�cie pakowa� Mc�Colley, a nie Snyder. - Mc�Cooley? On ma przerost poczucia odpowiedzialno�ci, kt�r� uto�samia z regulaminem. Mo�e wi�kszo�� co ci�szych grat�w uda si� poupycha� w krzaki... - My�lisz? - T�u�cioch o�ywi� si�. Fletcher wyj�� z plecaka sporych rozmiar�w paczk�. - Zerwa� zabezpieczaj�cy j� plastyk i zdj�� pokryw�. - I co? - Richards nie m�g� si� upora� ze �ci�gaczem swojego plecaka. - Artyleria. - Fletcher zwa�y� w d�oniach dwa dziewi�ciomilimetrowe pistolety. Wsun�� magazynek do jednego z nich i schowa� go do kieszeni. - Teraz naprawd� wygl�damy jak partyzanci. U ciebie jest tak samo? T�u�cioch skin�� g�ow�. - Rakiety sygnalizacyjne, o�wietleniowe, zestaw narz�dzi... To chyba mo�na wyrzuci�? - Narz�dzia? - Wszystko. - Jak chcesz. Rakiety bym zostawi�. Fletcher odrzuci� za siebie komplet lin i blok�w. - Pomoce alpinistyczne te� wyrzu�. Ciekawe, po co nam tyle amunicji? - Nie domy�li�e� si�, �e jeste�my dwuosobowym korpusem ekspedycyjnym Mc�Cooleya? Drobne zawini�tko wy�lizn�o si� z palc�w T�u�ciocha i upad�o w �nieg. Podni�s� je i rozwin�� papier. - Sto pi��dziesi�t dolar�w w z�ocie... O rany, razem mamy trzysta. Fletcher wzruszy� ramionami. - Aparat fotograficzny i apteczka. To ju� chyba wszystko. - Brakuje jednej rzeczy. - Czego? - W wojsku do takich zestaw�w dodaje si� zwykle prezerwatywy. Fletcher zsun�� na czo�o przeciws�oneczne okulary. Tego, co zosta�o po wyrzuceniu narz�dzi i lin,- nie op�aca�o si� pakowa� ponownie do pojemnika, wi�c zawin�� wszystko w kaptur od �piwora i wsun�� do plecaka. - Idziemy? - spyta� widz�c, �e T�u�cioch r�wnie� doci�ga paski. - Jeszcze chwil�. - Posuwaj�c si� w tym tempie ze�remy wszystkie konserwy, zanim zrobimy po�ow� drogi. T�u�cioch machn�� r�k�. D�u�szy czas siedzieli w milczeniu, bawi�c si� wyra�nym zniecierpliwieniem staruszka. Potem Fletcher spojrza� na zegarek. Zamierza� wsta�, kiedy Richards powstrzyma� go ruchem r�ki. - Widzisz te ciemne plamy? - Na zboczu? - Fletcher rzuci� grudk� �niegu w najbli�szy pag�rek. - Co w nich dziwnego? �nieg topnieje partiami i wida� go�� ziemi�... - Naprawd� nic nie widzisz? - Przecie� to normalne, �e po�udniowe zbocze jest bardziej nas�onecznione. T�u�cioch podni�s� si� powoli, zapi�� pasy plecaka i skin�� na staruszka. - Wszystko by�oby dobrze - powiedzia� - gdyby nie fakt, �e jak na z�o�� �nieg topnieje tutaj na zboczu p�nocnym. Fletcher, jakby nie dowierzaj�c widocznemu wyra�nie s�o�cu, zerkn�� na kompas. - Mo�e ten teren jest nier�wnomiernie nagrzany... - Na pewno. Ale dlaczego? - Ciep�e �r�d�a. Szcz�tkowa dzia�alno�� wulkaniczna... - Ciep�e �r�d�a, tutaj? - T�u�cioch u�miechn�� si� sarkastycznie. -Chod�my. Ruszyli za starcem, kt�ry znowu narzuci� forsowne tempo. Powietrze och�odzi�o si� wyra�nie i Fletcher na nowo zawi�za� szalik wok� szyi. Pag�rki, w�r�d kt�rych zatrzymali si�, ust�pi�y miejsca szerokiej r�wninie, z rzadka poci�tej p�ytkimi parowami. Min�li majacz�c� w oddali czarn� �cian� lasu i kiedy s�o�ce zacz�o chyli� si� ku zachodowi, dotarli do niskiego nasypu, ci�gn�cego si� sko�nie do obranego przez nich kierunku. - Tu by�a jaka� droga - Richards kopn�� rozsypuj�cy si� p�at asfaltu. - Tak. Zaraz b�dzie skrzy�owanie. - Fletcher wyci�gn�� r�k� w stron� rozmytego cz�ciowo przez deszcz, ale - s�dz�c z regularno�ci kszta�t�w -sztucznego wzniesienia. - Autostrada? - Mo�e. Drugi, prostopad�y do poprzedniego, nasyp by� wy�szy. Tak�e nawierzchnia kilkupasmowej szosy, mimo sp�kania i przemieszczenia si� pewnych fragment�w, nadawa�a si� do u�ytku. Ka�u�e i naniesiony przez wiatry piasek uniemo�liwia�y szybk� jazd�, ale w por�wnaniu z resztkami asfaltowej nawierzchni poni�ej, droga sprawia�a mniej odpychaj�ce wra�enie. - Gor�co tu - mrukn�� Fletcher. - To ciep�y wiatr - T�u�cioch wystawi� po�liniony palec. - Ciep�y wiatr? W zimie? - O ile wiem, jeszcze nie ma zimy... - W porz�dku, ale wiatr nie mo�e by� a� tak ciep�y... Monroe odwr�ci� g�ow�. - To si� cz�sto tutaj zdarza - powiedzia� cicho. - A gdzie indziej? - Co? - Czy gdzie indziej, kiedy le�y �nieg, te� wiej� gor�ce wiatry? Staruszek spojrza� na nich zdziwiony. Mimo puchowego �piwora Fletcher dr�a� z zimna. Nie chcia� jednak zmienia� niewygodnej pozycji. Wsuni�ty pod sp�d plastykowy worek mi�� si� i obsuwa� tak, �e ka�dy ruch grozi� wpadni�ciem do b�ota, w jakie zmieni�a si� ziemia po roztopieniu �niegu. Jakie� drobiny py�u musia�y wpa�� do lewego oka, kt�re piek�o go coraz bardziej. Przeciera� je r�kawem lub wierzchem d�oni, ale to tylko pot�gowa�o b�l. Palce by�y zbyt brudne do takiej operacji, podobnie jak wszystkie chustki, kt�re zabra� ze sob�. Sk�d� z boku dobieg� go miarowy oddech T�u�ciocha. Dalej spa� Monroe, jak zwykle, wprost na ziemi, owini�ty w sw�j brudny p�aszcz, ca�y czas w tej samej pozycji. Mimo swoich lat najlepiej znosi� trudy w�dr�wki. - Swoich lat! - prychn�� Fletcher. - Przecie� urodzi�em si� grubo przed nim. Z nag�� z�o�ci� przewr�ci� si� na drugi bok, pakuj�c lew� r�k� w b�oto. Kln�c cicho, rozpi�� �piw�r i wsta� z trudem, czuj�c, jak ca�e cia�o przenikaj� ostre uk�ucia ch�odu. W�a�nie kucn�� nad na p� zrolowanym workiem, kiedy poczu�, �e ledwie wyczuwalny dot�d wiatr wzmaga si�. Szelest pierwszych podmuch�w b�yskawicznie przeszed� w wycie i co� uderzy�o go w twarz. Os�aniaj�c oczy przed mokrymi, zlepionymi b�otem li��mi podbieg� do swojego plecaka. Odg�osy wiatru zag�uszy� przeci�g�y, o rosn�cej z ka�d� chwil� sile, huk. Fletcher wyszarpn�� z kieszeni latark� i rzuci� si� na ziemi� przygniataj�c w�asnym cia�em porwany przez wiatr �piw�r. - Co si� dzieje? - krzyk Richardsa by� ledwie s�yszalny. Jego wielka, szamocz�ca si� z trzepocz�cym materia�em posta� wygl�da�a groteskowo w nik�ym strumieniu �wiat�a rzucanego przez latark� Fletchera. Jednostajny grzmot, przewalaj�c si� gdzie� w g�rze, parali�owa� nerwy s�uchowe. T�u�cioch wsta� wreszcie, ale o�lepiony niesionym sk�d� py�em, wpad� na ga��zie pobliskiego drzewa i run�� na ziemi�. - Le�cie! Le�cie p�asko! - krzycza� staruszek. Porywiste podmuchy wiatru oblepia�y twarz Fletchera b�otnist� mazi�. Nasun�� �piw�r na g�ow�. Kto� upad� na niego. - Czy to burza? - g�os T�u�ciocha z trudem przebija� si� przez niesamowity grzmot. - S�ysza�e� kiedy� tak d�ugi grom? - Co? Fletcher machn�� r�k�. Tu� obok run�a na ziemi� ogromna ga���. - Powinni�my przej�� na brzeg rzeki! - krzykn�� Richards. - Le�! - Zaraz jakie� drzewo trza�nie nas w g�ow�! Trzeba... Niespodziewanie, bez �adnych wcze�niejszych oznak, og�uszaj�cy grzmot urwa� si�. Chwil� potem ucich� wiatr. By�o to tak nag�e, tak nienaturalne, �e Fletcher by� sk�onny s�dzi�, �e og�uch�. Dopiero po chwili wsta� ostro�nie i spojrza� wprost na pokry�a b�yszcz�cymi kropelkami wody szybk� latarki. Jej �wiat�o ��k�o coraz bardziej. - Co to by�o? - spyta� T�u�cioch. W nieprawdopodobnej wprost ciszy s�ycha� by�o ich przyspieszone oddechy. - Odg�os startuj�cych odrzutowc�w. Zasn�li�my na lotnisku. - Idiota. Monroe wygrzeba� si� spod swojego p�aszcza, na kt�rym le�a�y teraz zwa�y mokrych, przegni�ych li�ci. - Co to by�o? - powt�rzy� T�u�cioch. Staruszek wzruszy� ramionami. - Burza. - Bzdury. A ten huk? Monroe metodycznie czy�ci� i otrzepywa� p�aszcz. - Trzeba rozpali� ognisko - mrukn�� Fletcher. - Mam do�� snu na dzisiaj. Odrzuci� w krzaki wy�adowan� latark� i si�gn�� po zapalniczk�. Czu� si� nieswojo w tej martwej, jakby sztucznej ciszy, kt�ra obj�a w�adanie nad okolic�. Schyli� si� nad przygotowanym wieczorem stosem drewna i przycisn�� d�wigni� zapalniczki. Kilka s�abych iskierek na chwil� rozja�ni�o mrok. Fletcher potrz�sn�� r�k� i powt�rzy� operacj�. - Cholera, wszystko si� psuje. T�u�cioch, masz zapa�ki? - Zaraz si� tym zajm�. Kiedy zap�on�� ogie�, Fletcher odszuka� swoj� kurtk�. W�o�y� j� i usiad�, opieraj�c si� o plecak, ale wilgotny materia� nie dawa� ochrony przed zimnem. W dodatku przez rozdarcie na plecach przenika� strumie� ch�odnego powietrza. T�u�cioch przeciera� r�kami podpuchni�te oczy. - Zjecie co�? - spyta�. Staruszek zaprzeczy� ruchem g�owy. - A ty? - Nie. Jestem zbyt zm�czony. Fletcher zapali� papierosa, potem wyj�� z plecaka tekturowe pud�o. - Co to jest? - Pakiet, kt�ry mam otworzy�, je�li znajd� si� w sytuacji bez wyj�cia. Da� mi go Landau. T�u�cioch wytar� r�ce o sweter. Z rosn�cym zainteresowaniem obserwowa� rozdzierane opakowanie. - Nie mog� powiedzie�, �eby Landau mia� z�e pomys�y. Fle