5362
Szczegóły |
Tytuł |
5362 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5362 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5362 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5362 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Krzepkowski
Z nieba i z ognia, z nieba i mg�y
Data wydania 1987
ROZDZIA� I
Homo reiectus
- Chcia�abym ci� kupi� cho� na te trzy lata, kt�re jeszcze zosta�y.
- A ja ciebie na zawsze, Ki... - Red pochyla g�ow� i leciutko dotyka policzkiem w�os�w dziewczyny. Ga��zie p�rozumnej valavery chwiej� si� lekko. Ki czuje, �e rami� Reda zaczyna si� napr�a�, kiedy z ciemno�ci dobiega niewyra�ne przekle�stwo. Z mrocznej alejki w pobli�u wynurza si� kilka postaci. Odleg�a latarnia ledwie, ledwie o�wietla ich twarze.
- Narki... - Red szepcze prawie nie poruszaj�c wargami.
Postacie bez po�piechu defiluj� przed �awk�, na kt�rej siedz� Ki i Red. Jeden z wyrostk�w niedbale spluwa w stron� Reda roz�arzonym niedopa�kiem, skr�t tli si� obok stopy ch�opaka s�odko i mdl�co. Palce Ki obejmuj� przegub Reda jak stalowe kajdanki, zatrzymuj� go. Ki prosi bez s��w: - Sied�, kochany. Udawaj, �e nic si� nie sta�o. Oni tylko czekaj�...
Wi�c Red siedzi spokojnie, kiedy nark drwi�co zagl�da mu w oczy, a potem pogardliwie wzrusza ramionami i powoli idzie za reszt� kole�k�w. Tamci rozsiedli si� ju� na niedalekiej �awce, dolatuje od nich od�r nie domytych cia� i marihuany. Niewyra�ne p�g�osy przycichaj� na chwil�, kiedy wyrostek rozwala si� na �awce obok pozosta�ych.
- Oni patrz� na nas... - szept Ki ogrzewa ucho Reda, jej palce dr��. - Chod�my ju� st�d.
- Teraz nie, bo p�jd� za nami. Mo�e za par� minut... - Red przerywa; kiedy na �cie�ce przed tamt� �awk� pojawia si� dziwny cie�, �ami�cy s�aby blask latarni. Jest jako� niemo�liwie wyci�gni�ty. Skacze po �wirze, przez moment przypomina sze�cionog� �yraf�. Dopiero p� sekundy p�niej w md�ym poblasku zjawia si� przygarbiony cz�owiek, id�cy wraz z niezgrabnym, p�katym orchidem.
Wyrostki z �awki ruszaj� si�. Najpierw leniwie. Potem ich ruchy nabieraj� precyzji. Czai si� w nich drapie�na spr�ysto��, nie wr�ca nic dobrego cz�owiekowi, kt�ry odwa�y� si� na wieczorny spacer po parku w towarzystwie jednego ze znienawidzonych Obcych. To, �e orchidy s� w�a�ciwie jedyn� form� pe�nego intelektu powsta�� na Ziemi r�wnolegle z cz�owiekiem, nie znaczy ju� nic. Przesta�o znaczy� cokolwiek od dnia, w kt�rym podpisano pierwsze mi�dzys�oneczne umowy zawi�zuj�ce kosmiczn� Konfederacj� Rozumu.
Cz�owiek i orchid powoli przechodz� przed Redem i Ki. Wydaje si�, �e obaj skrzypi� ze staro�ci. Patrz�c na �lamazarne ruchy cz�owieka Red czuje gwa�towny przyp�yw z�o�ci. - I czemu takie stare pr�chno nie siedzi o tej porze pod pierzyn�? - my�li. Zamierza wsta� i uprzedzi� m�czyzn� o narkach, ale na jego d�oni znowu zaciskaj� si� palce Ki. Wi�c Red siedzi i patrzy, jak przed �awk� przemykaj� niewyra�ne sylwetki wyrostk�w. S�yszy jaki� brz�k czy mo�e wyciszone przez materia� szcz�kni�cie spr�yny no�a. Tym razem wstaje zdecydowanie, palce Ki nie zatrzymuj� go wcale. Dziewczyna wstaje razem z Redem i pierwsza robi dwa kroki w stron� przeciwn� do tej, w kt�r� oddali� si� stary cz�owiek z orchidem. Red przyci�ga jej g�ow� do swojej twarzy.
- Trzeba im pom�c - szepcze.
- Nie - �ciszony g�os dziewczyny brzmi twardo i zdecydowanie. - Przecie� to tylko orchid i jaki� stary wariat. Sam powinien wiedzie�, �e �azi� po parku o tej porze...
Red wyrywa r�k� z jej u�cisku, obraca si�, p�dzi wielkimi skokami w mrok - za p�no. Z ciemno�ci bucha mu w twarz j�kliwy wrzask orchida, potem jakie� nieartyku�owane, urywane p�okrzyki. Kiedy Red dobiega, jest ju� po wszystkim - na ziemi le�y sze�ciu skulonych, j�cz�cych wyrostk�w. W mroku dr�y jaki� ja�niejszy b�ysk - ostrze spr�ynowca wytr�conego z czyjej� d�oni tak mocno, �e niemal do po�owy wbi� si� w skurczony z b�lu pie� valavery. Stary cz�owiek powoli schyla si� nad szcz�tkami orchida przeci�tego na p� uderzeniem motocyklowego �a�cucha. Potem prostuje si�, odpycha je nog� na skraj alejki. Red patrzy w mrok z niedowierzaniem, rozgl�da si�, szukaj�c spojrzeniem tego, kto w u�amku sekundy rozbroi� i obezw�adni� ca�� band� na�panych �obuz�w. Tu� za swoimi plecami s�yszy s�aby szelest. Starzec skacze, odgarniaj�c Reda jednym ruchem ramienia, nie wiadomo jakim cudem wnika w �wiszcz�cy kr�g ci�kiego �a�cucha. Niemal w tej samej chwili �a�cuch leci w mrok, ostatni wyrostek ci�ko szoruje plecami po �wirze alejki. Potem tylko wije si� niemrawo i j�czy jak zbity kundel, zaciskaj�c obie d�onie na podbrzuszu. Odtr�cony przez starego Red nie odzyskuje r�wnowagi, r�wnie� pada. M�czyzna ju� stoi nad nim, pytaj�c:
- Nic ci si� nie sta�o? Musia�em ci� odepchn��, bo inaczej dosta�by� �a�cuchem jak Scorgann - ruchem g�owy wskazuje szcz�tki orchida, pochyla si�, wyci�gaj�c d�o�: - Wstawaj.
Red d�wiga si� powoli, ostro�nie masuj�c d�oni� obola�e rami� i gapi si� w ciemno��, usi�uj�c dostrzec rysy twarzy dziwnego starca. Bo tamten znowu jest zgarbiony, znowu wygl�da �a�o�nie i bezbronnie, porusza si� �lamazarnie i niedo��nie.
- Chcia�em panu pom�c, ale... Pan chyba by� komandosem?
- Niezupe�nie, ch�opcze - w g�osie m�czyzny pobrzmiewa co� bardzo podobnego do sarkazmu. - Ale mo�na to i tak okre�li�. Tam czeka twoja dziewczyna?
Red dopiero w tej chwili przypomina sobie o Ki. Robi par� krok�w w jej stron�, potem nagle ogl�da si� przez rami�.
- A co z tym... Scorgannem? - pyta, spogl�daj�c na starego. Plamy �wiat�a na twarzy cz�owieka zmieniaj� kszta�t, kiedy bruzdy przy jego ustach pog��biaj� si� w nieco pogardliwym grymasie.
- Nic - mruczy stary, wzruszaj�c ramionami.
- Nie chce go pan klonowa�? My�la�em, �e jest pa�skim przyjacielem.
- Mo�na to i tak okre�li�.
Ton lekcewa�enia w g�osie m�czyzny sprawia, �e zmieszany Red odwraca g�ow�. Idzie milcz�c, s�yszy obok siebie niezdarne ku�tykanie.
Z tego milczenia wybawia go dopiero Ki. Podbiega otoczona latarnian� aureol�, szepcze:
- Red, tak si� ba�am. Red...
- Nie by�o potrzeby - Red wbrew sobie i tej rado�ci zmieszanej ze strachem w g�osie Ki mruczy niech�tnie, pranie szorstko. - On... - po chwili wahania poprawia si�: - Ten pan by� komandosem. Zanim dobieg�em, by�o ju� po wszystkim. Tylko Scorgann...
- Kto?
- Tamten orchid. Uderzyli go �a�cuchem. Ojciec zawsze powtarza�, �e orchidy potrafi� obezw�adni� ka�dego cz�owieka, a tutaj...
- Zabrak�o czasu - wtr�ci� m�czyzna. - Ro�liny my�l� bardzo wolno. Oni zreszt� o tym wiedzieli i dlatego najpierw skoczyli na Scorganna. Gdyby mu dali ze trzy sekundy, zd��y�by si� dostroi� do ich fizjorytm�w.
- Rozmawiacie, jakby by�o o czym - nie wytrzymuje Ki. Potem u�miecha si� przepraszaj�co do starego cz�owieka, m�wi:
- Niech pan opowie co� o sobie. Tyle s�ysza�am o komandosach, a jeszcze nigdy �adnego nie widzia�am. Czy to prawda, �e wy...
- Ki! - Red gwa�townie obraca dziewczyn� ku sobie. - Dosy�!
- Jeszcze mnie nie kupi�e� - Ki wyrywa rami�, marszczy brwi.
- I wcale jeszcze nie wiem, czy si� na to zgodz�.
Red mocno zaciska wargi. Wie, �e Ki potrafi by� uparta i nieobliczalna. Tymczasem stary patrzy na ch�opaka i dziewczyn�, jakby nie rozumia�, o co chodzi. Wreszcie u�miecha si�, jego twarz nieoczekiwanie �agodnieje, kiedy m�wi spokojnie:
- Nazywam si� Deren. Deren Seirrchaz.
Ki prostuje si� gwa�townie. Redowi te� nie udaje si� powstrzyma� gwa�townego wdechu, przygarnia dziewczyn� do siebie. Ki odpycha go, wyrywa si�, biegnie na o�lep w stron� parkowej bramy. Red waha si� chwil�, niepewnie patrzy na starego, u�miecha si� nie�mia�o, jakby prosi� o wybaczenie, i p�dzi za dziewczyn�.
- Ki! Zaczekaj!
Tu� przed bram� Ki przystaje, obraca si�, drwi�co i ze z�o�ci� patrzy na twarz Reda.
- I co? - prycha. - Czemu nie zosta�e�? Przecie� to jeden z twoich bohater�w. A dla mnie to tylko �mierdz�cy pigger i morderca. Takich trzeba...
- Ki... - �agodny wyrzut w g�osie Reda sprawia, �e dziewczyna przytomnieje, m�wi ju� bez z�o�ci, z �alem:
- Wtedy zgin�a moja matka.
Red delikatnie obejmuje j� ramieniem, znowu lekko dotyka policzkiem jasnych i pachn�cych w�os�w.
- Odprowadz� ci� do domu - m�wi. - Zreszt� ja te� musz� ju� wraca� do siebie.
Powoli wychodz� z parku, wtapiaj� si� w t�um na Kergely-d�. Za nimi r�wnie powoli drepce Deren Seirrchaz.
***
- No, to powodzenia, ch�opcze! - ci�ka �apa szeryfa spada na biurko, a� podskakuj� puszki z piwem, starannie ustawione w marszowym szyku. Cz�owiek nazwany ch�opcem zbiera roz�o�one papiery, sk�ada je i ka�dy z osobna chowa w zniszczonej raport�wce. Dopiero potem u�miecha si� do szeryfa.
- Pocz�stuj si� - szeryf rzuca w jego stron� jedn� z puszek. - Na dobry pocz�tek.
Cz�owiek �apie puszk� w obie d�onie - ruchy ma zwinne, zdecydowane, szybkie. Odstawia puszk� na biurko.
- Dzi�kuj� - m�wi i u�miecha si� przepraszaj�co. - Odzwyczai�em si� przez ostatnich par� lat.
- To si� przyzwyczaisz. Tutaj �wiat si� ko�czy, a zaczyna pragnienie.
W oczach cz�owieka pojawia si� jaki� twardy b�ysk, potrz�sa g�ow�.
- Nie - m�wi. - Najpierw zbuduj� dom.
- Jakby� potrzebowa� pomocy, to wpadnij. Zawsze kto� w miasteczku znajdzie woln� chwil�.
- Dzi�kuj� g�os m�czyzny-ch�opca brzmi jednocze�nie i gorzko, i �agodnie. - Dzi�kuj�, szeryfie. Poradz� sobie sam.
Szeryf wzrusza ramionami, patrz�c na plecy wychodz�cego.
- Uparty jak wielb��d - my�li. Poci�ga k�ko na kolejnej puszce, jakby szarpa� zawleczk� staro�wieckiego granatu.
Drzwi biura zamykaj� si� cicho. Szeryf wstaje, podchodzi do zakurzonego okna i d�ugo patrzy na szar�, zapiaszczon� traw� porastaj�c� brzeg p�pustyni. Potem - jakby wysech� od samego patrzenia - gwa�townie podnosi puszk� do ust.
M�czyzna nazwany ch�opcem ma m�ode ruchy i m�od� twarz, ale w k�cikach jego ust czai si� gorycz prawie czterdziestu zmarnowanych lat. Przez chwil� mocuje si� z plandek� szarpan� przez porywisty wiatr, starannie doci�ga sznury przytrzymuj�ce wytarty brezent i ukryty pod nim baga�. Rzuca d�ugie, uwa�ne spojrzenie na pustyni� i na zwisaj�ce nad ni� niebo, zwinnie wskakuje do kabiny poduszkowca. Potem unosi r�k�, jakby wyczu�, �e szeryf na niego patrzy, kiwa d�oni� w stron� okna i zasuwa dach. Jego ci�ki, podobny do garbatego czo�gu poduszkowiec zaczyna wypycha� spod siebie bure k��by kurzu, momentalnie darte na strz�py przez wiatr. Potem d�wiga si�, obraca t�py pysk w stron� pustyni i rusza powoli.
Szeryf wraca na sw�j fotel przy biurku, flankuje puszki butami leniwie wywalonymi na blat. Dra�ni go troch� ten Bolidar Skane i jednocze�nie zaciekawia. Przez dwie godziny m�wi� tylko o tym, co bezpo�rednio wi�za�o si� z jego planami, pyta� o klas� ziemi i topografi� okolicy. Ani s�owa nie mrukn�� o tym, kim by� i sk�d tutaj przychodzi. M�wi� p�ynnie �argonem doker�w z kosmoportu nad Devil Bay, ale chyba nie by� rodowitym Australijczykiem.
Mimo rozdra�nienia szeryf u�miecha si� - troch� do tamtego cz�owieka, bardziej do swoich wspomnie�. On te� zaczyna� kiedy� od prze�adunku.
- Trzeba b�dzie zajrze� do niego co jaki� czas - mruczy do siebie. - Wida�, �e twardy, ale nie zna pustyni, bo inaczej nie wybra�by si� w te strony. A szkoda by by�o...
- Pan co� m�wi�a do mnie, szeryfie? - na zgrzytliwy g�os dobiegaj�cy od drzwi szeryf zesztywnia�. Powoli i ostro�nie zdj�� nogi z biurka.
- O co chodzi? - rzuci�, nawet nie usi�uj�c zamaskowa� wyrazu niech�ci na twarzy.
Blover powoli i metodycznie sk�ada� wszystkie odn�a na siedzeniu krzes�a. Odezwa� si� dopiero wtedy, kiedy ju� przycupn�� wygodnie i spl�t� mini-�apki na pasiastym brzuchu.
- Ja czuj�, �e pan szeryf dzisiaj na mnie niedobra. Ja sobie p�jd� zaraz.
Mimo to wygl�da�o, �e wcale nie zamierza ruszy� si� z biura przed za�atwieniem swojej sprawy. Szeryf zmarszczy� brwi.
- Co si� znowu sta�o? - burkn��.
- W nocy kto� spali�a moj� obor�.
- No i...?
Ja chc�, �eby pan szeryf obejrza�a.
Szeryf westchn�� i oci�ale d�wign�� si� z fotela, zgarn�� z biurka trzy ostatnie puszki, upchn�� je w kieszeniach bluzy i dopiero potem przypi�� pas z kabura. Odruchowo dotkn�� kolby ultrotonu, czekaj�c, a� blover do ko�ca rozp�acze swoje odn�a. Razem z nim doszed� do drzwi. Trzasn�� nimi gniewnie i poczu� pierwsze uderzenie s�o�ca. Z jak�� m�ciw� przyjemno�ci� patrzy� na p�ask� g�b� blovera r�wnie� drgaj�c� pod smagni�ciami piasku zerwanego przez wiatr z ostatnich kilkudziesi�ciu tysi�cy akr�w jeszcze nie zagospodarowanej pustyni.
***
Cz�owiek nazwany ch�opcem przeciera oczy, kolejno zdejmuj�c d�onie z d�wigni sterowania. I znowu wpatruje si� w skryte pod kurzaw� co�, co szeryf z Clearcedale nazywa� zupe�nie porz�dn� drog�. Potem si�ga na s�siednie siedzenie, podnosi kr�tki metalowy pr�t zako�czony z obu stron kulkowymi przegubami i sprz�ga nim dr��ki sterownicze. Prowadzi teraz jedn� r�k�, a drug� wyci�ga z raport�wki star� map� okolicy. Mapa jest bardzo dok�adna. Takie szczeg�owe, drukowane na tradycyjnym papierze mapy to pozosta�o�� po zlikwidowanych przed p�wiekiem ziemskich si�ach zbrojnych. Ta straci�a ju� aktualno�� - wzg�rza zmieni�y sw�j kszta�t, po niekt�rych domach sprzed pi��dziesi�ciu lat nie zosta�y nawet ruiny. Dlatego m�czyzna uwa�nie por�wnuje map� ze szkicem nakre�lonym odr�cznie przez szeryfa, bez przerwy zerka na drog�. - To chyba tu... - mruczy sam do siebie. Jego poduszkowiec zwalnia, przystaje; wielkie �opaty �migie� za kabin� ju� nie tn� powietrza, a tylko miel� je leniwie, nie pozwalaj�c wiatrowi na zepchni�cie wozu mi�dzy wzg�rza. Cz�owiek jakby przesta� si� �pieszy�. Przed chwil� wyciska� ze swojego zdezelowanego ci�arowca maksymaln� szybko�� dwustu dwudziestu mil na godzin�; teraz ka�e mu p�yn�� bardzo powoli i rozgl�da si� przy tym uwa�nie, jakby szuka� czego� zagubionego tu przed wiekami. Wreszcie poduszkowiec pochyla si� na burt� w ciasnym skr�cie mi�dzy dwa wzg�rza, niemal takie same, jak wszystkie poprzednie. Usypane z suchego, szarego piasku, poro�ni�te sztywn�, ostr� traw� i kolczastym g�szczem. Cz�owiek prowadzi bez wahania, z oczami niemal przymkni�tymi. Jakby w�a�ciw� drog� znajdowa� teraz ju� nie przed sob�, a gdzie� w g��bi pami�ci. I u�miecha si�. Nie do siebie, nie do tych wzg�rz, kt�rych jeszcze nigdy nie widzia�. Zdaje si� tylko na instynkt, kt�ry mo�e ju� za chwil� powie:
- Tutaj. To jest najlepsze miejsce.
To w�a�nie instynkt kt�rego� dnia przed siedmiu laty szepn�� do Bolidara: - Do�� tego. Do�� �mierci za �ycia. Dosy� �mudnej roboty dla innych i za nich, koniec rozpaczliwego wtulania si� w bagniste, cuchn�ce podbrzusze spo�eczno�ci. Ona potrzebuje tylko biomaszyn. A ty jeszcze jeste� cz�owiekiem.
Cz�owiek niedawno nazwany ch�opcem milcza� i s�ucha� tego szeptu jeszcze d�ugo, przez ca�y rok. Jeszcze �y�, jak �y� - z przyzwyczajenia i rozp�du. A potem do tej, kt�ra w�a�nie mia�a mu urodzi� dziecko, powiedzia� tylko:
- Czekaj na mnie. Przyjad� po ciebie i to... - oczami pokaza� wzd�ty brzuch -... za par� lat.
I wyszed�.
Ze swojego miasta-kraju wymyka� si� noc�. Jak z�odziej, doci��ony baga�em lat prze�ytych ze spo�ecznej �aski.
Teraz u�miecha si� do instynktu, kt�ry wtedy przeprowadzi� go przez wszystkie linie automatycznej obrony. Kiedy ju� przepe�z� - co p� sekundy umieraj�c ze strachu - ostatnie trzydzie�ci centymetr�w �mierciono�nej ziemi, wtedy wsta�, pogrozi� pi�ci� swojemu miastu i poszed� przed siebie. Krok mia� spokojny, oddech r�wny, pogwizdywa� jak�� - teraz ju� na p� zapomniana - rytmiczn� melodyjk�.
Nieco p�niej zrozumia�, �e miasto ju� od dawna nie mia�o �adnych wrog�w. Tym szerokim pasem uzbrojonych maszyn samo siebie broni�o przed �mierci� z wycie�czenia. Bo - opr�cz n�dznej wegetacji - nie mia�o co da� og�upionym, prymitywnym biomaszynom uwi�zionym w automatycznej torbieli. Wtedy przesta� wygra�a� pi�ci� w stron� miasta. Tylko znowu poszed� przed siebie. Byle dalej.
Jego niedawna s�abo�� teraz okaza�a si� do�� szczeg�ln� si��. Przyzwyczajony do n�dzy, bez wstr�tu z�era� odpadki wygrzebane ze �mietnik�w i och�apy rzucane bezpa�skim psom na ulice - �ywi� si� tak w�druj�c prawie przez po�ow� �wiata. Gdyby kiedy� podejrzewa�, �e �wiat jest tak du�y, nigdy by si� pewnie nie odwa�y� uciec.
Potem, kiedy ju� na nowo nauczy� si� pracowa� i zarabia�, �y� wcale nie lepiej. Znowu �y� z przyzwyczajenia, ale by�o to ju� przyzwyczajenie wy�szego rz�du. Przyzwyczajenie do raz wytkni�tego celu. Ten cel, r�wnie� podszepni�ty przez instynkt, kaza� mu przew�drowa� przez prawie wszystkie najwi�ksze miasta-kraje, brudzi� si� ka�d� robot�, ka�d� rzecz godn� uwagi podpatrzy�, ka�dy zarobek niemal w trzech czwartych odsy�a� na konto za�o�one w mie�cie-banku. W ci�gu niespe�na trzech lat uzbiera� tyle, �e starczy�oby mu do ko�ca �ycia w rodzinnym mie�cie-kraju. Ale dla jego celu to jeszcze by�o za ma�o. Ziemia dro�a�a w zawrotnym tempie, w jakim osadzali si� na niej wci�� nowi - legalni i nielegalni - imigranci ze wszystkich konfederackich uk�ad�w. Spora cz�� tych gwiezdnych podrzutk�w zatrzyma�a si� na poziomie planet zewn�trznych, niekt�rym odpowiada�y wieczne chmury powlekaj�ce Wenus. Ale tych, kt�rzy docierali na Ziemi�, by�o i tak za du�o. Ziemia zbyt p�no postawi�a bariery ustaw antyimigracyjnych. Ten brak ogranicze� pocz�tkowo by� spowodowany wzgl�dami presti�owymi. Bo przecie� to Uk�ad Sol by� jednym z inicjator�w zawi�zania Konfederacji, bo w�a�nie Ziemi� wybrano na stolic� zjednoczonych uk�ad�w. Polem, kiedy lokalny rz�d Ziemi zorientowa� si� wreszcie w sytuacji, zabrak�o mu si� i poparcia. Zamierzano przekszta�ci� Ziemi� w pot�ne, na skal� kosmiczn� Centrum Intelektu. Lecz w ci�gu kilkunastu lat nie hamowanej imigracji Ziemia sta�a si� jednocze�nie i czym� w rodzaju rezerwatu, i gigantycznego, gwiezdnego burdelu, jeszcze �ci�ga�a ku sobie najwybitniejsze umys�y okolicznego kosmosu w promieniu dwustu pi��dziesi�ciu parsek�w, lecz za nimi przybywa�y ca�e bandy wyrzutk�w ze wszystkich rozumnych spo�ecze�stw. Wielkie umys�y s� lotne. Ich nosiciele za�atwiali swoje sprawy na Ziemi i wracali do nie ko�cz�cej si� w�dr�wki mi�dzy uk�adami. Zostawali tacy, kt�rym by�o wszystko jedno. Czasem pytali o swoje prawa, czasem nie pytali o nic, osiadaj�c na ziemiach nale��cych do ludzi od dziesi�tk�w pokole�. A kiedy pr�bowano rugowa� ich si��, zawsze potrafili znale�� jakie� doj�cia do mi�dzyuk�adowej opinii publicznej. Mniej wiece; raz do roku wybucha�y afery i mi�dzygwiezdne skandale, do lokalnego rz�du Ziemi wp�ywa�y kolejne noty dyplomatyczne i apele ca�ych cywilizacji o respektowanie praw tych wszystkich istot rozumnych, kt�re pragn� jedynie osi��� i �y� spokojnie w Uk�adzie S�onecznym.
Cz�owiek nazwany ch�opcem pragnie dok�adnie tego samego. W�a�ciwie nigdy nie mia� �adnych uprzedze� w stosunku do kosmit�w - o ile tylko nie w�azili mu w drog�. Teraz odnajduje w kt�rym� zakamarku pami�ci swoj� b�jk� z rozjuszonym cheerakiem, u�miecha si� i szybko podrywa nog� z peda�u.
Automatyczne �apy grz�zn� w piaszczystej glebie, poduszkowiec ci�kim brzuchem przytula si� do wierzcho�k�w szarej trawy. Skane czeka, a� wiatr zdmuchnie najg�stsze k��by kurzu, potem powoli odsuwa dach kabiny. Zeskakuje na ziemi�, prostuje si� i przeci�ga, wpieraj�c d�onie w kr�gos�up zesztywnia�y od d�ugiego siedzenia. Rusza si� wreszcie. Prawie przez p� godziny kr��y mi�dzy wzg�rzami i patrzy. Czasem kuca, nabiera w gar�� troch� szarego piasku, ogl�da go uwa�nie, niemal obw�chuje nieufnie, potem znowu prostuje si� z zadowoleniem i nie�mia�o u�miecha si� do swojej nowej ziemi.
Nast�pn� rzecz�, kt�r� Skane robi, jest odpi�cie plandeki. �ci�ga j� ze zwa��w baga�u, mocuje na eukaliptusowych ko�kach, wyci�tych wczoraj w ostatnim przydro�nym gaju i przywiezionych a� tutaj. Zaimprowizowany namiot staje w najzaciszniejszym miejscu, os�oni�tym z trzech stron przez za�om wzg�rza. Teraz Skane szybko i zdecydowanie zwala baga�e jeden po drugim i - uginaj�c si� niekiedy - niesie je przez par� metr�w do namiotu. Rozmieszcza je starannie, w dobrze przemy�lanej kolejno�ci, zostawia mi�dzy nimi dziur�-tunel, w kt�r� wrzuca sfatygowany �piw�r z pneumatycznym spodem. To r�wnie� jest rzecz z demobilu. Takich �piwor�w nikt nie u�ywa ju� od siedemdziesi�ciu lat.
Ostatni baga� d�wiga si� z komory �adunkowej sam, kiedy cz�owiek naciska guzik ukryty w fa�dzie blach na karku mechanicznego paj�ka i przesuwa co� na ma�ym pude�ku wyj�tym z kieszeni bluzy. Automat prostuje teleskopowe odn�a, obraca si�, pokracznie z�azi z wozu. Potem w takt zdalnych polece� zaczyna robi� dok�adnie to samo, co cz�owiek przed dwoma godzinami. Kr��y po okolicy, zatrzymuje si� od czasu do czasu, prze�uwa poma�u nabierane w pysk porcje piasku. Jednocze�nie radarowymi czu�kami uwa�nie obmacuje konfiguracj� terenu.
Paj�cze badanie okolicy trwa prawie trzy godziny. Potem robot zamiera w odleg�o�ci oko�o p� mili od miejsca wybranego przez cz�owieka, z bladosrebrnego odwlok� zaczyna si� wysnuwa� metalowa ni�. Skane nastawia dalmierz w lornecie, potem - przeliczaj�c co� w pami�ci - wskakuje do kabiny poduszkowca i doprowadza go do paj�ka. Zeskakuje na ziemi�, podnosi koniec kabla, ��czy go z muf� zainstalowan� pod mask� wozu. Dop�yw energii o�ywia automat na nowo, lecz tym razem pysk analizatora przestaje si� porusza�, anteny radaru znikaj�, wessane w g��b metalowego �ba. Teleskopy mocno zapieraj� si� w szarej ziemi, z brzucha paj�ka strzela w d� gruba, metalowa ig�a. Przez chwil� pulsuje jak fragment �ywego jelita, potem cofa si� gwa�townie. I jednocze�nie z wg��bienia na metalowym korpusie wyskakuje co� blado po�yskuj�cego w zachodz�cym s�o�cu. Cz�owiek szybko obchodzi paj�ka dooko�a, podnosi bry�� tworzywa wyplut� z metalowego odw�oka i cofa si�. W miejscu, w kt�rym by� przed chwil�, znowu s�ycha� g�uche uderzenie kolejnej bry�y o such� ziemi�.
Bry�a przypomina dwa pi�ciocalowe sze�ciany zlepione bokami. Jeszcze jest ciep�a. G�adko oblepiona, zeszklona po wierzchu, w �rodku mleczno-szara i matowa. Sprawiaj� to p�cherzyki uwi�zionego w niej powietrza.
Skane zatrzymuje paj�ka w chwili, w kt�rej wypada nast�pny prostopad�o�cian. Unosi fragment pancerza na grzbiecie automatu. Potem wraca do poduszkowca, przechyla si� przez burt�, wyci�ga z wn�trza wozu ma�� walizeczk�, starannie zabezpieczon� podniszczonym, brezentowym pokrowcem. Otwiera j�, k�adzie przed sob� na ziemi, sam r�wnie� przysiada na szorstkiej trawie. Naci�ni�cie tastera uruchamia aparatur�, przed twarz� cz�owieka roz�wietla si� szarozielony ekran komputera. M�czyzna bierze do r�ki elektronowe pi�ro, niezgrabnie szkicuje na ekranie od�o�ony na bok prostopad�o�cian, wprowadza do pami�ci podstawowe wymiary. Komputer poprawia linie i proporcje. Kiedy siatka bry�y na ekranie zamiera, cz�owiek uzupe�nia j� kilkoma liniami. Komputer znowu poprawia wszystkie odchy�ki wymiar�w, zmodyfikowan� bry�� prezentuje cz�owiekowi najpierw w trzech podstawowych rzutach, potem obracaj�c j� powoli. Cz�owiek z zadowoleniem u�miecha si� w stron� ekranu i naciska taster akceptacji. Po chwili miniatura bry�y pojawia si� we wg��bieniu mi�dzy przyciskami. Skane podnosi kawa�ek �wie�o uformowanego metaloplastu, jeszcze raz wgniata ten sam taster i ju� niemal natychmiast pojawia si� identyczna bry�ka. Ka�da ma na jednym d�u�szym boku wci�cie w kszta�cie trapezu. Na przeciwleg�ym ten sam trapez przywiera do p�aszczyzny w�sz� podstaw�. Cz�owiek kilkakrotnie wpycha trapezoidalne listwy we wr�by to na jednej, to na drugiej bry�ce, potem podnosi si� i idzie w stron� paj�ka. Jeden model wsuwa pod pancerz automatu, zatrzaskuje klap�, ponownie uruchamia paj�ka. Z g�uchym cmokni�ciem strzela w ziemi� metalowa ig�a niemal tak gruba, jak udo szeryfa z Clearcedale. Drug� bry�k� cz�owiek chowa do skrytki pod siedzeniem poduszkowca, sk�ada walizk� komputacyjnego projektora, starannie pakuje j� w sztywny brezent. Tymczasem na ziemi� co sze�� sekund padaj� gotowe elementy. Z trapezoidaln� listw� i analogicznym wci�ciem. Do zapadni�cia zmierzchu ro�nie ich poka�ny stos, metalowa ig�a bezustannie uderza raz ko�o razu. Paj�k zag��bi� si� w spalon� przez s�o�ce ziemi� ju� na g��boko�� prawie trzech st�p, wi�c wszystkie kolejne bry�y padaj� coraz bli�ej zeszklonego brzegu wykopu. Wreszcie Skane zatrzymuje paj�ka, ka�e mu wdrapa� si� do komory baga�owej. Sprawdza jeszcze, czy komputer na pewno le�y w skrytce pod siedzeniem i powoli rusza w stron� obozowiska.
Zatrzymuje poduszkowiec tu� przed namiotem. Ze sterty baga�u wygrzebuje turystyczn� kuchenk� i niewielki worek. Wyci�ga z niego puszk� herbaty ju� wymieszanej z cukrem, par� kostek bulionu. Potem si�ga po kanister z wod� i pojemnik z sucharami, odnajduje aluminiowe mena�ki. Przew�d zasilania kuchenki w��cza do mufy pod mask� wozu, wygasza wszystkie reflektory, pozostawiaj�c jedynie s�abiutkie �wiate�ko kontroli na tablicy rozdzielczej. Czerwono �wiec� przepalone p�yty kuchenki, woda zagotowuje si� szybko. Skane ch�epcze rzadki bulion zamulony sucharami, popija gotowan� herbat� i gasi kontrol� zasilania - ostatni jasny punkcik w promieniu co najmniej pi��dziesi�ciu mil.
***
- Nareszcie ci� mam, �mierdzielu... - cz�owiek za metalowym biurkiem zaciera t�uste �apki. - Nareszcie... Nie widzieli�my si� par� latek, co? Uda�o ci si� zwia� czy uczciwie odsiedzia�e�?
Cz�owiek naprzeciw biurka milczy ponuro.
- Jak, Mandai? Nie odezwiesz si� do starych znajomych? Powiedz: �Dzie� dobry, panie poruczniku�.
Cz�owiek milczy.
- No? - porucznik powoli wychodzi zza biurka, poprawia klap� munduru, troskliwie strzepuje nie istniej�cy py�ek z wy�og�w, potem z ca�ej si�y wali t�ust� pi�stk� w usta m�czyzny.
- Ja ci otworz� ten zalutowany dzi�b! - wrzeszczy. - Jeszcze b�dziesz skomla�, �eby�my ci� chcieli pos�ucha�.
Cz�owiek chwieje si�. Nawet nie pr�buje obetrze� krwi z rozci�tej wargi. Wie, �e trzej mundurowi za jego plecami tylko na to czekaj�. Taki ruch nazywa si� w raportach uderzeniem funkcjonariusza uk�adowego podczas pe�nienia obowi�zk�w. Porucznik czeka chwil� - na pr�no. Wraca za biurko, z udanym zainteresowaniem przegl�da jakie� pisemko, przek�ada par� papierk�w z blatu do szuflady.
- Taak... - mruczy. - Wtedy musia�em ci� odes�a� na Ziemi�. Ale teraz sytuacja troch� si� zmieni�a. Teraz ju� nikt nie b�dzie pyta� o jakiego� zawszonego piggera. I to z�apanego razem z ca�ym transportem �mierdzieli pozabieranych z kilkunastu planet. Znasz now� ustaw� o imigracji? - nie czeka na odpowied� m�czyzny, m�wi dalej: - Gra�e� kiedy� w ciuciubabk�? To teraz si� zabawimy. Zabra� go!
Poszturchiwany przez mundurowych cz�owiek ruszy� do drzwi. Zanim przez nie wypad�, zd��y� tylko zmierzy� t�ustego porucznika d�ugim i ci�kim spojrzeniem. Tamten rado�nie zatar� �apki, zerwa� si� z fotela, pobieg� za wszystkimi.
- Dajcie go od razu do �luzy! - zawo�a�. - Sam go wyprawi� na spacer.
Na widok pancernych drzwi cz�owiek o�y� raptownie, spr�y� si�, zapar�. Pomog�o mu zmniejszone ci��enie, mundurowi polecieli na wszystkie strony. Tylko na chwil�. Odbili si� od �cian korytarza, skoczyli znowu, jeden z nich uderzeniem g�owy w twarz rzuci� Mandaia na drzwi. Oszo�omiony m�czyzna potrz�sn�� g�ow�, splun�� na korytarz dwoma z�bami i krwaw� �lin�, niemrawo powi�d� oczyma przygl�daj�c si� ka�dej twarzy z osobna.
- Zetrzyj to! Czego si� jeszcze gapisz?
- Nie! - rzuci� porucznik. - On to zli�e.
Mandai sta� twardo oparty o drzwi �luzy, wyprostowany. Pochyli� si� opornie dopiero wtedy, kiedy jeden z mundurowych wyci�gn�� z kieszeni na udzie plastykow� link�, zako�czon� kolczast� kulk�. Na metalowych ostrzach zal�ni�y kropelki miniaturowych b�yskawic wyzwolone z kryszta�k�w odkszta�cone go piezoelektryku. Stopy Maridaia wpar�y si� w �cian�, cia�o nag�e wystrzeli�o jak spr�yna, g�owa trafi�a w krocze jednego z mundurowych. Tamten zawy�, kul�c si� pod �cian�. Mandai skoczy� mi�dzy dw�ch pozosta�ych, celuj�c pi�ci� w twarz porucznika. I wtedy jego d�o� oplot�a plastykowa linka. Zako�czone zadziorami kolce kuleczki w�ar�y si� w sk�r�, wyzwolone b�yskawice strzeli�y w g��b cia�a. Mandai uderzy� twarz� o metalow� pod�og�. Wstrz��ni�ta kulka zaprotestowa�a nowym wybuchem b�yskawic. Mandai poczu�, �e kto� przeci�ga mu papierem �ciernym po ods�oni�tym m�zgu i straci� przytomno��.
Obudzi� go dopiero zwyk�y b�l - kopni�cie ci�kim butem w �ebra.
Wstawaj, cholerny wszarzu!
Mandai nie zwraca� uwagi na jazgot porucznika Krabbarta. Powoli podni�s� prawe rami� do oczu, obejrza� zaschni�te stru�ki krwi na grzbiecie d�oni, ostro�nie spr�bowa� poruszy� palcami. By�y jeszcze dr�twe i sztywne, na wp� sparali�owane. Kto� z�apa� go za skafander, szarpni�ciem poderwa� z pod�ogi. Jeden z mundurowych zajrza� Mandaiowi w rozlatane, p�przytomne oczy, znacz�co zako�ysa� przed nimi kolczasta kuleczk�.
- Chyba ju� b�dzie grzeczny, panie poruczniku. Chocia� z takim padalcem nigdy nie wiadomo... - obr�ci� si�, ods�oni� Krabbarta, kt�ry delikatnie przytyka� zmoczon� chustk� do spuchni�tego policzka. Podbite oczy Mandaia zw�zi�y si� w u�miechu.
- Wrzu�cie go wreszcie do tej �luzy - warkn�! porucznik.
Mundurowi ruszyli si� leniwie, otoczyli wi�nia, popchn�li przed sob�. Tym razem Mandai nie stawia� oporu - tu� za nim szed� cz�owiek z piezoelektryczn� bol�.
Krabbart sam otworzy� pancerne drzwi, pierwszy w�adowa� si� do �luzy, zerwa� z zacisku he�m Mandaia. Obejrza� go uwa�nie, jakby widzia� co� takiego po raz pierwszy w �yciu, u�miechn�� si�, polem raz i drugi uderzy� he�mem o �cian�, mia�d��c obudow� nadajnika. Na wszelki wypadek podwa�y� palcem ods�oni�ty przew�d zasilania, wyrwa� go z zacisk�w, rzuci� na pod�og�.
- Za to odbiera� b�dziesz m�g� na ca�ej szeroko�ci fali. Ty b�dziesz s�ysza� wszystkich, ale ciebie... - u�miechn�� si� z�o�liwie -... nikt nie us�yszy. A jeszcze b�dziesz wy� do mikrofonu. Zostawcie mu tylko jedn� butl� - rzuci� w stron� mundurowych, preparuj�cych skafander Mandaia. - Szkoda mieszanki dla takiego. Aha! Dajcie mi jakie� c��ki i kawa�ek drutu.
Jeden z mundurowych skoczy� w stron� skrzynek z narz�dziami, po chwili wr�ci� do porucznika. Krabbart z�apa� kawa�ek drutu, owin�� nim przew�d powietrzny ��cz�cy zaw�r butli ze skafandrem, potem schwyci� ko�ce drutu c��kami, skr�caj�c p�tl� coraz cia�niej.
- �eby ci na d�ugo starczy�o - mrukn��.
Mandai sta�, patrz�c na wszystko oboj�tnie. Troch� si� tylko dziwi�, �e jeszcze co� widzi. Bo ju� wiedzia�, �e od tej chwili jest tylko trupem, kt�ry - nie wiadomo dlaczego - jeszcze mo�e oddycha�, porusza� nogami i d�o�mi, s�ucha� Krabbarta zagaduj�cego weso�ym, prawie przyjacielskim tonem:
- Dzi�ki tej p�telce b�dziesz si� dusi� bez przerwy, a nie tylko wtedy, kiedy ju� mieszanki w butli zabraknie. No... - sapn��, szcz�kaj�c c��kami. - Teraz jeszcze obetniemy ko�c�wki, �eby ci si� przypadkiem nie uda�o tego drucika odkr�ci�. Gotowe, ch�opcy?
- Tak jest, panie poruczniku! - odwrzasn�li ch�opcy radosnym ch�rem.
- To w��cie mu he�m i skujcie od ty�u, �eby nie zd��y� go zdj��, nim dojdziemy do sterowni.
- Nikt go nie b�dzie odprowadza�, panie poruczniku? Przecie� b�dzie mu smutno, je�eli nie pomachamy chusteczkami.
- Wymy�li�em co� lepszego. Wiecie, jak przestraszony ptaszek gubi jajko w locie?
- Nie, panie poruczniku.
- No to zaraz sprawdzimy, ilu g trzeba, �eby takie �mierdz�ce jajko zgubi�. S�yszysz, Testard? Za chwil� polecisz szuka� swoich kole�k�w. Chocia� przyznam, �e jeszcze nigdy nie s�ysza�em o wypadku, �eby kt�ry� z was trafi� gdzie indziej ni� do piek�a. A w ka�dym razie od tej chwili, kiedy paru waszych pu�cili�my na wabia ze sprawnymi nadajnikami. Teraz ka�dy pigger s�ysz�cy kumpla wo�aj�cego o ratunek spieprza na drugi koniec galaktyki, jakby mu kto� wsadzi� bol� mi�dzy p�dupki. No i patrz, Mandai... Tyle lat znajomo�ci... Nie �al ci, �e ju� si� nigdy nie zobaczymy?
***
Mandai oboj�tnie patrzy na plecy mundurowych wychodz�cych wraz z porucznikiem, opiera si� o pancerz obok zewn�trznych drzwi. Ostatni promyk �wiat�a z korytarza ga�nie, razem z nim zamiera pulsowanie luminalu na �cianach pomieszczenia� zaczyna wy� kompresor wyci�gaj�cy powietrze ze �luzy. Jego wysoki jazgot szybko obni�a ton, wreszcie zacicha - znak, �e w komorze ju� zapanowa�a pr�nia. Potem wszystko zaczyna nagle skaka� i trz��� si� we wszystkie strony jak na zwariowanej karuzeli. To porucznik Reny Krabbart bawi si� przyciskami na pulpicie sterowania. Le�y w fotelu pilota wygodnie, przypi�ty pasami. Parodiuje natchnionego pianist�, wygrywaj�c na klawiaturze kalkulatora kursu jak�� szalon�, niesko�czon� fug�. Wreszcie - mniej wi�cej w po�owie zawrotnej beczki - naciska taster opatrzony napisem: �otwieranie zewn�trznych drzwi �luzy�. Od pancerza kosmolotu odrywa si� male�ki, zielony punkt. Radarowy obraz Mandaia Teslarda. �ywego trupa, kt�ry b�dzie oddycha� jeszcze przez najbli�szych sze�� lub siedem godzin.
Punkt oddala si� w szalonym tempie, wi�c porucznik zmusza patrolowiec do ciasnego �uku - zabawa nie by�aby doprowadzona do ko�ca, gdyby nie mo�na by�o do Testarda jeszcze troch� pogada�, w razie potrzeby wzi�� na pok�ad, ocuci�, potem...
Zielona iskierka na ekranie zaczyna si� porusza� po fragmencie wyd�u�onej elipsy i nagle znika. Porucznik gapi si� na ekran z niedowierzaniem.
- Co jest, do licha!? - uderza pust� pi�stk� w brzeg pulpitu.
- Panie poruczniku! - podoficer kontroli przestrzeni przechodzi na bezpo�rednie po��czenie. - Niech pan prze��czy ekran na odczyt grawitacyjny!
R�ka Krabbarta momentalnie trafia we w�a�ciwy przycisk, obraz na ekranie staje si� podobny do ruchomego zdj�cia chmur, s�o�ca i odleg�e galaktyki wygl�daj� jak k��bki puszystej, �ywej waty. Na tym ulotnym, drgaj�cym tle jeszcze trwa dziwna, nietypowa linia. Wygl�da jak setka lemniskat na�o�onych jedna na druga, a potem rozci�gni�tych wzd�u� trzeciej osi wsp�rz�dnych tak, �e tworz� zawi�� spiral� nie domkni�tych �semek. Linia znika w kt�rym� z puszystych k��bk�w. Po chwili zaczyna si� kurczy� szybko, jakby kto� �ciera� j� z ekranu generatorem szum�w, naprzeciw twarzy Krabbarta dr�y ju� tylko schematyczny rysunek grawitacyjnych wi�zi okolicznego �wiata, k��bki waty zachodz� na siebie �agodnie w miar� domykania �uku zaprogramowanego przez porucznika. Krabbart przymyka oczy, otwiera je, prze��cza ekran na normalny obraz przestrzeni.
- Co to by�o? - rzuca w mikrofon.
- Jakie� promieniowanie, panie poruczniku. Ale trwa�o za kr�tko, �eby mo�na by�o ustali� struktur�.
- Wi�c odtw�rzcie to sobie z pami�ci pok�adowego komputera.
- Nie da rady, panie poruczniku. Pan sam wy��czy� zapis, �eby si� p�niej w Centrum nikt nie czepia�.
- Cholera! Wszystko przez tego przekl�tego �mierdziela. Odnajd�cie mi go zaraz, bo go straci�em z ekranu.
- Mo�e troszk� za mocno da� pan po dyszach, panie poruczniku? - w g�osie zast�pcy Krabbart znajduje nutk� przyciszonej drwiny.
- Mo�e... - porucznik wstaje z fotela, rzuca w mikrofon ze z�o�ci�: - Przejmijcie prowadzenie.
- Bo mnie si� wydaje, �e�my go po prostu troch� przypiekli. Krabbart wzrusza ramionami, mruczy do siebie: - Szkoda. Zapowiada�a si� zupe�nie fajna zabawa. Aha! - dorzuca g�o�no.
- W��czcie ju� ten cholerny zapis trajektorii. A jakby kto mia� pyta� o tego Testarda, to zapiszcie w dokumentach, �e zgin�� podczas pr�by ucieczki.
Od rynku roboczego po drugiej stronie Kergely-d� dobiega bezustanny gwar - tam zawsze jest pe�no. O ka�dej porze dnia i nocy..Red i Ki skr�caj� w zaciszniejsza uliczk�, przechodz� obok pustego o tej godzinie matrimarketu. Dzi� nie bawi� si� w przymierzanie do najbardziej rozchwytywanych modeli.
- O czym my�lisz, Red? - Ki zagl�da ch�opakowi w oczy. Znowu zaczyna by� zalotna i weso�a.
- O niczym - mruczy Red i u�miecha si� wbrew sobie. Nie chce, �eby Ki domy�li�a si� wszystkiego. �e naprawd� przestraszy� si� tych kilku ma�oletnich nark�w. - Nie mam ochoty my�le�. Za dobrze mi z tob�...
I teraz Red wie ju� na pewno, �e k�amie.
Chcia�bym ci� mie� kiedy� naprawd� - m�wi nagle szorst ko, prawie ze z�o�ci�. - Takie przytulanki na parkowej �awce...
Ki powa�nieje raptownie. - Najpierw musisz mnie kupi� - m�wi. Jej palce powoli, ale stanowczo wy�lizguj� si� z d�oni Reda.
- Za co? - Red zaciska z�by. - Ojciec na pewno nie da mi pieni�dzy. A to... - Pokazuje r�k� gigantyczny plakat utkany z nematyk�w.
Co?
Red zatrzymuje si�, zadziera g�ow� do g�ry, g�o�no czyta jaskrawy napis parodiuj�c rynkowego naganiacza:
�SPRZEDAJ SI� DOBRZE. TO CI� WYZWOLI!�
- Dobra sprzeda� nikogo nie ha�bi - Ki wzrusza ramionami.
- �eby ciebie kupi�, musia�bym si� sprzeda� na co najmniej cztery lata. Albo jeszcze d�u�ej. B�dziesz czeka� tyle?
- Nie wiem.
Red powstrzymuje przekle�stwo, m�wi przez zaci�ni�te z�by:
- Najwy�szy czas, �eby� posz�a do domu.
Rusza przodem, Ki dogania go, ale nie szuka palcami jego d�oni. Oboje milcz�. Po paru minutach zatrzymuj� si� przed furtk� w g�stym �ywop�ocie. Red z przyzwyczajenia pochyla twarz, potem prostuje si�, jakby nie zauwa�y� ust Ki podsuni�tych, jak co wiecz�r, do poca�unku. M�wi: - Cze��. Zobaczymy si� jutro na wyk�adach - obraca si� i odchodzi. Ki patrzy za nim przez ga��zie. Kiedy Red skr�ca za r�g, wy�lizguje si� na ulic�, przymyka furtk� i po�piesznie idzie w drug� stron�. Mija wtulonego w �ywop�ot Seirrchaza, nie dostrzegaj�c, �e stary cz�owiek u�miecha si�. Na poi pogardliwie, na p� drwi�co. �e wypl�tuje si� z ga��zi geedr i rusza za ni�.
Ki prawie dobiega do najbli�szej przecznicy, skr�ca, dochodzi do Kergely-d�. Bez wahania wtapia si� w t�um, wi�c Seirrchaz przy�piesza. Kto� patrz�cy na jego dreptanie wybucha �miechem, kt�ry urywa si� gwa�townie, kiedy Seirrchaz na u�amek chwili zagl�da w oczy weso�ka. Potem szybko wraca spojrzeniem do t�umu na ulicy, odnajduje Ki na stopniach wielkiego, jasno o�wietlonego hotelu. Znowu u�miecha si� szyderczo. Odwraca si� i powoli, lekko utykaj�c, odchodzi.
ROZDZIA� II
Po stronie nocy, po stronie dnia
- To ty, Deren? M�wi�em, �eby� nie ��czy� si� ze mn� bez potrzeby. Tym bardziej, kiedy jestem na Ziemi.
Deren s�ucha u�miechaj�c si� lekko. Wydaje si�, �e nie widzi zmarszczonych brwi m�czyzny na ekranie, �e nie s�yszy gniewu w jego g�osie.
- Co ty sobie my�lisz, do licha? Gadaj wreszcie. Nie mam czasu na straty.
- S�ysza�em, �e wyje�d�asz.
- I co z tego? Za�atwisz to za mnie?
Twarz Derena �ci�ga si� na moment w niekontrolowanym skurczu.
- W�a�nie! Jak tylko jest najmniejsze ryzyko oparzenia dupy, to siedzicie cicho jak anio�ki. Gadaj!
- Znalaz�em ch�opaka, kt�ry chyba si� nada.
- To na co czekasz? Na b�ogos�awie�stwo? Przynajmniej b�d� mia� kogo� do pomocy, bo z wami... No, co jeszcze?
- On formalnie nie wyrazi� zgody.
- To wyrazi potem.
- W porz�dku - na twarzy Derena znowu pojawi� si� nie�wiadomy wyraz ni to z�o�ci, ni to zgody. Potem stary znika z ekranu. M�czyzna strzela palcami, ekran ga�nie.
Deren Seirrchaz d�ugie pi�� minut siedzi bez ruchu. Przypomina sobie czas sprzed pi��dziesi�ciu lat. Po likwidacji Ziemskich Sil Zbrojnych jako podoficer bez kosmicznej specjalno�ci zosta� po prostu wykopany,- r�wnie� w cywilnym �yciu okaza�o si�, �e nikt nie potrzebuje by�ego kaprala z jedyn� jako tako wykszta�con� umiej�tno�ci� przeklinania wszystkich �mierdzieli, kt�rym lewa noga myli si� z praw�, a �o�e laserowego karabinka z nadajnikiem mikrofalowym. Przez par� dni pracowa� jako naganiacz na rynku pracy. Potem i stamt�d go wyrzucono. �aden klient nie lubi, kiedy nakazuje mu si� kupno chamskim rykiem. Pr�bowa� si� sprzeda�, ale nikt akurat nie potrzebowa� �a�cuchowca do pilnowania domu, zreszt� elektronika si�ga�a ju� wtedy o wiele dalej ni� mo�liwo�ci jednego, ograniczonego cz�owieka. Usi�owa� �ebra�. Ale ludzie, kt�rzy rzucaj� och�apy kundlom na ulice, nie znosz� widoku zdrowego, m�odego paso�yta. M�wi�: - Ja w twoim wieku... i zatrzaskuj� drzwi.
Wtedy zdarzy� si� cud. Kto� zabra� p�martwego Derena z ulicy. Dal misk� �arcia. Da� szans�, stawiaj�c jednocze�nie warunek: by�y kapral Deren Seirrchaz znowu mia� spe�nia� rozkazy nie pytaj�c o nic, I mia� si� podda� pe�nej cyborgizacji. Dzi�ki temu trzydzie�ci pi�� lat p�niej Seirrchaz sta� si� mi�dzyuk�adowym bohaterem. Wyprowadzi� swoim �ladem dwie�cie statk�w z obszaru obj�tego wybuchem supernowej. Przy okazji rozwali� antymateri� dwie planety, akurat kolonizowane przez ludzi. Ale to posz�o w zapomnienie, kiedy do opinii mi�dzygwiezdnej dotar�a informacja, �e w owych dwustu kosmolotach ucieka�y ze swojego p�on�cego uk�adu jedyne ocala�e xaury. Garstk� niedobitk�w osadzono na Ziemi - wtedy jeszcze bez opami�tania go�cinnej - a Derenowi dano pierwszy w kosmosie medal za ratowanie gin�cego intelektu. W�adze wykaza�y si� dyskrecj�; nikt nie pyta� Derena, co by�o w �adowniach jego frachtowca. A Seirrchaz wcale nie czul potrzeby zwierze� i nie mia� ochoty wyja�nia�, �e flot� xaur�w wzi�� za nowy typ ziemskich patrolowc�w, przeczesuj�cych tamte okolice w nagonce na przemytnik�w lantobaru. Jako narodowy bohater xaur�w osiad� na Ziemi - zgodnie z nowymi rozkazami. I brakowa�o mu tylko jednego. Tego, co od dawna mia� cz�owiek wydaj�cy Derenowi rozkazy. Ten, kt�ry wykorzystuj�c sytuacj�, zmusi� go do cyborgizacji przed za�o�eniem rodziny. Ten, z kt�rym Seirrchaz rozmawia� przed chwil�.
Stary cz�owiek u�miecha si� gorzko, potem powoli si�ga ku przyciskom wideora. Nawet nie zadaje sobie trudu szyfrowania polece� - bo i co podejrzanego mo�e by� w tym, �e kto� zamawia sobie za�og� z�o�on� z pi�ciu ludzi i wodolot? Wycieczka - zgodnie z danymi rzuconymi przez Seirrchaza - ma si� zacz�� za pi�� do sze�ciu dni. Jeszcze czasu jest du�o, wi�c Deren spokojnie przymyka oczy. Ale wie, �e m�czyzna, kt�ry przed chwil� wys�ucha� zam�wienia i bez s�owa znik� z ekranu, za pi��, mo�e za dziesi�� minut wyjdzie z domu. Najszybszym kursowym stratolotem dotrze do Sydney, w wynaj�tym poduszkowcu pogna do Cape Hawke. A tam - za szeregiem barier z napisem: �Posiad�o�� prywatna pod automatyczn� ochron�� - w male�kiej zatoczce czeka luksusowy wodolot zdolny do odbycia podr�y dooko�a ca�ej Ziemi.
***
Ju� od roku ziemska wideonia wpuszcza�a co dwa tygodnie do globalnego programu serial, przygotowany przez agencj� informacyjn� Saint Arrhe News. By� to sfabularyzowany dokument, poszatkowany na odcinki przez g�upawych researcher�w. Reporterzy z Arrhe News stwarzali w ten spos�b wielk� kosmiczn� legend� o zmaganiach dzielnych za��g kilkudziesi�ciu patrolowc�w z niezliczonymi bandami bezwzgl�dnych przemytnik�w na piggerskich statkach. Ma�o kto wiedzia�, �e w rzeczywisto�ci proporcje by�y nieco inne. Ju� przy demobilizacji Ziemskich Sil Zbrojnych okaza�o si�, �e ich cztery pi�te by�y od dawna skosmizowane. Do tego co dwa lata prowadzono wielkie kampanie reklamowe i p�przymusowe zaci�gi.
Na t� godzin� agencji Arrhe News oczekiwa�y miliony ludzi i nieludzi. Czeka� prostoduszny szeryf z Clearcedale i czeka� Red. Ale nikt z widz�w nie wiedzia�, �e pr�cz kampanii reklamowych stale uzupe�niano za�ogi kosmicznych patrolowc�w dzi�ki podstawionym kupcom, wysy�anym na wszystkie rynki pracy na Ziemi. Ci kupowali wy��cznie ludzi. I bywa�o tak, �e cz�owiek sprzedaj�cy si� na pi�� lat do pracy w marsja�skiej kopalni yterbitu wchodzi� spokojnie na pok�ad mi�dzyplanetarnego promu po to, �eby obudzi� si� ju� jako szeregowy p�cyborg w po�cigowcu gdzie� na skraju galaktyki. Takie rozwi�zanie - z punktu widzenia obiekt�w manipulacji nieetyczne - dla ludzko�ci by�o jedyne. Pozwala�o w�adzom na likwidacj� dw�ch problem�w za jednym zamachem: z roku na rok nieznacznie, lecz ju� zauwa�alnie mala�o zag�szczenie miast-kraj�w na Ziemi, a jednocze�nie wzmocnione patrole lepiej chroni�y Uk�ad S�oneczny przed nielegaln� imigracj�. Dodatkow� korzy�ci� by� fakt, �e p�cyborg�w poddawano promienistemu hartowaniu, wi�c nawet kiedy niekt�rym udawa�o si� wr�ci� na Ziemi�, nie mieli szans p�odzenia potomstwa. Przez wysterowanie rynku pracy i p�cyborgizacj� zmniejszono do minimum ryzyko wybuchu bomby demograficznej, a skandalu nikt si� nie obawia�. Wprawdzie nikt nie umia� jeszcze podrabia� skomplikowanej neuronowej siatki tworz�cej m�zg cz�owieka, ale ju� od p� wieku specjali�ci umieli wspomaga� instynkt samozachowawczy, doczepiaj�c do niekt�rych punkt�w m�zgu, z o�rodkiem Brooka na czele, krystaliczne mikrodetonatory uczulone na kluczowe kombinacje impuls�w. Ka�dy p�cyborg usi�uj�cy opowiedzie�, co z nim zrobiono, umiera� gwa�townie. I ka�dy lekarz z czystym sumieniem stawia� diagnoz�: - Udar m�zgu. To si� zdarza najzdrowszym ludziom...
Reporterzy z Saint Arrhe News dawno ju� stwierdzili, �e przeci�tnego widza nie interesuj� tajne informacje i zwi�zane z nimi skandale. Wa�niejsze jest to, czy za�oga patrolowca do�cignie statek pigger�w? Czy uda im si� podkra�� i wej�� na pok�ad niepostrze�enie? Co tym razem przemycaj� piggerzy? Czy tylko nielegalnych imigrant�w, czy mo�e narkotyki z miasta-planety D�o-ra? A mo�e fitognejsy i �upki smakowe z uk�adu Slem Compilativ Lim.
Red wie, �e rodzice nigdy nie zgodz� si� z jego planami. Na staro�� chc� go mie� przy sobie. Dlatego po up�ywie tej �swojej� godziny zawsze wstaje z �alem sprzed wkl�s�ego ekranu wideora. Nie mo�e doczeka� si� chwili, kiedy sko�czy ustawowe dwadzie�cia cztery lata, kiedy sam b�dzie m�g� decydowa� o tym, co uczyni. Na razie rodzice mog� go jeszcze sprzeda� w ka�dej chwili. Nawet gdyby powodzi�o im si� o wiele gorzej, nie sprzedaliby go do byle jakiej roboty, ale gdyby w ci�gu tych najbli�szych trzech lat do pe�noletno�ci Reda ojciec jakiej� dziewczyny wyst�pi� z oficjaln�, korzystn� propozycj�... Cho�by to byt ojciec Ki, Red wcale by si� nie cieszy�. Za dobrze j� zna. Co innego, gdyby to on j� kupi�. Bo wprawdzie istniej� prawa ochronne, zaostrzone dodatkowo w przypadku sprzedanych niepe�noletnich, ale sytuacja kupca i tak zawsze jest lepsza. A Ki potrafi by� okrutna i nieobliczalna.
Nowy mieszkaniec pustyni Gibsona nie pojawi� si� w miasteczku od dw�ch tygodni. Szeryf odczeka� jeszcze trzy dni, potem zdecydowa� si� zajrze� do Skane�a. Tego dnia - jak na z�o�� - od samego rana przewin�o si� przez jego biuro dw�ch xaur�w i ca�a rodzina bloverow ze skargami na ludzi. Ostatniego szeryf po prostu wypycha za drzwi - ju� ma serdecznie do�� bezczelnego zgrzytania i j�kliwego skomlenia wpadaj�cej w hiperd�wi�ki mowy xaur�w. Wsiadaj�c do policyjnego sterowca mocno trzaska drzwiami gondoli. - Przyda�oby si� tu wi�cej takich jak Skane - my�li. - Kt�rego� dnia mo�na by by�o spokojnie oczy�ci� ca�� okolic� z tego paskudztwa. Cholerne pasikoniki i nietoperze...
Zbyt ostry start wyrywa sterowiec prawie na p�torej mili w g�r�. Szeryf redukuje obroty �migie�, sp�ywa ku ziemi �agodnymi zakosami. Profilowany balon helu nad jego g�ow� tylko cz�ciowo kompensuje ci�ar aparatu, wi�c co par� minut szeryf pozwala silnikom popracowa� na p� mocy. Teraz ju� nie musi si� �pieszy�, leci rozgl�daj�c si� uwa�nie w poszukiwaniu obozowiska Skane�a. - Ciekawe, co mu si� uda�o do tej pory zrobi�? - mruczy do siebie.
Na dobiegaj�cy z nieba d�wi�k silnik�w Skane zadziera g�ow� do g�ry. Potem powoli, pozornie bez po�piechu, w�azi do kabiny poduszkowca, odchyla oparcie swojego siedzenia do ty�u, wsuwa r�k� do skrytki za s�siednim fotelem. Obejmuje palcami kolb� ultrotonu, odnajduje bezpiecznik i spust. Czeka, spogl�daj�c na l�duj�cy sterowiec, pomalowany na jaskrawoczerwony kolor z bia�ym, policyjnym pasem dooko�a. W gondoli jest tylko jeden cz�owiek. Otwiera drzwi, oci�ale z�azi na szar� ziemi�, podnosi do ust puszk� z piwem. Skane czuje, �e kolba w jego d�oni nagrzewa si� coraz mocniej, zaczyna by� �liska od potu.
Szeryf odrywa puszk� od ust. - Hej, ch�opcze! - wo�a. - Przylecia�em zobaczy�, jak sobie tutaj radzisz.
Skane troch� zwalnia chwyt, ale nie cofa r�ki zza oparcia fotela, kiedy szeryf leniwie podchodzi do burty poduszkowca. - Masz jeszcze wod�? - pyta.
- Resztki mruczy Skane.
- Tak my�la�em - szeryf u�miecha si� szeroko. - Poczekaj.
Zawraca do sterowca, chwil� grzebie w gondoli, wyci�ga z niej pi�ciogalonowy kanister. Odstawia go na traw� obok �apy aparatu i grzebie dalej. Potem prostuje si�, unosz�c spory tobo�ek, owini�ty w impregnowany materia! i przewi�zany na krzy� szerok�, jaskraw� wst��k�. Z tobo�kiem i kanistrem znowu podchodzi do Skane�a.
- Trzymaj - m�wi, k�ad�c tobo�ek na siedzeniu obok m�czyzny. - To od mojej starej. Opowiada�em jej o tobie.
Skane d�ugo patrzy na twarz szeryfa, jakby nie rozumia� ani s�owa. Potem niepewnie cofa r�k� zza oparcia fotela i wy�azi z kabiny. Teraz patrzy gdzie� w niebo ponad g�ow� szeryfa. - Dzi�kuj� - mruczy.
- Uda�o mi si� podrzuci� tam... szeryf wskazuje tobo�ek i u�miecha si�, porozumiewawczo przymru�aj�c oko -... dwie butelczyny tak, �e Maggie nawet nic nie spostrzeg�a. To na wypadek, gdyby� spotka� taipana - dorzuca.
Tym razem i Skane u�miecha si� porozumiewawczo. Ten przelotny u�miech momentalnie znika, kiedy szeryf zadaje nast�pne pytanie: - Jak ci idzie robota? Widz�, �e wzi��e� si� za kopanie