Andrzej Krzepkowski Z nieba i z ognia, z nieba i mgły Data wydania 1987 ROZDZIAŁ I Homo reiectus - Chciałabym cię kupić choć na te trzy lata, które jeszcze zostały. - A ja ciebie na zawsze, Ki... - Red pochyla głowę i leciutko dotyka policzkiem włosów dziewczyny. Gałęzie półrozumnej valavery chwieją się lekko. Ki czuje, że ramię Reda zaczyna się naprężać, kiedy z ciemności dobiega niewyraźne przekleństwo. Z mrocznej alejki w pobliżu wynurza się kilka postaci. Odległa latarnia ledwie, ledwie oświetla ich twarze. - Narki... - Red szepcze prawie nie poruszając wargami. Postacie bez pośpiechu defilują przed ławką, na której siedzą Ki i Red. Jeden z wyrostków niedbale spluwa w stronę Reda rozżarzonym niedopałkiem, skręt tli się obok stopy chłopaka słodko i mdląco. Palce Ki obejmują przegub Reda jak stalowe kajdanki, zatrzymują go. Ki prosi bez słów: - Siedź, kochany. Udawaj, że nic się nie stało. Oni tylko czekają... Więc Red siedzi spokojnie, kiedy nark drwiąco zagląda mu w oczy, a potem pogardliwie wzrusza ramionami i powoli idzie za resztą koleżków. Tamci rozsiedli się już na niedalekiej ławce, dolatuje od nich odór nie domytych ciał i marihuany. Niewyraźne półgłosy przycichają na chwilę, kiedy wyrostek rozwala się na ławce obok pozostałych. - Oni patrzą na nas... - szept Ki ogrzewa ucho Reda, jej palce drżą. - Chodźmy już stąd. - Teraz nie, bo pójdą za nami. Może za parę minut... - Red przerywa; kiedy na ścieżce przed tamtą ławką pojawia się dziwny cień, łamiący słaby blask latarni. Jest jakoś niemożliwie wyciągnięty. Skacze po żwirze, przez moment przypomina sześcionogą żyrafę. Dopiero pół sekundy później w mdłym poblasku zjawia się przygarbiony człowiek, idący wraz z niezgrabnym, pękatym orchidem. Wyrostki z ławki ruszają się. Najpierw leniwie. Potem ich ruchy nabierają precyzji. Czai się w nich drapieżna sprężystość, nie wróżąca nic dobrego człowiekowi, który odważył się na wieczorny spacer po parku w towarzystwie jednego ze znienawidzonych Obcych. To, że orchidy są właściwie jedyną formą pełnego intelektu powstałą na Ziemi równolegle z człowiekiem, nie znaczy już nic. Przestało znaczyć cokolwiek od dnia, w którym podpisano pierwsze międzysłoneczne umowy zawiązujące kosmiczną Konfederację Rozumu. Człowiek i orchid powoli przechodzą przed Redem i Ki. Wydaje się, że obaj skrzypią ze starości. Patrząc na ślamazarne ruchy człowieka Red czuje gwałtowny przypływ złości. - I czemu takie stare próchno nie siedzi o tej porze pod pierzyną? - myśli. Zamierza wstać i uprzedzić mężczyznę o narkach, ale na jego dłoni znowu zaciskają się palce Ki. Więc Red siedzi i patrzy, jak przed ławką przemykają niewyraźne sylwetki wyrostków. Słyszy jakiś brzęk czy może wyciszone przez materiał szczęknięcie sprężyny noża. Tym razem wstaje zdecydowanie, palce Ki nie zatrzymują go wcale. Dziewczyna wstaje razem z Redem i pierwsza robi dwa kroki w stronę przeciwną do tej, w którą oddalił się stary człowiek z orchidem. Red przyciąga jej głowę do swojej twarzy. - Trzeba im pomóc - szepcze. - Nie - ściszony głos dziewczyny brzmi twardo i zdecydowanie. - Przecież to tylko orchid i jakiś stary wariat. Sam powinien wiedzieć, że łazić po parku o tej porze... Red wyrywa rękę z jej uścisku, obraca się, pędzi wielkimi skokami w mrok - za późno. Z ciemności bucha mu w twarz jękliwy wrzask orchida, potem jakieś nieartykułowane, urywane półokrzyki. Kiedy Red dobiega, jest już po wszystkim - na ziemi leży sześciu skulonych, jęczących wyrostków. W mroku drży jakiś jaśniejszy błysk - ostrze sprężynowca wytrąconego z czyjejś dłoni tak mocno, że niemal do połowy wbił się w skurczony z bólu pień valavery. Stary człowiek powoli schyla się nad szczątkami orchida przeciętego na pół uderzeniem motocyklowego łańcucha. Potem prostuje się, odpycha je nogą na skraj alejki. Red patrzy w mrok z niedowierzaniem, rozgląda się, szukając spojrzeniem tego, kto w ułamku sekundy rozbroił i obezwładnił całą bandę naćpanych łobuzów. Tuż za swoimi plecami słyszy słaby szelest. Starzec skacze, odgarniając Reda jednym ruchem ramienia, nie wiadomo jakim cudem wnika w świszczący krąg ciężkiego łańcucha. Niemal w tej samej chwili łańcuch leci w mrok, ostatni wyrostek ciężko szoruje plecami po żwirze alejki. Potem tylko wije się niemrawo i jęczy jak zbity kundel, zaciskając obie dłonie na podbrzuszu. Odtrącony przez starego Red nie odzyskuje równowagi, również pada. Mężczyzna już stoi nad nim, pytając: - Nic ci się nie stało? Musiałem cię odepchnąć, bo inaczej dostałbyś łańcuchem jak Scorgann - ruchem głowy wskazuje szczątki orchida, pochyla się, wyciągając dłoń: - Wstawaj. Red dźwiga się powoli, ostrożnie masując dłonią obolałe ramię i gapi się w ciemność, usiłując dostrzec rysy twarzy dziwnego starca. Bo tamten znowu jest zgarbiony, znowu wygląda żałośnie i bezbronnie, porusza się ślamazarnie i niedołężnie. - Chciałem panu pomóc, ale... Pan chyba był komandosem? - Niezupełnie, chłopcze - w głosie mężczyzny pobrzmiewa coś bardzo podobnego do sarkazmu. - Ale można to i tak określić. Tam czeka twoja dziewczyna? Red dopiero w tej chwili przypomina sobie o Ki. Robi parę kroków w jej stronę, potem nagle ogląda się przez ramię. - A co z tym... Scorgannem? - pyta, spoglądając na starego. Plamy światła na twarzy człowieka zmieniają kształt, kiedy bruzdy przy jego ustach pogłębiają się w nieco pogardliwym grymasie. - Nic - mruczy stary, wzruszając ramionami. - Nie chce go pan klonować? Myślałem, że jest pańskim przyjacielem. - Można to i tak określić. Ton lekceważenia w głosie mężczyzny sprawia, że zmieszany Red odwraca głowę. Idzie milcząc, słyszy obok siebie niezdarne kuśtykanie. Z tego milczenia wybawia go dopiero Ki. Podbiega otoczona latarnianą aureolą, szepcze: - Red, tak się bałam. Red... - Nie było potrzeby - Red wbrew sobie i tej radości zmieszanej ze strachem w głosie Ki mruczy niechętnie, pranie szorstko. - On... - po chwili wahania poprawia się: - Ten pan był komandosem. Zanim dobiegłem, było już po wszystkim. Tylko Scorgann... - Kto? - Tamten orchid. Uderzyli go łańcuchem. Ojciec zawsze powtarzał, że orchidy potrafią obezwładnić każdego człowieka, a tutaj... - Zabrakło czasu - wtrącił mężczyzna. - Rośliny myślą bardzo wolno. Oni zresztą o tym wiedzieli i dlatego najpierw skoczyli na Scorganna. Gdyby mu dali ze trzy sekundy, zdążyłby się dostroić do ich fizjorytmów. - Rozmawiacie, jakby było o czym - nie wytrzymuje Ki. Potem uśmiecha się przepraszająco do starego człowieka, mówi: - Niech pan opowie coś o sobie. Tyle słyszałam o komandosach, a jeszcze nigdy żadnego nie widziałam. Czy to prawda, że wy... - Ki! - Red gwałtownie obraca dziewczynę ku sobie. - Dosyć! - Jeszcze mnie nie kupiłeś - Ki wyrywa ramię, marszczy brwi. - I wcale jeszcze nie wiem, czy się na to zgodzę. Red mocno zaciska wargi. Wie, że Ki potrafi być uparta i nieobliczalna. Tymczasem stary patrzy na chłopaka i dziewczynę, jakby nie rozumiał, o co chodzi. Wreszcie uśmiecha się, jego twarz nieoczekiwanie łagodnieje, kiedy mówi spokojnie: - Nazywam się Deren. Deren Seirrchaz. Ki prostuje się gwałtownie. Redowi też nie udaje się powstrzymać gwałtownego wdechu, przygarnia dziewczynę do siebie. Ki odpycha go, wyrywa się, biegnie na oślep w stronę parkowej bramy. Red waha się chwilę, niepewnie patrzy na starego, uśmiecha się nieśmiało, jakby prosił o wybaczenie, i pędzi za dziewczyną. - Ki! Zaczekaj! Tuż przed bramą Ki przystaje, obraca się, drwiąco i ze złością patrzy na twarz Reda. - I co? - prycha. - Czemu nie zostałeś? Przecież to jeden z twoich bohaterów. A dla mnie to tylko śmierdzący pigger i morderca. Takich trzeba... - Ki... - łagodny wyrzut w głosie Reda sprawia, że dziewczyna przytomnieje, mówi już bez złości, z żalem: - Wtedy zginęła moja matka. Red delikatnie obejmuje ją ramieniem, znowu lekko dotyka policzkiem jasnych i pachnących włosów. - Odprowadzę cię do domu - mówi. - Zresztą ja też muszę już wracać do siebie. Powoli wychodzą z parku, wtapiają się w tłum na Kergely-dö. Za nimi równie powoli drepce Deren Seirrchaz. *** - No, to powodzenia, chłopcze! - ciężka łapa szeryfa spada na biurko, aż podskakują puszki z piwem, starannie ustawione w marszowym szyku. Człowiek nazwany chłopcem zbiera rozłożone papiery, składa je i każdy z osobna chowa w zniszczonej raportówce. Dopiero potem uśmiecha się do szeryfa. - Poczęstuj się - szeryf rzuca w jego stronę jedną z puszek. - Na dobry początek. Człowiek łapie puszkę w obie dłonie - ruchy ma zwinne, zdecydowane, szybkie. Odstawia puszkę na biurko. - Dziękuję - mówi i uśmiecha się przepraszająco. - Odzwyczaiłem się przez ostatnich parę lat. - To się przyzwyczaisz. Tutaj świat się kończy, a zaczyna pragnienie. W oczach człowieka pojawia się jakiś twardy błysk, potrząsa głową. - Nie - mówi. - Najpierw zbuduję dom. - Jakbyś potrzebował pomocy, to wpadnij. Zawsze ktoś w miasteczku znajdzie wolną chwilę. - Dziękuję głos mężczyzny-chłopca brzmi jednocześnie i gorzko, i łagodnie. - Dziękuję, szeryfie. Poradzę sobie sam. Szeryf wzrusza ramionami, patrząc na plecy wychodzącego. - Uparty jak wielbłąd - myśli. Pociąga kółko na kolejnej puszce, jakby szarpał zawleczkę staroświeckiego granatu. Drzwi biura zamykają się cicho. Szeryf wstaje, podchodzi do zakurzonego okna i długo patrzy na szarą, zapiaszczoną trawę porastającą brzeg półpustyni. Potem - jakby wysechł od samego patrzenia - gwałtownie podnosi puszkę do ust. Mężczyzna nazwany chłopcem ma młode ruchy i młodą twarz, ale w kącikach jego ust czai się gorycz prawie czterdziestu zmarnowanych lat. Przez chwilę mocuje się z plandeką szarpaną przez porywisty wiatr, starannie dociąga sznury przytrzymujące wytarty brezent i ukryty pod nim bagaż. Rzuca długie, uważne spojrzenie na pustynię i na zwisające nad nią niebo, zwinnie wskakuje do kabiny poduszkowca. Potem unosi rękę, jakby wyczuł, że szeryf na niego patrzy, kiwa dłonią w stronę okna i zasuwa dach. Jego ciężki, podobny do garbatego czołgu poduszkowiec zaczyna wypychać spod siebie bure kłęby kurzu, momentalnie darte na strzępy przez wiatr. Potem dźwiga się, obraca tępy pysk w stronę pustyni i rusza powoli. Szeryf wraca na swój fotel przy biurku, flankuje puszki butami leniwie wywalonymi na blat. Drażni go trochę ten Bolidar Skane i jednocześnie zaciekawia. Przez dwie godziny mówił tylko o tym, co bezpośrednio wiązało się z jego planami, pytał o klasę ziemi i topografię okolicy. Ani słowa nie mruknął o tym, kim był i skąd tutaj przychodzi. Mówił płynnie żargonem dokerów z kosmoportu nad Devil Bay, ale chyba nie był rodowitym Australijczykiem. Mimo rozdrażnienia szeryf uśmiecha się - trochę do tamtego człowieka, bardziej do swoich wspomnień. On też zaczynał kiedyś od przeładunku. - Trzeba będzie zajrzeć do niego co jakiś czas - mruczy do siebie. - Widać, że twardy, ale nie zna pustyni, bo inaczej nie wybrałby się w te strony. A szkoda by było... - Pan coś mówiła do mnie, szeryfie? - na zgrzytliwy głos dobiegający od drzwi szeryf zesztywniał. Powoli i ostrożnie zdjął nogi z biurka. - O co chodzi? - rzucił, nawet nie usiłując zamaskować wyrazu niechęci na twarzy. Blover powoli i metodycznie składał wszystkie odnóża na siedzeniu krzesła. Odezwał się dopiero wtedy, kiedy już przycupnął wygodnie i splótł mini-łapki na pasiastym brzuchu. - Ja czuję, że pan szeryf dzisiaj na mnie niedobra. Ja sobie pójdę zaraz. Mimo to wyglądało, że wcale nie zamierza ruszyć się z biura przed załatwieniem swojej sprawy. Szeryf zmarszczył brwi. - Co się znowu stało? - burknął. - W nocy ktoś spaliła moją oborę. - No i...? Ja chcę, żeby pan szeryf obejrzała. Szeryf westchnął i ociężale dźwignął się z fotela, zgarnął z biurka trzy ostatnie puszki, upchnął je w kieszeniach bluzy i dopiero potem przypiął pas z kabura. Odruchowo dotknął kolby ultrotonu, czekając, aż blover do końca rozpłacze swoje odnóża. Razem z nim doszedł do drzwi. Trzasnął nimi gniewnie i poczuł pierwsze uderzenie słońca. Z jakąś mściwą przyjemnością patrzył na płaską gębę blovera również drgającą pod smagnięciami piasku zerwanego przez wiatr z ostatnich kilkudziesięciu tysięcy akrów jeszcze nie zagospodarowanej pustyni. *** Człowiek nazwany chłopcem przeciera oczy, kolejno zdejmując dłonie z dźwigni sterowania. I znowu wpatruje się w skryte pod kurzawą coś, co szeryf z Clearcedale nazywał zupełnie porządną drogą. Potem sięga na sąsiednie siedzenie, podnosi krótki metalowy pręt zakończony z obu stron kulkowymi przegubami i sprzęga nim drążki sterownicze. Prowadzi teraz jedną ręką, a drugą wyciąga z raportówki starą mapę okolicy. Mapa jest bardzo dokładna. Takie szczegółowe, drukowane na tradycyjnym papierze mapy to pozostałość po zlikwidowanych przed półwiekiem ziemskich siłach zbrojnych. Ta straciła już aktualność - wzgórza zmieniły swój kształt, po niektórych domach sprzed pięćdziesięciu lat nie zostały nawet ruiny. Dlatego mężczyzna uważnie porównuje mapę ze szkicem nakreślonym odręcznie przez szeryfa, bez przerwy zerka na drogę. - To chyba tu... - mruczy sam do siebie. Jego poduszkowiec zwalnia, przystaje; wielkie łopaty śmigieł za kabiną już nie tną powietrza, a tylko mielą je leniwie, nie pozwalając wiatrowi na zepchnięcie wozu między wzgórza. Człowiek jakby przestał się śpieszyć. Przed chwilą wyciskał ze swojego zdezelowanego ciężarowca maksymalną szybkość dwustu dwudziestu mil na godzinę; teraz każe mu płynąć bardzo powoli i rozgląda się przy tym uważnie, jakby szukał czegoś zagubionego tu przed wiekami. Wreszcie poduszkowiec pochyla się na burtę w ciasnym skręcie między dwa wzgórza, niemal takie same, jak wszystkie poprzednie. Usypane z suchego, szarego piasku, porośnięte sztywną, ostrą trawą i kolczastym gąszczem. Człowiek prowadzi bez wahania, z oczami niemal przymkniętymi. Jakby właściwą drogę znajdował teraz już nie przed sobą, a gdzieś w głębi pamięci. I uśmiecha się. Nie do siebie, nie do tych wzgórz, których jeszcze nigdy nie widział. Zdaje się tylko na instynkt, który może już za chwilę powie: - Tutaj. To jest najlepsze miejsce. To właśnie instynkt któregoś dnia przed siedmiu laty szepnął do Bolidara: - Dość tego. Dość śmierci za życia. Dosyć żmudnej roboty dla innych i za nich, koniec rozpaczliwego wtulania się w bagniste, cuchnące podbrzusze społeczności. Ona potrzebuje tylko biomaszyn. A ty jeszcze jesteś człowiekiem. Człowiek niedawno nazwany chłopcem milczał i słuchał tego szeptu jeszcze długo, przez cały rok. Jeszcze żył, jak żył - z przyzwyczajenia i rozpędu. A potem do tej, która właśnie miała mu urodzić dziecko, powiedział tylko: - Czekaj na mnie. Przyjadę po ciebie i to... - oczami pokazał wzdęty brzuch -... za parę lat. I wyszedł. Ze swojego miasta-kraju wymykał się nocą. Jak złodziej, dociążony bagażem lat przeżytych ze społecznej łaski. Teraz uśmiecha się do instynktu, który wtedy przeprowadził go przez wszystkie linie automatycznej obrony. Kiedy już przepełzł - co pół sekundy umierając ze strachu - ostatnie trzydzieści centymetrów śmiercionośnej ziemi, wtedy wstał, pogroził pięścią swojemu miastu i poszedł przed siebie. Krok miał spokojny, oddech równy, pogwizdywał jakąś - teraz już na pół zapomniana - rytmiczną melodyjkę. Nieco później zrozumiał, że miasto już od dawna nie miało żadnych wrogów. Tym szerokim pasem uzbrojonych maszyn samo siebie broniło przed śmiercią z wycieńczenia. Bo - oprócz nędznej wegetacji - nie miało co dać ogłupionym, prymitywnym biomaszynom uwięzionym w automatycznej torbieli. Wtedy przestał wygrażać pięścią w stronę miasta. Tylko znowu poszedł przed siebie. Byle dalej. Jego niedawna słabość teraz okazała się dość szczególną siłą. Przyzwyczajony do nędzy, bez wstrętu zżerał odpadki wygrzebane ze śmietników i ochłapy rzucane bezpańskim psom na ulice - żywił się tak wędrując prawie przez połowę świata. Gdyby kiedyś podejrzewał, że świat jest tak duży, nigdy by się pewnie nie odważył uciec. Potem, kiedy już na nowo nauczył się pracować i zarabiać, żył wcale nie lepiej. Znowu żył z przyzwyczajenia, ale było to już przyzwyczajenie wyższego rzędu. Przyzwyczajenie do raz wytkniętego celu. Ten cel, również podszepnięty przez instynkt, kazał mu przewędrować przez prawie wszystkie największe miasta-kraje, brudzić się każdą robotą, każdą rzecz godną uwagi podpatrzyć, każdy zarobek niemal w trzech czwartych odsyłać na konto założone w mieście-banku. W ciągu niespełna trzech lat uzbierał tyle, że starczyłoby mu do końca życia w rodzinnym mieście-kraju. Ale dla jego celu to jeszcze było za mało. Ziemia drożała w zawrotnym tempie, w jakim osadzali się na niej wciąż nowi - legalni i nielegalni - imigranci ze wszystkich konfederackich układów. Spora część tych gwiezdnych podrzutków zatrzymała się na poziomie planet zewnętrznych, niektórym odpowiadały wieczne chmury powlekające Wenus. Ale tych, którzy docierali na Ziemię, było i tak za dużo. Ziemia zbyt późno postawiła bariery ustaw antyimigracyjnych. Ten brak ograniczeń początkowo był spowodowany względami prestiżowymi. Bo przecież to Układ Sol był jednym z inicjatorów zawiązania Konfederacji, bo właśnie Ziemię wybrano na stolicę zjednoczonych układów. Polem, kiedy lokalny rząd Ziemi zorientował się wreszcie w sytuacji, zabrakło mu sił i poparcia. Zamierzano przekształcić Ziemię w potężne, na skalę kosmiczną Centrum Intelektu. Lecz w ciągu kilkunastu lat nie hamowanej imigracji Ziemia stała się jednocześnie i czymś w rodzaju rezerwatu, i gigantycznego, gwiezdnego burdelu, jeszcze ściągała ku sobie najwybitniejsze umysły okolicznego kosmosu w promieniu dwustu pięćdziesięciu parseków, lecz za nimi przybywały całe bandy wyrzutków ze wszystkich rozumnych społeczeństw. Wielkie umysły są lotne. Ich nosiciele załatwiali swoje sprawy na Ziemi i wracali do nie kończącej się wędrówki między układami. Zostawali tacy, którym było wszystko jedno. Czasem pytali o swoje prawa, czasem nie pytali o nic, osiadając na ziemiach należących do ludzi od dziesiątków pokoleń. A kiedy próbowano rugować ich siłą, zawsze potrafili znaleźć jakieś dojścia do międzyukładowej opinii publicznej. Mniej wiece; raz do roku wybuchały afery i międzygwiezdne skandale, do lokalnego rządu Ziemi wpływały kolejne noty dyplomatyczne i apele całych cywilizacji o respektowanie praw tych wszystkich istot rozumnych, które pragną jedynie osiąść i żyć spokojnie w Układzie Słonecznym. Człowiek nazwany chłopcem pragnie dokładnie tego samego. Właściwie nigdy nie miał żadnych uprzedzeń w stosunku do kosmitów - o ile tylko nie włazili mu w drogę. Teraz odnajduje w którymś zakamarku pamięci swoją bójkę z rozjuszonym cheerakiem, uśmiecha się i szybko podrywa nogę z pedału. Automatyczne łapy grzęzną w piaszczystej glebie, poduszkowiec ciężkim brzuchem przytula się do wierzchołków szarej trawy. Skane czeka, aż wiatr zdmuchnie najgęstsze kłęby kurzu, potem powoli odsuwa dach kabiny. Zeskakuje na ziemię, prostuje się i przeciąga, wpierając dłonie w kręgosłup zesztywniały od długiego siedzenia. Rusza się wreszcie. Prawie przez pół godziny krąży między wzgórzami i patrzy. Czasem kuca, nabiera w garść trochę szarego piasku, ogląda go uważnie, niemal obwąchuje nieufnie, potem znowu prostuje się z zadowoleniem i nieśmiało uśmiecha się do swojej nowej ziemi. Następną rzeczą, którą Skane robi, jest odpięcie plandeki. Ściąga ją ze zwałów bagażu, mocuje na eukaliptusowych kołkach, wyciętych wczoraj w ostatnim przydrożnym gaju i przywiezionych aż tutaj. Zaimprowizowany namiot staje w najzaciszniejszym miejscu, osłoniętym z trzech stron przez załom wzgórza. Teraz Skane szybko i zdecydowanie zwala bagaże jeden po drugim i - uginając się niekiedy - niesie je przez parę metrów do namiotu. Rozmieszcza je starannie, w dobrze przemyślanej kolejności, zostawia między nimi dziurę-tunel, w którą wrzuca sfatygowany śpiwór z pneumatycznym spodem. To również jest rzecz z demobilu. Takich śpiworów nikt nie używa już od siedemdziesięciu lat. Ostatni bagaż dźwiga się z komory ładunkowej sam, kiedy człowiek naciska guzik ukryty w fałdzie blach na karku mechanicznego pająka i przesuwa coś na małym pudełku wyjętym z kieszeni bluzy. Automat prostuje teleskopowe odnóża, obraca się, pokracznie złazi z wozu. Potem w takt zdalnych poleceń zaczyna robić dokładnie to samo, co człowiek przed dwoma godzinami. Krąży po okolicy, zatrzymuje się od czasu do czasu, przeżuwa pomału nabierane w pysk porcje piasku. Jednocześnie radarowymi czułkami uważnie obmacuje konfigurację terenu. Pajęcze badanie okolicy trwa prawie trzy godziny. Potem robot zamiera w odległości około pół mili od miejsca wybranego przez człowieka, z bladosrebrnego odwloką zaczyna się wysnuwać metalowa nić. Skane nastawia dalmierz w lornecie, potem - przeliczając coś w pamięci - wskakuje do kabiny poduszkowca i doprowadza go do pająka. Zeskakuje na ziemię, podnosi koniec kabla, łączy go z mufą zainstalowaną pod maską wozu. Dopływ energii ożywia automat na nowo, lecz tym razem pysk analizatora przestaje się poruszać, anteny radaru znikają, wessane w głąb metalowego łba. Teleskopy mocno zapierają się w szarej ziemi, z brzucha pająka strzela w dół gruba, metalowa igła. Przez chwilę pulsuje jak fragment żywego jelita, potem cofa się gwałtownie. I jednocześnie z wgłębienia na metalowym korpusie wyskakuje coś blado połyskującego w zachodzącym słońcu. Człowiek szybko obchodzi pająka dookoła, podnosi bryłę tworzywa wyplutą z metalowego odwłoka i cofa się. W miejscu, w którym był przed chwilą, znowu słychać głuche uderzenie kolejnej bryły o suchą ziemię. Bryła przypomina dwa pięciocalowe sześciany zlepione bokami. Jeszcze jest ciepła. Gładko oblepiona, zeszklona po wierzchu, w środku mleczno-szara i matowa. Sprawiają to pęcherzyki uwięzionego w niej powietrza. Skane zatrzymuje pająka w chwili, w której wypada następny prostopadłościan. Unosi fragment pancerza na grzbiecie automatu. Potem wraca do poduszkowca, przechyla się przez burtę, wyciąga z wnętrza wozu małą walizeczkę, starannie zabezpieczoną podniszczonym, brezentowym pokrowcem. Otwiera ją, kładzie przed sobą na ziemi, sam również przysiada na szorstkiej trawie. Naciśnięcie tastera uruchamia aparaturę, przed twarzą człowieka rozświetla się szarozielony ekran komputera. Mężczyzna bierze do ręki elektronowe pióro, niezgrabnie szkicuje na ekranie odłożony na bok prostopadłościan, wprowadza do pamięci podstawowe wymiary. Komputer poprawia linie i proporcje. Kiedy siatka bryły na ekranie zamiera, człowiek uzupełnia ją kilkoma liniami. Komputer znowu poprawia wszystkie odchyłki wymiarów, zmodyfikowaną bryłę prezentuje człowiekowi najpierw w trzech podstawowych rzutach, potem obracając ją powoli. Człowiek z zadowoleniem uśmiecha się w stronę ekranu i naciska taster akceptacji. Po chwili miniatura bryły pojawia się we wgłębieniu między przyciskami. Skane podnosi kawałek świeżo uformowanego metaloplastu, jeszcze raz wgniata ten sam taster i już niemal natychmiast pojawia się identyczna bryłka. Każda ma na jednym dłuższym boku wcięcie w kształcie trapezu. Na przeciwległym ten sam trapez przywiera do płaszczyzny węższą podstawą. Człowiek kilkakrotnie wpycha trapezoidalne listwy we wręby to na jednej, to na drugiej bryłce, potem podnosi się i idzie w stronę pająka. Jeden model wsuwa pod pancerz automatu, zatrzaskuje klapę, ponownie uruchamia pająka. Z głuchym cmoknięciem strzela w ziemię metalowa igła niemal tak gruba, jak udo szeryfa z Clearcedale. Drugą bryłkę człowiek chowa do skrytki pod siedzeniem poduszkowca, składa walizkę komputacyjnego projektora, starannie pakuje ją w sztywny brezent. Tymczasem na ziemię co sześć sekund padają gotowe elementy. Z trapezoidalną listwą i analogicznym wcięciem. Do zapadnięcia zmierzchu rośnie ich pokaźny stos, metalowa igła bezustannie uderza raz koło razu. Pająk zagłębił się w spaloną przez słońce ziemię już na głębokość prawie trzech stóp, więc wszystkie kolejne bryły padają coraz bliżej zeszklonego brzegu wykopu. Wreszcie Skane zatrzymuje pająka, każe mu wdrapać się do komory bagażowej. Sprawdza jeszcze, czy komputer na pewno leży w skrytce pod siedzeniem i powoli rusza w stronę obozowiska. Zatrzymuje poduszkowiec tuż przed namiotem. Ze sterty bagażu wygrzebuje turystyczną kuchenkę i niewielki worek. Wyciąga z niego puszkę herbaty już wymieszanej z cukrem, parę kostek bulionu. Potem sięga po kanister z wodą i pojemnik z sucharami, odnajduje aluminiowe menażki. Przewód zasilania kuchenki włącza do mufy pod maską wozu, wygasza wszystkie reflektory, pozostawiając jedynie słabiutkie światełko kontroli na tablicy rozdzielczej. Czerwono świecą przepalone płyty kuchenki, woda zagotowuje się szybko. Skane chłepcze rzadki bulion zamulony sucharami, popija gotowaną herbatą i gasi kontrolę zasilania - ostatni jasny punkcik w promieniu co najmniej pięćdziesięciu mil. *** - Nareszcie cię mam, śmierdzielu... - człowiek za metalowym biurkiem zaciera tłuste łapki. - Nareszcie... Nie widzieliśmy się parę latek, co? Udało ci się zwiać czy uczciwie odsiedziałeś? Człowiek naprzeciw biurka milczy ponuro. - Jak, Mandai? Nie odezwiesz się do starych znajomych? Powiedz: “Dzień dobry, panie poruczniku”. Człowiek milczy. - No? - porucznik powoli wychodzi zza biurka, poprawia klapę munduru, troskliwie strzepuje nie istniejący pyłek z wyłogów, potem z całej siły wali tłustą piąstką w usta mężczyzny. - Ja ci otworzę ten zalutowany dziób! - wrzeszczy. - Jeszcze będziesz skomlał, żebyśmy cię chcieli posłuchać. Człowiek chwieje się. Nawet nie próbuje obetrzeć krwi z rozciętej wargi. Wie, że trzej mundurowi za jego plecami tylko na to czekają. Taki ruch nazywa się w raportach uderzeniem funkcjonariusza układowego podczas pełnienia obowiązków. Porucznik czeka chwilę - na próżno. Wraca za biurko, z udanym zainteresowaniem przegląda jakieś pisemko, przekłada parę papierków z blatu do szuflady. - Taak... - mruczy. - Wtedy musiałem cię odesłać na Ziemię. Ale teraz sytuacja trochę się zmieniła. Teraz już nikt nie będzie pytał o jakiegoś zawszonego piggera. I to złapanego razem z całym transportem śmierdzieli pozabieranych z kilkunastu planet. Znasz nową ustawę o imigracji? - nie czeka na odpowiedź mężczyzny, mówi dalej: - Grałeś kiedyś w ciuciubabkę? To teraz się zabawimy. Zabrać go! Poszturchiwany przez mundurowych człowiek ruszył do drzwi. Zanim przez nie wypadł, zdążył tylko zmierzyć tłustego porucznika długim i ciężkim spojrzeniem. Tamten radośnie zatarł łapki, zerwał się z fotela, pobiegł za wszystkimi. - Dajcie go od razu do śluzy! - zawołał. - Sam go wyprawię na spacer. Na widok pancernych drzwi człowiek ożył raptownie, sprężył się, zaparł. Pomogło mu zmniejszone ciążenie, mundurowi polecieli na wszystkie strony. Tylko na chwilę. Odbili się od ścian korytarza, skoczyli znowu, jeden z nich uderzeniem głowy w twarz rzucił Mandaia na drzwi. Oszołomiony mężczyzna potrząsnął głową, splunął na korytarz dwoma zębami i krwawą śliną, niemrawo powiódł oczyma przyglądając się każdej twarzy z osobna. - Zetrzyj to! Czego się jeszcze gapisz? - Nie! - rzucił porucznik. - On to zliże. Mandai stał twardo oparty o drzwi śluzy, wyprostowany. Pochylił się opornie dopiero wtedy, kiedy jeden z mundurowych wyciągnął z kieszeni na udzie plastykową linkę, zakończoną kolczastą kulką. Na metalowych ostrzach zalśniły kropelki miniaturowych błyskawic wyzwolone z kryształków odkształcone go piezoelektryku. Stopy Maridaia wparły się w ścianę, ciało nagłe wystrzeliło jak sprężyna, głowa trafiła w krocze jednego z mundurowych. Tamten zawył, kuląc się pod ścianą. Mandai skoczył między dwóch pozostałych, celując pięścią w twarz porucznika. I wtedy jego dłoń oplotła plastykowa linka. Zakończone zadziorami kolce kuleczki wżarły się w skórę, wyzwolone błyskawice strzeliły w głąb ciała. Mandai uderzył twarzą o metalową podłogę. Wstrząśnięta kulka zaprotestowała nowym wybuchem błyskawic. Mandai poczuł, że ktoś przeciąga mu papierem ściernym po odsłoniętym mózgu i stracił przytomność. Obudził go dopiero zwykły ból - kopnięcie ciężkim butem w żebra. Wstawaj, cholerny wszarzu! Mandai nie zwracał uwagi na jazgot porucznika Krabbarta. Powoli podniósł prawe ramię do oczu, obejrzał zaschnięte strużki krwi na grzbiecie dłoni, ostrożnie spróbował poruszyć palcami. Były jeszcze drętwe i sztywne, na wpół sparaliżowane. Ktoś złapał go za skafander, szarpnięciem poderwał z podłogi. Jeden z mundurowych zajrzał Mandaiowi w rozlatane, półprzytomne oczy, znacząco zakołysał przed nimi kolczasta kuleczką. - Chyba już będzie grzeczny, panie poruczniku. Chociaż z takim padalcem nigdy nie wiadomo... - obrócił się, odsłonił Krabbarta, który delikatnie przytykał zmoczoną chustkę do spuchniętego policzka. Podbite oczy Mandaia zwęziły się w uśmiechu. - Wrzućcie go wreszcie do tej śluzy - warkną! porucznik. Mundurowi ruszyli się leniwie, otoczyli więźnia, popchnęli przed sobą. Tym razem Mandai nie stawiał oporu - tuż za nim szedł człowiek z piezoelektryczną bolą. Krabbart sam otworzył pancerne drzwi, pierwszy władował się do śluzy, zerwał z zacisku hełm Mandaia. Obejrzał go uważnie, jakby widział coś takiego po raz pierwszy w życiu, uśmiechnął się, polem raz i drugi uderzył hełmem o ścianę, miażdżąc obudowę nadajnika. Na wszelki wypadek podważył palcem odsłonięty przewód zasilania, wyrwał go z zacisków, rzucił na podłogę. - Za to odbierać będziesz mógł na całej szerokości fali. Ty będziesz słyszał wszystkich, ale ciebie... - uśmiechnął się złośliwie -... nikt nie usłyszy. A jeszcze będziesz wył do mikrofonu. Zostawcie mu tylko jedną butlę - rzucił w stronę mundurowych, preparujących skafander Mandaia. - Szkoda mieszanki dla takiego. Aha! Dajcie mi jakieś cążki i kawałek drutu. Jeden z mundurowych skoczył w stronę skrzynek z narzędziami, po chwili wrócił do porucznika. Krabbart złapał kawałek drutu, owinął nim przewód powietrzny łączący zawór butli ze skafandrem, potem schwycił końce drutu cążkami, skręcając pętlę coraz ciaśniej. - Żeby ci na długo starczyło - mruknął. Mandai stał, patrząc na wszystko obojętnie. Trochę się tylko dziwił, że jeszcze coś widzi. Bo już wiedział, że od tej chwili jest tylko trupem, który - nie wiadomo dlaczego - jeszcze może oddychać, poruszać nogami i dłońmi, słuchać Krabbarta zagadującego wesołym, prawie przyjacielskim tonem: - Dzięki tej pętelce będziesz się dusił bez przerwy, a nie tylko wtedy, kiedy już mieszanki w butli zabraknie. No... - sapnął, szczękając cążkami. - Teraz jeszcze obetniemy końcówki, żeby ci się przypadkiem nie udało tego drucika odkręcić. Gotowe, chłopcy? - Tak jest, panie poruczniku! - odwrzasnęli chłopcy radosnym chórem. - To włóżcie mu hełm i skujcie od tyłu, żeby nie zdążył go zdjąć, nim dojdziemy do sterowni. - Nikt go nie będzie odprowadzał, panie poruczniku? Przecież będzie mu smutno, jeżeli nie pomachamy chusteczkami. - Wymyśliłem coś lepszego. Wiecie, jak przestraszony ptaszek gubi jajko w locie? - Nie, panie poruczniku. - No to zaraz sprawdzimy, ilu g trzeba, żeby takie śmierdzące jajko zgubić. Słyszysz, Testard? Za chwilę polecisz szukać swoich koleżków. Chociaż przyznam, że jeszcze nigdy nie słyszałem o wypadku, żeby któryś z was trafił gdzie indziej niż do piekła. A w każdym razie od tej chwili, kiedy paru waszych puściliśmy na wabia ze sprawnymi nadajnikami. Teraz każdy pigger słyszący kumpla wołającego o ratunek spieprza na drugi koniec galaktyki, jakby mu ktoś wsadził bolę między półdupki. No i patrz, Mandai... Tyle lat znajomości... Nie żal ci, że już się nigdy nie zobaczymy? *** Mandai obojętnie patrzy na plecy mundurowych wychodzących wraz z porucznikiem, opiera się o pancerz obok zewnętrznych drzwi. Ostatni promyk światła z korytarza gaśnie, razem z nim zamiera pulsowanie luminalu na ścianach pomieszczenia” zaczyna wyć kompresor wyciągający powietrze ze śluzy. Jego wysoki jazgot szybko obniża ton, wreszcie zacicha - znak, że w komorze już zapanowała próżnia. Potem wszystko zaczyna nagle skakać i trząść się we wszystkie strony jak na zwariowanej karuzeli. To porucznik Reny Krabbart bawi się przyciskami na pulpicie sterowania. Leży w fotelu pilota wygodnie, przypięty pasami. Parodiuje natchnionego pianistę, wygrywając na klawiaturze kalkulatora kursu jakąś szaloną, nieskończoną fugę. Wreszcie - mniej więcej w połowie zawrotnej beczki - naciska taster opatrzony napisem: “otwieranie zewnętrznych drzwi śluzy”. Od pancerza kosmolotu odrywa się maleńki, zielony punkt. Radarowy obraz Mandaia Teslarda. Żywego trupa, który będzie oddychał jeszcze przez najbliższych sześć lub siedem godzin. Punkt oddala się w szalonym tempie, więc porucznik zmusza patrolowiec do ciasnego łuku - zabawa nie byłaby doprowadzona do końca, gdyby nie można było do Testarda jeszcze trochę pogadać, w razie potrzeby wziąć na pokład, ocucić, potem... Zielona iskierka na ekranie zaczyna się poruszać po fragmencie wydłużonej elipsy i nagle znika. Porucznik gapi się na ekran z niedowierzaniem. - Co jest, do licha!? - uderza pustą piąstką w brzeg pulpitu. - Panie poruczniku! - podoficer kontroli przestrzeni przechodzi na bezpośrednie połączenie. - Niech pan przełączy ekran na odczyt grawitacyjny! Ręka Krabbarta momentalnie trafia we właściwy przycisk, obraz na ekranie staje się podobny do ruchomego zdjęcia chmur, słońca i odległe galaktyki wyglądają jak kłębki puszystej, żywej waty. Na tym ulotnym, drgającym tle jeszcze trwa dziwna, nietypowa linia. Wygląda jak setka lemniskat nałożonych jedna na druga, a potem rozciągniętych wzdłuż trzeciej osi współrzędnych tak, że tworzą zawiłą spiralę nie domkniętych ósemek. Linia znika w którymś z puszystych kłębków. Po chwili zaczyna się kurczyć szybko, jakby ktoś ścierał ją z ekranu generatorem szumów, naprzeciw twarzy Krabbarta drży już tylko schematyczny rysunek grawitacyjnych więzi okolicznego świata, kłębki waty zachodzą na siebie łagodnie w miarę domykania łuku zaprogramowanego przez porucznika. Krabbart przymyka oczy, otwiera je, przełącza ekran na normalny obraz przestrzeni. - Co to było? - rzuca w mikrofon. - Jakieś promieniowanie, panie poruczniku. Ale trwało za krótko, żeby można było ustalić strukturę. - Więc odtwórzcie to sobie z pamięci pokładowego komputera. - Nie da rady, panie poruczniku. Pan sam wyłączył zapis, żeby się później w Centrum nikt nie czepiał. - Cholera! Wszystko przez tego przeklętego śmierdziela. Odnajdźcie mi go zaraz, bo go straciłem z ekranu. - Może troszkę za mocno dał pan po dyszach, panie poruczniku? - w głosie zastępcy Krabbart znajduje nutkę przyciszonej drwiny. - Może... - porucznik wstaje z fotela, rzuca w mikrofon ze złością: - Przejmijcie prowadzenie. - Bo mnie się wydaje, żeśmy go po prostu trochę przypiekli. Krabbart wzrusza ramionami, mruczy do siebie: - Szkoda. Zapowiadała się zupełnie fajna zabawa. Aha! - dorzuca głośno. - Włączcie już ten cholerny zapis trajektorii. A jakby kto miał pytać o tego Testarda, to zapiszcie w dokumentach, że zginął podczas próby ucieczki. Od rynku roboczego po drugiej stronie Kergely-dö dobiega bezustanny gwar - tam zawsze jest pełno. O każdej porze dnia i nocy..Red i Ki skręcają w zaciszniejsza uliczkę, przechodzą obok pustego o tej godzinie matrimarketu. Dziś nie bawią się w przymierzanie do najbardziej rozchwytywanych modeli. - O czym myślisz, Red? - Ki zagląda chłopakowi w oczy. Znowu zaczyna być zalotna i wesoła. - O niczym - mruczy Red i uśmiecha się wbrew sobie. Nie chce, żeby Ki domyśliła się wszystkiego. Że naprawdę przestraszył się tych kilku małoletnich narków. - Nie mam ochoty myśleć. Za dobrze mi z tobą... I teraz Red wie już na pewno, że kłamie. Chciałbym cię mieć kiedyś naprawdę - mówi nagle szorst ko, prawie ze złością. - Takie przytulanki na parkowej ławce... Ki poważnieje raptownie. - Najpierw musisz mnie kupić - mówi. Jej palce powoli, ale stanowczo wyślizgują się z dłoni Reda. - Za co? - Red zaciska zęby. - Ojciec na pewno nie da mi pieniędzy. A to... - Pokazuje ręką gigantyczny plakat utkany z nematyków. Co? Red zatrzymuje się, zadziera głowę do góry, głośno czyta jaskrawy napis parodiując rynkowego naganiacza: “SPRZEDAJ SIĘ DOBRZE. TO CIĘ WYZWOLI!” - Dobra sprzedaż nikogo nie hańbi - Ki wzrusza ramionami. - Żeby ciebie kupić, musiałbym się sprzedać na co najmniej cztery lata. Albo jeszcze dłużej. Będziesz czekać tyle? - Nie wiem. Red powstrzymuje przekleństwo, mówi przez zaciśnięte zęby: - Najwyższy czas, żebyś poszła do domu. Rusza przodem, Ki dogania go, ale nie szuka palcami jego dłoni. Oboje milczą. Po paru minutach zatrzymują się przed furtką w gęstym żywopłocie. Red z przyzwyczajenia pochyla twarz, potem prostuje się, jakby nie zauważył ust Ki podsuniętych, jak co wieczór, do pocałunku. Mówi: - Cześć. Zobaczymy się jutro na wykładach - obraca się i odchodzi. Ki patrzy za nim przez gałęzie. Kiedy Red skręca za róg, wyślizguje się na ulicę, przymyka furtkę i pośpiesznie idzie w drugą stronę. Mija wtulonego w żywopłot Seirrchaza, nie dostrzegając, że stary człowiek uśmiecha się. Na poi pogardliwie, na pół drwiąco. Że wyplątuje się z gałęzi geedr i rusza za nią. Ki prawie dobiega do najbliższej przecznicy, skręca, dochodzi do Kergely-dö. Bez wahania wtapia się w tłum, więc Seirrchaz przyśpiesza. Ktoś patrzący na jego dreptanie wybucha śmiechem, który urywa się gwałtownie, kiedy Seirrchaz na ułamek chwili zagląda w oczy wesołka. Potem szybko wraca spojrzeniem do tłumu na ulicy, odnajduje Ki na stopniach wielkiego, jasno oświetlonego hotelu. Znowu uśmiecha się szyderczo. Odwraca się i powoli, lekko utykając, odchodzi. ROZDZIAŁ II Po stronie nocy, po stronie dnia - To ty, Deren? Mówiłem, żebyś nie łączył się ze mną bez potrzeby. Tym bardziej, kiedy jestem na Ziemi. Deren słucha uśmiechając się lekko. Wydaje się, że nie widzi zmarszczonych brwi mężczyzny na ekranie, że nie słyszy gniewu w jego głosie. - Co ty sobie myślisz, do licha? Gadaj wreszcie. Nie mam czasu na straty. - Słyszałem, że wyjeżdżasz. - I co z tego? Załatwisz to za mnie? Twarz Derena ściąga się na moment w niekontrolowanym skurczu. - Właśnie! Jak tylko jest najmniejsze ryzyko oparzenia dupy, to siedzicie cicho jak aniołki. Gadaj! - Znalazłem chłopaka, który chyba się nada. - To na co czekasz? Na błogosławieństwo? Przynajmniej będę miał kogoś do pomocy, bo z wami... No, co jeszcze? - On formalnie nie wyraził zgody. - To wyrazi potem. - W porządku - na twarzy Derena znowu pojawił się nieświadomy wyraz ni to złości, ni to zgody. Potem stary znika z ekranu. Mężczyzna strzela palcami, ekran gaśnie. Deren Seirrchaz długie pięć minut siedzi bez ruchu. Przypomina sobie czas sprzed pięćdziesięciu lat. Po likwidacji Ziemskich Sil Zbrojnych jako podoficer bez kosmicznej specjalności został po prostu wykopany,- również w cywilnym życiu okazało się, że nikt nie potrzebuje byłego kaprala z jedyną jako tako wykształconą umiejętnością przeklinania wszystkich śmierdzieli, którym lewa noga myli się z prawą, a łoże laserowego karabinka z nadajnikiem mikrofalowym. Przez parę dni pracował jako naganiacz na rynku pracy. Potem i stamtąd go wyrzucono. Żaden klient nie lubi, kiedy nakazuje mu się kupno chamskim rykiem. Próbował się sprzedać, ale nikt akurat nie potrzebował łańcuchowca do pilnowania domu, zresztą elektronika sięgała już wtedy o wiele dalej niż możliwości jednego, ograniczonego człowieka. Usiłował żebrać. Ale ludzie, którzy rzucają ochłapy kundlom na ulice, nie znoszą widoku zdrowego, młodego pasożyta. Mówią: - Ja w twoim wieku... i zatrzaskują drzwi. Wtedy zdarzył się cud. Ktoś zabrał półmartwego Derena z ulicy. Dal miskę żarcia. Dał szansę, stawiając jednocześnie warunek: były kapral Deren Seirrchaz znowu miał spełniać rozkazy nie pytając o nic, I miał się poddać pełnej cyborgizacji. Dzięki temu trzydzieści pięć lat później Seirrchaz stał się międzyukładowym bohaterem. Wyprowadził swoim śladem dwieście statków z obszaru objętego wybuchem supernowej. Przy okazji rozwalił antymaterią dwie planety, akurat kolonizowane przez ludzi. Ale to poszło w zapomnienie, kiedy do opinii międzygwiezdnej dotarła informacja, że w owych dwustu kosmolotach uciekały ze swojego płonącego układu jedyne ocalałe xaury. Garstkę niedobitków osadzono na Ziemi - wtedy jeszcze bez opamiętania gościnnej - a Derenowi dano pierwszy w kosmosie medal za ratowanie ginącego intelektu. Władze wykazały się dyskrecją; nikt nie pytał Derena, co było w ładowniach jego frachtowca. A Seirrchaz wcale nie czul potrzeby zwierzeń i nie miał ochoty wyjaśniać, że flotę xaurów wziął za nowy typ ziemskich patrolowców, przeczesujących tamte okolice w nagonce na przemytników lantobaru. Jako narodowy bohater xaurów osiadł na Ziemi - zgodnie z nowymi rozkazami. I brakowało mu tylko jednego. Tego, co od dawna miał człowiek wydający Derenowi rozkazy. Ten, który wykorzystując sytuację, zmusił go do cyborgizacji przed założeniem rodziny. Ten, z którym Seirrchaz rozmawiał przed chwilą. Stary człowiek uśmiecha się gorzko, potem powoli sięga ku przyciskom wideora. Nawet nie zadaje sobie trudu szyfrowania poleceń - bo i co podejrzanego może być w tym, że ktoś zamawia sobie załogę złożoną z pięciu ludzi i wodolot? Wycieczka - zgodnie z danymi rzuconymi przez Seirrchaza - ma się zacząć za pięć do sześciu dni. Jeszcze czasu jest dużo, więc Deren spokojnie przymyka oczy. Ale wie, że mężczyzna, który przed chwilą wysłuchał zamówienia i bez słowa znikł z ekranu, za pięć, może za dziesięć minut wyjdzie z domu. Najszybszym kursowym stratolotem dotrze do Sydney, w wynajętym poduszkowcu pogna do Cape Hawke. A tam - za szeregiem barier z napisem: “Posiadłość prywatna pod automatyczną ochroną” - w maleńkiej zatoczce czeka luksusowy wodolot zdolny do odbycia podróży dookoła całej Ziemi. *** Już od roku ziemska wideonia wpuszczała co dwa tygodnie do globalnego programu serial, przygotowany przez agencję informacyjną Saint Arrhe News. Był to sfabularyzowany dokument, poszatkowany na odcinki przez głupawych researcherów. Reporterzy z Arrhe News stwarzali w ten sposób wielką kosmiczną legendę o zmaganiach dzielnych załóg kilkudziesięciu patrolowców z niezliczonymi bandami bezwzględnych przemytników na piggerskich statkach. Mało kto wiedział, że w rzeczywistości proporcje były nieco inne. Już przy demobilizacji Ziemskich Sil Zbrojnych okazało się, że ich cztery piąte były od dawna skosmizowane. Do tego co dwa lata prowadzono wielkie kampanie reklamowe i półprzymusowe zaciągi. Na tę godzinę agencji Arrhe News oczekiwały miliony ludzi i nieludzi. Czekał prostoduszny szeryf z Clearcedale i czekał Red. Ale nikt z widzów nie wiedział, że prócz kampanii reklamowych stale uzupełniano załogi kosmicznych patrolowców dzięki podstawionym kupcom, wysyłanym na wszystkie rynki pracy na Ziemi. Ci kupowali wyłącznie ludzi. I bywało tak, że człowiek sprzedający się na pięć lat do pracy w marsjańskiej kopalni yterbitu wchodził spokojnie na pokład międzyplanetarnego promu po to, żeby obudzić się już jako szeregowy półcyborg w pościgowcu gdzieś na skraju galaktyki. Takie rozwiązanie - z punktu widzenia obiektów manipulacji nieetyczne - dla ludzkości było jedyne. Pozwalało władzom na likwidację dwóch problemów za jednym zamachem: z roku na rok nieznacznie, lecz już zauważalnie malało zagęszczenie miast-krajów na Ziemi, a jednocześnie wzmocnione patrole lepiej chroniły Układ Słoneczny przed nielegalną imigracją. Dodatkową korzyścią był fakt, że półcyborgów poddawano promienistemu hartowaniu, więc nawet kiedy niektórym udawało się wrócić na Ziemię, nie mieli szans płodzenia potomstwa. Przez wysterowanie rynku pracy i półcyborgizację zmniejszono do minimum ryzyko wybuchu bomby demograficznej, a skandalu nikt się nie obawiał. Wprawdzie nikt nie umiał jeszcze podrabiać skomplikowanej neuronowej siatki tworzącej mózg człowieka, ale już od pół wieku specjaliści umieli wspomagać instynkt samozachowawczy, doczepiając do niektórych punktów mózgu, z ośrodkiem Brooka na czele, krystaliczne mikrodetonatory uczulone na kluczowe kombinacje impulsów. Każdy półcyborg usiłujący opowiedzieć, co z nim zrobiono, umierał gwałtownie. I każdy lekarz z czystym sumieniem stawiał diagnozę: - Udar mózgu. To się zdarza najzdrowszym ludziom... Reporterzy z Saint Arrhe News dawno już stwierdzili, że przeciętnego widza nie interesują tajne informacje i związane z nimi skandale. Ważniejsze jest to, czy załoga patrolowca doścignie statek piggerów? Czy uda im się podkraść i wejść na pokład niepostrzeżenie? Co tym razem przemycają piggerzy? Czy tylko nielegalnych imigrantów, czy może narkotyki z miasta-planety Däo-ra? A może fitognejsy i łupki smakowe z układu Slem Compilativ Lim. Red wie, że rodzice nigdy nie zgodzą się z jego planami. Na starość chcą go mieć przy sobie. Dlatego po upływie tej “swojej” godziny zawsze wstaje z żalem sprzed wklęsłego ekranu wideora. Nie może doczekać się chwili, kiedy skończy ustawowe dwadzieścia cztery lata, kiedy sam będzie mógł decydować o tym, co uczyni. Na razie rodzice mogą go jeszcze sprzedać w każdej chwili. Nawet gdyby powodziło im się o wiele gorzej, nie sprzedaliby go do byle jakiej roboty, ale gdyby w ciągu tych najbliższych trzech lat do pełnoletności Reda ojciec jakiejś dziewczyny wystąpił z oficjalną, korzystną propozycją... Choćby to byt ojciec Ki, Red wcale by się nie cieszył. Za dobrze ją zna. Co innego, gdyby to on ją kupił. Bo wprawdzie istnieją prawa ochronne, zaostrzone dodatkowo w przypadku sprzedanych niepełnoletnich, ale sytuacja kupca i tak zawsze jest lepsza. A Ki potrafi być okrutna i nieobliczalna. Nowy mieszkaniec pustyni Gibsona nie pojawił się w miasteczku od dwóch tygodni. Szeryf odczekał jeszcze trzy dni, potem zdecydował się zajrzeć do Skane’a. Tego dnia - jak na złość - od samego rana przewinęło się przez jego biuro dwóch xaurów i cała rodzina bloverow ze skargami na ludzi. Ostatniego szeryf po prostu wypycha za drzwi - już ma serdecznie dość bezczelnego zgrzytania i jękliwego skomlenia wpadającej w hiperdźwięki mowy xaurów. Wsiadając do policyjnego sterowca mocno trzaska drzwiami gondoli. - Przydałoby się tu więcej takich jak Skane - myśli. - Któregoś dnia można by było spokojnie oczyścić całą okolicę z tego paskudztwa. Cholerne pasikoniki i nietoperze... Zbyt ostry start wyrywa sterowiec prawie na półtorej mili w górę. Szeryf redukuje obroty śmigieł, spływa ku ziemi łagodnymi zakosami. Profilowany balon helu nad jego głową tylko częściowo kompensuje ciężar aparatu, więc co parę minut szeryf pozwala silnikom popracować na pół mocy. Teraz już nie musi się śpieszyć, leci rozglądając się uważnie w poszukiwaniu obozowiska Skane’a. - Ciekawe, co mu się udało do tej pory zrobić? - mruczy do siebie. Na dobiegający z nieba dźwięk silników Skane zadziera głowę do góry. Potem powoli, pozornie bez pośpiechu, włazi do kabiny poduszkowca, odchyla oparcie swojego siedzenia do tyłu, wsuwa rękę do skrytki za sąsiednim fotelem. Obejmuje palcami kolbę ultrotonu, odnajduje bezpiecznik i spust. Czeka, spoglądając na lądujący sterowiec, pomalowany na jaskrawoczerwony kolor z białym, policyjnym pasem dookoła. W gondoli jest tylko jeden człowiek. Otwiera drzwi, ociężale złazi na szarą ziemię, podnosi do ust puszkę z piwem. Skane czuje, że kolba w jego dłoni nagrzewa się coraz mocniej, zaczyna być śliska od potu. Szeryf odrywa puszkę od ust. - Hej, chłopcze! - woła. - Przyleciałem zobaczyć, jak sobie tutaj radzisz. Skane trochę zwalnia chwyt, ale nie cofa ręki zza oparcia fotela, kiedy szeryf leniwie podchodzi do burty poduszkowca. - Masz jeszcze wodę? - pyta. - Resztki mruczy Skane. - Tak myślałem - szeryf uśmiecha się szeroko. - Poczekaj. Zawraca do sterowca, chwilę grzebie w gondoli, wyciąga z niej pięciogalonowy kanister. Odstawia go na trawę obok łapy aparatu i grzebie dalej. Potem prostuje się, unosząc spory tobołek, owinięty w impregnowany materia! i przewiązany na krzyż szeroką, jaskrawą wstążką. Z tobołkiem i kanistrem znowu podchodzi do Skane’a. - Trzymaj - mówi, kładąc tobołek na siedzeniu obok mężczyzny. - To od mojej starej. Opowiadałem jej o tobie. Skane długo patrzy na twarz szeryfa, jakby nie rozumiał ani słowa. Potem niepewnie cofa rękę zza oparcia fotela i wyłazi z kabiny. Teraz patrzy gdzieś w niebo ponad głową szeryfa. - Dziękuję - mruczy. - Udało mi się podrzucić tam... szeryf wskazuje tobołek i uśmiecha się, porozumiewawczo przymrużając oko -... dwie butelczyny tak, że Maggie nawet nic nie spostrzegła. To na wypadek, gdybyś spotkał taipana - dorzuca. Tym razem i Skane uśmiecha się porozumiewawczo. Ten przelotny uśmiech momentalnie znika, kiedy szeryf zadaje następne pytanie: - Jak ci idzie robota? Widzę, że wziąłeś się za kopanie studni - wskazuje kciukiem stos elementów przy brzegu wykopu. - Głęboko jesteś? - Ćwierć mili twarz Skane’a znowu jest zła i ponura. - Ostro - szeryf kręci głową z podziwem, unosi brwi. - Przez dwa tygodnie? Będę musiał opowiedzieć Maggie. Że ci jeszcze starczyło czasu na formowanie... Chyba że masz jedną z tych maszynek, specjalnie wymyślonych dla osadników. Słyszałem, że parę zginęło z międzygwiezdnych transportów. Skane milczy, spod przymrużonych powiek uważnie obserwuje każdy ruch szeryfa. A tamten wyciąga z wypchanej kieszeni kolejną puszkę piwa, otwiera ją, wysysa spory łyk i gada dalej: - Z taką maszynką robota leci, aż miło. Pamiętam, jak się tu sprowadziłem, to do pierwszej wody dobijałem się przez całe dwa lata. Maggie i ja kopaliśmy na zmianę, a tu ciągle sucho i sucho. Aż któregoś dnia zezłościłem się wreszcie, pojechałem nad Devil Bay, wiesz, do tego kosmoportu Ayr Trhlaav’n. Posiedziałem parę dni w knajpie, pogadałem ze starymi kumplami, wróciłem... i po tygodniu studnia była gotowa. No, ale czas na mnie. Ja tu sobie gadam, a tam te cholerne pasikoniki pewnie już pod biurem czekają. Wpadnę do ciebie znowu za parę dni. A jakbyś czegoś potrzebował, to wal do miasteczka i pytaj o farmę Clisthareyów. Każdy ci pokaże. Skane opiera się o burtę poduszkowca i patrzy na plecy odchodzącego szeryfa. Tamten nieoczekiwanie zwinnie i lekko wrzuca swoje ciężkie cielsko do gondoli, woła przez szum silników: Powodzenia, chłopcze! Znajdź dużo dobrej wody! Wyciągnięta w tył ręka Skane’a wślizguje się do skrytki za oparciem fotela, palce po omacku odnajdują kolbę ultrotonu. *** Ki właściwie nie ma żadnych uprzedzeń. Poza jednym. Nienawidzi xaurów. Jej opiekunka próbowała z tym walczyć przez dwa miesiące, potem zrezygnowała z przysyłania xaurów do pokoju zajmowanego przez Ki. Dziewczyna tolerowała ich w salonie, ale nie było gościa, który szybciej wylatywał z Kai Ideonu niż jakikolwiek xaur, usiłujący szponiastą łapą dotknąć bodaj klamki u drzwi do jej pokoju. Ki wyczuwa każdego z nich na odległość i tępi jak zarazę. Co jakiś czas, opiekunka przypomina sobie o swojej roli i ponawia pytania. Wpada na parę wolnych chwil do pokoju dziewczyny, rozsiada się wygodnie, zagaduje. A Ki już wie, o co chodzi, już jej twarz zamyka się, martwieje. Opiekunka zerka na sztywne plecy dziewczyny, na jej zaciśnięte usta. Żal jej się robi tej smarkuli, lecz mimo to nie umie się powstrzymać. - Powiedz mi, Ki, dlaczego? Przecież nie masz żadnego ksenobloku. Sama widziałam, że nie robi ci różnicy, czy to jest człowiek czy parahomid, nie zdarzyło się, żebyś wygoniła blovera albo c-killa. Na niektórych ja sama nie mogę popatrzeć bez wstrętu, a ciebie chwalą przecież nawet i te obrzydliwe horgi ze Strandu. Xaury też potrafią dużo. I mają bardzo miłe futro. Sama się przekonasz... - Nie. Ki mówi cicho, ale po takim “nie” opiekunka już wie, że rozmowa jest skończona. Wstaje i bez słowa wychodzi. Inną wygoniłaby bez wahania, ale Ki jest bardzo atrakcyjna, ma jakiś niepojęty dar przyciągania gości. A w dodatku rzadko się zdarza, że niepełnoletnia dziewczyna ryzykuje sprzedaż na własną rękę. Wielu gości specjalnie dopłaca za tego typu ryzyko. Na przykład Dredd Deo Gann. Widać po nim, że pieniędzy nigdy nie ma za wiele. A od roku - dokładnie od dnia, w którym Ki trafiła do Kai Ideonu - nie zdarzyło się, żeby wybrał inną dziewczynę. Jest przecież w lokalu kilka miłych parahomidek, u których bywał poprzednio. Teraz zjawia się co tydzień lub dwa i bez drgnienia macki płaci podwójną sumę za połowę nocy spędzoną u Ki. Po takiej nocy Ki wychodzi, przeciąga się leniwie, uśmiecha... Potem wskakuje pod prysznic, ubiera się i pędzi na wykłady. Opiekunka zastanawia się czasem, co właściwie Ki robi ze swoimi pieniędzmi. A bywają noce, że zarabia dwa razy więcej niż dziewczęta czy najlepsze parahomidki z kilkuletnim stażem. *** I chyba znowu wszystko jest w porządku. Po pierwszym wykładzie Red podchodzi do Ki, uśmiecha się po staremu, mówi: - Znajdziesz dla mnie trochę czasu dziś po południu? Ki bez słowa, poważnie kiwa głową. Z uśmiechem Reda w pamięci biegnie na swoje miejsce, bo właśnie skończyła się kilkuminutowa przerwa. Przez parę chwil nie może zrozumieć, co mówi człowiek z katedry, ale szybko bierze się w garść, zaczyna słuchać. -... o te spostrzeżenia dokonano pewnych obliczeń. - Mężczyzna starannie rysuje na tablicy ósemkę Bernoulliego. - Przy dzisiejszym stanie naszej wiedzy o psychofizyce człowieka nie jest możliwe eksperymentalne potwierdzenie tej teorii. Ale przypominam, że podobnie było z teoriami niejakiego Einsteina. Każdy eksperyment myślowy jest trudniejszy do udowodnienia niż - nawet najkosztowniejszy - eksperyment fizykochemiczny. A przecież o zjawisku tym ludzie wiedzą już od dawna. Egipski pierwiastek Ka, ciało astralne medium, nadświadomość jogina - wszystko to prawdopodobnie zostanie scalone w procesie, który zyskał na razie robocze miano gra wizji. Używane dotychczas określenie “teleportacja” również jest słuszne, nie oddaje jednak istoty tego zjawiska, a jedynie jego powierzchowny objaw, czyli momentalność zmiany miejsca pobytu danej osoby. Należy przypuszczać, że i zdarzenia tak zwanej telekinezy okażą się jedynie przypadkiem szczególnym grawizji. Nazwa ta jest o tyle precyzyjniejsza, że stanowi nawiązanie do pewnych śmiałych, wybiegających poza epoki stwierdzeń niektórych myślicieli. Na przykład przyzwyczailiśmy się Heraklitowe..panta rhei” uważać za spostrzeżenie dotyczące jedynie przemian świata na poziomie atomu czy cząsteczki. Nikomu nie udało się ustalić, czy jest to własny domysł Heraklita, czy raczej odbicie jakiegoś mało rozpowszechnionego, ale uznawanego poglądu na naturę świata materialnego. Nie tylko atomowy skład ludzkiego ciała jest wymieniany co parę lat. “Panta rhei” jest spostrzeżeniem sięgającym dużo dalej. Płynie Ziemia i Słońce, płyną galaktyki. Nie udało się jeszcze ustalić “punktu zerowego”, w którym między materią i energią można postawić znak równości, bardzo wiele zjawisk wskazuje jednak na to, że taki punkt istnieje. Że materia płynie nie tylko w czasie i przestrzeni, że płynność zawarta jest również i w jej strukturze. Być może wróci do łask zapomniana, i nie wiem, czy zapomniana słusznie, falowa teoria materii. Już w tej chwili potwierdzają to niektóre nasze spostrzeżenia, wynikające z nawiązania kontaktów z innymi rasami. Myślę tu nie tylko o sposobie porozumiewania się xaurów... - Ki mocno zaciska wargi, przypominając sobie jękliwe, ponure tony mowy wstrętnych nietoperzy -... ale i o budowie ich całego ciała. Głos xaura nie jest głosem w naszym rozumieniu. Chyba nie ma na tej sali nikogo, kto nie spotkałby choć jednego przedstawiciela tej rasy. Wszyscy zauważyli, że mówiący xaur szeroko rozkłada skrzydła. Dzieje się tak jedynie wtedy, gdy rozmawia z człowiekiem. Początkowo przypuszczano, że jest to jakiś rytualny gest o znaczeniu podobnym do naszego podawania dłoni. Później uznano, że chodzi o pełniejsze dotlenienie organizmu xaura, przyzwyczajonego do atmosfery o innym składzie. Ostatnio Clavio Uderoan z Italu dowiódł, po dwudziestu latach pracy, że skrzydła xaurów na Ziemi, oprócz ewolucyjnie zaprogramowanych funkcji komunikacyjnych, zaczęły pełnić dodatkową rolę heterodyny. Hiperdźwięki wydawane przez xaura i przepuszczone przez błony skrzydeł zmieniają częstotliwość. Długość fali dźwiękowej rośnie aż do granicy rozdzielczości ludzkiego słuchu. Xaur obracający się tyłem do rozmówcy-człowieka nie jest grubianinem. Wręcz przeciwnie. Jego zachowanie stanowi w tym przypadku dowód wyjątkowego szacunku i pragnienia jak najlepszego wyrażenia swoich myśli. Z wysokimi częstotliwościami mowy xaurów w bardzo ciekawy sposób kontrastuje ich futro. Nie są to włosy, lecz miliardy fal elektromagnetycznych. Nie będę tu streszczać badań Uderoana, bo sposób, w jaki doszedł on do swoich wniosków jest niezwykle skomplikowany. Jednak doświadczenia powtórzone także przez Bae Havioral i Campe Greyersa z Uniwersytetu w Anthago dowiodły niezbicie, że uważana przez nas za futro osłona ciał xaurów jest w rzeczywistości nieustanną emisją fal elektromagnetycznych o ściśle określonym zasięgu i długości tak olbrzymiej, że każda z tych fal wydaje się nam ciałem materialnym o ściśle określonym kolorze i kształcie. Proszę jednak zauważyć znamienny fakt, że xaury nigdy nie linieją. Nie sposób wyrwać pojedynczy “włos” ze skóry xaura. Greyers i Bae Havioral usiłują w tej chwili dowieść, że “futro” xaurów ma jeszcze jedną rolę. Jak wiadomo, niektóre xaury do swojego nazwiska dodają przydomek E., inne ESp., jeszcze inne tylko Sp. Uważaliśmy to kiedyś za odpowiednik ziemskich tytułów, oznaczających szlachectwo. Domniemanie to potwierdziło zresztą zachowanie xaurów. Xaury E. i ESp. są zawsze mieszańcami. E. to mieszaniec xaura z Ziemianką, ESp. to wynik zapłodnienia xaurki przez człowieka. Sp. to xaur czystej krwi. Istotnych różnic między wszystkimi xaurami nie ma. A jednak xaury E. używają swoich skrzydeł tylko do krótkich lotów w obrębie ziemskiej atmosfery, ESp. dolatują czasem aż do Księżyca. Natomiast xaury Sp. na planetach pojawiają się stosunkowo rzadko, żyją na granicy atmosfery. Zaobserwowano, że najchętniej unoszą się w pasach najsilniejszego promieniowania. Ich “futro” jest dłuższe i o wiele gęstsze niż u wszystkich innych osobników. Nie udało się wyjaśnić, jakim sposobem xaury Sp. przebywają przestrzenie międzysłoneczne. Wiadomo tylko, że na pewno nie jest to możliwe przy użyciu jedynie skrzydeł. Nawet gdyby były one wykorzystywane jako słoneczne żagle. Bae Havioral twierdzi, że xaury, w przeciwieństwie do innych ras, są mieszkańcami kosmosu, dążącymi do osiedlenia się na planetach. I że wcale nie wiadomo, jak to naprawdę było z tym wybuchem supernowej w ich “macierzystym” układzie. Zrodzone z energii xaury materializują się powoli; między innymi przez wszelkiego rodzaju krzyżówki z innymi rasami, które jako istoty materialne powstały na poszczególnych planetach. Dowód tego twierdzenia, przedstawiony przez Bae Havioral podczas tegorocznego zjazdu na planecie Yorrdan, jest bardzo zawikłany, zbyt wiele w nim jest odwoływania się do hipotez, a nie do praw już przez naszą naukę ustalonych i uznanych. Nie sposób go jednak w naszych rozważaniach nad grawizją pominąć, bowiem może on stać się niezwykle cennym przyczynkiem także i do naszych badań. Według Bae Havioral “futro” xaurów Sp... Ki wyłącza się. Xaury w Kai Ideonie, xaury na wykładach. To już trochę za dużo na jej wytrzymałość. Rozgląda się po sali. Tak się jakoś utarło, że wszystkie rasy sadowią się zwartymi grupami, między którymi prawie zawsze świeci kilka wolnych pulpitów. Rzadko się zdarza, że jakiś człowiek - jak w tej chwili Red - usiedzi spokojnie obok c-killa czy parahomida. Ki uśmiecha się do Reda, ale chłopak jest pochłonięty wykładem, słucha uważnie z przymkniętymi oczami. Czasem tylko uchyla je na moment, żeby odnaleźć na pulpicie przycisk zapisu tych informacji, które uważa za najistotniejsze. Dwa jedyne na sali xaury owinęły swoje wstrętne pyski skrzydłami. Wydaje się, że słuchają uważnie, ale ze swojego miejsca Ki widzi, że parzą się pod pulpitem. Pod tym względem nie różnią się zbytnio od ludzi, a jednak Ki patrzy na to wszystko z obrzydzeniem. Ta sama miła i uśmiechnięta Ki, która bez żadnych psychicznych oporów znosi nawet pieszczoty półzwierzęcych horgów, która umie docenić delikatność i wszechobecność macek Dredd Deo Ganna. Dziewczyna usiłuje ponownie skupić się na wykładzie, ale przerwa trwała zbyt długo. Już zgubiła wątek. Zresztą przez słowa wykładowcy co chwila przewijają się xaury w najróżniejszych odmianach - jak na wykładzie egzobiologii stosowanej, a nie matematyki kosmosu, Ki przebiega myślą te ostatnie trzy kita, które dzielą i ja, i Reda od uzyskania ustawowego wieku samodzielności. - Gdybyś wiedział. Red... - myśli. - Gdybyś wiedział... Ani ja nie kupię ciebie, ani mój ojciec nie zwróci się do twoich starych z żadną propozycją. Całą forsę ładuje w ten swój piekielny aparat. Gdyby zorientował się, że już zarabiam, pewnie i to by mi odebrał. A niedoczekanie... - zęby Ki zaciskają się tak mocno, że jej sąsiad z prawej ogląda się zdziwiony, słysząc dziwne zgrzytnięcie. Potem co jakiś czas zerka na nią spod półprzymkniętych powiek. Ki nie zwraca na niego uwagi. Nawet nie czuje łzy, która powoli spływa po jej policzku. Ki myśli o ojcu. Kocha go. Ale już nie jeden raz, nie dziesięć razy chciała rozwalić to jego przeklęte, dźwiękoszczelne pudło. Albo przestroić tak, żeby umarł w nim ze strachu. Bo od dnia, w którym przysłano zawiadomienie o śmierci matki, Ki nie pamiętała, żeby ojciec wyszedł z homofonu na dłużej niż godzinę. *** Dil Ampedusa bawi się wąsami. Nawija was na palec, przygryza, podkręca. Gdyby stojący przed nim dziki horg wiedział, co to może znaczyć, na pewno ostrożniej dobierałby słowa, tłumaczone przez Quasse na język ludzi. Quassa zalicza siebie do istot cywilizowanych. Dlatego na swojego półdzikiego pobratymcę patrzy z wyższością nie pozbawioną i domieszki pogardy, i lekkiego rozbawienia. Bo Quassa wie, co znaczy zabawa Dila Ampedusy. I jego spokojne, chłodne spojrzenie. Kiedy wódz horgów skończył swoje pochrząkiwanie odmownym chrypnieciem, podkreślonym przez szeroki gest włochatej łapy. Dil Ampedusa skoczył. Zgarnął fałd luźnej skóry na piersi wodza, obrócił się z horgiem w powietrzu, zasłonił jego ciałem przed dzidami już uniesionymi przez wojowników. Teraz mówi on. Dobitnie i powoli. Tak, żeby Quassa miał czas jak najdokładniej tłumaczyć jego słowa. - Pójdziesz, horgu. Razem przejdziemy drogą Heminga. Ja, Quassa, ty i twoi wojownicy. Wódz spróbował odmownie pokręcić kudłatym pyskiem, pięść Dila Ampedusy zacisnęła się mocniej na wolu horga, nie pozwala jąc mu na zaczerpnięcie powietrza. - Pójdziesz, horgu. Tam, gdzie poszedł Heming, przejdę i ja. A ty mi w tym pomożesz... - z przymrużonymi oczyma Dil wygląda jak olbrzymi kot, szykujący się do ostatniego skoku. Po ruchu głowy wodza, wyrażającym zgodę, Dil Ampedusa trochę rozluźnia palce. - Teraz powiesz swoim, żeby odłożyli dzidy. Obiecasz im, że każdy, który ze mną pójdzie, a przeżyje, dostanie laserowy karabin. Quassa! Pokaż mu co to znaczy. Quassa zdjął karabinek z ramienia, odbezpieczył go, wycelował w głaz obrośnięty mchami Spokojnymi, starannie odmierzanymi poruszeniami lufy zaczął go dzielić na cząstki jak pomarańczę. Wódz spojrzał na głaz, na Dila, potem na Quasse bawiącego się spustem karabinu, wycelowanego tym razem w gromadę wojowni ków. Wrzasnął coś ochryple, okute miedzianą blachą ostrza dzid zaryły się w ziemi. Dil Ampedusa puścił wole horga, uśmiechnął się tak, jakby nic się nie stało. - Powiedz mu - mruknął do Quassy że po tej nocy ruszamy. I żeby nie próbowali zwiać, bo znajdę ich nawet na drugiej półkuli. - On nie wie, co to znaczy “druga półkula” - powiedział Quassa po kilku chrypnieciach. - Tym lepiej dla niego. Wytłumacz mu to jeszcze raz. Ale tak, żeby zrozumiał. Quassa znowu wymienił z wodzem kilkanaście chrząknięć i prze ciągłych wrzasków, dwa razy strzeli! w ziemię tuż u stóp horga, zgolił promieniem lasera połowę gałęzi w koronie odległego jesionowca. - Co mu powiedziałeś? - Że pan jest wszędzie tam, gdzie sięga magiczna śmierć. Że nawet gdyby spróbował uciekać aż pod niebo na drzewa czy pod ziemię, to i tak znajdzie go pan i zabije. Ziemia leciutko drgnęła pod stopami Ampedusy. Poruszenie gruntu wyczuli także Quassa i wódz horgów. Quassa niepewnie spojrzał na mężczyznę, który cofnął się o parę kroków, przysiadł na jednej z pak, sięgnął po swój karabinek leżący do tej pory na ziemi. Obaj horgowie skoczyli na bok, pobiegli w stronę drzew, wojownicy chwycili dzidy i w ciągu sekundy znaleźli się wysoko w koronach jesionowców. Oni też wiedzieli, co znaczy to lekkie drganie ziemi i dlaczego Quassa razem z wodzem dają olbrzymie susy, starając się stopami jak najrzadziej dotykać grząskiego podłoża. Byli już obok pierwszych drzew, lecz grunt przed nimi wybrzuszył się gwałtownie, jakby wysadzony bąblem cuchnącego gazu. Prysnęli na dwie strony, kiedy z rozpylonego błota wystrzelił ku nim potworny łeb, pokryty guzami wibrotaksów. Rogowe płyty obrzeżające otwór ssawy zderzyły się z trzaskiem, rozchyliły, ukazując fioletowe wnętrze gardzieli; fala smrodliwego gazu dosięgła obu horgów, zwaliła ich na ziemię. Łeb potwora zakołysał się, śmignął ku nieruchomym ciałom. Ampedusa wymierzył w gardziel, nacisnął spust i nie zwalniając go, powiódł promieniem palącego światła po ziemi niemal aż do swoich nóg. Bagnisty grunt zakotłował się na długości dwustu stóp, szarpane konwulsjami potężne cielsko dżdżownicy wydarło się spod ziemi. Rozpłatane segmenty nie mogły się już zewrzeć w szczelny worek, wsysający wszystko dookoła. Ampedusa na wszelki wypadek jeszcze raz przeciągnął promieniem po wszystkich członach - gdyby choć jeden z nich uchował się cały, bydlę odrzuciłoby uszkodzone części i, skryte w bagnie, zregenerowałoby się w ciągu kilku dni. Tak w każdym razie twierdzili nie tylko horgowie, ale i wszyscy inni myśliwi z całego kosmosu. Dilowi Ampedusie wydawało się to niemożliwe, chociażby ze względu na ogrom voldarina, ale wolał nie ryzykować. Nawet ciężko okaleczone voldariny potrafiły ścigać wyprawy przez długie miesiące. Wykazywały się przy tym wręcz bestialską inteligencją i sprytem. Wydawało się, że mają jakiś bliżej nieznany zmysł pozwalający im wyczuwać, w którą stronę powędrują myśliwi. Niekiedy wyglądało to tak, jakby to one przejmowały inicjatywę, polując na swoich prześladowców i urządzając doskonale zorganizowane nagonki. Tyle opowiadali ci, którzy w porę wycofali się ze szlaku Heminga. - Heming... - Dil Ampedusa mocno zaciska wargi ukryte pod wąsami. - Nieokrzesany, gruboskórny prostak. Tacy jak on przeleżą wszędzie, kierując się tylko węchem. Ampedusa znowu targa wąs, patrząc na wojowników ostrożnie złażących z drzew, omijających drgające dzwona potwora. Oszołomiony błotanem Quassa dźwiga się powoli, podchodzi zbyt blisko rozpłatanego członu voldarina. Z wibrotaksu strzela giętka macka, oplata horga, dusi go i zwalnia chwyt w rytm agonalnych skurczów. Karabin w ręku Ampedusy na moment ożywa, uwolniony Quassa znowu pada na ziemię. Jeden z horgów podbiega, odciąga Quasse od szczątków voldarina, potem cofa się, popatrując lękliwie na człowieka z karabinem. Ampedusa przewiesza broń przez ramię, spokojnie kieruje się w stronę gromady. Ostrza dzid unoszą się powoli. Ampedusa klęka obok Quassy, odnajduje w pasie ampułkę z chemaktywatorem, przyciska ją do skóry nieprzytomnego horga. Po paru sekundach Quassa otwiera oczy, potem siada, odruchowo przeciąga dłonią po wolu, maca paluchami końce uszu, zwisających wzdłuż jego pyska jak skóra i wargi buldoga. - Powiedz im, że chcę ożywić wodza. Quassa na chwilę wbija paluchy w grząską ziemię. Po paru sekundach wstaje już o własnych siłach, w jego głosie nie ma nawet śladu niedawnego wstrząsu. Parę krótkich chrypnięć brzmi jak urywane warczenie, ostrza dzid z wahaniem grzęzną w ziemi. Dil z ampułką schyla się nad wodzem horgów. Ten po chwili dźwiga się ciężko i, tak jak Quassa, wbija paluchy w ziemię obok siebie. Dil Ampedusa nie jest prymitywnym włóczykijem typu Heminga. Dil Ampedusa potrafi patrzeć, widzieć i kojarzyć. Horg cywilizowany i horg dziki czynią dokładnie to samo. Czy jest to tylko gest dziękczynienia bożkowi ziemi, że jeszcze nie zechciał wchłonąć swoich dzieci? Dil odkłada szczegółowe przemyślenie tej sprawy do lepszej okazji. Spogląda na grupę horgów, szybko oceniając szacunkowo ich liczbę. Około dwustu. W tym jedynie połowa wojowników, reszta 10 samice i niedorostki. - Hemingowi towarzyszyło podobno pół tysiąca tych błotołazów - myśli. - Z tego ledwie czterech przeżyło. Oprócz Heminga, oczywiście. Niby dziad stary i zgrzybiały, ale... Na wahania jest już za późno. Przygotowania do tej wyprawy pożarły niemal ćwierć majątku Dila Ampedusy. I nagle wydaje mu się, że horgów na stracenie ma jednak zbyt mało. - Spotkamy jeszcze jakieś hordy po drodze? - pyta. Quassa zastanawia się chwilę, powtarza pytanie w miejscowym narzeczu. Cała pantomima powtarza się. Wódz kręci kudłatym pyskiem, rozgląda się dookoła. Jego pełen powątpiewania gest Dil Ampedusa rozumie nawet bez pośrednictwa tłumacza. - Oni mówią, że inne horgi będą dopiero tam - sękaty paluch Quassy wskazuje zielone wzgórza majaczące po drugiej stronie Bagien Zapomnienia. - Ale po drodze będą jeszcze voldariny i qrwistle, i... - Quassa wydaje jakiś charkotliwy, wysoki dźwięk, który ma chyba oznaczać stwora nie posiadającego nazwy w ludzkim języku. Dil Ampedusa znowu zaczyna bawić się wąsami. *** Mayme nazywany French to zawodowy podglądacz. Wyłazi z murów w najmniej oczekiwanych momentach - zawsze ze swoim nieodłącznym szkicownikiem. Zjadliwie Zieloną kreską rzuca potem na żer tłumów co intymniejsze szczegóły prywatnego życia ludzi i nieludzi. Zasadniczo nie robi mu większej różnicy to, czy podglądane stworzenie należy do znanych na świecie, czy jest tylko najbardziej przeciętnym okazem swojej rasy. Bo Mayme to indywidualność dużej miary. Nawet zwykłej, wstydliwej klaczy skromnie czekającej na ogiera potrafi nadać niepowtarzalny rys rozbuchanej siły. Jego klacz niemal zrywa się do lotu, niecierpliwie miażdżąc w pysku zielone wędzidło. Koniuszek zielonego mazaka w dłoni Frencha jest wycelowany w obiekt z pozoru nudny. W człowieka, który już od lat nie wychodzi ze swojego domu, który trawi sam siebie, wypalając dawną urazę do świata w ogniu umierającej pamięci. Tradycyjny kod zestawiony z dwóch brzmień “Ulys Joyceman” oznaczał kilkanaście lal temu człowieka wielkiej miary. Jego imię i nazwisko stały się nieomal synonimem starogermańskiego określenia “Künstler”, czyli kogoś, kto łączy w sobie ponadrozumową intuicję genialnego artysty z nadludzką wirtuozerią. I takiego człowieka złamała śmierć tylko jednej osoby. Pozbawiła go sił, przykuła do ciasnego światka jego domu, wypchnęła z głębi duszy wszystko, co nie było Ulysem Joycemanem. Mayme nie zamierza poprawiać tego zwariowanego świata. Mayme z niego szydzi. Mayme wytyka głowę satyra ze ściany alkowy i stroi złośliwe miny do wniebowziętej kobiety, wpycha swój ciekawski nos między dwóch pozornych sprzymierzeńców, zwierzających sobie polityczne tajemnice wielkiej wagi. Mayme może być wszędzie. Z destrukturatorem na plecach, szkicownikiem pod pachą, z zapasem zielonych mazaków w kieszonce na piersi. Podchodzi właśnie do wąskiej furtki obramowanej gałęziami geedr, nie uchyla jej, znika za żywopłotem. Korzystając z tego, że Ki właśnie siedzi na wykładach, spokojnie wnika do wnętrza domu. Po przebyciu ściany podstraja destrukturator, dostosowując jego zakres do nowej gęstości materii, i wpycha głowę w obudowę homofonu. Z wewnętrznej ściany komory wyrasta nos, obok jego nasady błyskają bystre oczy Frencha. Mayme przemiata spojrzeniem komorę homofonu. Najpierw dostrzega spory pulpit sterowniczy. Po chwili obserwacji wyłuskuje z niego zasadniczy moduł - zwykły amatorski zestaw do sferycznego odsłuchu muzyki. Zestaw obudowany jest ponad setką wskaźników, strzałki trwają na roboczych pozycjach. Wybiegająca spod pulpitu wiązka różnokolorowych kabli rozpada się na cieńsze sploty, potem na pojedyncze nitki, prowadzące wzrok Frencha ku aparatom, których przeznaczenia na pierwszy rzut oka nie umie określić. French nie wysunął uszu ze ściany. A jednak czuje, że całą komorę wypełnia miarowe, głuche łomotanie, zgrzyty, skrzypliwe szmery, czasem wszystko drga, kiedy przez wnętrze homofonu przetacza się charkotliwy grzmot. Jest nierównomierny, zgodny z niepewnym ruchem ręki, zmierzającej ku brzegowi pulpitu. Dopiero teraz Mayme z zaskoczeniem dostrzega między aparatami małego, zasuszonego człowieczka o szarych oczach i równie szarej skórze. Jakby wszystko tutaj było pokryte piętnastoletnim kurzem. I nagle French zaczyna pojmować, do czego służą poszczególne aparaty, co wskazują strzałki przyrządów na pulpicie. Półleżący człowiek, ukryty w gęstwinie samodzielnie skonstruowanego zestawu do nieustającej autodiagnozy... - ręka rysownika zawisa na moment nad szkicownikiem, lecz drapieżny czub mazaka nie dotyka tła. Oczy w ścianie homofonu gasną, znika ciekawski nos. Po raz pierwszy w życiu Mayme czuje się czymś przytłoczony. Przypomina sobie imitację okna w komorze. Brudne, pokryte zaciekami szyby, widać przez nie dach i kawałek odrapanej ściany jakiegoś dziwnego domu, bez przerwy moczone przez melancholiczny deszczyk, kapiący z ponuroszarych, zakłębionych chmur. I Mayme już wie, że tego ogromu egotyzmu i hipochondrii spotęgowanej aż do granic absurdu ani narysować, ani wyszydzić nie potrafi. Jego kolorem jest zjadliwa zieleń. A to nic, które widział przed chwilą, nie ma barw ani odcieni. Nawet szarość jest tutaj pozorem. Mayme rozgląda się czujnie po ścianach domu dookoła. Jakby nagle przestraszył się, że zobaczy przed sobą brudne, szare okno pokryte zaciekami leniwego deszczu. Szybko podstraja destrukturator i wnika w zewnętrzny mur domu. Prawie przebiega kawałek trawnika dzielący go od żywopłotu, razem ze swoim szkicownikiem przelewa się przez gęstwinę podrozumnych geedr i szybko znika za rogiem najbliższej przecznicy. *** Ki znowu zaczyna rozumieć, co mówi wykładowca. Skończył opowiastki o xaurach, mówi: - Nie bez powodu narysowałem tutaj ósemkę Bernoulhego. Według wyliczeń Indy Mac Vosstyre tak powinna układać się droga grawistyczna dowolnego obiektu, wędrującego w czasie i przestrzeni. Mówię tu o dowolnym obiekcie, bowiem dopuszczalne jest nie tylko przemieszczanie istot obdarzonych odpowiednim potencjałem psychicznym. Te same istoty mogą, korzystając z jakiegoś wzoru materialnego, przesyłać dowolne przedmioty na dowolne odległości w przestrzeni i w czasie. Nie bez znaczenia pozostaje tu stosunek masy ciała takiego osobnika, którego dalej będę nazywać grawitą, do masy przesyłanego obiektu. W przypadku ciał materialnych o masie wysokiego rzędu konieczny byłby wspólny umysłowy wysiłek całych zespołów, złożonych z kilku bądź nawet kilkudziesięciu grawitów. Dany wzór materialny może być przez taki zespół przeanalizowany strukturalnie. Przypomi nam, że do pewnego stopnia potrafią to robić już nasze automaty, popularnie nazywane “wścibiuchami”. Sam fakt analizy strukturalnej jakiegoś ciała bez jego niszczenia i nawet dotykania nie jest więc niczym nowym. Właściwa rola grawity zaczyna się w momencie, w którym przeanalizowane ciało wchodzi na psychodromę, czyli ścieżkę przesyłu czasoprzestrzennego. Przebieg psychodromy, a konkretnie jej hipotetyczny kształt fizyczny to właśnie odpowiednia kombinacja lemniskat, krzywa o stopniu komplikacji zależnym od zamierzonej odległości przesyłu. Używam tu czasu w powiązaniu z przestrzenią. Nie należy jednak zapominać, iż znane są przypadki grawizji tylko czasowej albo tylko przestrzennej. Choć najbardziej rozpowszechnione w świado mości społecznej, przypadki te nie będą obiektami naszych badań. Naszym zadaniem jest poszukiwanie i formułowanie nowych praw świata w wersji uogólnionej. Głównym utrudnieniem jest to, że nie potrafimy grawistycznych zdolności poszczególnych istot rozumnych ani wykrywać, ani mierzyć. Dowiódł tego przebieg długich, trwających już od pięciu wieków badań prowadzonych na Ziemi. Dopiero ostatnie pół stulecia wzbogaciło naszą wiedzę w stopniu pozwalającym nie tylko snuć przypuszczenia, ale i stawiać hipotezy o dużym zasięgu konkretności i eksperymentalnej sprawdzalności. Grawizja, używając terminologii jednego z filozofów Zapomnianych Stuleci, przestaje być rzeczą samą w sobie. A więc już nie noumen, ale fizykalnie sprawdzalny fenomen grawizji może za parę lat stać się jedną z nauk stosowanych. Obecnie zespół Bae Havioral i Campe Greyersa prowadzi, wykorzystując do badań iteracyjnych cały quiteronowy zespół obliczeniowy Anthago, sprzężony z zespołem w Cleygordaad, próbę socjotechnicznego zmodelowania świata grawizji. A więc świata takiego... - wykładowca lekko, prawie pieszczotliwie gładzi róg katedry - w którym nasza stara, poczciwa materia; przywiązana do niej grawitacja byłyby jedynie przypadkiem szczególnym praw naukowych o olbrzymim zasięgu. W tej chwili jeszcze nie umiemy choć w przybliżeniu przeczuć, na ile Bae Havioral zmieni nasz obecny sposób rozumienia i przeżywania świata, w grę wchodzi bowiem cały zespół nowych czynników stymulujących nasze postawy równie skutecznie jak zasady doboru naturalnego. Być może drogą mutacji naturalnych albo wymuszonych uda się ludziom opanować przestrzenie kosmiczne bez czasochłonnego i kosztownego oprzyrządowania? Bo człowiek na psychodromie jest tylko ukierunkowaną falą promieniowania o jeszcze nie zbadanej strukturze, a sobą staje się dopiero po osiągnięciu celu. Inne rasy, a w pierwszym rzędzie xaury... - Ki znowu przestaje uważać, rozgląda się po sali. Red nadal słucha wykładowcy z przymknięty mi oczami. Za to sąsiad z prawej wydaje się równie znudzony jak Ki. Uśmiecha się teraz, napotkawszy spojrzenie dziewczyny. - Dziwna jakaś... - myśli. - Parę minut temu płakała bez powodu, teraz ziewa. Ki pyta swoje poczucie czasu o aktualną godzinę. Potem pochyla się nad pulpitem, sprawdza czas mechaniczny. Z porównania wynika, że pomyliła się o półtorej minuty i dwie sekundy. - Zupełnie dobrze - uśmiecha się do siebie zadowolona. Poczucie czasu ma każdy, ale bywają ludzie tak rozregulowani, że zdarza im się spóźniać ponad kwadrans lub przychodzić na wykłady o godzinę wcześniej, niż trzeba. - Przesunięci w fazie czasu, więc i w przestrzeni - myśli Ki. - Nie douczeni grawici. Leciutko uśmiecha się i znowu spotyka spojrzenie sąsiada z prawej strony. Uśmiech znika. Dziewczyna ma twarz poważną, prawie złą, kiedy chwyta sąsiada za rękę i szepcze: - Wyjdźmy stąd. Wyjdźmy stąd zaraz. ROZDZIAŁ III Wyjście z drżenia Red rozejrzał się po korytarzu i wybiegł na dziedziniec college’u. - Ki! - zawołał, usiłując dostrzec jasną głowę dziewczyny, wyłowić ją z tłumu. - Chodzi o tę małą od Joycemana? - spytał ktoś za jego plecami. - Tak - Red obrócił się gwałtownie, przestraszony staruszek szybko zamrugał bezrzęsymi powiekami. - A pan skąd ja zna? Stary zaśmiał się sucho. Brzmiało to jak drżący kaszel. Red poczekał chwilę, potem powtórzył pytanie. - Znałem kiedyś jej ojca - mruknął stary. - I ją też kiedyś znałem. A pomyślałem o niej dlatego, że widziałem ją kilkanaście minut temu. Wychodziła z ja... - Z kim? - Red pochylił się ku staremu, tamten cofnął się pół kroku. - Z nikim - mruknął. - Z jakimś dziwnym pośpiechem. Pobiegła w stronę Cly-o-vara. Red uniósł brwi. - Do Cly-o-vara? - zapytał. - Po co? Zamiast odpowiedzieć, stary wzruszył ramionami. - Widziałem ją tylko - zdecydował się na parę słów. - Z daleka. Red nie czeka, aż staremu minie kolejny napad śmiechu-kaszlu. Obraca się na pięcie, biegnie w stronę bramy. - Red, poczekaj! - Heikka Thamöo dopada go tuż przed zanurkowaniem w tłum na ulicy. - Chciałem, żebyś... - Nie mam czasu, Heik! - Red wyrywa ramię, znika w ludzko-nieludzkiej gęstwinie. Biegnie w stronę luksusowej dzielnicy, zastanawiając się, co Ki mogłaby w niej mieć do załatwienia. - Najpierw zgadza się na spotkanie, a potem... - myśli. - Zwariowana, nieobliczalna dziewczyna. Nagle zderza się z kimś. Nawet nie patrzy, usiłuje tamtego ominąć, ale czuje na ramieniu chwyt, z którego wyrwać się nie sposób. Podnosi wzrok na właściciela tej stalowej łapy. - To pan...? Przepraszam - mówi. - Przepraszam, ale... Deren Seirrchaz uśmiecha się lekko. - Czy mogę wiedzieć, dokąd się tak śpieszysz? - pyta. - Szukam Ki. Pamięta pan? To moja dziewczyna. Poszła podobno właśnie w te stronę, dlatego ja... - Chcesz ją znaleźć w tym tłumie? Red rozgląda się po ulicy, jakby dopiero teraz zauważył, gdzie się znajduje. Nagle spada na niego jakaś fala ciężkiego znużenia, prawie bezwładu. Nawet nie czuje, że Seirrchaz już go nie trzyma. - Ki - mówi. - Ta zwariowana, nieobliczalna dziewczyna... - Każdy ma swoje powody, żeby zwariować - w cichym głosie i w uśmiechu Seirrchaz drży leciutka gorycz. - Pan też? - pyta Red wyzywająco, podrywając głowę. Nie lubi, kiedy ktoś wtrąca się w jego sprawy. - Ja też... - w spojrzeniu starego człowieka nie ma gniewu ani obrazy. Red nagle czuje się bardzo głupio. - Przepraszam - mówi. - Nie chciałem pana obrazić. - Wiem - Seirrchaz poważnie kiwa głową. - Dobrze, że cię spotkałem - mówi. - Właśnie chciałem z tobą porozmawiać. - Ze mną? - Tak. Ale chyba nie będziemy rozmawiać tutaj. Chodź. - Ale ja muszę... - Red spogląda w stronę Cly-o-vara. - Ciężko spotkać kogoś w takim tłumie - ni to do siebie, ni to do Reda mruczy stary. - Ale możemy iść w tamtą stronę. Przez minutę czy dwie Red idzie obok starego. Tamten milczy jakby nagle odechciało mu się rozmowy. - Dokąd idziemy? - nie wytrzymuje Red. - Choćby tu - Seirrchaz zatrzymuje się tak nieoczekiwanie, że Red z rozpędu robi jeszcze parę kroków. Stary pokazuje dłonią drzwi jakiegoś lokalu rozrywkowego. - Z tej strony jest tu bardzo miło - mówi. - Niemal jak w staroświeckich kawiarenkach za moich czasów. Z tamtej strony jest najlepszy dom publiczny w tej dzielnicy, ale tu zawsze jest cicho i spokojnie. Można sobie posiedzieć i pogadać. - O czym? - Red mruży oczy, rozglądając się po mrocznym wnętrzu lokalu. - O tobie. O tym, co chciałbyś w życiu robić. - Werbownik? - myśli Red. - Wcale na takiego nie wyglądał. - Nie jestem werbownikiem - stary trafia tak, jakby na wylot znał wszystkie myśli Reda. Nawet te, które jeszcze nie przybrały określonej formy. - Więc dlaczego chce pan ze mną rozmawiać? - Jest parę powodów. Zauważyłem, że ty prawie nie masz reakcji kseno. A po drugie, jesteś bardzo ambitny. - Co to ma do rzeczy? - Red usiłuje pokryć swoje zmieszanie wyzywającym tonem. Ten stary ma oko jak quiteronowy mikroskop. Przez parę chwil w parku zauważył więcej niż inni przez trzy lata. - Ki na przykład - myśli - do dziś chyba nie wie, jaki ja naprawdę jestem. - O tym, jaki kto jest naprawdę, nigdy nie wiadomo - stary mówi cicho, znowu jakby do siebie. - Pan jest telepatą? - brwi Reda zbiegają się nad nasadą nosa, wargi zaciskają się raptownie. - Nie, chłopcze. Nie jestem. Po prostu jestem bardzo stary. - Przecież to nic nie znaczy. Tym bardziej dla pana. Tylko cyborg... - Red urywa w pół zdania. - Dokończ, chłopcze - stary uśmiecha się gorzko, i zarazem łagodnie. - Tylko cyborg mógł zrobić to, co pan z tymi w parku. Na twarzy Reda pojawia się wyraz, który Seirrchazowi mówi o wiele więcej niż słowa. - Mój wiek - znowu uśmiecha się z goryczą - znaczy przede wszystkim tyle, że bardzo wielu ludzi w swoim życiu już spotkałem, i nie tylko ludzi. Więcej ich było niż w tym miasteczku - gest Seirrchaza obejmuje wszystkie niewidoczne domy w okolicy i tłum, przelewający się bez przerwy po ulicach dwumilionowego Kergely. - Nie muszę być telepatą, żeby wiedzieć, co ktoś może sobie pomyśleć w danej chwili. Ty na przykład właśnie przypomniałeś sobie swój strach. Brwi Reda znowu marszczą się gniewnie, chłopak niemal zrywa się z fotela. - A pan nigdy się nie boi? - rzuca. - Teraz już nie. Żeby się bać, trzeba mieć coś do stracenia. Albo... kogoś. - Pan jest sam? - Nie mam nic, co miałoby wartość w twoim świecie. - Nie rozumiem. - Twój świat, chłopcze... - Seirrchaz znowu pokazuje niewidoczne domy -... jest tam. Mój jest tylko we mnie. - Pytałem o co innego. Czy pan nic ma żadnej rodziny? - Nie - łagodny głos Seirrchaza na moment twardnieje. - Dla większości z was jestem tylko cyborgiem. I na dodatek piggerem. - Wie pan... - Red opiera brodę na pięściach, patrzy prosto w oczy starego człowieka. - Oglądam te programy Arrhe News, Chciałbym kiedyś to wszystko zobaczyć na własne oczy. - I masz rację, chłopcze. Własne oczy zawsze powiedzą ci więcej niż najdoskonalszy program spreparowany przez speców z wideonii. Znasz pojęcie informacji użytkowej? - Tak. - Tamci reporterzy z Arrhe News robią po prostu to samo, co wszyscy inni. Każdą informację szatkują na kawałki tak długo, aż sprowadzają ją do poziomu szumów. Cóż, ze swojego punktu widzenia mają rację. - I pan się z tym zgadza? - Nie. Ale tylko dlatego, że ja, w przeciwieństwie do tych milionów biernych widzów, sam sporo widziałem. Może gdybym nigdy nie był w kosmosie, także uwierzyłbym bez zastrzeżeń? - Nie chciałbym panu sprawiać przykrości, ale... - Red zawiesza głos. - Ale co? - podchwytuje Seirrchaz. Uśmiecha się lekko. Ośmielony tym uśmiechem Red kończy zaczęte zdanie: - Czy mógłby mi pan kiedyś opowiedzieć, jak tam jest? Tylko tyle, ile pan sam uzna za stosowne. - Zgoda. Ale już nie tym razem. Wpadnij do mnie za dwa dni. Nie wiem, gdzie pan mieszka. - To zapamiętaj: Gloordan-dö 15. - Gdzie to jest? - Właśnie tu, w Cly-o-vara. Cztery przecznice dalej. Najlepiej będzie, kiedy przyjdziesz zaraz po wykładach. I jeszcze coś. Chyba najmądrzej zrobisz nie chwaląc się nikomu naszą znajomością. - Dlaczego? - Podejrzewam, że twoi koledzy jeszcze bardzo wielu rzeczy nie potrafią zrozumieć. Dla nich nigdy nie byłem i nie będę żadnym bohaterem. Dla siebie zresztą też. - Matce także wolę nie mówić. Ona i ojciec nie chcą, żebym się interesował kosmosem. A Ki również nie zrozumie... Zdaje się, że miałeś jej szukać... - Seirrchaz wstaje ze swojego, fotela. Gramoli się tak niedołężnie, że gdyby Red nic o nim nie wiedział, pomyślałby, że stary ma ze dwieście lat. Zawsze wyobrażał sobie cyborgów zupełnie inaczej. Seirrchaz podchwytuje jego ukradkowe spojrzenie i znowu trafia w sam środek myśli chłopaka. - Cyborgizacja polega w dużej mierze na wspomaganiu organizmu - mówi. - Wiele centrów służy tylko jako rezerwa. Włączają się dopiero wtedy, kiedy zachodzi oczywista potrzeba. A wstać o własnych siłach z fotela jeszcze potrafię. Jak przyjdziesz, pokażę ci, ile może taki stary, nikomu niepotrzebny cyborg... - Zajdzie oczywista potrzeba...? - Red rumieni się. Ma nadzieję, że Seirrchaz nie wyczul kpiny w jego głosie, z udanym zainteresowaniem wyrównuje fałd serwety z nadrukiem: KAI IDEON. Stary człowiek mówi spokojnie, jakby rzeczywiście nie zwrócił uwagi na nutkę złośliwości w głosie Reda: - Oczywista potrzeba - to przecież także i każdy myślowy rozkaz; skierowany do danego organu. Idziemy? - nie czeka na odpowiedź Reda. Obraca się, powoli przekracza próg i w ciągu paru sekund ginie w tłumie na ulicy. - Gloordan-dö 15 - powtarza Red w pamięci. - No, poruczniku. Wnioskując z tego, jak często psuje się wam pamięć pokładowa... - Krabbart niespokojnie poprawia się w fotelu, zerka na pułkownika z Centrum -... załatwiliście już co najmniej z pół setki tych gnojków. Pułkownik uśmiecha się, ale Krabbart patrzy na ten uśmiech nieufnie. Za dobrze pamięta swoje kłopoty sprzed paru lat. Po kolejnych słowach sztywnieje lekko, mruży oczy. - Mam dla was małą niespodziankę. Wezwaliśmy was tutaj nie bez powodu - pułkownik przerywa, grzebie w papierach na biurku. - Wszystko przez tego wszarza Testarda - myśli Krabbart. - Jak mi się uda przyłapać tego drania, który wysłał donos... - Tu jest wasza nominacja - pułkownik podnosi głowę, podaje Krabbartowi kawałek sztywnego kartonu. Reny Krabbirt podrywa się regulaminowo. Widać, że na razie zadziałały tylko wytrenowane odruchy, że jeszcze nie w pełni rozumie, co tamten mówi. - Od dziś jesteście dowódcą eskadry patrolowców. W stopniu kapitana przestrzeni. Gratuluję - pułkownik na moment unosi się ze swojego fotela i leciutko pochyla głowę. - Możecie usiąść. Były porucznik Reny Krabbart z wrażenia zapomina wyrecytować regulaminową formułkę. Pułkownik nie zwraca na to uwagi, mówi dalej: - Były wprawdzie pewne zastrzeżenia i zarzuty, że zbyt wiele spraw załatwiacie na własna rękę, ale stwierdziłem, że liczy się przede wszystkim wasza bojowa postawa, zdecydowanie i oczywiście staż przestrzenny. Osobiście nie mam nic przeciw pozostawianiu jak największej liczby decyzji w gestii ludzi, do których mogę mieć zaufanie. Ale chciałbym, żebyście od tej pory załatwiali te sprawy nieco dyskretniej. - Tak jest, panie pułkowniku - Krabbart starannie chowa nominację do portfela, wstaje. - Czy mogę już odejść? - Oczywiście. Reny Krabbart nadal stoi przed biurkiem. Pułkownik unosi głowę znad papierów, pyta: - Coś jeszcze? - Tak jest, panie pułkowniku. Jeżeli można, to chciałbym pana pułkownika zaprosić dziś wieczorem. Pan rozumie. Koledzy nie przepuszczą takiej okazji. Dziś w kasynie... Byłbym zaszczycony, gdyby i pan pułkownik zechciał... - Wpadnę na chwilę. Sami rozumiecie - pułkownik krzywi się lekko, wierzchem dłoni masuje grzbiet na wysokości nerek. - I zdrowie już nie to... Bywało... Ech, co tam gadać. Ale wieczorem przyjdę. - Dziękuję, panie pułkowniku - kapitan Krabbart salutuje od drzwi sprężyście, jak świeżo wytresowany cyborg, obraca się z regulaminowym stuknięciem obcasów i wychodzi z gabinetu pułkownika. - Wszystko przez tego wszarza Testarda - myśli z rozczuleniem, dotykając portfela ukrytego w kieszeni na piersi. *** Ernie Heming zamyśla się na moment, parę chwil gładzi siwą, krótko przystrzyżoną brodę. Potem już bez wahania wskazuje parahomidom z nagonki prawy skraj uroczyska, sam idzie w lewo. Wierzy w swoje szczęście i - oczywiście - w ten szósty zmysł, który pozwolił mu przebrnąć cało nawet najtrudniejszy szlak na Strandzie. - Ale ile tych głupich horgów wyginęło... - myśli, uśmiechając się do wspomnień. - Dobre były czasy. Kto nie zdążył, zdychał. A teraz... - pogardliwie krzywi usta ukryte w starannie pielęgnowanej brodzie. - Co tu może grozić człowiekowi? Chyba to, że złamie nogę. Z pobliskiego przysiółka dobiega miarowy głos dzwonu, zawieszonego na byle jak skleconej dzwonnicy. Ernie znowu krzywi się z niesmakiem. - Wszędzie się wkręcą ci święci na etatach. Byle tylko nie przegapić swojej kolejki do nieba - mruczy. - A kiedyś to była taka porządna planeta. Cóż, taki staruch jak ja wiele już nie może. Ot, pójść na ryby w niedzielę zamiast do kościoła, zapolować czasem. A i to nie za często, bo lekarz kazał uważać. Zupełnie nie ten świat i nie te czasy. Jeszcze dwadzieścia lat temu żaden z parahomidów nie podszedłby do takiego miejsca jak to bliżej niż na pół mili. Księżulkowie wybili im z arbuzowatych łbów wszystkie zabobony. Z drugiej strony uroczyska dobiega przeciągły wrzask triumfu i głośne pohukiwania. Bagienko nie jest duże, ale szczelnie okryte zieloną mgłą, w jaką nie wejdzie nawet najbardziej oświecony i ucywilizowany parahomid. Tuż po przybyciu na Kraal Ernie parę razy próbował zbadać podobne uroczyska, kompletował sprzęt, raz nawet sprowadził amfibię na poduszkowym podwoziu. I za każdym razem coś mu stawało na przeszkodzie. Przede wszystkim upór parahomidów. Żaden nie chciał mu towarzyszyć, a Heming dość dawno stwierdził, że najłatwiej przejść wtedy, kiedy giną inni. Najbardziej zabobonni tubylcy twierdzili, że ukryte we mgle duchy ich przodków strzegą bram podziemi. Materialiści założyli istnienie czynnika “X” - czegoś w rodzaju stężonego rozpuszczalnika organicznego o konsystencji mgły. Ale żaden nie wlazłby tam nawet w najszczelniejszym skafandrze próżniowym. Kątem oka Heming łowi jakiś ruch na skraju uroczyska, potem do jego uszu dobiega urywane mlaskanie bagnistego gruntu. W prześwitach między strzępami mgły parokrotnie dostrzega utykającego samca azebu. Jest jeszcze trochę za daleko na pewny strzał, więc Heming kryje się za spróchniałym pniakiem geedry, reguluje zasięg promienia. Już nie te czasy, kiedy na planetach nikt się nie bawił w ograniczanie mocy. Teraz za tubylca można było mieć paskudną rozprawę przed Trybunałem Konfederacji, a za byle spaloną chałupę z trzciny zapłacić jak za komfortowy bungalow. Z daleka znowu dolatuje przeciągłe wycie parahomidów z nagonki, spłoszone zwierzę zbiegło aż na skraj względnie stałego gruntu. Heming słyszy chlupot wody w bagiennych oczkach między kępami błotarów, widzi zarys kuśtykającego azebu. Wycie nagonki zacicha, z oddali dobiega tylko miarowy jęk dzwonu, oznaczający koniec nabożeństwa. Całe polowanie nie trwało dłużej niż jedna msza niedzielna. - Chociaż nie wiadomo... - myśli Heming nie spuszczając oka ze zwierzęcia. - Zależy, ile czasu to bydlę będzie jeszcze siedzieć we mgle. Przez kilkanaście lat spędzonych na Kraalu zauważył, że miejscowe zwierzęta również unikają obszarów zielonej mgły. Tylko strach przed myśliwymi był większy niż strach przed utonięciem w błocie. Przez setki lat nauczyły się, że przynajmniej tam są bezpieczne. Prawdopodobnie nawet nie musiały wbiegać w mgłę, skoro żaden parahomid jeszcze kilkanaście lat temu bez potrzeby nie zbliżał się do bagien. Nigdy jeszcze - przynajmniej w promieniu trzech mil od granicy oparzeliska - Heming nie widział żadnego osiedla ani nawet ruin jakiejś starej chaty. W ciągu lat spędzonych z nieodstępną bronią w ręku Heming nauczył się, że taka mgła kłamie, potrafi zmienić odległość celu, czasem nawet odsunąć jego obraz w bok o dobrych parę metrów. Wolał nie ryzykować niepewnego strzału. Wygodniej oparł się ramieniem o swój pniak i czekał, nie spuszczając oczu z zamglonego kształtu. Zwierzę kręciło się niespokojnie, raz czy dwa razy wydało z siebie zdławione przez mgłę beknięcie. Po każdym takim odgłosie Heming wytęża wzrok, kładzie palec na spuście - nic. Trzeba czekać. W pewnej chwili słyszy jakieś przyciszone stąpanie za swoimi plecami. Zabobony zabobonami, ale... - mięśnie grzbietu Heminga naprężają się, palec trochę ciężej opiera się o spust. Ramienia myśliwego dotyka macka parahomida. Naganiacz klęka obok pniaka, długą chwilę patrzy we mgłę. - To już nic nie być - mówi. Heming ucisza go gestem. Dopiero po chwili dociera do niego sens usłyszanego zdania. - Co? - pyta szeptem, nie spuszczając wzroku z zamglonego kształtu. - Przecież widzę. - To być tylko mgła - powtarza parahomid z uporem. - Nie trzeba czekać. To być, ale nie być. Lepiej iść. - Więc czemu szepczesz? - Heming krzywi wargi w ironicznym uśmiechu. - Jeżeli tam nic nie ma... - Tam jest. Ale być bardzo złe. Lepiej nie budzić. - Sam widziałem, jak to bydlę lazło we mgłę. I nic inne go w tym miejscu nie może być. Poczekamy, aż się ruszy. - Lepiej iść. - Więc idźcie do diabła - Heming klnie szeptem. Kątem oka widzi mackę parahomida zakreślającą krzyż. - Już wam ci księża całkiem zawrócili we łbach. - Tam właśnie być diabeł. Trzeba iść - Heming słyszy mlaskanie gruntu pod czołgającym się parahomidem, potem ukradkowe stąpania odchodzącej nagonki. Od kształtu we mgle nadal dobiega ciche pobekiwanie i chlupot wody. Leciutki wietrzyk przynosi z tamtej strony zapach azebu i jeszcze coś. Ulotną, orzeźwiającą woń. Heming nieufnie wciąga ją w nozdrza, próbuje ją porównać z jakimś innym zapachem, ale jeszcze nigdy nie wąchał niczego podobnego. - Pewnie jakiś narkotyzujący gaz, wydobywający się z błota - myśli. Czuje się nie tylko orzeźwiony. Czuje się znowu silny i młody. Sztywniejące od lat mięśnie już nie bolą tak jak przed chwilą, wzrok nabiera dawnej ostrości, palce dłoni już nie strzelają opornie przy zaciskaniu w pięść. Zwierzę również rusza się, jakby nabrało nowych sił. - Pewnie wyczuło, że naganiacze odeszli - myśli Heming, powoli podnosząc broń do oka. Azebu jest już na skraju mgły. To granica, którą czasem szarpie wiatr. Ale w ciągu omalże szesnastu lat przeżytych przez Heminga na Kraalu nie zdarzyło się, żeby nawet najpotężniejszy huragan zerwał rozrzuconym po planecie oczkom bagien ich zielone czapki. Teraz lekkie powiewy zbierają z ciała azebu ostatnie strzępy mgły. Cel widać doskonale. A jednak Ernie Heming opuszcza broń na kolana, z niedowierzaniem przeciera oczy. Jest pewien, że widzi dokładnie to samo zwierzę, które niedawno kuśtykało we mgle. Nie spuścił z niego oczu ani na ułamek chwili. To samo. Ale już nie takie samo. Jeszcze pół godziny temu azebu miał lewą łapę niemal odstrzeloną od zadka przez jednego z naganiaczy. Teraz przestawia swoje szponiaste łapy równie sprawnie, jak dwie godziny temu, kiedy nagonka ruszyła go z leża. Normalnie, kiedy azebu pasie się albo przedziera przez gęstwinę, obie zrogowaciałe macki układa wzdłuż grzbietu. Teraz kroczy powoli, pewien swojej siły. Bojowo unosi mackorogi wyrastające z tyłu czaszki, skręcone w półósemkę i wysunięte w górę na dobre piętnaście cali ponad poziom pyska. Zachowuje się jak w okresie rui, szuka wzrokiem godnego siebie przeciwnika. Węch ma słaby, więc przechodzi, nie wyczuwając ukrytego człowieka. Z bliska Heming widzi na jego zadzie nieco jaśniejszą pręgę w miejscu rozchlastanym przez promień lasera. I znowu czuje tamtą orzeźwiającą woń. Nie strzela, więc azebu znika powoli w okalającej bagno gęstwinie młodych valaver i geedr. Te półrozumne rośliny przynieśli na Kraal dopiero ludzie. Przedtem były tu tylko bezkresne stepy, porośnięte kępami cherlawych kolczyści i trzcinopodobną trawą. Kraal to planeta bardzo uboga w rodzime życie, zdolna wyżywić jedynie ograniczoną liczbę osobników. A jednocześnie wyposażona tak bogato jak żadna inna. Niemal żadna. Coś podobnego Heming widział tylko na odległym o miliony parseków Strandzie. A i to było o wiele mniej niż na Kraalu. - Głupie parahomidy... - myśli Heming. - Żyją obok skarbu, od którego uciekają. Za coś takiego każdy człowiek bez wahania zapłaci połowę całego swojego majątku, nawet sam się sprzeda. A jednak Heming wie, że to nie brak rozumu każe parahomidom unikać bagien. Zawsze nad samozachowaniem danego osobnika góruje instynkt przetrwania całego gatunku. Bagna Kraalu to obszary “stężonego życia” zdolne zregenerować nawet i półtrupa. Lecz nadmiar żywych istot na planecie prowadzi do jej wyniszczenia, do postępu technicznego i głodu, do morderczych wojen. Bagna, dając poszczególnym osobnikom szansę przeżycia najgorszej katastrofy, były zarazem ekologicznym “kagańcem” dla całej rasy. Instynktowny lęk przed zachwianiem równowagi ich świata i przed głodem - co na tak ubogiej planecie było niemal równoznaczne z wymarciem gatunku - sprawił, że parahomidy zatrzymały się na setki lat w rozwoju, ocknęły się dopiero z dniem przybycia ludzi. Z czasem instynkt wzniósł się aż do rangi mitu o duszach przodków, strzegących bram do podziemnego raju. Bo żadna istota względnie rozumna nie lubi robić czegoś, jeżeli nie wie, dlaczego to robi. Mit, a potem wiara wypełniają lukę między instynktem a wiedzą. - “Złe jest to, co wychodzi z takiej mgły...” - Heming przypomina sobie słowa parahomida. - Złe jest wszystko, czego nie umiemy właściwie wykorzystać - poprawia. - Cóż... - lekko dźwiga się z ukrycia. - Trzeba sprawdzić, czy ta mgła działa również na ludzi. Ernie Heming odkłada karabin. Nie jest potrzebny, skoro azebu przeżył. Prostuje się i miękkim krokiem doświadczonego łowcy powoli dochodzi do granicy mgły. Wyciąga z pochwy swój myśliwski nóż, przez chwile patrzy na lewą dłoń, wreszcie uderza. Z przebitej dłoni kapie krew. Hemmg uśmiecha się i znika we mgle. *** Skane wraca do pracy, zastanawiając się, czy dobrze zrobił, pozwoliwszy szeryfowi odlecieć. Zbyt długo dał mu gadać. Potem ten kanister z wodą i tobołek... - Ech - macha ręką, wrzuca ultroton do skrytki za oparciem fotela. - Zdaje się, że on też miał do czynienia z jakimś automatem, który wyparował z transportu. I dziwić się potem... - mruczy - że kolonie rozwijają się tak słabo. Władze co jakiś czas wyślą tych parę tysięcy wariatów, marzących o wytyczaniu nowych szlaków podboju kosmosu, a potem mają ich gdzieś. Nie po to ich wysyłano, żeby jeszcze bez przerwy do każdej kolonii dokładać. Ale co mi tarn... Przed włączeniem pająka Skane obchodzi stos elementów, oblicza coś przez chwilę w pamięci, jego wzrok wędruje ku tobołkowi i stojącemu na trawie kanistrowi. - Pięć galonów... - zastanawia się półgłosem. - Na jakieś dziesięć, może piętnaście dni... Decyduje się wreszcie. Wyciąga z wykopu rurę pneumatycznego transportera, wydaje pająkowi polecenie wygramolenia się ze studni. Potem wskakuje do poduszkowca i na kablu, jak na metalowej smyczy, prowadzi automat między wzgórza. Tam, gdzie ma stanąć dom. Starannie odmierza na szarym piasku podstawo wy kwadrat o boku długim na sześćdziesiąt stóp. Łapie się na tym, że podświadomie usiłuje sobie tę powierzchnię wyobrazić w metrach kwadratowych. Wychodzi mu około czterystu. Zadowolony uśmiecha się do siebie. To jest właśnie tyle, ile sobie wymarzył. Zresztą większego domu i tak nie umiałby sobie wyobrazić. A tyle z powodzeniem dla trójki ludzi wystarczy. Skane szybko modeluje nowy wzór elementów. Wymiary są te same, tylko wcięcia i listwy przebiegają nieco inaczej. Tak, żeby można było łączyć elementy pod kątem prostym. Parę minut zastanawia się nad optymalnym kształtem piwnicy. Początkowo zamierzał rozplanować ją pod całym domem, ale to zajęłoby zbyt wiele czasu. Szkicuje na ekranie komputacyjnego projektora kilka rozwiązań, wybiera z nich jedno. To, w którym kwadrat podstawy domu podzielony jest na ćwiartki dwoma długimi, rzuconymi na krzyż prostokątami. Każdy z nich wystaje poza bok kwadratu na piętnaście stóp. Dzięki temu piwnica stanowi jednocześnie dodatkowe zakotwiczenie budynku w mało spoistej ziemi. Programuje w obwodach automatu niwelację i poziomowanie terenu, potem wprowadza do jego pamięci także i komputacyjny szkic, uzupełniony o dokładne oznaczenia głębokości, dwie pochylnie i dwa ciągi schodów. Na zdalny rozkaz pająk rusza ku wyznaczonemu punktowi. Po chwili na ziemię spadają pierwsze klocki spieczone go, zeszklonego piasku. Skane patrzy przez kilka minut na niezmordowaną igłę pulsują ca pod brzuchem pająka, potem prostuje się, przeciąga, idzie w stronę namiotu. Wywleka z niego siedem dziesięciostopowych rur o różnych średnicach. Wynosi je aż na szczyt najwyższego wzgórza. Układa je w kolejności od najgrubszej do cienkiej. Potem zbiega do obozowiska po kanister z wodą, odnajduje między pakunkami spory, hermetycznie zamykany pojemnik. Pojemnik i kanister winduje na szczyt pagórka, schodzi znowu. Tym razem wyciąga z namiotu składane wiadro, turystyczną łopatkę na krótkiej rękojeści zatyka za pas, ze skrytki w poduszkowcu zabiera ultroton. Brnąc po sypkim zboczu piaskowego wzgórza zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wezwać pająka. Nawet już ze szczytu spogląda w jego stronę. Automat przerobił dopiero pierwszą ćwiartkę terenu, wyznaczonego do niwelacji. - Dopiero zerowanie poziomu - mruczy Skane. - A jeszcze wykopy piwnic... Nie. Bez wahania rezygnuje z pozornego ułatwienia sobie roboty. Trzeba byłoby doprowadzać aż tu pająka razem z poduszkowcem, ustawiać nowe zadania, czekać na wykonanie pracy, przestawiać z powrotem na stary program. Skane wyciąga zza pasa łopatkę, zaczyna, ryć w ziemi. Dłubie wąską dziurę. Początkowo kopanie idzie szybko, piasek jest sypki, przemielony przez wiatr. Trzymają go tylko korzenie szarozielonej trawy. Poniżej dwóch stóp spoistość gruntu już się zmienia, piasek powoli staje się kamieniem. Skane klnie i uśmiecha się jednocześnie. Tam, gdzie piasek jeszcze jest ustępliwy, poszerza wykop, starannie obciosując jego boki przytępioną łopatką. Potem zeskakuje na dno. Miejsca jest akurat tyle, że może przyklęknąć. I tyle mu trzeba. Tnie skamieniały piach na niewielkie grudy. Początkowo odgarnia je pod siebie, potem już musi nadmiar okruchów wyrzucać z wykopu. Pracuje metodycznie i dość wolno - niemal jak biomaszyna w jego mieście-kraju. Takie rozłożenie sił pozwala pracować długo bez tracenia czasu na żadne odpoczynki. Skane prostuje się dopiero wtedy, kiedy ostrze łopatki już nie może dosięgnąć dna wyrytej dziury. Przeciąga obolały grzbiet, minutę lub dwie gimnastykuje zesztywniałe palce. Kurcz dłoni powoli mija. Skane gramoli się z dziury. Jego przepoconą bluzę ziębi ostry wiatr, więc mężczyzna wystawia plecy w stronę słońca. Siedzi tak prawie przez dziesięć minut, patrząc na pająka kończącego zerowanie poziomu, potem znowu bierze się do roboty. Najgrubszą rurę stawia w dziurze. Starannie odnajduje pion, ustalając go co większymi kawałkami skamieniałego piasku. Potem sypie miałki piach. Kiedy wydaje się, że w wyrytej dziurze nie zmieści się już ani jedno ziarenko, Skane sięga po ultroton. Nastawia go na minimum mocy, celuje w głąb wykopu. Piasek zaczyna, tańczyć, drgać w rytm uderzającej w niego strugi ultradźwięków. Po chwili okazuje się, że dziura w skamieniałym piasku wypełniona jest tylko do połowy. Skane dopełnia ją, jeszcze raz sprawdza pion. Rura stoi jak trzeba, więc człowiek znowu zmusza piasek do tańca. Dopełnia jeszcze raz, jeszcze raz ubija, potem wyłazi z okopu. Odmierza - traktując rurę jako punkt zerowy - pięć dwudziestostopowych odcinków. Stara się przy tym, żeby kąty między odcinkami były mniej więcej jednakowe. Wykorzystując miękkość piasku zaczyna kopać rowy wzdłuż wyznaczonych linii. Dochodzi już niemal do połowy pierwszego odcinka, kiedy przerywa raptownie. Rzuca łopatkę. Zdarte ostrze wbija się w piach. - Bzdura... - Skane spuszcza nogi do rowu, opiera brodę na pięści. - Cholerna bzdura. Namyśla się tylko parę minut. Wstaje i zaczyna metodycznie zasypywać cały wykop. Kiedy teren dookoła rury jest już względnie wyrównany, Skane zatyka ultroton za pas i zbiega do poduszkowca. Wyciąga z niego zestaw narzędzi i zaczyna majstrować przy lufie ultrotonu. Przerywa na chwilę, oblicza coś, wykorzystując komputer projektora. - Strata mocy do trzydziestu procent... - marszczy brwi. - Więc trzeba będzie pracować na trzy czwarte pełnego zakresu. Tak. Szybko kończy składanie rozbebeszonej broni, uśmiecha się do siebie. - Pomyśleć, że potrzeba było tylko mechanicznej akomodacji dwóch głupich soczewek. Tylko zmiany profilu nasadek na rdzeniach elektromagnesów - mruczy. - Ryłbym do tej pory jak idiota, a teraz... - wstaje, nie śpiesząc się wędruje na szczyt wzgórza. Włącza ultroton na trzy czwarte mocy, powoli przesuwa lufę dookoła rury. Piasek znowu drga i tańczy, zapadając się od razu na powierzchni stu cali kwadratowych. Po pół godzinie sterczącą z ziemi rurę otacza już szerokie kolisko ubitego piachu. Teraz Skane zaczyna, lufą ultrotonu rysować na ziemi pasy zgodne z przebiegiem wcześniej wyznaczonych odcinków. Blisko granicy koła mają około trzech stóp, przy końcach zwężają się do szerokości strugi ultradźwięków, buchających z lufy. Kiedy na gruncie jest już zarysowana cała wklęsła gwiazda półutwardzonego piasku, Skane wyłącza broń, odkłada ją na ziemię obok kanistra. Wlewa do wiadra aż dwa galony wody. Na moment zanurza w niej rozpalone dłonie. Mimo że nagrzana przez słońce, i tak jest przyjemnie chłodna, łagodzi pieczenie poobcieranej skóry. Przed zamknięciem kanistra Skane bierze skąpy łyk wody, długo przepłukuje usta, pozwala jej spływać powoli przez spieczone, zaschnięte gardło. Nawilżone dłonie przeciąga po twarzy. Potem otwiera przyniesiony przed czterema godzinami pojemnik. Na jego pokrywie zaznaczonych jest parę kresek, oznaczających podstawo we objętości proszku. - Dwa galony wody - Skane przypomina sobie proporcje - to tylko do pierwszej kreski. Woda w wiadrze burzy się przez moment, potem klaruje. Skane chwyta pałąk, wchodzi w obręb gwiazdy. To, co leje z wiadra cienkim strumykiem, nie jest już wodą, przypomina bardzo rzadką galaretkę o przenikliwym, specyficznym zapachu. Woń jest jednocześnie i gorzka, i mdląca. Skane marszczy nos, stara się wciągać ten zapach jak najpłycej w płuca, ale rozlewa płyn bez przerwy. Po dwie wąskie strużki w ramionach gwiazdy, resztę koncentrycznie wokół rury. Piasek ciemnieje w miejscach, w których płyn wsiąka. A wsiąka niemal momentalnie, rozprzestrzenia się, wypełnia prawie całe wnętrze gwiazdy. Skane płucze wiadro odrobiną wody. - I znowu pół galona... - mruczy, zaciskając wargi. - Za tydzień będzie bieda... - zanosi wiadro do centrum gwiazdy, wychlustuje pomyje w najbliższym sąsiedztwie rury. Ubity ultrotonem piasek zapadł się prawie na stopę. Skane wyłazi ze swojego dołka, starannie wyciera buty o szorstką trawę, potem siada, obejmując rękami kolana podciągnięte aż pod brodę. Wyciągnąłby się wygodnie, wystawił twarz do słońca, ale boi się, że zaśnie. Schodzi do prowizorycznego namiotu, zerkając na pająka, powoli zarywającego się w ziemi. Profilowana przez niego pochylnia zasypana jest nowymi klockami przepalonego piasku. Skane na razie rezygnuje z układania ich w porządne stosy, wyciąga kuchenkę, odrobinę wody zasypuje garścią grubo mielonej kawy. Czekając, aż płyn się zagotuje, pogryza suchara, na którym ułożył plaster pieczeni przywiezionej w tobołku przez szeryfa. Skane nie lubi nikomu niczego zawdzięczać, do wszystkiego woli dochodzić sam. - Każdy dług trzeba spłacić - myśli, - Nic. Pewnie jeszcze trafi się jakaś okazja. Za parę dni wybiorę się do miasteczka, to spytam. Gorzki zapach zagotowanej kawy budzi go z zamyślenia. Wypija parę łyków gorącego płynu, parzy wargi, odstawia naczynie. Dopiero teraz spostrzega, że właśnie zbliża się zmierzch. Podnosi się, ociężale włazi na pagórek, zabiera kanister i pojemnik z proszkiem, zatyka ultroton za pas obok łopatki, chwyta pałąk wiadra. Wszystko to znosi na dół. Zmusza się do poukładania wszystkiego na właściwe miejsca, zbiera i porządkuje porozrzucane narzędzia. Kiedy w obozowisku nie pozostaje już nic do zrobienia, Skane idzie w stronę placu zniwelowanego przez pająka. Automat wyrył już około czterech stóp na całej szerokości zaplanowanej pochylni. Skane mógłby go zostawić na całą noc przy pracy, ale jeszcze nie zna tej pustyni, nie zna mieszkańców okolicy. Doprowadza poduszkowiec i automat tuż pod namiot, wyłącza wszystko, dopija resztkę kawy i włazi do śpiwora. ROZDZIAŁ IV Cyborgiada - A więc, panie Mocharee - inspektor marszczy brwi - mimo wszelkich obostrzeń pan jednak zdecydował się na złamanie przepisów. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, co panu grozi? Ift Mocharee leciuteńko mruży oczy, słuchając inspektora. - Nadęty ważniak - myśli. - Jasne, że wiem. Ale jak takiemu wytłumaczyć, że to wcale nie moja wina? - Zastanawia mnie jedno. Jak się panu udało przemycić tę dziewczynę na pokład stacji? Przecież to jest praktycznie niemożliwe. Rakietki mechaników są jednoosobowe. A gdyby ją pan wpakował do komory bagażowej, nie wyglądałaby tak jak teraz. Ja wszystko rozumiem... - wskazał Wei, spokojnie śpiącą w kabinie, potem wstał i ostrożnie przymknął drzwi. - Sam na pewno z żalem żegnałbym tak śliczną dziewczynę. Ale, na kosmos, pański dyżur trwa zaledwie pół roku. Przecież można parę miesięcy bez tego wytrzymać... Ift machinalnie kiwa głową. - Pedagog się znalazł - myśli z przekąsem. - Będzie mi teraz tłumaczył to, co sam wiem i bez niego. A ciekaw jestem, co on by zrobił, gdyby nagle w trzecim dniu dyżuru zobaczył na stacji dziewczynę, którą kilkadziesiąt godzin wcześniej już pożegnał na całe pół roku? Mechanik zerka na inspektora, jego spojrzenie rozmywa się w pół drogi. I Mocharee znowu widzi tamtą scenę sprzed czterech miesięcy. Właśnie wrócił z oblotu anten. Jeszcze w śluzie nie zauważył nic podejrzanego. Dopiero kiedy robił sobie kawę w kuchence, dostrzegł w zmywaku brudną filiżankę. Resztki ciemnego płynu na jej dnie kołysały się, jakby ktoś szybko wstawił naczynie do automatu i uciekł, spłoszony podśpiewywaniem i łomotem w korytarzu. Ift natychmiast zapomniał o kawie. Rozejrzał się podejrzliwie dookoła, potem ruszył w stronę kabiny sypialnej. Przez chwilę żałował, że broń zostawił w kaburze. A kaburę wraz z pasem w schowku obok śluzy. Zatrzymał się na moment, zawahał. - Bzdura - mruknął wreszcie do siebie. - Tu przecież nie ma nikogo. Musiałbym widzieć każdy statek podchodzący do stacji i cumujący przy śluzie. A gdyby nawet, to do tej pory mogli mnie przecież załatwić już parę razy. Przywidziało mi się i tyle. Odepchnął się od kuchennego stołu, popłynął w stronę kabiny, otworzył drzwi. I zaparł się gwałtownie rękami i nogami we framudze - na brzegu koi siedziała Wei i uśmiechała się niepev, nie. Z trudem przełknął ślinę. - Wei... - zachrypiał. - Skąd się tu wzięłaś? - każde słowo drapało go w gardle jak druciana szczotka. - Nie widziałem żadnego statku... Wei powoli poszybowała w jego stronę. - Nie zbliżaj się - zamiast gniewnego warknięcia wydobył z siebie jedynie żałosny skowyt. - Przecież ciebie tu nie ma. Nie... Miękka dłoń dziewczyny łagodnie zamknęła mu usta. Ift kurczowo ściskał metalową listwę, obrzeżającą drzwi. Czuł, że nie może się poruszyć, że paraliż całego ciała mija niesłychanie powoli. Dziewczyna oplotła rękami sztywny kark Ifta, przyciągnęła jego półmartwe usta do swoich. Gorących, żywych, prawdziwych... Pamiętał, że przez pierwsze dwa miesiące usiłował wydobyć z niej, jak to się stało. Potem zrezygnował. Na jego pytania, nawet w momentach najwyższego uniesienia, miała tylko jedną odpowiedź: - Nie wiem, Ift. Po prostu bardzo chciałam być z tobą. A teraz starszy mechanik kosmiczny Ift Mocharee gapi się tępo na kuchenny automat do zmywania naczyń i zastanawia się, jak ma to wszystko opowiedzieć inspektorowi. Wie doskonale, że na tej jednej opowieści wcale się nie skończy. Potem wezmą go w obroty psycholodzy i psychiatrzy, po nich dobierze się do niego wywiad, i do Wei też... - wzdryga się niespokojnie. Bo nie od dziś wie coś niecoś o metodach tych panów. - Taka gratka jak z nieba wpadnie im w te brudne łapy - myśli. - Zrobią z tego całą szpiegowską aferę, jakby jakaś zafajdana stacyjka wideokontroli na orbicie Plutona była pępkiem świata. Znudzony czekaniem inspektor przerywa milczenie: - I co? Zdecydował się pan opowiedzieć całą prawdę od początku? Bo inaczej... Zresztą sam pan rozumie. Mój raport, przyśpieszona zmiana, odwołanie z dyżuru, prawdopodobnie zakaz pracy w kosmosie. Za swoje błędy trzeba płacić, panie Mocharee. Teraz wszystko zależy od tego, czy wykaże pan maksimum dobrej woli. Powiedzmy, że dam panu... - inspektor zawiesza głos, na moment opuszcza powieki -... sześć godzin do namysłu. Tyle, ile trzeba na normalną kontrolę anten. Przedtem obudzi pan tę dziewczynę. Przedstawi pan jej i mnie, i całą sytuację, nie ukrywając niczego. Aha! Jak ona się nazywa? - Wei Saljandor - mruczy Ift. - Poznałem ją prawie rok temu na Däo-ra i... - Niech pan na razie nic nie mówi - przerywa inspektor. - Od tej chwili ma pan sześć godzin na przemyślenie sprawy. A ja przez ten czas porozmawiam sobie z dziewczyną. Mechanik dźwiga się powoli, inspektor również wstaje odkłada na kuchenny stół swój hełm, do tej pory trzymany na kolanach, dopina skafander pod szyją. - Jak z regulaminu wycięty - myśli Ift. - Głupi, sztywny, nadymany suczy syn. Ciążenie na stacji jest takie, że płyny leją się jeszcze, ale każdy krok można wydłużyć w lot. Ift Mocharee otwiera drzwi kabiny, dopływa do koi. - Wei... - mówi, leciutko dotykając policzka dziewczyny. - Obudź się, Wei. Jest tu jeden facet, który chciałby z tobą porozmawiać. To... - znowu czuje ostry kłębek kolczastego drutu w gardle -... to jest inspektor Gameroth Droudent. Z Centrum Kontroli. - Kto? - Wei leniwie otwiera półsenne oczy, w zamyśleniu trochę marszczy brwi. - Nadinspektor kontroli przestrzeni Gameroth Droudent - podchwytuje kontroler. - To oczywiście, służbowo. Ale dla przyjaciół po prostu: Gamie. - Taki ważny, i proszę, jednak umie się uśmiechać - Ift drwiąco mruży oczy. - Nie tacy jak ty uśmiechali się do Wei. I nic im z tego nie przyszło, oprócz paru guzów. - Ift wyjaśni pani, dlaczego się tu znalazłem. I... co z tego może wyniknąć - przy ostatnich słowach głos Droudenta nabiera twardych, zgrzytliwych tonów. - Facet ma głos jak łeb kameleona - myśli Ift. Nabiera powietrza głęboko w płuca i mówi: - Widzisz, kocie, chodzi o to, że tu jesteś. Tymczasem ja nawet nie umiem wytłumaczyć, jak to się stało. Prawdopodobnie wyleją mnie za to z roboty, a inspektor Droudent... - A ode mnie zależy, czy stanie się to po cichu - wtrąca Droudent - czy też cała sprawa skończy się pokazowym procesem, który pozbawi starszego mechanika Ifta Mocharee wszelkich szans zrobienia kosmicznej kariery. Właściwie nawet nie ode mnie. Raczej od tego, czy dojdziemy z panią do jakiegoś porozumienia, czy nie. Widzi pani, staram się rozumieć ludzkie słabostki i myślę, że może dałoby się tak jaskrawe naruszenie przepisów, powiedzmy, ominąć. Oczywiście pod warunkiem, że... Aha! Panie Mocharee. Chyba powinien pan zacząć sprawdzanie anten. - Tak - Ift, ociągając się, wstaje z brzegu koi, długim susem rusza ku drzwiom. W locie ogląda się jeszcze - nadinspektor Droudent wygodnie rozpiera się w fotelu i patrzy na drobne piersi Wei, prześwitujące przez plastanową koronkę koszuli. *** Kapitan Krabbart budzi się z piekielnym bólem głowy. Długo rozgląda się po swoim pokoju, jeszcze dłużej szpera w pamięci, usiłując przypomnieć sobie imię dziewczyny, śpiącej obok niego. Wreszcie daje za wygraną. Ociężale gramoli się z tapczanu, niemal po omacku wędruje do łazienki. Przemycie twarzy zimną wodą pomaga na tyle, że zaczyna już widzieć w lustrze swoje podpuchnięte oczy i nie ogolony podbródek. Krzywi się z niesmakiem, przeciąga dłonią po szorstkiej szczecinie. Potem przypomina sobie, że dziś powinien mieć już ostatnią odprawę przed odlotem do swojej eskadry. Szybko człapie do pokoju, wystukuje pierwszą lepszą kombinację cyfr na klawiaturze wideora. Nie zgłasza się nikt, więc Krabbart zmienia dwie ostatnie cyfry. Tym razem na ekranie ukazuje się jakiś mężczyzna. Krabbart rzuca w stronę ekranu: - Przepraszam, stanął mi czas. Która właściwie jest godzina? Zaskoczony mężczyzna długą chwilę przygląda się twarzy Krabbarta i dziewczynie śpiącej za jego plecami. Uśmiecha się ze zrozumieniem, mówi: - Lokalny? Dwunasta czterdzieści sześć. Reny rzuca szybkie: - Dziękuję - i zmywa go z ekranu. Obraca się, biegnie w stronę tapczanu. - Hej, ty! - woła, chwytając ramię dziewczyny. - Wstawaj! - Co się stało? - Za pół godziny mam odprawę. Musisz stąd wyjść. - Dokąd? - Twoja rzecz. Zbieraj się! - Ale... - Ale co? - Przecież kupiłeś mnie wczoraj na trzy lata. - Co?! - Krabbart z niedowierzaniem przeciera oczy, uważnie przygląda się dziewczynie. Bez makijażu i nie uczesana wcale nie wygląda interesująco. Raczej wręcz przeciwnie. - Proszę - dziewczyna wyciąga jakiś świstek. - To kopia kontraktu. Oryginał masz w portfelu. - Do diabła! - Krabbart macha ręką, biegnie do łazienki. Smarując twarz depilatorem woła: - W takim razie zrób coś do jedzenia. Ale szybko! Dziewczyna biegnie w stronę kuchni. Przez uchylone drzwi Reny widzi jej odbicie w lustrze. - Do diabła... - mruczy pod nosem, patrząc na jej zbyt ciężkie piersi, kołyszące się przy każdym kroku. - Za trzy lata sięgną jej do pasa. Przy śniadaniu, parząc usta kawą, którą popija każde słowo, mówi do dziewczyny: - Wrócę za jakieś trzy godziny... Wtedy porozmawiamy. Cholerny wrzątek! - zrywa się od stołu potrącając filiżankę. - Posprzątaj to - rzuca, dopinając mundur. Potem wybiega z mieszkania, ostro trzaska drzwiami. Dziewczyna wstaje od stołu, robi krok w stronę kuchni, podtrzymując rozkołysane piersi obydwiema dłońmi. Przez chwilę patrzy na rozlaną kawę, wzdycha lekko, potem uśmiecha się. Trochę gorzko, trochę złośliwie. *** - Przyszedłeś jednak - mówi Deren, uśmiechając się lekko. - I co? Rodzice pozwolili ci spotykać... Red na ułamek sekundy zaciska wargi, mówi niechętnie: - Oni wcale nie muszą wiedzieć. Zresztą ojciec znowu gdzieś poleciał. Wie pan... - w głosie Reda zjawia się nieoczekiwanie miękka, śpiewna nutka -... my mamy własny jacht kosmiczny. Ojciec mówił, że to najszybszy jacht w całym Układzie. - Latałeś trochę? - Nie - miękki ton w głosie Reda gaśnie. - Chcesz... - mruczy Seirrchaz, powoli wstając z fotela - to mogę cię nauczyć paru przydatnych rzeczy. Latania też. - Ale to przecież piekielnie dużo kosztuje! Chciałem się kiedyś po cichu zapisać do szkoły lotu, ale musiałbym się albo sprzedać, albo zapożyczyć na połowę życia. - Umówmy się - Deren marszczy brwi - że ze mną o pieniądzach rozmawiać nie musisz. Po prostu mam ochotę przekazać komuś to, czego się nauczyłem. A właśnie ty powinieneś mnie rozumieć doskonale. - Ja? Dlaczego? - Bo masz kosmos we krwi. - Nie rozumiem. Deren patrzy na uniesione brwi chłopaka, zastanawia się parę chwil, wreszcie mówi: - Czy wiesz, że nie jesteś pełnej krwi człowiekiem? Poczekaj! - zrywa się do skoku, staje przed twarzą Reda obróconą w stronę drzwi. - Wiedziałeś o tym czy nie? - pochyla się, napiera na chłopaka, zmusza go do zapadnięcia w fotel. - Wiedziałeś? - powtarza. Red czuje na twarzy chłodny oddech cyborga. Jakby bał się wciągnąć w płuca wydychane przez tamtego powietrze, w milczeniu kręci głową. - Twoja matka ma skórę taką samą jak ty? Z tym leciutkim, błękitnym połyskiem, tak? Spójrz na swoje dłonie. No, patrz! Twardy głos Derena łamie opór Reda. Chłopak powoli podnosi obie dłonie do oczu. - Widzisz? - słyszy. - Twoje małe palce są o połowę krótsze od serdecznych. A twoja matka ma biodra równie wąskie, jak i ty, prawda? Bo Eridanki, nawet te ćwierćkrwi, rodzą swoje dzieci inaczej niż kobiety na Ziemi. Ja dla tych tam... - Red patrzy na gest Seirrchaza, na pogardliwe wydęcie warg cyborga -... ja dla nich jestem obcy. Ale to jest obcość wymuszona. Sztuczna. A twoja nie. Red z wysiłkiem przełamuje twardość mięśni zaciskających jego szczęki. Mruży oczy. - I co z tego? - mówi. - Nawet jeżeli w jednej ósmej jestem obcy, to moje dzieci będą miały jeszcze o połowę mniej nieziemskiej krwi w żyłach. Moje dzieci, rozumiesz? - napręża mięśnie ramienia, choć wie, że zwykły człowiek w starciu z cyborgiem nie ma żadnych szans. A Deren rzeczywiście przez moment wygląda tak, jakby zamierzał skoczyć. I nagle z jego oczu znika twardy, mocny błysk. Seirrchaz znowu jest tylko starym, dobrodusznym człowiekiem, bohaterem na zasłużonej emeryturze. - Tak - mówi spokojnie. - Masz rację. Twoje dzieci odziedziczą po tobie zaledwie jedną szesnastą eridańskiej krwi. A ja jestem tylko omb. - Co? - O-M-B - Deren mówi wyraźnie rozdzielając głoski. - Stara i nikomu już na nic niepotrzebna organiczna maszyna bojowa. Nie spotkałeś się nigdy z tym określeniem? - Nie - mówi Red. - Ale... ale przepraszam. Chciałem cię urazić, bo... - z wysiłkiem przełyka ślinę - mówiłeś o mojej matce i o mnie tak, jakby to była nasza wina. To, że jesteśmy inni. - Mylisz się, chłopcze - Seirrchaz powoli kręci głową. - Wszyscy, wszyscy bez wyjątku jesteśmy inni. I zarazem wszyscy tacy sami. Kiedyś zrozumiesz ten pozorny paradoks. Zastanawiasz się teraz, co o mnie myśleć, prawda? - Tak. - Myślenie o ludziach to strata czasu. Albo się wszystko wie bez myślenia, albo się nie wie wcale. I tak są tylko tacy, jakimi ich chcesz zobaczyć. Albo im się wierzy od razu, albo... Ale dość na razie. Powiedz tylko: wierzysz mi? Red długo patrzy gdzieś w przestrzeń za plecami cyborga. - Nie wiem - mówi wreszcie. - Jeszcze nie wiem. - Tak - Deren uśmiecha się smutnie, mówi z leciutką nutką goryczy: - Jestem tylko maszyną bojową, która nigdy nie będzie miała własnych dzieci. Nawet takich jak twoje, z błękitnym błyskiem na skórze. I chyba to wcale nie dziwne, że jednak chciałbym mieć kogoś, komu oddam wszystko, co przez lata w sobie uciułałem. Chcesz? - patrzy Redowi w twarz. - Decyzja należy do ciebie. - Nie wiem. Chciałem tylko, żeby mi pan opowiedział... - Opowiedział! - wykrzyknięcie Derena, jego chłodny oddech Red odbiera jak plunięcie w twarz. - Opowiedział! Tu nie ma nic do opowiadania. To wszystko trzeba przeżyć, rozumiesz? A ty byś chciał tylko posłuchać, trochę sobie życie popodglądać, i znowu zaszyć się za swoim piecem, tak? W ciepłym, zacisznym domu, gdzie nikt nikogo w jądra nie kopie i po mordzie nie bije. Tak, niech żyje odwaga i młodość, niech żyje romantyzm naszych dni! Ciekawe, co o tym myśli twoja dziewczyna? Ona przynajmniej wie, czego nie lubi. I... - Seirrchaz na moment zawiesza głos -... wie także; dlaczego. - A co pan... - Red mocno, ze złością zaciska palce na poręczy fotela. - Co pan może wiedzieć o Ki? O nas? Cyborg tylko mruży oczy leciutko, uważnie patrzy na twarz Reda. W tym spokojnym, beznamiętnym spojrzeniu gniew chłopaka stygnie jak w lodowatym podmuchu. Palce tracą siłę, już tylko spoczywają na skórze pokrywającej poręcze fotela. Głos Seirrcha za dobiega z coraz większej dali: - Nie będziesz miał swojego zacisznego domu, Red. Żaden Vrain nie umarł spokojnie w swoim wygodnym łóżku. Ty masz kosmos we krwi, słyszysz? I nawet ojciec cię przed tym nie uchroni. *** - A więc, panowie... - komandor Mutangu Nga’wom wydy ma grube wargi - koniecznie należy wzmocnić wszystkie blokady dookoła Ziemi. Nie możemy sobie pozwolić na pobłażanie. Dowodzą tego ostatnie wypadki. Wczoraj w okolicy rezerwatu na pustyni Gibsona doszło do kolejnej tragedii. Niejaki Clistharey, tamtejszy szeryf, został zamordowany przez bandę bloverow, sprzymierzonych z horgami, xaurami i... - komandor zawiesza głos -... ludźmi. Piggerami na Ziemi niech się zajmują specjalne jednostki, naszym zadaniem jest blokada Układu Słonecznego. Ale taka, żeby się to nie rozniosło po Konfederacji. Od was, kapitanów bliskiej i dalekiej przestrzeni zależy, czy ludzie na Ziemi będą wreszcie mogli żyć spokojnie. I sami. Bez nieproszonych gości. Szczegółowe polecenia zostaną panom doręczone przed startem. To na razie wszystko. Macie trzy godziny na załatwienie prywatnych spraw. O osiemnastej czasu lokalnego chciałbym panów zobaczyć na kosmodromie Ayr Trhlaav’n. Reny zerka na zegarek. - Piętnaście minut do domu - oblicza bezgłośnie poruszając wargami, ale potem przynajmniej trzy kwadranse przebijania się przez miasto do kosmoportu. Zostają ledwie dwie godziny. Mato. - Kapitanie Krabbart! Proszę na razie nie wychodzić z sali! Krabbart niechętnie zawraca od drzwi. - Co znowu? - mruczy. Sala odpraw pustoszeje szybko. Komandor Nga’wom rusza się ze swojego fotela, podchodzi. - Polecono mi pana, kapitanie, jako niezbyt zdyscyplinowane go, ale dobrego oficera, który potrafi działać nawet bardzo samodzielnie. To dobrze - wargi z grubej gumy rozciągają się w uśmiechu. - To bardzo dobrze. Dostanie pan zadanie specjalne. Proszę... - ciemna dłoń wskazuje drzwi gabinetu. - Od tej pory nie wolno panu rozmawiać z nikim poza mną. Aż do chwili startu z Ziemi. Na księżycowe lądowisko poleci pan osobno. Wiadomo, że całej sprawy nie uda się na dłuższą metę utrzymać w tajemnicy. Piggerzy są doskonale poinformowani o naszych poczynaniach. Wprawdzie nie znają szczegółów pańskiej misji, ale o tym, że zamierzamy ją panu powierzyć, wiedzieli w parę godzin po zapadnięciu decyzji. Dlatego zaraz zostanie pan zaaresztowany. Zresztą ta dziewczyna w pańskim domu jest wystarczającym pretekstem. - Dziewczyna? - A pan myślał, że zakochała się w panu od pierwszego wejrzenia? Wiemy już, kto zlecił jej zawarcie tego kontraktu. Jako podejrzany o współpracę z piggerami zostanie pan odstawiony do centralnego aresztu śledczego. - Ależ ja... - Ale pan po drodze ucieknie żołnierzom z eskorty. Jeden z nich będzie miał odpiętą kaburę. Musi pan go zabić. - Panie komandorze! - To rozkaz. Gra toczy się o zbyt wielką stawkę. Zabierze pan broń temu żołnierzowi i natychmiast go pan zastrzeli. W zasięgu ultrotonu znajdzie się jeszcze dwóch ludzi. Reszta sterroryzowanej eskorty doprowadzi pana do promu kosmicznego. My tymczasem zaczniemy pana szukać zupełnie gdzie indziej. To panu pozwoli dolecieć do celu. - To znaczy? - Wróci pan na swój statek i natychmiast ruszy w rejon gwiazd zakazanych. Tam otrzyma pan następne instrukcje. A teraz proszę oddać broń i siedzieć spokojnie - komandor wyciąga dłoń. Krabbart waha się chwilę, potem powoli odpina sprzączkę pasa, podaje go wraz z kaburą komandorowi. Tamten waży broń przez chwilę, potem odkłada ją na biurko. - Straż! - woła. Drzwi rozwarły się momentalnie, dwaj potężni żołnierze wpadli do gabinetu, zatrzymali się przy Krabbarcie. - Zabrać podejrzanego i odstawić do aresztu. Sierżant po prawej ręce kapitana zasalutował, wrzasnął: - Rozkaz, panie komandorze! Kiedy robili zwrot w stronę Krabbarta, kapitan zobaczył, że z odpiętej kabury u boku drugiego żołnierza wystaje rękojeść ultrotonu. Sierżant wojskowej żandarmerii poszedł przodem. Był już za drzwiami, kiedy konstabl przepuścił przed sobą Krabbarta, zamarudził moment, sięgnął do kabury. Cichy syk za plecami zmusił Krabbarta do obrócenia głowy. Właśnie w tej chwili, w której komandor Mutangu Nga’wom znikał za swoim biurkiem. Na miejscu baretek nad lewą kieszenią jego munduru ział ciemny, regularny otwór wielkości dwóch złożonych pięści. I wtedy kapitan Krabbart zrozumiał, że naprawdę skończyło się to, co do tej pory uważał za głupawą, tanią komedię. Dyskretnie obejrzał się, jeszcze raz zerknął na odpiętą kaburę u boku konstabla. *** Rude błoto wypucza się powoli, rozstępuje z niechętnym mlaśnięciem. Ostatnie rdzawe zacieki ospale spływają z submetalicznej powierzchni. Wszystko zamiera na moment, lecz potem zaczyna się znowu. Jakby błoto rodziło z siebie w konwulsjach mechaniczną glistę. Giganta, który już przebija dziobem odwieczną, zielonomglistą czapę. Jeszcze jeden zryw, jak parcie potężnych zwieraczy. Jeszcze pół metra, jeszcze ćwierć. Obły kadłub do końca wyśliźnie się z łoża, na jego zadartym dziobie złamie się pierwszy od milionów lat błysk obcego, dalekiego słońca. Oczy namiarowych automatów złapią podobne błyski nad szczytami wszystkich mglanych kopuł w okolicy. Ciężkie cielska dźwigną się leniwie, schwycą skrawki nieba w parasole rozłożonych anten, odepchną od siebie skurczoną ze strachu planetę, wystrzelą w kosmos ciągnąc za sobą pępowiny rozpylonej mgły i błota. Jak ławica zwinnych tuńczyków śmigną w bezmiar gwiezdnego morza. Powielony setki i tysiące razy starzec uśmiechnie się w głąb brody. - Ci głupcy myśleli - mruknie - że mój szlak skończył się na Strandzie. Dopiero tu zaczyna, się to, co oni nazwali Hemings Way. Hemings Way of Life - dorzuci. - A ten szalony zawistnik Dil Ampedusa myślał, że kiedyś mnie doścignie. *** Mężczyzna złazi powoli ze słupa, wyłącza elektromagnetyczne ssawki po wewnętrznej stronie butów. Przez chwilę patrzy na maszt i trzy otaczające go śmigi. Wiatr hulający nad wzgórzem niecierpliwie szarpie smukłe, podobne do bananów łuki. Człowiek zwalnia blokadę, śmigi ruszają z miejsca, od razu w najwyższym pędzie. Skane kładzie dłoń na obudowie prądnicy, wyczuwa palcami wibracje rotora, niemal widzi i słyszy moc prądu, płynącego do pająka. - W samą porę - myśli. - Ta rezerwa, którą miałem... - pogardliwie krzywi wargi. Obraca się, powoli schodzi ze wzgórza. Patrzy na podciągnięte już do poziomu parapetów ściany domu, przeciąga się, słucha trzasku zesztywniałych stawów i kości. - Chyba dość będzie na dzisiaj - mruczy. Lecz zamiast do namiotu idzie w stronę pająka, niezmordowanie bijącego studnię. - Jeżeli tak pójdzie dalej - Skane ze zniecierpliwieniem kopie walający się po ziemi kamień - to do wody dobierzemy się dopiero za dwa lub trzy tygodnie. Nie ma rady. Trzeba chyba wpaść do tego Clisthareya. Zastanawia się niedługo. Włącza blokadę programu w zestawie zdalnego sterowania pająka - od tej pory automat nie posłucha żadnego obcego rozkazu bez zwolnienia blokady. Niech sobie nawet odgłosy pracy zwabiają tutaj ciekawskich. I tak nikt nie wyciągnie maszyny z kilometrowej dziury. Tuż przed odejściem Skane schyla się jeszcze, podnosi element wyrzucony przed chwilą z rury pneumatycznego przenośnika podłączonego do grzbietu pająka. Obmacuje element długo, waży go w dłoni, próbuje obejrzeć, podnosząc go pod światło zachodzącego słońca. Z kształtką w dłoni idzie do obozowiska, lecz zamiast bez marudzenia wskoczyć do kabiny poduszkowca, wyciąga z namiotu zestaw do szybkiej analizy molekularnej. - To dobrze - uśmiecha się do siebie ironicznie - że Rząd Zjednoczonej Ziemi dba o wszechstronne wyposażenie swoich “pionierów nieba”. Po chwili ironiczny uśmiech znika z jego twarzy, Skane gwiżdże cicho. - Cztery i ćwierć procent berylu - mruczy. - Do diabła. A to chyba dopiero grzbiet złoża... Do diabła - powtarza. Chwilę czeka na wydruk analizera, podnosi skrawek metaloplastu do oczu, jeszcze raz z niedowierzaniem patrzy na wynik badania. - Ale minę zrobi ten gość z urzędu, który mi mówił, że tutaj nic ciekawego nie ma - szybko składa zestaw, chowa go w namiocie, wskakuje do kabiny poduszkowca. Ciężkie, masywne cielsko maszyny skacze w prześwit między wzgórzami, jakby zrywało się do rajdu o najwyższą nagrodę świata. Skane prowadzi, pogwizdując cicho półzapomnianą, rytmiczną melodyjkę. - To już trzeba opić - myśli. - Opijemy to z tym grubym szeryfem tak, że cale miasteczko zerwiemy na nogi. Miał rację, że tutaj świat się kończy. Stare, zatarte ślady drogi gładko wślizgują się pod maskę ciężkiej maszyny, Skane gna z wiatrem, usiłując przegonić poderwane kłęby kurzu. Po niespełna godzinie hamuje już przed pierwszym domem. Wyskakuje, długo dobija się do drzwi. Nie zwraca uwagi na czujną, nieufną twarz farmera, który uchyla drzwi i zastanawia się kilkanaście sekund, zanim mrukliwie odpowiada na pytanie: - Farma Clisthareyów? - podejrzliwym spojrzeniem taksuje zniszczone i zmięte ubranie Skane’a, spogląda na stojący przed bramą poduszkowiec, majaczący niewyraźnie w zapadającym zmierzchu. - To trzeba trzy domy dalej skręcić w lewo. A potem ze dwie mile prosto. Ale... - zawiesza głos. - Ale co? - podchwytuje Skane. - Nic - mruczy tamten niechętnie. - Dowie się pan na miejscu. Pan nie jest stąd - brzmi to bardziej jak stwierdzenie niż jak pytanie. Skane dopiero teraz dostrzega, że farmer zaciska dłoń na czymś w kieszeni luźnych portek. - Jestem - odpowiada. - Przyjechałem parę dni temu. - Aha. To niech się pan bez potrzeby nie kręci po zmroku. Radzę panu dojechać, zanim zapadnie zmrok - bez żadnego słowa więcej farmer zatrzaskuje drzwi. Skane cofa się odruchowo o krok, zastanawia się, czy nie załomotać ponownie, żeby poduczyć chuderlawego gbura grzeczności, potem macha ręką. Na wpół rozgniewany jeszcze, na wpół już rozbawiony idzie do poduszkowca, lekko przeskakuje przez burtę, sadowi się wygodnie. Czuje, że przez jakąś szparę w masywnej, na głucho zatrzaśniętej okiennicy farmer obserwuje go uważnie. Skane rusza powoli we wskazanym kierunku. Mrok zgęstniał już na tyle, że trzeba włączyć reflektory. Skane waha się przez moment, zanim uderza palcem w przycisk na desce rozdzielczej wozu. Przez parę chwil prowadzi jedną ręką, wymacując w skrytce za fotelem kolbę ultrotonu. - Szkoda, że nie przestroiłem go z powrotem - myśli. - Ale gdyby mnie ktoś zaczepił, to i tak nie będzie przecież o tym wiedział. Teraz już sunie dość wolno, wytężając wzrok, żeby nie zgubić kolein wyjeżdżonych przez samochody, które jakimś cudem nie trafiły jeszcze na złomowiska. Rozgląda się uważnie, za trzecim domem skręca w lewo. Po paru minutach snop światła z trzech reflektorów na pysku maszyny uderza w ścianę niewielkiego, zgrabnego domu postawionego u stóp pagórka. Trzy płomienne punkty odbijają się w martwych szybach. Skane czuje kłucie pod odruchowo przymkniętymi powieka mi, wrzuca blendy, powoli otwiera porażone oczy. W samą porę. Jeszcze moment, a do końca rozwaliłby resztki majaczącej przed nim bramy. Wykręca, sunie powoli, zatrzymuje się dopiero tuż przed drzwiami domu. Czeka parę chwil, ale dom pozostaje taki, jaki był - przycupnięty w mroku, leniwy i senny, zaspany. Skane na ułamek sekundy dotyka klaksonu. Ale dopiero po trzykrotnym zamanifestowaniu swojej obecności i uporu słyszy zza drzwi: - Kim pan jest? Czego pan tu szuka? - Szeryfa Clisthareya. Milczenie. Potem ten sam, młody i niezaspany głos pyta: - Kim pan jest? - Skane - głupio jest tak w nieprzyjemny mrok wykrzykiwać swoje nazwisko. - Bolidar Skane. Przyjechałem oddać szeryfowi kanister. I chciałem zrobić zapas wody. - Niech pan wyjdzie z wozu. Studnia jest za domem. Skane wzrusza ramionami i powoli gramoli się z kabiny. Kanister szeryfa stawia pod drzwiami, zabiera obydwa swoje i skręca za róg. Po chwili wraca pod drzwi. - Hej! - woła. - Niech, pani zapali chociaż jakieś światło. O mało sobie łba nie rozwaliłem. I niech mi pani powie, co tu się dzieje? Najpierw ten gość na skraju miasta, teraz pani... - Jaki gość? - Farmer. Taki mały, chuderlawy. Pierwszy dom od północnej strony. - Crandal? - Licho go wie. Cały czas trzymał broń w kieszeni. Tyle, że przynajmniej na dwa cale uchylił drzwi. Wyjątkowo gościnna okolica. Kiedy już skończę dom... - To pan? - Co ja? - To pan stawia ten dom na pustyni? - Tak, a co? - Ojciec mówił o panu... - dziewczyna przerywa na moment, szczęka zamek. - Dobrze. Niech pan wejdzie. Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Mrok za drzwiami jest głębszy niż ten na podwórzu, łamany przez postojowe światła poduszkowca. - Zaraz. Niech pan najpierw wprowadzi swoją maszynę do szopy. Tam na lewo od domu. Tu jest klucz. Od kłódki. Niech pan wygasi światła, zamknie szopę i wraca pod drzwi. - A pani? - Poczekam tutaj. No, jeszcze pan marudzi? Skane ruszył do wozu. Zrobił wszystko, co poleciła dziewczyna, zamknął kłódkę, po omacku ruszył w stronę domu. Po kilkunastu krokach potknął się o coś i zaklął pod nosem. - To pan? Niech pan uważa, przed drzwiami jest schodek. - Już wiem. - Zaraz panu otworzę. Nikogo pan nie widział? - W tej ciemnicy? Musiałbym go chyba nadepnąć. Nad drzwiami błysnęło nagle jaskrawe, bezlitosne światło. - Co pani znowu wyprawia, do licha? - Nic, chciałam zobaczyć... - znów szczęknął zamek, skrzypnęły drzwi. - Niech pan wchodzi. Skane zrobił dwa kroki do przodu, przestąpił próg, zderzył się z kimś. - Przepraszam - mruknął w ciemność. - Nie szkodzi. Tylko zamknę drzwi. - Niech mi pani powie... - Skane leciutko zmrużył oczy, kiedy błysnęło światło pod sufitem. Parę chwil patrzy na ładną, siedemnastoletnią może dziewczynę, trzymającą pod pachą lekki laser górniczy. -... Niech mi pani powie, co to wszystko znaczy? Gdzie szeryf? To znaczy pani ojciec? Kiedy wróci? Pytania na długie kilkanaście sekund zawisają w powietrzu. Dziewczyna milczy, patrzy na Skane’a uważnie. Wreszcie mówi, przełykając ślinę z wysiłkiem: - Pan nic nie wie? Mój ojciec nie żyje. I... - wargi dziewczyny zaczynają drżeć w hamowanym, jeszcze półdziecinnym szlochu. - I ja... ja... To przeze mnie... - Zaraz, niech pani się uspokoi - Skane pochyla się lekko, niezdarnie otacza plecy dziewczyny ramieniem. - Nie będziemy przecież stali przez cały czas w hallu. - Tak, przepraszam... Idąc za dziewczyną do małego saloniku Skane pyta: - Kiedy to było? - Tydzień... nie, dziesięć dni temu. - Może mi pani dać coś do picia? Szklankę wody. - Zaraz zrobię kawę - dziewczyna zrywa się, biegnie do kuchni. Skane siedzi, rozgląda się po ciasnym, staroświeckim saloniku. Sufit jakby przysiadł z wiekiem, meble poczerniały. Widać, że jest to dom od dawna zasiedziały, solidny, z tych, jakie stawiano sto i więcej lat temu. Może najstarszy w całym miasteczku? Może straszył pustką przez pół lub więcej wieku, zanim wprowadził się tutaj Clistharey ze swoją Maggie? - A matka? - pyta Skane podnosząc się, idąc za dziewczyną. - A pani mama? - powtarza. Dziewczyna siedzi przy kuchennym stole, bezmyślnie patrzy przed siebie. W błysk światła, rozmazany po niklowanym kranie. Wydaje się, że nie słyszy. Skane podchodzi bliżej, dotyka jej ramienia. - Ja już się przedstawiłem - mówi. - Pewnie było słychać aż w miasteczku. A pani? Jak pani na imię? - Outie. Outime Clistharey. - Ciekawe imię. - To przez ojca. Zawsze mówił, że będę żyła poza czasem, z którego on uciekł. - Nie rozumiem. Przecież przed czasem uciec się nie da. - Ojciec mówił - dziewczyna marszczy brwi, wywołuje słowa z pamięci - że czas tutaj jest zupełnie inny niż ten w wielkich miastach. - Aha. Woda się gotuje. - Kawę czy herbatę? To właściwie dobrze, że pan przyjechał. - Już się przyzwyczaiłem do kawy. - Bo przez ostatnie trzy noce siedziałam tutaj zupełnie sama Sąsiedzi wrócili do domów, kiedy okazało się, że tamci gdzieś sobie uciekli. - Tamci? To znaczy kto? - Skane podnosi do ust filiżankę. - Obcy. Xaury, blovery... Ojciec ich nigdy nie lubił, wie pan? Ale Crandal i Elberson mówili, że widzieli także ślady paru ludzi. - A, to dlatego tamten gapił się na mnie tak podejrzliwie. Myślał pewnie, że przyszła kolej na... - Skane urywa, kiedy zawieszony na ścianie wideor wydaje wysoki, świergotliwy dźwięk i na ekranie ukazuje się chuda, ponura twarz Crandala. - Halo, Outie! Wszystko w porządku? Pytał o was jeden facet. Wskazałem mu drogę, więc uważaj. Na wszelki wypadek nie wyłączaj swojej maszynki. - On jest tutaj - dziewczyna odsłania Skane’a. - Ojciec o nim opowiadał. Crandal wcale nie wygląda na speszonego, powtarza: - W każdym razie uważaj. Nikt go tutaj w okolicy nie zna. Skane odstawia filiżankę, wstaje powoli, podchodzi do aparatu. - Nie szkodzi - mówi. - Mam zamiar tu się osiedlić. - To pan chyba zwariował. Ja bym dawno stąd uciekł, ale w miastach podobno jest jeszcze więcej tego obcego, śmierdzącego paskudztwa. Tylko ta cholerna pustynia widać im nie służy. - Co do obcych, to jeszcze się zobaczy - mówi Skane w zamyśleniu. Jest w jego głosie coś, co sprawia, że po twarzy Crandala przemyka ślad uśmiechu. Farmer patrzy na Skane’a uważnie, mówi: - Niech pan wpadnie do nas. Ale rano - dorzuca po króciutkiej przerwie. - Pogadamy. - W porządku. - To ja się zmywam. Cześć, Outie! A jakby co, to pamiętaj, że zawsze możesz mnie albo moją starą wywołać. - Dziękuję. Ale nie będzie potrzeby. Przynajmniej nie będę sama siedziała w tym domu. Dziewczyna naciska wyłącznik, mówi trochę w przestrzeń: - On taki już jest. Podejrzliwy i szorstki, jak prawie wszyscy tutaj, ale można na niego liczyć. - Chyba tak - Skane znowu przysiada na swoim stołku, sięga po filiżankę. - Co było dalej? - Wzięłam sterowiec ojca i poleciałam do Judy. To moja koleżanka. Mieszka sto mil dalej na południowy wschód. Kiedy wróciłam, tamtych już nie było. Ojca i mamę znalazłam w starym jeepie. Tam koło bramy. Nie mieli żadnych szans. A gdybym wtedy nie poleciała... - Lasery, te przenośne, mają mały zasięg. Ale jeżeli mieli ultrotony... - Mieli. - Uciec w sterowcu z zasięgu ultrotonów też by się wam nie udało. - Tak samo mówili Elberson i Crandal. Ale ja wiem... - Nic pani nie wie - ostro przerywa Skane. - W Ayr Thlaav’n widziałem, jak policjanci zdjęli dwóch porywaczy z wysokości siedmiu mil. Właśnie ultrotonami. Mój jest teraz rozstrojony, ale będę musiał z powrotem ustawić stopień akomodacji soczewek. Masz jakąś broń? - Tylko ten laser. Broń ojca tamci zabrali. - I żaden z tych czułych sąsiadów nie podrzucił ci niczego lepszego? - Oni też mają domy. Zresztą tamtym chodziło chyba tylko o tatę, bo od tej pory nikt ich nie widział. Wszyscy obcy w okolicy porzucili swoje farmy. - To gorzej. - Dlaczego? Nareszcie będzie spokój. - Bzdura. Teraz nie mają już nic do stracenia. Tak już jest, że im więcej ktoś ma, tym spokojniej siedzi. Masz jakieś narzędzia? Moje zostały w obozie. - Ojciec kupował każdy zestaw Bigmastera. - To dobrze. Znajdzie się na pewno jakiś nanomierz i... - Ale to wszystko jest w szopie. Tam, gdzie twój wóz. - W takim razie musimy poczekać do rana. Może rzeczywiście lepiej się nie włóczyć po nocy. - Zostaniesz? - dziewczyna wstała, podeszła do mężczyzny. - Tak. Jeżeli bardzo się boisz, będziemy spali na zmianę. - Bałam się zasypiać wieczorem. Ostatnie trzy noce... - W takim razie kładź się pierwsza. Przyda ci się parę godzin spokoju. - Na razie nie usnę. Zdrzemnęłam się po południu. Chodź, pokażę ci, gdzie możesz się położyć. Skane poszedł za dziewczyną, potem stał milcząc, przyglądając się, jak szybko i sprawnie ściele łóżko. - To gościnny - powiedziała. - A tam masz łazienkę - pokazała oczyma drzwi. - Pewnie chcesz się wykąpać. - Rano. Obudź mnie za trzy godziny. Dziewczyna stała na środku pokoju. - Jeszcze coś? - dorzucił. - Nie, nic - powiedziała cicho i wyszła. Zamierzał położyć się w ubraniu, potem spojrzał na czystą pościel i powoli poczłapał do łazienki. Przez cały czas spędzony na pustyni nauczył się mycie traktować jak zbędną stratę wody i czasu. Teraz też zaczął się myć bez przekonania. Raczej po to, żeby nie zaświnić pościeli. Wlazł pod prysznic z nadzieją, że trochę to go rozbudzi, ale był zbyt zmęczony, żeby się rozkoszować ostrymi, gorącymi strużkami wody. Wytarł się byle jak, szybko, zostawił na podłodze rozchlapane kałuże i zgasiwszy światło wskoczył tak, jak stał, do łóżka. Zasnął jeszcze przed przyłożeniem głowy do poduszki. *** Red Vrain czuje miękkie, łagodne kołysanie, kołysanie bez końca. Daleki, cichy szum. W szumie - jak ostatni liść w podmuchu jesiennego wiatru - wiruje i krąży coś, co brzmi jak dawno temu usłyszane zdanie: “Ty masz kosmos we krwi, rozumiesz? We krwi...” Budzi się, czując potworny ból. Jakby czyjaś potężna garść ścisnęła jego serce i płuca, zmięła je, miażdżąc, próbowała wepchnąć w głąb jelit. Wytrenowanym w ciągu zaledwie paru dni odruchem Red spręża się, poddaje tej bezgranicznej mocy, znika w sobie, zacieśnia sferę woli. Kiedy zaczyna czuć, że wcale go nie ma, wymyka się z dławiącego chwytu, Z miejsca, z bezruchu i trwania skacze z koi pod rękę, za plecy Derena. Stary cyborg obraca się za nim w ułamku sekundy, znów rozkłada ręce pustymi dłońmi skierowane przed siebie i wszystko zaczyna się od nowa. Tym razem potężna garść zaciska się o wiele szybciej. Red powtarza swój manewr sprzed chwili, lecz druga siła tłumi jego nowe odruchy, płaszczy mózg, roluje, gmera pod korą, gra na wyciągniętych do ostatnich granic strunach nerwów w kręgosłupie. Bebeszy i tłamsi wszystko, co jeszcze nie boli. Red wypręża się i sztywnieje, ostatnim zrywem woli budzi blokady endorfin, zamyka mózg na wszystkie doznania, wyrzuca wszystkie myśli poza jedną: “Dopaść. Uderzyć. Zabić”, Robi chwiejny, niepewny krok przed siebie. Ulga. Gwałtowna i ostra, jak wybuch w całym ciele. Wdzięczność i rozkosz, zachwyt, błogie rozluźnienie... Błąd! To daje znać o sobie nie skończony program. Adrenalinowy szok. Tym razem obca garść jest jak kot łagodna. Gładzi nerwy, dopieszcza, łagodnym jak styk plaży i morza falowaniem rozmywa kłęby naprężonych mięśni, rozplątuje je, dzieli na luźne, spokojne pasemka. Red przysiada na brzegu koi, patrzy na Derena, niezdarnie sadowiącego się w fotelu obok stolika przyśrubowane go do ściany. - Uczysz się, chłopcze. O wiele szybciej niż ja. Masz wrodzony talent. Wydaje się, że Red nie słyszy ani słowa. Patrzy tylko coraz mocniej i uważniej; skacze, rozkładając ręce dłońmi wysunięte przed siebie. Czuje się tak, jakby gołym mózgiem uderzył w kamienną ścianę. Deren uśmiecha się leniwie. - Na to jeszcze za wcześnie, Red - mówi. - Ja uczyłem się tego przez dwa lata. Ale ty swoją siłę poznasz wiele szybciej. ROZDZIAŁ V Ósme dno nieba - Ty mała, głupia dziwko! Gdzie są pieniądze? Przecież widziałem, jak wchodziłaś do tego burdelu. Ki milczy, tępo patrzy w ścianę. - Odezwij się, ty... - pomarszczona dłoń trafia w policzek dziewczyny. Uderzenie nie jest silne, starzec dawno już wypalił się w komorze homofonu. Ale boli. Ki wyrwała się, pchnęła drzwi, wybiegła z domu. Tuż przed furtką zderzyła się z jakimś mężczyzną, mało nie upadła. Podtrzymał ją, chwytając za ramię tak mocno, że syknęła z bólu. - Co pan tu robi? Przecież sama zamykałam bramę, i niech mnie pan puści wreszcie. Mężczyzna puszcza ją, cofa się pół kroku. - Przepraszam - mówi. - A co do tego, jak wszedłem... - uśmiecha się lekko -... to nie ma takiego muru, który by mnie zatrzymał. Chciałem porozmawiać z pani ojcem, panno Joyceman. - Ojciec jest tam - Ki pokazuje dom. - Ale... ale jest trochę wzburzony. - W takim razie przyjdę jutro. Można panią odprowadzić? Robi się późno. A na ulicach nie jest ostatnio zbyt spokojnie. - Wolałabym... - Tylko kawałek. - Dobrze - Ki wymija mężczyznę, chwyta za klamkę. Furtka jest zamknięta. Odnajduje klucz w kieszeni sportowego sari, szybko otwiera - gdyby ojciec wyszedł teraz i zobaczył ją z tym człowiekiem, nie dałby jej później ani chwili spokoju. Chce mężczyznę przepuścić przed sobą, ale on czeka na nią już po drugiej stronie żywopłotu. - Kiedy pan zdążył przejść? - Wtedy, kiedy pani otwierała furtkę. - To niemożliwe. Geedry podniosłyby alarm. - Nie na każdego rośliny reagują tak samo. A ponadto wyczuwają zamiary ludzi. Inaczej nie mielibyście państwo ani chwili spokoju. Wrzeszczałyby na każdego przechodnia, który by się o nie przypadkiem otarł. - Ale pan podobno przeszedł, a nie ocierał się przypadkowo. W dodatku tam przecież była metalowa siatka. - I nadal jest - mężczyzna uśmiecha się lekko. - Ale już pani mówiłem, że dla mnie żaden mur nie stanowi przeszkody. No, czy będziemy stać tutaj do północy? - Nie - Ki przytomnieje, obraca się, idzie przodem. Mężczyzna dogania ją, chwyta za nadgarstek. Pochyla się, zaglądając w twarz dziewczyny. - Niech pani mi powie - pyta - dlaczego pani to robi? - Co? - Noo, pracuje... bywa w Kai Ideonie? Ki przystaje gwałtownie. - A co to pana obchodzi? Chce pan iść ze mną? To proszę. Mężczyzna spokojnie wytrzymuje jej nieprzyjazne spojrzenie. Nawet uśmiecha się z jakąś dobrotliwą miną. - Nie, panienko - mówi. - Dziś nie mam ochoty. Dziś tylko chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pani to robi. Gdybym ja miał takiego ojca... - Ojca! - Ki prycha wściekle. - Ojca! Zdychał pan kiedyś z głodu tylko dlatego, że ma pan ojca uznanego za geniusza? - Nie - mężczyzna leciutko uśmiecha się znowu. - Nie, proszę pani. Bo ja sam jestem genialny. - W takim razie lepiej, żeby pan nigdy nie miał dzieci. Najpierw zamęczy pan żonę... - Nie mam żony - łagodny głos mężczyzny płynie jak muzyka. - Skoro jest pan taki genialny, to na pewno stać pana na niejedną. - Stać - mężczyzna przytakuje z powagą, nie zwracając uwagi na nutę zaczepki w głosie Ki. - Więc jak pana stać, to niech pan ją sobie kupi. I niech pan sobie pójdzie męczyć ją, a nie mnie. Geniusz! - A tak... Pokazać pani? Nie czekając na odpowiedź mężczyzna wyczarowuje z którejś kieszeni gruby szkicownik, wyciąga mazak. - Niech pani postoi tak jeszcze ze dwie sekundy. Oo, tak. Doskonale! Właśnie tak wyglądała pani przed chwilą. Ki z niedowierzaniem patrzy na szarzejącą w mroku kartkę. Może to migotanie przedwieczornego powietrza sprawia, że jej twarz wygląda na naprawdę żywą i złą. Podobieństwo jest doskonałe, dodatkowo podkreślone przez nieco karykaturalne przerysowanie obrażonych, leciutko odętych ust. - Nie wierzę. Musiał pan to wcześniej narysować. - Wiec proszę. W tej chwili... - mężczyzna pokazuje czysty skrawek plastanu -... w tej chwili wygląda pani tak - szybko wodzi zielonym mazakiem po gładkiej powierzchni. Po paru sekundach zielone oczy Ki, tej Ki na plastanie, zaczynają żyć, zaczynają z niedowierzaniem patrzeć na rysownika. - A powinna pani wyglądać tak - mężczyzna przerzuca kolejną kartkę w szkicowniku. Powierzchnia plastanu znowu zaczyna żyć pod jego ręką. Tym razem oczy Ki narysowanej są pełne oczarowania i zachwytu. - O tak właśnie. Doskonale - człowiek odrywa spojrzenie od szkicownika, przenosi je na twarz dziewczyny. - Już jest pani coraz bliższa tego - stuka palcem w kartkę. - No i jak? Jestem genialny? Ki czuje się zupełnie rozbrojona. Ten człowiek złamał ją uśmiechem. I tym rzuconym na końcu pytaniem. Bo przecież wiedział o tym, że rysuje wspaniale. Ale pytał ją o zdanie i ocenę tak, jakby od jej odpowiedzi zależało co najmniej to, czy jutro jeszcze cały świat będzie. - Tak - mówi z powagą i z przekonaniem. - Tak, panie... - Mayme. Ten nazywany French. Ki nie zwraca uwagi na nutkę dumy w jego głosie, pyta: - Zdaje się, że chciał mnie pan odprowadzić? Proszę - tym razem sama podaje mu dłoń. Mayme patrzy jej w oczy bardzo uważnie, ale nastrój wywołany przez niego przed chwilą jakoś wcale nie pryska. Potem bierze rękę dziewczyny, zaczynają iść beztrosko jak dwoje dobrych przyjaciół, których łączy o wiele więcej niż setka czy dwie wspólnie spędzonych nocy. Ki nawet nie wie sama, kiedy zaczyna opowieść o Redzie. O wieczorach spędzanych w parku z nim, o nocach w Kai Ideonie z każdym, kto się nawinie. Po to, żeby zarobić. Żeby zaoszczędzone sumy przelać na konto założone przez nią dla Reda. Żeby mógł ją sobie kupić, jak dorośnie. Bo na razie stary Vrain... - Vrain? - przerywa Mayme. - Znam to nazwisko. Tak mi się kiedyś obiło o uszy - dorzuca tonenr przeproszenia. - Ale skoro już pani przerwałem, to... - zastanawia się chwilę. - To co? - ponagla Ki. - Nie wydaje mi się - rysownik potrząsa głową - a szczególnie po tym, co już usłyszałem, żeby Red był bardzo z tych pieniędzy szczęśliwy. - Wcale nie musi wiedzieć, jak je zarobiłam. - Nie musi - przytakuje Mayme. - Ale chyba wolałby je zarobić sam. On chyba jest bardzo ambitny i uparty. - Tak. Zupełnie taki jak mój ojciec. - Nie... - Mayme w zamyśleniu potrząsa głową, instynktow nie omija jakiegoś przechodnia, wskazuje ruchem wolnej dłoni jakiś podrzędny lokalik. - Przysiądźmy na chwilę - mówi. - Raz możesz spóźnić się do pracy. Po raz drugi odzywa się dopiero wtedy, kiedy już stoją na stoliku przed nimi dwie filiżanki kawy. - Nie - powtarza, znowu potrząsając głową. - Rysowałem już tylu ludzi. I nikt, możesz mi wierzyć, nie jest taki jak inni. Trochę podobieństwa to tylko złośliwość natury. Tylko kontrastowe tło dla wszystkiego, co tych podobnych dzieli. Na przykład ja widzę i rysuję świat taki, jaki dla mnie jest. Dośmieszam go tylko trochę, bo inaczej mógłbym nie wytrzymać. Twój ojciec zamyka się w homofonie, bo swój świat chciałby znaleźć w sobie. A mam przyjaciela, nazywa się Gigi Macondo, który twierdzi, że na ulicy miasto-biura Old York widział jednorożca. Kiedyś wynajął wszystkie dziw... dziewczyny z najlepszego domu w swoim mieście-kraju i przebrał je za panny młode idące do ślubu. Każda miała w ręku białą lilię. Wiesz, co to kiedyś znaczyło? - Nie. - Lilia była symbolem dziewiczej czystości. I każda z tamtych dziewczyn miała do sukni, o tu, na wysokości piersi, przypiętą prezerwatywę, w której przetaczała się jak żywe srebro mała, nieskazitelnie czysta perełka, gładka i tłusta jak kropla męskiego nasienia. - Po co mi to opowiadasz? - Widzisz, każdy z nas wybrał sobie inną metodę obchodzenia się z życiem. Ale my wiemy, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Bo każdy człowiek, nawet w najszczęśliwszej chwili, jest od innych ludzi tak daleko, jakby go od nich dzieliło co najmniej sto lat świetlnych nieprzebytej samotności. O, a teraz wyglądasz tak... - znów nie wiadomo skąd wyczarowany szkicownik i mazak spotykają się nad stołem. Po chwili z plastanu patrzy na Ki twarz zasłuchanej, może trochę rozmarzonej i na pewno bardzo samotnej dziewczyny. - Spójrz - rysownik przerzuca przed oczyma dziewczyny plastanowe skrawki. - Nawet ty, wszędzie do siebie tak bardzo podobna, u mnie, o tu, ciągle jesteś inna. Czy teraz wierzysz, że nie ma ludzi zupełnie takich samych? - Może ma pan rację - mówi Ki w zamyśleniu. - Może i tak. Ale co innego bardziej mnie teraz niepokoi. Już od tygodnia nigdzie go nie mogę znaleźć. - Może właśnie szuka swojego sposobu na życie? - Nie wiem - Ki podkreśla słowa pochyleniem głowy, włosy miękko jej spadają na czoło. Odrzuca niesforny kosmyk szybkim, machinalnym ruchem dłoni. - Nie wiem. Ale czegoś się boję. Nigdy przedtem tego nie robiłam, a teraz, sama nie wiem czemu, połączyłam się z domem jego rodziców. Matka też go nie widziała od tygodnia. - Wróci. - A jeżeli gdzieś się nielegalnie sprzedał? Wie pan, on ostatnio zrobił się jakiś bardziej niecierpliwy. Trochę się nam nie układało, bo... - Bo co? - Jemu już przestały wystarczać te nasze wieczory. Zaczął mówić, że ja go tylko rozbudzam, że potem uciekam. On nie rozumie, że najpierw musi mnie kupić. Za wszystko się płaci, prawda? - patrzy, szukając w oczach mężczyzny potwierdzenia. Lecz widzi w nich co innego. Widzi to, że jest nieprzeciętnie ładna. Że siedzący przed nią mężczyzna dawno nie miał kobiety. I jeszcze - pod tym wszystkim na dnie - odrobinę dobrotliwej ironii. Przeczy temu ton pierwszych słów rysownika, powiedzianych nieoczekiwanie twardo i gorzko: - Zapłaci. Zapłaci tobie twoimi pieniędzmi. Za ciebie. - Potem słowa mężczyzny miękną nieco, płyną coraz cieplej; choć nadal z nutką dobrodusznej kpiny: - A może w takim razie chcesz jeszcze trochę tych pieniędzy zarobić? Ki długo, uważnie patrzy w oczy rysownika. Potem kiwa głową. Jak mała grzeczna lalka z porcelany. *** Ift Mocharee kończył właśnie sprawdzanie pierwszej anteny, kiedy przez kontrolny grawimonitorek przed jego twarzą prze mknął dziwny błysk. Ostry, jadowicie zielony, zapętlony dziwacznie. Ift przymyka oczy, marszczy brwi. I jak w olśnieniu przypomina sobie nagle, że przecież identyczny błysk widział właśnie wtedy, kiedy na stacji pojawiła się Wei. Zaczyna się śpieszyć. Zostawia rozbebeszony stabilizator sygnału, wyszarpuje odrzutowy pistolet z kabury, wali w próżnię ładunki gazu jeden po drugim, uderza plecami w obrzeże uchylonej śluzy. Nurkuje w nią szybkim półobrotem, zatrzaskuje klapę w zewnętrznym pancerzu, niemal miażdży pięścią taster awaryjnej procedury. Mocny jak huk szum wtłaczanego powietrza trwa chwilę, potem hydrauliczne siłowniki łamią opór podciśnienia w śluzie, z lepkim cmoknięciem uchylają się drzwi. Gwałtowny prąd wpadającego powietrza omal nie znosi Ifta na klapę w pancerzu. Mechanik mocniej zaciska ręce na uchwytach, potem skacze w korytarz. W parę sekund dopływa wielkim skokiem do celu, mocno pcha przed siebie drzwi kabiny, magnetyki odskakują z trzaskiem. Wei nie ma. Jest tylko nadinspektor kontroli przestrzeni Gameroth Droudent z paskud nie podrapaną twarzą i plecami. Zaskoczony, jeszcze ogłupiały, obraca się w stronę Ifta naciągając kombinezon na ramiona, niezdarnie gmerając przy eklerze. - Ty gnojku - syczy Ift, sunąc ku niemu. - Ty mały, zawszony, zapluty sukinsynie. To miało być to twoje porozumie nie, tak? Co z nią zrobiłeś? - Nic, panie Mocharee. Nic naprawdę. Nic nie zdążyłem, bo ona... Ona zniknęła. Ja tylko chciałem... Ona źle zrozumiała... - Za to ja doskonale rozumiem - pięść Ifta zgarnia kombinezon pod szyją Droudenta. - Dopinaj ten swój zasrany skafander. Załóż hełm. I do śluzy. Ale to oddaj - druga dłoń Ifta wyłuskuje z kabury na kolanie Droudenta pistolet gazowy. - Co... co pan chce zrobić? Panie Mocharee. Ja panu coś powiem. Umówmy się... - Już raz się umówiliśmy, gnojku. Właź do śluzy. - Ale... Ift wpycha nadinspektora do ciasnej dziury, sam ledwie mieści się za nim. - Zakładaj hełm. - Ale... - Za pół minuty otwieram klapę w pancerzu. Droudent przez chwilę nie może trafić głową w otwór hełmu. Ift pomaga mu, dopina troskliwie, sprawdza swój, potem naciska taster. Klapa odchyla się powoli, do śluzy zagląda małe, z tej odległości prawie karłowate Słońce. - Panie Mocharee. Ja panu to wszystko... Ift ustawia nadinspektora starannie, potem potężnym kopniakiem wywala go w próżnię. - Spływaj, śmierdzielu! - woła na pożegnanie. - I módl się, żeby ci się żadnym cudem nie udało tutaj wrócić. Potem patrzy na słaby błysk słonecznego światła odbity od metalizowanego skafandra. Długo. Dopóki powolny obrót stacji nie zmienił kąta widzenia, i jeszcze chwilę tępo gapi się w przestrzeń. - Wei - myśli. - Wei... - zrywa się gwałtownie. On traci tutaj czas bezmyślnie, a Wei już pewnie czeka na niego z powrotem w kabinie. Ręcznie zatrzaskuje klapę, znowu włącza awaryjną procedurę. A potem długo, długo siedzi i patrzy na resztki śniadania na tacce, na dwie brudne, puste filiżanki po kawie. *** Krabbart spogląda na swoją zarośniętą twarz w lusterku, na fałdy obwisłej skóry, worki pod oczyma. Przez ten tydzień ucieczki zrzucił co najmniej ze trzy kilogramy. - Jak tak dalej pójdzie - mruczy - będę wyglądał na zbyt wielkiego łajdaka nawet dla piggerów. - O to się nie martw - słyszy tuż za sobą. A tak przynajmniej żaden z nich cię nie pozna. Zresztą przyprowadziłem majstra, który ci tę buźkę dodatkowo przerobi. - Na to się nie zgadzam. - Już się zgodziłeś. Tydzień temu. Wiesz, co będzie, jak rozpoznają cię albo nasi chłopcy, albo tamci? Krabbart milczy. Nie od dziś wie, jak wygląda akupunktura. I jak powoli szaleje człowiek, któremu hełm nakłuto promieniem lasera. Jak błaga, żeby wciągnęli go z powrotem, bo już skafander zaczyna go wpychać do tej szklanej bańki. Jak jęczy z bólu i wyje, rzyga krwią, płacze. Przez kilka nieskończenie długich godzin. Nieskończenie śmiesznych godzin dla tych, którzy siedzą w patrolowym statku. - Dobrze - mówi powoli. - Dawaj tego swojego specjalistę. Ledwie godzinę później staruch zrywa z twarzy Krabbarta ostatnie strzępy modelitu i wychodzi, nawet nie spojrzawszy na to, co zrobił. - Jak, Reny? - zagaduje opiekun podsuwając lusterko. - Na imię mi Drac, do cholery! Mógłbyś już to sobie zapamiętać - warknięcie Krabbarta odsłania dorobiony ślad po zębie. Kapitan obojętnie patrzy na to coś pośredniego między pyskiem horga, pinczera a twarzą człowieka, co widzi w lustrze. - Dobrze, panie Ostergut. Ślicznie pan wygląda. Jak najprawdziwszy, dobrze zużyty ćpun podokienny. Krabbart-Ostergut chwyta opiekuna za brudny łach pod szyją. - Ty - mówi. - Nie pozwalaj sobie, bo będziesz miał awanse z głowy aż do końca życia. - Naprężenie mięśni, pobudzonych paroma zastrzykami, sprawia mu zarazem i ból, i przyjemność. Po raz pierwszy w życiu ma prawdziwą świadomość siły. Tej fizycznej, zwykłej, ordynarnej. Tej, którą gardził jeszcze pół godziny temu. Z wrażenia nawet zapomina o tym, że chciał zbyt dowcipnego opiekuna porządnie postraszyć. - Właściwie - mówi - nie musieliście mi robić tak paskudnej gęby. Jest zbyt charakterystyczna. - Wcale. Wielu jest takich, których mamusie puściły się z horgami. Ponadto zawodowców z dobrym wyglądem i z klasą to oni już od dawna wszystkich znają. Trzeba będzie nowe życie zaczynać od zera, panie... Ostergut. Drac krzywi się, spluwa pogardliwie. - Ty mi lepiej załatw - mówi - wejście na ich statek. - Nie ma problemu. Już od trzech dni prowadzą zaciąg w spelunkach na Deimosie. Zdaje się, że szykuje się jakaś naprawdę duża robota. - To co my tu jeszcze robimy? No... - Drac robi krok w stronę opiekuna. - Nic. Czekamy, aż pan się wygada, panie Ostergut. A potem jedziemy na kosmodrom. Tu są bilety. - Turystyczna? Tfu! - A co myślałeś? Że Drac Ostergut będzie jeździł pierwszą superlux? - Poczekaj ty... Popamiętasz mnie długo. Jak tylko dolecimy na Deimosa... -... to zaaranżujemy bójkę w pierwszej lepszej knajpie. Zresztą zgodnie z planem. - Z tym nowym? Właśnie, dlaczego plan został zmieniony? - Nie było innego planu. Tylko ten. - Komandor mówił mi co innego. - Bo tyle kazano mu powiedzieć i tyle sam wiedział. - Nie rozumiem jednego... - Drac marszczy brwi. - Dlaczego ten żołnierz go zabił? - Uważasz, że lepiej byłoby komandorowi wytoczyć proces o współpracę z piggerami? Nie mieliśmy stuprocentowych dowodów. No, i wtedy już chyba uwierzyłeś, że to nie głupie dowcipy komandora. Gdybyś ty nie zabił tamtego żołnierza... Przez całą drogę na kosmodrom Drac myśli intensywnie. Aż przymyka oczy. - Ty, śpisz? - Nie - otwiera oczy, patrzy na swojego opiekuna. - A więc - myśli - zaaranżujemy tę rozróbę. Ale skończy się inaczej, niż było w planie. Chyba będę cię musiał zabić w obronie własnej. Ty już za dużo wiesz, mój bracie przewodniku. O tym, ile ja wiem i kim naprawdę jestem. W tej samej chwili uderza go w twarz struga chłodnego gazu. *** Outie kończy przyrządzanie śniadania, Skane jeszcze leży w łóżku leniwie. Przypomina sobie moment przebudzenia i krzywi się lekko. - Diabli nadali - myśli. - Czemu akurat mnie sobie do tego wybrała? Właściwie nie pamięta, jak to było. Czy przyszła tylko po to, żeby go obudzić, czy już wtedy powiedziała, że nie chce być sama? Pamięta, że opierała się przez moment, kiedy półsennie zagarniał ją ręką pod kołdrę. - Zmarzniesz - powiedział chyba, czy coś w tym stylu. Tym bardziej, że niczego na sobie nie miała. Pamiętałby przecież, gdyby musiał ją rozbierać. Nie poszłoby to wtedy jakoś tak samo z siebie, tak szybko. I może opamiętałby się w porę, a nie dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy krzyknęła z bólu. I z zadowolenia. Wtuliła się potem pod jego pachę i zasnęła smacznie, smarkula. Gdyby się o tym dowiedzieli ci wszyscy zafajdani sąsiedzi... - I co z tego? - mruknął do siebie, zasypiając. - Przecież przyszła sama. Krzywi się i syczy krótko odrywając włosy na udzie przylepione do paru plamek krwi na pościeli. Potem wstaje powoli, idzie do łazienki. Z uczuciem, że chciałby zmyć z siebie nie tylko ślady, ale i wspomnienie tej nocy. - Smarkula... - mruczy do siebie i gniewnie, i łagodnie zarazem. - Co za licho przyniosło ją w nocy do mojego łóżka? - Obudziłeś się już? To wspaniale! Zaraz do ciebie przyjdę. Zjemy w łóżku, dobrze? Zawsze w moje urodziny... - Nie! - Skane nie jest pewien, czy jego głos jest tak ostry tylko dlatego, że musi przekrzyczeć szum wody. - Jak chcesz... - głos dziewczyny raptownie gaśnie. Skane mocno trze skórę szorstkim ręcznikiem. Potem człapie do pokoju, z nieoczekiwanym uczuciem lekkiego obrzydzenia zaczyna wciągać swoje przepocone łachy. - Zostaw to - Outie podchodzi do drzwi. - Przygotowałam ci świeżą bieliznę. Będzie może trochę za obszerna, ale... - Dziękuję - oczy Skane’a zwężają się nieco. - Kupię sobie nowe rzeczy gdzieś po drodze. Outie patrzy mu prosto w twarz. - Wyjeżdżasz? - pyta cicho. - Na parę dni. Do najbliższego Urzędu Górniczego. Znalazłem na swoim terenie bogate złoże berylu. - Do czego to? - Do brązów berylowych. Do tej pory nie wymyślono lepszego stopu na pancerze stacji kosmicznych. Chyba tylko plastomery lantobaru, ale to piekielnie drogie. Nie każdego stać na handel z przemytnikami. Wiesz, czasem podejrzewam, że Rząd Zjednoczonej Ziemi specjalnie tak ustawił bariery antyimportowe. Sztuczne zawyżanie ceny, rozumiesz? - Ale po co? - Zgadnij sobie. - Powiedz... - Outie marszczy brwi. - Ty mnie chyba nie lubisz. Albo nie chcesz lubić. - Niby dlaczego? - Właśnie nie wiem. Dobrze mi było z tobą. A tobie... Tobie chyba też... Skane umyka swoim spojrzeniem za okno. - Dlaczego to zrobiłaś? - pyta wreszcie, dopinając powoli koszulę. Przepocony materiał jest sztywny i cuchnący. - Co? - Dlaczego przyszłaś w nocy? Dlaczego akurat mnie wybrałaś? - Bo ja wiem... - mówi cicho dziewczyna. - Może dlatego, że jesteś jedynym mężczyzną w promieniu trzystu mil, którego nie znam od takiego... - pokazuje wysokość płasko ułożoną dłonią. - To znaczy, nie znałam - poprawia się natychmiast. - Myślisz, że znasz mnie teraz? - Trochę - Outie uśmiecha się lekko. - Tylko trochę - poważnieje, znowu odszukuje spojrzenie Skane’a. - I...? - Chyba nie jesteś zły. Tylko masz coś, co ci bardzo leży na sercu. - Sama to wymyśliłaś? - Skane słyszy sam, jak żałośnie brzmi to jego silenie się na ironię. - Nie - dziewczyna spokojnie kręci głową. - To mój ojciec pierwszy powiedział. A ja czuję, że miał rację. - Ile ty właściwie masz lat? - Szesnaście - zaskoczona pytaniem dziewczyna odpowiada bez namysłu, potem dorzuca szybko: - I parę miesięcy. Już mam prawie siedemnaście. Pod uważnym spojrzeniem Skane’a czerwieni się, zasłania twarz dłonią, udając, że poprawia włosy. - Prawie szesnaście... - mówi cicho spod ramienia. - Jeszcze tylko dwa miesiące. Skane powoli kręci głową. - Wyglądasz na więcej - mówi. - Wiem - nagle odsłania twarz. - A co byś zrobił... - pyta, wbijając spojrzenie w Skane’a - gdybyś wiedział, ile lat mam naprawdę? Skane wzrusza ramionami, milczy. - No? - ponagla dziewczyna. - Pewnie to samo - mówi wreszcie Skane. Uśmiech Outie po tych słowach staje się ciepły i mądry jak uśmiech dojrzałej kobiety. - Ty naprawdę zachowujesz się czasem tak, jakbyś już była dorosła - mówi Skane w zamyśleniu. - Bo dorosłam. Dziś w nocy. I... - dziewczyna milknie na moment. - I kiedy jeszcze? - podchwytuje Skane. - Dziesięć dni temu. Kiedy ich znalazłam, tam... - przez mur wskazuje oczyma niewidoczną bramę. - Wtedy też wiele zrozumiałam. A do końca dziś - dorzuca. - Teraz chodź. Śniadanie czeka. Skane idzie za nią, zastanawiając się, jak szybko z wczoraj zalęknionego niedorostka, z roztrzęsionego podlotka wyrosła omal dojrzała, zdecydowana kobieta. Pewna siebie. Tego, co już przeżyła. Tego, co trzyma w dłoni. - Niewiele tej twojej pewności - myśli, uśmiechając się gorzko. - Bardzo niewiele. I ja ci jej nie dam. Ja ci ją odbiorę... - poprawia się milcząco. Potem szybko ściera uśmiech z twarzy. Jakby bał się, że ona go na tym przyłapie. Siada naprzeciw niej przy kuchennym stole, zaczyna jeść chłodną grzankę. Dookoła dwóch usmażonych jajek uformowała się już obwódka zastygłego tłuszczu. - Za długo gadaliśmy - Outime sięga po talerz. - Zrobię nowe. - Zostaw - mruczy Skane. - Szkoda jedzenia. - Przecież wystygły. - Gorsze żarcie miałem w obozie - mówi Skane. Myśli: - I co ty wiesz o wartości jedzenia? Nigdy nie szperałaś po zamiejskich śmietniskach. Coś z tych myśli musiało się odbić na jego twarzy, bo Outie już bez słowa cofa rękę, sama też zaczyna jeść zimne jajka na bekonie, popija chłodną kawą. - Kiedy wrócisz? - pyta po minucie czy dwóch milczenia. - Za parę dni. Mówiłem - Skane ze zniecierpliwieniem marszczy brwi. - Muszę skończyć budowę domu. - A potem? - Outie... - mówi Skane łagodnie. Jakby o coś prosił. - Outie. Musisz mnie zrozumieć... - przerywa. - Rozumiem przecież. - Nic nie rozumiesz, do diabła! - Skane zrywa się od stołu, staje przy oknie. Dziewczyna kuli się na swoim stołku. - Nic nie rozumiesz - Skane przełamuje się, obraca od okna, widzi strach i niepewność na twarzy dziewczyny. - Ja ten dom buduję nie tylko dla siebie. Uciekłem kiedyś... To było dawno. Prawie sześć lat temu. Uciekłem, żeby żyć jak człowiek. - Rozumiem... - szepcze dziewczyna. Skane kręci głową. - Tego nigdy nie zrozumiesz. Ja przez trzydzieści lat żyłem bez żadnego celu. Jak zwierzę. Zakazane było myślenie, zakazane prywatne planowanie. To znaczy, nie zakazane. Tylko po prostu żyłem w tak ustawionym świecie, że żadne własne plany nie miały żadnego sensu. Wszystko mogło się zmienić w każdej chwili. I nikt nas nie uczył, że można chcieć czegoś samemu, na własną rękę. - Więc skąd wiedziałeś, że można inaczej? - Nie wiem. To chyba był instynkt. Instynkt samozachowa wczy. Wszystkie zwierzęta tym się kierują przez całe życie. I ja też reagowałem wtedy jak zwierzę. - A co ma twój dom do tego? - Nawet zwierzę musi mieć w swoim życiu coś stałego. Miejsce, do którego wraca. Norę, gdzie może się ukryć, wychować swoje młode. A ja tam zostawiłem kobietę, którą kochałem, rozumiesz? Była w szóstym miesiącu ciąży. To dla nich buduję dom - Skane przerywa. Patrzy, jak Outie kuli się na swoim stołku. Jak jej twarz zatrzaskuje się gwałtownie, martwieje, gaśnie. Milczenie. Długie. Powieki i wargi dziewczyny drżą. - Myślałam - mówi cicho - myślałam, że już nie będę sama. - Masz sąsiadów - mówi Skane bezlitośnie. - Miałam ciebie - szepcze dziewczyna. - Ja nie chcę pomocy ani litości. Ja nie chcę być sama. Nie powinieneś w ogóle zostawiać tamtej swojej kobiety. Ani tu przyjeżdżać. Czemu mnie wziąłeś do siebie? Trzeba mnie było zbić, wygonić. Albo teraz niczego nie mówić. Sama bym się dowiedziała. Byłoby łatwiej. A tak... - Zrobiłem to - przerywa Skane - czego chciałaś. I potrzebowałaś. Byłem z tobą, bo... - Nie potrzebuję litości. - Nie to. Ja litości nikomu nie rozdaję. Nie znam czegoś takiego. - Już wiem. Nauczyłeś mnie właśnie. - Chcę być uczciwy, rozumiesz? Byłem uczciwy, kiedy cię brałem. Chciałem tego i potrzebowałem tak samo jak ty. - A co z tą, którą kochasz? - Właśnie tego nie wiem, czy kocham ją jeszcze. Ona nadal żyje tam. Jak geedra. Albo orchid czy valavera. Ale ma moje dziecko przy sobie, rozumiesz? Nie chce, żeby moje dziecko było takie samo. Żeby żyło i zdechło jak zwierzę. Niech ma w swoim życiu choć tyle szczęścia i goryczy, ile się tobie trafiło. Ale żeby nigdy, nigdy, rozumiesz, nie było tylko bezmyślną, głupią biomaszyną. Zabiłbym je wtedy bez wahania. Ból, gniew, żal, ostry wybuch namiętnej nienawiści w jego głosie, nadzieja - wszystko razem sprawiło, że oczy dziewczyny otwarły się szeroko. Bardzo szeroko. - Nie wiesz, czy kochasz tamtą kobietę - szepnęła. - Ale to dziecko kochasz bardziej niż siebie samego, tak? Nie odpowiedział. Ciszę przerywa dopiero świergot wideora. Outie obraca się, wciska taster odbioru. Na ekranie pojawia się twarz Crandala. - No i jak, mała? Wszystko okey? - farmer z ekranu zerka na stół z resztkami śniadania. - Wszystko - odpowiada dziewczyna tak, jakby z wysiłkiem przełykała zbyt wielki kęs jedzenia. - Wszystko - powtarza już mocniejszym głosem. Skane patrzy na nią z podziwem. - A tamten pojechał? - Nie. Chce jeszcze naprawić mój ultroton. Właśnie mieliśmy iść do szopy po narzędzia. Pojedzie potem. - Szkoda. Miałabyś jako taką ochronę. - Poradzę sobie. Jen, on się śpieszy. Zadzwonię do was później. - Dobrze. Przez dwie, trzy godziny nikogo nie będzie, potem dzwoń i gadaj nawet do wieczora. Aha! Zawołaj go na chwilę. - No? - Skane staje w zasięgu wideora. - Co się stało? - Mieliśmy pogadać, ale teraz nie mam czasu. Kiedy wracasz do siebie? - Najpierw muszę podjechać do miasta. Będę za parę dni. - To zajedź i do mnie po drodze. Trzeba wreszcie zrobić porządek w okolicy. - Tak - kiwa głową Skane. - Trzeba. Ja też wolę, żeby było spokojnie. Za cztery, może pięć dni wrócę. Już mi się prawie żarcie w obozie skończyło. I te łachy... - Dobra. To ja znikam. Outie! Dzwoń po wszystkich, jak tylko zobaczysz kogoś podejrzanego w okolicy. - Dobrze, Jeff. - Moja stara mówi, że jakby ci czegoś brakowało, to... - W porządku. Zadzwonię. To bye! Trzymaj się, mała! Outime powoli wyciąga rękę do wyłącznika. Znowu patrzy w twarz Bolidara. - Rozumiem - mówi. - Teraz ciebie rozumiem. Ojciec kochał mnie chyba tak samo jak ty tamto dziecko, którego nigdy nie widziałeś. Przepraszam... - Za co? - Nie chciałam, żebyś zdradzał swoją żonę. Ale nie wiedziałam. Powiedz, zdradziłeś ją kiedyś? Skane leciutko krzywi wargi. Nie - mówi zdecydowanie. - Było parę dziwek po drodze, ale to liczy się zupełnie inaczej. Dopiero z tobą. Widzisz, ja chciałbym wziąć cię na zawsze. Czułem to dziś w nocy. I dlatego muszę odejść. Outie zastanawia się długo. Bardzo długo. Przymyka oczy, ale nie może zatrzymać łzy, która powoli spływa na policzek. Skrzywienie jej ust nie jest grymasem bezbronnego, skrzywdzone go dziecka. Wygląda tak, jakby za parę lat właśnie tam miała się uformować pierwsza twarda i gorzka zmarszczka. Dziwcie płacze. Bez szlochu. Oddychając równo i spokojnie. Jakby to była rzecz codzienna, najzwyklejsza w świecie. Potem otwiera oczy, wstaje. Twardo, mocno podnosi głowę, patrzy mężczyźnie w oczy. - Chodź - mówi, opiera mokry policzek o przepoconą koszulę. - Chodź ze mną teraz. *** Deren i Red patrzą w tłum przelewający się po ulicach Monte Gravisi Uno. Ludzkie ciasto faluje i puchnie, piętrzy się w zatorach. Sztuczny wiatr, wypłukujący z miasta nadmiar dwutlenku węgla, szarpie byle jak sprokurowane transparenty. - “Strangers go home” - czyta Red półgłosem. - Ciekawe. Wiem, co znaczą ostatnie dwa słowa, ale kim są ci “strangersi”? - Tacy jak ty. I trochę też tacy jak ja. Chodź. - Chcę to zobaczyć. - Widziałeś już tyle, ile trzeba. Resztę zostaw wideonii. - Pah! To nie to samo. Deren uważnie, długo patrzy w oczy Reda. Chłopak odrywa wzrok od tłumu, mówi cicho: - Dobrze. Idziemy stąd. Milczą przez całą drogę do portu, milcząc wchodzą na pokład wodolotu. Dopiero tam Deren odzywa się spokojnie: - Pytałeś o strangersów. - Tak. Skąd to słowo się wzięło? - Gadanie na dłużej. - Więc nie gadaj. - Red ze zniecierpliwieniem marszczy brwi. - W porządku - Deren uśmiecha się leciutko i znowu zaczyna patrzeć prosto w oczy Reda. Jego twarz zamazuje się powoli, zostają z niej tylko dwie wielkie źrenice. Red widzi, jak i one spływają się w jedną. Rosną. Rosną tak długo, aż stają się wirującym globem. Deren nie mówi nic. Ale Red słyszy słowa płynące razem z obrazami. Wirujący świat zmienia się co chwila, pokazuje coraz inną stronę. - Żyjemy w świecie prastarym... - odczuwa Red - który ma już miliony i setki milionów aspektów i kształtów, wymiarów i praw. Często wydaje się nam, że kreatorzy kształtów tego świata prawa stwarzają najzupełniej dowolnie, aspekt od aspektu różnić się może wszystkim, wymiar wcale nie musi przystawać do wymiaru. Ale wszystkie różnice zszywane są jednym. Bo w każdym kształcie tego metaświata istnieje niema! niezmienne, podległe jedynie własnym “nadprawom” coś, co nazywamy starym językiem. Dokądkolwiek byś w naszym czy jakimś innym świecie nie trafił, zawsze możesz znaleźć ślad; słowo, intonację, zestaw staroświeckich liter tworzących półzatarty napis, które w starym jeżyku powstały i trwają. Może dlatego, że prawdopodobnie był to jeżyk pierwszych kreatorów? A wszyscy kontynuatorzy przyjęli go choć w części i uznali za własny, mimo że wywodzą się z innych wymiarów i z innych gałęzi ewolucji. Bez względu na rodowód danego kształtu świata zawsze znajdziesz na nim to pięt no. Jak pieczęć pierwszego kreatora. Kiedy mówisz do mnie “Obcy do domu”, używasz języka, którym mówimy codziennie. Lecz w sprawach trudnych, tam, gdzie w grę wchodzą całe masy istot zwanych rozumnymi, stary język ożywa. Jako to, co skuwa te rasy i łączy bez względu na to, kiedy, gdzie i jak powstawały. Bo powyżej pewnego progu przestają się liczyć pojedyncze światy i ich małe podwymiary. Patrz! - Deren obraca się, kulista, wirująca tęcza momentalnie gaśnie. Błyska za to ekran wideora. - Patrz! - powtarza Deren. - To właśnie jeden z podwymiarów naszego światka. Spiker uśmiecha się z ekranu radośnie. - A oto, proszę państwa - woła - oto nasza transmisja z dzisiejszego pochodu zwielidarystów w Monte Gravisi Pierwszego Poziomu! Tysiące mieszkańców tego miasta-kraju przemaszerowały dziś ulicami, przypominając lokalnym władzom, że najwyższy czas rozpocząć systematyczne przygotowania do uroczystych obchodów kolejnej rocznicy podpisania układu, który zawiązał Konfederację Rozumu. W stereotłumie, na który holokamery najeżdżają ze wszystkich możliwych stron, fotograficzna pamięć Reda zaczyna wyłapywać podobne sekwencje, podobne sceny i twarze, serdeczne uśmiechy powielone tysiące razy. *** Ki wsłuchuje się w siebie tak intensywnie, że Mayme pomału traci na wszystko ochotę. - Do diabła! - myśli. - Co za cholerny brak sprzężenia z resztą świata. To chyba już obciążenie dziedziczne. Usiłuje zapomnieć, ale ta dziewczyna działa na niego prawie tak samo jak Ulys Joyceman. Jak melancholiczny deszcz. Pada i nie pada. Orzeźwia i usypia zarazem. Mayme jeszcze raz próbuje wyrzucić starego ze swojej wyobraźni, skupić się tylko na dziewczynie, ale po chwili wstaje, zaczyna się ubierać. Nie patrzy na Ki. Ale wie, że ona obserwuje go uważnie spod półprzymkniętych powiek. Że tym, co ciągnie gości do Kai Ideonu jest właśnie jej martwa twarz. Twarz wyzwanie. Twarz prowokacja. Ta spokojna, wyrozumiała obojętność, której żadna rozkosz złamać nie potrafi. W drzwiach mija go pokurczowaty parahomid. Kątem oka Mayme dostrzega, że twarz dziewczyny ożywa na ułamek sekundy. Starannie zamyka drzwi, zastanawia sio moment, potem szybko przykłada do nich ucho. - O, Deo Gann - słyszy. - Jak dobrze, cudownie, że jesteś. Właśnie ciebie mi brakowało... - reszta słów zanika, gaśnie, rozpływa się w szept, narasta do jęku. Mayme waha się chwilę, potem szybko włącza destrukturator, połową twarzy wnika w cienką ścianę. Na tyle, żeby zobaczyć macki parahomida wnikające między uda i pośladki dziewczyny. Stwór kurczy się i przelewa prawie cały, nieomalże znika zasłonię ty kolanem i dłońmi dziewczyny. Jedynie dwa długie, cieniuteńkie wąsy wywijają się spomiędzy palców Ki, muskają piersi, płatki uszu, bok szyi. Ciało dziewczyny spręża się w bolesnym skurczu. W jej oczach nagle zapala się coś, co sprawia, że Mayme czuje się tak, jakby spadał na samo dno nieba. ROZDZIAŁ VI Brzegi Avernu Czerwone bagno wsysa każdego, kto uczyni choć jeden nie przemyślany krok. Bnulnordzawa woda, gęsta od gnijących resztek autarków i pinianów, zamyka się nad głową nieostrożnego robotnika tak szybko, jakby kryło się w niej wiecznie głodne zwierzę. Wszechobecne, przylepione do dna, czujne o każdej porze bladego dnia i granatowokrwistej nocy. Ift Mocharee wzdryga się jak co dzień, kiedy przez bagna przewala się sygnał rozpoczęcia lub zakończenia pracy - odległe wycie, przechodzące w gwizd ostry, przeraźliwy, narastający aż do granic słyszenia. Na moment przysiada na wbitym przed chwilą tytanowym palu. Chwila odpoczynku nie trwa długo, przez błota ślizga się już scouder ze strażnikami. Jeden z nich wyskakuje na świeżo zmontowany pomost, wymachuje elektrobolą. Nie zadaje sobie trudu sięgnięcia po miarkę, wystającą mu z kieszeni kombinezonu. Patrzy tylko na kreski, znaczące codzienny postęp robót. Dwie setki ludzkich i nieludzkich oczu wpatrują się w niego z napięciem. - O dwadzieścia cali mniej niż wczoraj - wyrokuje wreszcie. Macie dwie godziny dodatkowych ZR przed kolacją. Co wy gnojki cholerne? Myślicie, że będziemy utrzymywać was za nic? - kręci młynka elektrobolą. - No? Ile razy mam mówić, że codziennie wydajność ma wzrastać? Inne sektory są przed wami już o pół kilometra, śmierdziele! A ja za was karku nadstawiać nie będę. Na co czekacie? W kolumnie do obozu marsz! Ludzie i nieludzie szybko ustawiają się w czwórkowym szyku. Trochę zamętu sprawia to, że wszyscy woleliby się znaleźć w dwóch środkowych rzędach. Za dobrze widzą, że strażnik ma ochotę poduczyć kogoś dyscypliny. Maszerowanie w środku kolumny jest bardzo iluzoryczną ochroną - bolą ma zasięg dziesięciu metrów. A dobry strażnik trafia nią nieomylnie w koniuszek ucha lub czubek macki - tam, gdzie tylko ma ochotę. Ift wie o tym doskonale, przewija się jednak przez tłum tak sprytnie, że wreszcie znajduje sobie najlepsze miejsce. Choć to również zależy od tego, czy strażnik będzie dziś szedł z lewej strony, czy z prawej, wybierze sobie początek czy koniec kolumny. Pomost zaczyna dudnić miarowo, kolumna rusza. - Tupać tam równo, łobuzy! Zaraz sprawdzimy, czy spartoliliście dziś robotę, czy nie! Módlcie się do wszystkich swoich diabłów czy bogów, żeby ani jeden nit nie wypadł! Do obozu jest pół godziny marszobiegu. To znaczy - setki tysięcy tytanowych pali, na których kiedyś stanie zwiewne i strzeliste miasto. Najpiękniejsze miasto wszechświata. Fundowane i zaprojektowane przez najlepszych i najaktywniejszych członków Konfederacji Rozumu. Miasto Clarstane na czwartej planecie słońca Alfa w gwiazdozbiorze Virgo. - Jedna obowiązkowa - myśli Ift - i dwie dzisiejsze. To razem trzy godziny zajęć resocjalizacyjnych. Bywało gorzej. Pół godziny marszobiegu to czas, który można poświęcić na własne myśli. Pod warunkiem, że nie zmyli się kroku, bo na zakłócenia rytmu strażnicy są bardzo wrażliwi. Wyczuwają to i reagują szybciej niż krocze nimfomanki na dotyk męskiej dłoni. Ift sumiennie korzysta z tego czasu dla własnej pamięci. - Diabli wtedy nadali - myśli tamten statek patrolu. Gdyby lecieli choć o parę kilometrów dalej... Minęliby tego zawszonego Droudenta i byłoby po krzyku. A nawet gdyby go kiedyś znaleziono, to i tak mogliby szukać wiatru w polu. Komu by się chciało wyliczać, skąd, kiedy i przez kogo został wykopany? Byłby jeden więcej nieszczęśliwy wypadek i tyle. A Wei... - wzdycha - Wei wtedy już się nie pojawiła. Może myślała, że specjalnie chciałem ją podsunąć temu capowi? Jakby ni; wiedziała - myśli z gwałtowną, gorzką pretensją - że znam inne sposoby ratowania własnej skóry. Tarcie ubrania o skórę przyśpiesza krwiobieg, pobudza i ściąga krew ku udom. Ten dwukrotny marsz w ciągu dnia to praktycznie jedyny czas, jaki można poświęcić na wspomnienia dawnych uniesień. - Wei... - myśli Ift. - Wei. Kto by się tobą z innymi dzielił? Ostry, przeszywający ból na ćwierć sekundy blokuje całe ciało Ifta i wszystkie nieproszone myśli, kiedy bolą leciutko muska jego policzek. Widać strażnik śpieszy się albo jest w dobrym humorze i z powodu jednego tupnięcia nie w porę nie zamierza zatrzymywać całej kolumny. - Na szczęście - myśli Ift, momentalnie odnajdując właściwy rytm. - Inaczej dokopaliby mi jeszcze wieczorem za to, że kolacja była parę minut później. Bo wieczory i noce również należą do budowniczych przyszłości. Tak nazywa ich cała konfederacka wideonia. Obóz leży w centrum rozległego pomostu. Jest po prostu wysepką zagubioną w bezmiarze czerwonego bagna. Jedyną w promieniu trzynastu pokrytych pomostem mil enklawą naturalnego życia. Postawiono na niej kilkanaście baraków z falistej blachy, dobrze już przez te parę lat nadżartej przez rdzę i miejscową faunoflorę. Nie zadano sobie nawet trudu usunięcia kęp zwierzorośli. Ostatecznie jest to dodatkowa gwarancja, że żaden więzień bez istotnej potrzeby nie będzie wyłaził z baraku ani włóczy! się po obozie. A strażnicy wiedzą doskonale, co by ich czekało po zapadnięciu zmroku. Wskakują do scouderów, kiedy tylko powietrze staje się migotliwe i ciemnoniebieskie. Wracają do swojego miasteczka spokojnie. Nawet gdyby jakiś budowniczy przyszłości przedarł się przez ożywające nocą zwierzorośla i ominął wszystkie sensory zamontowane pod płytami pomostu, to i tak dalej się nie przedostanie. Od skraju bagien będzie go jeszcze dzielić ponad pięćdziesiąt mil. Tak w każdym razie wynika z wyliczeń Ifta. Ale najgorsze, że nikt nie wie, czy ten skraj bagien jest tylko jakąś nieco większą wysepką w morzu rdzawego błota, czy brzegiem prawdziwego stałego lądu. Ba! Nikt nawet nie wie, co tam jest właściwie. Wsie, miasta, czy może tylko prowizoryczny kosmodrom postawiony byle prędzej? Byle tylko miały na czym lądować ciężarowe kosmoloty, dowożące tu przy okazji i kolejne transporty budowniczych z gwiazd. Bo tylko xaurów tu nie ma. Xaury to jedyna rozumna rasa latająca. - Co za draństwo cholerne - klnie cicho jeden z sąsiadów Ifta. - Harujemy tu jak debile. A starczyłoby to błocko dobrze przedmuchać miotaczami, zbić ultradźwiękiem i utrwalić silikonowymi żelami. Albo chociaż dobrze wypalić... - A co by z nami zrobili? - mruczy Ift równie cicho. - Nie miałbyś okazji zasłużyć na wdzięczność pokoleń. - A wiesz, co ja na te przyszłe pokolenia...” - Cicho tam, bo nam sukinsyn dołoży jeszcze godzinę ZR-ki. Baraki mają wrota jak hangary z demobilu. Karne czwórki we wzorowym porządku i milczeniu znikają w nich jak połykane przez olbrzymią, blaszaną glistę. - Ty, człowiek! - jakiś parahomid owija macką ramię mechanika. - Myśl dalej, a nie tylko bolą oberwiesz. Pamięć ci niemiła? Jak ci zrobią dobrą lewatywę, to wszystko z siebie wyrzygasz. Widziałem jednego z was po takim praniu. - Od... się - mruczy Ift, ale staje, wyrównując szereg. Teoretycznie postawa “sprawny i zdrowy” nie jest obowiązkiem budowniczego w trakcie cowieczornych zajęć, ale jedynym praktycznym sprawdzianem tej teorii jest widzimisię strażnika. Co więksi ryzykanci albo straceńcy - najczęściej chodzi o jakiś zakład w ramach obozowego totalizatora - stają już o tej porze w pozycji ogólnie znanej jako: “Jeść mi się chce”. Być może strażnicy również mają swojego totka, bo niektórzy łapią takich “opornych” jak szaleni, a niektórzy spokojnie przymykają oczy i podrzemują sobie w pancernych dyżurkach, kiedy magnctokrystaliczny lektor wygłasza swój - znany wszystkim budowniczym na pamięć - speech o potrzebie coraz lepszej pracy. Właściwe życie towarzyskie zaczyna się wtedy, kiedy ostatni strażnik wskoczy do scoudera, a mechaniczny patroler na niebie co godzinę mniej więcej wrzuca do obozu piguły skondensowanego, bezcieniowego światła. Wszystko wtedy jarzy się w obozie i błyszczy, a ogłupione zwierzorośla wciągają na parę minut swoje czujne, żylaste rękomacki. To właśnie jest czas dla “Tych, Którym Pamięć Niemiła”. Przemykają od baraku do baraku, przeskakują rozbryźnięte po rdzawej ziemi plamy parującego światła. Ift Mocharee również zalicza się do tych, którzy rezygnują z cennych godzin snu. Mniej więcej co trzecia noc przemyka się do kolejnego baraku, uparcie zbierając wszelkie plotki i pogłoski. Czyli to, co tu, w obozie pełni rolę informacji użytkowej. Zbiera wszystko. I część przekazuje dalej, zachowując dla siebie jedynie to, co wiąże się z topografią bagien i ich rozmiarami, z roślinami i fauną. Ze wszystkim, co oddycha, biega i narasta w brudnoczerwonej wodzie. Ift działa metodycznie, zgodnie ze starannie przemyślanym planem, i ani mu w głowie zabawa w rekordy. W tym specjalizuje się Breudis Okvrar (Budowniczy Przyszłości numer tysiąc sto osiemdziesiąt cztery), parahomid z trzeciego sektora, który zakłada się z kim tylko może i o co popadnie. Ryzykuje pranie mózgu dla połowy kolacyjnej porcji. Ale fakt, że w ciągu nocy potrafi obskoczyć tyle baraków, ile spadnie piguł. I wraca bez najmniejszego śladu otarcia się o zachłanne łapy zwierzorośli. Tym razem Ift wybiera się do baraku numer siedem. Rzecz jest ryzykowna, bo trzeba przebiec przez plac świątecznych spacerów, i to tak, żeby nie wdepnąć w żaden świetlny bryzg, bo to grozi pobudzeniem sensorów patrolera. A przestrzeń do przebycia jest spora. Trzeba zdążyć, kiedy już światło przywiera coraz bardziej do ziemi, a jeszcze nie ożyły zwierzorośla. Spóźnialskiego może uratować tylko ryzyko jeszcze trochę większe. Na samym środku placu stoi byle jak sklecona budka dla strażników, którzy nie lubią smażyć się na słońcu lub rozmiękać w deszczu podczas swoich wacht w świąteczne przedpołudnia. Od biedy mieści się w niej nawet i trzech amatorów nocnych przechadzek. Raz się Iftowi zdarzyło przestać prawie godzinę w najbliższym styku z horgiem i parahomidem. Na szczęście nie trafił się nikt czwarty, bo wtedy albo doszłoby do bójki i wykopania intruza w zwierzorośla, albo spacerowicza dostrzegłby patroler i wtedy wpadliby wszyscy. Osiadłby na placu momentalnie, nie dając żadnemu szans ucieczki. Ift spędził już w budce około dziesięciu godzin w sumie, więc zaczyna powoli wyczuwać sekwencje nocnych przebiegów. Nie zastanawiając się zbytnio, wie, z dość dużym prawdopodobieństwem, który z budowniczych może się wybrać na podobną trasę i przy której pigule. Ostatnie trzy czy cztery razy siedział w budce zupełnie sam. Tym razem Ift decyduje się na nocny kurs do siódemki, mimo że ryzyko zderzenia jest dość duże. Sprawa jednak wydaje się warta zachodu. Podobno Paavo Kokuitan, akrohomid z Konory, dostrzegł na krańcach swojego sektora coś, co wyglądało na kępę pinianów. A większe skupiska pinianów rosną tylko tam, gdzie twarde dno podchodzi aż pod samo lustro wody. Tak w każdym razie twierdzą wszyscy wyjadacze obozowi. Ift nie bardzo wierzy w te pogłoski, skoro żaden z jego informatorów nie sprawdził tego własną stopą, ale... Niecierpliwie czeka na przelot patrolera. Piguła, bezgłośny wybuch szalonego światła, dogasanie... już! Ift przewija się między skrzydłami wrót jak jaszczurka, z miejsca zaczyna gnać w najszybszym tempie. I nagle zatrzymuje się jak wryty przed którąś świetlna kałużą. W oparach umierającego światła pojawia się sylwetka dziewczyny. - Wei - mówi Ift szeptem. - Wei... *** - Zeo Kisthrakis! Wywołany wstaje pomału z betonowej ławy. Twarz ma tak ponurą i wyzywającą zarazem, że za sam wygląd powinien dostać co najmniej ze dwa lata budowania przyszłości. - Bliżej! Kisthrakis, przechodząc, zerka na Osterguta, leciutko mruży prawe oko. Wygląda to albo na drwinę, albo na próbę porozumienia. Ociera się przelotnie o jednego ze strażników, staje grzecznie tuż przed ospałym sierżantem. - Masz! - mundurowy popycha w jego stronę worek z pieczęcią depozytu. - Nie mam jeszcze nic na ciebie, ale jak pomieszkasz tu dłużej, na pewno coś się znajdzie. No, won! I nie radzę ci tu zaglądać nawet tylko po to, żeby powiedzieć “dzień dobry”. Kisthrakis obraca się bez słowa, idzie ku drzwiom pogwizdując ogólnie znaną piosenkę “Moja mała Mary Lou już kochanków miała stu. A ja jestem...” - A ty jesteś kawał sukinsyna - tuż przed drzwiami dogania go jeden ze strażników. - I kiedyś ty mi zdążył wepchnąć te brudne łapy do ładownicy? Oddawaj. Zeo z lekkim uśmieszkiem sięga do kieszeni, wyciąga z niej kilka samosterownych nabojów do paralizera, rzuca je niedbale na dłoń strażnika. - Pilnuj, co twoje, bo będzie moje - mówi łagodnie. Nie czekając na reakcję strażnika wymyka się szybko przez drzwi komisariatu. Tymczasem gruby sierżant, nie zwracając uwagi na scenkę przed drzwiami, woła znowu: - Ostergut! Drac wstaje prężnie, jakby zadziałały nagle wszystkie tak starannie zacierane odruchy. - Masz szczęście, że działałeś w obronie własnej. Gdyby twoi kumple z knajpy nie potwierdzili, że tamten pierwszy wyciągnął swój biotom, wyszedłbyś stąd tylko po to, żeby ciężarowym kosmolotem odlecieć do Panny. Co cię i tak kiedyś nie minie. Jeszcze zdążysz wbić swoją setkę słupów. Może nawet kiedyś dorobisz się pomnika? O ile ktoś nie chlaśnie cię parę dni wcześniej biotomem przez pysk, a życzę ci tego z całego serca. To był nasz najlepszy agent. Drac patrzy na swoje rzeczy, wywalone z worka na stół przed sierżantem. - Posiadanie biotomu nie jest zakazane - mówi powoli. Żyły na szyi sierżanta pęcznieją jak w ataku apopleksji. - Ty... - mówi. - Śmierdzielu... Sięga do szuflady, rzuca na stół mały przedmiocik podobny do palcowej latarki. Drac nie zwraca uwagi na jego słowa, spokojnie pakuje drobiazgi do kieszeni. Dopiero przy drzwiach obraca się na moment. - Do zobaczenia, panie sierżancie - mówi grzecznie i drwiąco. - Mam nadzieję, że do tego czasu szlag pana nie trafi. Niech pan na siebie bardzo uważa i zbyt często nie chadza na dziewczynki, bo to wyczerpuje. Słyszałem o paru takich, co umarli na dupie. Sierżant nic nie odpowiada. Szarpie tylko mundurową kurtkę tak gwałtownie, że dwa guziki spod szyi pryskają na boki jak krople rtęci po szkle. Tuż za drzwiami Drac widzi opartego o ścianę Kisthrakisa. Zeo uśmiecha się szeroko, popiół spada z papierosa przyklejonego w kąciku warg. - Ty - prycha radośnie. - To była najpiękniejsza lekarska porada, jaką w życiu słyszałem. Znasz się na bydle jak zawodowy weterynarz. A ja za to znam wszystkie knajpy w okolicy. Nie czekając na odpowiedź odchodzi, Ostergut stoi niezdecydowanie. Zeo obraca głowę. - Ja stawiam - mówi. - Tamte naboje to były tylko tak sobie, dla draki. Ten strażnik miał także portfel. Drac rusza z miejsca, zrównuje się z nim leniwie. Zeo niedbale zagaduje przez ramię: - Słyszałem, że lubisz siekane mięso. Szybki jesteś? - odskakuje gwałtownie, z biotomu w jego lewej dłoni wykwita słup kurzu, jaki momentalnie zestala się wokół wąsko spolaryzowanej strużki grawitonów. Cyborgizacja przeprowadzona była bardzo płytko. Na tyle jednak dokładnie, że półmetrowy słupek kurzu z dłoni Osterguta wyrasta o ułamek sekundy wcześniej. - W porządku - mruczy Zeo, jego biotom znika w kieszeni. - Powinieneś się nadać. Idziemy na piwo, A potem... - Zanim rozpocznę, chciałbym państwu przekazać zdanie władz uniwersytetu... - wykładowca złazi z katedry, staje przed pierwszym rzędem słuchaczy -... na temat wykładu kolegi Ardanata. Istotnie. Badania, na które się powoływał, były i są prowadzone, ale ich wyniki zostały przcz kolegę Ardanata nieco przeinaczone, dopasowane do jego prywatnej teorii, która... - głos mówiącego łamie się na moment -... z prawdziwym bólem musimy uznać za idee fixe docenta Ardanata, Owo niezrównoważenie kolegi Glardana Ardanata objawiło się również i pod postacią prowadzonych przez niego badań. Eksperymenty, prowadzone na własną rękę, okazały się chybione, co dodatkowo pogłębiło depresję naszego kolegi. Obecnie docent Ardanat przebywa w klinice. Dyrekcja tej kliniki nie czyni nadziei na jego szybki powrót do naszego grona. A teraz chciałbym państwu opowiedzieć parę ciekawych rzeczy o Clarstane. Pośrednio przedmiotem naszych rozważań okaże się więc architektura zaangażowana, czyli dział sztuk plastomatematycznych powstały już mniej więcej trzysta lat temu. Wideoniczne perspektywy i holomodele nakładane na globus czwartej planety słońca Alfa Virgo nie mówią nic o infrastrukturze prac podstawowych i o matematycznych zależnościach między nakładem pracy a przewidywanym efektem. Myślę tu zarówno o wymowie tej budowy, jako że Clarstane będzie wiecznym symbolem zgody i współpracy rozumnych ras, jak i o prawach fizyki, które obowiązywać będą w Clarstane. Na czwartej planecie Alfa Virgo skonfederowany rozum natknął się na swoiste novum grawimagnetyczne. Każdy berylo-tytanowy słup, wbity w dno czerwonego bagna, pełni rolę induktora. Natomiast rozpościerane na słupach przęsła, łączone płytami, są w istocie złożone z milionów i trylionów elektrograwitacyjnych podobwodów. Statystycy obliczyli, że powyżej pewnego progu komplikacji, który zostanie osiągnięty za mniej więcej dwadzieścia lat, owa olbrzymia metalowa czasza stanie się zarazem i soczewką, i gigantycznym reflektorem, który dzięki trylionom swoich podobwodów zacznie pracować niezwykle selektywnie, wybierając i wzmacniając ściśle wytypowane pasma energii z okolicznego kosmosu. Od tej pory układ zacznie organizować siebie sam. Na metalowej czaszy zostanie postawione tylko miasto atrapa. To właśnie, którego modele były przez wideonię niejednokrotnie pokazywane. Będzie ono służyć jedyne jako magazyn i muzeum zarazem. Natomiast właściwe Clarstane zlokalizowane będzie gdzie indziej. Na antypodach planety i na obszarze odpowiadającym dokładnie położeniu reflektora. W rzeczywistości Clarstane będzie miastem istniejącym poza przestrzenią i poza czasem. Oczywiście poza czasem tym, który biegnie w tej części wszechświata. Co oczywiście nie znaczy, że w Clarstane życie będzie trwało wiecznie. Clarstane będzie po prostu dysponowało czymś, co można byłoby nazwać czasem otorbionym, dającym się w pewnych granicach spowalniać i przyśpieszać. Zanim przejdę do matematycznego opisu praw fizycznych wewnątrz owego, stworzonego przez zjednoczony rozum, parakolapsu... Ki wstaje i cichutko wymyka się z sali. - Co za pech - myśli. - Po jednym maniaku Ardanacie zjawił się nowy. Architektura zaangażowana, phy! *** Euro Talavar prostuje się, przez chwilę masuje dłonią obolały kręgosłup, potem znowu pochyla się nad quiteronowym mikroskopem. - Ta piekielna superbiostruktura - mruczy. - Wiem, że istnieje. Ale jak znaleźć sposób jej wychwycenia? - Kochany... Głos dobiegający od drzwi zmywa z twarzy Talavara wyraz złości i zniechęcenia. - Tak? - pyta, prostując się znowu. - Stało się coś? - Ugotowałam obiad. - To dobrze, kochanie. - Ale ja to zrobiłam już dwie godziny temu. Powiedziałeś, że zaraz przyjdziesz. - Tak - uczony odpycha po gładkim blacie stołu ostatni preparat, szkiełko zatrzymuje się na samej krawędzi. - Wiesz, kochanie? - mówi. - Gdybym miał porządny sprzęt do analizy, a nie tego trupa z demobilu... - wzdycha, wskazując mikroskop. - Byłoby o wiele szybciej. Ci durnie zawsze żądają eksperymentalnych potwierdzeń. Intime doskonale wie, kogo jej mąż ma na myśli. Durniami są jego szkolni koledzy, którzy do tej pory zdążyli obsiąść wszystkie konsorcja i rady naukowe. Nie zna ich prawie wcale, bo Euro nie ma ani czasu, ani ochoty na życie towarzyskie, ale Intime nie żałuje tego specjalnie. Wystarcza jej mąż i dziecko. Wcale jednak niewykluczone, że wielu byłych kolegów męża trochę wzdycha wieczorami, przytulając się do swoich kostycznych małżonek. Bo Intime do dziś jest niemal tak samo piękna jak w dniu swojego ślubu. Praktycznie jest to jedyne, co jej zostało. Po tych paru groszach, zarobionych przez nią przed poznaniem Talavara, nie zostało już ani śladu. Wszystko pożarły badania, wlokące się jak stuletni tasiemiec. A jednak lata życia na pograniczu nędzy nie zabrały Intime uroku. I nadal w swoim starym, od lat niemodnym ubraniu wygląda tak, jak chciałaby wyglądać niejedna młoda dziewczyna. Wiesz? - mówi Euro, wychodząc wraz z nią z ciasnego laboratorium. - Z opisów wynika, że te próbki przywiezione przez Heminga ze Strandu dwadzieścia pięć lat temu musiały być bardzo ciekawe. Wybrał się tam niedawno jeszcze jeden wariat, ale nic o nim jakoś nie słychać. A szkoda. Może przywiezie coś ciekawego? - I tak nie mamy pieniędzy. Twarz Euro Talavara mrocznieje i ściąga się raptownie. - Wiem - mówi mężczyzna. - Wiem... - powtarza. Intime siada przy stole, lecz zamiast jeść, chowa twarz w dłonie. I po raz pierwszy od dnia ślubu zaczyna płakać. Talavar pochyla się nad nią, odrywa jej dłonie - bardzo łagodnie - od twarzy, zagląda w oczy. - Intime - mówi cicho. - Kochanie... - Euro - kobieta sama unosi głowę. - Ja tak bardzo chciałam, żebyś mógł pracować spokojnie. Ja wiem, że to jest ważne, co robisz. Ale... - wargi Intime drżą -... ale ja już nie mogę... Nie mogę już słuchać, jak Scoutsie prosi mnie o jabłko czy o kawałek chleba. Suchego chleba, wiesz? A ja czasem nawet tego dla niej nie mam. Ja... Talavar milczy, patrzy na drzwi laboratorium. - Ja nie potrzebuję wiele, kochany. Ale... - w oczach Intime jest tyle prośby i nadziei, że Talavar zagryza wargę - ale to przecież tak niewiele. Gdybyś tylko zechciał choć trochę pogodzić się z nimi... - Nie - Talavar gwałtownie odrywa rękę od ramienia żony, zaczyna chodzić po pokoju. Szybko. Jakby przed kimś uciekał. Oczy Intime gasną. - Nie - powtarza Talavar i idzie do laboratorium. *** Tym razem Mayme nie ryzykuje przenikania przez gęstwinę geedr. Wcale nie jest pewien, czy nie podniosłyby alarmu. Choć z drugiej strony wie, że przecież nie chce starego zabić. Raczej dobrze postraszyć. Żeby się raz na zawsze odczepił od Ki. I właściwie wcale nie rozumie, dlaczego chce to zrobić. Przecież im szybciej Ki zbierze tyle, ile jej potrzeba, tym prędzej da się kupić temu całemu Redowi. A nie jest to Układ, który najbardziej Frenchowi odpowiada. Ale jeszcze mniej podobały mu się oczy Ki wchłaniającej parahomida. Bo to już było niemal jak biologiczne pożeranie. - Vagina z zębami - myśli. - Zabawne. Vagina. A w Polinezji słowem “vahine” określa się całą kobietę. Zawsze nas pożerają po trochu. Przenika przez furtkę, powoli idzie po trawniku, wtapia się w ścianę domu. Dom drży. Mayme idzie śladem tego drżenia. Nawet nie myśląc, wie, co jest źródłem tych szalonych wibracji. Uderzeniowych fal. Narastania huku. Homofon. Mayme wtapia nos w ścianę. A za nią łomot bezustanny, wściekły, szalony. To gniew. Bezsiła i gniew Joycemana podchwycone przez wszystkie czujniki, zwielokrotnione w obwodach, odbite z powrotem do centrum sferycznej komory. Centrum sferycznej komory to mózg Joycemana. Ale już nie mózg nastawiony na jałowe trwanie. Przesterowany przez to, co wytwarza, mózg Joycemana sam siebie dręczy konwulsyjnymi zaciśnięciami słabych dłoni, zgrzytaniem popróchniałych zębów, suchotniczym szlochem, popierdywaniem i kaszlem. Jakby w ten sposób parowała ze starca, leżącego twarzą ku ziemi, cała tak paskudnie urażona miłość własna. Pretensja do świata, do tego, co pozornie miało się na własność, że jakiś jego element nagle złamał zawiły wzorek kunsztownej łamigłówki. Że wytwór jego - teraz zasuszonych - lędźwi nagle zaczął żyć na własną rękę. Że stworzył sobie świat odrębny, w którym między mędrkiem a mędrcem nie ma specjalnej różnicy. W którym stary egoista-ezoteryk może być co najwyżej parazytem. Wartym nie kochania, lecz może obdarcia ze skóry, wypatroszenia dokładnie, wywieszę nią na balkon jak zająca przed zaśpiewaniem “g-1-o-r-i-a-h, g-l-o...” Przestrach w tej chwili byłby dla Joycemana wyzwoleniem. Ale Mayme nie jest zbawicielem. Mayme powoli sięga po mazak, wyciąga z kieszeni szkicownik, na plastan spada pierwsza ostra, jadowicie zielona kreska. *** - Aha. A co z tym chłopakiem? Mówiłeś, że masz jakiegoś. - Właśnie trenuje oddychanie utajone. - Nadaje się? - Ma wrodzony talent. Za miesiąc lub dwa ja sam nie dam mu rady. - Nie przesadzasz!? Mnie samo opanowanie podstaw zajęło prawie trzy lata. - Mnie też. Ale on jest młody. I ma wrodzone predyspozycje. Już ci mówiłem. - Pokaż to genialne dziecko. Ale szybko, bo chciałbym nareszcie wpaść do domu. To przez wasze tchórzostwo nie mogę sobie nawet parę dni pomieszkać jak człowiek. A wygląda na to, że jeszcze długo żaden z was nie będzie mnie mógł zastąpić. No, rusz się, stary. Deren ociężałe dźwiga się z fotela. - Wydaje mi się, że jeszcze trochę za wcześnie na próby sprawności - mówi powoli. - Zobaczę tylko, jak mu idzie, i zaraz lecę do domu. Nie widziałem swoich od tygodnia. - To chodź - Deren obraca się, przepuszcza szefa przodem. - Siedzi dwie kabiny dalej. Metalowa podłoga wodolotu dudni głucho pod butami obu cyborgów. Szef otwiera drzwi kabiny, staje. Stoi długo. - Deren... - mówi cicho. - Ty cholerny skurwysynu... - wybija się z framugi ostrym półobrotem, zbija pierwszą gardę Derena, natyka się na drugą, odbiera cios szybki i suchy jak klaśnięcie dłoni, opada, żeby sprężyście jak wąż wybić się znowu. I znowu blok, uderzenie, kontra - siła tego starcia rzuca obu na przeciwległe ściany korytarza, wgięty metal aż jęczy głucho. W oczach starego Vraina pali się tylko jeden program: “Dopaść. Uderzyć. Zabić”. Zwabieni łomotem zabijacy z załogi stają tuż obok schodni zbici w ciasną, struchlałą gromadkę. Jest coś niesamowitego w twarzach obu starych ludzi. Lodowatego i gorącego zarazem jak od lat zastarzała nienawiść. Nie potrafią wychwycić wzrokiem chwili, w której Vrain wyłuskuje się ze swojej metalowej kołyski, skacze pod przeciwną ścianę. Pod jego ciałem przemyka żywa błyskawica, całe ciało Derena nagle staje się po prostu ciosem, który Vraina na ułamek chwili dźwiga aż pod sufit, szklane płatki zmiażdżonej lampy powoli opadają na podłogę, sypią się na głowę Vraina, który już pręży się do nowego skoku. Deren rozgarnia dłońmi matowomleczny śnieg ze szkła, trafia w otwarte drzwi nie traci czasu na omiatanie wzrokiem postaci Reda, który siedzi spokojnie, patrząc ni bójkę w korytarzu. To już nie jego sprawa. Jego rzeczą jest sterowanie oddychaniem. Teraz. A potem...? Deren robi w drzwiach momentalny obrót, rozwiera się jak gigantyczny cyrkiel, jego noga zatacza na metr przed twarzą Vraina sztywny, błyskawiczny łuk. Na wprost twarzy przeciwnika krzywa cyrkla łamie się ostro, ciało składa się i wybucha do przodu, jakby obcas Derena stał się nagle grotem rakietowej strzały. Blok spóźniony o dwie nanosekundy, głowa Vraina niemal dziurawi metalową ścianę. Ale w oczach nadal pali się tylko ten jeden, ostateczny program. Deren rozkłada ręce, pustymi dłońmi skierowane przed siebie. Rusza do przodu powoli. - O tym zapomniałeś - mówi cicho. - Tego złamać nie potrafisz. Za to Red już umie. Płomyk w oczach cyborga skulonego pod ścianą na moment rozjarza się ostrzej, potem zaczyna przygasać stopniowo, znowu zaczyna się stawać tylko zimnym, omal beznamiętnym blaskiem zastarzałej, szalonej nienawiści. Deren nieco szerzej rozkłada dłonie, emanacja trafia teraz w ścianę za plecami Vraina, metal niemal momentalnie zaczyna się rozświetlać głębokim, ciepłym blaskiem. Takim, jaki mają dojrzałe wiśnie. Gęste od słodyczy krople soku, owocowe izy w miejscu oderwanej szypułki. Niesamowity urok pryska, ludzie przy schodni odsuwają się od siebie. Ale wiedzą, że ta walka trwa nadal. Mimo że stary Vrain wstaje spod ściany spokojnie. - Czego go już nauczyłeś? - pyta. - Wszystkiego, co sam potrafię - mówi Deren. - On naprawdę ma olbrzymi talent. - Wiem - w głosie Vraina na ułamek chwili zjawia się śpiewna nutka zadowolenia i ukrytej dumy. - Ale nie wiesz - dorzuca Deren - że on w NIMB wchodzi w dowolnej chwili. W dowolnej, rozumiesz? - Ja nigdy nie umiałem swobodnie operować interwałem nadczasu. - Ja też, ale myśmy później zaczęli. Tylko... - Deren na ułamek chwili zawiesza głos - ja nie chcę, żeby on był wyłącznie maszyną bojową. Umiejętność wchodzenia w NIMB na pewno może mu się przydać, ale to nie są wszystkie jego możliwości. Udało mi się ostatnio wymyślić parę równie ciekawych i pożytecznych rzeczy. - Co? - Udoskonaliłem biochrony. Ja ścianę rozgrzałem, on by ją przepalił. Odbiera pasmo od ultrafioletu aż po grawitację. Są ścisłe sprzężenia mas małych z dużymi. Warunkiem jest tutaj maksymalny kontrast. Na przykład masa człowieka w bezpośrednim styku z masą dowolnej planety. A śmiałeś się ze mnie, że wciąż gmeram w prastarych mitach. Że zastanawiam się, dlaczego znachorzy, a później i lekarze, nakazywali swoim pacjentom chodzić boso po zroszonej trawie. - Co dalej? - Poznasz wszystko we właściwym czasie. Na razie powiem ci tylko jedno... - Deren milknie, jakby opornie szukał najwłaściwszych słów. - Znienawidziłem cię - mówi wreszcie - choć kiedyś, dawno temu pozwoliłeś mi żyć. Sam zostałeś cyborgiem już po założeniu rodziny. Ale mnie to odebrałeś bez wahania... Nie przerywaj! Chciałem się na tobie zemścić i wreszcie znalazłem sposób. Lecz potem znalazłem i coś innego. Sterowanie PM. To jest więcej, o wiele więcej niż prymitywne hartowanie promieniste, które mnie zniszczyło. Które i tobie odebrało teraz szansę powtórzenia wszystkiego od nowa. Bo zapamiętaj sobie: Red był twoim jedynym i ostatnim dzieckiem. ROZDZIAŁ VII Kwant jesieni W zatrzaśniętej, żebrami osklepionej klatce zamiera świat czerwonych orchidei, trzepotanie krwiste. NIMB powoli znika, Mały rzuca za siebie świetlaną wylinkę, odchyla łuski ołowianych powiek. Spadli tu niedawno w trzech przejrzystych jajach, planeta przyjęła ich miękko jak hurysa z rajskiego haremu. Ale nie jest czysta. W bułach gór sztucznych, w kępach kamiennego włosia pleni się robactwo pełzające, blade. Mały patrzy, jak Chmurołapy i Rubinoko-Węchacz-Skrzydlaty wyłażą z liścianej torbieli. Rusza - do serca doprzężone hydrauliczne tłoki. Miarowo: buch! buch! O ziemię. Obcasem. Zostaje za nimi lisi łańcuch tropu. Chmurołapy i Węchacz zrywają się do lotu, wpadają w kłąb mlecznej matowieli, w szalony rozbryzg zśnieżonego szkła, w splot morderczy, w emanację podpsychicznych ciosów. Z przegubów Małego jak kocie pazury powoli wyłażą diamentowe tarczki napędzane krwią. Sokiem słonych wiśni. A w piersi bez przerwy miarowe buchanie, w żyłach niebieski opływ stężonego gazu, w kipieli oczu odbite paszcze orchid-ei. Orchi-dei. Deirium. Orchidelirium w transie. Zwątpienie: może jesteśmy tylko mizerny mi pchłami zgubionymi przez Kogoś, płynącymi wraz z kudłatym gąszczem zdarzeń na grzbiecie zdyszanego czasu. I wiara: nie będę ciułać dni, nie chcę odkładać najżywszych chwil życia na ostatnie lata. Palcami sczesał z głowy swój pancerny łupież, zgarnął z piersi strupieszały metal, rozerwał w sobie zamknięty bieg oddechu. Dziura, wydarta w membranie z metalu - Mały wyłuskał z niej wzrokiem Węchacza-Skrzydlatego-Rubinoko, stał się Uchem, pułapką na płynące słowa: - Wahałem się długo. Czy zabrać ci to, co najbardziej cenisz, co w tym małym przede wszystkim widziałeś, czy nie. Ale gdybym to uczynił, to nie jemu... - Deren ruchem głowy wskazuje siedzącego Reda -... lecz sobie odebrałbym cząstkę tego, co potrafię. Rzecz jest tak prosta, że nie wierzę, aby ci z RZZ dawno jej nie znali. Zjednoczonemu Rządowi jest przecież na rękę jak największe ograniczenie przyrostu. Przeciętnych łatwo kontrolować i w razie potrzeby przytłumiać. Ale gdyby cyborgi zaczęły mieć dzieci, gdyby zaczęły im przekazywać nie tylko to co potrafią, ale i geny, które daną umiejętność niosą... - Tak - kiwa Vrain głową powoli. - Rozumiem. Boją się nowej ewolucji. - Boją. I masz szczęście, że nienawiść do nich była większa niż ta do ciebie. - Szczęście - w oczach Vraina na ułamek chwili zapala się płomyk szalonego gniewu, żalu, smutku, beznadziei. - Jego czeka teraz to samo co mnie albo ciebie. Chciałem go uchronić przed kosmosem, przed tym, co my przeszliśmy. - Wiem - Deren spogląda prosto w oczy szefa. - Wiem. Patrzyłem na was. Bałem się choć na chwilę odlecieć z Ziemi, bo wtedy musiałbym go na jakiś czas stracić z oczu. A ty myślałeś, że swoje już przeżyłem, że moje trwanie jak najbliżej ciebie to tylko strach i starczy upór. I miałeś prawo. Bo sam też, jak ja, jesteś cyborgiem tylko do połowy. Za późno się zdecydowałeś. Kiedy już drgnęły wszystkie łącza w twojej czaszce, i kiedy część z nich już zaczęła umierać. My możemy się bać. Ale on myśli zupełnie inaczej i będzie bać się zupełnie czego innego. Inny poziom świadomości, rozumiesz? A teraz... - Deren milknie. Nie mówi tak długo, że Vrain nie może tej ciszy wytrzymać. - Co teraz? - pyta. - Co teraz będzie? - Od tej pory obaj będziemy jego ojcami. Ty dałeś mu życie. A ja to, co umie. I on o tym wie. - Bzdura! - Nie. Byłby od nas trzy razy lepszy, nawet gdyby ktoś inny, nie ty, zapłodnił jego matkę. On ma kosmos we krwi. Nam trzeba było wszczepiać magnetoorientację. A on przestrzeń dookoła siebie po prostu czuje. Bez patrzenia wie, gdzie jest w jakiej chwili. Jak ślepiec, który na pamięć poznał położenie wszystkich sprzętów w swoim domu. Zapytaj go kiedyś, w którym miejscu nieba znaleźć można Virgo, Centaura, Argo Navis. Pytaj, co tylko przyjdzie ci na myśl. Bez wahania wskaże ci ręką właściwy kierunek. O ile... - O ile co? - Vrain nagląco marszczy brwi. - O ile zechce - odpowiada Deren cicho. Oczy Vraina na moment obracają się źrenicami w głąb czaszki. Seirrchaz zna go na tyle, że powoli zaczyna wysuwać obie dłonie przed siebie. Ale tym razem Vrain nie zamierza skoczyć. - Tego wszystkiego nie da się odwrócić - bardziej stwierdza, niż pyta wreszcie. - Sam wiesz - mówi Deren. - A nawet gdyby można było, on by się na to nie zgodził. - Nawet gdyby zrozumiał, że przecież nigdy nie będzie mógł mieć dzieci? Że całe życie nie musi być ciągiem podbojów? Że ważne jest coś zupełnie innego? - On to wie. - Skąd? Od ciebie może? - gniew Vraina staje się ironią. - Tak - Deren poważnie kiwa głową. - Ode mnie. Ojciec nie ma prawa okłamywać swoich dzieci. - Ja okłamywałem - mówi Vrain. - Ojciec nie powinien mówić im wszystkiego, co sam w życiu widział. - Pozorna różnica - parska Deren. - Ani ja nie umiem wszystkiego przekazać, ani ty nie zdołasz zataić. - Jest różnica. Nie w tym ,,jak” ale: “dlaczego” coś się dzieje. Z jakich powodów mówi się prawdę, lub kłamie. Na wiele rzeczy mu nie pozwalałem, przemilczałem wiele. Dla jego dobra. - Ja dlatego właśnie powiedziałem - podchwytuje Deren. - Nie ty ani nie ja będziemy rozsądzać, co dla niego dobre. Teraz. - Rozumiem... - Vrain powoli wyłazi z fotela. - Moja żona wie o tym? - pokazuje Reda. - Inne matki nigdy nie wiedziały - stwierdza Seirrchaz. - Ty jej to powiesz. Stary Vrain nie skacze. Zrozumiał. Wygasił w sobie ten program najprostszy: “Uderzyć. Rozetrzeć. Zabić”. - Tak - mówi. - Trzeba... *** Przez półuchylone drzwi, przez palce zamykające udręczoną głowę Intime widzi, jak Euro grzebie zawzięcie w stosie papierów na biurku zepchniętym w najdalszy kąt laboratorium, po kolei przeszukuje wszystkie szuflady. Z którejś wyławia wreszcie gruby brulion, z papierowego pobojowiska wyciąga parę luźnych kartek. Brulion jest nie do końca zapisaną księgą korespondencji jakiegoś urzędu. Intime sama przyniosła go z któregoś biura, kiedy jeszcze dorabiała sobie sprzątaniem. Bo akurat tylko taka robota była dla tych, którzy nie chcą się sprzedać. A luźne kartki pochodzą z wielkiej paki starych ulotek, które ktoś wywalił na śmietnik. Pożółkły, mają ponad pół wieku, ale zetlały i zszarzały jedynie po brzegach. Tam, gdzie powietrze miało dość swobodny dostęp. Tekst pozostał nienaruszony. Intime przymyka oczy i widzi go tak jak pięć lat temu. Po raz pierwszy dowiedziała się wtedy, że RZZ był kiedyś nielegalną organizacją, bandą terrorystów tępionych jak wszystkie inne szkodniki. Ale pół wieku temu był chyba jakiś sens w tym, co napisali: Siedzący w swoich uzbrojonych, po brzegi opancerzonych miastach-krajach handlarze żywym towarem zachowują się tak, jakby zawarli cichy pakt. Zmowę przeciw najwyższym ideałom, zmowę przeciw całej ludzkości. Chcieliby z nas uczynić ogłupione alkoholem i narkotykami stado bezwolnych biomaszyn. Walczymy o to, by każdy człowiek na świecie mógł mieć własną wolną wolę, dysponować samym sobą tak, jak tylko zechce i potrafi, nikomu innemu nie wyrządzając przy tym żadnej szkody. W tym celu przez długie lata w piwnicach, jaskiniach, zapomnianych schronach podziemnych gromadziliśmy ładunki jądrowe zabrane z nawet najstaranniej strzeżonych transportów. Złączyliśmy je w wielką sieć splecioną tak ściśle, że naruszenie jednego ładunku spowoduje wybuch wszystkich. A jest to sita zdolna nie tylko Ziemię, ale nawet i Słońce rozsadzić. Zamierzamy... Intime przerywa to czytanie w pamięci. Kiedyś też przerwała dokładnie w tym samym miejscu. Włączyła się w niej półświadoma, półinstynktowna blokada: nie czytać, nie analizować świata nad miarę, nie myśleć. Niedostrzeganie to już dawno przez nią wybrany sposób walki z biedą, prywatne zmaganie z przyrostami czasu. Skuteczny sposób, skoro jeszcze dziś wygląda jak podlotek. A tych parę łez... - To się nie liczy - mówi do siebie cicho. - Tego nie było. Euro, ja nie płakałam, prawda? - mówi z prośbą w głosie. - Zatarłam sobie oczy i... - urywa, kiedy Euro staje przy niej. - Wymyśliłem to rok temu - mówiąc podaje jej brulion i zgarnięte w plik ulotki. - Nie mamy czystego plastanu? - pyta. - Ile trzeba? Mogę pożyczyć. Euro przegląda notatki na odwrocie ulotek, zagląda do brulionu. - Osiem, dziesięć kartek - mówi. - Intime. Ja dopiero dziś zrozumiałem... - Nie mów nic... - Muszę. Inni ludzie mnie nie obchodzą, ale tobie powinienem powiedzieć. I chcę. Bo wiesz, pracuję już od tylu lat, a chyba jeszcze nigdy z tobą nie rozmawiałem o tym, co właśnie robię. Wydawało mi się, że to ciebie nie obchodzi. Teraz już wiem, że jeśli nawet coś cię nie interesuje, to jeszcze nie musi nic nie znaczyć. Dla ciebie. Dla nas. Wymyśliłem to i odłożyłem na bok, bo jeszcze... - trzepnął dłonią po okładce księgi - to nie jest pomysł dokończony. Niezbyt uczciwie byłoby sprzedawać zjednoczonym rasom półśrodek tego typu. Tak myślałem. Ale teraz... - Nie rób tego, czego nie chcesz robić - Intime wysunęła twarz spomiędzy dłoni. - Nie obowiązuje mnie uczciwość wobec świata, który wobec ciebie i mnie, wobec naszego dziecka wcale uczciwym być nie zamierza. To, co mam tutaj, to prionon. Środek, który na pół miesiąca znosi blokadę egzoimmunologiczną. Zsyntetyzowałem trochę tego przy poszukiwaniu swojej struktury. Pośrednio jest dowodem, że taka struktura istnieje. Fakt, że działa tak samo na ludzi, akrohomidów, orchidy, xaurów. Pamiętasz, ilu ich rok temu tutaj się przewinęło? - Tak. - Właśnie wtedy badałem działanie priononu. Ale musiałem zrobić jakiś błąd, bo oprócz znoszenia blokad mój środek ma bardzo silne działanie odurzające i podniecające. Błąd...” Hm, a może tak właśnie trzeba? - Co, kochany? - Może nie wystarczy znieść blokady fizjologiczne? Może istotnie trzeba przy tym zmienić i psychikę człowieka, żeby całość aktu mogła się dokonać? Ja nie myślę o tych, którzy nie mają psychicznych oporów. Bo i tacy zdarzają się w każdej rasie. Ale zwykły, przeciętny xaur ma przecież inne wyobrażenie i sposób odczuwania piękna, bólu, rozkoszy, bo ja wiem, czego jeszcze. Po priononie zaczyna reagować inaczej. A dzieje się tak dlatego, że prionon jest do pewnego stopnia środkiem nadmiarowym. Ma w cząsteczce substruktury, które ożywają jedynie w organizmie xaura, zamierają w człowieku. Inne uaktywniają się dopiero okryte ciałem i metalicznym pancerzem akrohomida. Inne działają na horgi, a inne na cheeraki. Gdybym podał ci to w tej chwili - unosi przed twarzą Intime probówkę do połowy napełnioną perłowometalicznym proszkiem - mogłabyś się kochać i zajść w ciążę nawet z orchidem. - Euro... - Co ty chcesz zrobić? - Nic. Zastrzec swoje prawa. Opatentować sposób produkcji. I... - Talavar milknie, zapatrzony gdzieś w przestrzeń daleko. - I co, kochany? - Opowiadałem ci kiedyś, że Wszechświat nie wziął się z niczego, prawda? - Tak. - Nadal nie wiem, jak to się zaczęło. Ale wiem, że nasz świat jest tylko kolejnym skurczem lub rozkurczeni czasu, materii i przestrzeni. Określaniem fazy niech się zajmą inni. Mnie obchodzi tylko to, co przetrwało z poprzedniego świata. To, co musiało być moją superbiostrukturą. Może powstało właśnie wskutek krzyżowania ras? Jeszcze nie wiem. Ale to przetrwało pewnie nie tylko ten jeden skurcz Wszechświata. W fazie, nowego wybuchu odpryski superbiostruktury wystrzeliły w kosmos, zapłodnimy powstające światy. Ale gdzieś w naszej czasoprzestrzeni powinna trwać główna masa. Ta, która nie poddała się nawet big-bangom. Nie wiem, gdzie jej trzeba szukać. Ale ktoś ją kiedyś znajdzie. Bo ona jest jedynym, co trwa “w” i “ponad” naszym światem. - Ja tego nie rozumiem, Euro. Powiedz, do czego zmierzasz? - Właśnie mówię. Zamierzam przyśpieszyć ewolucję świata. Za parę wieków istoty rozumne będą się śmiały z fałszywych, sztucznych tworów w rodzaju Konfederacji Rozumu. Bo całą mądrość Konfederacji każda z nich będzie nosić w sobie. - Euro, to jeszcze gorsze niż te bomby ukryte pod ziemią. Jakie bomby? - Patrz - Intime podsuwa mężowi ulotkę obróconą drukiem do góry. Talavar czyta, potem zaczyna się uśmiechać. - Wierzysz w to? - pyta. - Przecież to tylko ordynarna próba szantażu, epatowanie i stymulacja tej śmiesznej rzeczy, jaką jest opinia publiczna. Czyli opinia tłumu. Ślepego, bezrozumnego motłochu. - Ale... - mówi Intime cicho - ale po tym wszystkim powstał jednak Rząd Zjednoczonej Ziemi. - Z którym nie liczy się żadna lokalna administracja. Bo przecież organizacyjne struktury miast-krajów pozostały te same. Podejrzewam, że to raczej ze względów rozpoczynanej właśnie międzygwiezdnej polityki zdecydowano się stworzyć taki ładny parawan. Żeby pokazać innym rasom sielankowy obrazek miłości i zgody. Ale wiesz, to nawet mój prionon jest wynalazkiem o wiele bliższym naturze. - Może masz rację, kochany... Na pewno... Ale te bomby, powiedz, czy one istnieją? Tym razem Euro Talavar zastanawia się długo. Bardzo długo. - Nie wiem - mówi wreszcie. - Ale możesz mi wierzyć, że po tym... - uderza palcami w okładkę brulionu, w jego oczach zapala się jakiś drwiący błysk -... możesz wierzyć, że te bomby wkrótce staną się nikomu niepotrzebne. *** Skane wychodzi z Urzędu Górniczego, uśmiecha się lekko do zalanej słońcem, szerokiej ulicy. Rękę trzyma jeszcze w kieszeni. Jakby nie wierzył, że ma w niej ładnych parę milionów. Początkowo zamierzał sprzedać żyłę na pniu, znaleźć sobie może nowe miejsce. Ale to odwlekłoby sprowadzenie dziecka i żony o dobre pół roku. Właśnie zastanawiał się nad tym, wchodząc do pierwsze go lepszego motelu. Naprzeciw drzwi zobaczył wielki na całą ścianę, wklęsły ekran wideora. Półprzestrzenny spiker kończył właśnie czytanie ostatnich wiadomości: -... niewytłumaczony do tej pory rozpad Kraalu. Po raz pierwszy w historii Rozumu doszło do zaobserwowania erupcji na tak wielką skalę. Informacji o podobnym zdarzeniu nie znaleziono w pamięci żadnej ze zjednoczonych ras. Władze Konfederacji badają przyczyny tego zjawiska, wysłano w rejon Kraalu dwadzieścia dwa patrole z mieszaną załogą. Najszybszy statek znajduje się już w połowie drogi. Natomiast drugim najważniejszym doniesieniem dnia jest kolejny postęp robót przy budowie Clarstane. Tempo pracy wzrosło dwukrotnie, co gwałtownie powiększyło zapotrzebowanie na tytan, beryl i kilka marsjańskich pierwiastków. Zjednoczenia numer 22 i 4 rozpoczęły poszukiwania w wyeksploatowanych kopalniach, podjęto próby odzysku surowców ze szlaki. Ceny tych metali skoczyły trzykrotnie, wolniej wzrastają ceny kamieni uznawanych kiedyś za szlachetne, czyli morganitu, akwamaryny i szmaragdów. Glinokrzemian berylu i tytanit osiągają na rynkach Konfederacji jeden koma dziewięć ceny z wczorajszego dnia. Postępy budowniczych przyszłości ożywiły również rynek pracy. W samym Kergely sprzedało się dziś od rana ponad pół tysiąca młodych ludzi. Wszyscy bez wahania podpisali pięcioletnie kontrakty z kopalniami Marsa, Strandu i Konory. Prognostorzy przewidują, że podobna zwyżka cen obejmie również Zjednoczenie Lantanowe, czyli numer 57 i 57a... Skane przestaje słuchać, obraca się, wychodzi. I liczy. Liczy coś bardzo długo, wprowadzając do komputera coraz to nowe współczynniki. - Na szczęście zabrałem maszynkę ze sobą - myśli, poklepując obudowę. Potem przytomnieje, spostrzega, że zamiast wygodnie siedzieć w motelowym pokoju skulił się na siedzeniu w kabinie swojego wysłużonego ciężarowca. Zabiera wydruk komputera, na wszelki wypadek kasuje ostatnie obliczenia zakodowane w quiteronowej pamięci. Dopiero potem gramoli się z kabiny, wchodzi w drzwi motelu. Z przeciwległej ściany wita go wideorewia. Skane obojętnie przemiata spojrzeniem kilka rzędów prawie gołych dziewczyn i metalicznie pobłyskujących akrohomidów. Z głębi ekranu zaczyna wyrastać, ogromnieć półzwierzęcy pysk horga. Łamie tańczące rzędy, spycha na brzegi ekranu, pusta muzyczka usiłuje w widzach wywołać wrażenie grozy, jazgotliwe warczenie skojarów ma imitować dreszcz strachu, zgrzytliwy łomot blaszanego bębenka ma nasunąć gapiom wizję i echo gigantycznych kroków. Skane spokojnie obraca się tyłem do ekranu, zamawia pokój i prunch od razu, z namysłem wybiera potrawy z karty śniadanio-lanczów, podsuniętej mu przez recepcjonistę wraz z książką do podpisu. Skane wpisuje nazwisko i adres: pustynia Gibsona. - Gdzie to jest? - pyta człowiek zza kontuaru, obserwujący poruszenia pisaka. - Tam - mówi Skane, machając ręką gdzieś za siebie. Zabiera klucz od pokoju. Klucz jest po prostu magnetyczną blaszką. Pośrodku owalu wycięto dwie cyfry: 3 i 4. Wypełniono je bladą, perłowoprzejrzystą emalią. - Gdzie to jest? - pyta Skane. - Tam - recepcjonista czyni nieokreślony ruch ręką. Skane powoli, bardzo powoli obraca twarz w jego stronę. - Zaprowadzę pana. Oczywiście. Zaraz... - recepcjonista szybko wychodzi zza kontuaru. - Zawsze pokazujemy gościom ich pokoje. Pan u nas po raz pierwszy, prawda? - I ostatni - dopowiada Skane. - Nie lubię bezczelnej obsługi. - To tu - recepcjonista staje przed którymiś drzwiami. - Proszę... - wyjmuje klucz z dłoni Skane’a. Potem ulatnia się szybko, ale w parę minut po jego wyjściu rozlega się pukanie do drzwi. Skane marszczy brwi. - Wleźć! - woła. Kelner parahomid wnosi tackę z zamówionym prunchem, stawia ją na niskim stoliku obok fotela Skane’a, w przelocie poprawia nie dosunięte zasłony. - Powiedz recepcjoniście - mówi Skane patrząc gdzieś w zamkniętą ścianami przestrzeń - żeby na drugi raz przysyłał tu ludzi. Parahomid jest jeszcze dzieckiem w wieku uni. Jeszcze równie dobrze może wyrosnąć z niego on albo ona. Zależy, z kim będzie kochać się po raz pierwszy w swoim życiu. Być może dlatego jego uśmiech po słowach Skane’a raptownie znika. Stworzenie obraca się i bez słowa wychodzi z pokoju. Skane spokojnie przysuwa tackę bliżej, zaczyna jeść. Po skończonym posiłku na godzinę prawie wskakuje do wanny. Odmięka w gorącej wodzie. I myśli. Trwa to długo, ale wreszcie Skane jest pewien, że żadnego możliwego wariantu nie przeoczył i wybrał optymalne rozwiązanie. Głupotą byłoby sprzedać tak obiecujące złoże. Tym bardziej, że ceny rosną. Postanowił, że prawa eksploatacji jednak zachowa przy sobie. Nie sądził wtedy, że pierwsze zyski wyciągnie już w pięć minut po zarejestrowaniu się w Urzędzie i opuszczeniu pokoju. Nie zdążył nawet dojść do połowy korytarza, kiedy dopadł go zdyszany przedstawiciel Zjednoczenia nr 4. W ciągu następnych pięciu minut Skane podpisał kontrakt, na mocy którego stał się udziałowcem Zjednoczenia i otrzymał czteromilionowy kredyt. Teraz ponownie dotyka książeczki czekowej, spoczywającej w kieszeni, odszukuje w pamięci parę niemal zapomnianych nazwisk, numer jakiegoś wideora. Uśmiecha się, wskakuje do kabiny swojego ciężarowca i powoli rusza w stronę motelu. W połowie drogi rozmyśla się jednak, staje przed pierwszym porządnie wyglądającym hotelem. Wprawdzie Hilton już od dawna nie jest firmą najwyższej klasy, ale pewne tradycje przetrwały. Obecnie najdroższe hotele to kompleksy samodzielnych domów, postawionych w stylizowanych na dzikie parkach, między skałami, na plażach lub pod powierzchnią morza. Każdy wybiera sobie to, co mu odpowiada. A Skane ma właśnie ochotę na pomieszkanie w olbrzymim, wielopiętrowym gmachu, gdzie, zgodnie z tradycją zatrudnia się wyłącznie ludzi. Gdzie pokojówka jest prawdziwą, żywą dziewczyną, z którą można sobie pożartować i z którą nie sposób umówić się na wieczór, jeśli się jest mieszkańcem hotelu. Gdzie xaura ani blovera nie spotka się nawet w windzie jako hotelowego gościa. U siebie może być taki nawet księciem krwi. Ale stojąc przed recepcyjnym komputerem Hiltona zawsze dowie się, że wszystkie pokoje są właśnie zajęte. Skane wynajmuje sobie mały apartament na dziesiątym piętrze. Dopiero po chwili uprzytomnia sobie, że właśnie zadziałał w nim nawyk, nałóg już prawie, oszczędności. Przecież mógł wynająć całe pierwsze lub drugie piętro. Zadowala się jednak tą pewnością, zresztą byłoby mu głupio zmieniać zamówienie. - Może to i lepiej? - mruczy do siebie, idąc za boyem do windy. - Wcale nie wiadomo ile forsy ta moja kopalnia. I ile będzie kosztowało tamto... - urywa myśl, kiedy winda zatrzymuje się na właściwym poziomie. Mały, śmieszny liftboy szeroko otwiera drzwi. Skane wchodzi wprost do hallu w swoim apartamencie. Zaletą Hiltona jest to, że poszczególne windy obsługują tylko pojedyncze apartamenty na odpowiednich poziomach. Gdyby wsiadł w windę szóstą, a nie piątą, zatrzymałby się także na dziesiątym piętrze, ale trafiłby już do pomieszczeń wynajętych przez kogoś innego. Liftboy kłania się i znika w windzie. Skane uśmiecha się, na tastaturze obok drzwi odnajduje właściwy znaczek, wciska guzik pięć czy sześć razy. Dla hotelowego komputera jest to informacja, że gość jest zadowolony z obsługi i należy na konto windziarza dopisać tyle żółtych punktów, ile razy przyciśnięto guzik. Skane odnajduje jeszcze jeden taster, mówi do nikogo, rozglądając się po hallu, zerkając przez półuchylone drzwi do salonu. - Proszę odebrać moje rzeczy z motelu, w którym byłem rano, i zapłacić rachunek. Nie podaje nazwy motelu. Zbyt długo musiałby jej teraz szukać w pamięci, a ma coś o wiele ważniejszego do zrobienia. Podchodzi do wideora, włącza go. - Deren Seirrchaz - mówi. - Kergely, Gloordan-dö piętnaście. Dwa lata temu numer był taki... - wystukuje parę cyfr na klawiaturze. - O ile dobrze pamiętam. Jeżeli jest w domu, proszę łączyć. Albo natychmiast po jego powrocie. Po kilkunastu sekundach zgłasza się hotelowy komputer. - Pan Seirrchaz jest obecnie na wodolocie w pobliżu Cape Hawke. Wie już o pańskiej prośbie i zgłosi się za pół godziny. - Doskonale - myśli Skane. - Doskonale powtarza głośno. Pół godziny to tysiąc osiemset sekund. Ledwie tyle. Ale Skane’owi wydaje się, że jest to czas o wiele dłuższy niż te sześć lat nędzy i tułaczki, które ma już za sobą. Wreszcie z wklęśnięcia ekranu wyłania się twarz cyborga. - Deren - mówi Skane. - Świetnie się składa, że jesteś tak blisko. Czy możesz się ze mną jutro zobaczyć? Osobiście - dorzuca, mocno akcentując ostatnie słowo. Seirrchaz zastanawia się chwile, potem kiwa głową. - Ale nie będę sam - mówi. - Jeżeli tylko jest to ktoś, do kogo można mieć zaufanie... - Skane zawiesza słowa w powietrzu. Deren potakuje w milczeniu. -... to w takim razie jutro możemy się spotkać. U mnie w hotelu - kończy Skane. Tym razem Deren kręci głową. - Zgoda. Podaj miejsce. - Przyjadę po ciebie po południu. Po tych słowach Deren znika z ekranu. Skane również wyłącza wideor. Zastanawia się chwilę, potem uśmiecha się lekko. Zna Derena na tyle, żeby wiedzieć, że popołudnie cyborga może również znaczyć tyle samo, co ósma rano. Stary jest piekielnie ostrożny i nie ufa nikomu. Ale dzięki temu już od lat żyje sobie na Ziemi jako ogólnie szanowany bohater na zasłużonej emeryturze. Oficjalnie nigdy nie był o nic oskarżony, nigdy nie wszedł w kolizję z prawem. - Inna rzecz - myśli Skane - że w tedy prawo formowało się dopiero. To nowe prawo. Bo w świetle starego, nie mówiąc już o zwykłej, ludzkiej etyce, to ten staruch jest niebezpiecznym bandytą i najpodlejszym łajdakiem, jakiego ta ziemia kiedykolwiek nosiła. Wychował już chyba z kilka, jeżeli nie kilkadziesiąt tysięcy zaślepionych cyborgów, którzy na jego rozkaz gotowi są rozwalić nawet całą Ziemię, i będą wierzyć, że czynią to w imię najwyższych racji. Jak to on kiedyś powiedział? - Skane marszczy brwi. - Aha! Trzeba się zmieniać, żeby trwać. Sens w tym nawet duży. Ale co za pożytek z najgłębszej mądrości, kiedy może ona tak samo służyć porządnym ludziom, jak i sukinsynom. Urania i Klio to dwie dziwki, które zawsze sprzedadzą się temu, kto właśnie ma siłę. Zresztą to chyba jest akurat prawo starsze niż ludzie na Ziemi. Każda rasa w kosmosie ma przecież swoją mądrość i historię - Skane krzywi wargi, przypominając sobie własne wykłady o rozwoju cywilizacji. Które kiedyś, jeszcze tam... - znowu krzywi wargi, tym razem z pogardą - wygłaszał przed rzędami ławek. Był wtedy młodym, obiecującym naukowcem, kroiła mu się duża kariera. Pod warunkiem, że będzie powtarzał to co mu wbito do głowy. Że wychowa kolejne pokolenia posłusznych biomaszyn. Że, mówiąc im o wielkości Wszechświata, zapomni im tę wielkość pokazać. Zresztą wtedy i tak nie umiałby tego uczynić. Co innego wiedzieć, co innego zobaczyć. Skane wygodnie wyciąga się na miękkim tapczanie, podkłada ręce pod głowę, patrzy w sufit. Znowu przypomina sobie ten dzień, w którym na własnej skórze poczuł wielkość i tempo świata. To wyjście za granice miasta-kraju było zarazem przekroczeniem wszystkich jego prywatnych progów pojmowania. Wtedy, kiedy z młodego geniusza stał się tylko jednym z wielu, kiedy zobaczył, jak mało wie i umie naprawdę. Kiedy, jako przeganiany z miasta do miasta pasożyt i nędzarz, zaczął powoli wyrastać. I twardnieć. - Trzeba się zmieniać, żeby trwać - powtarza szeptem, patrząc w sufit. - Trzeba. *** - Długo cię szukałam, Ift - mówi Wei szeptem. - Bardzo długo. Wreszcie któryś z tych ludzi trochę się załamał... - głos Wei również załamuje się na chwilę. Ale dziewczyna nie mówi, ile ją to załamanie kosztowało i ile zostawiło w niej obrzydzenia. Trochę i do samej siebie. Mówi dalej: - Kiedy się dowiedziałam, że dostałeś dziesięć lat budowania przyszłości, to było tydzień temu, zaczęłam tu przychodzić co noc. - Ale jak? - szepcze Ift. - Skąd? - Z Däo-ra. Przecież tam mieszkam. - Wei, to niemożliwe! Däo-ra jest o setki lat świetlnych od tego przeklętego Clarstane. Chodź... - Ift wyciąga rękę, dotyka dłoni dziewczyny. Dłoń jest tak samo ciepła i żywa jak wtedy, na stacji. - Uważaj - pokazuje plamy dogasającego światła. - Nawet czubkiem palca nie dotykaj tego draństwa. Wei posłusznie i szybko idzie za Iftem, oboje kryją się w budce pośrodku placu. Ift oddycha z ulgą. W budce na szczęście nikogo nie ma. - Wei - mówi. Po raz pierwszy w życiu w jego głosie pojawia się ślad prośby. - Wei, powiedz, jak ty to robisz? - Nie wiem - Wei kręci głową w odpowiedzi. - Nigdy przedtem nic takiego nie było. Dopiero wtedy, kiedy poleciałeś na ten swój dyżur, a ja bardzo chciałam być z tobą. I drugi raz wtedy, kiedy tamten inspektor... - twarz Wei staje się mroczniejsza niż noc dookoła. - Chciał mnie zgwałcić. Najpierw mówił, że to jedyny sposób, żebyś mógł się wykręcić od odpowiedzialności. I... - Wei przełyka ślinę - że ty o tym wiesz. Ja mu wtedy prawie uwierzyłam, Ift... - mówi. - Ja... - Co było dalej? - Ift pyta sucho, mięśnie jego ramienia napinają się powoli. Jakby chciał wypchnąć dziewczynę prosto w któryś dogasający, ledwie czerwony ślad po rozbryźniętej pigule. - Droudent - myśli. - Nadinspektor kontroli przestrzeni Gameroth Droudent. Niech ci diabeł prostuje wszystkie drogi w życiu. Żebyś nawet nogi nie zwichnął, zanim się spotkamy. I co było dalej? - powtarza. - Prawie uwierzyłam. Ale powiedziałam, że to nie może być prawda. Że ty byś się na to nigdy nie zgodził... - usiłuje zajrzeć mu w oczy. - I wtedy on się na mnie rzucił. - A potem? - oczy Ifta zwężają się powoli. - Podrapałam go i uciekłam. - Dokąd? - Do siebie. Na Däo-ra. - Ale jak, na Boga!? Do końca życia tego nie zrozumiem. - Nie wiem, Ift. Naprawdę. Wtedy tylko czułam, że chcę być jak najdalej od niego. 1... od ciebie. Potem dowiedziałam się, że wyrzuciłeś go ze stacji i nie dałeś mu żadnej szansy ratunku. Mówili, że gdybyś go zabił od razu, to pewnie dostałbyś ze dwa lata zakazu wykonywania pracy w kosmosie, bo on też był winny. A tak... Właśnie wtedy zrozumiałam, że on kłamał. Ift, zrozum... Ja wtedy cię jeszcze nie znałam tak jak teraz. Myślałam... - Miałaś prawo - mówi Ift krótko. - I nie mów już nic więcej. Nie trzeba - przygarnia dziewczynę do siebie, pochyla twarz nad jej twarzą. - Wei... - szepcze. - To dobrze, że tu jesteś. - Przychodziłabym tu co noc tak długo, aż wreszcie bym cię spotkała. Bałam się do baraków, wiesz? - szept jest coraz cichszy, ciepłe usta dziewczyny już muskają ucho Ifta. On sam też pochyla się nad twarzą Wei coraz niżej, żeby pochwycić następne słowa. Ale słów już nie ma. Dopiero po minucie czy dwóch Wei na moment odchyla głowę, wyzwala usta, szepcze: - Ift, kochany. Będę do ciebie przychodzić co noc. Dopóki tu jesteś. A potem zawsze, zawsze będziemy razem. - Tak... - mruczy Ift, wtula zarośniętą twarz w jej włosy. - Jak ty wytrzymałeś te miesiące beze mnie? Nie. Jak ja mogłam tyle czasu przeżyć bez ciebie...? - Miesiące? - Ift marszczy brwi. - Wydawało mi się, że to zaledwie parę dni temu... - Ponad pół roku, kochany. Ale teraz będziemy się widzieć co noc. - Tak - mówi Ift prawie głośno. W jego głosie pojawia się nieoczekiwana gorycz. - Dopóki mnie nie znienawidzisz. Albo nie zaczniesz lubić jak psa czy domowego orchida. Dopóki nie stanę się takim samym bydlakiem jak tamci. Już teraz zarosłem i cuchnę jak zwierzę. - Ift... - usta Wei odnajdują wargi mężczyzny, zatrzaśnięte twardo między wąsami a brodą. - Ift. Ja ciebie kocham. I wszystko inne nic nie znaczy. Ift Mocharee długo patrzy w ciemność na placu. Nawet największe plamy światła zgasły już całkowicie. Pewnie niedługo MP zwali na plac kolejną pigułę. A zawsze jest ryzyko, że któryś odprysk światła chlapnie na podłogę budy. - Wei - mówi wreszcie. - To nie będzie trwało dziesięć lat. Już pierwszego dnia postanowiłem, że ucieknę. - Ift! - w gwałtownym szepcie Wei zjawia się przerażenie. - Nie rób tego, Ift. Oni cię zabiją! Ift, przecież ja będę przychodziła... - Muszę - Ift powoli kręci głową. - Powiedziałem sobie, więc muszę. Z każdym dniem dowiaduję się coraz więcej o tej okolicy i o systemach alarmowych. - Ift, ja błagam. Wszyscy wiedzą, że od budowania przyszłości nie ma ucieczki. - Musi być. - Ift... - palce Wei powoli, miękko wślizgują się w pozlepianą brudem brodę, docierają aż do skóry. - Ift, noc skończy się niedługo. A ja... Tak bardzo mi ciebie brakowało... - druga dłoń dziewczyny nieśmiało zakrada się pod przepocony lach roboczy. Ciepło jej palców wnika w Ifta jak wyładowanie elektryczne, drażni skórę, dopływa do serca. Mężczyzna znowu schyla się nad twarzą dziewczyny. Wei robi się coraz miększa, coraz cięższa, łagodnie ściąga go ku deskom podłogi. Zaczynają zapominać o wszystkim, co jest dookoła, już nie wiadomo, kto kogo wyzwala z niepotrzebnego ubrania, pierś dotyka piersi, udo uda. Wei wchłania Ifta w siebie tak gwałtownie, że nagle znika granica, że nie wiadomo, kto jest kim, kto kogo całuje w zagłębienie dłoni. Splatają się, stapiają w coraz szybciej zadyszane jedno, kiedy każde dotkniecie drugich warg to jak całowanie siebie. I nagle bezgłośny, upiorny błysk wyrywa z mroku cały plac, oplatające go łańcuchem chciwe, potworne łapy wiecznie głodnych zwierzorośli. Przerażona Wei pręży się raptownie. I ostro, mocno, najsilniej jak umie chce znaleźć się tam, gdzie nic nie grozi. W łagodnym, ciepłym blasku lamp swojego domu pod powierzchnią Däo-ra. Drac Ostergut gwałtownie odchyla się od grawimonitora przestrzeni, kiedy tuż przed jego twarzą wybucha ostry, jaskrawo zielony, zapętlony błysk. - Cholera! - klnie, obraca głowę w stronę drugiego pilota. - Poprowadź chwilę. Zupełnie nie wiem, czemu, ale to draństwo zawsze wyprowadza mnie z równowagi. Jak ja dorwę tego, co mnie przerabiał... - przerywa, kilka minut trwa z głową odchyloną na oparcie fotela. Jak na półcyborga, kilka minut to jest bardzo długo. Starczy na przegrzebanie w pamięci nawet i stu lat. A jednak Drac otwiera oczy wciąż z tym samym wyrazem zdumienia i złości na twarzy. - Wiem... - mówi powoli - że kiedyś już taki błysk widziałem. Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego tak to na mnie działa. Często to się zdarza? - rzuca w stronę drugiego pilota. - Jak czasem - wzrusza tamten ramionami. - To chyba zależy od rejonu przestrzeni. Mnie to w każdym razie nie bierze. W locie nie przeszkadza. - Ile razy to widziałeś? - Sporo. Najwięcej było przy Ziemi. Tutaj nie wiem, jak bywa. W Virgo jestem po raz pierwszy w życiu. Może być co pięć minut, a możemy już tego więcej nie zobaczyć. Ty, jak to się stało, że ci dali licencję? - Bo co? - Z tym, noo... To się chyba u nich nazywa szkodliwe uwarunkowanie czy coś w tym stylu. - Ty uważaj, żebym ja ci paru uwarunkowań nie dorobił. Drac mówi cicho i łagodnie, ale pilot natychmiast pochyla się nad pulpitem sterowniczym. Ostergut już w ciągu trzech pierwszych dni na statku wyrobił sobie właściwą pozycję. Jedną czy drugą zaczepkę znosił spokojnie, ale po trzeciej biotom sam wyskakiwał mu z kieszeni. Teraz Drac znowu wtula się w fotel, leciutko kręci głowa z mimowolnym podziwem. Do niedawna myślał, że nic już nie mogłoby go zaskoczyć czy zdziwić, ale plan wyjaśniony im tuż przed startem przez werbownika był tak genialnie prosty... - Chłopcy - powiedział tamten. - Parę pierwiastków ostatnio podrożało. Trzeba ich poszukać. Ludzie zebrani w sterowni mruknęli coś, co mogło oznaczać zarówno zgodę, jak i wybuchnięcie buntu za chwilę. Ktoś rzucił z dalszego rzędu: - Do kopalni to ja się nie najmowałem! Na zdrowie mi szkodzi... - urwał, oczekując aprobaty. Werbownik nie dał im czasu na myślenie. - Nikt ci tego nie proponuje, synu - powiedział łagodnie. - Chociaż w razie wpadki na pewno niejedną kopalnię zwiedzisz. No? - spojrzał wyczekująco. - Jak się boisz, to wychodź teraz. Bo za pięć minut już nie będziesz miał okazji. Tamten zerknął szybko na cheeraka i horga, stojących przy wyjściu. - Poczekam - mruknął. - To miło z twojej strony - werbownik uśmiechnął się przelotnie. - Otóż, chłopcy, ja też uważam, że praca w kopalni to zajęcie nie dla każdego. Kopać trzeba długo, czyścić rudę też niezbyt przyjemnie, koszty transportu wysokie... - Więc o co tu chodzi? - Drobiazg. Skoro jakieś pierwiastki podrożały” to chyba najlepiej szukać tam, gdzie jest ich dużo. Już podobno bardzo dużo. Co, chłopcy? Dorzucimy i my swój skromny wkład do budowania przyszłości? Mówiono mi, że - w Clarstane jest około stu czy stu dwudziestu strażników i parę dziwek w burdelu. A nas też zbierze się około setki. Uczciwa proporcja, jeden do jednego - znowu spojrzał po sali. Ktoś roześmiał się głoś no. - Ale jajo - mruknął. - A co potem zrobimy? - To proste, synu - powiedział werbownik. - Sprzedamy. Zasadzą sobie te paliki od nowa. Opuścimy z dziesięć procent, bo towar był już raz używany, czterdzieści procent będzie dla nas do równego podziału. - A reszta dla ciebie, tak? - tym razem w sterowni poruszenie trwało dłużej. - Nie, chłopcy. Sam to ja bym się na taki numer nie szarpał. Reszta idzie do szefa na potrzeby firmy. - Jakiej!? - Pomyśl, synu. To nigdy nie szkodzi, jak się nie nadużywa. A jak już zrozumiesz, to mi powiedz. No, jak? - delikatna kpina w głosie werbownika zamarła. - Startujemy? Chwila ciszy. Potem Drac Ostergut, jak pchnięty przez kogoś, wstał, pochylił się w stronę werbownika. - Tak - powiedział głośno. - Mnie się ten pomysł podoba. Komuś nie...? - rozejrzał się po sali, słupek kurzu z jego dłoni wyskoczył i schował się jak błyskawica. - Ale jajo - powtórzył ktoś znowu. - Jasne. Ruszamy. - Ty dowodzisz? - Drac znowu spojrzał na werbownika. - Tak się składa - mruknął tamten. - A ty mi w tym pomożesz. Prowadziłeś kiedyś statek tej klasy? - Tak. - W takim razie dobierz sobie ze dwóch pilotów na zmiany i kilku wachtowych. Od tej pory odpowiadasz za spokój na statku. Sprawa jest za duża, żeby sobie można było pozwalać na bałagan. Jakoś się dogadamy - powiedział Ostergut łagodnie. I tylko czuł, że oczy zwężają mu się leciutko, kiedy obraca się i znowu patrzy na zbieraninę horgów, parahomidów i ludzi. - Tu nie Konfederacja - mówi. - Tutaj będzie cicho i porządnie. Będziemy się kochać jak bracia. *** - O rany... - mruczy pilot, z niedowierzaniem patrząc na ekran kontroli przestrzeni. - Takiego jeszcze w życiu nie widziałem - pochyla się nad pulpitem, wystukuje kod wywoławczy. Jednocześnie sięga do tastra cichego alarmu. Czekając na odzew z obcego statku mówi cicho: - Panie poruczniku. Na kursie statek Obcych. - A co? Wywiesili flagę? - dowódca wyraźnie jest wściekły na wachtowego za przerwanie drzemki. - Nie, panie poruczniku. Niech pan sam spojrzy - pilot naciska kolejny guzik. - Ma co najmniej milę średnicy. - Zaraz tam będę - porucznik momentalnie zrywa się z koi. W parę chwil później zjawia się w sterowni, dopina ekler kombinezonu. - Wołałeś go? - pyta. - Tak jest, panie poruczniku. Nie było odpowiedzi. - Powtórz w intergalu. Pulpit przed pilotem podzielony jest na sektory. Mężczyzna sięga do sektora łączności, zastanawia się chwilę, wybiera odpowiednie przyciski. Teraz już obaj - porucznik i pilot - czekają w napięciu. Dwie sekundy, pięć, piętnaście... W trzydziestej sekundzie porucznik prostuje się odruchowo. - Nie ma rady - mówi cicho, jakby się przed pilotem usprawiedliwiał. - Trzeba ogłosić otwarty alarm dla tego wycinka sfery. Oblicz jego trajektorię, potem... I w tej samej chwili wideor nad pulpitem ożywa nagle, w zaklęśnięciu ekranu zjawia się półprzestrzenna twarz jakiegoś brodacza. - Tu Heming - mówi. - Ernie Heming na nie znanej jednostce. Słyszałem was doskonale, ale gorzej było z odpowiedzią. Do tej pory poznałem zaledwie parę podstawowych układów tego statku. Na razie jako tako rozgryzłem układ sterowania... - Momencik - przerywa mu porucznik. - A właściciele tego kolosa? Jakim cudem pan się tam znalazł? Dlaczego... - Nie wszystko naraz - Heming uśmiecha się z głębi brody. - Sam bardzo wielu rzeczy nie wiem. A co do właścicieli, to chyba można powiedzieć, że nie żyją. Przynajmniej w naszym rozumieniu tego słowa. - To znaczy...? - Żyją poprzez swoje dzieło. Znalazłem ten statek na jednej z planet krążących wokół delty Wielkiego Psa. Jedna z legend tamtejszych dzikusów... - Opowie mi pan to innym razem. A w ogóle myśleliśmy, że zginął pan na Kraalu... - Tak? A co tam się stało? - Jeszcze nie wiemy. Seria erupcji wulkanicznych albo... wybuchów. Podobno Kraal rozniosło na kawałki. Wysłaliśmy patrole, ale na pierwsze sprawdzone informacje trzeba będzie jeszcze parę dni poczekać. Gdzie pan prowadzi to pudło? - Chyba na wokółziemską. Aha! Może mógłby mi pan podesłać ze dwóch ludzi? Od dwóch miesięcy prawie nie spałem. I trochę żarcia. - Tylko dwa miesiące od Syriusza? - Od Wezena. Ja też początkowo nie mogłem uwierzyć. To bydlę ma doskonałe osiągi. Chciałbym, żeby moje pudło miało taką charakterystykę trakcji w podprzestrzeni. Chociaż oni nazywali to inaczej. - Oni? Kto? - Ci, co ten statek budowali. O ile dobrze zrozumiałem ich zapisy, nie widzieli prawie żadnej różnicy między przestrzenią a materią. - To znaczy? - Opisać tego fizycznie nie umiem. Ale to wygląda tak, jakby ten statek pożerał przestrzeń przed sobą, a za to wypluwał z dysz zwykły pył międzygwiezdny. W każdym razie chyba do tego odnosi się ich termin “immaterializacja”. Chociaż równie dobrze może to oznaczać wnikanie w miedzyatomowe łącza. Wie pan, w obrębie atomu czas biegnie zupełnie inaczej. - Taak, to ciekawe. Może się pan przełączyć na inne pomieszczenia? Chciałbym zobaczyć... - To niemożliwe. Mówiłem przecież, że zupełnie nie znam ich systemów łączności. To, że udało mi się odnaleźć właściwą kombinację znaków, zanim zaczęliście strzelać, to więcej mojego szczęścia niż rozumu. Jeśli chce pan coś zobaczyć, musi się pan do mnie pofatygować. - Nie wolno mi zostawić załogi. - To niech ją pan zabierze ze sobą. Od paru dni wiem, jak się otwiera luk ciężarowy. A w szczelinę o szerokości ćwierć mili to chyba pańska pchełka wlezie bez problemu? - Ile? - Ćwierć mili. Sam też nie mogłem uwierzyć. Specjalnie aż polazłem do hangaru. - Hm... - porucznik waha się chwilę. - Niech pan otwiera. ROZDZIAŁ VIII Nie stając - A więc, moi panowie - Glardan Ardanat ślizga się wzrokiem po sali - nie wolno nam przerywać prób. Ani na chwilę nie może ustać nasza praca. Ludzie w białych kitlach potakująco kiwają głowami. - Być może już za parę dni, może za tydzień lub dwa uda nam się uruchomić pierwszy TGS. Stworzyć, panowie. Stworzyć. Tylko to słowo oddaje sens naszej pracy. Ile znaczyłoby dla Ziemi stworzenie pierwszego TGS, tłumaczyć nikomu nie muszę. Wystarczy porównać charakterystyki. Samo zestawienie podstawowych parametrów, jak masa, koszt i zasięg... - Ardanat zaczyna rozwijać sztywny rulon leżący przed nim na stole - klasycznego Transgalactic Space Ship z możliwymi osiągami naszego TGS... - przypina arkusz do niewielkiej tablicy. Jeden z ludzi w bieli podchodzi, pomaga mu unieruchomić niesforny róg plastanowego zwoju. - Proszę dokładnie przejrzeć te cyfry i zapamiętać. Z oczywistych względów zestawienie to zostało wykonane w jednym egzemplarzu. I, przynajmniej na razie, nie zostanie powielone. Po paru minutach milczenia Ardanat odzywa się znowu: - Jak panowie widzicie, dane dotyczące transgalaktyka grawizyjnego zostały oparte na naszych dokonaniach z ostatniego okresu. Wynika z nich niezbicie, że masa i zasięg takiego statku zależą wyłącznie od grawizyjnej wydolności danego zespołu przesyłowego i oczywiście od grawitancji, czyli przepustowości danego odcinka izochrony albo wytypowanej domeny przestrzeni. Co zaś tyczy kosztów, wynoszą one tyle, ile koszty utrzymania zespołu przez czas potrzebny do wykonania zadania. Natomiast koszt prototypu, innymi słowy wzoru materialnego, podzielić należy na tyle części, ilekroć dany wzór materialny został wykorzystany i odtworzony w układzie docelowym. Jeżeli założy my, że pograw naszego TGS zostanie ulokowany w odległości około dwustu tysięcy kilometrów od planety docelowej, to jest to równoznaczne z kolosalną oszczędnością paliwa, które zostałoby zużyte na przebycie międzyukładowej odległości. Tym samym rośnie również ilość masy efektywnej w stosunku do ogólnej masy statku. - Jakie są ograniczenia zasięgu? Glardan Ardanat długo, uważnie patrzy na pytającego. - Teoretycznie istnieją - mówi. - W praktyce ich nie ma. - Zazwyczaj bywa odwrotnie. - Pan... - mówi Ardanat cicho - pan zdaje się nie bardzo wierzy w przyszłość grawizji? Myślałem, że udało mi się stworzyć dobry zespół. Chyba powinien pan wyjść z tej sali... Nie wiadomo skąd pojawiają się dwaj ludzie ubrani na szaro. Jeden z nich chwyta oponenta Ardanata za jedno, drugi za drugie ramię. - Czy jeszcze ktoś chciałby zadawać pytania? - Ardanat rozgląda się po sali. - Nie? W takim razie wyjaśnię problem, który poruszył nasz, już nieobecny, kolega. Teoretycznie zasięg przesyłu grawizyjnego jest ograniczony ludzką zdolnością wyobrażania sobie odległych światów. W praktyce wystarczy określoną odległość rozbić na dwa lub trzy mniejsze odcinki. Powiedzmy, że stuosobowy zespół psychoenergetów, czasem nazywanych przez Bae Havioral psergami, oprócz przesyłania wzoru materialnego statku sam również obrazuje się w połowie na stacji pośredniej. Ten zmniejszony zespół powtarza operację, połowa psergów materializuje się na stacji następnej. Tym samym teoretyczne ograniczenie zasięgu przestaje istnieć. Wróćmy jednak do zasadniczego wątku naszych rozważań. Nie znamy matematycznego opisu praw przesyłu chronoprzestrzennego. Dysponujemy jedynie szeregiem, czasem niezbieżnych, spostrzeżeń i faktów. Stoi również przed nami konieczność znalezienia odpowiedzi na olbrzymią liczbę pytań. Pierwsze z nich brzmią: Kim staje się człowiek na psychodromie? Co z nim się dzieje, kiedy psychodroma z jakichś powodów ulega zerwaniu? Wiemy już, że prowadzi to nie tylko do grawizji wymuszonej, że możliwe są również stany pośrednie. Kiedy łącze psychoenergetyczne między wzorem a pograwem zostaje zakłócone, zdarza się tak, że dochodzi do pierwszego stadium psychograwizy, bardzo nietypowego rozpadu osobowości. Grawita zostaje zubożony o jakąś cząstkę siebie, którą nazywamy grawantem czasowym lub przestrzennym w zależności od tego, czy stało się to na izograwie, czy na izochronie. Podobne efekty daje zbyt częste grawizowanie, ponieważ udało nam się ustalić, że każdy grawita przy przeniesieniu się w nowe miejsce zostawia w starym ośrodku ślad psychomatyczny. W przyszłości pozwoli to na skonstruowanie odpowiednich wykrywaczy zachodzenia zdarzeń grawizji nawet w bardzo odległej przeszłości. Przewidujemy również skonstruowanie grawizorów, czyli elektrograwitacyjnych odpowiedników psychodziałaczy, oraz wprowadzenie na wielką skalę telegrawii użytkowej. Telegraw byłby więc skrzyżowaniem holomatu z grawizorem. Rozważaniom, w jaki sposób i na ile telegrawia zmieni nasz świat, poświęcimy się kiedy indziej. Również i analiza etycznych problemów oraz problemów prawnych związanych z istnieniem grawantów jest zadaniem na przyszłość. Na razie wiemy tylko tyle, że grawantem może być również materialny obraz na przykład dziecka, urodzonego na danej izochronie lub w domenie przestrzeni. Grawant tego typu fizjologicznie rozwija się jak normalny człowiek. Powstał jednak z przekonstruowanej materii lub przestrzeni swojego najbliższego otoczenia jako wypadkowa grawigenów, zaś proces grawistazy tuż po jego narodzeniu został raptownie przerwany. Grawant tego typu o wiele lepiej niż swój nie istniejący wzór materialny dostosowuje się do warunków środowiska. - Nie istniejący wzór materialny...? - podchwytuje ktoś nieśmiało. Tym razem Ardanat nie uznaje pytania za sprzeciw. - Tak - mówi. - Bo grawant tego typu powstaje na skutek grawigravy. Grawizyjnej ciąży. Czyli jest pośrednim wynikiem współżycia dwojga pograwów. Oczywiście z problemem tym wiąże się cała seria innych pojęć. Na przykład erograwizm, rozumiany jako forma instynktu, który dwojgu grawizyjnym kochankom pozwala się wytropić w czasie i przestrzeni. Pojęciem innego rzędu jest grawiteoza, doktryna religijna, wedle której wszyscy są czyimiś grawantami, ewentualnie pograwiteoza, w której tak samo jak w doktrynie poprzedniej przyjęto obieg kołowy, ale twierdzi się, że wszyscy są czyimiś pograwami. Nas jednak interesują przede wszystkim problemy grawitacji, czyli psychonautyki namiarowej. Na przykład wspomniany przeze mnie proces zdobywania kosmosu etapami, czyli grawitura. Widzę, że panowie jeszcze nie do końca wyczuwają sens tego pojęcia. Otóż grawitura jest po prostu serią skoków czasoprzestrzennych zakończonych samoobrazją, czyli wskoczeniem w siebie. Grawizja, nazywana przez Belego Coriaxa chronautyką subatomową lub immaterializacją, obejmuje w istocie setki i tysiące możliwych zdarzeń i kombinacji, towarzyszą jej zjawiska, które do tej pory zaobserwowaliśmy i które dopiero staramy się przewidzieć. Proponuję, byśmy na dziś przerwali już wspólne rozważania. Natomiast każdy z panów... - Glardan Ardanat wstaje zza stołu, odpina od tablicy i zwija w rulon gruby arkusz plastanu, celuje nim w słuchaczy jak lufą małokalibrowej armatki -... po obiedzie powinien poświęcić się rozważeniu pojęć takich jak wspomniany już telegraw, multigraw jako powielacz mocy grawizyjnej i chronaza, a więc poślizg czasowy, zachodzący jako skutek zbyt wielkiego odchylenia zwrotu czasu od zwrotu przestrzeni. Przypominam, że do około ośmiu milisekund chronaza nie ma większego znaczenia w życiu codziennym, zasadniczo możemy ją uznawać za subiektywne odczucie osobnika przyśpieszonego bądź opóźnionego przestrzennie w odniesieniu do czasu. Powyżej tej granicy chronaza może stać się jednak przyczyną dewiacji psychicznych i wręcz przyczyniać, się bezpośrednio do rozsadzenia struktur socjomatycznych, które uznaliśmy za obowiązujące nas wszystkich. Dlatego proszę o szczególną ostrożność chroniczną podczas prowadzenia jakichkolwiek osobistych prób - Ardanat prostuje się, ubrani na szaro ludzie stoją obok niego i razem z nim wychodzą, ich kroki powoli zacichają w długim, białym korytarzu. *** - Nic się nie zmieniłeś, Bolidarze - szeroki uśmiech Derena ślizga się po kątach hallu, wydaje się, że cyborg przenika tym uśmiechem w każdy zakamarek hotelowego apartamentu. Jakby wiedział, że nowe ubranie i tych parę wynajętych kątów są jedynym luksusem, na który Skane sobie pozwolił. - Oszczędny jak zawsze. Poznałbym cię po tym na końcu wszechświata. - Jeśli już o pieniądzach mowa, to... Deren przerywa Skane’owi ruchem dłoni. - Przecież wiesz, że nigdy nie rozmawiam o interesach przed obiadem - mówi tonem lekkiego wyrzutu. - Przepraszam - mówi Skane, powoli marszcząc brwi. - A obiady jadam zawsze po spacerze. Wpadłem spytać, czy nie przeszedłbyś się z nami. Red mówił - Deren wskazuje dłonią młodego człowieka trzymającego się z tyłu - że podobno parę dni temu widziano w tej okolicy dwa czy trzy dzikie kangury. Warto by na nie zapolować. Sprzęt mamy ze sobą. - Zająłeś się kłusownictwem na stare lata? - Ależ nie... - Deren śmieje się głośno, chłopak z tyłu tylko się uśmiecha. - Od trzech dni biegamy z kamerami. No, znajdzie się zapasowa i dla ciebie. Chodź! - zagarnia Skane’a ramieniem, wciąga do windy. Gada. Bez przerwy gada o niczym. Ale Skane wie, że Deren nigdy nie robi nic bez powodu. Cyborg milknie dopiero w dużym, wygodnym scouderze. Red nie kładzie rąk na pulpicie. Chowa je w zagłębienie pod deską rozdzielczą, sprzęga się na styk z obwodami wozu. Scouder rusza powoli. - Taak - Deren obraca się z fotelem w stronę Skane’a. - Twoja sprawa musi być chyba dość pilna, co? Prawie tak pilna jak odnalezienie twojej żony i dziecka, tak? - I nie tylko - mówi Skane. - Skąd wiesz? - My, cyborgi - mruczy Deren łagodnie - mamy wiele wspólnego z maszynami. Bez problemu umiemy się dogadać z komputerem. Hotelowym na przykład. Kiedy podał mi twoje konto... - Rozumiem. Ile by to kosztowało? - Około dwustu tysięcy. - Była mowa o stu, stu pięćdziesięciu najwyżej. Kiedyś. - Była - przytakuje Deren. - Jeżeli to dlatego, że przypadkiem znalazłem... - Nie. To mnie nie obchodzi. - Więc? - Skane znowu marszczy brwi. - Nie skłamałbym, mówiąc, że wszystko podrożało - mruczy Deren. - Ale nie to jest przyczyną. - Co w takim razie? - Rozruchy - mówi Deren twardo. - I ryzyko. Mam informacje, że parę dni temu zaczęła się cicha obława na takich jak my. Jak Red i ja... - poprawia się szybko. - Ty zawsze byłeś obywatelem godnym szacunku i poparcia władz. Skane nie zwraca uwagi na ironię. Deren już jest taki. Zgryźliwy czasem bez potrzeby, ale jeżeli już coś mówi, wtedy raczej rzadko kłamie. - Skoro wiesz już tyle... - mówi Skane. -... To wiem i więcej - dopowiada Seirrchaz. - Na przykład jak się teraz twoja żona nazywa jej drugie dziecko. - Drugie? - Tak. - Rozumiem - mówi Skane cicho. - Rozumiem... - Jak to już sobie przemyślisz, to powiedz - Deren obraca się z fotelem, zaczyna patrzeć na bezdroże znikające pod maską wozu. Skane milczy długo. Dopiero kiedy scouder zwalnia, zaczyna przystawać przed jakimś parowem, mówi cicho: - Mimo wszystko sprowadź ją. - Samą? - Deren powoli zwraca głowę do Skane’a. - Nie. - Muszę wiedzieć, czy w grę wchodzi tylko twoje dziecko, czy...? - pytanie Derena znowu na długo zawisa w powietrzu. - Nie - pada wreszcie półniezdecydowana odpowiedź. To podwyższa koszty. - Wiem. Ale... Jej chyba byłoby wtedy zbyt trudno... Twarz Derena marszczy się w uśmiechu. Nie wiadomo, czy jest to uśmiech ironii, czy podziwu. - Miałem cię za twardego sukinsyna - mówi cyborg. - I jesteś twardy. Ale trochę inaczej. Powiedz, a samego ciebie ta twoja twardość nie uwiera? - Moja twardość, moje łóżko - rzuca Skane półgniewnie. Potem zaczyna się uśmiechać nieoczekiwanie. - Lubię cię, Deren - mówi. - Nawet mimo, że jesteś starym, wścibskim łajdakiem. Scouder stoi od dobrych paru chwil. Deren gramoli się z wozu nie zwracając uwagi na słowa Skane’a. Odzywa się dopiero na brzegu urwiska: - Skoro mnie tak bardzo lubisz, to będzie wszystko razem kosztowało dwieście pięćdziesiąt tysięcy. - Hm... - mruczy Skane. - Wydawało mi się, że słyszałem parę minut temu... - Dwieście za ryzyko. Za sprowadzenie tutaj i wciągnięcie do policyjnego komputera twojej żony z dwojgiem dzieci. A te pięćdziesiąt za... szczerość - dopiero w tej chwili w głosie Derena zjawia się nutka urazy. Skane już bez słowa sięga do kieszeni, wyciąga książeczkę czekową, wpisuje na plastanowym skrawku sumę stu dwudziestu pięciu tysięcy hę. Wydziera świstek z książeczki. - Połowa - mówi. - Reszta potem. - A koszty nieprzewidziane? - Ja już zapłaciłem pięćdziesiąt tysięcy hektoergów za szczerość - mówi Skane, patrząc na przeciwległy brzeg parowu. Twarz Derena powoli, bardzo powoli marszczy się w uśmiechu. - Ja cię jednak lubię, Skane - mruczy stary - chociaż wcale nie wyglądasz na łajdaka. - Kangury - odpowiada Skane. W obu dłoniach Derena pojawiają się dwa płaskie pudełeczka. Cyborg przez chwilę prowadzi zwierzęta w obiektywach, potem jedno z pudełek znika w jego kieszeni. Drugie Skane nagle znajduje w swojej dłoni. - Trzymaj - słyszy. - Dasz komputerowi w swoim hotelu do powielenia. A kamerę oddasz mi przy okazji. Aha! Nagranie jest holo. I olfaktofoniczne. Jak nie uprzedzisz, powielą ci to bez zapachów. - A na diabła mi to. - Mnie też - uśmiecha się Deren. - Ale każdy pokój w hotelu jest zwykle na podsłuchu. Skoro była mowa o kangurach... - Kiedy i gdzie? - przerywa Skane. - Za trzy, cztery tygodnie zgłoszę się do ciebie po kamerę. - Tyle czasu nie mogę tu siedzieć. Tydzień. Albo... - Skane przerywa, liczy coś w myślach, porusza wargami. - Dobrze - mówi wreszcie. - Za miesiąc będę w tym samym hotelu. Przynajmniej przez ten czas dociągnę dom do dachu. - Dziwny jesteś, Skane - stwierdza Seirrchaz. - Przecież teraz mógłbyś spokojnie kupić gotowy. I w jakimś lepszym miejscu niż na pustyni. - Nie - w oczach Skane’a znowu na moment pojawia się migotliwy, twardy błysk. - Obiecałem sobie, ze ten dom postawię sam. Ty tego nie zrozumiesz. To trzeba jak ja nie mieć nic stałego od początku życia. - Skąd wiesz? - mówi Deren cicho. - Skąd wiesz? Przez parę minut obaj mężczyźni stoją na brzegu urwiska, patrzą w punkt, w którym mignęły kangury. - Na twoim miejscu nie wyrzucałbym tego nagrania - mówi Seirrchaz półgłosem. - Może to były ostatnie dzikie kangury w tym kraju? - Może - zgadza się Skane. - I co z tego? - Nic - Deren wzrusza ramionami. - Zupełnie nic. Dla ciebie. Ale ja się właśnie tu urodziłem. - Sentyment? - przez oczy Skane’a przewija się błysk kpiny. - Nie. Porównanie. Kiedyś ten kraj miał charakter, wiesz? A teraz to po prostu kawałek jednej z wielu planet Konfederacji. Jadłeś w życiu zupę z ogona kangura? - Nie. - I nie będziesz miał okazji. Możesz sobie zapolować co najwyżej na jakiegoś blovera czy parahomida. - Nawet będę musiał. - To znaczy? - Deren obraca twarz powoli, patrzy na Skane’a. - Parę dni temu utłukli szeryfa mojego okręgu. - Znałeś go? - Trochę. Na pewno nie na tyle, zęby z jego powodu od samego początku narażać się władzom. Ale jak już sprowadzę tu dziecko i żonę, to chcę, żeby w okolicy było cicho i spokojnie. - Taak... I co zamierzasz zrobić? - Nie wiem. Ale lepiej będzie, kiedy tym swoim pokurczom poradzisz trzymać się z dala od mojego rewiru. Deren nie wygląda na urażonego. Uśmiecha się lekko. - Ładnie - mówi. - Pomysł ciekawy. A potem co? Zaczniesz rozszerzać sferę swoich wpływów? Skane udaje, że nie wyczuł uszczypliwości w słowach Derena. - Wcale niewykluczone - mruczy w zamyśleniu. - To nie byłoby głupie, gdyby na Ziemi znalazło się parę miejsc tylko dla ludzi. Tak jak w Hiltonach. - Zabawny jesteś - mówi Deren. - Masz od wczoraj ledwie parę milionów w kieszeni, a już myślisz o wywołaniu galaktycznej wojny. Nas to mało obchodzi, znaleźlibyśmy sobie zajęcie nawet w obrębie tego twego imperium. Nam nie zagrażasz. Ale taki numer mógłby nieźle rozłożyć pozycję RZZ w Konfederacji. - Gówno to mnie obchodzi. - Mnie też. Ale RZZ jest zbyt słaby, żeby tolerować takie kawały. Rozwalą cię natychmiast w obronie swojej pozycji. I kieszeni. Nas tolerują. Jesteśmy nie tylko złem koniecznym, ale do pewnego stopnia pożądanym. Dzięki nam masz blokady antyimportowe, ładnie i łatwo zawyża się kursy obiegu pierwiastków. Dzięki nam RZZ może się zbroić spokojnie. Tak na wszelki wypadek, rozumiesz? - Seirrchaz leciutko mruży jedno oko. - Gówno mnie to obchodzi - powtarza Skane. - Ja tylko chcę nareszcie żyć jak człowiek. - Tak - mruczy Deren. - Wychodzi na to, że nasze interesy są rozbieżne. Twarz Skane’a wygląda tak, jakby zamarzła w ułamku chwili. Człowiek powoli odrywa wzrok od przeciwległego skraju parowu, obraca się całym ciałem w stronę cyborga. Deren nie zwraca na to uwagi, mówi dalej: - Umowa jest umową. Ale wydaje mi się... - ściąga brwi w niemal prostą krechę nad oczami - że jeszcze się spotkamy. Teraz chodź. Nikt nie uwierzy, że chciało nam się czekać na kangury do wieczora. Deren zawraca w stronę scoudera, Skane powoli idzie za nim. Rozgląda się po okolicy, kiwa głową z podziwem, patrząc na plecy cyborga. Miejsce na rozmowę zostało wybrane doskonale. Ze skraju urwiska widzieli wszystko na dnie parowu i po jego drugiej stronie. A w kolczastym, rzadkim scrubie na przestrzeni dobrych dwóch mil też nie ma miejsca, w którym mógłby się ukryć jakiś ciekawski gość z kierunkowym mikrofonem. Włażąc do scoudera Deren przelotnie dotyka ramienia siedzące go w fotelu chłopaka. Ruch, który nic nie znaczy. Twarz Seirrchaza też nic nie mówi. Zwykła twarz cyborga. Tyle, że trochę zbyt głęboko pocięta zmarszczkami. Skane nie wie, co wiąże Derena z tym chłopcem. Ale czuje, że chyba właśnie tak samo będzie dotykał swojego dziecka w ciągu paru pierwszych dni. Scouder rusza. Skane w milczeniu obserwuje chłopaka. Dziecko jeszcze prawie. Widzi jego szczupłą, spokojną twarz, przypomina sobie widziane przelotnie dłonie. Bardzo delikatne, wąskie i słabe jak u dziewczyny. Przez moment usiłuje sobie przypomnieć, jakie dłonie miała jego żona, ale widzi tylko cienkie, na brąz opalone palce Outime. Wtedy, kiedy ostatnie łzy ocierały z twarzy. - To nie moja rzecz... - odzywa się i wie, że pyta jedynie po to, żeby zatrzeć kawałki pamięci. - Ale chyba rozumiesz, Deren, że chciałbym znać gwarancje, prawda? Seirrchaz kiwa głową. - Wolałbym, żebyś nie zlecał tego swoim parahomidom czy bloverom. Ona prawie nie zna innych form rozumu, wiesz? Seirrchaz milczy. - Czy postanowiłeś już, kto to załatwi? - Tak - cyborg patrzy na linię horyzontu. - On - dorzuca, pokazując dłonią siedzącego obok chłopaka. Jest w jego głosie coś takiego, że Skane nie pyta już o nic aż do końca drogi. Potężne, ciężkie rotory wirują w szaleńczym tempie, nawijają na siebie, splątują w gęstą sieć linie grawitacyjnego pola. Po sieci - jak po jedwabiu niemal bezszelestnie - suną dwa scoudery, dociążone prawie do ostatnich granic. Statek został już daleko w tyle, scoudery szybko zbliżają się do granicy czerwonego bagna, przed ich zadartymi dziobami błyskają pierwsze światła obozu. I gasną kolejno. To strażnicy właśnie kładą się spać. Tylko w jednym miejscu blask się nie łamie, nie rozmywa konturów domu w granatowokrwistej nocy. - Stąd zaczniemy, chłopcy - mówi cicho Drac Ostergut. Prowadzony przez niego scouder staje powoli. - Zgrajcie czas. Na pół sekundy przed moim wejściem musicie wrzucić bombę. No... - Drac wyskakuje z wozu, robi trzy kroki w stronę drzwi domu. Za jego plecami pomykają cienie piggerów. Jeden z nich klęka, podstawia plecy pod rurę wyrzutni. Drac otwiera drzwi szeroko, uskakuje w bok, znowu staje na progu. Pół sekundy przedtem bomba stoperowa wybucha bezgłośnie, martwy czas jak galareta oblepia ludzi w domu. Ostergut czeka jeszcze parę chwil, wchodzi dopiero wtedy, kiedy migotanie powietrza komasuje się wokół obezwładnionych postaci, wyraźnie wyznacza granicę między domenami martwego czasu i normalną przestrzenią. Ludzie rozparci w fotelach, półnaga dziewczyna z shakerem w dłoni, strażnik ujeżdżany przez dziwkę na środku podłogi - wszystko oblepione migotaniem, zbrązowiałe jak stare posągi. - Dobrze trafiliśmy, chłopcy, - uśmiecha się Ostergut. - Czułem przez skórę, że to będzie burdel. Rozstawcie się dookoła. Piggerzy ostrożnie przemykają się pod ścianami. Paru z nich ma ultrotony. Ci wybierają sobie pole ostrzału. - Szybciej! - głos Osterguta wybija się nad skoczną muzyczkę z głośnika, reszta jego ludzi staje jak najbliżej posągów. Migotanie najwyraźniej słabnie, twarze i ciała odzyskują naturalne barwy, tyłek dziewczyny na strażniku unosi się dwa lub trzy razy do góry i zamiera znowu. Tym razem dlatego, że kobieta zobaczyła tuż przed swoją twarzą wąski słupek kurzu zestalonego na promieniu biotomu. Grzechotanie shakera gaśnie powoli, ręka dziewczyny za barem zwalnia ruchy, słabnie. Tylko muzyczka zwija się i drga w pełnej napięcia ciszy, pozbawionej głosów, niemal obdartej z oddechów. Drac Ostergut rusza się leniwie, powoli. Wychodzi na środek salonu-hallu, lekkim ruchem ręki zmiata dziewczynę z leżącego strażnika. - Zmiana przyszła - mówi. Piggerzy parskają przytłumionym śmiechem. Któryś z ludzi w fotelu pochyla się tak, jakby zamierzał wstać, z jego dłoni wystrzela mała kolczasta kulka na dziesięciometrowej lince. Szybko jak tenisowa piłka leci prosto w twarz Osterguta, Drac robi unik - niepotrzebnie. Człowiek, który kierował elektrobolą, powoli osiada w fotelu. Z piersią spłaszczoną dziwnie i śmiesznie przez wystrzały z dwóch naraz ultrotonów. Jego barki i głowa chylą się do przodu, człowiek łamie się jak składany scyzoryk, spadająca bolą trafia w podbrzusze strażnika na podłodze. Mężczyzna zwija się odruchowo, z bólu wyje strasznym, niemal nieludzkim głosem. Ochrypły ryk wchodzi w coraz wyższe rejestry, zrywa się nagle, kiedy człowiek traci przytomność. - Cholera! - przytomnieje Ostergut. - Ruszać się tam. Tu wystarczy mi dwóch z ultrotonami. A wy pomóżcie chłopcom z drugiego wozu! Ten sukinsyn wszystkich zbudził! - schyla się szybko, wyrywa z krocza mężczyzny bolę ze strzępkami skóry na kolcach. Jeszcze jeden krótki, rozpaczliwy wrzask i ciało mężczyzny rozpręża się, miękko i bezwładnie przylega do podłogi. Piggerzy wybiegają z pufu, słychać, jak wyłamują drzwi w sąsiednim domu. Któryś z nich wywala całą serię do spoczywających w jakimś zaułku rezerwowych MP, szalone bryzgi światła strzelają aż pod niebo, ciche i senne miasteczko strażników staje się nagle piekłem pełnym blasku, łomotu i krzyków. Drac robi krok do przodu nad ciałem strażnika, podchodzi do baru, mówi do dziewczyny: - Nadasz mi się. Ale przedtem zrób coś do picia. Dziewczyna patrzy tak, jakby nie rozumiała. Ale jej ręka zaczyna drgać rytmicznie, grzechot lodu w shakerze podkłada się pod płynącą bez przerwy muzyczkę. Ostergut patrzy przez chwilę na pełne, ciężkie piersi dziewczyny podskakujące przy każdym ruchu dłoni, na moment mruży oczy. Jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Potem po jego twarzy przemyka ledwie uchwytny grymas zniechęcenia, Drac obraca się do reszty strażników, trzymanych w szachu przez ludzi z ultrotonami. - Jak? - pyta, wskazując ciało na podłodze. - Któryś ma ochotę tak samo potańczyć? Podchodzi do fotela ze złamanym człowiekiem, wyrywa linkę z martwej dłoni, zaczyna ją zwijać powoli. - Spędźcie ich wszystkich do jakiejś budy i zamknijcie porządnie - mówi do piggerów. Strażnicy wstają, przemykają przed wylotami ultrotonów, karnie ustawiają się przy drzwiach, parę dziewczyn rusza za nimi. - A wy gdzie? - pyta Ostergut cicho. - Jeszcze przydacie się tutaj. W pół godziny później w miasteczku strażników gaśnie ostatni błysk upiornego światła i ostatni krzyk. Ostergut ustawia dwóch piggerów przy hangarze ciężarowych scouderów. Miejsce wozów wyprowadzonych na ulice zajęli uwięzieni strażnicy. Drac obsadza piggerami poszczególne pojazdy. - Za chwilę będzie świt - mówi. - Ruszamy. Równo z pierwszym błyskiem słońca scoudery zatrzymują się na placu świątecznych spacerów w obozie budowniczych przyszłości, Ostergut wyskakuje z kabiny. - Zwołajcie ich tutaj - mówi. Breudis Ok-vrar jako jeden z pierwszych zjawia się na placu. Długo patrzy na puste scoudery, na grupę piggerów stojących przed nimi. - A niech to... - mówi półgłosem. Potem nagle obraca się i wrzeszczy w intergalu: - Chłopcy! Do diabła! Nasi przyjechali! Puszcza w szybki ruch pokraczne mackonogi, gna ku piggerom. W chwilę potem wije się i wrzeszczy, przykuty do placu dwoma bólami. Macki Breudisa drgają w paroksyzmie bólu, nieruchomie ją powoli. Drac Ostergut wychodzi przed stłoczone stado budowniczych i woła: - Do roboty! Kolumnami do swoich sektorów marsz! *** - Voldariny i qrwistle to nic - myśli Dil Ampedusa, wściekle targając zabłocone wąsy. - Ale te... - bezskutecznie usiłuje wywołać w pamięci dźwięk, który słyszy przecież codziennie. Nazwę, która nigdy chyba nie znajdzie odpowiednika w żadnym innym kosmicznym języku. To przeklęte słowo, wykrzykiwane przez śmiertelnie przerażonych, wycieńczonych horgów. Horg, żeby żyć, musi złączyć się z ziemią chociaż, na dobę. Pozbawiony tej możliwości zdycha po kilku dniach. A weszli właśnie w najgorszy obszar Bagien Zapomnienia. Nie ma dnia, żeby któryś z padających stworów nie spróbował wbić paluchów w to przeklęte, życiodajne błoto. I nie ma dnia, żeby któryś nie zesztywniał nagle, żeby inni nie rzucili się do panicznej ucieczki, wrzeszcząc to niewyrażalne słowo, dźwięk bez artykulacji, na najwyższej nucie. Zewłok takiego horga zaczyna puchnąć gwałtownie już po paru chwilach, jakby wbijał się w niego gigantyczny fallus, jakby cała żywa ziemia piekielnej planety usiłowała zapłodnić sobą tę mizerną pchełkę. Horg wzdyma się i rośnie, jednocześnie zapadając w błoto. To praktycznie już ostatnia chwila, w której można coś zrobić. Bo potem z błota wypryskuje w niebo gigantyczna bryła złożona z dwóch szponiastych łap, skrzydeł, mięśni i kamiennych kości. Bryła, która w ułamku chwili otacza się pancerzem niedoczasu, znika z rzeczywistości, wskakuje w nią z powrotem gnając gdzieś od widnokręgu, w koszącym locie przypada co jakiś czas ku ziemi i dziobem, nie zwalniając ani na ułamek chwili, ryje w bagnie bruzdy jak olbrzymim pługiem, celując we wszystko, co jeszcze się rusza nie zmiecione podmuchem z kęp w błoto i w brunatną wodę. Tylko raz Ampedusa przegapił ten właściwy moment. Zawahał się, kiedy horgowie pryskali z wrzaskiem we wszystkie strony, został sam naprzeciw nalatującego potwora. W ostatniej chwili pociągnął za spust. I trafił. Rozchlastane skrzydło bestii opadło bezsilnie, zahaczyło o powierzchnię bagien, zmieniło zamierzony przez potwora tor lotu. Stwór nie zdążył już skryć się w niedoczasie, z jego boku bluznęło rzadkie, cuchnące błoto, kiedy smagnął go promień lasera. Potem już tylko powierzchnia bagna wzdrygnęła się raptownie, rzuciła Dila na oba kolana. Dawno już ucichł daleki, lepki, podobny do mlaśnięcia huk, zamarło echo wrzasku okrutnej, zwierzęcej rozpaczy, a grunt jeszcze falował i drżał niespokojnie. Jakby potwór nawet pod ziemia rzucał się we wściekłych konwulsjach, próbował przez zwały błota przedrzeć się ku temu, kto strącił go w bagno. Potem jeszcze wiele, bardzo wiele dni przy byle drgnięciu ziemi Dil Ampedusa czuł się tak, jakby spod powierzchni błota miał nagle wystrzelić potworny dziób, mogący nawet cały kontynent przyszpilić do nieba, i wątpił, czy kiedykolwiek w życiu uda mu się zapomnieć szalone, pełne martwej rozpaczy ślepia pędzącego potwora. Potwora, który do niedawna miał na imię Quassa. *** Pancerny brzuch kolosa domyka się powoli, niemal jednocześnie w ciężarowym luku pojawia się światło. Czy raczej jego ślad słaby. Blade jest i rozwodnione, jakby pojedyncze kwanty wsypywały się do luku przez oczka gęstego sita, oprószały postać czekającego człowieka cienką, niebieskozieloną, niemal widmową poświatą. Z patrolowej maszyny w ten niesamowicie rozcieńczony blask wychodzi trzech ludzi. Masa statku jest tak olbrzymia, że bez żadnych grawitorów wabi ich ciała, ściąga ku sobie łagodnie. Mimo to pierwszy z trójki sięga po pistolet odrzutowy, pozostali dwaj czynią to samo, otaczają się na moment przemarzniętą mgiełką, wypływają z niej powolnym, dokładnie wymierzonym łukiem aż za platformę, na której czeka człowiek w widmowej aureoli. Parę sekund później śluza zamyka się łagodnie, człowiek sięga do hełmu, wyzwala brodatą twarz. Mężczyźni odruchowo wstrzymują oddechy - nie było żadnego znaku, żadnego sygnału. Przecież powietrze powinno aż ryczeć z rozpędu, wpadając do tak wielkiej śluzy w ciągu paru sekund, powinno rzucić ludzi, rozetrzeć o ściany. A brodacz żyje. Uśmiecha się, pokazuje swój hełm, gestami dając im do zrozumienia, że spokojnie mogą uczynić to samo. Jeden z mężczyzn unosi dłoń, zwalnia zatrzaski, odchyla plastanową przyłbicę. Razem z pierwszym wdechem wciąga w siebie słowa brodacza; dalszy ciąg już zaczętego zdania: -... zrobione, ale oni wpadli na optymalny pomysł. W momencie otwierania śluzy powietrze stęża się pod ścianami jak galareta i niemal momentalnie wraca do pierwotnego stanu po jej zatrzaśnięciu. Na dobrą sprawę mogliście zdjąć hełmy nawet tam... - człowiek ruchem głowy wskazuje pusty ogrom za ścianą - w pół minuty po wyjściu z tej waszej pchełki. Ta śluza to dodatkowe zabezpieczenie. Heming jestem - wyciąga dłoń. - Porucznik Skaydor Maasakan - jeden z mężczyzn wypręża się na moment służbiście. - A to moi ludzie. - Tylko trzech was się mieści w tamtej zabawce? Porucznik nie docenia żartu. Lubi swój statek. I nawet gość tak znany jak Heming powinien mieć więcej taktu. - Nie - mówi. - Pięciu zostało. - To niech ich pan uprzedzi, że na czas wizyty stracą łączność z resztą świata. Ten pancerz blokuje wszystkie rodzaje promieniowania. - Starczy, że parę razy włączą grawitony i zmienią zakres odbioru na grawitację. - Grawitacja to też forma promieniowania - mówi Heming spokojnie. - Z tego statku bez woli gospodarzy nie mogło się na zewnątrz wydostać nic. Nie udało mi się rozszyfrować struktury tego tworzywa nawet moim starym wścibiuchem. To już robota na duże maszyny. - Więc jak mam ich uprzedzić? - Tylko zewnętrzny pancerz ma taką budowę. Te ścianki... - Heming lekko klepie najbliższą - mógłby pan przebić nawet palcem, gdyby panu na tym specjalnie zależało. Inna sprawa, że zasklepią się samoczynnie, kiedy tylko cofnie pan rękę. No, niech pan spróbuje... Porucznik waha się chwilę, wreszcie wyciąga przed siebie pięść, prostuje wskazujący palec, lekko dźga nim ustępliwą ściankę. Za palcem cała dłoń porucznika wchodzi w przegrodę aż po nadgarstek. Porucznik cofa się o pół kroku, unosi dłoń ku oczom, z niedowierzaniem patrzy na swój palec. - Do licha - mówi, potrząsając głową. - To żyje! Miałem wrażenie, że to coś wyczuło mój zamiar. Że chcę przedostać się na drugą stronę. - Złudzenie - Heming uśmiecha się lekko z głębi brody. - Niech pan lepiej popatrzy - wskazuje ściankę, na której nie ma już prawie żadnego śladu. Tylko maleńkie wgłębienie, które też po chwili znika. Porucznik patrzy długo, obaj żołnierze również pochylają się przy ścianie. - Chodźmy dalej - mówi Heming. - Jesteśmy już niedaleko sterowni. Trzej ludzie idący za nim mają wrażenie, że z każdym krokiem zbliżającym ich do centrum statku rozproszony blask wzmaga się i gęstnieje, dosyca się głębokozielonymi tonami, pulsuje powoli jakby w takt uderzeń gigantycznego serca. - Możemy skrócić drogę. Tędy... - Heming wskazuje jakieś drzwi. Jedyne jak do tej pory boczne drzwi w głównym korytarzu] Bez dotknięcia dłonią uchylają się samoczynnie. Porucznik wyprzedza Heminga, robi krok do przodu, przez chwilę ma dziwne, niesłychane i niemożliwe wrażenie, że całe pomieszczenie dookoła niego dopiero staje się powoli. Jakby stworzył je sam, powołał do niesamowitego życia tym, że właśnie wchodzi. W dużej hali nie ma prawie nic. Jedynie pod odległą ścianą majaczy - przysłonięte półświetlistą mgiełką - jakieś urządzenie. Porucznik kieruje się w tamtą stronę. - Potem - wyprzedza go Heming. - Lepiej będzie, jeśli ja poprowadzę. A tamtej zabawki nie poznałem jeszcze - dorzuca tonem wyjaśnienia. - Nie wszystko tutaj jest tak łagodne i ustępliwe jak ściany. Jeżeli się czegoś nie zna, lepiej nie dotykać. Nie czekając na żadną odpowiedź obraca się, odchodzi. Żołnierze, chcąc nie chcąc, idą za nim na koniec hali. Tutaj drzwi również otwierają się same, jakby zrozumiały gest wysuniętej przez Heminga dłoni, za nimi pojawia się następny korytarz, doświetlony jeszcze głębszym blaskiem. Ściany wiodą prosto w obie strony. Heming skręca tam, gdzie w oddali kłębi się i faluje łagodnie, jak korek z waty poruszany oddechem, kotara utkana z gęstej, zielonej mgły. Ludzie dochodzą niemal do samej kotary i dopiero wtedy Heming przystaje, zatrzymuje porucznika Maasakana i żołnierzy niedbałym ruchem dłoni. - Poszedłem tędy trochę i dlatego... - mówi - że chciałem wam to pokazać. To... - wskazuje mgłę uniesieniem brody - może zmienić całą medycynę świata. Niech pan patrzy... - wyciąga rękę, podsuwa ją ku twarzy porucznika, obraca, pokazując cieniutki ślad blizny na grzbiecie i wewnątrz dłoni. - Wpadłem na to przypadkowo - mówi. - Tuż przed trafieniem do tego statku wlazłem w kolczoliście. Podrapały mi gębę jak zazdrosna kochanka. A wyszedłem z tej mgły bez żadnego śladu. Potem, żeby się upewnić... - Heming sięga do pochwy u pasa, wyciąga myśliwski nóż - sam przebiłem sobie łapę na wylot. Nie wierzy pan? - podrzuca nóż, łapie go za ostrze, wyciąga trzonek ku porucznikowi. - Niech pan spróbuje. Skaydor Maasakan waha się parę sekund. - Wystarczy leciutkie draśnięcie - mówi Heming. Porucznik wyczuwa ton dobrodusznej kpiny w jego głosie. Patrzy w lekko przymrużone oczy, badające jego żołnierską i prywatną odwagę. Powoli obejmuje trzonek noża palcami. - Wystarczy leciutko naciąć skórę - powtarza Heming. Porucznik patrzy wprost w oczy brodacza, unosi nóż. Klinga jest wywecowana jak brzytwa. Ostrze zgrzyta na kości, przechodzi przez dłoń na wylot. - Niech pan wyjmie nóż z rany. Przecież mówiłem, że wystarczy zadrasnąć leciutko - gdera Heming odbierając nóż od porucznika, popychając go w zasłonę mgły. Skaydor Maasakan znika wszystkim z oczu zaledwie po dwóch czy trzech krokach. Żołnierze odruchowo sięgają do kabur, Heming powstrzymuje ich ruchem dłoni. - Spokojnie, chłopcy - mówi. - Nic mu nie będzie. Musimy tylko poczekać ze cztery minuty. Żołnierzom czekanie dłuży się niesamowicie. Obcy człowiek, nie znany statek, dziwaczna, zielona mgła, z której właśnie dociera do nich coś brzmiącego jak gardłowy jęk czy głębokie, prawie bolesne westchnienie. Ich ręce znowu dotykają broni. Brodacz dostrzega to, uśmiecha się z kpiną. - Nerwy? - pyta. - Wbito wam do głowy, że trzeba strzelać do wszystkiego co inne, tak? Tylko żebyście nie postrzelili swojego porucznika, jak będzie wychodził. Po kilkunastu sekundach z mgły zaczyna się wyłaniać, coraz ostrzej wyodrębniać postać człowieka. A po chwili żołnierze z ulgą patrzą na uśmiechniętą twarz porucznika Maasakana, słyszą jego słowa: - Spróbujcie i wy, chłopcy. Mówię wam, wręcz niemożliwe i prawie niesamowite uczucie. Mam wrażenie, jakbym cały przeszedł generalny remont. Albo urodził się parę chwil temu. No? Naprawdę wystarczy tylko zadrasnąć skórę, nie musicie robić tego, co ja... - uśmiecha się znowu. - Niech pan da ten nóż jeszcze na chwilę - mówi do Heminga. Jeden z żołnierzy bierze nóż, później podaje go koledze. Tamten również przeciąga czubkiem ostrza po przedramieniu, patrzy przez chwilę na krople krwi narastające w kilku miejscach tam, gdzie klinga minimalnie głębiej wdarła się w ciało. Potem wchodzi we mgłę za pierwszym żołnierzem. - Jak wyjdą... - mówi Heming do porucznika - powinien pan ich posłać, żeby zastąpili wszystkich pozostałych. - Tak - powoli odpowiada Skaydor Maasakan. - Tamci również powinni to przeżyć... *** Ift Mocharee powoli otwiera oczy. Zamiast szalonego, bezcieniowego blasku jest półmrok łagodny, zamiast chciwych łap zwierzorośli dotykają go palce dziewczyny. Przez skórę czuje przenikliwe ciepło, promieniujące z Wei, wciąga w nozdrza jej miękki i łagodny zapach. Cały świat nią pachnie. Ift odnajduje w pamięci jakąś wpółzatartą nazwę, mruczy półgłosem: - Pachniesz jak seleni cereus... - Jak? - szept Wei ciepłem wkrada się do ucha. - Jak królowa jednej nocy... - Kpiarz. Wstrętny, kochany kpiarz - Wei piersiami przygniata Ifta do pościeli, cała wślizguje się na niego. I dopiero długo, bardzo długo potem Ift przytomnieje na tyle, żeby spytać szeptem: - Wei, gdzie my właściwie jesteśmy? - U mnie. Na Däo-ra... Ift czuje nagle, że razem z szeptem Wei spłynęło coś jeszcze. Paraliżująca, zimna fala gazu. Przez chwilę usiłuje nie oddychać, załamuje się wreszcie, wciąga gaz w płuca. Jak z bezmiernej dali słyszy obcy głos: - Popatrz, czekaliśmy na jedno, a wpadło nam dwoje... ROZDZIAŁ IX Trudno być horgiem - Zawsze myślałem - Xauro Vordooro Esp. obraca się do Derena tyłem, owija głowę skrzydłami - że wy, cyborgi, nie znacie czegoś takiego jak uczucia. - Chodzi ci o to, co on powiedział, odchodząc? - Seirrchaz pokazuje oczami postać Reda przebywającego pierwszy pas obrony. - O to, że poczuł strach? - Nie tylko O twoją odpowiedź też. I... - xaur waha się chwilę, jego głos ucieka w najwyższe tony, powoli spada do normalnego poziomu. - I również to, czego mu nie powiedziałeś. Kiedy go żegnałeś, wyczułem, że... - Tylko Obcy albo głupiec - przerywa Deren - może myśleć, że być cyborgiem to od razu nie być człowiekiem. Cyborg nie do końca jest maszyną. To, że któryś z nas ma na przykład od xaurów pożyczony zmysł radiowy albo któryś typ biochronów, że dzięki quiteronowemu dosterowaniu funkcjonuje “na dopalaczu” i potrafi wykorzystać do końca każdą drobinę powietrza, każdą cząstkę organicznego paliwa, to jeszcze naprawdę nic nie znaczy. Wzbogaca nas, a nic nie ujmuje. - Więc dlaczego zwykli ludzie was nie szanują? - A ty? - Ja nie jestem człowiekiem. - Nie chodzi o twój szacunek. Jesteś Esp., prawda? Nigdy nie marzyłeś o tym, żeby sięgnąć dalej? Rozwinąć skrzydła, dosięgnąć najdalszych gwiazd jak każdy Sp.? - Miałbym włóczyć się po niebie jak tamte dzikusy? Od tego są kosmoloty. Oni nawet nie potrafią zachować się jak trzeba na planecie. Patrz, jak rzadko widzi się ich na Ziemi. - Dlatego, że nie mogą tu być, czy dlatego, że nie chcą? Jeżeli na dowolnego Sp. i na siebie spojrzysz moimi oczyma... - Z takich porównań nic nie wynika - głos xaura wpada już niemal w hiperdźwięki. - Wynika - Deren również przechodzi głosem w najwyższe, dla ludzi niesłyszalne rejestry. - Wynika to, że każdy, nawet półzdechły Sp. jest od ciebie silniejszy, że lata i widzi dalej, że myśli głębiej, bo ma mniej niż ty ograniczone możliwości porównywania światów. A przez ciebie nagle przemówiła zawiść. Taka sama, jaka zwykłym ludziom każe gardzić cyborgami. Bo sięgamy dalej, przeżyjemy, kiedy oni zdechną, myślimy szybciej i dokładniej. Bo umiemy opanować i wykorzystać także to, co większość z nich przyprawia o zgubę. Nasze emocje. Również i te złe, najmniej pożądane. Nawet ze swojej nienawiści potrafimy uczynić motor, który wspomaga nas w osiąganiu celu. Ta sama nienawiść ich niszczy i zaślepia. Wyżera od środka jak parszywe robactwo. Widzisz, życie cyborga jest jak wystrzelony pocisk samosterowny. Rzadko chybia celu. A jeżeli nawet niekiedy nie trafi, to nie wyładuje swojej mocy na ślepo. Cyborg sam siebie potrafi rozbroić. On... - Seirrchaz obraca się, wskazuje Reda przebiegającego między napiętymi jak struny stalowymi taśmami - bal się. Ale poszedł. Strach pomoże mu trafiać stopami w wąziutkie pasemka ziemi między jedną taśmą a drugą. Wiesz, co dzieje się z tym, który trąci taką strunę? Najpierw wszystkie mięśnie jego ciała chwyci straszliwy skurcz. Ale paraliż to jeszcze nie koniec. Każdy sektor pasa obrony na tej głębokości przemywany jest co parę minut strumieniem ognia z miotacza płomieni. Więc przejść tych dziesięciu metrów powoli nie można. A przebiec... Tylko cyborg dokonać tego potrafi. Chociaż... - Deren przerywa, patrzy na Reda przylegającego do ziemi przed następnym etapem. - Tak? - xaur uspokaja się pomału, znów owija pysk skrzydłami. - Na ćwierć miliona zwykłych ludzi, których w życiu poznałem, trafił się jeden, który przez ten pas przeszedł bez żadnego wspomagania. Ale nim nie kierował strach, a raczej poczucie bezsiły i brak jakiejkolwiek nadziei. - Zastanawia mnie jedno - gios xaura wraca do częstotliwości dziesięciu tysięcy herców. - Przecież nie od dziś znacie latające maszyny, w pewnym zakresie umiecie przezwyciężyć grawitację. Wystarczyłoby wzbić się odpowiednio wysoko... - I mieć sto procent pewności własnej śmierci. Nie przewyższysz zasięgu laserów. - Macie destrukturatory. Umiecie przenikać najgrubsze warstwy ziemi. - Nawet ciebie zatrzyma zapora ultradźwięku lub mikrofale o niewyobrażalnym natężeniu, które zagotują cię w tym słabiutkim worku biochronów. Nie, Vordooro. Jeżeli jest jakakolwiek szansa przebycia tego pasa bez zgody jego konstruktorów i właścicieli, to tylko tak właśnie, jak Red to robi w tej chwili. - Będzie wracał z kobietą i dwojgiem dzieci - mówi xaur powoli. - Żadne z nich nie pokona tej drogi. - W każdym mieście-kraju na Ziemi znajdziesz przekupnego urzędnika - na twarzy Derena pojawia się pogardliwy uśmiech. - Nie tylko na Ziemi - dopowiada xaur, uśmiechając się tak samo. - Nie uważasz, że powinniśmy już odejść? - Tak - mówi Deren cicho, patrząc na sylwetkę chłopaka malejącą w oddali. - Chodźmy. Xauro Vordooro Esp. stoi jeszcze chwilę. - A właściwie - pyta - powiedz mi, dlaczego nie mogłeś kogoś przekupić parę dni temu, żeby Red nie musiał... - Jako obcy przybysz byłby pilnowany o wiele staranniej niż reszta biomaszyn. To logiczne przecież. W świecie wysterowanym, wyważonym do ostatnich granic każda obca gęba jest jak ziarnko piasku w trybach. Sam zrobiłbym to samo, gdyby mi kazano czuwać nad sprawnym funkcjonowaniem tego miasta-kraju. - Usprawiedliwiasz ingerencję w najbardziej osobiste sprawy tych... biomaszyn? - Nie potępiam - uśmiech Derena jest jak uśmiech trupa. - Dopóki sam dysponuję bodaj złudzeniem tego, co nazywa się swobodą wyboru. I dopóki nie pamiętam o tym, że wobec własnego losu każdy, nawet ty, Vordooro, też jest tylko mała, śmieszną biomaszyną. *** - Szczęście - myśli Red - że ten piekielny pas budowano prawie sto lat temu. Przywiera do ziemi na moment, spręża się, skacze. W pasie zapadni albo uda się przebiec trzy metry po dwucentymetrowym pasemku dzielącym poszczególne sektory, albo... A pasemko łamie się, zakręca nieoczekiwanie pod kątem prostym, trzeba wytracić pęd, w ułamku chwili przerzucić ciężar całego ciała na jedną nogę, wybić się ostro i lądując na czubkach palców ponownie trafić stopą w te dwa centymetry względnie bezpiecznej przestrzeni. A. ten wąski szlaczek niczym się nie różni od zdradliwej, umykającej spod nóg powierzchni. I jeszcze to, że nie wolno tej powierzchni ani na chwilę dociążyć tak, by zaczęła się zapadać, bo odgięte tensorometry zmienią swoją przewodność, zasygnalizują automatom próbę przejścia pasa obrony. Red nie wie, co się wtedy stanie, nie przenika zapadni aż do samego dna, nie szuka poszczególnych łącz i sprzężeń. Tym bardziej, że układ obronny powinien mieć również i zabezpieczenia przed tego typu próbą rozszyfrowania zasad, według których działa. Red nastawia się na pełne spektrum sygnałów płynących ku niemu z najbliższej i nawet tej dalekiej przestrzeni. Część z nich rejestruje w półpamięci, część z nich jego organizm bez wahania odrzuca i tylko to, co właśnie jest najważniejsze, wprowadza do pamięci bezpośrednio sprzężonej z układami wspomagania. Obwody operacyjne działają bez zakłóceń, wszystko idzie tak szybko i sprawnie, że Red może z półpamięci wydobyć na moment wiadomość, która za parę dni może mu się przydać. Nie jest to na razie nic konkretnego. Ot, krótkie doniesienie wideo o tym, że ku paru układom Konfederacji zbliżają się olbrzymie, nie znane statki. Rozpoczęte próby nawiązania zdalnego kontaktu na razie nie dały rezultatów. Statków nie pokazano - tego Red jest pewien bez zaglądania w półpamięć ponownie. Była tylko twarz uśmiechniętego spikera na tle wolno, majestatycznie wirującego dysku galaktyki. Kątami obu oczu Red dostrzega sunące z lewa w prawo miniaturowe trąby powietrzne. Znak, że w tych miejscach na moment łamie się grawitacyjne pole planety. Że można zostać zmiętym i skręconym jak w gigantycznej wyżymaczce, która potem wypluje złapane stworzenie prosto w niebo z pierwszą, może nawet drugą prędkością kosmiczną. Odstępy między minitornadami zmieniają się dyskretnie. Red trwa w miejscu tak długo, aż zaczyna wychwytywać pierwszy zarys kodu, który zawirowaniami pola steruje. I natychmiast skacze przed siebie. Stać jest równie niebezpiecznie, jak pędzić na oślep przed siebie. Czuje, jak za jego plecami wybucha jakiś wir szalony. Instynktownie wchodzi w NIMB, przeczekuje w nadczasie te parę chwil, których trzeba do zgaśnięcia tornada. - Ten Skane - myśli z podziwem. - Jak mu się to udało? Nadczasowy interwał rozmywa się w kolejnej fali zdarzeń, Red widzi przed sobą już ostatni pas obrony. Dokładnie taki sam mechanizm blokuje do pasa dostęp z zewnątrz, jak i od strony miasta. Tam razem strach rodzący się w mózgu Reda jest starym znajomym. Ukryte gdzieś baterie laserów przeczesują co parę sekund obrzeże pasa seriami punktowych uderzeń. Sekwencje błysków są takie same jak po drugiej stronie. - Założyli - myśli Red - że szaleniec, który przedrze się przez przedpole, musi zginąć wewnątrz pasa. Założenie zupełnie prawidłowe. Żeby przejść i przeżyć, trzeba mieć czułość człowieka chorego na hiperestezję i szybkość reakcji dopracowanej do ostatniego szczegółu maszyny bojowej. Bo w tej chwili i ja jestem po prostu O - M - B... - wyraźnie i mocno oddziela w myślach ostatnie głoski. I skacze do przodu. Już w plastykowej imitacji lasu po drugiej stronie ogląda się za siebie na moment. Pas obronny wygląda jak pas wygolony na ciemieniu więźnia. Nie jest tylko tak równy i gładki, przylega do rzeźby terenu. Konstruktorzy założyli, że powinien wyglądać jak niewinna, tyle że na sto pięćdziesiąt metrów szeroka przesieka w lesie. Ta naiwna próba zamaskowania charakteru pasa dała kiedyś Skane’owi, a teraz Redowi, dodatkową szansę. Sfalowanie terenu w tym miejscu utrudnia prowadzenie stałej optycznej kontroli. Jedynie... - Red szybko nurkuje w lesie - od czasu do czasu nad pasem sunie strażniczy lotołaz. Teoretycznie może przelatywać o dowolnej porze, lecz jego pojawienie się nad pasem musi być idealnie zsynchronizowane z wyłączaniem baterii laserów w kolejnych sektorach. Między plastykowe drzewka zaczynają się powoli zakradać krzaki i drzewa prawdziwe. Red zamierza wyłączyć hiperestezer i grawimagnetyczną sondę. Czuje, jak obwody wspomagania zamierają powoli. Powoli - to dla Reda ułamek sekundy. I nagle, w ostatnim ułamku tego ułamka, wszystko włącza się raptownym skokiem, napręża mięśnie Reda, wynosi go aż na kilka długości ciała w górę. Cyborg miękko ląduje po kilkunastu metrach. Ostatnia pułapka jest za nim. Prawdziwa maszyna piekielna. Jedna z wielu rozrzuconych tu i ówdzie kęp z pozoru niewinnych krzaków. Wyglądają jak wszystkie inne prawdziwe. Tylko trawa pod nimi jest luźną plecionką, pokrywającą zabagnioną jamę. Ale człowiek, który na niej postawi stopę, nie zdąży utonąć, bo każdy liść na krzaku staje się wirującym szaleńczo, zatrutym ostrzem. Tyle w każdym razie wynika z tych informacji, które ciało Reda zdążyło zebrać w przelocie, wyłowiło z prześwietlonych fragmentów łodyg pokrytych pseudokorą, wyczuło i zobaczyło w głębi zdradliwej jamy. - Więc to było to, co Skane nazywał wilczym dołem, kiedy parę lat temu opowiadał Derenowi o swojej wędrówce - myśli Red. - Mówił, że ten typ pułapek nie jest najważniejszy. No tak, ale on od dziecka żył przecież w tym mieście-kraju. Chłopak na wszelki wypadek zostawia ćwierć mocy wspomagania i zaczyna wchodzić coraz głębiej w gąszcz. Zaszywa się na parę minut w jakimś wykrocie, regeneruje siły, potem znowu rusza przed siebie. - Tu gdzieś powinna być strażnicza ścieżka - przypomina sobie przekazany mu przez Derena opis. - Ale piesze patrole są właściwie formalnością. I dla tych, którzy na nie chodzą, i dla ludzi, zakradających się tutaj na grzyby lub jadalne jagody. Jakby tego wszystkiego nie dało się hodować w hydroponikach czy na dachu domu. Tym bardziej, że podobno wszystkie domy na obrzeżach miasta-kraju dobrze już zapadły się w ziemię ze starości. Lecz tym razem opowiadanie Skane’a wcale nie pokrywa się z prawdą. Na obrzeżu miasta-kraju, przynajmniej w tym sektorze, nie ma już żadnych starych domów. Są tylko wypalone gruzy, między którymi porusza się niemrawo parę zdezelowanych spychaczy i koparek sterowanych przez ludzi. Inni ludzie - Red patrzy na tę scenę długo, z niedowierzaniem uzbrojeni w metalowe drągi dziobią beton słabymi uderzeniami tam, gdzie” dychawiczne maszyny nie dały rady zmurszałym fundamentom domów. Red przechodzi cicho, ale już nie kryjąc się, spokojnie, wąwozem utworzonym z przepalonych ruin. Kawałek dalej widok się zmienia. Zupełnie inne tempo pracy narzucają ludzkim grupom potężne kombajny połykające żwir i piach, wsysające gigantyczne porcje spoiwa, zalewające wiecznie spragnione wnętrza haustami wody z pulsujących, gumowych rur. Wypluwają uformowane w spore bloki, ciężkie prostopadłościany. Pod każdy taki element czterech ludzi momentalnie podsuwa grube drągi. Naprężają ramiona i grzbiety, chwiejnym, wysilonym truchtem donoszą element do najbliższego muru, ocierając pot z twarzy ociężale idą po następny blok tworzywa. Dla nich zaczęła się chwila wytchnie nia. Odpoczną, zanim dojdą. Red przez chwilę patrzy na stawiane mury, usiłując odgadnąć, czemu posłużą. Czy staną się kolejnym pasem obrony, czy może wytyczą nowe granice mieszkalnych dzielnic miasta-kraju, które zaczęło dławić się już i gnić we własnych odchodach. - Bo nawet biomaszyny gdzieś mieszkać muszą - myśli Red. Takie jak ja od tej chwili wkłada rękę do kieszeni sfatygowanego, skafandrowego kombinezonu, dotyka zabezpieczonych folia dokumentów, z których wynika, że Red nazywa się Önö Hworo, ma numer 19648693/BRAKLAS/346295 i że przez najbliższe dwa tygodnie wolno mu regenerować się po niezawinionym wypadku przy pracy. Po regeneracji ma obowiązek stawienia się w automatycznej przydzielni, gdzie otrzyma konkretną pracę zgodną z jego kwalifikacjami i aktualnym stopniem przydatności społecznej. Dokumenty są niemal dokładnie takie, jakie powinien nosić przy sobie prawdziwy Önö Hworo. Gdyby trzy dni wcześniej nie umarł w swoim domu bez uprzedniego powiadomienia o tym fakcie automatycznej przydzielni. Uczyniłby to nawet ostatkiem sił, gdyby miał rodzinę, bo takie przekroczenie przepisu mogłoby jego żonę kosztować co najmniej trzy tygodnie karnej deklasacji. Jako podejrzaną o chęć przywłaszczenia sobie przydziałów zmarłego, czyli o zamiar działania na społeczną szkodę. Red nie zastanawia się, jak Deren uzyskał te wszystkie informacje. Wie, że w mieszkaniu Önö Hworo znajdzie nie tylko jego trupa. O ile w ciągu ostatnich pięciu godzin jakiś etatowy obserwator nie spostrzeże braku Önö Hworo na ulicy i nie przekaże tego faktu do automatycznej pamięci tego podobwodu miasta-kraju. Dlatego Red tuż przed drzwiami mieszkania włącza pełną moc hiperestezji. Oszalałby pewnie, gdyby nie umiał ukierunkować tego zmysłu na jeden, ściśle określony wycinek przestrzeni. Gdzieś na granicy jego wrażliwości ryczy i zawodzi woda, słabo ciurkająca w rurach, dźwięk wzmaga się, kiedy Red koncentruje swoje “trzecie ucho” na wnęce, służącej za kuchnię i łazienkę zarazem. Ten typ zaplanowania życiowej przestrzeni jest Redowi obcy, ale i jest jedynym oczywistym sposobem optymalne go wykorzystania zbyt szczupłej powierzchni przeznaczonej na kwaterę. Zresztą do tego dochodzi dodatkowo, olbrzymia w skali miasta-kraju, oszczędność energii oświetlenia i surowca, który zostałby zużyty na podwójne armatury. A wiec dwóch rzeczy bezcennych, niezbędnych dla utrzymania obronnego pasa w sta nie stałej gotowości. - Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jedno - myśli Red, wciąż przesłuchując i przeczuwając pomieszczenie przed sobą zmysłem teletermii. Przecież w tym mieście-kraju nie ma nic, autentycznie nic, po co warto byłoby wyciągać rękę. Nic, czego by się nie znalazło w innym, niemal dowolnie wybranym miejscu Ziemi. Cały olbrzymi blok spokojnie śpi. Red przestaje nadsłuchiwać, co dzieje się w mieszkaniu Önö Hworo, koncentruje zmysł teletermii i przeczuwa parę najbliższych kwater. Ktoś wzdycha, ktoś chrapie ciężko, ktoś inny rzuca się na swoim wyrku niespokojnie. Tych ludzi mógłby w tej chwili zerwać na nogi tylko nocny alarm albo ogólny sygnał wstawania do pracy. Uspokojony Red uśmiecha się do siebie, włącza korektę struktury i przenika przez drzwi. Tuż za nimi wyłącza ją natychmiast. Przejście na inny poziom uporządkowania cząstek i utrzymywanie tego stanu zbyt długo może wykończyć najsprawniejszego cyborga. A o tym, żeby do tego miasta-kraju wnosić jakiekolwiek niestandardowe oprzyrządowanie pomocnicze lub nie znane tutejszym biomaszynom dodatkowe źródła energii, mógłby marzyć jedynie głupiec, skoro w każdej chwili można przez automaty kontrolne zostać obmacanym lub prześwietlonym na wylot. - Musi ci wystarczyć ten zapas życiowej energii, który niesiesz w sobie - powiedział mu na pożegnanie Deren. A Red dopiero teraz zaczyna wierzyć, że stary cyborg miał racje. Przechodzi cicho przez całą kwaterę, staje nad nieruchomym ciałem, które wyczuł jako martwą plamę jeszcze z korytarza. Pociąga nosem, potem szybko odnajduje w kuchenno-łazienkowej wnęce pojemnik z biokonserwantem, polewa ciało płynem wnikającym momentalnie w strukturę organiczną i na trzy dni wstrzymującym jej gnicie. W tej temperaturze - Red szybko analizuje i przelicza dodatkowe parametry - nawet standardowy biokonserwant powinien działać właściwie o prawie jedenaście godzin dłużej. To znaczy, że za trzy i pół dnia będzie musiał trupa zakonserwować ponownie. Inaczej ciało zacznie cuchnąć tak, że któryś z sąsiadów doniesie o tym podobwodowi kontroli nadużyć. Red ocenia szybko poziom płynu w pojemniku. - Powinno wystarczyć - mruczy. Potem odstawia pojemnik, uśmiecha się w przestrzeń. Taka ilość biokonserwantu mogłaby się znaleźć w domu samotnego mężczyzny, gdyby Hworo oszczędzał swój przydział przez ostatni rok, nigdy nie zalewał nim resztek obiadu czy kolacji zostawianych na następny dzień. Red kładzie się na tapczanie zmarłego i uśmiecha ponownie. - Dziękuję, Deren - myśli. I ze świadomością, że mimo wszystko nie jest tutaj sam, zasypia. *** Drac Ostergut powinien być spokojny. Wykonał wszystko, co do niego należało. Nawet więcej. Udało mu się zapędzić budowniczych przyszłości do tak wytężonej pracy, że na piggerskie statki załadowano dwa razy więcej odzyskanego surowca, niż to było w planie. Wie, że szef wezwał go do siebie na osobistą rozmowę po to, żeby rozważyć możliwość powierzenia mu jednego ze statków. Ale Drac nadal jest niespokojny. - To przez te cholerne, zielone pętelki - mruczy, wspominając powrotną drogę. Wybuchały mu co chwila przed nosem, jakby cały zbiór Virgo, każdy cal przestrzeni między jego układami był nimi połatany. Za to przynajmniej tu, w otwartej, międzygalaktycznej przestrzeni prawie ich nie było. - Właź - ciężki, ponury cyborg z barami i pyskiem goryla otwiera drzwi, przepuszcza Osterguta, zamyka je za nim starannie. Szef przygląda się Dracowi długą chwilę, potem przechyla się przez biurko, wyciąga dłoń. Ostergut czuje, że rękę ma spoconą z wrażenia. Mimo to nie wyciera jej odruchowo o spodnie. Robi tylko krok do przodu, chwyta dłoń szefa. Oczy człowieka za biurkiem rozszerzają się gwałtownie i Drac nie wie, czy dlatego, że ściska rękę szefa tak, jakby wkładał w to wszystkie siły, czy... Ogląda się - w kącie pokoju stoi mężczyzna, którego tu przedtem nie było. Nie wiadomo, co jest dla szefa większym zaskoczeniem. Czy niespodziewane zjawienie się kogoś obcego w tak pilnie strzeżonej kabinie na jego prywatnym statku, czy gwałtowny bezwład palców ściśniętych przez Osterguta, nieoczekiwane zdrętwienie dłoni. Próbuje wyrwać rękę z uścisku, ale jest za późno. Pot Osterguta rozprzestrzenia się w jego ciele momentalnie, roznosi kolejne blokady, łamie i szarpie na strzępy resztki woli oporu przeciwnika, staje się trucizną działającą szybciej niż stężony jad trupi zmieszany z estrami kwasu betaparanikotynowego. Jest potężniejszy niż wszystkie trucizny przemycane przez piggerów z najdalszych układów. Sparaliżowany, zmartwiały cyborg miękko osuwa się na swój fotel za biurkiem. Ostergut puszcza rękę trupa, obraca się powoli. Jest zmęczony i pusty, jakby jego organizm w ciągu ostatniego ułamka sekundy wypluł, wycisnął z siebie do ostatniej kropli cały jad, gromadzony bez upustu aż do tej chwili. Chwili, w której Ostergut ostatecznie poznaje cel swojej tajnej misji. I poznaje też człowieka w kącie pokoju. Jest tak zmęczony, że nie może się nawet zdobyć na zdziwienie. - Mandai Testard - mówi. - Przyszedłeś mnie zabić? Mężczyzna rusza się ze swojego kąta. - Nie teraz - mówi. - Zmieniłeś skórę i twarz. Ale ja wyczułbym ciebie nawet w najdalszym piekle. Gdybym na ulicy pełnej ludzi minął dziewczynę, która dzień czy dwa wcześniej kochała się z tobą, poszedłbym za nią jak prowadzony na sznurku. Ale nie ma na świecie takiej dziwki, która zechciałaby się z tobą zadawać. Chodź, tu zaraz wpadną ludzie tego... - wskazuje oczami trupa za biurkiem. - A ja, poruczniku Krabbart, chcę ciebie mieć wyłącznie dla siebie. Mandai wyciąga ramię, chwyta dłoń Osterguta-Krabbarta. Drac czuje, że z ciepłem dłoni Testarda płynie coś jeszcze, co wypełnia go powoli, ale nie daje siły. Obezwładnia. Tylko jeszcze pogłębia zmęczenie ciała i letarg umysłu. Jakby Mandai wlewał w niego całą swoją słabość, splatał się ze swoim wrogiem w nierozdzielną, dwugłową istotę. Kątem oka Ostergut-Krabbart dostrzega cyborga otwierającego drzwi, cyborga zdziwionego przez dwie nanosekundy, cyborga sprężonego, cyborga w pierwszej fazie skoku... I nagle wszystko znika. Jest tylko krwista ciemność pod czaszką Mandaia, pokreślona jasnymi smugami przemykających gwiazd. A potem już tylko ciemność. Czarna. Bez żadnego blasku. *** Standardowe pomiary, typowe badania i testy immunologiczne, test na ksenofobię, zgłębianie parajaźni, próby koncentracji woli i pomiar stopnia uporu przy realizacji trzech wytypowanych celów... - wszystko toczy się sprawnie, elegancko i szybko. Ludzie w szarych fartuchach nie tracą czasu, nie odpowiadają na żadne pytania. Ifta wreszcie ponosi. Ogolili mu zarost na policzkach, zabrali się do głowy. Właśnie w tej chwili Ift gwałtownie prostuje ramiona, odpycha dwóch szarych na boki. Trzeci, ten, który próbował zaglądać mechanikowi w zęby, kuli się i jęczy, po czasie osłaniając jądra obydwiema dłońmi. Szarzy od golenia skaczą, kiedy Ift wyrywa się z fotela. Zdążył tylko obrócić się jeszcze, wyprowadzić niemal aż od ziemi klasyczny uppercut, trafić jednego z szarych w ukryty za masywną szczęką podbródek. Potem z tyłu spadło coś na niego. Zaszamotał się, zaplątał, usłyszał słaby syk gazu. Nie stracił świata sprzed oczu. Objęło go tylko jakieś bezmierne znużenie. Bezwolnie poddał się rękom, które zapakowały go w jakiś worek z otworem na głowę, apatycznie przytaknął, słysząc: - Nie szarp się, chłopaczku. Niejeden taki dzielny tutaj grzecznie tańczył. Gaz działał widocznie bardzo krótko, bo Ift szarpie się raz i drugi, kiedy ludzie wiążą z tyłu, mocno dociągają rękawy kaftana. - Oszczędzaj siły na potem - słyszy. - Jeszcze ci się mogą przydać. Mężczyzna uderzony przez Ifta dopiero teraz wstaje niemrawo, obmacuje szczękę, dotyka głowy rozbitej o róg białej, metalowej szafki. Potem dostrzega Ifta, szybko rusza w jego stronę. Jeszcze szybciej szarzy wymykają się wraz z mechanikiem na korytarz, zatrzaskują drzwi przed nosem rozwścieczonego człowieka. Jeden z nich zagaduje: - Ja bym ci radził uważać. Pasie Stadur ma bardzo miękkie serce i cholernie twardą łapę, kiedy kogoś nie lubi. A ciebie chyba nie pokochał od pierwszego wejrzenia. Ift nie odpowiada, patrzy przed siebie. Idąca między dwoma szarymi dziewczyna w białym fartuchu to przecież... - Wei! - woła. Dziewczyna przystaje raptownie, obraca głowę, Ift przyśpiesza. Ludzie trzymający końce rękawów kaftana również podbiegają parę kroków do przodu. - Ift! Co się stało? - Wei patrzy na ręce Ifta wyrywające się bezskutecznie z worka. - Okazał się nerwowy - mruczy jeden z szarych łagodnie. - A my nie mamy czasu ani ochoty na zgadywanie, co mu odbije za chwilę. Idziemy. Po kilkunastu metrach jeden z szarych otwiera jakieś drzwi, wchodzi, pociągając Ifta i Wei za sobą. - Siedzieć cicho i słuchać - mówi półszeptem, sadzając ich na niewygodnych krzesłach i stając tuż za nimi. - Aa, nowi koledzy... - gość za stołem przerywa gadanie na chwilę. - Jeden oporny. Nie szkodzi. Przyzwyczai się, zaaklimatyzuje. W tej klinice i w tym zespole... - z oczu gościa wyraźnie widać, ze zwraca się przede wszystkim do Ifta -...panują ściśle unormowane obyczaje. I albo się do nich nasz nowy kolega dostosuje, albo będzie chodził przez cały czas w tym swoim kubraczku. Cichy śmiech na sali przypomina gościowi o pozostałych ludziach. Znowu prostuje się nad stołem. - Przyjęliśmy - mówi - że warunkiem niezbędnym grawizji każdego typu, czyli przestrzennej, czasowej albo kombinowanej, jest grawistaza. Przypomnę, że grawizja to stwarzanie dowolnego, oczywiście początkowo najłatwiej idzie stwarzanie własnego, obrazu materialnego w założonym przez pserga punkcie przestrzeni lub czasu. Proces ten oparty jest na przemianach mikropól elektrograwitacyjnych atomów i cząsteczek przypadkowego ośrodka. W otwartej przestrzeni kosmicznej wszystko, rzecz jasna, przebiega wolniej niż w środowiskach o dużym zgęszczeniu. W przypadku grawizji przestrzennej drogą przesyłu jest izochrona, natomiast przy grawizji czasowej psychodroma pokrywa się z izograwą. I stąd w konsekwencji wynika ów zapętlony bieg psychodrom przy grawizji kombinowanej. Sama zaś grawistaza jest energoorganiczną dążnością do stanu równowagi biochemicznej, pośrednio więc i elektrograwitacyjnej, wzoru materialnego i materialnego obrazu. Na razie nie będziemy wdawać się w niuanse grawistazy ani w to, co z tej zasady wynika. Powiem tylko, iż zasada grawistazy umożliwia nie tylko wytworzenie żądanego obrazu materialnego w określonym punkcie czasu i przestrzeni, ale daje też pewne możliwości wpływania na równoległe zdarzenia grawizji aż do zerwania obcej psychodromy włącznie. Ile ta możliwość znaczy, tłumaczyć nikomu nie muszę. - Słuchaj... - szepcze Ift, pochylając się w stronę Wei. - O czym ten wariat gada? Wei nie zwraca uwagi na szept Ifta. Siedzi sztywno, wyprostowana. Szary z tyłu szarpnięciem za rękaw przywraca Ifta do porządku. Mechanik prostuje się jak kukła, siedzi posłusznie i tylko dyskretnie obserwuje ludzi na sali, udając, że słucha. -... i w związku z tym konieczne staje się wprowadzenie kilku nowych pojęć. Pierwsze z nich to rok przestrzenny, czyli obszar przestrzeni zdolny do trwania przez jeden rok, przy czym obowiązuje reguła, że czas przestrzeni jest wprost proporcjonalny do masy w tej przestrzeni zawartej. Pomińmy przypadki skrajne jak przestrzeń międzygalaktyczna, gdzie brak masy kompensowany jest odległością, albo jak wszystkie gwiazdy ciężkie, gdzie nadmiar masy transportowany w czas wywołuje zjawisko minimalizacji przestrzeni. Nas interesują przede wszystkim stany pośrednie, czyli obszary przeciętnej grawitacji. Jak wiadomo, grawitacja jest przypadkiem szczególnym grawizji, immanentnym prawem przestrzeni czastabilnych. Czyli wszelkich czwórwymiarów, charakteryzujących się ścisłym sprzężeniem czasu, masy i przestrzeni, wymieszanych ze sobą w mniej więcej równych ilościach. Innymi słowy, takie obszary Wszechświata, gdzie wyciekaniu czasu przestrzeń przeciwstawia się tworzeniem masy, zaś nadmierny przyrost masy ograniczany jest jej możliwością trwania. Jeżeli ktoś jest tym tematem zainteresowany, polecam mu zdobyty przez nas manuskrypt Belego Coriaxa, omawiający problemy entropii struktur czterowymiarowych. Belego Coriax zahacza, tam również o problemy grawizji, które będą nas interesować nieco później. Myślę tu o przewidywanej przez niego pregrawizji, czyli swoistej dysfunkcji układu psychronalnego, w efekcie której pograw staje się przegrawem i zjawia się PRZED rozpoczęciem immatenalizacji. Temat jest o tyle ciekawy, że dokonałem jego rozwinięcia i dotarłem nieco dalej od Coriaxa, stwarzając grawizyjny alienator. Na mocy pewnego dźwiękowego skojarzenia z jednym z zapomnianych mitów nazwałem to urządzenie graalem. W rzeczywistości jest to wyodrębniacz dalekiego zasięgu, pozwalający wykrywać psychodromy czynne bądź te, które zostaną w najbliższym czasie uaktywnione. Poprzez odpowiednie fazowanie domen przestrzeni i chronad graal może włączać się w obce psychodromy i wprowadzać w nie zakłócenia. Nie jest więc prostym niwelatorem, jak każdy degrawator, lecz urządzeniem klasy PP. Skrót ten w mojej nomenklaturze oznacza postrach prewencyjny, - Przepraszam... - cichy głos z sali przerywa wywody człowieka za stołem. - Co to jest chronada? - Minimoduł czasowy. Bywa określany jako obszar samoczasu, czyli czasu bezświadomego, samosprawczego. Na temat chronad wiemy w zasadzie tylko tyle, że po wejściu w odpowiednio duży obszar czasu bezświadomego grawant przestrzenny może sobie taki czas przyswoić, otoczyć się nim i dzięki temu stać się pełnoprawnym obywatelem dowolnej przestrzeni czastabilnej. Wiadomo bowiem, iż grawant przestrzenny jest istotą zdolną żyć jedynie w swoim czasie subiektywnym. Do momentu trafienia w odpowiednio wielką chronadę nie ma żadnej możliwości komunikowania się z istotami spoza swojego czasu prywatnego, osobni czego. Skoro już jesteśmy przy tym, podam również nasze spostrzeżenia na temat grawantów czasowych. Mechanizm narodzin grawantów znamy, wspominaliśmy bowiem parę dni temu o zjawisku grawigravy. Grawanty czasowe są istotami zdolnymi żyć jedynie w przestrzeni wewnętrznej, określanej przez Bae Havioral terminem “inner space,”. Żadne jednak z dzieł Bae Havioral nie tłumaczy, w jaki sposób do owej przestrzeni wewnętrznej grawanta czasowego przedostają się substancje umożliwiające mu wzrost i rozwój. Być może znana przez nas i stosowana genetyka biologiczna jest tylko przypadkiem szczególnym genetyki grawizyjnej, w której matrycowaniu ulegają wszystkie cząstki materii, nie zaś wyłącznie organizmy żywe. Fakt ten może zmienić nasze poglądy na to, co do tej pory skłonni byliśmy uważać za życie. Co zaś do grawanta czasowego, to może on opuścić swój poziom izograwy dopiero poprzez wejście w przestrzeń pozbawioną trwania. Rzecz jasna, nie wymaga to wcale opuszczenia granic Wszechświata, bowiem Wszechświat czasu ma strukturę domenowa. Staje się polami konkretnego biegu zdarzeń dopiero wtedy, kiedy się w nim pojawiamy. Czas więc, jako lokalna cecha przestrzeni, rozciąga się i istnieje tylko w pewnym obszarze, zależnym nie tylko od jego masy, ale i potencji grawizyjnej. Masa złomu skalnego rzędu kilkudziesięciu ton może wytworzyć tyleż własnego czasu lokalne go, co człowiek ważący zaledwie osiemdziesiąt kilogramów. Klasyczna przestrzeń bez czasu to, znana wszystkim doskonale, czarna dziura. Czyli wszystko to, co NIE dzieje się za horyzontem zdarzeń. Bo dziać się tam nic nie może, chyba że właśnie jakiś grawant czasowy dopełni czarną dziurę swoim osobistym trwaniem. Spowoduje to przemianę masy w przestrzeń i tym samym likwidację czarnej dziury. Tak więc warunkiem niezbędnym dla przywrócenia grawanta czasowego przestrzeniom czastabilnym jest wyrzucenie go z tych przestrzeni jak najdalej. Wróćmy jednak do zasadniczego wątku naszych rozważań, do pojęcia mocy grawizyjnej. Ogólnie biorąc, z szacunkowego wyliczenia wynika, iż gdyby wszystkie rozumne osobniki wszystkich ras stały się grawitami, ich zespolony wysiłek nawet z bezprzestrzennego trwania stworzyłby masę, a następnie przestrzeń. Ergo: zdolny byłby do stworzenia zupełnie nowego Wszechświata. Nie leży w naszej mocy, teraz, tworzenie nowych światów, i nie jest zresztą moim zamiarem udowadnianie wam reguł grawizji przez prymitywne, siłą rzeczy, pokazy. Przestałbym istnieć dla was jako docent Ardanat, stałbym się iluzjonistą, wręcz kuglarzem. Zapewne znany jest wam fenomen tak zwanej nadgrawizji, czyli umiejętność tworzenia kilku pograwów jednocześnie. Oczywiście jednocześnie w sensie czasu wyznaczającego główny tor życia grawity, bowiem czas wzoru do pewnych granic nie obowiązuje pograwy. Znam przypadek pewnego nieuczciwego urzędnika, który w celu oszukania urzędu finansowego uciekł się do nadgrawizji właśnie i zatrudnił oprócz siebie także i dwa swoje pograwy w dwóch różnych miastach, w których znajdowały się filie jego przedsiębiorstwa. Z problemem mocy grawizyjnej wiążą się też, oprócz wspomnianego kiedyś erograwizmu, także unigrawia... - w tej chwili Wei pochyla się w stronę Ifta. - To o nas - szepcze. - Wei, ty rozumiesz, o czym on gada? - Nie wszystko. Ale słuchaj. Może i jesteśmy między wariata mi, ale jest chyba jakiś sens w tym gadaniu. No... - Wei prostuje się, zapada w słowa Ardanata jak w dziwaczny trans. -... grawigamia czy miłość graworalna. Wszystko to, aż po grazm, czyli orgazm grawizyjny, multigrazm, czyli grazm w ciasnej izochronie, i grawipatię, rozumianą jako zboczenie polegające na balansowaniu na granicy roku przestrzennego przy grawizji czasowej, co w efekcie prowadzi do migotania osobowości, wszystko, powtarzam, zależy od mocy grawizyjnej danego osobnika. Są to jednak prywatne sprawy grawitów, w które wnikniemy z czasem, obejmując i te sferę egoistycznie rozumianej indywidualności właściwą i dyskretną obserwacją. Potrzebą chwili jest jednak przede wszystkim zbadanie takich aspektów grawizji jak migrawacja, grinfiltracja i graneksja. Wszystkie te zjawiska nie są zależne od stworzenia kolektywów psychodzialaczy, ale daleko wykraczają poza osobiste prawa czy upodobania grawitów. W związku z tym koniecznością stanie się znalezienie degrawatorów, zdolnych do pełnozakresowej współpracy z graalami. Może to zakłócać niektóre programy telegrawii użytkowo-rozrywkowej, lecz jedynie degrawator z wrodzoną dużą mocą grawizyjną może okazać się skuteczną ochroną przeludnionych kolonii przed zdalnym najazdem nowych gąb do żywienia, czyli przed migrawacją właśnie, przed grawizyjnym szpiegostwem czy wreszcie przed jakimikolwiek próbami grinwazji bądź zdalnej graneksji kolonii, planet lub układów, którymi pragnęłyby zawładnąć pobliskie i dalsze mocarstwa. Nie muszę dodawać, że od tempa naszej pracy, od czynionych przez nas postępów zależeć mogą losy całej Ziemi i zapewnienie jej właściwej pozycji w obrębie Konfederacji Rozumu. W chwili obecnej grawizja znana jest tylko nam, żadna inna rasa jej istnienia nie podejrzewa. Nam, to znaczy tylko obecnym na tej sali. Na dziś skończymy wspólne zajęcia, proszę o przemyślenie wszystkich poruszonych dziś zagadnień. Chciałbym zwrócić uwagę, że już parę minut temu słyszałem sygnał rozpoczęcia obiadu. Dziękuję panom... państwu - Ardanat poprawia się szybko, zerknąwszy na Wei. Uśmiecha się do niej, spogląda uważnie i długo. - Jeszcze jeden specjalista od patrzenia - myśli z niechęcią Ift. - Ale najpierw trzeba się stąd jakoś wyrwać i dopaść tego Droudenta. Wstaje, obraca się do stojącego za nim szarego, mówi: - Możesz mnie puścić. I właściwie moglibyście mnie już rozwiązać. Nie lubię jeść przez smoczek. Szary waha się, potem wypuszcza z dłoni pomięty koniec rękawa. - Rozwiążę cię na korytarzu - mruczy. - To dobrze - uśmiecha się Ift. - Przyznam ci się, że wolałbym mieć wolne ręce na wypadek spotkania z tym waszym pasikonikiem. - Z kim? - Tym Pasicem Stadurem, czy jak mu tam - Ift kieruje się do drzwi. Za plecami słyszy ciche parsknięcie: - Pasikonik... To mu nawet pasuje. Faktycznie ma tę dolną żuwaczkę jak łyżka dobrej koparki. Ift czuje, że węzeł kaftana na jego plecach rozluźnia się powoli. *** Euro Talavar uśmiecha się, przekraczając próg domu, woła od drzwi: - Scoutsie! Intime! Do mini-hallu wchodzi Intime. Sama. - A Scoutsie gdzie? - pyta Euro. - O tej porze powinna być w domu. - Poszła do koleżanki - Intime patrzy na uśmiech Talavara, ale jeszcze sama się nie uśmiecha. Zbyt często widywała u niego ten wyraz twarzy. Już wiele rzeczy wymyślał, wiele spraw próbował załatwić. Wracał do domu uśmiechnięty tak samo. Ale nie był to uśmiech na długo. Dzień czy dwa później okazywało się, że wszystko będzie po staremu, że nie ma żadnych szans na jakąkolwiek zmianę. Chyba że na gorsze. Bo i tak bywało. Euro jak zwykle jej myśli nie dostrzega. - Intime - mówi podchodząc bliżej, zagarniając kobietę ramieniem. - Pakuj najważniejsze rzeczy. Jutro wyjeżdżamy. - Dokąd? - Najpierw na miesiąc do Bayame Cheach’. A potem... Bayame Cheach’ to najdroższe miasto-hotel na Ziemi, postawione na wyspach tam, gdzie kiedyś na starych mapach można było znaleźć słowo: Polinezja. - Nie żartuj - cicho mówi Intime. Euro, nie żartuj. To... to bardzo okrutny żart. - Kochanie... - twarz Talavara poważnieje powoli. - To prawda. Wyjeżdżamy we troje na cały miesiąc do Bayame Cheach’. Zabierz tylko to, co warto zabierać. Bo potem już tu nie wrócimy. Nigdy. W głosie Talavara brzmi tak nieoczekiwana twardość, że Intime z niepokojem unosi głowę, patrzy w twarz męża. - To dziwne - szepcze. - Nigdy przedtem tak nie mówiłeś. - Teraz mówię - linia szczek Talavara twardnieje na moment. - Trzeba się zmieniać, żeby trwać... - to ostatnie jest już prawie jak szept, kierowany wyłącznie do siebie. - Euro - w głosie Intime pobrzmiewa wysoka, coraz wyższa, rozedrgana nutka niepokoju. - Co ty znów wymyśliłeś? - A... - Talavar powoli wraca spojrzeniem w oczy kobiety. - Nic ważnego. Po prostu - zaczyna mówić tak, jakby chciał zbagatelizować pytanie: - Po prostu dogadałem się z jedną firmą i... - Euro. Powiedz. Sprzedałeś się, tak? A my, Scoutsie i ja? - głos Intime się łamie ostro. I równie ostro Talavar podrywa głowę. - Bzdura! - wyszarpuje wymacany w kieszeni plastanowy arkusz, złożony parokrotnie. - Masz! - Co to jest? - Intime nie wyciąga dłoni. - Umowa z firmą... - Talavar opanowuje się, znowu zaczyna się uśmiechać - której sprzedałem technologię priononu. Za dwa i pół miliona hektoergów teraz i jedenaście procent od rocznego obrotu. Niedowierzanie, zaskoczenie, radość - wszystko zlewa się razem, czyni z głosu Intime lekko drżący szept: - Euro. Euro, kochany. Tak się cieszę. Ale... - ożywa nutka niepokoju. - Co, zwierzątku? - Euro pyta i gładzi włosy Intime jak w dzień czy dwa po ślubie.. - Mówiłeś, że nie chcesz tak robić. Że to nieetyczne... Talavar pochyla się, zanurza twarz we włosy żony. - Ty tego nie zrozumiesz - szepcze ciepło. - Bo ty jesteś wyjątkiem w czasie. Ale inni muszą się zmieniać, żeby trwać. *** - Wstrętne, piekielne bydlę - klnie Dil Ampedusa półgłosem, znowu wyczuwając stopami leciutkie drżenie gruntu. Jeszcze tydzień temu Dil golił się codziennie, wciągał wysokie błotołazy. Ani depilator nie skończył się jeszcze, ani buty nie zginęły. A jednak Ampedusa wywalił to wszystko parę dni temu. Zostawi) sobie tylko broń: laserowy karabinek i ultroton, będący już prawie na wykończeniu. Jeszcze parę wyładowań i będzie można cisnąć w bagno kolejne kilkadziesiąt dekagramów zbędnego obciążenia. - Żaden horg nigdy się nie golił. I żyje - dogadywał sam sobie Dil Ampedusa. - Żaden nigdy nie chodzi w butach. Bo dzięki temu czuje, co może stać się za chwilę. Ampedusa pociąga łyk cuchnącej wody z manierki, płyn cieknie po szczeciniastym, obrośniętym podbródku. - Jeszcze parę dni - myśli Dil - a będę wyglądał jak Heming. Właściwie noszenie brody nie jest głupim pomysłem. Codziennie rano ma się spokój przynajmniej, żaden zafajdany depilator nie przeżera i nie niszczy skóry. Błotnisty, rzadki grunt pod stopami Dila znowu drży leciutko, człowiek usiłuje wyczuć, czy drżenie narasta, czy zamiera powoli. Zerka przy tym na gromadkę horgów również stojących w napięciu, nieruchomo. - Piętnastu - myśli Dil. - Zostało tylko tylu. A do krańca bagien jeszcze jedna czwarta już przebytej drogi. Teraz to już niby niewiele, ale... - Ampedusa krzywi się lekko. Bo wyjście z bagna wcale nie znaczy, że voldariri przestanie ich ścigać. To, że zazwyczaj voldariny wolą żyć w rzadszym ośrodku, znaczy tylko tyle, że czas pomiędzy kolejnymi atakami wściekłego bydlęcia powiększy się nieco. Przed zranionym voldarinem można uciec tylko w jeden sposób. Czym prędzej wskakując na pokład kosmolotu i odlatując gdzie oczy poniosą. A Dilowi mniej więcej dziesięć dni temu nie udało się rozpłatać jednego z tych potworów do końca. - Piętnastu... - Dil jeszcze raz przelicza wzrokiem przerażone stwory. - I każdy od tej chwili już na wagę złota. Każdy ma na głowie paczkę z żywnością. A nie wystarczy wyrwać się z bagna, trzeba jeszcze przedrzeć się przez góry. Horgi z głodu nie zdechną, ale ja... Wodę na Strandzie człowiek wypić może. Tylko wodę. I dopóki się nie przyzwyczai, będzie za to płacił wiecznym rozwolnieniem. - Ciekawe - Dil uśmiecha się mimo woli - czy Heming też przez pierwszy tydzień w ogóle nie zakładał gaci? - myśl jest tak zabawna, wyobrażenie Heminga kucającego gdzie popadnie tak wyraźne i jasne, że Dil parska półgłośnym śmiechem. I nagle drżenie pod jego stopami wybucha z siłą małego wulkanu, gromada horgów pryska na wszystkie strony. Tylko jeden z nich trwa nieruchomo, jakby doszczętnie zgłupiał. Ampedusa skacze, kopniakiem wyrywa go z odrętwienia. I w tej samej chwili z błota tuż przed nim wydziera się potężna gardziel voldarina. ROZDZIAŁ X Czas orchidów Liftboy nieufnie zerka na grupkę ludzi, podchodzących pomału do windy numer pięć. Rozpoznaje młodego cyborga, który był tu mniej więcej miesiąc temu. I domyśla się szybko, że to pewnie goście do pana Skane’a, który wrócił wczoraj do zarezerwowanego od paru tygodni apartamentu. Równie szybko zastanawia się, czy pan Skane będzie z tej wizyty zadowolony; jak należy potraktować tę zniszczoną kobietę z martwą, ogłupiałą twarzą i dwójkę dzieciaków z podobnym wyrazem zdziwienia, niemal osłupienia, malującego się na ich wargach, wyłażącego z wytrzeszczonych oczu. Na wszelki wypadek liftboy postanawia się jednak uśmiechać. Już wie, że zadowolenie pana Skane’a wyraża się w żółtych punktach zapisywanych w pamięci komputera. A każdy taki punkt to dwa i pół hektoerga przy wypłacie. Liftboy bez pytania naciska właściwy guzik, uśmiecha się, otwiera przed kobietą drzwi na dziesiątym piętrze. I czeka moment już po wyjściu cyborga i dzieciaków, ale tym razem Skane nie zwraca na niego uwagi. Dziwne to jest wszystko. Kobieta stoi naprzeciw mężczyzny. Oboje patrzą sobie w oczy. Tylko. Bez żadnego słowa. Chłopak i dziewczynka przywarowali z tyłu, chwycili cyborga za obie dłonie. Dziewczynka jest nieco mniejsza od chłopaka, musi dobrze wyciągać bladą i chudą łapkę, żeby sięgnąć do palca cyborga. Bo że to jest cyborg, boy jest zupełnie pewien. Wyrobił sobie oko przez dwa lata przejeźdżone w windzie. Teraz cofa się, cicho zamyka drzwi, kabina łagodnie i szybko zarazem zaczyna spadać aż do parteru. - Ciekawe, co taka nędza ma do pana Skane’a? - myśli boy. - Chyba nie będzie zadowolony. Aż go na chwilę zatkało... Ciszę i bezruch dopiero w parę chwil po zniknięciu liftboya przerywa Red. Wyzwala dłonie, robi dwa kroki w stronę Skane’a. - Wszystko się zgadza? - pyta. Choć wie, że nie zgadzać się przecież nie może. - Tak - mówi Skane, nie odrywając wzroku od twarzy kobiety. - Były jakieś kłopoty? - Nie. To znaczy... - Red urywa. - To znaczy co? - oczy Skane’a przenoszą się na twarz Reda. - Nie chciała jechać. Musiałem zastosować częściową blokadę podkorową. Tak jest zresztą do tej pory. - Zdejmij. - To minie samo za jakąś godzinę. Wystarczy, że odejdę. A ta godzina oszołomienia powinna jej się przydać. Na aklimatyzację. To można przedłużyć. - Nie - cicho mówi Skane. - Nie potrzeba. - W takim razie... - Oczywiście - mówi Skane, sięga do kieszeni po książeczkę czekową, wydziera z niej już zapisany plastanowy świstek. Red zerka na cyfry, kiwa głowa i chowając czek do kieszeni, naciska guzik wezwania windy. Po jego zniknięciu Skane robi parę kroków, mija kobietę, przykuca przed dziećmi. Długo patrzy na twarz chłopca, który też wygląda na trochę oszołomionego. Skane powoli wysuwa dłoń przed siebie. Stara się to czynić jak najostrożniej. Jakby chciał tym gestem uspokoić, może obłaskawić maleńkie, nieufne zwierzę. - Jak ci na imię? - pyta. Jego głos wyrywa chłopca z półsennego odrętwienia, mały patrzy w oczy Skane’a. - Bolidar - mówi. - A ty? - Tak samo - Skane odpowiadając unosi się powoli, obraca głowę, patrzy na plecy nieruchomej kobiety. - Dziwne imię - mówi mały od jego kolan. - Jakie? - Skane znowu pochyla głowę. - Twoje. Tak samo. - Nie - Skane potrząsa głową, po raz pierwszy uśmiecha się lekko. - Chodziło o to, że na imię mam tak samo jak ty. Też Bolidar. - Aha. A gdzie jesteśmy? Skane nie odpowiada. Patrzy na dziewczynkę, trzyletnią może, która chwyciła rękę brata, kiedy dłoni cyborga zabrakło. - A... - Skane czuje, przyklękając przed małą, że głos załamał mu się na moment -... ty? - Valie - odpowiada mała cienkim szeptem, prawie zagłuszonym przez westchnienie kobiety. - To... ładnie - odpowiada Skane wstając znowu i obracając głowę. Kobieta patrzy najpierw na dziecko, potem na niego. W jej oczach Skane dostrzega słaby ślad lęku, rozpaczy, przypomnienia i nadziei. A wszystko jest stłumione tępą, bezmyślną rezygnacja zmęczonej biomaszyny. Skane marszczy brwi. Jakby nagle zabolał go ten wyraz półmartwej, pozarozumowej aprobaty. Wszystkiego, co już się stało. Wszystkiego, co może stać się za chwilę. Podchodzi bliżej, kobieta cofa się o pół kroku, leciutko potrząsa głową. W jej oczach przez chwilę pali się strach. Patrzy na zmarszczone brwi Skane’a. Mężczyzna wyczuwa to, z wysiłkiem wygładza czoło. - Selde - mówi cicho. - Poznałaś mnie, prawda? Kobieta przełamuje odrętwienie warg. Widać, że z trudem. - Tak - mówi cicho. - Ty miałeś wrócić. - A ty nie czekałaś - odpowiada Skane równie cicho. I czuje, że brwi ściągają mu się znowu. Oszołomienie kobiety wywołane przez Reda ustępuje powoli. Selde mija Skane’a, podchodzi do dzieci. Skane patrzy na nią, uśmiechając się ponuro. Biomaszyny zwykle nie mają instynktu walki. Co najwyżej pragnienie trwania. Ale i to łamie się szybko. Tym bardziej, że trwać można także i przez swoje dzieci. Które około szóstego, siódmego roku życia przechodzą na zawsze do punktów zbiorowego wychowania. Skane staje obok kobiety, wyciąga rękę, leciutko dotyka jej pochylonej głowy. - Chodź - mówi. - Chodźcie. Wydaje się, że żadne z trójki go nie dostrzega. Selde porusza bezgłośnie wargami, jakby usiłowała coś powiedzieć, dzieci patrzą na nią pustymi oczami biomaszyn. Skane cofa się, podchodzi do tastatury obok windy, wciska jakiś guzik. - To, co zwykle - mówi. - Na cztery osoby. Pięć minut później w apartamencie zjawia się kelner ze stolikiem na kółkach. Doskonale wyćwiczonym wzrokiem omija dziwaczną scenę, pozornie wcale nie dostrzega trzech osób utrudniających przejście. Zatrzymuje się dopiero tuż przed Skanem, który wygodnie rozsiadł się w fotelu. Skane nie mówi nic, więc kelner chyli głowę na moment i wychodzi. W chwili, w której rozlega się cichutki szczęk odjeżdżającej windy, Bolidar wyciąga rękę do matowosrebrnej pokrywy. Unosi ją, po pomieszczeniu roznosi się zapach jajek na bekonie. Łączy się z nim zapach kawy, parującej z filiżanki, zapach świeżego chleba i wypieczonych na chrupko bułek, które Skane powoli przysuwa sobie bliżej. Bierze jedną z nich do ręki, sięga po nóż, otwiera srebrny pojemniczek z masłem. Podnosi bułkę do ust, udając, że nie widzi sześciorga oczu, które zaczęły zwracać się na niego. Chłopiec podchodzi pierwszy. Skane gestem pokazuje mu fotel obok siebie, w małych przerwach między jednym kęsem a drugim kroi dodatkową bułkę, smaruje ją masłem, na niewielki talerz postawiony przed synem nakłada jajka z boczkiem, nalewa kawę i mleko do drugiej filiżanki, słodzi. I je dalej, jakby w ogóle nie zauważał poza swoim talerzem reszty świata. Tylko kątem oka widzi, jak niezdarnie idzie chłopakowi próba posługiwania się widelcem i nożem, jak pryska kawa z potrąconej filiżanki. - Wszystko wystygnie - mówi Skane. Zupełnie tak, jakby miał ochotę pogadać do siebie. Słyszy cichy szelest, parę kroków. Kobieta wstaje, pociąga za sobą dziewczynkę, podchodzi coraz bliżej do stolika. Popatrując niepewnie, czy brwi Skane’a nie marszczą się znowu, siada w fotelu naprzeciw, przygarnia dziecko do siebie. Skane, sięgając po kolejną bułkę, mimochodem przesuwa przed Selde półmisek, zdejmuje i odkłada na bok pokrywę. Podobna scena powtarza się parę godzin później, przy obiedzie. Za to już przy kolacji dzieci i Skane siadają do stolika razem. Tylko Selde aklimatyzuje się nieco wolniej. Ale i ona przy obiedzie następnego dnia jest pewniejsza siebie. Nawet nalewa Skane’owi zupę na talerz, zwraca uwagę Valie, która bawi się łyżką tak, że część zupy wychlapuje na podstawkę. Skane uśmiecha się do niej. I odnosi wrażenie, że w martwych oczach kobiety zamigotał jakiś żywszy blask. Płomyk rozbudzonego życia, podobny do tych, które od paru dni palą się w oczach dzieci. Najpierw był tylko zwierzęcy, prymitywny głód. Teraz do niego zaczęła dochodzić ciekawość. Dlatego Skane po obiedzie mówi: - Jutro rano jedziemy. Ja muszę sprawdzić, co z budową kopalni. A wy... Wy musicie przecież obejrzeć nasz nowy dom. W oczach Selde zapala się nowy rodzaj blasku. Wygląda to trochę jak zapowiedź niechęci i oporu, może jest tylko zdziwieniem. Ale czym by nie było, Skane wita tę reakcję leciutkim uśmiechem. Najpierw Valie, potem mały Bolidar podchwytują uśmiech tego dużego, obcego człowieka. Który czasem marszczy groźnie brwi, ale zachowuje się równie spokojnie jak tamten pierwszy. Tamten, który dawno, prawie miesiąc temu przyszedł do ich kwatery i powiedział mamie coś, po czym najpierw płakała, a potem zaczęła pakować ubrania. Ale on kazał i to zostawić. Następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią Skane’a, wyruszają. Tym razem nie będzie to dwudniowa podróż starym i rozklekotanym ciężarowym poduszkowcem. Skane kupił za pół miliona hę najnowszy typ sterowca z grawitacyjnym wspomaganiem. Maszy na pokonuje całą trasę w cztery godziny zaledwie. Mimo że Skane leci powoli, że po drodze lądują raz, żeby się czegoś napić. Skane zna ten bar. Pamięta swoje wrażenie, kiedy pierwszy raz, w drodze na pustynię, zajechał na parking. W gęstniejącym mroku przebiegł po ciemnej bryle budyneczku mocny, świetlny dreszcz, kolejne kolorowe błyski zaczęły się splatać w tęczowy napis “WHACKO BAR”. Jakby przybycie jednego, nikomu nieznanego gościa, zabłąkanego tu po nocy było dla kogoś największą radością, spełnieniem i końcem wielu, bardzo wielu lat czekania. Zastanawiając się, kto wita go tą świetlną feerią, Skane wszedł do baru. I okazało się, że jest to bar połączony z motelem i kolonialnym sklepem, sterowany przez jeden niewielki komputer. Że właściciel w niczym pewnie nie przypomina szynkarza z gospody zagubionej na pustkowiu. Bo może mieszka o kilkaset mil od tego miejsca i zjawia się co najwyżej raz czy dwa w miesiącu, żeby z automatycznej kasy wygarnąć pieniądze i czeki zostawione przez gości. Najważniejsze było jednak to pierwsze wrażenie - wybuch tęczy w zapadającej nocy. Skane przypomina sobie to wszystko i postanawia przy jakiejś okazji przywieźć tu całą trójkę wieczorem. Być może będzie to jeszcze jedno odczucie, które pomoże mu złamać, rozerwać ten pancerzyk zamykającej ich obojętności. - Nawet owad w swojej chitynowej skorupie nosi więcej zainteresowania światem i ciekawości niż ta trójka razem wzięta - myśli Skane, kupując parę opakowań z puszkami bezalkoholowe go piwa i pomarańczowego soku. Wsiada do gondoli pod zgrabnym, niewielkim brzuchem sterowca, wyłącza grawitacyjne kotwy. Maszyna unosi się, parta w górę helem w półbalonie, popychana śmigłem, doprzężonym do grawitacyjnego rotora. Od baru do skraju pustyni jest jeszcze godzina lotu. Godzina, która mija jak i wiele innych godzin poprzednio. W prawie zupełnym, prawie martwym milczeniu. Tylko mały Bolidar i Valie zadają czasem jakieś pytania. Ale Skane przede wszystkim patrzy na kobietę. I myśli. O Outime. - Właściwie to był błąd, ściąganie tutaj Selde. - Kobieta, jakby wyczuła, że myśli Skane’a właśnie zahaczyły o nią, powoli obraca głowę. Skane kątem oka wychwytuje jej spojrzenie, w którym oprócz rezygnacji wyławia też odcień zniechęcenia graniczącego ze wstrętem. - Niechby sobie została z tamtym. Urodzonym i uformowanym na jej miarę. Miałaby swój świat, swoją Valie... - Jak ty się teraz nazywasz? - pyta głośno. Kobieta wzrusza ramionami. - Nie wiem. Teraz - mówi. - A jak się nazywałaś przez ostatnie lata? Tam... - Skane robi dłonią ruch nie wyznaczający żadnego określonego kierunku. Kobieta mimo to pojmuje, co miał na myśli. - Ookinoda - odpowiada niechętnie. - Tak mi powiedział automat w przydzielni. Inaczej musiałabym zmienić kwaterę na mniejszą. Kiedy już ciebie nie było. - Czy on... - Skane wskazuje chłopca oczyma - wie? Powiedziałaś mu, że to ja...? - Nie. Po co? Zresztą miał już skierowanie do punktu zbiorowego wychowania. A tutaj nie ma nic - w głosie kobiety pojawia się ton goryczy i cichej, podświadomej nienawiści. Do Skane’a. Za to, że znowu zmienił jej życie. Że wyrwał ją ze świata, do którego przyzwyczaiła się od dziecka. Że kazał jej oglądać i rozumieć rzeczy, których ani oglądać, ani analizować nie chciała. Skane spogląda na nią lekko zmrużonymi oczami. - Biomaszyna poznaje uczucia - myśli. Potem mówi głośno: - Tutaj ma wszystko. Tak samo jak ja. Bo to dla niego... Dla was. - Co? - Wszystko. To, że trafiłem aż tutaj. I to... - wskazuje dłonią dom, wynurzający się z oddali. - To. Prawdziwy dom. Prawdziwe życie. Bez numerów i klas, bez automatycznych przydzielni. I prawdziwe jedzenie, a nie syntetyczna maź z glonami z hydroponików. I... - waha się chwilę - to, że będzie miał matkę i ojca aż do końca życia. Że jego reakcje przestaną być taksjami czy tropizmami, że przestanie się kiedyś kierować wyłącznie instynktem jak zwierzę. Że kiedy nawet coś zrobi źle, to zrobi to z pełną świadomością. Że warunkowe odruchy będzie umiał zamienić w uczucia. Że... - Nie wiem, o czym ty mówisz - przerywa kobieta. - On miał skierowanie, a teraz nie ma. Bo tamten, co przyszedł po nas, kazał je zostawić. Czy to... - wskazuje dom, przy którym lądują - to jest punkt zbiorowego wychowania? - Nie - odpowiada Skane, mocno zaciskając zęby. - Nie. - Więc nie ma nic. Ani nikogo, kto nauczy go żyć w społeczeństwie tak, jak trzeba. - Ja to zrobię - mówi Skane powoli. - Najpierw będzie się uczył ode mnie. A potem sam. Sterowiec osiada na zniwelowanym przez mechanicznego pająka lądowisku za domem. Przed wyjściem z gondoli Skane obraca się jeszcze na moment w stronę kobiety, mówi cicho, z naciskiem, wyraźnie oddzielając słowa: - To jest nasz dom. W którym nasze dzieci będą się uczyły prawdziwego życia. Ode mnie. I nie radzę ci w tym przeszkadzać. Wydaje mu się, że w oczach kobiety oprócz tępej rezygnacji dostrzega także słabiutki, ledwo uchwytny błysk zrozumienia. Wyskakuje z gondoli, czeka na kobietę i dzieci, prowadzi całą trójkę do domu. - Jeszcze nie wszystko jest skończone - mówi w drzwiach. - Ale kiedyś, pamiętasz? Obiecywałem ci, że ten nasz dom zbuduję sam. Kobieta nie mówi nic. Prowadzona gestem dłoni Skane’a obojętnie przekracza próg. Równie obojętnie przyjmuje wszystko, co Skane mówi, co pokazuje i co opowiada. Widać jednak, że stara się zrozumieć i zapamiętać, czego od niej chce ten półobcy, półzapomniany człowiek. Zapamiętywanie wychodzi jej tak dobrze, że wieczorem umie już trafić po chleb do spiżarni, znaleźć masło i wędlinę w podręcznej lodówce, znajduje puszkę z herbatą na półce. Mimo to herbatę Skane musi zaparzyć sam. Wie, że to na razie przekroczyłoby możliwości kobiety, chowanej przez całe życie na papkach z przydzielni. I pamięta swoje zdziwienie sprzed lat, pamięta, jak sparzył obie dłonie o gorący czajnik. Po kolacji prowadzi dzieci do ich pokoju. I dopiero wtedy uprzytomnia sobie brak, którego one jeszcze nie widzą. Na razie tylko czują, że czegoś w ich otoczeniu nie ma. Tych paru przedmiotów, które kiedyś przyzwyczaiły się uważać za zabawki. Skane nie wie, co to było, ale udaje mu się znaleźć tymczasowe rozwiązanie. Przynosi z kuchni parę drobiazgów znalezionych w szufladzie: wiązkę plastykowych słomek do koktajli, puszkę po piwie, pokrywkę od czajnika, korek od butelki. - Outime - myśli, wysuwając dłonie z tymi skarbami przed siebie. - U niej powinno się coś znaleźć. Myśl o dziewczynie wraca z całą siłą jeszcze później wieczorem, kiedy zaprowadzona do swojej sypialni Selde zaczyna się machinalnie rozbierać. Obok pytania w jej oczach pojawia się również i błysk zadowolenia z samej siebie. Nareszcie zaczęła rozumieć, o co temu człowiekowi chodzi, po co sprowadził ją aż tutaj. Z czymś w rodzaju mieszaniny obrzydzenia i litości Skane kładzie się obok niej. Żeby tego błysku w jej oczach nie zgasić. - Outime - myśli zasypiając. - Outime - myśli, budząc się z rana. Razem z Selde robi śniadanie, zjada szybko, wyprowadza nowy scouder z garażu pod domem. Na moment wraca do kuchni, gdzie Selde usiłuje pozmywać naczynia tak, jak Skane zrobił to wczoraj po kolacji. Mężczyzna uśmiecha się, mówi: - Nie odchodźcie zbyt daleko od domu. I nie puszczaj dzieci tam... - pokazuje przez okno automatyczny kombajn, zdzierający warstwę piasku znad złoża rudy. - Wrócę za pół dnia. Wiesz, gdzie znaleźć jedzenie? - Tak - odpowiada kobieta po chwili zastanowienia. - Powiedz im - Skane wskazuje głową drzwi pokoju, w którym dzieci śpią jeszcze - że coś dla nich przywiozę. - Dobrze - kiwa głową kobieta. - A za trzy dni polecimy znowu do miasta. Zapomniałem, że trzeba was ubrać, jak należy. - Dobrze. Skane patrzy na kolejne, apatyczne kiwnięcie głowy, potem obraca się i wychodzi. Nie traci czasu na skręcanie w stronę kopalni, postanawia zrobić to, kiedy będzie wracał. I robi to rzeczywiście, mimo że jest już późne popołudnie. - Zbyt długo siedziałem u tej smarkuli - uśmiecha się do pustyni przed sobą miękko, łagodnie. Trzyma ręce na sterownicy scoudera lekko i delikatnie, jakby jeszcze czuł pod nimi ostre czubki maleńkich piersi Outime. Ciepły wiatr wpadający do kabiny ponad uchyloną szybą jest jak jej oddech, muskający policzek. Skane mija wzgórze, zasłaniające skraj kopalni i nagle zapomina o dziewczynie, przyśpiesza. Scouder gna nad bezdrożem, zatrzymuje się tuż przy brzegu odkrywki. Skane wyskakuje z wozu, podbiega do tego, co jeszcze rano było kombajnem górniczym.- A teraz jest tylko kupą bezużytecznego, poskręcanego i nadtopionego złomu. - A więc to... - Skane przypomina sobie odległy, przeciągły huk. Grzmot, który przetoczył się nad okolicą wtedy, gdy Skane właśnie wtulał usta między ramię i szyję Outime. Ale wtedy nie zwrócił na ten głos uwagi. Myślał... Nie, wtedy nie myślał wcale. Skane wdrapuje się na skraj wykopanego przez kombajn urwiska, staje obok scoudera, rozgląda się po okolicy, przysłaniając oczy dłonią przed słonecznym blaskiem. Daleko, gdzieś na granicy widzenia dostrzega kształt, wypukłość, której przedtem nie było. Dopiero potem jego wzrok trafia w ścianę domu. Dłoń mężczyzny podnosi się do ust. Ale Skane nie czuje nawet bólu ugryzienia. Dom wygląda tak, jakby przysiadł raptownie, sprężył się do skoku. Skane szarpie drzwi scoudera, nie zamyka ich nawet, zakrwawioną dłoń wpiera w sterownicę wozu. Ostrym zrywem rusza ku temu, co z rana było domem. A teraz jest tylko rumowiskiem oblepionych, rozmiękłych płaszczyzn, podlanych kałużą połyskującego szkliwa. Skane zatrzymuje wóz, wyłazi z niego powoli, podchodzi bliżej. Tam, gdzie była kuchnia, widzi prześwitujące, poczerniałe plamy. Jak trzy kleksy, zatopione w szkliwie. Jeden większy i dwa zupełnie małe. Skane siada tam, gdzie stał. Dopiero teraz spostrzega, że trawa przy domu znikła, zmieniła się w miękki, ulotny pył, w kłębach zabierany przez słaby wiatr. Skane siedzi. I długo patrzy martwym wzrokiem na trzy kleksy zatopione w ścianie. Wstaje, kiedy słońce zaczyna się chować za skraj ziemi. Mocno wciąga powietrze, jego plecy prostują się, głowa podnosi do góry. Skane obraca się tyłem do zwaliska domu, wsiada do scoudera. Wóz dźwiga się na splatanych nitkach grawitacyjnego pola, obraca się w miejscu. Skane ze skrytki obok deski rozdzielczej wyciąga ultroton, kładzie go na siedzeniu obok siebie, naprowadza obły pysk scoudera wprost na obcy kształt majaczący na widnokręgu. Rotor pod maską pojazdu zaczyna wirować wściekle, maszyna wyrywa do przodu tak, że Skane’owi świat na chwilę znika z oczu. Zwalnia dopiero wtedy, kiedy wypukłość horyzontu staje się gigantycznym statkiem przestrzennym, osadzonym pośrodku pustyni. Skane zatrzymuje się obok potężnego wspornika. Wparta w piasek, zagłębiona w nim na cztery metry łapa jest większa niż przeciętny ziemski patrolowiec z tych, które Skane widywał w Ayr Trhlaav’n. Nie wysiada z wozu. Kieruje ostre smugi światła z reflektorów pod brzuch kolosa. Wyławia nimi z gęstej zielonej mgły parę sylwetek. Postacie zbliżają się do scoudera powoli. Skane czeka do chwili, w której już wyraźnie widzi przed sobą twarz jakiegoś brodacza. Sięga po ultroton i z odległości trzech metrów strzela. Brodacz łamie się, składa powoli i znika. Tylko mgła wydaje się nieco gęstsza w tym miejscu. Skane nie zwalnia spustu, prowadzi strugę ultradźwięków po reszcie postaci. Ale z mgły wychodzą wciąż nowe i nowe. Okrążają scouder razem z falą oparu, który dosięga uchylonej szyby, jak gęsta, półpłynna galareta zaczyna się wlewać do wnętrza scoudera, spowija siedzenia. Skane trafia wyładowaniem jedną z postaci, celuje w drugą, łudząco podobną do brodacza, który jako pierwszy podchodził. I dopiero wtedy spostrzega, że zielony opar dosięga już jego zakrwawionej dłoni, owija ją lodowato chłodnym bandażem otępienia, wysysa nienawiść i gniew. A potem nagle wszystko odebrane wpada w Skane’a jak wodospad, ze stukrotnie wzmożoną siłą. Skane szarpie się słabo, wypuszcza ultroton i z szeroko rozwartymi, pełnymi bólu i rozpaczy oczyma nagle zapada się w okrutną, niesamowicie zieloną noc. *** - Euro - Intime wtula się pod ramię męża. - Co teraz z nami będzie? Powiedz... - zagląda mu w oczy. - Nie wiem - mruczy Euro niechętnie. - Skąd miałbym wiedzieć? Wiem tylko, że w tej sytuacji - wskazuje dłonią ekran wideora - mój prionon nikomu nie przyda się na nic. - Już przedtem nikt na Ziemi za bardzo Obcych nie lubił, - To było co innego. Horgi, blovery czy xaury mogliśmy od biedy zrozumieć. Ale to... - dłoń Talavara znowu celuje w ekran. - Kto mógł przypuszczać, że... - Euro urywa nagle, z napięciem wpatruje się w ekran. Pochyla się mocno do przodu. Jakby chciał z bliska zobaczyć scenę, chwyconą przez ręczną kamerę reportera z Saint Arrhe News. Ręka reportera drży, obraz miga i skacze, ślizga się po kłębie zielonej mgły. Otoczone widmowym oparem postacie kroczą przed siebie upartą, szeroka falą. W dolnym kadrze majaczy ochronny hełm żołnierza, który właśnie pociąga za spust. Odstępy pomiędzy impulsami są tak duże, że wystrzał z ciężkiego lasera wygląda jak świetlista, przerywana linia. Takie same jasne kreski wchodzą nagle w ekran ze wszystkich innych stanowisk, rozmywają się we mgle. Tylko kilka dociera do trzech bardziej przed kłęby oparu wysuniętych postaci, i postacie zaczynają znikać, rozmywają się powoli. Pozornie powoli. Już po chwili tylko nowy kłąb mgły chroni następne szeregi Najeźdźców. Bo to jest inwazja. Próba uderzenia w samo serce Konfederacji Rozumu. I nagle z mgły wybłyskują pierwsze serie ognia. Sekwencje są takie same jak sekwencje strzałów przed chwilą. Jakby wszystkie wyładowania laserów nie rozmyły się jednak, jakby zakręciły lub odbiły się od czegoś ukrytego we mgle, zmieniając przy tym długość fali. Jasnozielone, przerywane linie orzą grunt przedpola, wznoszą się nieco wyżej, hełm żołnierza w dole ekranu zaczyna znikać powoli. Tylko dłoń musi być jeszcze zaciśnięta kurczowo na spuście, bo przewrócone laserowe działo strzela bez przerwy. Ale w nic już nie trafia. I nagle z ekranu bucha ostry, zielony blask. Kiedy Euro otwiera porażone oczy, widzi na ekranie bladą twarz spikera z Centrum Wideonii. - Proszę państwa - mówi cicho człowiek z ekranu. - Nasz kolega zginął przed chwilą... - głos załamuje się na moment, potem nabiera twardości i siły: - Prosimy wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni, żeby zgłosili się do najbliższej jednostki lokalnych władz administracyjnych. Jeżeli jest to niemożliwe, niech uzbroją się i organizują w samodzielne grupy operacyjne. Powtarzam... Talavar powoli dźwiga się z fotela, słyszy za sobą: - Euro, ty... chcesz iść? Talavar najpierw zaprzecza ruchem głowy, potem mówi: - Nie. Trzeba znaleźć jakiś sposób wyrwania się z tego przeklętego raju - gestem dłoni wskazuje wnętrze luksusowego apartamentu i czuby palm za panoramiczną szybą. - I trzeba to zrobić szybko. Zanim inni wpadną na ten sam pomysł. Idę poszukać broni i jakiegoś pojazdu. Nie wszyscy właściciele domów są w tej chwili tutaj. A na pewno mają jachty czy małe sterówce. Gdybym nie wrócił... - Euro. Pójdziemy z tobą. Zaraz obudzę Scoutsie. - Nie. Czekaj tu na mnie. Przed wyjściem z pokoju zerka jeszcze raz na ekran. Zamiast spikera z wklęsłości wychyla się półkula. Jej powierzchnia przesuwa się powoli, ukazuje kolejne kontynenty. Azja, Europa z Afryką, obie Ameryki, Australia. Na każdym jest kilka do kilkunastu jadowicie zielonych plam, które powiększają się z dnia na dzień. - Oddziały rządowe - mówi niewidoczny spiker - usiłują zlokalizować statek-matkę. Tuż bowiem przed wybuchem wojny zauważono gigantyczny obiekt, zbliżający się ku Ziemi. Nie wiadomo, jak statek Najeźdźców przedarł się przez sferę patroli. Nie wiadomo też, dlaczego znikł z ekranów lokatorów po wejściu na wokółziemską orbitę i dlaczego wykrywacze masy nie sygnalizują żadnego zakłócenia ziemskiego pola grawitacji. Bardzo możliwe, że gigant po osiągnięciu celu rozpadł się na mniejsze jednostki, które wylądowały na wszystkich kontynentach. Przeczy temu jednak fakt, że nie wszędzie inwazja rozpoczęła się w tym samym dniu. Zdradziecki cios, zadany bez żadnego uprzedzenia, możemy jeszcze odeprzeć. Pod warunkiem, że wszystkie lokalne rządy scalą się w jedność. Niestety doniesiono nam już o kilku próbach nawiązywania kontaktów na własną rękę przez władze administracyjne regionów, które przy okazji wojennego zamętu chciałyby przechwycić władzę nad całą Ziemią. Wcale niewykluczone, że Najeźdźcy zostali wezwani na Ziemię przez któryś z tych lokalnych rządów albo przez organizację piggerów. Zauważono bowiem w szeregach Najeźdźców nie tylko ludzi, ale także horgi, cheeraki i orchidy, w innym rejonie walk zaobserwowano ponadto sylwetki bloverow, widziano też kilka xaurów, wylatujących z zielonej mgły. A fakt przyłączenia się xaurów do wojny przeciw Ziemi i przeciw ludzkości grozi tym, że wojna przestanie się ograniczać do centrów pokazanych na globusie. Wróg może działać także i na naszych tyłach. Wojna pozycyjna w każdej chwili może się stać wojną totalną! Ostrzegamy! Każdy ślad zielonej mgły... Euro Talavar przestaje słuchać, wychodzi z pokoju. W głównym hallu hotelu jest pusto, równie pusto jest na ulicach. Talavar przemierza je tak długo, aż trafia na sklep z bronią. Długo i bezskutecznie łomocze w witrynę, w drzwi zatrzaśnięte na głucho. Wreszcie obiega dom dookoła, znajduje tylne drzwi. Otwarte na oścież. Jakby właściciel uciekł przed chwilą, zostawiając dom na łaskę losu. Euro wchodzi, nasłuchując uważnie. Wszędzie panuje tylko martwa, pusta cisza. Euro odnajduje drzwi prowadzące do sklepu. Nie zastanawia się długo, zbiera, co tylko nawinie mu się pod rękę. Dwa ultrotony z wystawy, biotom, myśliwski karabinek laserowy z regulacją zasięgu. Euro składa się do strzału niezręcznie, celuje w drzwi. Pierwszy błysk przebija pancerną szybę, drugi dopiero trafia w zamek, przepala go na wylot. Uczony mruży oczy, zarzuca karabinek na ramię, wychodzi wprost na ulicę, zostawiając za sobą szeroko rozwarte drzwi. I nagle zdaje sobie sprawę, że z karabinkiem na ramieniu, z dwoma ultrotonami wepchniętymi za pas zostanie wzięty za bandytę, kiedy tylko spróbuje zastukać do drzwi jakiegoś domu. Szybko, prawie biegiem wraca do hotelu. W hallu ktoś na jego widok szybko wskakuje do windy. Euro nie czeka, zaczyna biec po schodach. Pierwsze, drugie piętro, korytarz. W apartamencie zastaje Intime już spakowaną, gotową do drogi, przytulającą do siebie zaspaną Scoutsie. - Co tam jest? - Euro wskazuje torbę na podłodze. - Jedzenie. Zeszłam do hotelowej kuchni i wzięłam wszystko, co było. Co zostało... Euro kiwa głową, sięga za pas, podaje broń kobiecie. - To trzeba tak... - pokazuje bezpiecznik, przesuwa go, naciska spust, kierując rękę Intime w stronę okna. Panoramiczna szyba pęka z przenikliwym dźwiękiem, odłamki szkła sypią się za okno. Scoutsie patrzy na ojca i matkę szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami. Wzdycha głośno. Euro schyla się po torbę, dźwiga ją z wysiłkiem, zarzuca na ramię. - Do diabła! - klnie. - Daleko z tym nie zajdę. - Poczekaj... - Intime sięga do eklera. - Można część wyrzucić. - Nie ma czasu. Chodźcie - Talavar otwiera drzwi. - Pójdziemy od razu do portu. Mam nadzieję... - przystaje przed windą - że jeszcze nie wszyscy zdążyli uciec. - Euro, czy nie lepiej zostać tutaj? Może tych parę wysp ominą...? - Nie. Tutaj nie przydam się na nic. A chcę mieć was przy sobie. Muszę znaleźć jakieś władze, które przydzielą mi porządne laboratorium. I dostarczą próbki tej mgły. Czy zauważyłaś, że wszyscy Najeźdźcy tworzą tylko parę ludzkich typów? Wtedy, jak wychodzili z mgły grupami, uderzyło mnie to, że w każdej byli ludzie ruszający się niemal identycznie. Tak samo pochylali głowy w jednej, tak samo poruszali w biegu rękami w innej. Widziałem jedną grupę złożoną wyłącznie z brodaczy, w innej byli tylko ludzie bez zarostu. To ważne. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie ważne. Euro otwiera drzwi windy, przepuszcza Intime i Scoutsie przed sobą, wskakuje do kabiny. - Do podziemi - rzuca szybko, widząc, że Intime wyciąga dłoń do tabliczki z termistorami. - Może znajdziemy tam jakiś zapomniany scouder. Znajdują więcej. Wyładowany pakami, ciężarowy poduszko wiec. Talavar obchodzi go dookoła, zastanawia się nad czymś, mruży oczy. Potem wskakuje do kabiny. - Zobacz, co jest w tych skrzyniach - rzuca. Intime wdrapuje się na platformę bagażową, Euro tymczasem sprawdza rezerwę mocy. Wskaźnik zatrzymuje się w połowie skali. - Sprawdziłaś? - Talavar wyskakuje z kabiny, chwyta Scoutsie pod pachy, przenosi przez wysoką burtę. - Posuń się tam - pokazuje drugi fotel, potem na swoje miejsce wrzuca ciężką torbę. - I niczego nie ruszaj. Scoutsie kuli się na siedzeniu jak małe, przerażone stworzonko. Szeroko otwiera oczy, patrząc na Talavara. To jest ojciec taki, jakiego jeszcze nigdy nie widziała. Euro pochyla się, przelotnie muska jej włosy, potem robi trzy kroki w stronę platformy bagażowej. Intime mocuje się z wielkim wiekiem kolejnej skrzyni, porzuconym przez robotników drągiem podważa oporne deski. Euro, nie wchodząc na górę, pyta: - Co tam jest? - wskazuje już otwarte paki. - Wideory - sapie Intime. - I takie jakieś... - Dasz radę chociaż część tego zwalić na ziemię? Ja zaraz wrócę - nie czekając na odpowiedź biegnie w stronę windy. Odwraca się jeszcze, woła: - Jakby ktoś chciał ci przeszkodzić, pokaż mu, że masz ultroton. I że umiesz strzelać! Po chwili jest już w hallu na parterze. Bez wahania, jakby kumulował siły i energię na te właśnie dni, rozwala kopniakiem szklane drzwi recepcji. Przegląda przegródki tak długo, aż znajduje to, czego szukał: turystyczną mapę okolicznego morza z naniesionymi trasami spacerowych stateczków i leżący obok atlas świata. Zgarnia to pod pachę i biegiem wraca do windy, zjeżdża na dół. Mapy wrzuca do kabiny, wskakuje na platformę bagażową, pomaga Intime zwalać ładunek na beton. Jedna z pak pęka, w podziemnym garażu terkocze krótka seria mikrodetonacji, kiedy wybuchają kolejne podsektory holoekranu jakiegoś wideora. Po paru minutach Talavar z ulgą ociera pot, zalewający mu oczy, prostuje się. - No - sapie krótko. - Właź do kabiny. Powiedz Scoutsie, żeby przeszła na posłanie za siedzeniami. - Złazi z platformy, wspina się do kabiny. Tym razem musi o wiele wyżej podnieść nogę, bo pojazd dźwignął się w górę na odciążonych amortyzatorach. Przekłada torbę z żywnością w nogi posłania za swoimi plecami, sadowi się w fotelu. Intime patrzy na niego z niedowierzaniem. - Umiesz prowadzić? - pyta - Byłem kiedyś mistrzem juniorów małego pilotażu w stratosferze. Dawno. Przed ślubem. - Nigdy o tym nie mówiłeś. - Nie było potrzeby. Ruszamy. Ciężka maszyna dźwiga się powoli, wymiata spod siebie pył i odłamki szkła. Euro doprowadza ją do pasa fotokomórek, ale wrota garażu nie zamierzają się uchylić. Talavar odnajduje właściwy przycisk na desce rozdzielczej, dach kabiny cofa się z sykiem. Mężczyzna wstaje, odbezpiecza laser, krótkimi błyskami punktuje wrota od góry do dołu na całej długości szczeliny między obydwoma skrzydłami. Potem zabezpiecza broń, siada, chwyta dźwignie sterownicze. Poduszkowiec dosuwa się do bramy, napiera. Nadwątlone, przepalone rygle pękają z trzaskiem, maszyna zrywa się nieco do przodu, metalowe skrzydła wrót idą powoli na boki, do podziemnego garażu wpada wąski, potem coraz szerszy strumyk słonecznych promieni. Intime patrzy na czupryny palm, którymi bawi się lekki, słony wiatr. Maszyna jak słoń z metalu wypełza spod ziemi, Euro prowadzi ją na ukos przez szeroki bulwar, znajduje miejsce, gdzie urywa się mur wzmocnienia, zastąpiony przez łagodną plażę. Intime na moment zamyka oczy, kiedy poduszkowiec mija granicę ziemi i wody. - Bayame Cheach’ - szepcze. - Byłam w Bayame Cheach’. *** - Proszę cię, deo Gann, nie wychodź - Ki unosi głowę z poduszki. - Przecież wiesz, co dzieje się na ulicach. Od dnia spalenia ojca nikt tutaj nie przychodzi. U mnie będziesz bezpie czny. - Muszę - odpowiada parahomid w intergalu. - Ja czuję coś złego. Lepiej, żeby mnie to dosięgło, kiedy będę daleko. Otworzysz mi drzwi w płocie? - Tak - Ki z rezygnacją przymyka oczy. Słyszy trzaśniecie frontowych drzwi. Czeka kilkanaście sekund, potem leniwie wyciąga rękę, odnajduje przycisk zwalniający rygiel w furtce. Nie chce jej się szukać klucza, wychodzić z domu. Ale cichy brzęczyk i lampka pod głośniczkiem interfonu nie gasną, jakby deo Gann nie zatrzasnął furtki po wyjściu. Ki niechętnie odgarnia z siebie miękki, włochaty pled, przeciąga się. I nagle zrywa się gwałtownie, kiedy przed domem wybucha dziki, tryumfalny wrzask. Nago wypada z pokoju, wybiega przed dom, staje raptownie i cofa się o pół kroku. - Nie - mówi do siebie cicho. - Ja nie chcę... Furtka w żywopłocie rozwarta jest na całą szerokość, na trawniku tłoczy się kilkudziesięciu ludzi. Dwaj mężczyźni nadziewają na długą tyczkę jakiś żałosny ochłap w żółtej tunice. Ktoś dostrzega Ki, stojącą na progu. - Tam! - wrzeszczy. - Tam w domu! Ki kamienieje na moment, bezradnie patrzy na ruszający tłum. Potem obraca się zwinnie, wpada do wnętrza, zatrzaskuje drzwi. Przebiega do swojego pokoju, również i te drzwi zamyka na klucz, rzuca się na łóżko, nakrywa głowę pledem. - Nie - powtarza szeptem. - Ja nie chce... Z ulgą słyszy, że wrzask przed domem przycicha. Tylko szyba w sąsiednim pokoju rozpryskuje się z brzękiem, kamień cicho stuka, tocząc się po podłodze. Jeszcze ten dźwięk nie zamiera, a już wrzask wybucha na nowo, coś trzeszczy i pęka, coś łamie się z hukiem, głosy wściekłych ludzi zaczynają rozbrzmiewać w całym domu. Ktoś szarpie gałkę u drzwi. - Tutaj! - ryczy. - Tu jest zamknięte! Ludzie zbiegają się pod drzwi. Ki przez pled słyszy krótki, ostry trzask, potem parę ciężkich kroków po podłodze. Na moment w pokoju jest cicho. Bardzo cicho. Ki powoli, ostrożnie unosi róg grubej tkaniny. W pokoju tuż przy wyłamanych drzwiach stoi kilku mężczyzn. Reszta tłumu jest w korytarzu, Ki między ramionami mężczyzn dostrzega dwie kobiece głowy. - No, pieszczotko - jeden z mężczyzn robi krok do przodu. - Może teraz zechcesz pobawić się z nami? Ki z rozpaczą zamyka oczy. Jakby dzięki temu wszystko miało zniknąć, rozwiać się jak koszmarny sen na zawsze. Jej uszy świdruje wysoki, histeryczny krzyk jednej z bab za drzwiami: - No! Pokażcie jej, że wcale nie jesteście gorsi od tych obcych pokurczów! Kroki. Potem czyjaś ciężka łapa zdziera pled z tapczanu. *** - Mam dla ciebie złą wiadomość, Red. Na głos Derena Red unosi lekko głowę z oparcia fotela, pstryka palcami, ekran wideora przed nim gaśnie. - Co się stało? - Pyta. Zamiast odpowiedzieć, Deren kładzie ręce na ramionach Reda, sprzęga się z nim bezpośrednio. Po ułamku chwili Red zaczyna widzieć cyborga z gorylim pyskiem skaczącego o parę nanosekund za późno w stronę zamazanych, niewyraźnych postaci, znikających z kąta kabiny. Red poznaje. To gabinet ojca na ich kosmicznym jachcie. A potem jest wykrzywiona twarz, martwe ciało skręcone, zatopione w fotelu. I twarz inna, wywołana z pamięci goryla. Wygląda tak, jakby babka mężczyzny puściła się z horgiem, a matka z pinczerem. Red analizuje ją milimetr po milimetrze. Deren nie mówi nic. Ale Red nagle zaczyna znać całą postać tego człowieka, jego ruchy, zapach, sposób mówienia, timbre głosu. I wie, że pozna go nawet po stu latach, po stu zmianach skóry, w najzapadlejszym kącie świata. Dopiero wtedy obraz znika, Deren siedzi na poręczy fotela, zdejmuje dłonie z ramion Reda. - A Carrie? - pyta chłopak. Wymawia imię jachtu tak, jak starożytny wojownik musiał kiedyś wymawiać imię swojego miecza. Z szacunkiem i poufałością zarazem. - Strażnicy doprowadzili ją do kosmoportu Kergely San-dö. Ale... - Deren urywa. - Ale co? - Red niecierpliwie, gniewnie marszczy brwi. - Podobny do ojca - myśli Deren. - Te same reakcje, te same ruchy. Nie da się z niego wydrzeć śladów starego Vraina... Jednocześnie mówi głośno: - W Kergely jest teraz bardzo niebezpiecznie. - Najeźdźcy? - Nie. Nie tylko. Każdy obcy jest podejrzany. A ty zbyt wyraźnie przypominasz matkę. Dłonie, ten błękitny cień na skórze... - Czy moja matka jest w Kergely? - Nie wiem. Domowy aparat odpowiada ciągle, że nikogo nie ma. Łączyłem się już siedem razy. - I dopiero teraz to mówisz?.- brwi Reda znowu ściągają się nad oczyma. - Dlaczego nikt z was nie ruszył swojej ciężkiej dupy? - Załoga jachtu była u ciebie w domu. - I co? - Nie - zastali nikogo. Nie znaleźli żadnego śladu. - Jadę tam. - Do miasta zaczynają się zbliżać Najeźdźcy. Nie wolno ci tego zrobić. Poleci... Zamiast odpowiedzieć, Red rozkłada ręce, pustymi dłońmi skierowane przed siebie. Deren urywa zaczęte słowo, jakby siła bijąca z tych dłoni przecięła je, wepchnęła mu resztę głosek do gardła. Stary próbuje się przeciwstawić napierającej na niego sile, potem cofa się powoli, kurczy jak przytłoczony trzytonowyrn ciężarem. - Dobrze. Jedź. Do diabła - wyciska z siebie słowa z wysiłkiem. - Zastąpisz mnie tutaj - mówi Red. - Dopilnujesz, żeby się całe bractwo nie rozbiegło. Chcę, żeby był porządek, jak wrócę - mówi tak, jakby było rzeczą oczywistą, że od tej pory on przejmuje prowadzenie interesów organizacji. Kilkakrotnie zamyka i otwiera dłonie, kładzie je na kolanach. - Dobrze - odpowiada Deren. - Ale wracaj szybko. Red znika z fotela tak ulotnym skokiem, tak miękko ląduje przy drzwiach, że Deren na pół mikrosekundy traci go z zasięgu zmysłów. - Starzeję się - mówi wreszcie, lekko potrząsając głową. - Czas iść do generalnego remontu. Albo do piachu. Potem długo, z odcieniem goryczy i z dumą jednocześnie, patrzy na drzwi, za którymi zniknął Red. - Ten chłopak... - mruczy do siebie, jakby z niedowierzaniem - jak dorośnie, będzie lepszy od nas wszystkich razem wziętych. *** Długo, długo nie było nic. Ale wreszcie Dil Ampedusa budzi się z nieprzyjemnym uczuciem, że coś go uwiera, otacza, oblepia ze wszystkich stron, napiera... Pierwszy odruch to chęć odzyskania swobody. Nawet za cenę wyskoczenia z własnej skóry. Ale... zdaje sobie sprawę pomału - nie ma skóry. Nie ma nic, czego mógłby się pozbyć. To jakieś lepkie przyleganie jest jedyną ochroną. Przed czym? Tego już nie wie. Ale czuje spływające w niego przyjazne i przyjemne ciepło, w którym rozmywa się uczucie uwierania. Ciepło, w którym zaczyna ją znikać granice JEGO i ICH. Bo Dil Ampedusa już wie, że nie jest sam. A raczej, że jest go wielu. Bardzo wielu. Że czują to samo co on. Że on czuje to samo co oni. Kim są ONI? Nieważne. Tym bardziej nieważne, że są nim. Już nie jest sobą. Dawnym sobą. Walczącym, wyślizgującym się jak plemnik z tłumu. Już nie jest tym jedynym najsilniejszym i najlepszym, który ma zapłodnić jajo. Nikogo nie musi zwalczać, nikogo nie musi sobie podporządkowywać, bo przecież wszędzie jest sobą. Wie, że może i powinien ogarniać wszystko tym przyjaznym ciepłem, błogością, spokojem biostazy. I nikt nie jest tego mniej czy bardziej godzien. Horg, człowiek, cheerak, blover, xaur, akro - czy parahomid, orchid, valavera - obce pojęcia dawno już zatarte w tym tłumie, złożonym jednocześnie z wielu i z jednej jaźni. Nieważne, czyimi oczyma. Ważne, widzieć. Więc Dil Ampedusa Nowy wyczuwa i widzi. Ogarnia każdą cząstkę świata pełnym miłości i spokoju spojrzeniem. Nawet ten mały, śmieszny, przerażony byt tuż przed sobą, który wcale nie chce zostać wszystkim, który pragnieniem wiecznej (cóż za bzdura!) odrębności narusza trwanie biostazy. Więc Dil Ampedusa Nowy spręża i sprzęga wszystkie jaźnie, wybucha spod ziemi, otwiera nad uciekającym horgiem obrzeżoną wibrotaksami, gigantyczną ssawę. ROZDZIAŁ Xl Słoneczna huśtawka Wei unosi się na łokciu. I patrzy. Patrzy na Ifta, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Jakby chciała go przejrzeć na wylot. - Co się stało? - Ift odruchowo podciąga koc aż pod brodę. - Nic, kochany - Wei wyciąga rękę, zrzuca pled z tapczanu. - Nic? Patrzysz na mnie jak ostrygojad. Ale ja nie jestem ostrygą. Gadaj, co jest? - Naprawdę nic. Chcę ciebie tylko jak najlepiej zapamiętać. - Wei! - w głosie Ifta zjawia się ostry, mocny ton. - Co to ma znaczyć, do licha? Wyjeżdżasz? A może... - Głupi zazdrośnik... - Wei przytula się do Ifta mocno, głęboko wciąga w siebie zapach jego skóry. - Nic się jeszcze nie stało i nigdzie nie wyjeżdżam. - Więc dlaczego miałabyś mnie zapamiętywać? - Bo tak trzeba, Ift. - Co to znaczy, że nic się jeszcze nie stało? A co ma się stać? Może... - Nie wiem, kochany. - A może ja też powinienem ciebie jak najlepiej zapamiętać, co? Wei nie zwraca uwagi na gniew Ifta, mówi cicho: - Nie. Ty nie musisz. Ale ja wiem, że jeśli ciebie teraz zapamiętam, to już zawsze będę przy tobie. Tak trzeba. Nawet kiedy zaczynasz się gniewać, jak teraz. - Dlaczego trzeba? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ift wie, że znowu natknął się na ten mur obcości, czy raczej inności, który wyczuł już tam, na stacji. Wierzy, że Wei chciałaby mu coś powiedzieć. Ale jeszcze sama nie wie co. Jeszcze nie wie, jak. Uspokaja się powoli. - Wei - mówi. - Obiecaj mi tylko, że uprzedzisz mnie, jeżeli coś się będzie miało między nami zmienić. Ja wiem, że ty jesteś inna. Inna niż ja, czy każdy człowiek z ulicy. Że taki jak ja... - Nie mów, Ift, głuptasie... - dłoń dziewczyny miękko opada na jego usta. - I ubieraj się. Trzeba iść. Ift przeciąga się leniwie, mruczy z niechęcią: - Wiem. Znowu ten wariat będzie gadał o tym, czego nie ma. - To nie jest wariat - Wei kręci głową. - Przecież, do diabła, uczyłem się kiedyś mechaniki przestrzeni. Mówię ci, że to się kupy nie trzyma. Przestrzeń z niczego, masa z przestrzeni, a z tego gadania tylko... - Najpierw jest trwanie - odpowiada Wei. - Jest czas. - No to jest i czas na... - Ift szybko chwyta rękę dziewczyny. - Chodź. - Potem, Ift. Nie trzeba się spóźniać - Wei obrotem nadgarstka wyślizguje się z uchwytu, sięga po sari. - Ładniejsza jesteś bez tego bandaża. - Zgoda - uśmiecha się Wei. - I wystarcza mi, że ty to wiesz. Ale jeżeli chcesz, żeby wiedzieli wszyscy, to... - zaczyna odwijać róg lekkiej, prawie przejrzystej tkaniny. - Zostaw - Ift zrywa się, patrzy z udanym przerażeniem. - Jeszcze się przestraszą. A jakby wszyscy temu Ardanatowi uciekli... - O to się nie bój - Wei rzuca Iftowi jego kombinezon i biały, plastanowy fartuch. - I po jaką cholerę ta biała szmata - zrzędzi Ift. - Bo tak się tu przyjęło - Wei mówi przez ramię, czeka przy drzwiach. - Idziesz wreszcie? - Myślałby kto, że śpieszysz się do kochanka - Ift dogania dziewczynę już za progiem. Idą, ramionami dotykając się lekko, po paru minutach wślizgują się do sali. Człowiek za stołem marszczy brwi. - Od dziś nie będę tolerować spóźnień - mówi w przestrzeń przed sobą. - Jak mówiłem, tam... - ruchem głowy wskazuje ściany - na świecie jest wojna. To trochę zmienia nasze cele. Od nas zależy, czy świat będzie istniał. Powinniśmy przeniknąć w szeregi wrogów, poznać ich system łączności i organizowania dostaw, wykraść tajne plany, ale... Osobiście jestem przekonany, że to na nic się nie zda. Nie tędy droga. Nie możemy swojej grawipotencji marnować na skakanie jak wszy po bydlęcej sierści. Naszym obowiązkiem jest zapamiętanie tego świata. Ten świat bez nas skazany jest na zagładę i zapomnienie. Przewidywałem to. I dlatego zbierałem was, gromadziłem przy sobie. Musieliście tu trafić nawet wbrew własnej woli. Trafilibyście tutaj nawet bez naszej pomocy. Myślicie, że tylko wy tutaj jesteście? Nie. Są nas tysiące. Każde z was urodziło się w innym mieście-kraju. Stanowicie zespół, który pamięta prawie wszystko. Nie udało nam się tylko ściągnąć tutaj podobnych do was, którzy do dziś żyją w kilku miastach-krajach. W tych, które już sto lat temu wyłączyły się z okołoziemskiego obiegu informacji, odgrodziły się od innych pasami uzbrojonych maszyn. Nie twierdzę, że kto nie jest z nami, jest przeciw nam. Ale w takim razie działa po prostu na własną szkodę. Wei! Dziewczyna prostuje się odruchowo. - Ty zapamiętasz Azję. Oczywiście nie sama. Od dziś prowadzisz specjalny podzespół. A-djebele! Do ciebie należy Afryka. Clonis Barrel Zajmiesz się Europą. Fathami Neyt! Obie Ameryki. Oonei Niihipau! Australia i Oceania... No? Co się stało? Puśćcie mnie natychmiast. Dwaj szarzy nie zwracają uwagi na protesty Glardana Vrdanata. Chwytają go za oba ramiona, prowadzą do wyjścia z sali. Ardanat obraca się, woła od drzwi: - Le Thieux! Zajmiesz się Antarktydą. I znajdźcie kogoś do Arktyki. Najlepiej... - drzwi zamykają się z trzaskiem, głos Ardanata cichnie raptownie. Ciszę na sali przerywa Wei. Wstaje, powoli podchodzi do stołu, opiera się o jego krawędź pośladkami tak, że biodra dziewczyny wysuwają się do przodu, kiedy zwinięte w pięści dłonie opiera o gładki blat za sobą. - No? - mówi spokojnie. - Słyszeliście? Zabierać się do roboty. Każdy pamięta, co do niego należy? Ludzie wstają w milczeniu, zaczynają wychodzić z sali. Zostaje tylko Ift. Podbiega do Wei, wola z cichą nutką tryumfu w głosie: - Widzisz? Nasz dyrektor zwariował już do końca! Wei kręci głową przecząco. - Nie, Ift - mówi cicho. - Ja wiem, że on nie zwariował. *** Mayme nazywany French przyśpiesza kroku, widząc żółty łachman zatknięty na tyczkę przed domem. Jak flaga choroby. Dochodzi do furtki. Tym razem nie musi przez nic przenikać. Bramka w żywopłocie rozwarta jest na całą szerokość, trawnik przed domem stratowany, drzwi wejściowych w domu nie ma. Mayme nie traci czasu na wchodzenie w korytarz. Włącza destrukturator, przenika przez mur domu, wychyla się po chwili ze ściany w pokoju Ki. Nie cofa głowy. Tężeje tylko na moment, jakby nagle coś zepsuło się w jego maszynie ukrytej pod ubraniem. Potem cały wynurza się ze ściany, machinalnie wyłącza aparat. I patrzy na pokrwawione, daleko od siebie odrzucone uda dziewczyny, na grymas strachu, wstrętu, rozpaczliwej rozkoszy wyryty już na zawsze w jej skrzywieniu ust, wyprężeniu szyi, w szerokim rozwarciu martwych, ślepych oczu. Mężczyzna przysiada na skraju tapczanu, przesuwa palcami po linii ust otwartych do niemego krzyku, próbuje wygładzić policzek, ścięty bolesnym grymasem. - Dziwką byłaś - mówi półgłosem. - Dziwką z powołania. Ale nie marzyłaś chyba o tak zaszczytnej śmierci. Może to i lepsze dla ciebie niż zdychanie na raty, domieranie powolne w zaplutej tancbudzie gdzieś na skraju cywilizowanego świata. Tam, gdzie żadna tak jak ty młoda i choć w połowie tak ładna nie sprzeda się za najwyższą cenę. Może to i lepiej... Wstaje, jeszcze raz zerka na dziewczynę, obraca się, żeby odejść. Lecz jeszcze na moment zatrzymuje się przy ścianie. - Tak - mówi ni to do siebie, ni to do dziewczyny. - Każdy człowiek codziennie jest inny. Uśmiecha się łagodnie, wyciąga szkicownik z kieszeni, kartkuje go szybko, jeden arkusz wydziera. I na poduszce obok wykrzywionej twarzy kładzie rysunek zielonej, rozmarzonej trochę i bardzo samotnej dziewczyny. *** - Doskonale - mówi człowiek w mundurze Sił Zbrojnych RZZ. - Właśnie takich jak ty najbardziej nam teraz potrzeba. Zdrowych, młodych, dzielnych. Którzy bez wahania pójdą walczyć i zginą za ojczystą Ziemię. - Nie tak do końca ojczystą - mówi Red. Człowiek w - mundurze udaje, że nie chwycił brzmienia kpiny w głosie chłopaka. - Nie szkodzi, synku, nie szkodzi - mówi zacierając dłonie. - My nie mamy przesądów takich jak ci tam... - krzywi się pogardliwie, wskazując skrawki ziemi widoczne spomiędzy chmur. - Ty zresztą masz co najwyżej ćwiartkę, może jeszcze mniej tej obcej krwi w żyłach, i gdyby cię ta dzicz gdzieś dopadła, to pewnie byś się nie wymigał. Ale mundur cię ochroni. Nikt nie ma prawa zrobić z ciebie sałatki warzywnej jak z orchida, nie zmiele cię i nie poda z kapustą. Czytałem wczoraj w jednej z knajp jadłospis. Czego tam nie było, mówię ci. Same smakołyki... - udaje, że trzyma w ręku rozłożony spis potraw, że czyta z namaszczeniem: - Xaur w galarecie. Cheeraki w mundurkach. Sałatka z orchida. Horg mielony w wolu własnym... - Moja matka była Eridanką - mówi Red, udając, że nie rozumie drwiny. - Dopóki nie zamieszkała na Ziemi. Eridanką ćwierćkrwi. - Nie szkodzi, chłopcze. To, co się na dole dzieje, też jest potrzebne. Ale my tutaj dobrze wiemy, że nic tu żaden z Obcych nie zawinił. Giną we mgle tak samo jak my. Ta cholerna mgła nie przebiera. Jeszcze może być tak, że jak któregoś z nas wcześniej dopadnie, to spotkamy się po obu stronach frontu. Na razie mądre głowy badają i badają bez przerwy, jak ona to robi, że człowiek umiera i żyje, a my służymy im za szczury doświadczalne. Teraz też mamy trochę sprzętu do wypróbowania, wiesz? Wymyślili takie cudactwo, nazwali to triber i dali nam do łapy. Myślą, że to coś pomoże. - A co to jest niby? - Red pyta trochę dlatego, żeby mundurowy sam znużył się gadaniem i zapomniał, że zamiast młodego i zwariowanego na punkcie Ziemi rekruta wiezie chłopaka złapanego wprost na ulicy. Nie bez pomocy Reda zresztą. Był to jedyny sposób przedostania się z kontynentu na kontynent. Mundurowi bez wahania rekwirowali wszystkie co sprawniejsze prywatne pojazdy, często wysadzali właścicieli w szczerym polu albo na obszarach ziemi niczyjej. A trochę pyta z ciekawości. - Triber, synu, to coś takiego, jakbyś gwint śruby nawinął na stożek. Co tam siedzi w środku, to nie wiem, bo zaglądać nie dali. Kręci się toto i wytwarza pole wirowe, które ma tę piekielną mgłę rozpuszczać czy motać. Diabli zresztą wiedzą, na czym to polega. Mówili, że po pierwszej próbie mgła się zrobiła rzadziutka taka i słaba, że ją jakiś żołnierz zdmuchnął z przedpola jednym pierdnięciem. A potem znaleźli tam jakieś, jak to mówili, mglaki. Że to niby są protowłókna nerwowe, czy jakoś tak. I że to mgłę niszczy, powiedzieli. Że niby jak się jej z tych mglaków rozum rozwinie, to jej to zaszkodzi. Albo że jej się odechce do ludzi przyczepiać. Ja tam w to nie wierzę, bo jeszcze nie widziałem takiego, któremu by się więcej rozumu nie przydało. A oni mówili jeszcze, że trzeba tej mgle uczucia, rozumiesz, synku, uczucia wyższe zaszczepić. Że dzięki Jemu te... jak to było? Aha! Te pseudomorfy będą czuły jak ludzie. Wiesz, te pokraki, co ciągle z mgły wyłażą... - Red skacze gwałtownie, uderza stopami w okrągłe okienko, wyślizguje się przez nie ze stratolotu, zaczyna spadać w chmurze rozpylonego szkła. Niewiele jest tego, bo reszta odłamków wystrzeliła z boku pojazdu jak fontanna, pchnięta potężnie powietrzem wyrywającym się z wnętrza stratolotu. Red steruje sobą, ustawia ciało tak, żeby spadać zakosami. Po kilkunastu sekundach jest już nad dachami najwyższych domów Kergely. Celuje sobą w jeden z nich, spręża się, dotyka dachu i w tej samej stumilionowej cząstce sekundy wchodzi w NIMB tak, żeby spadanie stało się trwaniem. Nie trwa w nadczasowym interwale zbyt długo, znowu pozwala się ogarnąć fali zdarzeń, mocno i pewnie staje na obu stopach, rozgląda się dookoła, rusza w stronę przeciwpożarowych schodów. Nie schodzi nimi daleko. To już nie nabyte dzięki Derenowi umiejętności, lecz instynkt sprawia, że Red znowu kryje się w NIMB, kiedy siatkę ochraniającą schody rozchlastuje daleki błysk lasera. Tylko ucieczka w trwanie ponad czasem chroni Reda przed wejściem wprost w ognistą smugę. W następnej chwili już nie ma go na schodach. Przebija się jak pocisk przez słabe, blaszane drzwi prowadzące na piętro, przemyka korytarzem cicho i bezszelestnie, kryje się w jakimś zakurzonym kącie, włącza w sobie obwód hiperstezera. I po chwili już wie, że krył się zupełnie niepotrzebnie. W całym olbrzymim gmachu nie ma chyba ani jednego człowieka. Dziwne. Bo gmach wygląda na urząd, w którym w tej chwili powinno być parę tysięcy ludzi. Któryś zakamarek mózgu Reda odnajduje na niewidocznym niebie pozycje paru gwiazd, podkłada pod ich układ plan Kergely i porę dnia. Potem Red wie już na pewno, że trafił w samo centrum cywilizacji świata. W siedzibę Zjednoczonego - i zarazem najważniejszego - rządu Konfederacji Rozumu. Uśmiecha się z pogardą, myśli: - Oczywiście. Jak można było przypuszczać, że któryś z nich zostanie tu bodaj pięć minut po wideonicznym doniesieniu, że dwa koliska zielonej mgły zaczynają obrzeżami zahaczać o przedmieścia Kergely. Ależ tłok musiał być na kosmodromie... Red prostuje się raptownie. - Carrie! - myśli. - Żeby tylko żadnemu z tych szczurów nie wpadło do łba uciekać właśnie na niej. Na szczęście z zewnątrz wygląda na tak poharatanego trupa, że mało który z nich postawiłby swoją cenną stopę na jej pokładzie. Nie mówiąc już o wyniesieniu własnego zadka na tak niepewnym pokładzie aż w kosmiczne przestrzenie. Red uśmiecha się, odnajduje wzrokiem szyb windy. Podchodzi bliżej, dotyka termistora. Po chwili kabina zatrzymuje się z cichym stuknięciem, otwierają się drzwi. Red wchodzi, dotyka świetlnego punkciku położonego na poziomie z oznaczeniem “O”. Winda mknie na dół, zatrzymuje się na parterze w chwili, w której przez główne, przez nikogo teraz nie strzeżone drzwi wtłacza się jakiś człowiek. Za nim wchodzi kobieta, z wysiłkiem dźwigająca na ręku pięcio-, może sześcioletnią dziewczynkę. Jest w kobiecie coś, co przykuwa uwagę Reda na kilkanaście długich mikrosekund. Przeczuwa to nawet przez grube, metalowe drzwi, widzi jako słaby blask przez podłużną szybę ze zbrojonego plastanu. Jakaś przemożna wola trwania zawsze i za wszelką cenę. Ten blask to nie jest NIMB. To jest... - Red szuka w pamięci aż przez pół sekundy - coś, co docent Glardan Ardanat nazwałby bezustannym zapadaniem w siebie. Psychonautycznym kolapsem. Ta kobieta cała się mieści w martwym polu zdarzeń realnych. Znika, kryje się pod - czasem jak nurek pod powierzchnią morza. - Podczas sterowany. Bezustanne otorbienie chronalne - myśli Red, powoli uchylając drzwi. - Już samo to jest ciekawe. Ale nie to przykuło uwagę Reda. Nie to było pierwszym odczuciem. Ta kobieta mimo głodu w oczach, mimo niemal ostatecznego wycieńczenia, mimo chronicznej nędzy, wyczuwalnej w jej ruchach i głosie - jest piękna. Niesłychanie piękna... Red otwiera drzwi szeroko, wychodzi z windy, pozwala swoim butom uderzać w posadzkę z marmuru tak mocno, by zwróciło to uwagę przybyłych. Jej uwagę. I właściwie tylko ona wydaje się go dostrzegać. Dziewczynka śpi. A mężczyzna właśnie osuwa się na podłogę, parę razy zaciska bezsilną pięść. - Euro! - kobieta powoli osuwa się na kolana. Ostrożnie. Tak, żeby nie obudzić dziecka. - Euro! - krzyczy rozpaczliwym szeptem. Mężczyzna nie odpowiada. Dopiero kiedy Red podchodzi bliżej, wycieńczony człowiek z wysiłkiem otwiera oczy. - Czy mogę w czymś pomóc? W oczach mężczyzny na moment zapala się żywy, gorączkowy błysk, wargi drgają, jakby przyzwyczajały się do słów. - Niech pan im powie... że ja... Ja wiem, jak walczyć z mgłą... Wiem, co to jest... - Tu nikogo nie ma - mówi Red. - Spóźnił się pan o połowę dnia. Tu już nikogo walka z mgłą nie obchodzi. Spojrzenie człowieka przygasa. - A pan? - kobieta podrywa głowę. - Pana też nie obchodzi? To co pan tu robi!? - wycieńczenie nawet jej krzyk zamienia w słaby szept. Tylko z oczu wybucha ostra, gwałtowna nienawiść. Nagły ruch budzi dziewczynkę. - Pić - szepcze mała. - Mamo, ja idę do wody... Red obraca się gwałtownie, przeczuwa najbliższe pomieszczenia. W trzecim z kolei odnajduje znajome widmo, ślad, jaki w jego mózgu zostawia woda zamknięta w naczyniu. Dużo wody. Ślad biegnie w dół i w górę. Red skacze, nie traci czasu na otwieranie drzwi, wywala je z futryny przelotnie, niemal nie zauważając wcale. Po chwili jest z powrotem, niesie w dłoniach plastanowe kubki. Jeden z nich podaje kobiecie, drugi zbliża do ust dziecka. Półmartwe, blade wargi ożywają raptownie, rozchylają się, wchłaniają kolejne krople z kubka przechylanego powoli. Mała ręka szybko biegnie do ust, chce chwycić kubek łapczywie, jeszcze szybciej Red zatrzymuje ją w połowie drogi. - Powoli, maleńka, powoli... - mówi cicho, łagodnie. - Jest woda. Dużo. Bardzo dużo wody. Kątem oka widzi, że kobieta tylko zwilżyła wargi, a teraz próbuje wlać wodę do zaciśniętych ust mężczyzny. Ręka jej drży, ledwie parę kropel trafia na wargi. Red odbiera od niej dziewczynkę, powoli wydziela małej bezcenne krople. Wie, że nie miałaby siły wykaszleć płynu z płuc, gdyby się zakrztusiła. Kołysze ją leciutko i patrzy, jak kobieta palcami uwolnionej dłoni rozchyla wargi człowieka. Woda ścieka kącikami ust, tylko kilka kropel przesiąka przez zęby, spływa na wyschnięty język. Red nie tylko patrzy. Red czuje. Słyszy, jak serce mężczyzny bije coraz słabiej. Wie, że mógłby je wspomóc, podtrzymać swoimi rozchylonymi dłońmi. Ale musiałby małą położyć na kamiennej posadzce. - To by ją zabiło - myśli. I wie, że kłamie. Odrzuca pusty kubek, kładzie dłoń na ramieniu kobiety. - On umrze - mówi cicho. - Niech pani wstanie. Jest w jego głosie coś, co zmusza kobietę do uniesienia głowy, spojrzenia Redowi w twarz. - On nie powinien umierać - mówi z wysiłkiem. - On wie... - To już nic nie znaczy - odpowiada chłopak. - Dla niego. Dla pani. Dla tych... - pokazuje puste korytarze, pokoje porzucone w panicznym popłochu. - Szliśmy tyle dni... - szepcze kobieta. Poduszko wiec zepsuł się daleko. Prawie sto kilometrów stąd. A my przez tyle dni... - odrzuca głowę do tyłu, wybucha ostrym, drwiącym śmiechem. - Przez pustkowia. Odludzie... Przez tyle dni... - Niech pani się napije - prosi Red łagodnie.. Woda pryska ze zgniecionego, odrzuconego kubka. Red momentalnie schyla się, kładzie dziecko na podłodze, znowu skacze w stronę łazienki. Jest przy kobiecie po chwili. - Pij - mówi szorstko, chwytając ją za włosy z tyłu głowy. - Ty będziesz żyć. Z ust kobiety wymyka się mimowolny jęk bólu. Red wykorzystuje rozchylenie warg, przechyla kubek. Linia ust kobiety mięknie, białe, równe zęby rozchylają się powoli. I równie wolno Red rozluźnia, wyplątuje palce, leciutko zaczyna gładzić głowę kobiety, przyciągniętą do swojego biodra. - Pij - mówi miękko i łagodnie jak do dziecka. - A potem poszukamy czegoś do jedzenia. Ręka kobiety podnosi się powoli, odnajduje kubek w dłoni Reda. Chłopak nie cofa palców, więc kobieta oplata je swoimi, jakby prócz płynu chłonęła i ciepło, które od jego dłoni bije. Red słyszy u swoich stóp ostatnie uderzenia, dobieganie serca. Przerwy między kolejnymi skurczami są coraz dłuższe. - Wstań - mówi. - On umarł. Kobieta na moment opuszcza głowę, potem unosi ją szybko, spogląda w bok. Na córkę, oddychającą spokojnie. Na Reda. Jakby nie chciała widzieć, że powieki mężczyzny drżą lekko. Wstaje, patrzy prosto w twarz Reda, mówi spokojnie, zimno: - Ty mogłeś mu pomóc. Red nie odpowiada. Pochyla się tylko trochę ku twarzy kobiety, opiera obie dłonie na jej biodrach, więzi spojrzeniem jej oczy. Po kilkunastu sekundach kobieta czerwieni się lekko, po jej twarzy przemyka skurcz, który sprawia wrażenie, że chciałaby jednocześnie i zacisnąć wargi gniewnie, i uśmiechnąć się trochę z zalotnością, troszeńkę z dumą. Zrozumiała. Red zdejmuje dłonie z jej bioder, przyciąga ją lekko. - Chodź - mówi, zagarniając ją ramieniem. - Trzeba małą położyć w jakimś fotelu. Potem poszukamy czegoś do jedzenia. A potem... Kobieta znowu rumieni się leciutko. - Ile ty masz lat? - pyta. - Mógłbym być bratem tej małej - odpowiada Red, podnosząc śpiącą dziewczynkę. - Ale to nie ma żadnego znaczenia. Dla mnie. Ani dla ciebie. Ty wiesz... - Tak - mówi kobieta półszeptem. - Wiem. - Chciałbym być tak twardy - wolną ręką Red otwiera drzwi szybko przeczutego pokoju - i odporny jak ty. Mnie czas o wiele prędzej złamie - ostrożnie układa dziecko na wygodnej, miękkiej otomanie, otula je narzutą z futra irbana. Kobieta staje tuż za nim, delikatnie opiera dłoń, same czubki palców, na jego plecach. - Będzie mi dobrze z tobą - pół stwierdza, pół pyta. - Tak - mówi Red, obracając się powoli, powoli obejmując jej palce swoimi. - Chodź - ściąga ją nisko na włochaty dywan. - Chcę się umyć - szepcze kobieta. - Czułabym się źle, gdybyś... - Nie - Red wolno kręci głową. - Nie tak. Co innego ważne jest dla ciebie teraz. Przez policzki kobiety przepływa kolejny rumieniec. Trzeci w ciągu tych ostatnich pięciu minut. - Tak trzeba - mówi Red łagodnie. - Widzisz, mógłbym swoimi dłońmi wyzwolić w tobie całą rezerwę sił. Ale ty jej już prawie nie masz. Musisz znaleźć nową - leży, nie wypuszczając palców kobiety ze swojej dłoni. Unosi drugą rękę, muska policzek i ucho klęczącej nad nim kobiety. - Jak ci na imię? - pyta. - Intime - kobieta patrzy chłopakowi prosto w oczy. Rumieniec nie znika. Ale palce drugiej dłoni Intime opadają na biodro Reda, wślizgują się pod pas spinający obie części kombinezonu, odnajdują ekler. Posklejane potem i brudem włosy zasłania ją jej czoło. - Nie patrz na mnie teraz... - prosi cicho, z nagłym wybuchem czerwieni na policzkach. Aż wyraźnie zarysowane blade wargi odzyskują naturalny kolor. Powoli wędrują coraz niżej, wyzwalają i chłoną zoony życia tak małe i wrażliwe, że ścinające się i obumierające niemal momentalnie w zetknięciu z powietrzem i śliną. Red uśmiecha się i dopiero teraz budzi w sobie przeczuwa nie. Wie, że gdyby włączył hiperstezer parę sekund wcześniej, mógłby już na zawsze wypalić się z rozkoszy. Teraz przeczuwa pod sobą mniej więcej tyle samo pięter, ile było ich w górze. I jeszcze coś. Ostry, mocny blask twardego promieniowania. To znaczy: ten słabiutki strumyk radiacji, który przebija nawet najgrubsze, najszczelniejsze osłony. Intime uśmiecha się leniwie, blask dookoła jej postaci wzmaga się w miarę nabierania nowych sił. - Teraz trzeba znaleźć coś dla niej - mówi szeptem. - To jeszcze dziecko. Wolałabym, żebyś nie... - Tak - mówi Red powoli. - I masz rację, i wcale jej nie masz. Czasem wcale nie jest takie ważne, skąd wzięły się proteiny, antybiotyk, lekko przyswajalny tłuszcz, przesycony witaminami. Ale... - dźwiga się, prostuje szybko - czekaj tu na mnie. - Jak masz na imię? - pyta kobieta, kiedy chłopak jest już przy drzwiach. - Red - rzuca, oglądając się szybko. Potem znika. Intime siedzi z podwiniętymi nogami, chłodzi policzki wierzchem dłoni, odgarnia włosy spadające na czoło. Potem podnosi się, szybko i cicho wychodzi z pokoju. Nie patrzy w stronę olbrzymiego hallu, skręca w drzwi łazienki, rozwalone przez Reda. Pochyla się nad umywalką, odkręca kran, nabiera wody w stulone dłonie, zanurza w niej twarz. Raz, drugi, trzeci. Unosi głowę, zaglądając w lustro, parę zimnych kropel spada na jej półodsłonięte piersi. Przez chwilę usiłuje sobie przypomnieć, kiedy to się stało. Czy były takie już wtedy, kiedy niosła Scoutsie, czy może on... - widzi, że na umyte, ochłodzone policzki znowu wpływa gorący rumieniec. Śmieje się z tego mimowolnego zawstydzenia leciutko. - Ten smarkacz działa na mnie tak, jak... jak... - szuka w myśli porównania - jak żaden z mężczyzn, którego kiedykolwiek znałam. I nawet gdyby Euro żył, rzuciłabym go bez wahania. Ten Red to siła. Siła, która tylko cudem mieści się w jego ciele. Zrzuca z siebie ubranie, na moment prostuje plecy, patrzy na swoje drobne, twarde piersi. - Scoutsie ich nie zniszczyła - mówi szeptem. - I twoje dzieci też nimi wykarmie. Red... Nabiera wody w dłonie, zaczyna zmywać z siebie brud wielo dniowej wędrówki, zmęczenie, te wszystkie lata czekania, które spłynęły po niej jak woda po zbyt tłustej skórze. Zdejmuje z wałka mayalowy ręcznik, moczy go, trze skórę mocno, budzi krew w sobie. Z radością odnajduje w swoich ruchach dawną sprężystość i energię. Jakby starczyła ta jedna, krótka chwila z Redem, jakby on właśnie przywrócił jej siły. Intime wyżyma ręcznik, owija nim biodra, przerzuca przez ramię brudne, poplamione sari. Boso i półnago wychodzi na korytarz, wraca do pokoju, w którym leży Scoutsie. Red już czeka, zagłębiony w fotelu. Uśmiecha się do piersi Intime, do jej świeżo opłukanych, mokrych włosów. Potem pochyla się, podnosi z podłogi papierową torbę. - Znalazłem bufet - mówi. - Wcale dobrze zaopatrzony. Czy ona... - ruchem głowy wskazuje Scoutsie - jada kawior? - Raz jadła. - I...? - Chyba lubi. Zresztą teraz będzie szczęśliwa, trzymając w ręku kromkę chleba. - Kawior jej jednak nie zaszkodzi, prawda? A wiesz? Przecież to jest właściwie to samo... Tylko w trochę innej postaci. - Nie - Intime energicznie potrząsa głową, aż z włosów pryskają krople wody. To wcale nie to samo, Red. Podchodzi bliżej, rozwiera dłoń, w której zgarnęła oba końce ręcznika. - To wcale, wcale nie to samo - powtarza, przymykając oczy, wysuwając przed siebie leciutko rozchylone usta. Red na moment odchyla głowę. - Czy nie trzeba jej obudzić? - pyta. - Na pewno jest głodna. Może... - Nie - szepcze Intime. - W jakimś domu znaleźliśmy trzy dni temu trochę chleba i sera. Zjadła resztę pół godziny przed przyjściem do tego gmachu. Niech śpi. - Niech śpi - powtarza Red, uśmiechając się ciepło. *** Mayme powoli idzie ulicą. Nie patrzy dokąd. Twarz Ki wytrąciła go z równowagi. Nie to, że umarła. Nie to, jak. Bo widział w życiu może jeszcze gorsze sceny. Był wszędzie tam, gdzie tylko coś się działo, i rysował, rysował, rysował... Świata nie widział zza czubka mazaka skaczącego po plastanie. Żył narysowanym życiem. I może tylko okruchy rzeczywistości przesiąkały jednak do jego mózgu, może zbierały się w nim długo. Sczepiały się ze sobą, nawarstwiały powoli, narastały w krytyczną masę. A ta twarz, z utrwalonym przez śmierć lękiem i rozkoszą, protestem i aprobatą jednocześnie, była tylko tym, co dopełniło miarę. - To minie - mruczy Mayme. - Zawsze mija... Nie ona jednak do jego mózgu, może zbierały się w nim długo. Sczepiały dziewczyną. W Dueno. Tak, to na pewno tam... - Mayme przypomina sobie scenę, którą podchwycił i narysował przed kilkoma dniami w jednej z odzyskanych wiosek. W cudem ocalałej chacie żołnierze znaleźli dziewczynę. Broniła się, podrapała paru, ale przecież rozciągnęli ją wreszcie na ziemi. Pierwszy uniósł głowę na moment. - Cud, panowie - ogłosił radośnie. - Pół sekundy temu to była jeszcze dziewica. Lecz kiedy opuścił wzrok, zobaczył to samo co Mayme, wyglądający ze ściany. Wiotkie, lekko skłębione pasemka zielonej, gęstej mgły, wywijające się spomiędzy ud dziewczyny. Inni uciekli. On już nie zdążył się podnieść. Mgła, zielona, jak galareta gęsta mgła... Frenchowi wydaje się przez parę chwil, że widzi ją jeszcze, skłębioną czubkiem jego mazaka na plastanie. Dopiero potem dostrzega, zaczyna rozumieć, że brodzi w zielonej mgle naprawdę, że gęsty opar sięga mu już do kolan. - Cholera! - klnie w duchu. - Chyba wlazłem w zasięg chlapacza. I nagle widzi przed sobą mur martwych, obojętnych twarzy. W takt spokojnie odmierzanych kroków wraz z mgłą płynie przed Najeźdźcami fala ciężkiej, aż namacalnej nienawiści. Ale najgorsza jest ich martwa pewność złamania wszelkiego oporu. Nie zatrzymuje ich histeryczny jazgot wyciągniętych z lamusa kaemów, nie rzucają w popłochu na ziemię ciężkie tąpnięcia bomb mez, nie łamią ich woli ostre błyski upartych laserów. Omijają tylko kolejne kłęby mgły w swoich szeregach, zwierają się znowu. Bo nagle Mayme spostrzega, że wszedł w sam środek piekła. Trochę z boku przed sobą widzi jakiś kształt niewyraźny. Gardziel olbrzymiego leja, z którego buchają nieprzerwanie kłęby stężonego oparu. Wszystko, co tryska z chlapacza zwiera się, skleja momentalnie z innymi kłębami, wypucza się, narasta, formuje i zestala w kształty xaurów, cheeraków, ludzi... *** Kiedy najbliższy z Najeźdźców niemal już dosięga go wyciągniętą dłonią, French odruchowo włącza swój aparat, i nie cofa ręki z guzika, choć wie, że niepotrzebnie to zrobił. Patrzy obojętnie, jak mgła już bez oporu przepływa przez jego kolana na wylot, jak wsysa się, wpływa, sięga coraz wyżej... - Widzę, że odzyskujesz chęć życia. To wspaniale... Krabbart-Ostergut przestaje szarpać więzy, obraca głowę, z nienawiścią patrzy na uśmiechniętego Testarda. Strzyka śliną przez zęby. - A pluj sobie, pluj ile wola. Już nie jesteś chyba jadowity... - drwina w głosie Mandaia sprawia, że Reny patrzy przez chwilę ponuro, potem przymyka oczy. Bo tamten ma rację. Półcyborg Drac Ostergut wyładował się, wypalił w tym jednym, momentalnym styku z dłonią starego Vraina. Wygasły, obumarły niepotrzebne już obwody wspomagania. Mandai pochyla się nad posłaniem. - Wstawaj - mówi. - I nie szarp się bez potrzeby. Tym razem to ja trzymam w ręku tę zabawkę - wyciąga z kieszeni elektrobolę - a nie żaden z twoich dzielnych chłopców. Idziemy do śluzy. A uważaj na progu, żebyś się nie potknął i guza sobie czasem nie nabił. Bo ci się jeszcze łeb w hełmie nie zmieści i będę cię musiał wysłać na huśtawkę bez nakrycia głowy. Ostergut dźwiga się powoli. - Mógłbyś tak nie pieprzyć? - pyta uprzejmie. - Mógłbym - zgadza się Mandai. - Ale lubię. Mimo to przestaje dogadywać, odzywa się dopiero w śluzie, przypinając do skafandra Krabbarta dodatkową butlę z powie trzem. - Masz - mruczy. - Żebyś nie mówił, że jestem pamiętliwy. Oddychaj sobie pełną gębą. A im więcej na tobie żelastwa, tym lepiej. No, teraz hełm. Po chwili klapa w pancerzu odchyla się powoli, wypchnięty Krabbart zaczyna płynąć szybko w stronę niedalekiego słońca. Czuje żar nawet przez skafander, widzi blask mimo dodatkowych blend, założonych na hełm przez Mandaia. Testard patrzy za nim przez chwilę, potem naciska taster, klapa zamyka się wolno, powietrze napływa do śluzy. Testard, nie śpiesząc się, wchodzi w korytarz, pogwizdując idzie do sterowni. Jest z siebie nawet zadowolony. Ostatecznie wcale nie jest łatwo wymyślić coś takiego, na co jeszcze chłopcy z patroli nie wpadli. W sterowni łączy się od razu z Krabbartem. - Daj głos, poruczniku! - woła. - Słyszysz mnie dobrze? Ostergut nie odpowiada. - A milcz sobie, milcz do oporu, i tak słyszę twoje sapanie. A teraz posłuchaj uważnie. Popłyniesz sobie tak jeszcze przez kilkaset mil, aż się dobrze przysmażysz. Jak, podoba ci się ten pomysł? Nie odpowiadasz? Nie szkodzi. Ja poczekam. Czekałem tyle, to mogę jeszcze i te parę godzin. A i tobie nie będzie tak smutno wiedzieć, że jest ktoś, kto ciebie na pewno wysłucha. No, zaczynaj spowiedź! Czekam... I Mandai czeka rzeczywiście długo, zerkając na jeden ze wskaźników co chwila. Prosty słupek czerwonego światła wspina się ku górze powoli. Kiedy sięga poziomu dwustu stopni, Mandai naciska taster, który włącza zespół gigantycznych elektromagnesów zamontowanych na pancerzu kosmolotu. Kiedyś ten statek krążył wokół Wenus, zbierając wszystkie zgubione narzędzia, śmiecie wywalane w metalowych pojemnikach, wraki zdezelowanych sond. Krążyłby tak jeszcze długo, kierowany przez automaty, z rzadka odwiedzany przez ludzi; gdyby nie to, że Mandai uznał go za wymarzony środek do realizacji swojego celu. Były porucznik Reny Krabbart nie od razu orientuje się, że zaczyna od słońca odpływać. Lecz kiedy wreszcie to spostrzega, Mandai po raz pierwszy może uśmiechnąć się radośnie. Z głośnika przed nim popłynął krótki, urywany szloch. Mandai patrzy na termometr sprzężony z czujnikiem w skafandrze Krabbarta. Kiedy temperatura otoczenia porucznika spada do stu pięćdziesięciu stopni, znowu naciska taster, zmienia pole przyciągające Krabbar ta w siłę, która go odpycha. Potem rozpiera się wygodnie w fotelu. *** Red przepuszcza przed sobą Intime, sam idzie za nią, niosąc rozbudzoną, uśmiechniętą Scoutsie. - Zaraz ci ją oddam - mówi. - Tam za drzwiami. Za pancernymi drzwiami wyprzedza kobietę, zatrzymuje ją ruchem dłoni. Intime stawia córkę obok siebie, obie patrzą na Reda, który idzie na środek pomieszczenia, oblanego zwałami betonu pod ostatnią kondygnacją gmachu. Chłopak kładzie obie dłonie na czymś w rodzaju bardzo prostego pulpitu sterowniczego, sprzężonego z niewielkim pudełkiem. Kable z tego pudełka wbiegają za niewysoki mur, ustawiony starannie z dużych klocków jakiegoś metalicznie pobłyskującego tworzywa. Red odrywa ręce od pulpitu, pochyla się nad pudłem, przymykając oczy. I znowu kładzie dłonie na obudowie. Wsłuchuje się w coś chwilę, potem prostuje się powoli. - Chodźmy - mówi krótko. - Już wiem, co trzeba. - Dokąd? - pyta Intime cicho. - Przecież tam jest mgła... - Zobaczymy - mruczy Red. - Nie bój się, kochanie. - Ale... - Red widzi błysk poświaty wokół ciała Intime, narastanie kolapsu. - Musimy - mówi twardo - przedostać się na kosmodrom. Tu zginiemy. A najpierw... - pokazuje Scoutsie oczyma. Intime powoli opuszcza głowę, Red rusza przed siebie, wychodzi z pomieszczenia. Zatrzymuje się dopiero przed wąskimi, krętymi schodkami biegnącymi w górę, przeczuwa starannie pomieszczenie nad ich głowami i korytarz wiodący do windy. Znalazł ją po długich poszukiwaniach, przyciągany przez ten twardy błysk w podziemiach. Równie długo rozszyfrowywał jej system sterowania, zabezpieczony na wszystkie możliwe sposoby. - W porządku - mówi. - Możemy iść. Wchodzi po schodkach aż do ciężkiej klapy. Ten system rozłamał dwa dni temu w ciągu paru sekund. Rozchyla ręce, dłońmi przed siebie, klapa posłusznie unosi, się w górę. Najgorsze okazuje się przebycie parteru. Red przed wyjściem z tajnej windy odbiera Scoutsie od Intime. - Nie boisz się? - pyta, zaglądając w oczy kobiety. Intime bez słowa potrząsa głową. - To dobrze. Bo to draństwo chyba wyczuwa strach - sadza sobie małą na karku. - Idź tuż za mną - pochyla się, leciutko całuje policzek Intime. Scoutsie mocno obejmuje jego głowę. Red rusza zdecydowanie, z dłońmi wysuniętymi przed siebie. Całą moc swoich biochronów koncentruje na tych paru metrach przed sobą, płata mgłę, rozpychają na boki, wypala. W ciągu paru chwil docierają do normalnej windy. - Otwórz drzwi - Red przepuszcza Intime pod swoim ramieniem, czeka, bez przerwy wzmagając emanację. Bo mgła zaczyna już przelewać się w ich stronę, piętrzyć leniwie, zestalać... - Przytrzymaj drzwi - Red obraca się szybko, przemiata pustymi dłońmi opar ścielący się przy ziemi. - I wchodź! Szybko! Wskakuje do windy tuż za nią. Śmiesznie, w półprzysiadzie, żeby nie rozbić głowy Scoutsie o nadproże. Winda rusza, z szumem biegnie w górę. - Tuż pod dachem zostały dwa sprawne sterówce - odpowiada Red na nieme pytanie Intime. Pięć minut później hangar ukryty pod dachem otwiera się, wypryskuje z niego obły kształt, podobny do spłaszczonego jaja. Podwieszona pod nim gondola wygląda jak żółtko nie zgniecione do końca, częściowo zatopione w całej bryle. Maszyna jest zwinna i szybka, napędzana przez dwa odrzutowe silniki umieszczone po obu bokach gondoli. - Tu jesteśmy względnie bezpieczni - uśmiecha się Red do siedzącej obok Intime. - O ile jakiemuś durniowi z naszych oddziałów nie wpadnie do głowy postrzelać sobie trochę i do góry. Zaraz znikniemy w chmurach. Po chwili kabinę oblewa matowomleczny, nieprzejrzysty blask rozpylonego słońca. Red prowadzi pewnie, nie patrząc na monitory. Wsłuchuje się tylko w siebie uważnie. - Czuję Carrie - mówi w którejś chwili. - Ona na nas czeka. - Kto? - Intime na ułamek sekundy ściąga brwi. - Nie bój się - Red wyczuwa w jej głosie instynktowną wrogość, zapowiedź walki, momentalny wybuch zazdrości. - Carrie jest członkiem naszej rodziny. To jacht, który przedtem należał do mojego ojca - uśmiecha się lekko. Intime powoli wyciąga dłoń, przesuwa czubki palców po udzie Reda, wczuwa się w przyjemność, jaką jej to dotknięcie daje. - Wiesz? - mówi. - Nigdy taka nie byłam. A ciebie chciałabym mieć bez przerwy w sobie. Tylko o nią... - ruchem głowy wskazuje dziewczynkę zapatrzoną w chmury - nigdy nie będę zazdrosna. Chcę, żeby była kiedyś mną dla ciebie. Ale teraz... - znowu powoli i lekko jej palce płyną po udzie chłopaka. Intime pochyla się mocno, zwija w kłębek na fotelu, przytula twarz do kolan Reda. W oczach chłopaka miga cień podziwu. - Wiesz? - mówi. - Chyba już rozumiem, dlaczego tak wiele przeżytych dni nie dotknęło cię wcale. W każdej chwili mogą nas zestrzelić. A ty... - A ja chcę ciebie - szepcze Intime. - I nic mnie poza tym nie obchodzi. - W takim razie mam do ciebie prośbę... - Tak? - kobieta niechętnie unosi głowę. - Powtórz mi to za pół godziny. Kiedy już będziemy tam... - Red przez moment celuje oczyma gdzieś w górę, w najdalszą przestrzeń. - Za pół minuty będziemy nad kosmodromem - dorzuca już zupełnie innym głosem. - Carrie powiedziała, że na nas czeka. I chyba cię polubi, wiesz? Krótki uśmiech Reda gaśnie, kiedy sterowiec wychodzi z chmur. Cała mgła z betonowej niecki zgarnęła się w jeden zielony zwał przywarowała pod brzuchem niewielkiego, poharatanego jachtu. Wahanie Reda trwa pół mikrosekundy. Chłopak spina się, spręża, patrzy, zaciskając zęby. I nagle dysze Carrie rozbłyskują ostro, wybuch ognia rozmiata mgłę na strzępy, jacht dźwiga się na teleskopach i osiada na nich z powrotem. Red rzuca maszynę w dół, wyhamowuje pęd tuż nad betonem. - Skaczcie! - krzyczy. - I pędźcie do windy! - wypycha oszołomioną, przerażoną Intime z gondoli, za nią Scoutsie. I sam jeszcze przed nimi miękko ląduje na gorącej, okopconej powierzchni. Zarzuca sobie Scoutsie na ramię, mocnym szarpnięciem wyrywa Intime z bezruchu, wpycha dziewczynkę i kobietę do windy, opuszczonej przez Carrie na moment. Sam skacze na platformę wtedy, kiedy już uniosła się na półtora metra od ziemi. W miejscu, w którym byli przed chwilą, już kłębi się i narasta nowy zwał zielonej galarety. Wypiętrza się i wspina ku górze niemal równie szybko jak winda. Carrie sama zatrzaskuje właz za nimi, kiedy tylko wyczuwa obecność Reda w śluzie. Nie czeka już na polecenia, przygniata Intime i Scoutsie do podłogi raptownym przeciążeniem. Tylko Red mocno trzyma się na nogach, kiedy jacht wyrywa się z lepkiego uścisku. I gna wciąż przed siebie, bezustannie nabierając prędkości. Red otwiera wewnętrzne drzwi śluzy, podnosi Intime z podłogi. - Zwolnij - mówi w przestrzeń przed sobą. Przeciążenie natychmiast zaczyna maleć łagodnie, ustala się na takim poziomie, że Intime i Scoutsie mogą już poruszać się o własnych siłach. Red idzie przed nimi, prowadzi je do sterowni, pokazuje fotele przy bocznych pulpitach. Sam siada przed centralnym i zamyśla się na długo. Na całe dwie sekundy. - Matka - myśli. - I Ki. Tam, w Kergely... Potem równie długo patrzy na Intime. - Wiesz? - mówi. - To w podziemiu, pod gmachem RZZ, to była bomba helowa wielkiej mocy. Postanowiłem... - Red! - w oczach kobiety zapala się błysk przerażenia. - Nie rób tego! A potem opowiada o ulotkach. Gorączkowo. Pośpiesznie. Plącze się, czasem gubi słabo zapamiętane zdania i stówa. A jednak Red wyławia sens z tej chaotycznej opowieści. - To możliwe - kiwa głową. I dalej mówi. Zimno, spokojnie: - Tam, w Kergely, mieszka moja matka. I dziewczyna, którą kiedyś kochałem. To właśnie po nie wróciłem do tego miasta. I jest jeszcze na Ziemi ktoś inny. Stary człowiek. Cyborg, który nauczył mnie wszystkiego, co teraz potrafię. A potem już bez słowa obraca się do pulpitu, powoli kładzie na nim obie dłonie. Na grawimonitorze przed jego twarzą całą Ziemię nagle otacza promienisty, mocny, jaskrawozielony błysk. Jak wybuch aureoli. Widmowa poświata rozpada się na wiązki, tańczące w przestrzeni. W ciągu trzech sekund znika jednak ten świetlny chaos, poszczególne promyki zaczynają się zapętlać i splatać, zaczynają się składać w zawiły, arabeskowy wzór. - Co to jest? - szepcze Intime. Scoutsie milczy, wpatrzona w formującą się szybko, olbrzymią i szczelną sieć zielonych błysków. - Nie wiem - odpowiada Red i mocniej przywiera dłońmi do pulpitu. Obwody Carrie wychwytują jego niemy rozkaz, wzmacniają go, wyrzucają ku Ziemi. Jeszcze przez chwilę, przez niecałą sekundę może, nie dzieje się nic. A potem glob uwięziony w zielonej sieci zaczyna puchnąć. Płynnie i równo, bo żadna z bomb ukrytych w głębi kontynentów nie wybucha ani o mikrosekundę wcześniej niż inne. Lecz wreszcie Antarktyka pierwsza wypiętrza się i spada z Ziemi jak pokrywa zdmuchnięta z kotła przez nagły wybuch pary. A potem już cała Ziemia rozpada się powoli, jak beczka pozbawiona obręczy. Red spokojnie ogląda bezładne, wrzące rumowisko skał, lodu i gazów. Wzrusza ramionami. Przez parę chwil patrzy na zieloną sieć kurczącą się teraz szybko, powęźloną z sekundy na sekundę ciaśniej. Patrzy na coś, co pod nią - z serca chaosu, ze skalnych złomów, z bezdennej otchłani - znowu zaczyna się wypuczać pomału. Już widać pierwsze, prawie takie same jak te rozwalone przed minutą, linie mórz i lądów. - Ciekawe... - mówi do siebie półgłosem. Potem jeszcze raz wzrusza ramionami, wstaje z fotela, obejmuje ręką plecy Intime. Przyciąga ją ku sobie łagodnie, zasłaniając owo coś na ekranie, co wbrew prawom kosmicznej mechaniki skonsolidował wybuch, co wbrew prawom kosmogonii zrodziło się z niczego. Red pochyla się, zbliża twarz do rozchylonych leciutko, oczekujących ust Intime. - Zdaje się, że miałaś mi coś powtórzyć - mówi.