514
Szczegóły |
Tytuł |
514 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
514 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 514 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
514 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RYSZARD G�OWACKI
RAPORT Z REZERWATU
Krajowa Ag�cja Wydawnicza
Warszawa 1982r.
SPIS TRE�CI
Czym jestem
Ostatnia wyprawa Voya Berga
Nielojalno��
D�in dla profesora
Nieudany eksperyment
Poradnia neoscjentologiczna
Raport z rezerwatu
Kontrakt
Donos
Desperat
CZYM JEsTEM
W�tpliwo�ci, bezustanne w�tpliwo�ci... Jedno kolosalne
pytanie opanowa�o ca�e moje jestestwo i gn�bi mnie mnogimi
odmianami, a na iedn� z nich nie mog� znale�� zadowalaj�cej
odpowiedzi. Czuj� to. Wiem, �e ka�da cz�stkowa odpowied�
by�aby r�wnocze�nie t� ca�kowit�, ostateczn�, jedyn�...
Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy te� jej
najwi�ksz� pomy�k� roj�c� sobie panowanie nad Czasem
i Przestrzeni�? A mo�e tylko skomplikowanym homeostatem
powo�anym do spe�nienia �ci�le okre�lonego zadania i prze-
znaczonym do likwidacji, jak ka�de zu�yte, zb�dne narz�dzie?
Staj� si�. Kolor oczu i sk�ry, biel z�b�w i barwa g�osu,
rytm serca i pulsowanie krwi w �y�ach, jasno�� spojrzenia,
wdzi�k u�miechu - wszystko jest zapisane mistern� mozaik�
atomowych drobJn na niewidzialnych wst��kach chromosom�w.
Czy pos�gowym Apollinem mi by�, czy te� chromym od
pocz�tku swej drogi nieszcz�nikiem, radosnym jasnovv�o-
sym zjawiskiem przywo�uj�cym u�miech na stroskane twarze
przechodni�w, mocarzem czy cherlakiem, zwiewn� najad� kr�lu-
j�c� w�r�d szarych t�um�w zwyk�ych ludzi - zadecyduj� one.
P�dz� wolny i silny g��bi� oddechu, cia�a pos�usze�stwem,
spr�ysto�ci� ko�ci i mi�ni. Dok�d? Dok�d chc� p�dzi�, co
zdoby�?
Zdob�d� Przestrze�, bo tak chc� one, za�piewam ptakiem
odwieczn� pie�� istnienia, wiatrem przyfrun�, burz�, orka-
nem, t�cz� roztocz� przed ci�b� zdumionych oczu, w pl�sach
motylich zawiruj� pod kopu�� niebios, w twardym kamieniu
s�owa rze�b� wykuj� nie podatn� czasowi. I wsz�dzie cz�stk�
siebie zostawi�. Niech trwa, niech trwa, niech trwa!
Jak �y�? W lawinie odkry� coraz wyra�niej rysuje si� sylwet-
ka superzorganizowanego automatu sterowanego pr�dami
p�yn�cymi sieci� wysokooporowych przewod�w. Nieco mniej
prymitywna ta sie� - nieco szybciej p�yn� w niej impulsy. I
ju� jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze-
wag� u�amk�w sekund nad nimi. A to du�o, bardzo du�o...
Nieco bardziej skomplikowane po��czenia mi�dzy kom�r-
kami m�zgu spot�gowane miliardowym krociem szarych ma-
le�stw tworz� geniusza.
Praca - powiecie - praca nad sob� wyniesie ci� ponad
dolin� przeci�tno�ci. Nic; tylko w�asna praca. Zgoda. Ale
je�li gdzie� tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bit�w
na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje?
Pulsuj� gruczo�y, nabrzmiewaj� ci�arem zwi�zk�w produ-
kowanych, zdumiewaj�cych, czekaj� na chwil� odpowiedni�
by u�y� tych wytwor�w. Pochylaj� si� g�owy m�drc�w nad
preparatami - mierz�, licz�, analizuj�. Ju� wiedz�!
Jak �y�, skoro stany �wiadomo�ci maj� chemiczn� motywa-
cj�? Pierwsze uniesienie m�odo�ci, mi�o�� i nienawi��. boha-
terstwo i tch�rzostwo, to tylko efekt dzia�ania okre�lonych
substancji produkowanych zgodnie z za�o�onym harmono-
gramem. A co z dobrem i z�em?
Czy woln� wol� te� mam wbudowan� w program?
Nie zdaj�c sobie z tego sprawy sam wytwarzam zwi�zki do
kierowania sob�. A je�li kto� kiedy� zechce mnie pozbawi� tej
roli i sta� si� panem moich stres�w i euforii, moich poryw�w?
Pytania, pytania, pytania... Garbi�si� um�czone bezruchem
grzbiety, pochylaj� nad preparatami g�owy. Lecz czy� kt�ra�
podniesie si� nagle i zastanowi nad celem swej drogi? C�
jeszcze chcecie pozna� - wz�r chemiczny duszy?
Awi�c czym jestem? Motywowanym enzymami bia�kowym automa-
tem, zmieniaj�cym swe zachowanie pod wp�ywem mikroskopijnych
porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed-
nio gruczo�y, czy te� niezale�n� Istot�?
Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!!
- Wy��cz go, George! To ju� czwarty z tej serii, kt�remu si�
zdaje, �e jest cz�owiekiem...
OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA
Wkabinie panowa� mi�y, zielony p�mrok. Ze �cian p�yn�-
�y ciche d�wi�ki pi�knej, barokowej muzyki. Voy wybra� j�,
poniewa� przypomina�a mu Kris i czasy wsp�lnych, cotygod-
niowych wypraw na koncerty. Prawd� m�wi�c, te koncerty
starodawnej muzyki wtedy nudzi�y go, ale Kris uwielbia�a
Bacha, a on, Voy, kocha� Kris i got�w by� dla niej nawet na
wi�ksze po�wi�cenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy
i zieleni muzyka zacz�a mu si� podoba�. By�a taka spokojna
i dostojna - s�owem inna.
Ju� ponad cztery lata "Contact" szed� z przy�wietln�
pr�dko�ci� stale tym samym kursem w kierunku S�o�ca. Ca�a
za�oga zosta�a ju� wyprowadzona ze stanu hibernacji, wkt�rej
tkwili niemal od chwili opuszczenia uk�adu ProximaCentauri.
Za jak�� godzin� osi�gn� umown� granic� Uk�adu wyznaczo-
n� w odleg�o�ci 50 jednostek astronomicznych od S�o�ca
i wtedy trzeba b�dzie w��czy� silniki hamuj�ce. Potem nast�pi
okres hamowania i m�newrowania w�r�d p�l grawitacyjnych,
aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytraci� szybko��
i po dw�ch tygodniach osi��� na orbicie parkingowej Ksi�y-
ca. Zreszt� Instrukcja Wej�cia w Uk�ad nie pozostawia mo�li-
wo�ci jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Uk�adu musz� by�
w��czone silniki hamuj�ce. Okresu tego nikt nie lubi, bo to
przecie� tylko znikomy u�amek parseka, a trzeba si� wlec tak
d�ugo: Stary Larsen, pod dow�dztwem kt�rego Voy s�u�y�
w poprzedniej wypr�wie, cz�sto mawia�, �e starzeje si� tylko
i wy��cznie mi�dzy Plutonem a Ziemi�.
Zamigota�a lampka wywo�awcza - Voy zg�osi� si� natychmiast.
- Szefie - us�ysza� g�os dy�urnego nawigatora - za p�
godziny wchodzimy do domu.
- W porz�dku - odpar� - ju� id�.
Powoli wsta�, wy��czy� muzyk�, w�o�y� buty i poszed� do
sterowni. Fred, kt�ry pe�ni� dy�ur, u�miechn�� si� na jego
widok.
- No, wreszcie zacznie si� co� dzia�!
- Podaj sytuacj�.
- Za kwadrans osi�gamy po�o�enie "plus pi��dziesi�t".
Wszystko przygotowane do rozpocz�cia hamowania. Lun�
osi�gniemy dziesi�tego czerwca - wyrecytowa� nawigator.
- Dzi�kuj�... Co� ty powiedzia� Fred? Dziesi�tego czerw-
ca? Przecie� to rocznica mojego �lubu z Kris. Ale b�dzie mia�a
niespodziank�, gdy si� zjawi� w domu.
- Nie b�dzie �adnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie
s�ysza�em, �eby kogo� rozliczyli wcze�niej ni� po dw�ch
dniach, zw�aszcza po wyprawie trwaj�cej dziewi�� lat. B�-
dziesz w domu najwcze�niej dwunastego.
- Powiedz mi Fred, bo ty przecie� prowadzisz kartoteki
czasowe za�ogi, ile ja mam aktualnie lat i kt�ra to b�dzie
rocznica �lubu.
- Chwileczk�... ju� mam. Masz stary czterdzie�ci siedem lat
formalnych, a trzydzie�ci biologicznych. �lub bra�e� maj�c
dwadzie�cia dwa lata, a zatem b�dzie to ju� dwudziesta pi�ta
rocznica. Brawo!
- Fred, ja musz� zd��y�.
- To niemo�liwe, szefie.
Voy zamy�li� si�.
- Fred, a gdyby�my troch� op�nili w��czenie silnik�w?
Mamy przecie� mn�stwo zaoszcz�dzonego paliwa. Wtedy
mogliby�my zyska� te dwa dni.
- Instrukcja m�wi, �e na granicy Uk�adu...
- Nawigatorze Kno - g�os Voya zabrzmia� oficjalnie - o ile
nale�y op�ni� hamowanie, aby zameldowa� si� na Lunie
o dwa dni wcze�niej?
- Moment - Fred Kno manewrowa� klawiszami - o czter-
dzie�ci siedem minut.
- Silniki w��czy� o czasie "T plus czterdzie�ci siedem
minut"!
- Rozkaz!
W sterowni zapanowa�a nag�a cisza. Wska�nik chronome-
tru szybko zbli�a� si� do czerwonej strza�ki na tarczy.
Nawigator wsta� i przesun�� j� o 47 minut do przodu.
Zn�w d�u�szy czas siedzieli w milczeniu obserwuj�c wy�a-
niaj�ce si� z mrok�w Wszech�wiata S�o�ce. Wreszcie Voy
w��czy� centralny obw�d foniczny i spokojnym rutynowanym
g�osem rzek� do mikrofonu:
- Pierwszy do za�ogi, za dziesi�� minut procedura �sma.
Potwierdzi� w kolejno�ci.
- Drugi got�w!
- Trzecia gotowa!
Gdy umilk�y g�osy wszystkich cz�onk�w za�ogi, dow�dca
wy��czy� obw�d i zwr�ci� si� do nawigatora:
- Przepraszam ci�, Fred. Je�li b�dzie granda to i tak spad-
nie na mnie. Zreszt� to przecie� moja ostatnia wyprawa.
Definitywnie rezygnuj�. Mam �on�, dzieci. Przejd� do trans-
portowego. B�d� lata� na Marsa, Wenus i co par� miesi�cy
b�d� w domu.
- Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty m�wisz o gran-
dzie. Wita� nas b�d�... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robi�.
Spokojna g�owa.
Zgodnie z obliczeniami Knoa osi�gn�li orbit� Luny �smego
czerwca. Natychmiast przesiedli si�do modu�u ��cznikowego
i po chwili byli ju� w Bazie. Z ulg� opu�cili pud�o
"Contacta", kt�re przez tyle lat by�o ich �wiatem.
Powitanie by�o wspania�e - kwiaty, przem�wienia... ale do
Voya nie bardzo to wszystko dociera�o. Tam wysoko nad
dachem Bazy �wieci�a Ziemia. By�a jak zwykle pi�kna. Po
uroczysto�ci powitania poszed� do Centrali i poprosi� o po��-
czenie ze swoim domem. Do�� d�ugo nikt si� nie zg�asza�, a�
wreszcie rozleg� si� charakterystyczny trzask, a po nim zaspa-
ny, kobiecy g�os.
- S�ucham...
- To ja, wr�ci�em.
- Kto m�wi?
- Tu Luna, Baza Pozauk�adowa. M�wi Voy Berg.
- Tato! To ja, Yola. W��czam wizj�.
Ekran zamigota� i po chwili ukaza�a si� na nim twarz
dziewczyny. Voy zaniem�wi�. By�a to zdumiewaj�co znana,
dok�adna kopia Kris z czas�w, gdy si� poznali. To by�a jego
c�rka, kt�r� zostawi�, kiedy jeszcze by�a dziewczynk� ze
stercz�cymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma ju�
dziewi�tna�cie lat.
- Tatusiu, przecie� ty si� nic a nic nie zmieni�e� przez te
dziewi�� lat. Powiedz co�.
- Yo, popro� mam� i ch�opc�w.
- Zaraz ich obudz�.
- A kt�ra u was godzina?
- Ju� po p�nocy.
- To nie bud� ch�opak�w, zobaczymy si� pojutrze. Popro�
tylko mam�.
Twarz c�rki znikn�a z ekranu, przez chwil� wida� by�o
tylko �cian� sypialni, ale nagle ekran zgas� i ��czno�� si�
urwa�a. Pr�by powt�rnego po��czenia si� nie da�y rezultatu.
Numer na Ziemi nie odpowiada�.
- Te� nie mia� kiedy nawali� - zdenerwowa� si� Voy.
P�tora dnia zabra�o Voyowi przekazanie cz�onkom Komisji
Rozliczeniowej materia��w dotycz�cych wyprawy. Wszystkie
by�y ju� wprawdzie wst�pnie opracowane w laboratoriach
pok�adowych, ale szczeg�owe badania potrwaj� ca�e lata.
A zreszt�, niech o to boli g�owa tych facet�w z Dokumentacji.
Za�oga "Contacta" zosta�a przewieziona specjaln� rakiet�
na orbit� Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpozna� ze
wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi-
tu wieku s�ynny astronauta ostatnie lata przed przej�ciem na
emerytur� sp�dza� mi�dzy Ziemi� a Ksi�ycem. Przywitali si�
serdecznie.
- Gratuluj� Berg, odwalili�cie kawa� roboty.
- Dzi�kuj�, co s�ycha� u ciebie?
- Przecie� widzisz, przekroczy�em limit biologiczny i bawi�
si� w taks�wkarza. Ziemia - Ksi�yc i z powrotem. Rzyga� si�
chce. A za rok musz� ju� przej�� do pracy na dole, w �rz�dzie
Kosmicznym. Chyba oszalej� za biurkiem.
- Nic ci si� nie stanie Lars, a twoje do�wiadczenie bardzo
przyda si� w Urz�dzie. Ale, ale - ile ty masz lat?
- Dopiero siedemdziesi�t cztery.
- Lars, do kogo ta mowa, przecie� pi�tna�cie lat temu gdy
by�em z tob� na pi�tej Tolimaka B, doci�ga�e� setki. Teraz
musisz mie� ju� ponad sto dziesi��.
- Notak, alety liczyszwed�ug metryki -za�mia�si� Larsen.
Dochodzili w�a�nie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz-
nie u�ciska� swojego starego dow�dc� i przyjaciela.
- Do zobaczenia Lars, trzymaj si�.
- Cze�� ch�opcze, przyjemnego urlopu.
Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewyl�dowali
w Centralnym Porcie na Saharze. Zn�w przem�wienia, kwiaty
i w ko�cu do za�ogi "Contacta" zosta�y dopuszczone rodziny
i przyjaciele. W t�umie �ciskaj�cych si� i p�acz�cych ze
szcz�cia ludzi Voy d�ugo nie m�g� zobaczy� swoich. W ko�cu
znalaz� ich stoj�cych daleko z ty�u, pod �cian� budynku
poczekalni - Yol� i bli�niak�w.
- Dzieci!
- Tato!
C�rka rzuci�a mu si� naszyj�; czu�,�e �zy zbieraj� mu si�
pod powiekami.
Ch�opaki, przywitajcie si� z ojcem.
Dw�ch dziesi�cioletnich, identycznych ch�opc�w, si�gaj�-
cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzy�o w jego
kierunku. Voy wyjecha� gdy zaczynali stawia� pierwsze kroki.
- Poznajmy si�, jestem Voy, wasz ojciec.
- Cze��! -wrzasn�li r�wnocze�nie-totyjeste� nasz stary?
Nie wygl�dasz na to.
- Dlaczego?
- Za m�ody - podsumowa� ten, kt�ry mia� na koszulce
wyhaftowan� liter� B, czyli z pewno�ci� Bert.
- Uhm - potwierdzi� ten drugi z liter� A, oczywi�cie Art -
Georg lepiej pasuje.
- Nie ple�cie g�upstw - ofukn�a ich siostra - chod�my do
samolotu.
- Jak to - zdziwi� si� Voy - a gdzie� mama?
- Wyjecha�a - krzykn�li bli�niacy.
- Dok�d?
- Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chod�-
my bo za chwil� jest odlot - g�os c�rki dziwnie przy tym
dr�a�. W samolocie usiedli obok siebie. Ch�opcy popychali si�
na s�siednich fotelach.
- Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mam�, czy
chora?
- Nie, nie. Kris musia�a wczoraj wyjecha�. Zostawi�a nagra-
ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej
wyprawie.
Voy wyczu� niech�� c�rki do kontynuowania tematu. Reszta
podr�y up�yn�a im na chaotycznej wymianie zda� o gwiaz-
dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim
chc�c w kilku s�owach zawrze� dziewi�cioletni� roz��k�.
P�nym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy by�
bardzo zm�czony. Kilkakrotne zmiany warunk�w grawitacyj-
nych i klimatycznych w ci�gu ostatnich kilku dni dawa�y zna�
o sobie. Pragn�� tylko jednego - spa�!
Obudzi� si� oko�o po�udnia - z ogrodu , przez uchylone okno
dolatywa� �piew ptak�w, wida� by�o b��kitne niebo. Nastoliku
obok tapczanu sta� przeno�ny videofon. Na nim le�a�a zaklejo-
na koperta, na kt�rej r�k� Kris by�o wypisane jego imi�. Voy
rozdar� kopert� i niecierpliwie wcisn�� kaset� w gniazdo
odtwarzania. Ekran pozosta� pusty, ale z g�o�nika rozleg� si�
g�os Kris, Kris za kt�r� tak t�skni� przez ca�y czas od chwili
opuszczenia domu.
- Voy, jestem szcz�liwa, �e wr�ci�e� ca�y i zdrowy. Ogl�-
da�am wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia-
�am ci�. Wygl�dasz wspaniale. Nie zmieni�e� si� nic przez ten
d�ugi czas. Przeciwnie ni� ja. Wiem, �e sprawi� ci przykro��,
ale nie chcia�am rozmawia� z tob�, gdy mnie Yola obudzi�a
w nocy. Ba�am si�. Wiedzia�am, �e wracacie. Ju� od tygodnia
m�wi�o si� niemal wy��cznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna
poda�, �e macie zbyt du�� szybko��. Ja jedna wiedzia�am
dlaczego... Z pewno�ci� jeste� zaskoczony tym co m�wi�. Ale
pomy�l spokojnie - dwadzie�cia pi�� lat temu pobrali�my si�.
Mieli�my oboje po dwadzie�cia dwa lata. Dzisiaj ja mam
czterdzie�ci siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy-
dziestki. Sam mi t�umaczy�e�, �e pr�dko�ci przy�wietlne
powoduj� prawie ca�kowite zatrzymanie procesu starzenia si�
kom�rek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Wida� to
ju� by�o wyra�nie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z
tych dwudziestu pi�ciu lat ma��e�stwa sp�dzili�my razem nie
wi�cej ni� cztery. Jeste�my wprawdzie r�wie�nikami w sensie
formalnym, ale biologicznie i psychicznie nale�ymy ju� do
dw�ch r�nych pokole�. Pami�tasz moj� mam� z czas�w gdy
je�dzili�my do niej na wakacje na Sycyli�? Tak w�a�nie ja
wygl�dam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze mia�y
tendencj� do szybkiego starzenia si�. C�, to ta po�udniowa
uroda, kt�r� tak zachwyca�e� si� dawniej... Ju� w czasie
twojego ostatniego urlopu godzinami musia�am pracowa�
nad swoim wygl�dem... zreszt� sp�jrz na mnie, a sam si�
przekonasz...
G�o�nik umilk�, a ekran powoli zacz�� si� rozja�nia�. Po
chwili ukaza�a si� na nim kobieca posta� na tle ogrodu. By�a
to Kris; ale gdyby nie wiedzia�, �e to b�dzie ona, nie domy-
�li�by si� tego. Wpatrywa� si� z os�upieniem w zbli�aj�c� si�
kobiet�, kt�ra w niczym nie przypomina�a mu ukochanej Kris.
- Widzisz najlepiej sam, czas jest �askawy tylko dla was,
bohater�w Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie by�o, cz�sto
zamyka�am si� w swoim pokoju i ogl�da�am holograficzne
zapisy naszych wsp�lnych wycieczek. Jeste�my na nich jak
dawniej pi�kni i szcz�liwi, A� kiedy�, niedawno, stan�am
ko�o twojego hologramu i popatrzy�am w lustro. To by�o
szokuj�ce i wtedy postanowi�am... Nie pasujemy do siebie. Ty
jeste� m�odym cz�owiekiem, osi�gn��e� prawie nie�miertel-
no��, jak mityczni bogowie greccy. Mo�esz mie� ka�d� pi�kn�
dziewczyn�, kt�rej tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe.
Za tw�j trud, za lata zamkni�cia w tych przekl�tych blaszan-
kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzej�c�
si� kobiet�...
Kris zn�w umilk�a, aby si� nie rozp��ka�; twarz jej zni-
kn�a z ekranu, na kt�rym wida� teraz by�o tylko ga��zie
drzew. Wkr�tce jednak zn�w rozleg� si� jej g�os, lecz ju�
inny, zdecydowany:
- Musimy si� rozej��. Mam przyjaciela. Nazywa si� Georg.
Od trzech lat spotykamy si�, chodzimy na koncerty, do parku.
On ma pi��dziesi�t pi�� lat, jest wdowcem. Jego �ona zgin�a
w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzie�cia lat
temu. By�a meteorytologiem. On sam nigdy nie by� nigdzie poza
Ziemi�. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem.
Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Ch�opcy za
nim przepadaj�. Chce si� ze mn� o�eni�. Powiedzia�am �e
dam mu odpowied� po twoim powrocie. Dam mu j�, Voy. Tak
b�dzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla ch�opc�w i dla niego.
Ma��e�stwo anulujemy w przysz�ym tygodniu. Par� lat temu
wszed� w �ycie przepis dopuszczaj�cy do udzia�u w wypra-
wach pozauk�adowych tylko ludzi stanu wolnego lub ca�e
ma��e�stwa. Je�li chodzi o Yol�, to ona ma tw�j charakter. Za
nieca�e dwa lata sko�czy Szko�� Nawigator�w i ruszy twoim
�ladem. Tak postanowi�a. Opiekuj si� ni�. Ty wr�� do gwiazd.
Wiem, �e je kochasz i nie wyobra�asz sobie �ycia bez nich.
�egnaj.
Ekran zgas� i nasta�a przera�liwa cisza. Voy poczu� potwor-
n� pustk� w g�owie. D�ugo le�a� patrz�c niewidz�cymi oczyma
w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie wesz�a Yola
i nic nie m�wi�c zacz�a go g�aska� po g�owie. Nagle odezwa-
�a si�:
- Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko za�atwi�am.
- Dobrze.
Ten tydzie� nad morzem bardzo dobrze mu zrobi�. K�pali
si�. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa-
no Voya do rozm�wnicy. Zobaczy� u�miechni�t� twarz Knoa.
- Cze�� stary, s�ysza�e�, organizuje si� wyprawa w rejon
Canis Maioris. Przewidywany czastrwania pi�tna�cie lat. Start
za dwa lata. Ciebie proponuj� na dow�dc�. Jutro ma z tob�
rozmawia� sam Stary.
Wiadomo�� spad�a na Voya jak grom z jasnego nieba.
Po�egna� si� z Fredem, a potem uda� si� na d�ugi, samotny
spacer brzegiem morza. Po powrocie wszed� do pokoju c�rki .
- Yo, prawdopodobnie zaproponuj� mi dow�dztwowypra-
wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. My�l�, �e by�aby to
dla ciebie znakomita praktyka po uko�czeniu szko�y. Tylko gdy
wr�cisz, nie b�dziesz ju� mie� przyjaci�ek...
Oczy Yoli zrobi�y si� ogromne. Z rado�ci zdo�a�a tylko
rzuci� mu si� na szyj� i wykrzykn��:
- Tato!
NIELOJALNO��
Lubi� te p�ne niedzielne popo�udnia. Od morza wia�a
zwykle lekka orze�wiaj�ca bryza, nieodmiennie nios�ca ta-
jemniczy zapach wielkiej przygody, odleg�ych l�d�w i ocea-
n�w, cichych koralowych wysp o poczt�wkowej urodzie. i tej
niepowtarzalnej rado�ci. jak� daje przecinanie wiecznie roz-
ko�ysanej tafli w�d.
W jego uregulowanym �yciu niedzielne spacery mia�y wyso-
k� rang� i by�y cz�stk� nie zmienionego od lat rytua�u.
Najpierw urocze, pachn�ce domowymi obiadami i sma�on�
ryb� zau�ki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes-
ne kryte molo, wcinaj�ce si� daleko, daleko w morze, a na
koniec powr�t reprezentacyjn�, wysadzan� palmami alej� do
centrum miasta. Tam, nie bacz�c na wysokie ceny, wypija�
w ulubionym lokalu lampk� dobrego wina i wraca� do swojego
niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy.
Dzisiaj r�wnie� odby� ju� pielgrzymk� po labiryncie nadmor-
skich uliczek, dwukrotnie przemierzy� ca�� d�ugo�� �mia�ej
�elbetowej estakady i zapu�ci� si� w rozwichrzony szpaler
pi�knych drzew wiod�cy do �r�dmie�cia. Na chwil� zatrzyma�
si� przy ods�oni�tym przed kilkoma zaledwie dniami monu-
mentalnym pomniku Genera�a i, nasy�iwszy oczy tym nowym
urbanistycznym akcentem stolicy, ruszy� w stron� �r�dmie�-
cia, gdzie czeka�a na niego szklaneczka z ch�odnym wytraw-
nym winem.
Pisk naci�ni�tych gwa�townie hamulc�w zmusi� go do
odwr�cenia si�. Zobaczy�, jak z du�ego, szarego samochodu
;wyskakuje dw�ch ros�ych m�czyzn i biegnie w jego stron�.
Twarze ich by�y zdumiewaj�co jednakowe i sprawia�y wra�enie
gumowych masek.
- To ten?
- Ten!
Strumie� ohydnie �mierdz�cej cieczy zala� mu twarz i oczy.
Odruchowo si�gn�� do kieszeni spodni po chusteczk�, nim zd��y�
j� wyci�gn��, ju� kto� wykr�ci� mu r�ce i za�o�y� na nie
kajdanki. R�wnocze�nie na g�ow� narzucono mu jaki� worek i
uderzono pi�ci� w plecy.
- Ruszaj! - us�ysza� niski szorstki g�os.
Zrobi� kilka krok�w we wskazanym ki�runku i wtedy jakie� r�ce
poci�gn�y go za klapy marynarki. Upad� na twarz jak k�oda,
obijaj�c sobie r�wnocze�nie kolano o jaki� wystaj�cy kant.
Trzasn�y zamykane drzwiczki i natychmiast poczu� gwa�towne
szarpni�cie ruszaj�cego samochodu. Opr�cz odg�os�w jazdy nie
dochodzi�y go �adne inne d�wi�ki. Samoch�d zakr�ci� kilka razy
i wreszcie znieruchomia�. Poczu� kopni�cie butem w �ebra i
us�ysza� znany mu ju� g�os.
- Wstawaj !
Po omacku podni�s� si� z pod�ogi, uderzy� g�ow� w dach furgo-
netki i stan�� niezdecydowanie na ugi�tych nogach. Znowu
poczu� uderzenie pi�ci� w plecy. ruszy� wi�c ostro�nie przed
siebie, pami�taj�c o tym, �eby nie uderzy� g�ow� w co� wys-
taj�cego i by nie wypa�� z samochodu. Poczu� pod nogami
urywaj�c� si� p�aszczyzn� pod�ogi i delikatnie zacz��
szuka� gruntu. Uda�o mu si� stan�� na ziemi bez szwanku i
wtedy us�ysza� rechot kilku g�os�w.
- To jaki� cwaniak!
- Tresowany...
- Zawsze wypadaj� na pysk, a temu si� uda�o. He, he, he!
Poczu� t�pe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i sta�y
nacisk jakiego� przedmiotu.
- Lufa! - przemkn�o mu przez sko�atan� g�ow�.
Nacisk zel�a� na moment. aby zaraz nasili� si� gwa�townie,
ruszy� wi�c przed siebie szuraj�c butami po �wirowanym pod-
wu�u. Po kilku krokach wyczu� stopnie schod�w. By�o ich trzy.
Odg�os otwieranych drzwi, silne pChni�cie w plecy, trza�ni�cie
metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewn�trz. Cisza.
Sta� niezdecydowanie, boj�c si� poruszy�, aby nie wpa�� w
jak�� pu�apk�. Worek zwisa� na nim lu�no; schyliwszy g�ow�,
m�g� dostrzec szpice swoich but�w. - Gdyby tak mie� wolne
r�ce... - schyli� si� g��boko do przodu, lecz worek tkwi� na
swoim miejscu. Kl�kn�� - tak�e bez rezultatu. W ko�cu po�o�y�
si� na kamiennej pod�odze i mozolnie wyczo�ga� z potrzasku.
By� w ma�ym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek
sprz�t�w. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod
sufitem, przez kt�re s�czy�o si� troCh� �wiat�a, dwoje
�elaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze by�a popstrzona
przez muchy �ar�wka, zwisaj�ca na drucie z sufitu.
Rozgl�da� si� bezradnie po pustym wn�trzu, nic nie rozumiej�c
z b�yskawicznie rozwijaj�cej si� akcji. Dopiero teraz poczu�
piek�cy b�l poni�ej kolana. Podci�gn�� nogawk� spodni i
spojrza� na nog� - g��boko zdarta sk�ra ods�ania�a kawa�ek
ko�ci. Cienkie stru�ki krwi zastyg�y ju� na goleni.
Nag�a jasno�� porazi�a mu wzrok: Skuli� si�, jak przed
oczekiwanym ciosem, zas�oni� oczy skutymi r�kami. �wiat�o
pada�o gdzie� z g�ry, z ukosa. O�lepiaj�ce.
- Wysu� r�ce! - wielokrotnie wzmocniony g�os p�yn�� z
niewidocznych megafon�w nieomal dotykalnym mia�d��cym
strumieniem. , Wykona� polecenie natychmiast. Wiedzia� o co�im
chodzi�o - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym
przedramieniu by� doskonale widoczny w jaskrawym �wietle
padaj�cym od strony sufitu; z pewno�ci� obserwowali go przy
pomocy kamery.
�wiat�o zgas�o r�wnie nagle, jak poprzednio si� zapali�o.
Pocz�tkowo nie widzia� niczego opr�cz jasnych, pulsuj�cych
kr�g�w. Dopiero po chwili zacz�� rozr�nia� kontur zakrato-
wanego okna i zarys metalowych drzwi w �cianie. Nagle
poczu�, �e zaczyna go ogarnia� w�ciek�y, bezsilny gniew,
sp�ywa wyczuwaln� gor�c� fal� a� po palce r�k i n�g.
- Hej! Jest tam kto? Odezwijcie si�! - sam zdziwi� si�
brzmieniu swojego g�osu.
Odpowiedzia�a mu g�ucha cisza. Nic, �adnej reakcji. A prze-
cie� musieli s�ysze�. Musieli! - Ludzie! Nic z�ego nie zro-
bi�em! To jaka� pomy�ka!
- Stul pysk! -zagrzmia�o naglezewszystkich stron i r�wnie
nagle ucich�o. Zrezygnowa�. Apatycznie powl�k� si� pod �cia-
n� i usiad� na pod�odze, opar�szy plecy o twardy szorstki mur.
Sciemnia�o si�. Najpierw znikn�y zarysy metalowych drzwi,
potem �ar�wka ze sznurem, a w ko�cu nie m�g� ju� dostrzec
konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Straci� poczu-
cie czasu. Zdawa�o mu si�, �e siedzi tutaj, w tej ciemno�ci,
ju� bardzo d�ugo. Wstawa� kilkakrotnie, by rozprostowa�
zbola�e ko�ci i rozgrza� si� troch�, bo od kamiennej posadzki
zacz�o ci�gn�� ch�odem.
Nagle zapali�a si� brudna �ar�wka zwisaj�ca z sufitu, a po
chwili us�ysza� zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy-
pn�y nie naoliwione zawiasy i r�wnocze�nie gdzie� u g�ry
rozleg� si� twardy m�ski g�os:
- Tw�j numer?
- Tysi�c dziewi��set osiemdziesi�t osiem M - zero zero
tysi�c dwie�cie siedemdziesi�t cztery.
- W porz�dku. Wyjd� przez te drzwi i id� przed siebie.
�ar�wka zgas�a i jedynym pUnkt�m orientacyjnym sta� si�
jasny prostok�t otwartych drzwi z perspektyw� s�abo o�wiet-
lonego korytarza.
Ruszy� w t� stron�, ogl�daj�c si� na boki. Po kilkunastu
krokach doszed� do b�yszcz�cej metalowej zapory, lecz gdy
zbli�y� si� do niej na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki, przeszkoda
bezszelestnie uskoczy�a w bok i znalaz� si� w niewielkim
pomieszczeniu z ma�ym kwadratowym sto�em i krzes�em
po�rodku.
- Siadaj! - poleci� mu niewidoczny m�czyzna o twardym,
zdecydowanym g�osie. - Nazwisko, imi�.
- Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie
rozumiem o co tu chodzi?
- Od stawiania pyta� to my jeste�my. Urodzony?
- Dwunastego maja w osiemdziesi�tym �smym.
- Imi� ojca?
- Te� Edward.
- Zgadza si�. Uko�czona Szko�a informatyki, pracujesz
w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa-
ler. Zamieszka�y Bananowa czterna�cie, mieszkanie siedem.
Potwierdzasz?
- To wszystko absolutna prawda, ale...
- S�u�ba wojskowa w jednostce numer pi��dziesi�t siedem
tysi�cy pi��set pi�tna�cie, przeniesiony do rezerwy w stopniu
m�odszego sier�anta z opini�... Wynik strzelania z pistoletu
testowego - dostateczny, sprawno�� fizyczna - �rednia.
Wzrost sto siedemdziesi�t osiem, oczy szare. Znaki szczeg�l-
ne - blizna o kszta�cie tr�jk�ta w okolicy lewego �okcia,
czarne znami� wielko�ci ziarna grochu na karku, w rozmowie
cz�sto u�ywa wyrazu "absolutnie". Na�ogi - wytrawne wino. Za
granic� nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz
i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh
plus. Uz�bienie - brak lewej g�rnej sz�stki, w prawej dolnej
pi�tce plomba z biolamitu. Zgadza si�?
- Tak, tylko numeru jednostki ju� nie pami�tam, a i z t�
plomb�, to te� nie mam pewno�ci.
- Niewa�ne. My wiemy o ka�dym wi�cej, ni� on sam. Mamy
tu takie rzeczy, o kt�rych si� nikomu nie�ni�o. Ka�dy obywatel
jest dla nas przezroczysty jak szk�o. Nasz system informacyjny
pozwala w ci�gu kilku sekund mie� wszystkie dane o interesu-
j�cym nas osobniku, ��czni� ze zdj�ciem, odciskami palc�w
i innymi ciekawymi materia�ami. M�wi� ci to, aby� nic nie
kr�ci�, lecz szczerze odpowiada� na pytania. Pami�taj - tylko
szczero�� mo�e ci� uratowa�. Nasze aparaty zarejestruj�
ka�de twoje k�amstwo, zanim zd��ysz je wypowiedzie�.
Cisza przeci�ga�a si�. Spokojnie zacz�� analizowa� sytu-
acj�, ale z kt�rejkolwiek strony podszed�, zawsze brakowa�o
motywu aresztowania, a przecie� jaki� musia� by�, bo nie pory-
wa si� z ulicy pierwszego lepszego cz�owieka tylko dlatego,
�e wyszed� sobie na niedzielny spacer.
- Honest, wracajcie do celi! - rozleg�o si� gdzie� w �cianie.
Rozsun�y si� drzwi do korytarza i po chwili znowu znalaz�
si� w pomieszczeniu z kamienn� posadzk�. S�aba �ar�wka
ledwie rozja�nia�a mroki nocy.
Zacz�� spacerowa� wok� �cian, a potem po przek�tnej -
tam i z powrotem, tam i z powrotem, za ka�dym nawrotem
przekraczaj�c le��cy na pod�odze brezentowy worek. Pora
kolacji z pewno�ci� dawno ju� min�a, ale g�odu nie czu�.
Chcia�o mu si� tylko pi�.
Zgrzytn�y �elazne drzwi i ukaza�o si� w nich dw�ch m�-
czyzn w przylegaj�cych do twarzy maskach. Jeden z nich
podni�s� z pod�ogi worek i na�o�y� mu na g�ow�. Ruszyli. Huk
zatrzaskiwanych drzwi, g�uchy odg�os krok�w po kamiennej
posadzce i nagle �wie�y powiew wiatru.
- Uwa�aj, schody! - to by� ten sam charakterystyczny g�os
drugiego z przes�uchuj�cych go.
Trzy stopnie w d�, a po nich chrz�st �wiru pod butami.
Wyprowadzili go t� sam� drog�, by� tego pewny.
- St�j! - ten sam znany g�os. Dobrze znany. Ale jak tu
dopasowa� do niego osob�, nazwisko.
Cicho podjecha� samoch�d; otworzy�y si� drzwiczki i poczu�
pchni�cie w plecy. Tym razem uwa�a�, aby si� nie uderzy� w
nog�.
Ruszyli. Samoch�d cz�sto skr�ca�, to w prawo, to w lewo,
widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzyma� si�.
Kto� zdj�� mu z r�k kajdanki, �ci�gn�� worek z g�owy i wy-
pchn�� na ulic�. By�o ciemno. Obejrza� si� us�yszawszy szum
odje�d�aj�cego auta. By�o nieo�wietlone. Ruszy� w kierunku
prze�wiecaj�cej przez ga��zie drzew, odleg�ej latarni, ogl�da-
j�c si� cz�sto za siebie, ale nikt za nim nie szed�.
Nag�y podmuch wiatru przyni�s� znany zapach morza, a za
chwil� us�ysza� szum fali �ami�cej si� na przybrze�nych g�a-
zach. Jeszcze kilkana�cie krok�w i znalaz� si� na bulwarze
w pobli�u mola. Kilka razy wci�gn�� do p�uc orze�wiaj�ce
morskie powietrze i poczu�, jak wzburzenie zaczyna go powoli
opuszcza�. Otworzy�a si� przed nim rz�si�cie o�wietlona
perspektywa palmowej alei, jak�e �wietnie mu znanej z conie-
dzielnych spacer�w. Powoli, krok za krokiem szed� ni� tak
samo, jak przed kilku godzinami. Ko�o pomnika przystan�� na
moment; k�ko si� zamkn�o. Wydarzenia ostatnich godzin
szybko zacz�y traci� ostro��. Mo�e to by� sen?
Schyli� si�, dotkn�� nogi poni�ej kolana - zapiek�o. Znowu
poczu� przemo�ne pragnienie, wi�c nie namy�laj�c si� wiele
zdecydowanie ruszy� w kierunku centrum.
Z przeciwnej strony nadchodzi� jaki� m�czyzna. W chwili,
gdy si� mijali, nagle przystan�� i zawo�a�:
- Ed Honest! Czy� to mo�liwe?!
Nag�e ol�nienie! To by� ten sam charakterystyczny g�os!
G�os z przes�uchania. A przed nim stoi u�miechni�ty od ucha
do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku.
- No co Ed, nie poznajesz mnie?
- Poznaj� ci� Wiily, nic si� nie zmieni�e�. Ale co ty tutaj
robisz? Kto� mi ju� dawno m�wi�, �e jeste� gdzie� na pro-
wincji.
- By�em, stary, ale od miesi�ca jestem ju� tutaj. Czekaj no-
mo�e by�my gdzie� usiedli, wypili co�, bo duszno dzi�.
- Mo�emy, w�a�nie id� na lampk� wina.
- To mo�e tutaj?
Kawiarniany ogr�dek zaprasza� g��bokimi wiklinowymi fo-
telami i przytulno�ci� altanek pokrytych kwitn�cymi pn�cza-
mi. Weszli i zam�wili butelk� wina. By�o w�a�nie takie, jakie
by� powinno na t� parm� gor�c� noc - bia�e, wytrawne
i ch�odne. Wymieniaj�c zdawkowe uwagi o pogodzie szybko
opr�nili pierwsz� butelk� i zam�wili drug�. Willy rozgada�
si�. Snu� wspomni�nia o dawnych beztroskich czasach,
o wsp�lnych znajomych i o ich losach, o profesorach. M�wi�,
m�wi�, m�wi�...
- Willy - Honest przerwa� mu nagle w po�owie zdania - czy
to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy te� dalszy
ci�g przes�uchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie.
Zapanowa�a cisza. Willy nala� sobie pe�n� lampk�, zag��bi�
si� w trzcinowym fotelu i powoli zacz�� s�czy� z�ocisty p�yn,
wlepiwszy wzrok w prawie pust� ju�, drug� butelk�.
- Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywi�-
cie; by�em tam, bo pracuj� u nich. I wcale nie robi�em z tego
przed tob� tajemnicy, wr�cz przeciwnie - w czasie przes�u-
chania da�em ci do zrozumienia, �e za �cian� jest kto� znajo-
my. Potem dopilnowa�em, by ci� bezpiecznie odstawiono do
miasta. Spotkanie nasze nie by�o przypadkowe; specjalnie
wyszed�em ci naprzeciw, bo chcia�em z tob� porozmawia�.
- A o czym?
- O tobie. Chc� ci przedstawi� pewn� propozycj�. Ot�
wiem, ile zarabiasz i uwa�am, �e twoje dochody mog�yby by�
du�o, du�o wy�sze. Powiedzmy, na pocz�tek, dwa razy
wy�sze.
- To zaczyna by� interesuj�ce... A za co ja mia�bym dosta-
wa� tak� kup� forsy?
- Za prac� w swoim zawodzie.
- U was?
- U nas. Intensywnie rozwijamy s�u�b� informacyjn� i po-
trzebujemy fachowc�w z naszej bran�y. Ja, mi�dzy innymi,
zajmuj� si� rekrutacj� nowych pracownik�w.
- Zanim odpowiem ci cokolwiek, musz� si� troch� wi�cej
dowiedzie� o tej pracy. Na pocz�tek powiedz mi, z jakiego
powodu zosta�em dzisiaj zatrzymany.
- Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne s�ysza�e�
o analizatorze Mendozy?
- Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa-
nych przez m�zgi schizofrenik�w, czy co� w tym rodzaju.
- Tak, to by� pocz�tek. Udoskonalili�my ten aparat do tego
stopnia, �e mo�emy teraz rejestrowa� my�li cz�owieka z odle-
g�o�ci do kilkudziesi�ciu metr�w. Wielop�aszczyznowej inter-
pretacji zapis�w dokonuje komputer z op�nieniem siedmiu
sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych
obraz�w na ekranach telewizyjnych.
- Ale co to ma wsp�lnego ze mn�?
- Prowadzili�my wst�pne badania w terenie i przypadkowo
znalaz�e� si� w sto�ku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy
z pi�ciu kana��w interpretacyjnych wykaza�y twoj� nielojal-
no�� w stosunku do osoby Genera�a.
- Genera�a? Zaczynam rozumie�... Aparatura by�a zainsta-
lowana ko�o pomnika?
- Tak.
- A czy mo�esz mi zdradzi� tajemnic�, co zarzuci� mi wasz
genialny analizator?
- Powiem ci w imi� starej przyja�ni. Pierwszy kana�, �e
nosisz si� z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze.
Drugi, �e powinno si� wybudowa� szko�� imienia Genera�a.
Trzeci kana� zinterpretowa� twoj� my�l jako pytanie, czy
wyjd� wkr�tce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie,
za� czwarty r�wnie� jako pytanie, ale dotycz�ce wysoko�ci
nagrody, jak� otrzyma� masz za zniszczenie pomnika. Wresz-
cie na pi�tym kanale by�y jakie� mrzonki o nieokre�lonej
szkole dywersyjnej.
- W takim razie teraz ja ci powiem, o czym my�la�em stoj�c
u st�p monumentu. Zastanawia�em si� mianowicie, ile szk�
mo�na by wystawi� za pieni�dze w�o�one w budow� pomnika
i przer�bk� ca�ego placu.
Umilkli obaj i r�wnocze�nie si�gn�li po swoje lampki z wi-
nem. Zapanowa�o kr�puj�ce milczenie przerywane jedynie
szumem wzmagaj�cego si� wiatru w konarach pobliskich
drzew i odleg�ymi d�wi�kami orkiestry z jakiego� nocnego
lokalu. W pewnym momencie Willy przysun�� sw�j trzcinowy
fotel do sto�u i opar�szy si� na nim �okciami powiedzia�:
- Ed, ja wiedzia�em, �e ty jeste� niewinny. Ten analizator
ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadz� si� usun��,
z pewno�ci� si� dadz�. a wtedy interpretacja b�dzie stupro-
centowo pewna! Zamontujemy analizatory wsz�dzie - na
ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wyk�adowych
ib�dziemy wiedzie� co ka�dy my�li. �aden przypadek nielojal-
no�ci nam nie umknie! Wprowadzimy totaln� inwigilacj�
psychiczn� sprz�on� z systemem drobiazgowej informacji
i wreszcie zapanuje u nas spok�j i poszanowanie prawa!
Potrzeba nam tylko fachowc�w, dobrych oddanych fachow-
c�w. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda?
Nie doczeka� si� jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez
s�owa wsta�, podszed� do kelnera zaj�tego w�a�nie rozmow�
z bufetow�, wr�czy� mu banknot pokrywaj�cy z nadwy�k�
cen� dw�ch butelek wytrawnego wina i wyszed� na ulic�
w rozko�ysany szpaler pi�knych starych drzew, targanych
coraz silniejszym, orze�wiaj�cym wiatrem od morza.
D�IN DLA PROFESORA
Nie, nie ma si� co d�u�ej ok�amywa�. Jestem rozbitkiem.
Ja, Patrick Swinnerton, jestem �yciowym rozbitkiem. Taka
jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sze�ciu lat. mimo
doktoratu z fizyki, z kt�rego jeszcze niedawno by�em tak
dumny. U�wiadomi�em sobie to dopiero teraz, kiedy rozw�cie-
czona gospodyni zatrzasn�a za mn� furtk� w ogrodzeniu. Od
trzech miesi�cy by�em bez pracy; drobne oszcz�dno�ci szyb-
ko topnia�y. Komornego nie p�aci�em ju� od dw�ch miesi�cy.
Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzyma�a i wyrzuci�a
mnie na ulic�. Wcale si� jej nie dziwi�.
Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewygl�da�o to wcale
tak gro�nie. P�niej okaza�o si�, �e w ca�ym kraju nikt nie
potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to by�a robota Starego.
Wsz�dzie mia� znajomych; wystarczy�o mu zatelefonowa�...
Gdybym wiedzia�, �e to tak si� sko�czy! Zachcia�o jej si�
romansu z m�odym asystentem m�a, a ter�z za to cierpi�
tylko ja. Od tego czasu ju� si� u mnie nie pokaza�a! Gdybym
mia� jak�� rodzin�, dalekich krewnych... Gdzie wr�c�? Do
przytu�ku dla sierot, w kt�rym si� wychowa�em?
Deszcz zacina� coraz mocniej, zapada� wczesny, listopado-
wy zmierzch. Gdzie p�j��, co ze sob� zrobi�? Nie mia�em tu
�adnych przyjaci� a paru znajomych dawno przesta�o mnie
zauwa�a�. Powlok�em si� na dworzec kolejowy, miejsce,
kt�re pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� jest azylem dla
ludzi dotkni�tych przez los. W poczekalni by�o ciep�o i cicho.
Na �aweczkach drzema�o paru m�czyzn w wymi�tych, sza-
rych ubraniach i jaka� gruba kobieta trzymaj�ca obur�cz
wielki kosz. Usiad�em w k�cie i zamy�li�em si�... Przecie� nie
mog� si� podda�. Jestem m�odym cz�owiekiem, dopiero
u progu �ycia... Ju� wiem co zrobi�! Pojad� na gap� do
Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szko�y,
z pewno�ci� znajdzie dla mnie jak�� prac� - mog� uczy�
fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to b�dzie najlepsze wyj-
�cie. Chcia�em zosta� wielkim fizykiem, ale nie uda�o si�,
trudno. Trzeba z czego� �y�, a p�niej jeszcze mo�e si�
zmieni�...
M�j pod�y nastr�j poprawi� si� nieco: do�� ju� mia�em
rozmy�la�. Do odej�cia poci�gu pozosta�o jeszcze sporo
czasu i trzeba go by�o jako� zape�ni�. Zobaczy�em le��c� na
stole gazet�. By�a to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor-
na". Dobre i to.
Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie
czytywa�em og�oszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po-
szukiwani". Gdybym by� ogrodnikiem. butlerem czy pomoc�
domow�! Ale ja by�em fizykiem, a fizyk�w - niestety - nikt nie
potrzebowa�... Teraz r�wnie� odruchowo zacz��em od og�o-
sze� i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskader�w
pilnie..., "Pracownicydozak�adu utylizacyjnego...", normal-
nie, jak co dzie�. Ale nagle wzrok m�j zatrzyma� si�, serce
zacz�o �omota� jak oszala�e. Tak, to nie by�o z�udzenie:
"Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw�tne laboratorium.
Po��dana znajomo�� sanskrytu. Zg�oszenia kierowa� Three
Oaks...". Przeczyta�em to kilka razy, zanim u�wiadomi�em
sobie ca�� tre�� tego kr�tkiego og�oszenia - przecie� to
adresowane jest jakby wy��cznie do mnie! Ja jestem fizykiem,
a znam nie�le sanskryt! "Trzy D�by" - to� to posiad�o�� tego
starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora
instytutu. Kr��� plotki, �e on co� nie tego... Rzuci� prac�,
stanowisko, wyjecha� na wie�, zbudowa� prywatne laborato-
rium i przeprowadza w nim jakie� nieokre�lone do�wiadcze-
nia. Nie ma tam rzekomo �adnych wsp�pracownik�w, ajedy-
nym. opr�cz niego, mieszka�cem ogromnego domu, jest
g�uchy jak pie� stary lokaj. Profesor ma podobno mas� forsy
w banku. Moja euforia zosta�a jednak nagle przyhamowana
jakim� wewn�trznym g�oSem. Spojrza�em jeszcze raz na og�o-
szenie - elektronik ze znajomo�ci� sanskrytu! To nie ma
sensu. Te dwie ga��zie wiedzy nigdy nie mog� chodzi� w pa-
rze. Wygl�da�o to tak, jakby kto� z rodziny profesora w trosce
o jego zdrowie zmusi� go do zatrudnienia asystenta, a ten
pozornie si� zgodzi� i da� og�oszenie, stawiaj�c jednak�e
warunki w zasadzie niemo�liwe do spe�nienia.
Ale� ja mu zrobi� kawa�! Gdy poka�� mu dyplom i powiem, �e
znam sanskryt, chyba si� w�cieknie, ten stary odludek. Ale
musi mnie przyj�� - podobno zawsze dotrzymuj� s�owa.
Spojrza�em na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia-
mi. Dochodzi�a dopiero czwarta, a nadworze by�o ju� zupe�nie
ciemno. W Instytucie kto� m�wi�, �e te "Trzy D�by" znajduj�
si� jakie� pi�� mil za miastem, na wrzosowisku. Je�li zaraz
wyrusz�, to za dwie godziny powinienem tam dotrze�, nawet
z t� moj� prawie pust� walizk�.
Wsadzi�em gazet� do kieszeni i ruszy�em do wyj�cia. Pada�o
jeszcze mocniej. Na szcz�cie mia�em parasol. Trzymaj�c go
w jednej r�ce, a walizk� w drugiej, ruszy�em w deszcz z uczu-
ciem, �e co� si� w moim �yciu nagle odmieni�o.
Na przedmie�ciu spotka�em policjanta, kt�ry d�ugo mi si�
przygl�da�: zanim odpowiedzia� na pytanie o dom profesora.
Ostatnie trzy mile przeszed�em w zupe�nej ciemno�ci jak��
wyboist� drog�. Z pewno�ci� by�em zachlapany b�otem po
dziurki w nosie.
Ju� zdawa�o mi si�, �e te "Trzy D�by' chyba wcale nie
istniej�. gdy wtem dostrzeg�em jakie� nik�e �wiate�ko. Po paru
minutach stan��em na podje�dzie wielkiego domu, kt�rego
fragment o�wietla�a samotna zakurzona �ar�wka zawieszona
nad wej�ciem. Z�o�y�em parasol, wytar�em nieprawdopodob-
nie zab�ocone buty i poci�gn��em za uchwyt starodawnego,
r�cznego dzwonka. Jego d�wi�k rozleg� si� mocno podrugiej
stronie drzwi i zn�w zapanowa�a niczym niezm�con� cisza,
kt�r� przerwa�o nagle ujadanie ps�w. Po chwili powt�rzy�em
dzwonienie; zn�w bez efektu. Gdyby nie ta �ar�wka nad drzwiami
i te psy mo�na by s�dzi�, �e jest to dom niezamieszkany.
Gdy ju� ca�kiem zrezygnowany zacz��em si� zastanawia�
nad drog� powrotn� do miasta, nagle jaki� chropawy g�os
rozleg� si� gdzie� nad moj� g�ow�...
- Prosz� wej��, m�odzie�cze.
Drzwi otwar�y si� automatycznie i wszed�em do obszernego
hallu, w kt�rym nie by�o �ywej duszy. Na kominku pali� si�
ogie�, podszed�em wi�c, aby si� troch� ogrza� i osuszy�.
Przez nast�pne par� minut znow� nic si� nie dzia�o, a�
wreszcie jakie� drzwi otwar�y si� i wszed� stary s�u��cy,
nios�c w jednej r�ce pantofle, a w drugiej jakie� okrycie.
- Dobry wiecz�r! Mo�e pan zechce si� przebra�? - rzek�.
- Dobry wiecz�r! - odpowiedzia�em. Z wdzi�czno�ci�
wzi��em od niego suche rzeczy i z ulg� zrzuci�em przemoczo-
ne buty, p�aszcz i marynark�.
- Dzi�kuj�.
- Ja nie s�ysz� - odpar� starzec. - Pan profesor prosi.
A wi�c, jak na razie, wszystko si� zgadza - pomy�la�em id�c
zanim. S�u��cy w prowadzi� mnie do biblioteki, wskaza� g��bo-
ki fotel i znikn�� bezszelestnie jak duch.
Po chwili otwar�y si� obite sk�r� drzwi w k�cie biblioteki
iwszed� wysoki, siwy, stary cz�owiek. Zatrzyma� si� po�rodku
pokoju i zapyta� suchym, zm�czonym g�osem:
- Czym mog� panu s�u�y�
- Pan profesor Laugh, nieprawda�? - odpowiedzia�em r�wnie�
pytaniem, wstaj�c z fotela.
- Tak...
- Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodz�
w sprawie og�oszenia.
- Ach, tak... Czy zna pan sanskryt?
Wszystko si� zgadza - pomy�la�em b�yskawicznie - jest
tak, jak s�dzi�em".
- Znam - odpowiedzia�em obserwuj�c r�wnocze�nie wy-
raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie by� on t�
odpowiedzi� wc�le zdziwiony!
- To dobrze. Mojewarunki s� nast�puj�ce: kontrakt na rok,
praca bez okre�lonego zakresu obowi�zk�w oraz czasu. Ta-
jemnica bada� absolutna, p�aca pi��dziesi�t funt�w tygod-
niowo, p�atne raz w miesi�cu, plus wy�ywienie i mieszkanie -
doda�. - Czy to panu odpowiada?
...Pi��dziesi�t funt�w! Dla mnie, kt�ry by�em zupe�nie
go�y, pi��dziesi�t funt�w stanowi�o maj�tek!
- No wi�c jak? - zapyta� jeszcze raz profesor.
- Ale� oczywi�cie, panie profesorze. Zgadzam si�.
- To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, �e
zjemy co�, doktorze - gospodarz nacisn�� guzik umieszczony
na biurku i dwa kr�tkie b�yski rozja�ni�y mroki korytarza,
w kt�rym poprzednio znikn�� s�u��cy. - William nie s�yszy
i dlatego mamy sygnalizacj� �wietln� - wyja�ni�. - A teraz
prosz� siada�.
Ca�a dotychczasowa rozmowa trwa�a nie wi�cej ni� trzy
minuty i w tym kr�tkim czasie moje �ycie diametralnie si�
odmieni�o. Usiedli�my przy stole, po chwili wszed� s�u��cy
nios�c na tacy prosty, starokawalerski posi�ek sk�adaj�cy si�
z chleba, w�dzonych ozor�w, sa�atki jarzynowej i herbaty.
Honorowe miejsce zajmowa�a wielka butelka ginu. Jad�em jak
wilk, co w moim przypadku by�o zupe�nie uzasadnione. Go-
spodarz zadowoli� si� mikroskopijn� porcj�, ale za to nala�
dwa pot�n� kielichy ginu i podni�s� sw�j w g�r�...
- Za pomy�lno�� naszej wsp�pracy - rzek�.
Nie powiem, �ebym nale�a� do wielbicieli tego trunku,
wypi�em wi�c z trudno�ci� �wier� kielicha. W tym czasie
profesor opr�ni� sw�j do dna i nala� powt�rnie. Widz�c moje
szeroko rozwarte oczy usprawiedliwi� si�:
- Lubi� ten rodzaj alkoholu... ale � propos, czy pan prowa-
dzi samoch�d?
- Tak, mam prawo jazdy.
- Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobi�
troch� zakup�w �ywno�ci, wed�ug w�asnego uznania. I prosz�
nie zapomnie� o skrzynce ginu! Oto czek na dwie�cie funt�w -
sto dla pana jako zaliczka na najbli�szy miesi�c, a drugie sto
na zakupy. Samoch�d stoi w gara�u.
Schowa�em czek, bohatersko dopi�em do po�owy wstr�tn�
ja�owc�wk� i ci�ko zag��bi�em si� w przepastnym fotelu.
Profesor w tym czasie nabija� tytoniem jedn� ze swoich fajek.
Ech, Pat - pomy�la�em - czy to wszystko aby ci si� nie
�ni? Przecie� to idzie zbyt g�adko! Godzin� temu brn��e�
w deszczu i b�ocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz
na�arty, masz w kieszeni czek na dwie�cie funt�w... M�j
wewn�trzny dialog przerwa� g�os profesora:
- No, a teraz mo�emy porozmawia�.
- Tak, ja te� chcia�em o to prosi�. Profesorze, przecie� pan
nic o mnie nie wie; ja... ja mog� by� zwyk�ym z�odziejem, a
nie fizykiem Swinnertonem.
- Rzeczywi�cie... ale pan nim jest, prawda?
- Jestem... ale...
- No wi�c nie ma problemu i mo�emy kontynuowa�. Na
wst�pie chc� pana zapyta�, czy wierzy pan w istnienie duszy?
- Ale� panie profesorze, ja jestem fizykiem!
- Wiem, ja te�, i co z tego? Prosz� mi odpowiedzie� w prost.
- No... oczywi�cie, �e nie.
- A dlaczego?
- Dlaczego? Przecie� duch, gdyby istnia�, by�by istot�
niematerialn�.
- A dlaczego pan s�dzi, �e niematerialn�?
- Religie tak twierdz�.
- Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jeste�my
przecie� fizykami, prawda?
- Czy wi�c mam rozumie�, �e zapyta� mnie pan o moje
pogl�dy na temat "duch�w" materialnych?
- Mniej wi�cej to mia�em na my�li.
- Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam �a-
dnych pogl�d�w na temat takich "duch�w".
- To dobrze, �atwiej jest bowiem wyrobi� sobie w�a�ciwy
Pogl�d na co�, nie maj�c �adnych obci��e�.
Gospodarz zn�w nala� sobie ginu poci�gn�� t�gi �yk i rzek�:
- Drogi ch�opcze pozwolisz, �e b�d� ci m�wi� po imieniu?
Od biedy m�g�bym by� twoim dziadkiem.
- Oczywi�cie, profesorze b�d� zaszczycony.
- No wi�c Pat, masz by� moim jedynym wsp�pracowni-
kiem. Pora wi�c, abym ci� wtajemniczy� w moje badania. Ot�
zajmuj� si� przemieszczaniem osobowo�ci, kt�re mo�na
w przybli�eniu uto�sami� z mistyczn� reinkarnacj� - i widz�c
moje zdziwienie doda� - nie, nie zwariowa�em, jak twierdz�
w Instytucie. Sam si� wkr�tce przekonasz. Mam ju� spore
osi�gni�cia na tym polu i przesta�em sam dawa� sobie rad�.
Dlatego da�em to og�oszenie do gazety. A sanskryt? Mam
troch� tekst�w w tym j�zyku, z kt�rych spodziewam si�
wyci�gn�� dodatkowe informacje o interesuj�cym nas zagad-
nieniu. Przet�umaczenie tych tekst�w b�dzie twoim pierw-
szym powa�niejszym zadaniem. No, a teraz pora ju� na spo-
czynek. William zaprowadzi ci�dotwojego pokoju. Dobranoc,
ch�opcze.
- Dobranoc, profesorze.
Laugh odszed� t� sam� drog� kt�r� przyby�. Po chwili zjawi�
si� s�u��cy i zaprowadzi� mnie do przeznaczonego mi pokoju.
Le��c ju� w ��ku d�ugo jeszcze zastanawia�em si� nad wyda-
rzeniami dzisiejszego wieczoru.
Nazajutrz po �niadaniu uda�em si� do miasta, porobi�em
konieczne zakupy, w�r�d kt�rych g��wn� pozycj� by�a skrzyn-
ka ja�owc�wki. Po powrocie do swego pokoju zasta�em tam
ju� te stare teksty, o kt�rych m�wi� profesor, s�ownik, papier
oraz maszyn� do pisania. Przet�umaczenie tekst�w zaj�o mi
zaledwie par� godzin. Nie by�o tam nic dla mnie interesuj�ce-
go, jakie� m�tne wywody filozoficzne.
Profesor nie pokazywa� si� przez ca�y dzie�. Dopiero p�-
nym wieczorem zobaczy�em go przez okno, gdy wysiada� z tak-
s�wki. Widocznie by� ca�y dzie� w mie�cie. Spotkali�my si�
zn�w w bibliotece.
- Jak ci posz�o z tym t�umaczeniem?
- Dobrze, ju� sko�czone.
- O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o �smej za-
czniesz prac� w laboratorium. A teraz musz� ci� zapozna�
z teoretyczn� stron� naszych do�wiadcze�. Jak og�lnie wia-
domo, podstawowym za�o�eniem wielu religii wschodnich jest
"w�dr�wka dusz". Wulgaryzuj�c zagadnienie mo�na powie-
dzie�, �e w my�l tego za�o�enia "dusza" jest czym� w rodzaju
pa�eczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi
przez drugi. Postanowi�em odrzuci� ca�y idealistyczny balast
tej koncepcji i zbada�, czy nie istnieje jaki� element,
oczywi�cie materialny, kt�ry mo�e by� w ten spos�b przeka-
zywany mi�dzy organizmami. Historia psychiatrii zna wiele
zadziwiaj�cych przypadk�w, kt�rych nie da�o si� wyt�umaczy�
w �aden "rozs�dny" spos�b.
- Pan profesor ma mo�e na my�li tak zwane rozszczepienie
osobowo�ci? - zapyta�em.
- To zjawisko r�wnie�, ale tak�e wiele innych. Gdybym
zechcia� opowiedzie� ci setki analizowanych przeze mnie
przypadk�w, zaj�oby mi to zbyt wiele czasu, a ja m�m go ju�
tak ma�o... Ogranicz� si� wi�c tylko do wniosk�w, kt�re sta�y
si� podstaw� do rozpocz�cia przeze mnie pracy laboratoryj-
nej. To by�o wtedy, kiedy rzuci�em Instytut, �eby mie� wi�cej
czasu na do�wiadczenia. Ot� za�o�y�em, �e aby metampsy-
choza mog�a zachodzi�, musi istnie� os�awiona "prana" i za-
czo�em jej szuka�. Aby nie przed�u�a� sprawy powiem ci, �e j�
znalaz�em. Jest ona produktem ka�dej