514

Szczegóły
Tytuł 514
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

514 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 514 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

514 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RYSZARD G�OWACKI RAPORT Z REZERWATU Krajowa Ag�cja Wydawnicza Warszawa 1982r. SPIS TRE�CI Czym jestem Ostatnia wyprawa Voya Berga Nielojalno�� D�in dla profesora Nieudany eksperyment Poradnia neoscjentologiczna Raport z rezerwatu Kontrakt Donos Desperat CZYM JEsTEM W�tpliwo�ci, bezustanne w�tpliwo�ci... Jedno kolosalne pytanie opanowa�o ca�e moje jestestwo i gn�bi mnie mnogimi odmianami, a na iedn� z nich nie mog� znale�� zadowalaj�cej odpowiedzi. Czuj� to. Wiem, �e ka�da cz�stkowa odpowied� by�aby r�wnocze�nie t� ca�kowit�, ostateczn�, jedyn�... Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy te� jej najwi�ksz� pomy�k� roj�c� sobie panowanie nad Czasem i Przestrzeni�? A mo�e tylko skomplikowanym homeostatem powo�anym do spe�nienia �ci�le okre�lonego zadania i prze- znaczonym do likwidacji, jak ka�de zu�yte, zb�dne narz�dzie? Staj� si�. Kolor oczu i sk�ry, biel z�b�w i barwa g�osu, rytm serca i pulsowanie krwi w �y�ach, jasno�� spojrzenia, wdzi�k u�miechu - wszystko jest zapisane mistern� mozaik� atomowych drobJn na niewidzialnych wst��kach chromosom�w. Czy pos�gowym Apollinem mi by�, czy te� chromym od pocz�tku swej drogi nieszcz�nikiem, radosnym jasnovv�o- sym zjawiskiem przywo�uj�cym u�miech na stroskane twarze przechodni�w, mocarzem czy cherlakiem, zwiewn� najad� kr�lu- j�c� w�r�d szarych t�um�w zwyk�ych ludzi - zadecyduj� one. P�dz� wolny i silny g��bi� oddechu, cia�a pos�usze�stwem, spr�ysto�ci� ko�ci i mi�ni. Dok�d? Dok�d chc� p�dzi�, co zdoby�? Zdob�d� Przestrze�, bo tak chc� one, za�piewam ptakiem odwieczn� pie�� istnienia, wiatrem przyfrun�, burz�, orka- nem, t�cz� roztocz� przed ci�b� zdumionych oczu, w pl�sach motylich zawiruj� pod kopu�� niebios, w twardym kamieniu s�owa rze�b� wykuj� nie podatn� czasowi. I wsz�dzie cz�stk� siebie zostawi�. Niech trwa, niech trwa, niech trwa! Jak �y�? W lawinie odkry� coraz wyra�niej rysuje si� sylwet- ka superzorganizowanego automatu sterowanego pr�dami p�yn�cymi sieci� wysokooporowych przewod�w. Nieco mniej prymitywna ta sie� - nieco szybciej p�yn� w niej impulsy. I ju� jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze- wag� u�amk�w sekund nad nimi. A to du�o, bardzo du�o... Nieco bardziej skomplikowane po��czenia mi�dzy kom�r- kami m�zgu spot�gowane miliardowym krociem szarych ma- le�stw tworz� geniusza. Praca - powiecie - praca nad sob� wyniesie ci� ponad dolin� przeci�tno�ci. Nic; tylko w�asna praca. Zgoda. Ale je�li gdzie� tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bit�w na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje? Pulsuj� gruczo�y, nabrzmiewaj� ci�arem zwi�zk�w produ- kowanych, zdumiewaj�cych, czekaj� na chwil� odpowiedni� by u�y� tych wytwor�w. Pochylaj� si� g�owy m�drc�w nad preparatami - mierz�, licz�, analizuj�. Ju� wiedz�! Jak �y�, skoro stany �wiadomo�ci maj� chemiczn� motywa- cj�? Pierwsze uniesienie m�odo�ci, mi�o�� i nienawi��. boha- terstwo i tch�rzostwo, to tylko efekt dzia�ania okre�lonych substancji produkowanych zgodnie z za�o�onym harmono- gramem. A co z dobrem i z�em? Czy woln� wol� te� mam wbudowan� w program? Nie zdaj�c sobie z tego sprawy sam wytwarzam zwi�zki do kierowania sob�. A je�li kto� kiedy� zechce mnie pozbawi� tej roli i sta� si� panem moich stres�w i euforii, moich poryw�w? Pytania, pytania, pytania... Garbi�si� um�czone bezruchem grzbiety, pochylaj� nad preparatami g�owy. Lecz czy� kt�ra� podniesie si� nagle i zastanowi nad celem swej drogi? C� jeszcze chcecie pozna� - wz�r chemiczny duszy? Awi�c czym jestem? Motywowanym enzymami bia�kowym automa- tem, zmieniaj�cym swe zachowanie pod wp�ywem mikroskopijnych porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed- nio gruczo�y, czy te� niezale�n� Istot�? Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!! - Wy��cz go, George! To ju� czwarty z tej serii, kt�remu si� zdaje, �e jest cz�owiekiem... OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA Wkabinie panowa� mi�y, zielony p�mrok. Ze �cian p�yn�- �y ciche d�wi�ki pi�knej, barokowej muzyki. Voy wybra� j�, poniewa� przypomina�a mu Kris i czasy wsp�lnych, cotygod- niowych wypraw na koncerty. Prawd� m�wi�c, te koncerty starodawnej muzyki wtedy nudzi�y go, ale Kris uwielbia�a Bacha, a on, Voy, kocha� Kris i got�w by� dla niej nawet na wi�ksze po�wi�cenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy i zieleni muzyka zacz�a mu si� podoba�. By�a taka spokojna i dostojna - s�owem inna. Ju� ponad cztery lata "Contact" szed� z przy�wietln� pr�dko�ci� stale tym samym kursem w kierunku S�o�ca. Ca�a za�oga zosta�a ju� wyprowadzona ze stanu hibernacji, wkt�rej tkwili niemal od chwili opuszczenia uk�adu ProximaCentauri. Za jak�� godzin� osi�gn� umown� granic� Uk�adu wyznaczo- n� w odleg�o�ci 50 jednostek astronomicznych od S�o�ca i wtedy trzeba b�dzie w��czy� silniki hamuj�ce. Potem nast�pi okres hamowania i m�newrowania w�r�d p�l grawitacyjnych, aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytraci� szybko�� i po dw�ch tygodniach osi��� na orbicie parkingowej Ksi�y- ca. Zreszt� Instrukcja Wej�cia w Uk�ad nie pozostawia mo�li- wo�ci jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Uk�adu musz� by� w��czone silniki hamuj�ce. Okresu tego nikt nie lubi, bo to przecie� tylko znikomy u�amek parseka, a trzeba si� wlec tak d�ugo: Stary Larsen, pod dow�dztwem kt�rego Voy s�u�y� w poprzedniej wypr�wie, cz�sto mawia�, �e starzeje si� tylko i wy��cznie mi�dzy Plutonem a Ziemi�. Zamigota�a lampka wywo�awcza - Voy zg�osi� si� natychmiast. - Szefie - us�ysza� g�os dy�urnego nawigatora - za p� godziny wchodzimy do domu. - W porz�dku - odpar� - ju� id�. Powoli wsta�, wy��czy� muzyk�, w�o�y� buty i poszed� do sterowni. Fred, kt�ry pe�ni� dy�ur, u�miechn�� si� na jego widok. - No, wreszcie zacznie si� co� dzia�! - Podaj sytuacj�. - Za kwadrans osi�gamy po�o�enie "plus pi��dziesi�t". Wszystko przygotowane do rozpocz�cia hamowania. Lun� osi�gniemy dziesi�tego czerwca - wyrecytowa� nawigator. - Dzi�kuj�... Co� ty powiedzia� Fred? Dziesi�tego czerw- ca? Przecie� to rocznica mojego �lubu z Kris. Ale b�dzie mia�a niespodziank�, gdy si� zjawi� w domu. - Nie b�dzie �adnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie s�ysza�em, �eby kogo� rozliczyli wcze�niej ni� po dw�ch dniach, zw�aszcza po wyprawie trwaj�cej dziewi�� lat. B�- dziesz w domu najwcze�niej dwunastego. - Powiedz mi Fred, bo ty przecie� prowadzisz kartoteki czasowe za�ogi, ile ja mam aktualnie lat i kt�ra to b�dzie rocznica �lubu. - Chwileczk�... ju� mam. Masz stary czterdzie�ci siedem lat formalnych, a trzydzie�ci biologicznych. �lub bra�e� maj�c dwadzie�cia dwa lata, a zatem b�dzie to ju� dwudziesta pi�ta rocznica. Brawo! - Fred, ja musz� zd��y�. - To niemo�liwe, szefie. Voy zamy�li� si�. - Fred, a gdyby�my troch� op�nili w��czenie silnik�w? Mamy przecie� mn�stwo zaoszcz�dzonego paliwa. Wtedy mogliby�my zyska� te dwa dni. - Instrukcja m�wi, �e na granicy Uk�adu... - Nawigatorze Kno - g�os Voya zabrzmia� oficjalnie - o ile nale�y op�ni� hamowanie, aby zameldowa� si� na Lunie o dwa dni wcze�niej? - Moment - Fred Kno manewrowa� klawiszami - o czter- dzie�ci siedem minut. - Silniki w��czy� o czasie "T plus czterdzie�ci siedem minut"! - Rozkaz! W sterowni zapanowa�a nag�a cisza. Wska�nik chronome- tru szybko zbli�a� si� do czerwonej strza�ki na tarczy. Nawigator wsta� i przesun�� j� o 47 minut do przodu. Zn�w d�u�szy czas siedzieli w milczeniu obserwuj�c wy�a- niaj�ce si� z mrok�w Wszech�wiata S�o�ce. Wreszcie Voy w��czy� centralny obw�d foniczny i spokojnym rutynowanym g�osem rzek� do mikrofonu: - Pierwszy do za�ogi, za dziesi�� minut procedura �sma. Potwierdzi� w kolejno�ci. - Drugi got�w! - Trzecia gotowa! Gdy umilk�y g�osy wszystkich cz�onk�w za�ogi, dow�dca wy��czy� obw�d i zwr�ci� si� do nawigatora: - Przepraszam ci�, Fred. Je�li b�dzie granda to i tak spad- nie na mnie. Zreszt� to przecie� moja ostatnia wyprawa. Definitywnie rezygnuj�. Mam �on�, dzieci. Przejd� do trans- portowego. B�d� lata� na Marsa, Wenus i co par� miesi�cy b�d� w domu. - Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty m�wisz o gran- dzie. Wita� nas b�d�... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robi�. Spokojna g�owa. Zgodnie z obliczeniami Knoa osi�gn�li orbit� Luny �smego czerwca. Natychmiast przesiedli si�do modu�u ��cznikowego i po chwili byli ju� w Bazie. Z ulg� opu�cili pud�o "Contacta", kt�re przez tyle lat by�o ich �wiatem. Powitanie by�o wspania�e - kwiaty, przem�wienia... ale do Voya nie bardzo to wszystko dociera�o. Tam wysoko nad dachem Bazy �wieci�a Ziemia. By�a jak zwykle pi�kna. Po uroczysto�ci powitania poszed� do Centrali i poprosi� o po��- czenie ze swoim domem. Do�� d�ugo nikt si� nie zg�asza�, a� wreszcie rozleg� si� charakterystyczny trzask, a po nim zaspa- ny, kobiecy g�os. - S�ucham... - To ja, wr�ci�em. - Kto m�wi? - Tu Luna, Baza Pozauk�adowa. M�wi Voy Berg. - Tato! To ja, Yola. W��czam wizj�. Ekran zamigota� i po chwili ukaza�a si� na nim twarz dziewczyny. Voy zaniem�wi�. By�a to zdumiewaj�co znana, dok�adna kopia Kris z czas�w, gdy si� poznali. To by�a jego c�rka, kt�r� zostawi�, kiedy jeszcze by�a dziewczynk� ze stercz�cymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma ju� dziewi�tna�cie lat. - Tatusiu, przecie� ty si� nic a nic nie zmieni�e� przez te dziewi�� lat. Powiedz co�. - Yo, popro� mam� i ch�opc�w. - Zaraz ich obudz�. - A kt�ra u was godzina? - Ju� po p�nocy. - To nie bud� ch�opak�w, zobaczymy si� pojutrze. Popro� tylko mam�. Twarz c�rki znikn�a z ekranu, przez chwil� wida� by�o tylko �cian� sypialni, ale nagle ekran zgas� i ��czno�� si� urwa�a. Pr�by powt�rnego po��czenia si� nie da�y rezultatu. Numer na Ziemi nie odpowiada�. - Te� nie mia� kiedy nawali� - zdenerwowa� si� Voy. P�tora dnia zabra�o Voyowi przekazanie cz�onkom Komisji Rozliczeniowej materia��w dotycz�cych wyprawy. Wszystkie by�y ju� wprawdzie wst�pnie opracowane w laboratoriach pok�adowych, ale szczeg�owe badania potrwaj� ca�e lata. A zreszt�, niech o to boli g�owa tych facet�w z Dokumentacji. Za�oga "Contacta" zosta�a przewieziona specjaln� rakiet� na orbit� Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpozna� ze wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi- tu wieku s�ynny astronauta ostatnie lata przed przej�ciem na emerytur� sp�dza� mi�dzy Ziemi� a Ksi�ycem. Przywitali si� serdecznie. - Gratuluj� Berg, odwalili�cie kawa� roboty. - Dzi�kuj�, co s�ycha� u ciebie? - Przecie� widzisz, przekroczy�em limit biologiczny i bawi� si� w taks�wkarza. Ziemia - Ksi�yc i z powrotem. Rzyga� si� chce. A za rok musz� ju� przej�� do pracy na dole, w �rz�dzie Kosmicznym. Chyba oszalej� za biurkiem. - Nic ci si� nie stanie Lars, a twoje do�wiadczenie bardzo przyda si� w Urz�dzie. Ale, ale - ile ty masz lat? - Dopiero siedemdziesi�t cztery. - Lars, do kogo ta mowa, przecie� pi�tna�cie lat temu gdy by�em z tob� na pi�tej Tolimaka B, doci�ga�e� setki. Teraz musisz mie� ju� ponad sto dziesi��. - Notak, alety liczyszwed�ug metryki -za�mia�si� Larsen. Dochodzili w�a�nie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz- nie u�ciska� swojego starego dow�dc� i przyjaciela. - Do zobaczenia Lars, trzymaj si�. - Cze�� ch�opcze, przyjemnego urlopu. Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewyl�dowali w Centralnym Porcie na Saharze. Zn�w przem�wienia, kwiaty i w ko�cu do za�ogi "Contacta" zosta�y dopuszczone rodziny i przyjaciele. W t�umie �ciskaj�cych si� i p�acz�cych ze szcz�cia ludzi Voy d�ugo nie m�g� zobaczy� swoich. W ko�cu znalaz� ich stoj�cych daleko z ty�u, pod �cian� budynku poczekalni - Yol� i bli�niak�w. - Dzieci! - Tato! C�rka rzuci�a mu si� naszyj�; czu�,�e �zy zbieraj� mu si� pod powiekami. Ch�opaki, przywitajcie si� z ojcem. Dw�ch dziesi�cioletnich, identycznych ch�opc�w, si�gaj�- cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzy�o w jego kierunku. Voy wyjecha� gdy zaczynali stawia� pierwsze kroki. - Poznajmy si�, jestem Voy, wasz ojciec. - Cze��! -wrzasn�li r�wnocze�nie-totyjeste� nasz stary? Nie wygl�dasz na to. - Dlaczego? - Za m�ody - podsumowa� ten, kt�ry mia� na koszulce wyhaftowan� liter� B, czyli z pewno�ci� Bert. - Uhm - potwierdzi� ten drugi z liter� A, oczywi�cie Art - Georg lepiej pasuje. - Nie ple�cie g�upstw - ofukn�a ich siostra - chod�my do samolotu. - Jak to - zdziwi� si� Voy - a gdzie� mama? - Wyjecha�a - krzykn�li bli�niacy. - Dok�d? - Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chod�- my bo za chwil� jest odlot - g�os c�rki dziwnie przy tym dr�a�. W samolocie usiedli obok siebie. Ch�opcy popychali si� na s�siednich fotelach. - Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mam�, czy chora? - Nie, nie. Kris musia�a wczoraj wyjecha�. Zostawi�a nagra- ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej wyprawie. Voy wyczu� niech�� c�rki do kontynuowania tematu. Reszta podr�y up�yn�a im na chaotycznej wymianie zda� o gwiaz- dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim chc�c w kilku s�owach zawrze� dziewi�cioletni� roz��k�. P�nym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy by� bardzo zm�czony. Kilkakrotne zmiany warunk�w grawitacyj- nych i klimatycznych w ci�gu ostatnich kilku dni dawa�y zna� o sobie. Pragn�� tylko jednego - spa�! Obudzi� si� oko�o po�udnia - z ogrodu , przez uchylone okno dolatywa� �piew ptak�w, wida� by�o b��kitne niebo. Nastoliku obok tapczanu sta� przeno�ny videofon. Na nim le�a�a zaklejo- na koperta, na kt�rej r�k� Kris by�o wypisane jego imi�. Voy rozdar� kopert� i niecierpliwie wcisn�� kaset� w gniazdo odtwarzania. Ekran pozosta� pusty, ale z g�o�nika rozleg� si� g�os Kris, Kris za kt�r� tak t�skni� przez ca�y czas od chwili opuszczenia domu. - Voy, jestem szcz�liwa, �e wr�ci�e� ca�y i zdrowy. Ogl�- da�am wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia- �am ci�. Wygl�dasz wspaniale. Nie zmieni�e� si� nic przez ten d�ugi czas. Przeciwnie ni� ja. Wiem, �e sprawi� ci przykro��, ale nie chcia�am rozmawia� z tob�, gdy mnie Yola obudzi�a w nocy. Ba�am si�. Wiedzia�am, �e wracacie. Ju� od tygodnia m�wi�o si� niemal wy��cznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna poda�, �e macie zbyt du�� szybko��. Ja jedna wiedzia�am dlaczego... Z pewno�ci� jeste� zaskoczony tym co m�wi�. Ale pomy�l spokojnie - dwadzie�cia pi�� lat temu pobrali�my si�. Mieli�my oboje po dwadzie�cia dwa lata. Dzisiaj ja mam czterdzie�ci siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy- dziestki. Sam mi t�umaczy�e�, �e pr�dko�ci przy�wietlne powoduj� prawie ca�kowite zatrzymanie procesu starzenia si� kom�rek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Wida� to ju� by�o wyra�nie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z tych dwudziestu pi�ciu lat ma��e�stwa sp�dzili�my razem nie wi�cej ni� cztery. Jeste�my wprawdzie r�wie�nikami w sensie formalnym, ale biologicznie i psychicznie nale�ymy ju� do dw�ch r�nych pokole�. Pami�tasz moj� mam� z czas�w gdy je�dzili�my do niej na wakacje na Sycyli�? Tak w�a�nie ja wygl�dam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze mia�y tendencj� do szybkiego starzenia si�. C�, to ta po�udniowa uroda, kt�r� tak zachwyca�e� si� dawniej... Ju� w czasie twojego ostatniego urlopu godzinami musia�am pracowa� nad swoim wygl�dem... zreszt� sp�jrz na mnie, a sam si� przekonasz... G�o�nik umilk�, a ekran powoli zacz�� si� rozja�nia�. Po chwili ukaza�a si� na nim kobieca posta� na tle ogrodu. By�a to Kris; ale gdyby nie wiedzia�, �e to b�dzie ona, nie domy- �li�by si� tego. Wpatrywa� si� z os�upieniem w zbli�aj�c� si� kobiet�, kt�ra w niczym nie przypomina�a mu ukochanej Kris. - Widzisz najlepiej sam, czas jest �askawy tylko dla was, bohater�w Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie by�o, cz�sto zamyka�am si� w swoim pokoju i ogl�da�am holograficzne zapisy naszych wsp�lnych wycieczek. Jeste�my na nich jak dawniej pi�kni i szcz�liwi, A� kiedy�, niedawno, stan�am ko�o twojego hologramu i popatrzy�am w lustro. To by�o szokuj�ce i wtedy postanowi�am... Nie pasujemy do siebie. Ty jeste� m�odym cz�owiekiem, osi�gn��e� prawie nie�miertel- no��, jak mityczni bogowie greccy. Mo�esz mie� ka�d� pi�kn� dziewczyn�, kt�rej tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe. Za tw�j trud, za lata zamkni�cia w tych przekl�tych blaszan- kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzej�c� si� kobiet�... Kris zn�w umilk�a, aby si� nie rozp��ka�; twarz jej zni- kn�a z ekranu, na kt�rym wida� teraz by�o tylko ga��zie drzew. Wkr�tce jednak zn�w rozleg� si� jej g�os, lecz ju� inny, zdecydowany: - Musimy si� rozej��. Mam przyjaciela. Nazywa si� Georg. Od trzech lat spotykamy si�, chodzimy na koncerty, do parku. On ma pi��dziesi�t pi�� lat, jest wdowcem. Jego �ona zgin�a w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzie�cia lat temu. By�a meteorytologiem. On sam nigdy nie by� nigdzie poza Ziemi�. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem. Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Ch�opcy za nim przepadaj�. Chce si� ze mn� o�eni�. Powiedzia�am �e dam mu odpowied� po twoim powrocie. Dam mu j�, Voy. Tak b�dzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla ch�opc�w i dla niego. Ma��e�stwo anulujemy w przysz�ym tygodniu. Par� lat temu wszed� w �ycie przepis dopuszczaj�cy do udzia�u w wypra- wach pozauk�adowych tylko ludzi stanu wolnego lub ca�e ma��e�stwa. Je�li chodzi o Yol�, to ona ma tw�j charakter. Za nieca�e dwa lata sko�czy Szko�� Nawigator�w i ruszy twoim �ladem. Tak postanowi�a. Opiekuj si� ni�. Ty wr�� do gwiazd. Wiem, �e je kochasz i nie wyobra�asz sobie �ycia bez nich. �egnaj. Ekran zgas� i nasta�a przera�liwa cisza. Voy poczu� potwor- n� pustk� w g�owie. D�ugo le�a� patrz�c niewidz�cymi oczyma w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie wesz�a Yola i nic nie m�wi�c zacz�a go g�aska� po g�owie. Nagle odezwa- �a si�: - Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko za�atwi�am. - Dobrze. Ten tydzie� nad morzem bardzo dobrze mu zrobi�. K�pali si�. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa- no Voya do rozm�wnicy. Zobaczy� u�miechni�t� twarz Knoa. - Cze�� stary, s�ysza�e�, organizuje si� wyprawa w rejon Canis Maioris. Przewidywany czastrwania pi�tna�cie lat. Start za dwa lata. Ciebie proponuj� na dow�dc�. Jutro ma z tob� rozmawia� sam Stary. Wiadomo�� spad�a na Voya jak grom z jasnego nieba. Po�egna� si� z Fredem, a potem uda� si� na d�ugi, samotny spacer brzegiem morza. Po powrocie wszed� do pokoju c�rki . - Yo, prawdopodobnie zaproponuj� mi dow�dztwowypra- wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. My�l�, �e by�aby to dla ciebie znakomita praktyka po uko�czeniu szko�y. Tylko gdy wr�cisz, nie b�dziesz ju� mie� przyjaci�ek... Oczy Yoli zrobi�y si� ogromne. Z rado�ci zdo�a�a tylko rzuci� mu si� na szyj� i wykrzykn��: - Tato! NIELOJALNO�� Lubi� te p�ne niedzielne popo�udnia. Od morza wia�a zwykle lekka orze�wiaj�ca bryza, nieodmiennie nios�ca ta- jemniczy zapach wielkiej przygody, odleg�ych l�d�w i ocea- n�w, cichych koralowych wysp o poczt�wkowej urodzie. i tej niepowtarzalnej rado�ci. jak� daje przecinanie wiecznie roz- ko�ysanej tafli w�d. W jego uregulowanym �yciu niedzielne spacery mia�y wyso- k� rang� i by�y cz�stk� nie zmienionego od lat rytua�u. Najpierw urocze, pachn�ce domowymi obiadami i sma�on� ryb� zau�ki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes- ne kryte molo, wcinaj�ce si� daleko, daleko w morze, a na koniec powr�t reprezentacyjn�, wysadzan� palmami alej� do centrum miasta. Tam, nie bacz�c na wysokie ceny, wypija� w ulubionym lokalu lampk� dobrego wina i wraca� do swojego niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy. Dzisiaj r�wnie� odby� ju� pielgrzymk� po labiryncie nadmor- skich uliczek, dwukrotnie przemierzy� ca�� d�ugo�� �mia�ej �elbetowej estakady i zapu�ci� si� w rozwichrzony szpaler pi�knych drzew wiod�cy do �r�dmie�cia. Na chwil� zatrzyma� si� przy ods�oni�tym przed kilkoma zaledwie dniami monu- mentalnym pomniku Genera�a i, nasy�iwszy oczy tym nowym urbanistycznym akcentem stolicy, ruszy� w stron� �r�dmie�- cia, gdzie czeka�a na niego szklaneczka z ch�odnym wytraw- nym winem. Pisk naci�ni�tych gwa�townie hamulc�w zmusi� go do odwr�cenia si�. Zobaczy�, jak z du�ego, szarego samochodu ;wyskakuje dw�ch ros�ych m�czyzn i biegnie w jego stron�. Twarze ich by�y zdumiewaj�co jednakowe i sprawia�y wra�enie gumowych masek. - To ten? - Ten! Strumie� ohydnie �mierdz�cej cieczy zala� mu twarz i oczy. Odruchowo si�gn�� do kieszeni spodni po chusteczk�, nim zd��y� j� wyci�gn��, ju� kto� wykr�ci� mu r�ce i za�o�y� na nie kajdanki. R�wnocze�nie na g�ow� narzucono mu jaki� worek i uderzono pi�ci� w plecy. - Ruszaj! - us�ysza� niski szorstki g�os. Zrobi� kilka krok�w we wskazanym ki�runku i wtedy jakie� r�ce poci�gn�y go za klapy marynarki. Upad� na twarz jak k�oda, obijaj�c sobie r�wnocze�nie kolano o jaki� wystaj�cy kant. Trzasn�y zamykane drzwiczki i natychmiast poczu� gwa�towne szarpni�cie ruszaj�cego samochodu. Opr�cz odg�os�w jazdy nie dochodzi�y go �adne inne d�wi�ki. Samoch�d zakr�ci� kilka razy i wreszcie znieruchomia�. Poczu� kopni�cie butem w �ebra i us�ysza� znany mu ju� g�os. - Wstawaj ! Po omacku podni�s� si� z pod�ogi, uderzy� g�ow� w dach furgo- netki i stan�� niezdecydowanie na ugi�tych nogach. Znowu poczu� uderzenie pi�ci� w plecy. ruszy� wi�c ostro�nie przed siebie, pami�taj�c o tym, �eby nie uderzy� g�ow� w co� wys- taj�cego i by nie wypa�� z samochodu. Poczu� pod nogami urywaj�c� si� p�aszczyzn� pod�ogi i delikatnie zacz�� szuka� gruntu. Uda�o mu si� stan�� na ziemi bez szwanku i wtedy us�ysza� rechot kilku g�os�w. - To jaki� cwaniak! - Tresowany... - Zawsze wypadaj� na pysk, a temu si� uda�o. He, he, he! Poczu� t�pe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i sta�y nacisk jakiego� przedmiotu. - Lufa! - przemkn�o mu przez sko�atan� g�ow�. Nacisk zel�a� na moment. aby zaraz nasili� si� gwa�townie, ruszy� wi�c przed siebie szuraj�c butami po �wirowanym pod- wu�u. Po kilku krokach wyczu� stopnie schod�w. By�o ich trzy. Odg�os otwieranych drzwi, silne pChni�cie w plecy, trza�ni�cie metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewn�trz. Cisza. Sta� niezdecydowanie, boj�c si� poruszy�, aby nie wpa�� w jak�� pu�apk�. Worek zwisa� na nim lu�no; schyliwszy g�ow�, m�g� dostrzec szpice swoich but�w. - Gdyby tak mie� wolne r�ce... - schyli� si� g��boko do przodu, lecz worek tkwi� na swoim miejscu. Kl�kn�� - tak�e bez rezultatu. W ko�cu po�o�y� si� na kamiennej pod�odze i mozolnie wyczo�ga� z potrzasku. By� w ma�ym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek sprz�t�w. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod sufitem, przez kt�re s�czy�o si� troCh� �wiat�a, dwoje �elaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze by�a popstrzona przez muchy �ar�wka, zwisaj�ca na drucie z sufitu. Rozgl�da� si� bezradnie po pustym wn�trzu, nic nie rozumiej�c z b�yskawicznie rozwijaj�cej si� akcji. Dopiero teraz poczu� piek�cy b�l poni�ej kolana. Podci�gn�� nogawk� spodni i spojrza� na nog� - g��boko zdarta sk�ra ods�ania�a kawa�ek ko�ci. Cienkie stru�ki krwi zastyg�y ju� na goleni. Nag�a jasno�� porazi�a mu wzrok: Skuli� si�, jak przed oczekiwanym ciosem, zas�oni� oczy skutymi r�kami. �wiat�o pada�o gdzie� z g�ry, z ukosa. O�lepiaj�ce. - Wysu� r�ce! - wielokrotnie wzmocniony g�os p�yn�� z niewidocznych megafon�w nieomal dotykalnym mia�d��cym strumieniem. , Wykona� polecenie natychmiast. Wiedzia� o co�im chodzi�o - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym przedramieniu by� doskonale widoczny w jaskrawym �wietle padaj�cym od strony sufitu; z pewno�ci� obserwowali go przy pomocy kamery. �wiat�o zgas�o r�wnie nagle, jak poprzednio si� zapali�o. Pocz�tkowo nie widzia� niczego opr�cz jasnych, pulsuj�cych kr�g�w. Dopiero po chwili zacz�� rozr�nia� kontur zakrato- wanego okna i zarys metalowych drzwi w �cianie. Nagle poczu�, �e zaczyna go ogarnia� w�ciek�y, bezsilny gniew, sp�ywa wyczuwaln� gor�c� fal� a� po palce r�k i n�g. - Hej! Jest tam kto? Odezwijcie si�! - sam zdziwi� si� brzmieniu swojego g�osu. Odpowiedzia�a mu g�ucha cisza. Nic, �adnej reakcji. A prze- cie� musieli s�ysze�. Musieli! - Ludzie! Nic z�ego nie zro- bi�em! To jaka� pomy�ka! - Stul pysk! -zagrzmia�o naglezewszystkich stron i r�wnie nagle ucich�o. Zrezygnowa�. Apatycznie powl�k� si� pod �cia- n� i usiad� na pod�odze, opar�szy plecy o twardy szorstki mur. Sciemnia�o si�. Najpierw znikn�y zarysy metalowych drzwi, potem �ar�wka ze sznurem, a w ko�cu nie m�g� ju� dostrzec konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Straci� poczu- cie czasu. Zdawa�o mu si�, �e siedzi tutaj, w tej ciemno�ci, ju� bardzo d�ugo. Wstawa� kilkakrotnie, by rozprostowa� zbola�e ko�ci i rozgrza� si� troch�, bo od kamiennej posadzki zacz�o ci�gn�� ch�odem. Nagle zapali�a si� brudna �ar�wka zwisaj�ca z sufitu, a po chwili us�ysza� zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy- pn�y nie naoliwione zawiasy i r�wnocze�nie gdzie� u g�ry rozleg� si� twardy m�ski g�os: - Tw�j numer? - Tysi�c dziewi��set osiemdziesi�t osiem M - zero zero tysi�c dwie�cie siedemdziesi�t cztery. - W porz�dku. Wyjd� przez te drzwi i id� przed siebie. �ar�wka zgas�a i jedynym pUnkt�m orientacyjnym sta� si� jasny prostok�t otwartych drzwi z perspektyw� s�abo o�wiet- lonego korytarza. Ruszy� w t� stron�, ogl�daj�c si� na boki. Po kilkunastu krokach doszed� do b�yszcz�cej metalowej zapory, lecz gdy zbli�y� si� do niej na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki, przeszkoda bezszelestnie uskoczy�a w bok i znalaz� si� w niewielkim pomieszczeniu z ma�ym kwadratowym sto�em i krzes�em po�rodku. - Siadaj! - poleci� mu niewidoczny m�czyzna o twardym, zdecydowanym g�osie. - Nazwisko, imi�. - Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie rozumiem o co tu chodzi? - Od stawiania pyta� to my jeste�my. Urodzony? - Dwunastego maja w osiemdziesi�tym �smym. - Imi� ojca? - Te� Edward. - Zgadza si�. Uko�czona Szko�a informatyki, pracujesz w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa- ler. Zamieszka�y Bananowa czterna�cie, mieszkanie siedem. Potwierdzasz? - To wszystko absolutna prawda, ale... - S�u�ba wojskowa w jednostce numer pi��dziesi�t siedem tysi�cy pi��set pi�tna�cie, przeniesiony do rezerwy w stopniu m�odszego sier�anta z opini�... Wynik strzelania z pistoletu testowego - dostateczny, sprawno�� fizyczna - �rednia. Wzrost sto siedemdziesi�t osiem, oczy szare. Znaki szczeg�l- ne - blizna o kszta�cie tr�jk�ta w okolicy lewego �okcia, czarne znami� wielko�ci ziarna grochu na karku, w rozmowie cz�sto u�ywa wyrazu "absolutnie". Na�ogi - wytrawne wino. Za granic� nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh plus. Uz�bienie - brak lewej g�rnej sz�stki, w prawej dolnej pi�tce plomba z biolamitu. Zgadza si�? - Tak, tylko numeru jednostki ju� nie pami�tam, a i z t� plomb�, to te� nie mam pewno�ci. - Niewa�ne. My wiemy o ka�dym wi�cej, ni� on sam. Mamy tu takie rzeczy, o kt�rych si� nikomu nie�ni�o. Ka�dy obywatel jest dla nas przezroczysty jak szk�o. Nasz system informacyjny pozwala w ci�gu kilku sekund mie� wszystkie dane o interesu- j�cym nas osobniku, ��czni� ze zdj�ciem, odciskami palc�w i innymi ciekawymi materia�ami. M�wi� ci to, aby� nic nie kr�ci�, lecz szczerze odpowiada� na pytania. Pami�taj - tylko szczero�� mo�e ci� uratowa�. Nasze aparaty zarejestruj� ka�de twoje k�amstwo, zanim zd��ysz je wypowiedzie�. Cisza przeci�ga�a si�. Spokojnie zacz�� analizowa� sytu- acj�, ale z kt�rejkolwiek strony podszed�, zawsze brakowa�o motywu aresztowania, a przecie� jaki� musia� by�, bo nie pory- wa si� z ulicy pierwszego lepszego cz�owieka tylko dlatego, �e wyszed� sobie na niedzielny spacer. - Honest, wracajcie do celi! - rozleg�o si� gdzie� w �cianie. Rozsun�y si� drzwi do korytarza i po chwili znowu znalaz� si� w pomieszczeniu z kamienn� posadzk�. S�aba �ar�wka ledwie rozja�nia�a mroki nocy. Zacz�� spacerowa� wok� �cian, a potem po przek�tnej - tam i z powrotem, tam i z powrotem, za ka�dym nawrotem przekraczaj�c le��cy na pod�odze brezentowy worek. Pora kolacji z pewno�ci� dawno ju� min�a, ale g�odu nie czu�. Chcia�o mu si� tylko pi�. Zgrzytn�y �elazne drzwi i ukaza�o si� w nich dw�ch m�- czyzn w przylegaj�cych do twarzy maskach. Jeden z nich podni�s� z pod�ogi worek i na�o�y� mu na g�ow�. Ruszyli. Huk zatrzaskiwanych drzwi, g�uchy odg�os krok�w po kamiennej posadzce i nagle �wie�y powiew wiatru. - Uwa�aj, schody! - to by� ten sam charakterystyczny g�os drugiego z przes�uchuj�cych go. Trzy stopnie w d�, a po nich chrz�st �wiru pod butami. Wyprowadzili go t� sam� drog�, by� tego pewny. - St�j! - ten sam znany g�os. Dobrze znany. Ale jak tu dopasowa� do niego osob�, nazwisko. Cicho podjecha� samoch�d; otworzy�y si� drzwiczki i poczu� pchni�cie w plecy. Tym razem uwa�a�, aby si� nie uderzy� w nog�. Ruszyli. Samoch�d cz�sto skr�ca�, to w prawo, to w lewo, widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzyma� si�. Kto� zdj�� mu z r�k kajdanki, �ci�gn�� worek z g�owy i wy- pchn�� na ulic�. By�o ciemno. Obejrza� si� us�yszawszy szum odje�d�aj�cego auta. By�o nieo�wietlone. Ruszy� w kierunku prze�wiecaj�cej przez ga��zie drzew, odleg�ej latarni, ogl�da- j�c si� cz�sto za siebie, ale nikt za nim nie szed�. Nag�y podmuch wiatru przyni�s� znany zapach morza, a za chwil� us�ysza� szum fali �ami�cej si� na przybrze�nych g�a- zach. Jeszcze kilkana�cie krok�w i znalaz� si� na bulwarze w pobli�u mola. Kilka razy wci�gn�� do p�uc orze�wiaj�ce morskie powietrze i poczu�, jak wzburzenie zaczyna go powoli opuszcza�. Otworzy�a si� przed nim rz�si�cie o�wietlona perspektywa palmowej alei, jak�e �wietnie mu znanej z conie- dzielnych spacer�w. Powoli, krok za krokiem szed� ni� tak samo, jak przed kilku godzinami. Ko�o pomnika przystan�� na moment; k�ko si� zamkn�o. Wydarzenia ostatnich godzin szybko zacz�y traci� ostro��. Mo�e to by� sen? Schyli� si�, dotkn�� nogi poni�ej kolana - zapiek�o. Znowu poczu� przemo�ne pragnienie, wi�c nie namy�laj�c si� wiele zdecydowanie ruszy� w kierunku centrum. Z przeciwnej strony nadchodzi� jaki� m�czyzna. W chwili, gdy si� mijali, nagle przystan�� i zawo�a�: - Ed Honest! Czy� to mo�liwe?! Nag�e ol�nienie! To by� ten sam charakterystyczny g�os! G�os z przes�uchania. A przed nim stoi u�miechni�ty od ucha do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku. - No co Ed, nie poznajesz mnie? - Poznaj� ci� Wiily, nic si� nie zmieni�e�. Ale co ty tutaj robisz? Kto� mi ju� dawno m�wi�, �e jeste� gdzie� na pro- wincji. - By�em, stary, ale od miesi�ca jestem ju� tutaj. Czekaj no- mo�e by�my gdzie� usiedli, wypili co�, bo duszno dzi�. - Mo�emy, w�a�nie id� na lampk� wina. - To mo�e tutaj? Kawiarniany ogr�dek zaprasza� g��bokimi wiklinowymi fo- telami i przytulno�ci� altanek pokrytych kwitn�cymi pn�cza- mi. Weszli i zam�wili butelk� wina. By�o w�a�nie takie, jakie by� powinno na t� parm� gor�c� noc - bia�e, wytrawne i ch�odne. Wymieniaj�c zdawkowe uwagi o pogodzie szybko opr�nili pierwsz� butelk� i zam�wili drug�. Willy rozgada� si�. Snu� wspomni�nia o dawnych beztroskich czasach, o wsp�lnych znajomych i o ich losach, o profesorach. M�wi�, m�wi�, m�wi�... - Willy - Honest przerwa� mu nagle w po�owie zdania - czy to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy te� dalszy ci�g przes�uchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie. Zapanowa�a cisza. Willy nala� sobie pe�n� lampk�, zag��bi� si� w trzcinowym fotelu i powoli zacz�� s�czy� z�ocisty p�yn, wlepiwszy wzrok w prawie pust� ju�, drug� butelk�. - Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywi�- cie; by�em tam, bo pracuj� u nich. I wcale nie robi�em z tego przed tob� tajemnicy, wr�cz przeciwnie - w czasie przes�u- chania da�em ci do zrozumienia, �e za �cian� jest kto� znajo- my. Potem dopilnowa�em, by ci� bezpiecznie odstawiono do miasta. Spotkanie nasze nie by�o przypadkowe; specjalnie wyszed�em ci naprzeciw, bo chcia�em z tob� porozmawia�. - A o czym? - O tobie. Chc� ci przedstawi� pewn� propozycj�. Ot� wiem, ile zarabiasz i uwa�am, �e twoje dochody mog�yby by� du�o, du�o wy�sze. Powiedzmy, na pocz�tek, dwa razy wy�sze. - To zaczyna by� interesuj�ce... A za co ja mia�bym dosta- wa� tak� kup� forsy? - Za prac� w swoim zawodzie. - U was? - U nas. Intensywnie rozwijamy s�u�b� informacyjn� i po- trzebujemy fachowc�w z naszej bran�y. Ja, mi�dzy innymi, zajmuj� si� rekrutacj� nowych pracownik�w. - Zanim odpowiem ci cokolwiek, musz� si� troch� wi�cej dowiedzie� o tej pracy. Na pocz�tek powiedz mi, z jakiego powodu zosta�em dzisiaj zatrzymany. - Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne s�ysza�e� o analizatorze Mendozy? - Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa- nych przez m�zgi schizofrenik�w, czy co� w tym rodzaju. - Tak, to by� pocz�tek. Udoskonalili�my ten aparat do tego stopnia, �e mo�emy teraz rejestrowa� my�li cz�owieka z odle- g�o�ci do kilkudziesi�ciu metr�w. Wielop�aszczyznowej inter- pretacji zapis�w dokonuje komputer z op�nieniem siedmiu sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych obraz�w na ekranach telewizyjnych. - Ale co to ma wsp�lnego ze mn�? - Prowadzili�my wst�pne badania w terenie i przypadkowo znalaz�e� si� w sto�ku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy z pi�ciu kana��w interpretacyjnych wykaza�y twoj� nielojal- no�� w stosunku do osoby Genera�a. - Genera�a? Zaczynam rozumie�... Aparatura by�a zainsta- lowana ko�o pomnika? - Tak. - A czy mo�esz mi zdradzi� tajemnic�, co zarzuci� mi wasz genialny analizator? - Powiem ci w imi� starej przyja�ni. Pierwszy kana�, �e nosisz si� z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze. Drugi, �e powinno si� wybudowa� szko�� imienia Genera�a. Trzeci kana� zinterpretowa� twoj� my�l jako pytanie, czy wyjd� wkr�tce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie, za� czwarty r�wnie� jako pytanie, ale dotycz�ce wysoko�ci nagrody, jak� otrzyma� masz za zniszczenie pomnika. Wresz- cie na pi�tym kanale by�y jakie� mrzonki o nieokre�lonej szkole dywersyjnej. - W takim razie teraz ja ci powiem, o czym my�la�em stoj�c u st�p monumentu. Zastanawia�em si� mianowicie, ile szk� mo�na by wystawi� za pieni�dze w�o�one w budow� pomnika i przer�bk� ca�ego placu. Umilkli obaj i r�wnocze�nie si�gn�li po swoje lampki z wi- nem. Zapanowa�o kr�puj�ce milczenie przerywane jedynie szumem wzmagaj�cego si� wiatru w konarach pobliskich drzew i odleg�ymi d�wi�kami orkiestry z jakiego� nocnego lokalu. W pewnym momencie Willy przysun�� sw�j trzcinowy fotel do sto�u i opar�szy si� na nim �okciami powiedzia�: - Ed, ja wiedzia�em, �e ty jeste� niewinny. Ten analizator ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadz� si� usun��, z pewno�ci� si� dadz�. a wtedy interpretacja b�dzie stupro- centowo pewna! Zamontujemy analizatory wsz�dzie - na ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wyk�adowych ib�dziemy wiedzie� co ka�dy my�li. �aden przypadek nielojal- no�ci nam nie umknie! Wprowadzimy totaln� inwigilacj� psychiczn� sprz�on� z systemem drobiazgowej informacji i wreszcie zapanuje u nas spok�j i poszanowanie prawa! Potrzeba nam tylko fachowc�w, dobrych oddanych fachow- c�w. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda? Nie doczeka� si� jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez s�owa wsta�, podszed� do kelnera zaj�tego w�a�nie rozmow� z bufetow�, wr�czy� mu banknot pokrywaj�cy z nadwy�k� cen� dw�ch butelek wytrawnego wina i wyszed� na ulic� w rozko�ysany szpaler pi�knych starych drzew, targanych coraz silniejszym, orze�wiaj�cym wiatrem od morza. D�IN DLA PROFESORA Nie, nie ma si� co d�u�ej ok�amywa�. Jestem rozbitkiem. Ja, Patrick Swinnerton, jestem �yciowym rozbitkiem. Taka jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sze�ciu lat. mimo doktoratu z fizyki, z kt�rego jeszcze niedawno by�em tak dumny. U�wiadomi�em sobie to dopiero teraz, kiedy rozw�cie- czona gospodyni zatrzasn�a za mn� furtk� w ogrodzeniu. Od trzech miesi�cy by�em bez pracy; drobne oszcz�dno�ci szyb- ko topnia�y. Komornego nie p�aci�em ju� od dw�ch miesi�cy. Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzyma�a i wyrzuci�a mnie na ulic�. Wcale si� jej nie dziwi�. Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewygl�da�o to wcale tak gro�nie. P�niej okaza�o si�, �e w ca�ym kraju nikt nie potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to by�a robota Starego. Wsz�dzie mia� znajomych; wystarczy�o mu zatelefonowa�... Gdybym wiedzia�, �e to tak si� sko�czy! Zachcia�o jej si� romansu z m�odym asystentem m�a, a ter�z za to cierpi� tylko ja. Od tego czasu ju� si� u mnie nie pokaza�a! Gdybym mia� jak�� rodzin�, dalekich krewnych... Gdzie wr�c�? Do przytu�ku dla sierot, w kt�rym si� wychowa�em? Deszcz zacina� coraz mocniej, zapada� wczesny, listopado- wy zmierzch. Gdzie p�j��, co ze sob� zrobi�? Nie mia�em tu �adnych przyjaci� a paru znajomych dawno przesta�o mnie zauwa�a�. Powlok�em si� na dworzec kolejowy, miejsce, kt�re pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� jest azylem dla ludzi dotkni�tych przez los. W poczekalni by�o ciep�o i cicho. Na �aweczkach drzema�o paru m�czyzn w wymi�tych, sza- rych ubraniach i jaka� gruba kobieta trzymaj�ca obur�cz wielki kosz. Usiad�em w k�cie i zamy�li�em si�... Przecie� nie mog� si� podda�. Jestem m�odym cz�owiekiem, dopiero u progu �ycia... Ju� wiem co zrobi�! Pojad� na gap� do Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szko�y, z pewno�ci� znajdzie dla mnie jak�� prac� - mog� uczy� fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to b�dzie najlepsze wyj- �cie. Chcia�em zosta� wielkim fizykiem, ale nie uda�o si�, trudno. Trzeba z czego� �y�, a p�niej jeszcze mo�e si� zmieni�... M�j pod�y nastr�j poprawi� si� nieco: do�� ju� mia�em rozmy�la�. Do odej�cia poci�gu pozosta�o jeszcze sporo czasu i trzeba go by�o jako� zape�ni�. Zobaczy�em le��c� na stole gazet�. By�a to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor- na". Dobre i to. Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie czytywa�em og�oszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po- szukiwani". Gdybym by� ogrodnikiem. butlerem czy pomoc� domow�! Ale ja by�em fizykiem, a fizyk�w - niestety - nikt nie potrzebowa�... Teraz r�wnie� odruchowo zacz��em od og�o- sze� i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskader�w pilnie..., "Pracownicydozak�adu utylizacyjnego...", normal- nie, jak co dzie�. Ale nagle wzrok m�j zatrzyma� si�, serce zacz�o �omota� jak oszala�e. Tak, to nie by�o z�udzenie: "Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw�tne laboratorium. Po��dana znajomo�� sanskrytu. Zg�oszenia kierowa� Three Oaks...". Przeczyta�em to kilka razy, zanim u�wiadomi�em sobie ca�� tre�� tego kr�tkiego og�oszenia - przecie� to adresowane jest jakby wy��cznie do mnie! Ja jestem fizykiem, a znam nie�le sanskryt! "Trzy D�by" - to� to posiad�o�� tego starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora instytutu. Kr��� plotki, �e on co� nie tego... Rzuci� prac�, stanowisko, wyjecha� na wie�, zbudowa� prywatne laborato- rium i przeprowadza w nim jakie� nieokre�lone do�wiadcze- nia. Nie ma tam rzekomo �adnych wsp�pracownik�w, ajedy- nym. opr�cz niego, mieszka�cem ogromnego domu, jest g�uchy jak pie� stary lokaj. Profesor ma podobno mas� forsy w banku. Moja euforia zosta�a jednak nagle przyhamowana jakim� wewn�trznym g�oSem. Spojrza�em jeszcze raz na og�o- szenie - elektronik ze znajomo�ci� sanskrytu! To nie ma sensu. Te dwie ga��zie wiedzy nigdy nie mog� chodzi� w pa- rze. Wygl�da�o to tak, jakby kto� z rodziny profesora w trosce o jego zdrowie zmusi� go do zatrudnienia asystenta, a ten pozornie si� zgodzi� i da� og�oszenie, stawiaj�c jednak�e warunki w zasadzie niemo�liwe do spe�nienia. Ale� ja mu zrobi� kawa�! Gdy poka�� mu dyplom i powiem, �e znam sanskryt, chyba si� w�cieknie, ten stary odludek. Ale musi mnie przyj�� - podobno zawsze dotrzymuj� s�owa. Spojrza�em na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia- mi. Dochodzi�a dopiero czwarta, a nadworze by�o ju� zupe�nie ciemno. W Instytucie kto� m�wi�, �e te "Trzy D�by" znajduj� si� jakie� pi�� mil za miastem, na wrzosowisku. Je�li zaraz wyrusz�, to za dwie godziny powinienem tam dotrze�, nawet z t� moj� prawie pust� walizk�. Wsadzi�em gazet� do kieszeni i ruszy�em do wyj�cia. Pada�o jeszcze mocniej. Na szcz�cie mia�em parasol. Trzymaj�c go w jednej r�ce, a walizk� w drugiej, ruszy�em w deszcz z uczu- ciem, �e co� si� w moim �yciu nagle odmieni�o. Na przedmie�ciu spotka�em policjanta, kt�ry d�ugo mi si� przygl�da�: zanim odpowiedzia� na pytanie o dom profesora. Ostatnie trzy mile przeszed�em w zupe�nej ciemno�ci jak�� wyboist� drog�. Z pewno�ci� by�em zachlapany b�otem po dziurki w nosie. Ju� zdawa�o mi si�, �e te "Trzy D�by' chyba wcale nie istniej�. gdy wtem dostrzeg�em jakie� nik�e �wiate�ko. Po paru minutach stan��em na podje�dzie wielkiego domu, kt�rego fragment o�wietla�a samotna zakurzona �ar�wka zawieszona nad wej�ciem. Z�o�y�em parasol, wytar�em nieprawdopodob- nie zab�ocone buty i poci�gn��em za uchwyt starodawnego, r�cznego dzwonka. Jego d�wi�k rozleg� si� mocno podrugiej stronie drzwi i zn�w zapanowa�a niczym niezm�con� cisza, kt�r� przerwa�o nagle ujadanie ps�w. Po chwili powt�rzy�em dzwonienie; zn�w bez efektu. Gdyby nie ta �ar�wka nad drzwiami i te psy mo�na by s�dzi�, �e jest to dom niezamieszkany. Gdy ju� ca�kiem zrezygnowany zacz��em si� zastanawia� nad drog� powrotn� do miasta, nagle jaki� chropawy g�os rozleg� si� gdzie� nad moj� g�ow�... - Prosz� wej��, m�odzie�cze. Drzwi otwar�y si� automatycznie i wszed�em do obszernego hallu, w kt�rym nie by�o �ywej duszy. Na kominku pali� si� ogie�, podszed�em wi�c, aby si� troch� ogrza� i osuszy�. Przez nast�pne par� minut znow� nic si� nie dzia�o, a� wreszcie jakie� drzwi otwar�y si� i wszed� stary s�u��cy, nios�c w jednej r�ce pantofle, a w drugiej jakie� okrycie. - Dobry wiecz�r! Mo�e pan zechce si� przebra�? - rzek�. - Dobry wiecz�r! - odpowiedzia�em. Z wdzi�czno�ci� wzi��em od niego suche rzeczy i z ulg� zrzuci�em przemoczo- ne buty, p�aszcz i marynark�. - Dzi�kuj�. - Ja nie s�ysz� - odpar� starzec. - Pan profesor prosi. A wi�c, jak na razie, wszystko si� zgadza - pomy�la�em id�c zanim. S�u��cy w prowadzi� mnie do biblioteki, wskaza� g��bo- ki fotel i znikn�� bezszelestnie jak duch. Po chwili otwar�y si� obite sk�r� drzwi w k�cie biblioteki iwszed� wysoki, siwy, stary cz�owiek. Zatrzyma� si� po�rodku pokoju i zapyta� suchym, zm�czonym g�osem: - Czym mog� panu s�u�y� - Pan profesor Laugh, nieprawda�? - odpowiedzia�em r�wnie� pytaniem, wstaj�c z fotela. - Tak... - Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodz� w sprawie og�oszenia. - Ach, tak... Czy zna pan sanskryt? Wszystko si� zgadza - pomy�la�em b�yskawicznie - jest tak, jak s�dzi�em". - Znam - odpowiedzia�em obserwuj�c r�wnocze�nie wy- raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie by� on t� odpowiedzi� wc�le zdziwiony! - To dobrze. Mojewarunki s� nast�puj�ce: kontrakt na rok, praca bez okre�lonego zakresu obowi�zk�w oraz czasu. Ta- jemnica bada� absolutna, p�aca pi��dziesi�t funt�w tygod- niowo, p�atne raz w miesi�cu, plus wy�ywienie i mieszkanie - doda�. - Czy to panu odpowiada? ...Pi��dziesi�t funt�w! Dla mnie, kt�ry by�em zupe�nie go�y, pi��dziesi�t funt�w stanowi�o maj�tek! - No wi�c jak? - zapyta� jeszcze raz profesor. - Ale� oczywi�cie, panie profesorze. Zgadzam si�. - To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, �e zjemy co�, doktorze - gospodarz nacisn�� guzik umieszczony na biurku i dwa kr�tkie b�yski rozja�ni�y mroki korytarza, w kt�rym poprzednio znikn�� s�u��cy. - William nie s�yszy i dlatego mamy sygnalizacj� �wietln� - wyja�ni�. - A teraz prosz� siada�. Ca�a dotychczasowa rozmowa trwa�a nie wi�cej ni� trzy minuty i w tym kr�tkim czasie moje �ycie diametralnie si� odmieni�o. Usiedli�my przy stole, po chwili wszed� s�u��cy nios�c na tacy prosty, starokawalerski posi�ek sk�adaj�cy si� z chleba, w�dzonych ozor�w, sa�atki jarzynowej i herbaty. Honorowe miejsce zajmowa�a wielka butelka ginu. Jad�em jak wilk, co w moim przypadku by�o zupe�nie uzasadnione. Go- spodarz zadowoli� si� mikroskopijn� porcj�, ale za to nala� dwa pot�n� kielichy ginu i podni�s� sw�j w g�r�... - Za pomy�lno�� naszej wsp�pracy - rzek�. Nie powiem, �ebym nale�a� do wielbicieli tego trunku, wypi�em wi�c z trudno�ci� �wier� kielicha. W tym czasie profesor opr�ni� sw�j do dna i nala� powt�rnie. Widz�c moje szeroko rozwarte oczy usprawiedliwi� si�: - Lubi� ten rodzaj alkoholu... ale � propos, czy pan prowa- dzi samoch�d? - Tak, mam prawo jazdy. - Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobi� troch� zakup�w �ywno�ci, wed�ug w�asnego uznania. I prosz� nie zapomnie� o skrzynce ginu! Oto czek na dwie�cie funt�w - sto dla pana jako zaliczka na najbli�szy miesi�c, a drugie sto na zakupy. Samoch�d stoi w gara�u. Schowa�em czek, bohatersko dopi�em do po�owy wstr�tn� ja�owc�wk� i ci�ko zag��bi�em si� w przepastnym fotelu. Profesor w tym czasie nabija� tytoniem jedn� ze swoich fajek. Ech, Pat - pomy�la�em - czy to wszystko aby ci si� nie �ni? Przecie� to idzie zbyt g�adko! Godzin� temu brn��e� w deszczu i b�ocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz na�arty, masz w kieszeni czek na dwie�cie funt�w... M�j wewn�trzny dialog przerwa� g�os profesora: - No, a teraz mo�emy porozmawia�. - Tak, ja te� chcia�em o to prosi�. Profesorze, przecie� pan nic o mnie nie wie; ja... ja mog� by� zwyk�ym z�odziejem, a nie fizykiem Swinnertonem. - Rzeczywi�cie... ale pan nim jest, prawda? - Jestem... ale... - No wi�c nie ma problemu i mo�emy kontynuowa�. Na wst�pie chc� pana zapyta�, czy wierzy pan w istnienie duszy? - Ale� panie profesorze, ja jestem fizykiem! - Wiem, ja te�, i co z tego? Prosz� mi odpowiedzie� w prost. - No... oczywi�cie, �e nie. - A dlaczego? - Dlaczego? Przecie� duch, gdyby istnia�, by�by istot� niematerialn�. - A dlaczego pan s�dzi, �e niematerialn�? - Religie tak twierdz�. - Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jeste�my przecie� fizykami, prawda? - Czy wi�c mam rozumie�, �e zapyta� mnie pan o moje pogl�dy na temat "duch�w" materialnych? - Mniej wi�cej to mia�em na my�li. - Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam �a- dnych pogl�d�w na temat takich "duch�w". - To dobrze, �atwiej jest bowiem wyrobi� sobie w�a�ciwy Pogl�d na co�, nie maj�c �adnych obci��e�. Gospodarz zn�w nala� sobie ginu poci�gn�� t�gi �yk i rzek�: - Drogi ch�opcze pozwolisz, �e b�d� ci m�wi� po imieniu? Od biedy m�g�bym by� twoim dziadkiem. - Oczywi�cie, profesorze b�d� zaszczycony. - No wi�c Pat, masz by� moim jedynym wsp�pracowni- kiem. Pora wi�c, abym ci� wtajemniczy� w moje badania. Ot� zajmuj� si� przemieszczaniem osobowo�ci, kt�re mo�na w przybli�eniu uto�sami� z mistyczn� reinkarnacj� - i widz�c moje zdziwienie doda� - nie, nie zwariowa�em, jak twierdz� w Instytucie. Sam si� wkr�tce przekonasz. Mam ju� spore osi�gni�cia na tym polu i przesta�em sam dawa� sobie rad�. Dlatego da�em to og�oszenie do gazety. A sanskryt? Mam troch� tekst�w w tym j�zyku, z kt�rych spodziewam si� wyci�gn�� dodatkowe informacje o interesuj�cym nas zagad- nieniu. Przet�umaczenie tych tekst�w b�dzie twoim pierw- szym powa�niejszym zadaniem. No, a teraz pora ju� na spo- czynek. William zaprowadzi ci�dotwojego pokoju. Dobranoc, ch�opcze. - Dobranoc, profesorze. Laugh odszed� t� sam� drog� kt�r� przyby�. Po chwili zjawi� si� s�u��cy i zaprowadzi� mnie do przeznaczonego mi pokoju. Le��c ju� w ��ku d�ugo jeszcze zastanawia�em si� nad wyda- rzeniami dzisiejszego wieczoru. Nazajutrz po �niadaniu uda�em si� do miasta, porobi�em konieczne zakupy, w�r�d kt�rych g��wn� pozycj� by�a skrzyn- ka ja�owc�wki. Po powrocie do swego pokoju zasta�em tam ju� te stare teksty, o kt�rych m�wi� profesor, s�ownik, papier oraz maszyn� do pisania. Przet�umaczenie tekst�w zaj�o mi zaledwie par� godzin. Nie by�o tam nic dla mnie interesuj�ce- go, jakie� m�tne wywody filozoficzne. Profesor nie pokazywa� si� przez ca�y dzie�. Dopiero p�- nym wieczorem zobaczy�em go przez okno, gdy wysiada� z tak- s�wki. Widocznie by� ca�y dzie� w mie�cie. Spotkali�my si� zn�w w bibliotece. - Jak ci posz�o z tym t�umaczeniem? - Dobrze, ju� sko�czone. - O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o �smej za- czniesz prac� w laboratorium. A teraz musz� ci� zapozna� z teoretyczn� stron� naszych do�wiadcze�. Jak og�lnie wia- domo, podstawowym za�o�eniem wielu religii wschodnich jest "w�dr�wka dusz". Wulgaryzuj�c zagadnienie mo�na powie- dzie�, �e w my�l tego za�o�enia "dusza" jest czym� w rodzaju pa�eczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi przez drugi. Postanowi�em odrzuci� ca�y idealistyczny balast tej koncepcji i zbada�, czy nie istnieje jaki� element, oczywi�cie materialny, kt�ry mo�e by� w ten spos�b przeka- zywany mi�dzy organizmami. Historia psychiatrii zna wiele zadziwiaj�cych przypadk�w, kt�rych nie da�o si� wyt�umaczy� w �aden "rozs�dny" spos�b. - Pan profesor ma mo�e na my�li tak zwane rozszczepienie osobowo�ci? - zapyta�em. - To zjawisko r�wnie�, ale tak�e wiele innych. Gdybym zechcia� opowiedzie� ci setki analizowanych przeze mnie przypadk�w, zaj�oby mi to zbyt wiele czasu, a ja m�m go ju� tak ma�o... Ogranicz� si� wi�c tylko do wniosk�w, kt�re sta�y si� podstaw� do rozpocz�cia przeze mnie pracy laboratoryj- nej. To by�o wtedy, kiedy rzuci�em Instytut, �eby mie� wi�cej czasu na do�wiadczenia. Ot� za�o�y�em, �e aby metampsy- choza mog�a zachodzi�, musi istnie� os�awiona "prana" i za- czo�em jej szuka�. Aby nie przed�u�a� sprawy powiem ci, �e j� znalaz�em. Jest ona produktem ka�dej