14289
Szczegóły |
Tytuł |
14289 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14289 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14289 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14289 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GORDON R. DICK/ON
ENCYKLOPEDIA OSTATECZNA TOM 1
Rozdział 1
Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czyta-
ne przez Waltera InTeachera strony poematu Alfreda
Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce
rzucające ukośne promienie przez okno za jego plecami,
zostało na chwilę przesłonięte przez chmurę. Ale kiedy
Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie ja-
sno i czysto. Nie było żadnej chmury.
Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę
i sięgnął do staromodnej Marańskiej togi wyciągając
mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w któ-
rym zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej
tkanki. Przysłano mu go na Ziemię czternaście lat temu,
jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i męż-
czyzn ze świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa
światy Exotików. Przez wszystkie te lata, kiedy na nią
spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak te-
raz spostrzegł, że wyglądała na wyschniętą, poczerniałą
i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie naczynia.
Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od
jakiegoś czasu podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się
godzina jego śmierci.
Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięć-
dziesiąt dwa lata wciąż był wysoki, zdrowy i aktywny.
Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysu-
szony, albo ile pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko
przez bibliotekę i drzwi balkonowe na kamienny taras,
osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami
bzu, zawieszony około piętnastu metrów nad jeziorem
otaczającym posiadłość Mayne.
Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rę-
kami założonymi za plecy stał Malachi Nasuno, niegdyś
oficer Dorsajów, obecnie - tak jak Walter - nauczyciel.
Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych
i jego pasażerowi, wiosłującemu w stronę domu. Zmierz-
8
Gordon
R.
Dickson
chało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łań-
cucha Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych,
szybko przesuwało na powierzchni jeziora zbliżającą się
do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się
z cieniem, znajdując się odrobinę przed jego krawędzią
na jasnej jeszcze wodzie.
Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na koń-
cu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł rozgrzanej słońcem
liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opu-
ścił na kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzę-
bia wylatującego z lasu.
Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzch-
nię wody po czym zamarło. Ludzka postać znikła za bur-
tą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło
wodą i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawio-
ne i wciągnięte w głębinę. Kilka sekund później nadcią-
gnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła
się łódka.
Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Mala-
chiego Nasuno. Obrócił się stając twarzą w twarz ze sta-
rym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twa-
rzy.
- O co chodzi? - cicho zapytał Malachi. - Czemu
ostrzegłeś chłopca?
- Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi - odpowiedział
Walter. - Reszta z nas jest już gotowa.
Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała
jak stygnący metal, a jego brwi zetknęły się krawędzia-
mi.
- Mów za siebie - odpowiedział. - Kiedy zginę, będę
martwy. Ale jeszcze nie umarłem. O co chodzi?
- Nie wiem - odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty
sześcian i pokazał go. - Przeczucie oraz to ostrzeżenie.
- Kolejne z twoich Exotikowych czarów - wyburczał
Malachi. Ale zrobił to bez zaangażowania. - Pójdę ostrzec
Obadiaha.
- Nie ma na to czasu - dłoń Waltera zatrzymała by-
łego żołnierza, łapiąc go za potężnie umięśnione przed-
ramię. - Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 9
osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić
oczy obserwujące co robimy. Im mniej będziemy wyglą-
dać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym więk-
sze szanse na ucieczkę ma Hal.
Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin
zerwała się do lotu dzika kaczka, głośno protestując prze-
ciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzy-
dłami o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół bie-
gnąc oddaliła się w spokojniejsze okolice. Walter wes-
tchnął z ulgą.
- Dobry chłopiec - powiedział. - Żeby jeszcze pozo-
stał w ukryciu.
- Zostanie - ponuro odpowiedział Malachi. - Nie jest
już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym
zapominacie.
- Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? - zapytał Wal-
ter. W kącikach oczu poczuł nieoczekiwanie zbierające
się łzy żalu. - Tak szybko minął czas?
- Jest dostatecznie męski - zaburczał Malachi. - Kto
nadchodzi? Lub co?
- Nie wiem - odpowiedział Walter. - To, co ci poka-
załem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtow-
nym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kie-
rujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne,
że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem zrobić na Ma-
rze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca ob-
liczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopo-
dobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ci-
śnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek
siedemnastu lat.
- Cóż, skoro chodzi tylko o energię... - prychnąl
Malachi.
- Nie daj się zwieść! - przerwał mu Walter, niemal
ostro jak na Maranina. - Przejawem tych energii będą
ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku
ciśnienia. Może... -przerwał. Spojrzenie Malachiego od-
wróciło się od Maranina. - O co chodzi?
- Prawdopodobnie Inni - cicho odpowiedział Mala-
chi. Jego wydatne nozdrza rozszerzyły się, wciągając
10
Gordon
R.
Dickson
ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świe-
tle przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór,
nabrało lekko różowej barwy.
- Czemu tak mówisz? - Walter uważnie rozejrzał się
dookoła, ale niczego nie dostrzegł.
- Nie jestem pewien. Przeczucie - odparł Malachi.
Walter poczuł chłód.
- Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu - niemal
wyszeptał. Oczy Malachiego ponownie skupiły się na nim.
- Czemu? - zapytał były żołnierz Dorsai.
- Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi
- co najwyżej mężczyznami i kobietami, - wyszeptał Wal-
ter, uginając się pod poczuciem winy. - A teraz już na
czternastu światach grasują te diabły.
- Inni nie są diabłami! - ostro zaprotestował Mala-
chi, nie starając się nawet mówić cicho. - Zmieszaj swo-
ją krew z moją i Obadiaha -jeśli chcesz zmieszaj razem
krew wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz
człowieka. Ludzie spłodzą ludzi - nic innego. Nie wycią-
gniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś.
- Inni to hybrydy. - Walter zadygotał. - Ludzie zło-
żeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze.
- No i co z tego? - grzmiał Malachi. - Człowiek rodzi
się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jaka
za różnica, co go zabije?
- Ale to nasz Hal...
- Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się
w garść! - wymamrotał Malachi. - Czy na Exotikach nie
hodujecie kręgosłupów moralnych?
Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka se-
kund oddychał w kontrolowany sposób, po czym przy-
wdział spokój niczym płaszcz.
- Masz rację - przyznał. - Przynajmniej Hal posiada
wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech - umiejętności
i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim
poetą, jeśli przeżyje.
- Poeta! - ponuro skomentował Malachi. - Jest kil-
ka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zro-
bić ze swoim życiem. Poeci...
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 11
Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Wal-
tera w nagłym ostrzeżeniu.
Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramio-
na w szerokich rękawach swojej błękitnej szaty w geście
zakończenia.
- Ale poeci również są ludźmi - powiedział radośnie
i swobodnie jak ktoś prowadzący swobodną dyskusję.
- Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych po-
etów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noy-
esa, prawda?
- A powinienem?
- Tak sądzę - odpowiedział Walter. - Oczywiście,
przyznaję, obecnie ze wszystkich jego poematów pa-
mięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści
z syreniej tawerny i ten jego długi poemat - Sherwood
- oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której
Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym,
że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu
coś winne...
- Nigdy tego nie czytałem - burknął Malachi nie-
uprzejmie.
- A więc zacytuję ci - powiedział Walter. - Oberon
mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej
z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak są-
dził nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noy-
es wkłada w usta Oberona następujące słowa:
...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika,
Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy,
Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią...
Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o bla-
de twarzy wychodzącego zza znajdujących się za Mala-
chim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni
trzymał broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cew-
kowatą osłoną. Chwilę później dołączył do niego drugi,
podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył ko-
lejnych dwóch. W stronę starych mężczyzn kierowały
się teraz cztery pistolety.
12
gordon
R.
Dickson
- „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy
lśniących na jej skrzydłach przyćmiona nie została..."
- Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych sa-
mych drzwi balkonowych, przez które kilka minut wcze-
śniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna
z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą,
niosąc książkę, którą przed chwilą czytał Walter, mając
jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę.
- ... Ale chyba dostrzega pan - kontynuował, mówiąc
teraz do Waltera - jak obniża loty po tym przebłysku
siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ład-
ną i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan
pieśń Blondina Minstrela z tego samego poematu...
- Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na
wpół skandując cytowane wersy, na modłę pieśni śre-
dniowiecznych mnichów.
Na wąskiej drodze rycerzu,
Dokąd chcesz jechać mój panie?
Odpowiedź padła: „Do przodu"
„Miłości mej na spotkanie!"
- ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić.
Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę
głowę. Ale w piersiach poczuł zdradzieckie porusze-
nie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed
nim, uderzył w zmysły Waltera wyczulone przez ży-
cie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie po-
czułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego
skrzypka.
Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów
wysoki mężczyzna darzył go uznaniem - rzecz nie do
pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali - powiedział
powoli.
- Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens - odpowiedział
mężczyzna. -1 nie macie powodów do obaw. Nikomu nie
stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej
posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa.
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 13
Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca
była zabarwiona delikatnym akcentem, który brzmiał jak
archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się
nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół
ust i oczu sprawiała wrażenie atrakcyjnej. Prosty nos,
wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki
tym liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności.
Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szero-
kie, kanciaste ramiona, które u kogoś o niższym wzro-
ście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzro-
stowi i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, spra-
wiały wrażenie zupełnie zwyczajnych. Stał swobodnie,
ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało
pantery. A bladzi ludzie z bronią kierowali ku niemu
spojrzenia pełne psiego uwielbienia.
- My? - zapytał Walter.
- Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żeby-
ście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą. - Ahrens
wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro
oraz jego widoczny z tarasu zalesiony brzeg.
- Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż?
-powiedział, ponownie obracając się do Waltera. -Jesz-
cze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec
o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być?
Walter potrząsnął głową, udając ignorancję. Spoj-
rzenie Ahrensa powędrowało ku Malachiemu, który przy-
jął je z obojętnością kamiennego lwa.
- Cóż, znajdziemy ich - swobodnie odezwał się Ah-
rens. Ponownie popatrzył na Waltera. - Wie pan, na-
prawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał
teraz... ile, szesnaście lat?
Walter potwierdził skinięciem głowy.
- Czternaście lat od kiedy został znaleziony... - Głos
Ahrensa wyrażał szczere zainteresowanie. - Musi mieć
niecodzienne zdolności. Musiał je mieć... skoro przeżył
jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na znisz-
czonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym
w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego
rodzice?
14
Gordon
R.
Dickson
- Nie - odpowiedział Walter. - Dziennik pokładowy
podawał tylko jego nazwisko.
- Nadzwyczajny chłopiec... - ponownie powiedział
Ahrens. Rozejrzał się po jeziorze i okolicy. - Mówi pan,
że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje?
- Nie - odpowiedział Walter.
Ahrens rzucił zaintrygowane spojrzenie na Mala-
chiego.
- Komendancie?
Malachi parsknął pogardliwie.
Ahrens uśmiechnął się do byłego żołnierza równie
ciepło jak do Waltera, ale Malachi wciąż przypominał
kamiennego lwa. Uśmiech wysokiego mężczyzny zblakł
i stał się tęskny.
- Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda?
- powiedział z odrobiną smutku w głosie. - Ale czasy się
zmieniły, Komendancie.
- Tym gorzej - sucho odpowiedział Malachi.
- Ale prawdziwie - odparł Ahrens. - Czy pomy-
śleliście kiedyś, że wasz chłopiec może być jednym
z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym
innym, jeżeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę,
żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego
kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak
„Śmierć Artura" Tennysona - poezja o mężczyznach
i wojnie?
- Znam to - odpowiedział Malachi. - Niezłe.
- A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do
powiedzenia na temat zmieniających się czasów - po-
wiedział Ahrens. - Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir
Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Ar-
tura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego
Stołu i królem ruszającym do Avalonu? I co na to odpo-
wiada Artur?
- Nie - odpowiedział Malachi.
- Odpowiada... -1 ponownie głos Arhensa zabrzmiał
całą mocą swojego bogactwa - Przemija dawny ład, by
nastał nowy - Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na
byłego żołnierza.
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 15
- ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wolę. By świat nie
skarlał w jednym obyczaju. - dokończył szorstki, trium-
falny głos.
Wszyscy się obrócili. Przez drzwi balkonowe wcho-
dził właśnie Obadiah Testator, trzeci z nauczycieli Hala
Mayne'a, eskortowany przez młodego człowieka celują-
cego w niego z miotacza.
- Zapomniał pan dokończyć cytatu - rzucił szorstko
w stronę Ahrensa. - I to odnosi się również do waszego
rodzaju, Inni. W oczach Boga nie jesteście niczym wię-
cej niż smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów.
Z jego woli też możecie zostać potępieni - o tak!
Podszedł dalej niż chciał jego strażnik, by z ostat-
nim słowem trzasnąć kościstymi palcami przed samym
nosem Ahrensa. Ten zaczął się śmiać, ale potem wyraz
jego twarzy uległ gwałtownej zmianie.
- Straż! - wrzasnął.
Przez taras jak niewidoczna błyskawica skoczyło
napięcie. Z czterech strażników stojących dotąd na ta-
rasie trzech porzuciło pilnowanie Waltera i Malachiego,
by w chwili kiedy tamten strzelał palcami wycelować
w Obadiaha. Tylko jeden nadal celował w Malachiego.
Teraz, pod wpływem głosu Ahrensa, niemal w panice
skierowali broń na wcześniejsze cele.
- Głupcy, młodzi głupcy! - miękko odezwał się do
nich Ahrens. - Spójrzcie na mnie!
Ich pełne winy blade twarze ponownie skierowały
się w jego stronę.
- Maranin - Ahrens wskazał na Waltera - jest nie-
groźny. Jego lud nauczył go, że przemoc - każda prze-
moc - zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk
wart jest może jednego pistoletu. Ale widzicie tego męż-
czyznę tam?
Wskazał na nieruchomego Malachiego.
- Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciem-
nym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym
cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego.
Przerwał, patrząc na trzech strzelców kulących się
pod jego spojrzeniem.
16
Gordon
R.
Dickso
n
- Trzech z was niech osłania Komendanta - ciągnął,
w końcu cicho - a pozostała dwójka niech uważa na
naszego religijnego przyjaciela. Ja - uśmiechnął się do
nich łagodnie - podejmę się próby obrony mojej osoby
przed Maraninem.
Lufy pistoletów posłusznie przesunęły się, pozosta-
wiając Waltera bez osłony. Przez chwilę poczuł ukłucie
czegoś w rodzaju wstydu. Ale do pracy ruszyła doskona-
ła maszyneria jego umysłu, o której wspominał Ahrens
i to mało istotne uczucie zostało szybko odepchnięte
przez nowy tok myśli. W tym czasie Ahrens ponownie
skierował wzrok na Obadiaha.
- Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowie-
ka, z czego zdaje pan sobie sprawę - powiedział do Za-
przyjaźnionego.
Obadiah stał niewzruszony i niezmieniony. Fana-
tyk przeciw fanatyzmowi, Zaprzyjaźniony - apostata
totalitarnej hiperreligijności kultury odłamkowej, która
go zrodziła, był niemal równie wysoki jak Ahrens. Ale
poza tym jednym punktem, wszelkie porównania za-
wodziły.
Stojąc twarzą w twarz z oczywistą teraz koniecz-
nością własnej śmierci, po to by ochronić chłopca,
którego uczył - bo Obadiah nie był głupcem, a Walter,
który poznał go przez czternaście lat wspólnego życia
dostrzegł, że Fanatyk pojął sytuację - Obadiah widział
końcowy punkt swojego życia nie z roboczą obojętno-
ścią Malachiego, ani z filozoficzną akceptacją Walte-
ra, lecz z zaciekłą, mroczną i płonącą radością.
Z obliczem pełnym ponurej radości i twarzą przy-
pominającą czaszkę, wychudły od życia pełnego dys-
cypliny i wyrzeczeń, w wieku osiemdziesięciu czterech
lat z Obadiaha nie zostało nic, oprócz smagłej skóry
i kości. Rozświetlała go pochłaniająca wszystko we-
wnętrzna wiara w indywidualnie poznawanego Boga
- Boga, który w łagodności i miłosierdziu był dokład-
nym przeciwieństwem złowieszczego i mściwego Pana
kultury Obadiaha i prostą antytezą samego Zaprzy-
jaźnionego.
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 17
Obojętny wobec nastroju Ahrensa, jak i wobec wszel-
kich innych nieistotnych spraw, złożył ramiona i spoj-
rzał w oczy wyższego mężczyzny.
- Biada ci - powiedział spokojnie. - Biada tobie, Inny
i wszystkim twego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powia-
dam, biada ci!
Przez moment, napotykając głęboko zapadnięte
w kościstej twarzy płonące oczy, Ahrens skrzywił się lek-
ko. Jego spojrzenie uciekło i skierowało się za Obadiaha
do ubezpieczającego go strzelca.
- Chłopiec? - zapytał.
- Szukaliśmy... - głos młodego człowieka był zdu-
szony, niemal szeptał. - Nigdzie go nie ma... nigdzie wo-
kół domu.
Ahrens odwrócił się, by ostro spojrzeć na Malachie-
go i Waltera.
- Gdyby był poza terenem, jeden z was wiedziałby
o tym?
- Nie. On... - Walter zawahał się niepewnie - mógł
wyruszyć na wycieczkę, albo wspinaczkę w góry...
Dostrzegł, że brązowe oczy Ahrensa skupiły się na
nim. Bez ostrzeżenia ciemne źrenice zaczęły powiększać
się i rosnąć, jakby miały wypełnić całe pole widzenia
Waltera. W pamięci ponownie rozbrzmiał emocjonalny
efekt dziwnego głosu i władczej obecności.
- To naprawdę głupie z pańskiej strony - powiedział
cicho Walter, nie czyniąc żadnych wysiłków, by uwolnić
swoją uwagę od przykuwającego spojrzenia Ahrensa.
- Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przy-
najmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem
Marańskim Exotikiem.
Źrenice raptownie skurczyły się do normalnych roz-
miarów. Jednak tym razem Ahrens już się nie uśmie-
chał.
- Coś się tu dzieje... - zaczął wolno. Ale Walter do-
strzegł już, że ich czas się skończył.
- Najciekawszy jest fakt - przerwał - że mnie pan
nie docenia. .Wydaje mi się, że pewien generał powie-
dział kiedyś, że zaskoczenie jest warte armii...
18
Gordon
R.
Dickson
I przez rozdzielającą ich kilkustopową odległość rzu-
cił się do gardła Ahrensa.
Była to niezgrabna szarża, dokonana przez ciało nie
przyzwyczajone nawet do myśli o przemocy fizycznej;
Ahrens odepchnął go bez wysiłku jedną ręką, jakby ha-
mował temperament niezgrabnego dziecka. Ale w tej sa-
mej chwili człowiek z miotaczem stojący za Obadiahem
wystrzelił; uczucie było takie, jakby coś ciężkiego ude-
rzyło Waltera w bok. Upadł na taras.
Pomimo całej bezużyteczności tego ataku, odciągnął
uwagę przynajmniej jednego z uzbrojonych strażników,
a w tym samym ułamku sekundy zareagował Obadiah,
rzucając się - nie na strażnika przy nim, ale na jednego
z pilnujących Malachiego.
Ten zaś był w ruchu od momentu, kiedy Walter za-
czął działać. Zdołał zaatakować jednego z dwu wciąż trzy-
mających broń strażników, zanim tamten zdołał wystrze-
lić, a wyładowanie z pistoletu drugiego nieszkodliwie
przeszyło powietrze w miejscu, które stary żołnierz zaj-
mował jeszcze sekundę wcześniej.
Malachi uderzył strażnika z równą łatwością, jak kto
inny mógłby wywrócić wazon z kwiatami, płynnym ruchem
jednej ręki. Po czym odwrócił się, złapał tego, który w nie-
go nie trafił i rzucił go na linię strzału wyładowań z dwóch
miotaczy strzelających w Obadiaha - właśnie w chwili, kiedy
ostatni z uzbrojonych mężczyzn, złapany w uścisk Oba-
diaha, zdołał dwukrotnie wystrzelić.
W tej samej sekundzie dosięgną! go Malachi i poto-
czyli się po ziemi, strzelec i stary człowiek.
Z poziomu kamieni tarasu, leżąc na boku, Walter
przyglądał się ruinie wywołanej przez swój atak. Oba-
diah spoczywał nieruchomo z głową wykręconą tak, że
jego otwarte i nieruchome oczy wpatrywały się w Walte-
ra. Nie poruszał się. Podobnie jak mężczyzna obalony
przez Malachiego, czy drugi strzelec rzucony przez byłe-
go żołnierza na linię strzału swoich kompanów. Kolejny
leżał na tarasie zwijając się i jęcząc.
Z dwóch pozostałych strażników jeden wciąż leżał
na Malachim, który już się nie poruszał, a drugi wciąż
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 19
był na nogach. Odwrócił się w stronę Ahrensa i skur-
czył się pod miażdżącym spojrzeniem Innego.
- Idioci, idioci! - powiedział Bleys miękko. - Czy nie
mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaiu?
Pozostały strzelec skurczył się w sobie w ciszy.
- W porządku - powiedział Bleys, wzdychając. - Pod-
nieś go. - Wskazał na jęczącego i skierował się ku temu,
który leżał na Malachim.
- Zbudź się. - Bleys poszturchał mężczyznę czub-
kiem buta. - Już po wszystkim.
Człowiek, którego szturchnął, sturlał się z ciała Ma-
lachiego i rozłożył na kamieniach tarasu z głową ułożo-
ną pod dziwnym kątem wobec reszty ciała. Miał złama-
ny kark. Bleys powoli wciągnął powietrze.
- Trzech martwych i jeden ranny - powiedział do siebie.
-Tylko po to, by pokonać trzech starych, nieuzbrojonych opie-
kunów. Co za strata. - Potrząsnął głową i ponownie odwrócił
się do strzelca podnoszącego rannego.
Walter pojął, że uważają go za martwego.
Zrozumienie tego faktu nie wywołało w nim zasko-
czenia. Bleys przytrzymywał drzwi balkonowe, tak żeby
ranny mógł zostać wniesiony do wnętrza przez swojego
towarzysza. Bleys ruszył za nim, wciąż z palcem w to-
mie poezji Noyesa, który wcześniej czytał Walter. Drzwi
balkonowe zamknęły się. Walter został sam z trupami
i ginącym światłem dnia.
Był świadom, że ładunek z pistoletu energetycznego
trafił go w bok, a specyficzne uczucie wewnętrznego wyle-
wu upewniało go w przekonaniu, że rana jest śmiertelna.
Leżał, czekając na swój koniec, czując satysfakcję z rodza-
ju drobnego, osobistego zwycięstwa, że ani Ahrens, ani
ostatni z ochroniarzy nie zauważyli, że wciąż żyje.
Udało mu się ukraść jeszcze kilka minut życia. Było
to małe zwycięstwo dodające się do o wiele większego, po-
legającego na tym, że nie było już nikogo, z czyjego umy-
słu wszechstronnie uzdolniony Bleys mógłby wyczytać
wartość Hala. Wartość, która z racji swojego powiązania
z energiami ontogenetycznymi, mogła być niebezpieczna
dla Innych,tak jak oni byli niebezpieczni dla Hala, skoro
20
Gordon
R.
Dickson
tylko zdadzą sobie sprawę, że może on stanowić dla nich
zagrożenie.
Właśnie tę ewentualność, że Hal może stanowić dla
nich zagrożenie, Walter chciał ukryć przed Ahrensem.
Udało mu się. Teraz prawdopodobnie przeszukają okolicę
w poszukiwaniu chłopca, ale bez szczególnego pośpiechu.
Dzięki temu, Hal będzie mógł uciec. Walter poczuł przy-
pływ triumfu.
Ale światło zachodu było czerwone i ciemniało wokół
niego oraz cichych ciał jego przyjaciół i triumf wygasł.
Życie wyciekało z niego powoli i po raz pierwszy uświado-
mił sobie, że nigdy nie chciał umrzeć.
Poczuł chwilowe i dojmujące uczucie żalu. Zrozumiał
nagle, że gdyby tylko udało mu się pożyć jeszcze choćby
kilka godzin, z pewnością odnalazłby część z odpowiedzi
na pytania, które dręczyły go całe życie. Ale to uczucie
również wygasło. Światło wokół niego szybko ściemniało
i umarł.
Słońce zachodziło. Jego promienie opuściły taras,
a nawet ciemne dachówki kryjące dom. Ciemność ogar-
nęła rejon poniżej gór, a drzwi na taras pojaśniały od
żółtego światła z biblioteki. Przez krótką chwilę niebo
też było jasne; ale zaraz wygasło, zostawiając jedynie
brylantowe punkciki jasnych gwiazd rozrzuconych na
aksamitnym, bezksiężycowym niebie.
W dole, na odległym brzegu jeziora poruszyły się trzci-
ny. Niemal bezdźwięcznie wyłoniła się z nich wysoka, ciem-
na sylwetka szczupłego szesnastolatka, który przez chwilę
stał prosto, trzęsąc się z zimna i ociekając wodą, patrząc
w kierunku tarasu oświetlonego z wnętrza domu.
Rozdział 2
Przez chwilę stał, obserwując. Czuł się otępiały, od-
dzielony od rzeczywistości. Coś się wydarzyło, tam, na
tarasie. Był tego świadkiem, ale istniała bariera w jego
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 21
głowie, która nie pozwalała mu sięgnąć do tego, co do-
kładnie zaszło. W każdym razie, nie miał teraz czasu,
żeby drążyć ten temat. Zaszczepione w nim już dawno,
właśnie na taki wypadek, poczucie pośpiechu pchało go
do działania według dawno przygotowanego planu, wy-
ćwiczonego do tego stopnia, by działać bez udziału woli.
Poddając się warunkowaniu wycofał się, znikając wśród
roślinności otaczającej jezioro.
Szybko poruszając się w mroku, obszedł jezioro, aż
dotarł do małego domku. Otworzył drzwi i wszedł do
nieoświetlonego wnętrza.
Była to szopa pełna wszelkiego rodzaju narzędzi
ogrodniczych; ktokolwiek nie znający tego miejsca
wpadłby od razu na kilkanaście z nich. Ale choć Hal
Mayne nie włączył światła, poruszał się między nimi
zwinnie niczego nie dotykając, jakby mógł widzieć
w ciemności.
Tak naprawdę była to część jego szkolenia - poru-
szanie się po ciemku we wnętrzu tej właśnie szopy. Kie-
rując się teraz jedynie dotykiem i doświadczeniem, bez
problemu dotarł do półki na ścianie, obrócił ją wokół osi
ukrytej pośrodku i otworzył niewielkie pomieszczenie
pomiędzy ścianami budynku. Pięć minut później wyśli-
znął się na zewnątrz pozostawiając zamknięty schowek.
Miał na sobie suche ubranie - szare spodnie i błękitną
kurtkę, a na ramieniu niewielką torbę. W wewnętrzną
kieszeń kurtki wepchnął dokumenty pozwalające na
podróż do dowolnego z czternastu światów, plus karty
i vouchery umożliwiające mu dostęp do wystarczającej
ilości ziemskiej i międzygwiezdnej waluty, by umożliwić
tego typu podróże.
Ruszył przez ciemne krzewy i drzewa w kierunku
domu. Działał instynktownie od chwili, kiedy zobaczył
opuszczaną flagę i zareagował, skacząc do jeziora. Ra-
cjonalizm usiłował powrócić, ale wciąż kierowało nim
szkolenie; a w tej chwili nie miał w sobie woli ani ocho-
ty, by rozbić ścianę powstałą w umyśle.
Nie myślał, tylko szedł - ale jego chód był jak obłok
nocnej mgły sunącej nad ziemią. Jego edukację rozpo-
22
Gordon
R.
Dickson
częto, kiedy tylko nauczył się chodzić, pod kierunkiem
trzech ekspertów, którzy dosłownie żyli wyłącznie dla
niego i przekazali mu wszystko, co tylko mieli do prze-
kazania. Z jego punktu widzenia, wszystko wydawało
się oczywiste i naturalne, w tym fakt, że powinien po-
siadać taką wiedzę i być w stanie robić to, co potrafił.
Poruszał się przez ciemny las cicho i bez wysiłku, nie-
mal nieświadomie, w sytuacji kiedy ktokolwiek inny
musiałby się przedzierać i hałasować.
Doszedł w końcu do pogrążonego teraz w głębokim
mroku tarasu - zbyt ciemnego, by zobaczyć co się na
nim znajdowało, nawet pomimo światła sączącego się
z okien biblioteki. Jego szkolenie zmusiło go do pozosta-
nia w cieniu, nie przyglądał się kamieniom tarasu i nie
dociekał. Zamiast tego skierował się w stronę jednego
z narożnych okien domu, przez które mógłby zajrzeć do
wnętrza biblioteki.
Podłoga biblioteki znajdowała się niemal dwa metry
poniżej poziomu tarasu, więc patrząc od wewnątrz, okno
przez które zaglądał znajdowało się wysoko na zewnętrz-
nej ścianie. Samo pomieszczenie było wysokie i długie,
ze ścianami wypełnionymi sięgającymi sufitu półkami,
na których ustawiono tysiące antycznych, drukowanych
książek w oprawach, a zawierających między innymi
dzieła Noyesa którymi zachwycał się Walter InTeacher.
W znajdującym się na jednej ze ścian kominku zapalo-
no właśnie ogień, rzucał teraz czerwonawe, przyjemne
światło na ciężkie meble, książki i sufit. W pokoju roz-
mawiało dwóch mężczyzn. Obaj byli tak wysocy, że ich
ramiona niemal sięgały poziomu stóp Hala. Stali twarzą
w twarz i widać było pomiędzy nimi napięcie, jak u part-
nerów, którzy w każdej chwili mogą stać się przeciwni-
kami.
Jeden z nich był wysokim mężczyzną, którego wi-
dział wcześniej na tarasie. Drugi był równie wysoki, ale
o masie niemal dwukrotnie większej. Nie był gruby, tyl-
ko potężnie zbudowany, miał ten rodzaj grubych, okrą-
głych ramion, że robiłyby wrażenie nawet w skromniej-
szych proporcjach, na kimś niższym. Miał okrągłą, życz-
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 23
liwą twarz, kręcone, kruczoczarne włosy i uśmiechał się
radośnie. Stojąc twarzą w twarz ze szczuplejszym męż-
czyzną wydawał się być szorstki, niemal nieporządny,
w spodniach z miękkiego materiału i bordowej mary-
narce, składających się na garnitur. Dla kontrastu jego
towarzysz - w szarych spodniach i czarnej półpelerynie
- wydawał się być jak spod igły.
Hal podszedł do samej krawędzi okna, by spraw-
dzić, czy będzie w stanie podsłuchać rozmowę; po przy-
łożeniu ucha do izolowanej szyby dotarły do niego słabe
dźwięki.
- ...najpóźniej jutro - mówił pierwszy mężczyzna.
- Do tego czasu wszyscy tu powinni być.
- Lepiej żeby byli. Obarczam cię za to odpowiedzial-
nością, Bleys. - Mówił ten potężny, czarnowłosy męż-
czyzna.
- A kiedy tego nie robisz, Dahno?
W odległym zakątku umysłu Hala, na dźwięk tego
imienia zaskoczył fragment informacji. Dahno, abo Dan-
no - różnie to wymawiano - mówiło się o nim zazwyczaj
jako o przywódcy luźnej organizacji w stylu mafijnym,
dzięki której Inni powiększali swoją kontrolę nad za-
mieszkałymi światami. Inni mieli skłonność do przed-
stawiania się swoim ludziom wyłącznie po imieniu -jak
królowie. Bleys... to zapewne będzie Bleys Ahrens, je-
den z pomniejszych przywódców Innych.
- Zawsze, Bleys. Jak teraz. Twoje psy zrobiły niezły
bałagan przejmując to miejsce.
- Twoje psy, Dahno.
Masywny gigant odrzucił tą odpowiedź.
- Psy, które ci pożyczyłem. Twoją sprawą było przy-
gotowanie akcji, panie wiceprezesie.
- Pańskie psy nie są wyszkolone, panie prezesie.
Lubią zabijać, bo wydaje im się, że to podnosi ich war-
tość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na
nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczną.
Dahno znów zachichotał. Jego oczy były jasne
i twarde.
- Czy ty mnie naciskasz, Bleys?
24
Gordon
R.
Dickson
- Odpieram.
- W porządku - w rozsądnych granicach. Ale jutro
będzie nas tu pięćdziesięciu trzech. Trupy nie mają zna-
czenia, jeśli tylko zostaną sprzątnięte. Wtedy będziemy
mogli o nich zapomnieć.
- Chłopiec nie zapomni.
- Chłopiec?
- Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli.
Dahno parsknął cicho.
- Martwisz się chłopcem? - zapytał.
- Wydawało mi się, że to ty mówiłeś o staranności,
Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powie-
dzieć coś na temat chłopca.
Dahno machnął ręką zdradzając zniecierpliwienie.
Hal przyglądał mu się z ciemności, pozostając poza smu-
gą światła rzucaną przez okno.
- Czemu psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich
przy życiu?
- Ponieważ nie kazałem im zabijać. - Nie wydawało
się, żeby Bleys podniósł głos, ale jego słowa dotarły do
Hala przez szybę ze zdumiewającą ostrością. Dahno ob-
rócił głowę, by popatrzeć na szczuplejszego mężczyznę.
W tej chwili jego twarz nie wyrażała życzliwości, a jedy-
nie zainteresowanie.
- Poza tym - powiedział niezmienionym głosem - co
mogliby nam powiedzieć?
- Więcej. - Głos Bleysa znów brzmiał tak jak wcze-
śniej. - Nie zastanowiłeś się nad przyczynami przepro-
wadzenia akcji właśnie tutaj? To miejsce zakupiono
z pieniędzy funduszu powstałego ze spieniężenia nieza-
rejestrowanego statku kurierskiego, który znaleziono
dryfujący w pobliżu Ziemi, z dwuletnim chłopcem na
pokładzie. I nie było tam nikogo innego. Nie lubię po-
dobnych zagadek.
- To część krwi Exotików w tobie nie lubi zagadek
- odpowiedział Dahno. - Gdzie bylibyśmy dzisiaj tracąc
czas na zastanawianie się nad każdą tajemnicą, którą
napotkamy? Naszą sprawą jest kontrolowanie maszy-
nerii, nie rozumienie jej. Powiedz mi, jak inaczej nasza
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 25
kilkutysięczna populacja mogłaby mieć nadzieję na kon-
trolowanie czternastu światów?
- Możesz mieć rację - powiedział Bleys. - Ale wydaje
mi się to niefrasobliwym podejściem.
- Bleys, koziołku - odparł Dahno. Jego głos zmienił
się tylko odrobinę, tak jak głos Ahrensa chwilę wcze-
śniej, ale w jego oczach odbijał się ogień. - Nigdy nie
jestem niefrasobliwy. Wiesz o tym.
Nocna bryza znad jeziora sięgnęła brzegu i niespo-
dziewany poryw wiatru szarpnął gałęziami krzewu bzu,
tłukąc nimi o jedno z okien biblioteki. Obaj mężczyźni
natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku. Hal bezsze-
lestnie odsunął się od okna, wkraczając głębiej w mrok.
Szkolenie zmusiło go do działania, był najwyższy czas
na to, żeby ruszyć. Rzucił się w stronę tarasu, wciąż nie
będąc w stanie jasno odtworzyć w umyśle obrazu tego
co tam zaszło, ale mając uczucie, że zostawia coś, do
czego nigdy nie będzie w stanie powrócić. Ale jego szko-
lenie przewidziało również to uczucie i teraz je zwalczy-
ło. Odwrócił się zarówno od tarasu, jak i domu, i ruszył
przez las cichym truchtem.
W okolicy znajdowały się drogi z rynnową nawierzch-
nią przystosowaną do ruchu poduszkowców, ale trasa
którą wybrał trzymała się od nich z daleka. Biegł równo
i bez wysiłku przez nocny las wypełniony zapachem ży-
wicy, bezszelestnie poruszając się po wyściółce z opa-
dłych igieł i kamieni. Poruszał się z prędkością dwuna-
stu kilometrów na godzinę i wkrótce dotarł do niewiel-
kiego centrum handlowego, znanego jako Thirkel.
W okolicy był tuzin takich miejsc oraz dwa miasteczka,
do których mógłby dotrzeć, pokonując mniejszą odle-
głość i tracąc mniej czasu, ale podświadome obliczenia
dokonane przez jego wyszkolony umysł, kazały mu wy-
brać Thirkel.
Dzięki temu w Thirkel musiał czekać jedynie czter-
naście minut na autobus jadący do Bozeman w Monta-
nie. Był jedynym pasażerem wsiadającym na tym przy-
stanku. Wszedł do środka i przedstawił automatowi ste-
rującemu autobusem jedną z kart kredytowych, które
26
Gordon
R.
Dickson
miał ze sobą. Automat pobrał opłatę za podróż, z lekkim
westchnięciem zamknął za nim drzwi i ponownie wzniósł
się w powietrze.
Krótko po północy dotarł do Bozeman, gdzie złapał
prom do lądowiska w Salt Lakę, skąd, kiedy tylko świt
zaczął rozjaśniać na różowo okoliczne góry, ruszył pro-
mem orbitalnym w stronę szarej kuli Encyklopedii Osta-
tecznej, obiegającej Ziemię na orbicie o wysokości szes-
nastu tysięcy kilometrów.
Prom był w stanie pomieścić jakieś pięćdziesiąt
- sześćdziesiąt osób, które jeszcze na planecie uzyskały
zgodę na wejście do Encyklopedii. Pomiędzy dokumen-
tami Hala znajdowała się ciągle odnawiana przepustka
uczniowska na jedną wizytę, pod jego własnym nazwi-
skiem. Ziemia, Dorsai, Mara i Kultis były jedynymi świa-
tami, na których Inni nie uzyskali jeszcze wewnętrznej
kontroli nad rządami. Jednak na Ziemi tylko zapisy En-
cyklopedii mogły być uważane za bezpieczne przed pe-
netracją ze strony Innych, tak więc wszystkie transak-
cje, których Hal do tej pory dokonał, odbywały się pod
fałszywym nazwiskiem Alana Sample. Dlatego z chwilą
startu .promu zniszczył te dokumenty, żeby nie mieć ze
sobą nic, co mogłoby łączyć go z czasowo używanym,
fałszywym nazwiskiem. Automatyczne zapisy w Ency-
klopedii Ostatecznej będą zbyt pełne, by mieć nadzieję
na używanie fałszywej tożsamości. Z drugiej strony,
wewnątrz, podanie prawdziwego nazwiska będzie bez-
pieczne.
Dwanaście tysięcy kilometrów nad powierzchnią Zie-
mi prom rozpoczął zbliżanie do Encyklopedii. Na ekra-
nie przedziału pasażerskiego Hal zobaczył najpierw srebr-
ny półksiężyc, który po opuszczeniu cienia Ziemi prze-
kształcił się w niewielką, srebrną kulę odbijającą pro-
mienie słoneczne. Jednak w miarę zbliżania się owal rósł,
zdradzając olbrzymie rozmiary Encyklopedii.
Jednak to nie tylko rozmiar obiektu przykuwał Hala
do fotela, pochłaniając całą jego uwagę, w miarę jak
masywna kula zajmowała coraz większą część ekranu.
W przeciwieństwie do reszty pasażerów promu, został
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 27
przez Waltera nauczony szczególnego szacunku wobec
tego, czym miała zostać Encyklopedia. Przyglądał się jej
niezliczoną ilość razy na ekranach, ale nigdy jeszcze
z bliska, mając perspektywę postawienia stopy w jej wnę-
trzu.
Prom zwalniał, dostosowując prędkość do celu. Te-
raz, kiedy byli blisko, Hal mógł dostrzec jej powierzch-
nię, otoczoną jakby grubym, szarym oparem. Był to efekt
ochronnych osłon siłowych, które otaczały całą Ency-
klopedię - pochodnej przesunięcia fazowego, które czte-
rysta lat wcześniej umożliwiło poruszanie się między
gwiazdami z prędkością ponadświetlną. Osłony siłowe
stanowiły odkrycie i ściśle strzeżony sekret pracowni-
ków Encyklopedii. One właśnie nadawały jej z dystansu
srebrzysty wygląd - tak jak szara mgła nad powierzch-
nią wody wydaje się być srebrna w świetle poranka.
Wewnątrz tych osłon Encyklopedia była niewrażli-
wa na wszelkie ataki fizyczne. Jedynie miejsca styku
osłon wymagały konwencjonalnego pancerza; do jedne-
go z takich miejsc zmierzał teraz prom, by wysadzić tam
pasażerów.
Ukryta za tarczą spoczywała konstrukcja Encyklo-
pedii, struktura z metalu i magii. Metal z głębin Ziemi
i magia pochodząca z tego samego odkrycia, co napęd
fazowy i osłony - nikt nie był w stanie poznać tajemnic
budowy Encyklopedii. Wewnątrz jej struktury ludzie nie
tyle się poruszali, ile byli przemieszczani. Pokój, w któ-
rym się znajdowali, dzięki odpowiedniej komendzie, był
przenoszony do wymaganego sektora. Z drugiej strony,
można było pokonać kilometry solidnych korytarzy
i napotkać po drodze mnóstwo masywnych drzwi...
Metal i magia... od kiedy tylko mógł sięgnąć pamię-
cią, Hal Mayne uczony był czci dla Encyklopedii. W tej
chwili, ta cześć świadomości wyparła mur oddzielający
go od wspomnień o tym, co wydarzyło się kilka godzin
wcześniej. Pamiętał, że początki Encyklopedii były dzie-
łem Ziemianina, Marka Torre. Jednak ani on, ani nawet
Ziemia nie byłaby w stanie sama jej zbudować. Jej ukoń-
czenie wymagało stu trzydziestu lat i wszystkich zaso-
28
Gordon
R.
Dickson
bów, jakie mogły przeznaczyć na budowę dwa bogate
światy Exotików, Mara i Kultis. Jej szkielet powstał na
powierzchni, wewnątrz Enklawy Exotików w Saint Lo-
uis, w Ameryce Północnej. Sto dwa lata później, na wpół
ukończona struktura została wyniesiona na niską orbi-
tę, zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Zie-
mią. Ostatnie prace zakończono dwanaście lat później
i umieszczono ją na obecnej orbicie.
Teoria Marka Torre postulowała istnienie w ludz-
kiej wiedzy ślepej plamki, obszaru, w którym zawodziło
samopoznanie, tak jak percepcja dowolnego urządzenia
nie jest w stanie objąć miejsca, w którym ono samo się
znajduje. Według teorii Torre, w obszarze tym rasa ludzka
znajdzie w końcu coś, co zagubili ludzie z Kultur na młod-
szych światach, a kiedy wreszcie zostanie to odnalezio-
ne, stanie się kluczem do jeszcze większego wzrostu rasy.
Zarówno w teorii, jak i w samej Encyklopedii krył
się sen o wielkości i celu, który zawsze znajdywał w Halu
głęboki oddźwięk. Odczuł go teraz, jak potężny rezonans,
w chwili osiągnięcia przez prom punktu styku czterech
olbrzymich, niematerialnych osłon siłowych, miejsca,
w którym niwelowały się wzajemnie, odsłaniając czeka-
jące na nich wejście do obszaru dokowania.
Prom wsunął się do środka, sprawiając wrażenie, że
odbywa się to bardzo powoli, i osiadł w przeznaczonym
do tego doku. Chwilę potem zalało ich morze światła.
Przesłona, która wydawała się tak niewielka, kiedy do
niej podlatywali, okazała się mieć średnicę wypełnionej
maszynami i robotnikami hali, we wnętrzu której prom
wydawał się być maleńką zabawką.
Hal wstał i dołączył do procesji pasażerów zdążają-
cych do wyjścia. Przeszedł przez śluzę na skośną ram-
pę, gdzie otoczył go potop dźwięków wydawanych przez
urządzenia pracujące wokół promu. Metal i magia... ru-
szył w dół rampy i przez lekko rozmyty krąg stanowiący
wejście do wewnętrznych części Encyklopedii. Z chwilą
przekroczenia kręgu wszelkie dźwięki ucichły. Odkrył,
że ruchoma podłoga unosi go wzdłuż korytarza rozja-
śnionego delikatnym światłem w rytm słabego szumu,
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 29
który stanowił miłą odmianę po zgiełku lądowania i wy-
dawał się nawet wygłuszać przyciszone konwersacje
współtowarzyszy podróży.
Podłoga zwolniła, po czym zatrzymała się, przesu-
nęła do przodu jeszcze kilka metrów, wreszcie stanęła.
Pasażerowie z przodu okazywali swoje dokumenty przed
ściennym ekranem, z którego oglądał je szczupły młody
mężczyzna z czarnymi włosami.
- W porządku. Dziękuję. - Młody mężczyzna skinął
pasażerowi przed Halem, który poszedł dalej. Kiedy przy-
szła kolej na Hala, kontroler zwolnił swoje miejsce,
a zamiast niego na stanowisku usiadła urocza osoba
płci żeńskiej z burzą blond włosów i dość młoda, by pa-
sowało do niej określenie dziewczyny raczej niż kobiety.
Pod złotymi włosami miała owalną twarz z radosnym
uśmiechem i zielone oczy ze złotymi iskierkami.
- Tak... - Popatrzyła na przysunięte do ekranu do-
kumenty Hala, potem znów na niego. - Nazywasz się
Hal Mayne? W porządku.
Halowi wydało się, że jej oczy napotkały jego ze szcze-
gólnym wyrazem sympatii; efektem tego było nieoczeki-
wane poczucie bezpieczeństwa, które niebezpiecznie osła-
biło mur postawiony na dnie jego umysłu. Ruszył dalej.
Korytarz ciągnął się dalej. Ludzie przed nim poru-
szali się teraz zdecydowanie szybciej. Gdzieś z przodu
przemawiał do nich głos, nie kierowany do nikogo kon-
kretnego.
- ...proszę się zatrzymać w miejscu, gdzie korytarz
rozszerza się i wsłuchać w dźwięki. Proszę nam powie-
dzieć, jeżeli cokolwiek państwo usłyszą. Jest to Punkt
Przejścia, w centrum pomieszczenia Indeksu. Znajdują
się państwo teraz dokładnie w środku systemu komuni-
kacyjnego Encyklopedii. Nie oczekujemy, że cokolwiek
państwo usłyszą, jednak jeżeli do tego dojdzie, proszę
się zgłosić...
Więcej magii... Przebyli nie więcej niż sto metrów,
ale znajdowali się już w samym środku kuli, która była
Encyklopedią. Ale ani Walter InTeacher, ani ktokolwiek
inny, nigdy nie wspomniał mu o Punkcie Przejścia. Nie
30
Gordon
R.
Dickson
dotarł jeszcze do szerokiej plamy, o której mówił głos
ale odkrył, że nasłuchuje, jakby mógł usłyszeć cokol-
wiek zanim do niej dotrze. Podszedł do prośby o nasłu-
chiwanie tak, jakby to było wyzwanie. Jeżeli było tam
coś do usłyszenia, powinien być w stanie to wyłowić.
Odkrył, że nasłuchuje w skupieniu.
Prawie - widział już szeroką, nieruchomą plamę,
oddzielały go od niej już tylko dwie osoby - mógł sobie
wyobrazić, że coś słyszy. Ale prawdopodobnie byli to
jedynie ludzie, którzy opuścili już Punkt Przejścia
i teraz rozmawiali między sobą. W ich głosach było
coś znajomego. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale
wciąż miał uczucie, że je zna, choć wydawały się mó-
wić w nieznanym mu języku. Szkolono go w rozkłada-
niu nieznanych języków w znajome formy. To był ję-
zyk indoeuropejski... tak, to prawdopodobnie któryś
z języków romańskich, jakaś współczesna pochodna
łaciny.
Ale rozmowy były teraz bardzo głośne i miał wraże-
nie, że słyszy kilka na raz. Wciąż od Punktu dzieliła go
jedna osoba. Jak mogli oczekiwać od kogokolwiek, że
będzie w stanie coś usłyszeć w Punkcie, jeśli tak głośno
rozmawiano w jego okolicy? Wszędzie wokół siebie sły-
szał głosy. Musieli rozmawiać wszyscy w kolejce. Męż-
czyzna przed nim właśnie ruszył dalej, zwalniając miej-
sce w Punkcie Przejścia. Hal wszedł tam i zatrzymał się,
a wtedy głosy eksplodowały w jego głowie.
Nie dziesiątki, nie setki, tysiące czy nawet miliony
- ale całe miliardy i biliony głosów w niezliczonych języ-
kach, dyskutujących, krzyczących, wołających do nie-
go. Tylko że nie zlewały się w jeden wielki, wymieszany
krzyk, jak radiowy szum kosmosu. Każdy pozostawał
niezależny i oddzielny - w jakiś niemożliwy do uwierze-
nia sposób słyszał każdy z nich osobno; a pomiędzy nimi
były trzy które znał, wołające do niego, ostrzegające go.
Głosy Waltera InTeachera, Malachiego Nasuno i Oba-
diaha Testatora - a z chwilą kiedy je zidentyfikował,
mentalna bariera, która go ochraniała, w końcu zała-
mała się i padła.
Encyklopedia Ostateczna - tom 1 31
Punkt Przejścia zawirował wokó�