GORDON R. DICK/ON ENCYKLOPEDIA OSTATECZNA TOM 1 Rozdział 1 Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czyta- ne przez Waltera InTeachera strony poematu Alfreda Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce rzucające ukośne promienie przez okno za jego plecami, zostało na chwilę przesłonięte przez chmurę. Ale kiedy Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie ja- sno i czysto. Nie było żadnej chmury. Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę i sięgnął do staromodnej Marańskiej togi wyciągając mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w któ- rym zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej tkanki. Przysłano mu go na Ziemię czternaście lat temu, jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i męż- czyzn ze świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa światy Exotików. Przez wszystkie te lata, kiedy na nią spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak te- raz spostrzegł, że wyglądała na wyschniętą, poczerniałą i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie naczynia. Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od jakiegoś czasu podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się godzina jego śmierci. Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięć- dziesiąt dwa lata wciąż był wysoki, zdrowy i aktywny. Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysu- szony, albo ile pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko przez bibliotekę i drzwi balkonowe na kamienny taras, osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami bzu, zawieszony około piętnastu metrów nad jeziorem otaczającym posiadłość Mayne. Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rę- kami założonymi za plecy stał Malachi Nasuno, niegdyś oficer Dorsajów, obecnie - tak jak Walter - nauczyciel. Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych i jego pasażerowi, wiosłującemu w stronę domu. Zmierz- 8 Gordon R. Dickson chało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łań- cucha Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych, szybko przesuwało na powierzchni jeziora zbliżającą się do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się z cieniem, znajdując się odrobinę przed jego krawędzią na jasnej jeszcze wodzie. Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na koń- cu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł rozgrzanej słońcem liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opu- ścił na kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzę- bia wylatującego z lasu. Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzch- nię wody po czym zamarło. Ludzka postać znikła za bur- tą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło wodą i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawio- ne i wciągnięte w głębinę. Kilka sekund później nadcią- gnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła się łódka. Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Mala- chiego Nasuno. Obrócił się stając twarzą w twarz ze sta- rym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twa- rzy. - O co chodzi? - cicho zapytał Malachi. - Czemu ostrzegłeś chłopca? - Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi - odpowiedział Walter. - Reszta z nas jest już gotowa. Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała jak stygnący metal, a jego brwi zetknęły się krawędzia- mi. - Mów za siebie - odpowiedział. - Kiedy zginę, będę martwy. Ale jeszcze nie umarłem. O co chodzi? - Nie wiem - odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty sześcian i pokazał go. - Przeczucie oraz to ostrzeżenie. - Kolejne z twoich Exotikowych czarów - wyburczał Malachi. Ale zrobił to bez zaangażowania. - Pójdę ostrzec Obadiaha. - Nie ma na to czasu - dłoń Waltera zatrzymała by- łego żołnierza, łapiąc go za potężnie umięśnione przed- ramię. - Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego Encyklopedia Ostateczna - tom 1 9 osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące co robimy. Im mniej będziemy wyglą- dać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym więk- sze szanse na ucieczkę ma Hal. Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin zerwała się do lotu dzika kaczka, głośno protestując prze- ciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzy- dłami o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół bie- gnąc oddaliła się w spokojniejsze okolice. Walter wes- tchnął z ulgą. - Dobry chłopiec - powiedział. - Żeby jeszcze pozo- stał w ukryciu. - Zostanie - ponuro odpowiedział Malachi. - Nie jest już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie. - Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? - zapytał Wal- ter. W kącikach oczu poczuł nieoczekiwanie zbierające się łzy żalu. - Tak szybko minął czas? - Jest dostatecznie męski - zaburczał Malachi. - Kto nadchodzi? Lub co? - Nie wiem - odpowiedział Walter. - To, co ci poka- załem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtow- nym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kie- rujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem zrobić na Ma- rze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca ob- liczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopo- dobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ci- śnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat. - Cóż, skoro chodzi tylko o energię... - prychnąl Malachi. - Nie daj się zwieść! - przerwał mu Walter, niemal ostro jak na Maranina. - Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. Może... -przerwał. Spojrzenie Malachiego od- wróciło się od Maranina. - O co chodzi? - Prawdopodobnie Inni - cicho odpowiedział Mala- chi. Jego wydatne nozdrza rozszerzyły się, wciągając 10 Gordon R. Dickson ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świe- tle przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór, nabrało lekko różowej barwy. - Czemu tak mówisz? - Walter uważnie rozejrzał się dookoła, ale niczego nie dostrzegł. - Nie jestem pewien. Przeczucie - odparł Malachi. Walter poczuł chłód. - Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu - niemal wyszeptał. Oczy Malachiego ponownie skupiły się na nim. - Czemu? - zapytał były żołnierz Dorsai. - Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi - co najwyżej mężczyznami i kobietami, - wyszeptał Wal- ter, uginając się pod poczuciem winy. - A teraz już na czternastu światach grasują te diabły. - Inni nie są diabłami! - ostro zaprotestował Mala- chi, nie starając się nawet mówić cicho. - Zmieszaj swo- ją krew z moją i Obadiaha -jeśli chcesz zmieszaj razem krew wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi - nic innego. Nie wycią- gniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś. - Inni to hybrydy. - Walter zadygotał. - Ludzie zło- żeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze. - No i co z tego? - grzmiał Malachi. - Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jaka za różnica, co go zabije? - Ale to nasz Hal... - Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! - wymamrotał Malachi. - Czy na Exotikach nie hodujecie kręgosłupów moralnych? Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka se- kund oddychał w kontrolowany sposób, po czym przy- wdział spokój niczym płaszcz. - Masz rację - przyznał. - Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech - umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeżyje. - Poeta! - ponuro skomentował Malachi. - Jest kil- ka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zro- bić ze swoim życiem. Poeci... Encyklopedia Ostateczna - tom 1 11 Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Wal- tera w nagłym ostrzeżeniu. Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramio- na w szerokich rękawach swojej błękitnej szaty w geście zakończenia. - Ale poeci również są ludźmi - powiedział radośnie i swobodnie jak ktoś prowadzący swobodną dyskusję. - Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych po- etów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noy- esa, prawda? - A powinienem? - Tak sądzę - odpowiedział Walter. - Oczywiście, przyznaję, obecnie ze wszystkich jego poematów pa- mięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat - Sherwood - oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu coś winne... - Nigdy tego nie czytałem - burknął Malachi nie- uprzejmie. - A więc zacytuję ci - powiedział Walter. - Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak są- dził nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noy- es wkłada w usta Oberona następujące słowa: ...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią... Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o bla- de twarzy wychodzącego zza znajdujących się za Mala- chim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni trzymał broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cew- kowatą osłoną. Chwilę później dołączył do niego drugi, podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył ko- lejnych dwóch. W stronę starych mężczyzn kierowały się teraz cztery pistolety. 12 gordon R. Dickson - „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach przyćmiona nie została..." - Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych sa- mych drzwi balkonowych, przez które kilka minut wcze- śniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą, niosąc książkę, którą przed chwilą czytał Walter, mając jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę. - ... Ale chyba dostrzega pan - kontynuował, mówiąc teraz do Waltera - jak obniża loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ład- ną i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela z tego samego poematu... - Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na wpół skandując cytowane wersy, na modłę pieśni śre- dniowiecznych mnichów. Na wąskiej drodze rycerzu, Dokąd chcesz jechać mój panie? Odpowiedź padła: „Do przodu" „Miłości mej na spotkanie!" - ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić. Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę głowę. Ale w piersiach poczuł zdradzieckie porusze- nie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed nim, uderzył w zmysły Waltera wyczulone przez ży- cie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie po- czułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego skrzypka. Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów wysoki mężczyzna darzył go uznaniem - rzecz nie do pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem. - Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali - powiedział powoli. - Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens - odpowiedział mężczyzna. -1 nie macie powodów do obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 13 Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca była zabarwiona delikatnym akcentem, który brzmiał jak archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół ust i oczu sprawiała wrażenie atrakcyjnej. Prosty nos, wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki tym liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności. Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szero- kie, kanciaste ramiona, które u kogoś o niższym wzro- ście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzro- stowi i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, spra- wiały wrażenie zupełnie zwyczajnych. Stał swobodnie, ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało pantery. A bladzi ludzie z bronią kierowali ku niemu spojrzenia pełne psiego uwielbienia. - My? - zapytał Walter. - Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żeby- ście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą. - Ahrens wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro oraz jego widoczny z tarasu zalesiony brzeg. - Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż? -powiedział, ponownie obracając się do Waltera. -Jesz- cze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być? Walter potrząsnął głową, udając ignorancję. Spoj- rzenie Ahrensa powędrowało ku Malachiemu, który przy- jął je z obojętnością kamiennego lwa. - Cóż, znajdziemy ich - swobodnie odezwał się Ah- rens. Ponownie popatrzył na Waltera. - Wie pan, na- prawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile, szesnaście lat? Walter potwierdził skinięciem głowy. - Czternaście lat od kiedy został znaleziony... - Głos Ahrensa wyrażał szczere zainteresowanie. - Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć... skoro przeżył jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na znisz- czonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? 14 Gordon R. Dickson - Nie - odpowiedział Walter. - Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko. - Nadzwyczajny chłopiec... - ponownie powiedział Ahrens. Rozejrzał się po jeziorze i okolicy. - Mówi pan, że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje? - Nie - odpowiedział Walter. Ahrens rzucił zaintrygowane spojrzenie na Mala- chiego. - Komendancie? Malachi parsknął pogardliwie. Ahrens uśmiechnął się do byłego żołnierza równie ciepło jak do Waltera, ale Malachi wciąż przypominał kamiennego lwa. Uśmiech wysokiego mężczyzny zblakł i stał się tęskny. - Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? - powiedział z odrobiną smutku w głosie. - Ale czasy się zmieniły, Komendancie. - Tym gorzej - sucho odpowiedział Malachi. - Ale prawdziwie - odparł Ahrens. - Czy pomy- śleliście kiedyś, że wasz chłopiec może być jednym z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym innym, jeżeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura" Tennysona - poezja o mężczyznach i wojnie? - Znam to - odpowiedział Malachi. - Niezłe. - A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat zmieniających się czasów - po- wiedział Ahrens. - Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Ar- tura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu? I co na to odpo- wiada Artur? - Nie - odpowiedział Malachi. - Odpowiada... -1 ponownie głos Arhensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa - Przemija dawny ład, by nastał nowy - Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na byłego żołnierza. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 15 - ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wolę. By świat nie skarlał w jednym obyczaju. - dokończył szorstki, trium- falny głos. Wszyscy się obrócili. Przez drzwi balkonowe wcho- dził właśnie Obadiah Testator, trzeci z nauczycieli Hala Mayne'a, eskortowany przez młodego człowieka celują- cego w niego z miotacza. - Zapomniał pan dokończyć cytatu - rzucił szorstko w stronę Ahrensa. - I to odnosi się również do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga nie jesteście niczym wię- cej niż smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli też możecie zostać potępieni - o tak! Podszedł dalej niż chciał jego strażnik, by z ostat- nim słowem trzasnąć kościstymi palcami przed samym nosem Ahrensa. Ten zaczął się śmiać, ale potem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. - Straż! - wrzasnął. Przez taras jak niewidoczna błyskawica skoczyło napięcie. Z czterech strażników stojących dotąd na ta- rasie trzech porzuciło pilnowanie Waltera i Malachiego, by w chwili kiedy tamten strzelał palcami wycelować w Obadiaha. Tylko jeden nadal celował w Malachiego. Teraz, pod wpływem głosu Ahrensa, niemal w panice skierowali broń na wcześniejsze cele. - Głupcy, młodzi głupcy! - miękko odezwał się do nich Ahrens. - Spójrzcie na mnie! Ich pełne winy blade twarze ponownie skierowały się w jego stronę. - Maranin - Ahrens wskazał na Waltera - jest nie- groźny. Jego lud nauczył go, że przemoc - każda prze- moc - zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest może jednego pistoletu. Ale widzicie tego męż- czyznę tam? Wskazał na nieruchomego Malachiego. - Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciem- nym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego. Przerwał, patrząc na trzech strzelców kulących się pod jego spojrzeniem. 16 Gordon R. Dickso n - Trzech z was niech osłania Komendanta - ciągnął, w końcu cicho - a pozostała dwójka niech uważa na naszego religijnego przyjaciela. Ja - uśmiechnął się do nich łagodnie - podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem. Lufy pistoletów posłusznie przesunęły się, pozosta- wiając Waltera bez osłony. Przez chwilę poczuł ukłucie czegoś w rodzaju wstydu. Ale do pracy ruszyła doskona- ła maszyneria jego umysłu, o której wspominał Ahrens i to mało istotne uczucie zostało szybko odepchnięte przez nowy tok myśli. W tym czasie Ahrens ponownie skierował wzrok na Obadiaha. - Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowie- ka, z czego zdaje pan sobie sprawę - powiedział do Za- przyjaźnionego. Obadiah stał niewzruszony i niezmieniony. Fana- tyk przeciw fanatyzmowi, Zaprzyjaźniony - apostata totalitarnej hiperreligijności kultury odłamkowej, która go zrodziła, był niemal równie wysoki jak Ahrens. Ale poza tym jednym punktem, wszelkie porównania za- wodziły. Stojąc twarzą w twarz z oczywistą teraz koniecz- nością własnej śmierci, po to by ochronić chłopca, którego uczył - bo Obadiah nie był głupcem, a Walter, który poznał go przez czternaście lat wspólnego życia dostrzegł, że Fanatyk pojął sytuację - Obadiah widział końcowy punkt swojego życia nie z roboczą obojętno- ścią Malachiego, ani z filozoficzną akceptacją Walte- ra, lecz z zaciekłą, mroczną i płonącą radością. Z obliczem pełnym ponurej radości i twarzą przy- pominającą czaszkę, wychudły od życia pełnego dys- cypliny i wyrzeczeń, w wieku osiemdziesięciu czterech lat z Obadiaha nie zostało nic, oprócz smagłej skóry i kości. Rozświetlała go pochłaniająca wszystko we- wnętrzna wiara w indywidualnie poznawanego Boga - Boga, który w łagodności i miłosierdziu był dokład- nym przeciwieństwem złowieszczego i mściwego Pana kultury Obadiaha i prostą antytezą samego Zaprzy- jaźnionego. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 17 Obojętny wobec nastroju Ahrensa, jak i wobec wszel- kich innych nieistotnych spraw, złożył ramiona i spoj- rzał w oczy wyższego mężczyzny. - Biada ci - powiedział spokojnie. - Biada tobie, Inny i wszystkim twego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powia- dam, biada ci! Przez moment, napotykając głęboko zapadnięte w kościstej twarzy płonące oczy, Ahrens skrzywił się lek- ko. Jego spojrzenie uciekło i skierowało się za Obadiaha do ubezpieczającego go strzelca. - Chłopiec? - zapytał. - Szukaliśmy... - głos młodego człowieka był zdu- szony, niemal szeptał. - Nigdzie go nie ma... nigdzie wo- kół domu. Ahrens odwrócił się, by ostro spojrzeć na Malachie- go i Waltera. - Gdyby był poza terenem, jeden z was wiedziałby o tym? - Nie. On... - Walter zawahał się niepewnie - mógł wyruszyć na wycieczkę, albo wspinaczkę w góry... Dostrzegł, że brązowe oczy Ahrensa skupiły się na nim. Bez ostrzeżenia ciemne źrenice zaczęły powiększać się i rosnąć, jakby miały wypełnić całe pole widzenia Waltera. W pamięci ponownie rozbrzmiał emocjonalny efekt dziwnego głosu i władczej obecności. - To naprawdę głupie z pańskiej strony - powiedział cicho Walter, nie czyniąc żadnych wysiłków, by uwolnić swoją uwagę od przykuwającego spojrzenia Ahrensa. - Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przy- najmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem Marańskim Exotikiem. Źrenice raptownie skurczyły się do normalnych roz- miarów. Jednak tym razem Ahrens już się nie uśmie- chał. - Coś się tu dzieje... - zaczął wolno. Ale Walter do- strzegł już, że ich czas się skończył. - Najciekawszy jest fakt - przerwał - że mnie pan nie docenia. .Wydaje mi się, że pewien generał powie- dział kiedyś, że zaskoczenie jest warte armii... 18 Gordon R. Dickson I przez rozdzielającą ich kilkustopową odległość rzu- cił się do gardła Ahrensa. Była to niezgrabna szarża, dokonana przez ciało nie przyzwyczajone nawet do myśli o przemocy fizycznej; Ahrens odepchnął go bez wysiłku jedną ręką, jakby ha- mował temperament niezgrabnego dziecka. Ale w tej sa- mej chwili człowiek z miotaczem stojący za Obadiahem wystrzelił; uczucie było takie, jakby coś ciężkiego ude- rzyło Waltera w bok. Upadł na taras. Pomimo całej bezużyteczności tego ataku, odciągnął uwagę przynajmniej jednego z uzbrojonych strażników, a w tym samym ułamku sekundy zareagował Obadiah, rzucając się - nie na strażnika przy nim, ale na jednego z pilnujących Malachiego. Ten zaś był w ruchu od momentu, kiedy Walter za- czął działać. Zdołał zaatakować jednego z dwu wciąż trzy- mających broń strażników, zanim tamten zdołał wystrze- lić, a wyładowanie z pistoletu drugiego nieszkodliwie przeszyło powietrze w miejscu, które stary żołnierz zaj- mował jeszcze sekundę wcześniej. Malachi uderzył strażnika z równą łatwością, jak kto inny mógłby wywrócić wazon z kwiatami, płynnym ruchem jednej ręki. Po czym odwrócił się, złapał tego, który w nie- go nie trafił i rzucił go na linię strzału wyładowań z dwóch miotaczy strzelających w Obadiaha - właśnie w chwili, kiedy ostatni z uzbrojonych mężczyzn, złapany w uścisk Oba- diaha, zdołał dwukrotnie wystrzelić. W tej samej sekundzie dosięgną! go Malachi i poto- czyli się po ziemi, strzelec i stary człowiek. Z poziomu kamieni tarasu, leżąc na boku, Walter przyglądał się ruinie wywołanej przez swój atak. Oba- diah spoczywał nieruchomo z głową wykręconą tak, że jego otwarte i nieruchome oczy wpatrywały się w Walte- ra. Nie poruszał się. Podobnie jak mężczyzna obalony przez Malachiego, czy drugi strzelec rzucony przez byłe- go żołnierza na linię strzału swoich kompanów. Kolejny leżał na tarasie zwijając się i jęcząc. Z dwóch pozostałych strażników jeden wciąż leżał na Malachim, który już się nie poruszał, a drugi wciąż Encyklopedia Ostateczna - tom 1 19 był na nogach. Odwrócił się w stronę Ahrensa i skur- czył się pod miażdżącym spojrzeniem Innego. - Idioci, idioci! - powiedział Bleys miękko. - Czy nie mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaiu? Pozostały strzelec skurczył się w sobie w ciszy. - W porządku - powiedział Bleys, wzdychając. - Pod- nieś go. - Wskazał na jęczącego i skierował się ku temu, który leżał na Malachim. - Zbudź się. - Bleys poszturchał mężczyznę czub- kiem buta. - Już po wszystkim. Człowiek, którego szturchnął, sturlał się z ciała Ma- lachiego i rozłożył na kamieniach tarasu z głową ułożo- ną pod dziwnym kątem wobec reszty ciała. Miał złama- ny kark. Bleys powoli wciągnął powietrze. - Trzech martwych i jeden ranny - powiedział do siebie. -Tylko po to, by pokonać trzech starych, nieuzbrojonych opie- kunów. Co za strata. - Potrząsnął głową i ponownie odwrócił się do strzelca podnoszącego rannego. Walter pojął, że uważają go za martwego. Zrozumienie tego faktu nie wywołało w nim zasko- czenia. Bleys przytrzymywał drzwi balkonowe, tak żeby ranny mógł zostać wniesiony do wnętrza przez swojego towarzysza. Bleys ruszył za nim, wciąż z palcem w to- mie poezji Noyesa, który wcześniej czytał Walter. Drzwi balkonowe zamknęły się. Walter został sam z trupami i ginącym światłem dnia. Był świadom, że ładunek z pistoletu energetycznego trafił go w bok, a specyficzne uczucie wewnętrznego wyle- wu upewniało go w przekonaniu, że rana jest śmiertelna. Leżał, czekając na swój koniec, czując satysfakcję z rodza- ju drobnego, osobistego zwycięstwa, że ani Ahrens, ani ostatni z ochroniarzy nie zauważyli, że wciąż żyje. Udało mu się ukraść jeszcze kilka minut życia. Było to małe zwycięstwo dodające się do o wiele większego, po- legającego na tym, że nie było już nikogo, z czyjego umy- słu wszechstronnie uzdolniony Bleys mógłby wyczytać wartość Hala. Wartość, która z racji swojego powiązania z energiami ontogenetycznymi, mogła być niebezpieczna dla Innych,tak jak oni byli niebezpieczni dla Hala, skoro 20 Gordon R. Dickson tylko zdadzą sobie sprawę, że może on stanowić dla nich zagrożenie. Właśnie tę ewentualność, że Hal może stanowić dla nich zagrożenie, Walter chciał ukryć przed Ahrensem. Udało mu się. Teraz prawdopodobnie przeszukają okolicę w poszukiwaniu chłopca, ale bez szczególnego pośpiechu. Dzięki temu, Hal będzie mógł uciec. Walter poczuł przy- pływ triumfu. Ale światło zachodu było czerwone i ciemniało wokół niego oraz cichych ciał jego przyjaciół i triumf wygasł. Życie wyciekało z niego powoli i po raz pierwszy uświado- mił sobie, że nigdy nie chciał umrzeć. Poczuł chwilowe i dojmujące uczucie żalu. Zrozumiał nagle, że gdyby tylko udało mu się pożyć jeszcze choćby kilka godzin, z pewnością odnalazłby część z odpowiedzi na pytania, które dręczyły go całe życie. Ale to uczucie również wygasło. Światło wokół niego szybko ściemniało i umarł. Słońce zachodziło. Jego promienie opuściły taras, a nawet ciemne dachówki kryjące dom. Ciemność ogar- nęła rejon poniżej gór, a drzwi na taras pojaśniały od żółtego światła z biblioteki. Przez krótką chwilę niebo też było jasne; ale zaraz wygasło, zostawiając jedynie brylantowe punkciki jasnych gwiazd rozrzuconych na aksamitnym, bezksiężycowym niebie. W dole, na odległym brzegu jeziora poruszyły się trzci- ny. Niemal bezdźwięcznie wyłoniła się z nich wysoka, ciem- na sylwetka szczupłego szesnastolatka, który przez chwilę stał prosto, trzęsąc się z zimna i ociekając wodą, patrząc w kierunku tarasu oświetlonego z wnętrza domu. Rozdział 2 Przez chwilę stał, obserwując. Czuł się otępiały, od- dzielony od rzeczywistości. Coś się wydarzyło, tam, na tarasie. Był tego świadkiem, ale istniała bariera w jego Encyklopedia Ostateczna - tom 1 21 głowie, która nie pozwalała mu sięgnąć do tego, co do- kładnie zaszło. W każdym razie, nie miał teraz czasu, żeby drążyć ten temat. Zaszczepione w nim już dawno, właśnie na taki wypadek, poczucie pośpiechu pchało go do działania według dawno przygotowanego planu, wy- ćwiczonego do tego stopnia, by działać bez udziału woli. Poddając się warunkowaniu wycofał się, znikając wśród roślinności otaczającej jezioro. Szybko poruszając się w mroku, obszedł jezioro, aż dotarł do małego domku. Otworzył drzwi i wszedł do nieoświetlonego wnętrza. Była to szopa pełna wszelkiego rodzaju narzędzi ogrodniczych; ktokolwiek nie znający tego miejsca wpadłby od razu na kilkanaście z nich. Ale choć Hal Mayne nie włączył światła, poruszał się między nimi zwinnie niczego nie dotykając, jakby mógł widzieć w ciemności. Tak naprawdę była to część jego szkolenia - poru- szanie się po ciemku we wnętrzu tej właśnie szopy. Kie- rując się teraz jedynie dotykiem i doświadczeniem, bez problemu dotarł do półki na ścianie, obrócił ją wokół osi ukrytej pośrodku i otworzył niewielkie pomieszczenie pomiędzy ścianami budynku. Pięć minut później wyśli- znął się na zewnątrz pozostawiając zamknięty schowek. Miał na sobie suche ubranie - szare spodnie i błękitną kurtkę, a na ramieniu niewielką torbę. W wewnętrzną kieszeń kurtki wepchnął dokumenty pozwalające na podróż do dowolnego z czternastu światów, plus karty i vouchery umożliwiające mu dostęp do wystarczającej ilości ziemskiej i międzygwiezdnej waluty, by umożliwić tego typu podróże. Ruszył przez ciemne krzewy i drzewa w kierunku domu. Działał instynktownie od chwili, kiedy zobaczył opuszczaną flagę i zareagował, skacząc do jeziora. Ra- cjonalizm usiłował powrócić, ale wciąż kierowało nim szkolenie; a w tej chwili nie miał w sobie woli ani ocho- ty, by rozbić ścianę powstałą w umyśle. Nie myślał, tylko szedł - ale jego chód był jak obłok nocnej mgły sunącej nad ziemią. Jego edukację rozpo- 22 Gordon R. Dickson częto, kiedy tylko nauczył się chodzić, pod kierunkiem trzech ekspertów, którzy dosłownie żyli wyłącznie dla niego i przekazali mu wszystko, co tylko mieli do prze- kazania. Z jego punktu widzenia, wszystko wydawało się oczywiste i naturalne, w tym fakt, że powinien po- siadać taką wiedzę i być w stanie robić to, co potrafił. Poruszał się przez ciemny las cicho i bez wysiłku, nie- mal nieświadomie, w sytuacji kiedy ktokolwiek inny musiałby się przedzierać i hałasować. Doszedł w końcu do pogrążonego teraz w głębokim mroku tarasu - zbyt ciemnego, by zobaczyć co się na nim znajdowało, nawet pomimo światła sączącego się z okien biblioteki. Jego szkolenie zmusiło go do pozosta- nia w cieniu, nie przyglądał się kamieniom tarasu i nie dociekał. Zamiast tego skierował się w stronę jednego z narożnych okien domu, przez które mógłby zajrzeć do wnętrza biblioteki. Podłoga biblioteki znajdowała się niemal dwa metry poniżej poziomu tarasu, więc patrząc od wewnątrz, okno przez które zaglądał znajdowało się wysoko na zewnętrz- nej ścianie. Samo pomieszczenie było wysokie i długie, ze ścianami wypełnionymi sięgającymi sufitu półkami, na których ustawiono tysiące antycznych, drukowanych książek w oprawach, a zawierających między innymi dzieła Noyesa którymi zachwycał się Walter InTeacher. W znajdującym się na jednej ze ścian kominku zapalo- no właśnie ogień, rzucał teraz czerwonawe, przyjemne światło na ciężkie meble, książki i sufit. W pokoju roz- mawiało dwóch mężczyzn. Obaj byli tak wysocy, że ich ramiona niemal sięgały poziomu stóp Hala. Stali twarzą w twarz i widać było pomiędzy nimi napięcie, jak u part- nerów, którzy w każdej chwili mogą stać się przeciwni- kami. Jeden z nich był wysokim mężczyzną, którego wi- dział wcześniej na tarasie. Drugi był równie wysoki, ale o masie niemal dwukrotnie większej. Nie był gruby, tyl- ko potężnie zbudowany, miał ten rodzaj grubych, okrą- głych ramion, że robiłyby wrażenie nawet w skromniej- szych proporcjach, na kimś niższym. Miał okrągłą, życz- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 23 liwą twarz, kręcone, kruczoczarne włosy i uśmiechał się radośnie. Stojąc twarzą w twarz ze szczuplejszym męż- czyzną wydawał się być szorstki, niemal nieporządny, w spodniach z miękkiego materiału i bordowej mary- narce, składających się na garnitur. Dla kontrastu jego towarzysz - w szarych spodniach i czarnej półpelerynie - wydawał się być jak spod igły. Hal podszedł do samej krawędzi okna, by spraw- dzić, czy będzie w stanie podsłuchać rozmowę; po przy- łożeniu ucha do izolowanej szyby dotarły do niego słabe dźwięki. - ...najpóźniej jutro - mówił pierwszy mężczyzna. - Do tego czasu wszyscy tu powinni być. - Lepiej żeby byli. Obarczam cię za to odpowiedzial- nością, Bleys. - Mówił ten potężny, czarnowłosy męż- czyzna. - A kiedy tego nie robisz, Dahno? W odległym zakątku umysłu Hala, na dźwięk tego imienia zaskoczył fragment informacji. Dahno, abo Dan- no - różnie to wymawiano - mówiło się o nim zazwyczaj jako o przywódcy luźnej organizacji w stylu mafijnym, dzięki której Inni powiększali swoją kontrolę nad za- mieszkałymi światami. Inni mieli skłonność do przed- stawiania się swoim ludziom wyłącznie po imieniu -jak królowie. Bleys... to zapewne będzie Bleys Ahrens, je- den z pomniejszych przywódców Innych. - Zawsze, Bleys. Jak teraz. Twoje psy zrobiły niezły bałagan przejmując to miejsce. - Twoje psy, Dahno. Masywny gigant odrzucił tą odpowiedź. - Psy, które ci pożyczyłem. Twoją sprawą było przy- gotowanie akcji, panie wiceprezesie. - Pańskie psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, że to podnosi ich war- tość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczną. Dahno znów zachichotał. Jego oczy były jasne i twarde. - Czy ty mnie naciskasz, Bleys? 24 Gordon R. Dickson - Odpieram. - W porządku - w rozsądnych granicach. Ale jutro będzie nas tu pięćdziesięciu trzech. Trupy nie mają zna- czenia, jeśli tylko zostaną sprzątnięte. Wtedy będziemy mogli o nich zapomnieć. - Chłopiec nie zapomni. - Chłopiec? - Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno parsknął cicho. - Martwisz się chłopcem? - zapytał. - Wydawało mi się, że to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powie- dzieć coś na temat chłopca. Dahno machnął ręką zdradzając zniecierpliwienie. Hal przyglądał mu się z ciemności, pozostając poza smu- gą światła rzucaną przez okno. - Czemu psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy życiu? - Ponieważ nie kazałem im zabijać. - Nie wydawało się, żeby Bleys podniósł głos, ale jego słowa dotarły do Hala przez szybę ze zdumiewającą ostrością. Dahno ob- rócił głowę, by popatrzeć na szczuplejszego mężczyznę. W tej chwili jego twarz nie wyrażała życzliwości, a jedy- nie zainteresowanie. - Poza tym - powiedział niezmienionym głosem - co mogliby nam powiedzieć? - Więcej. - Głos Bleysa znów brzmiał tak jak wcze- śniej. - Nie zastanowiłeś się nad przyczynami przepro- wadzenia akcji właśnie tutaj? To miejsce zakupiono z pieniędzy funduszu powstałego ze spieniężenia nieza- rejestrowanego statku kurierskiego, który znaleziono dryfujący w pobliżu Ziemi, z dwuletnim chłopcem na pokładzie. I nie było tam nikogo innego. Nie lubię po- dobnych zagadek. - To część krwi Exotików w tobie nie lubi zagadek - odpowiedział Dahno. - Gdzie bylibyśmy dzisiaj tracąc czas na zastanawianie się nad każdą tajemnicą, którą napotkamy? Naszą sprawą jest kontrolowanie maszy- nerii, nie rozumienie jej. Powiedz mi, jak inaczej nasza Encyklopedia Ostateczna - tom 1 25 kilkutysięczna populacja mogłaby mieć nadzieję na kon- trolowanie czternastu światów? - Możesz mieć rację - powiedział Bleys. - Ale wydaje mi się to niefrasobliwym podejściem. - Bleys, koziołku - odparł Dahno. Jego głos zmienił się tylko odrobinę, tak jak głos Ahrensa chwilę wcze- śniej, ale w jego oczach odbijał się ogień. - Nigdy nie jestem niefrasobliwy. Wiesz o tym. Nocna bryza znad jeziora sięgnęła brzegu i niespo- dziewany poryw wiatru szarpnął gałęziami krzewu bzu, tłukąc nimi o jedno z okien biblioteki. Obaj mężczyźni natychmiast spojrzeli w tamtym kierunku. Hal bezsze- lestnie odsunął się od okna, wkraczając głębiej w mrok. Szkolenie zmusiło go do działania, był najwyższy czas na to, żeby ruszyć. Rzucił się w stronę tarasu, wciąż nie będąc w stanie jasno odtworzyć w umyśle obrazu tego co tam zaszło, ale mając uczucie, że zostawia coś, do czego nigdy nie będzie w stanie powrócić. Ale jego szko- lenie przewidziało również to uczucie i teraz je zwalczy- ło. Odwrócił się zarówno od tarasu, jak i domu, i ruszył przez las cichym truchtem. W okolicy znajdowały się drogi z rynnową nawierzch- nią przystosowaną do ruchu poduszkowców, ale trasa którą wybrał trzymała się od nich z daleka. Biegł równo i bez wysiłku przez nocny las wypełniony zapachem ży- wicy, bezszelestnie poruszając się po wyściółce z opa- dłych igieł i kamieni. Poruszał się z prędkością dwuna- stu kilometrów na godzinę i wkrótce dotarł do niewiel- kiego centrum handlowego, znanego jako Thirkel. W okolicy był tuzin takich miejsc oraz dwa miasteczka, do których mógłby dotrzeć, pokonując mniejszą odle- głość i tracąc mniej czasu, ale podświadome obliczenia dokonane przez jego wyszkolony umysł, kazały mu wy- brać Thirkel. Dzięki temu w Thirkel musiał czekać jedynie czter- naście minut na autobus jadący do Bozeman w Monta- nie. Był jedynym pasażerem wsiadającym na tym przy- stanku. Wszedł do środka i przedstawił automatowi ste- rującemu autobusem jedną z kart kredytowych, które 26 Gordon R. Dickson miał ze sobą. Automat pobrał opłatę za podróż, z lekkim westchnięciem zamknął za nim drzwi i ponownie wzniósł się w powietrze. Krótko po północy dotarł do Bozeman, gdzie złapał prom do lądowiska w Salt Lakę, skąd, kiedy tylko świt zaczął rozjaśniać na różowo okoliczne góry, ruszył pro- mem orbitalnym w stronę szarej kuli Encyklopedii Osta- tecznej, obiegającej Ziemię na orbicie o wysokości szes- nastu tysięcy kilometrów. Prom był w stanie pomieścić jakieś pięćdziesiąt - sześćdziesiąt osób, które jeszcze na planecie uzyskały zgodę na wejście do Encyklopedii. Pomiędzy dokumen- tami Hala znajdowała się ciągle odnawiana przepustka uczniowska na jedną wizytę, pod jego własnym nazwi- skiem. Ziemia, Dorsai, Mara i Kultis były jedynymi świa- tami, na których Inni nie uzyskali jeszcze wewnętrznej kontroli nad rządami. Jednak na Ziemi tylko zapisy En- cyklopedii mogły być uważane za bezpieczne przed pe- netracją ze strony Innych, tak więc wszystkie transak- cje, których Hal do tej pory dokonał, odbywały się pod fałszywym nazwiskiem Alana Sample. Dlatego z chwilą startu .promu zniszczył te dokumenty, żeby nie mieć ze sobą nic, co mogłoby łączyć go z czasowo używanym, fałszywym nazwiskiem. Automatyczne zapisy w Ency- klopedii Ostatecznej będą zbyt pełne, by mieć nadzieję na używanie fałszywej tożsamości. Z drugiej strony, wewnątrz, podanie prawdziwego nazwiska będzie bez- pieczne. Dwanaście tysięcy kilometrów nad powierzchnią Zie- mi prom rozpoczął zbliżanie do Encyklopedii. Na ekra- nie przedziału pasażerskiego Hal zobaczył najpierw srebr- ny półksiężyc, który po opuszczeniu cienia Ziemi prze- kształcił się w niewielką, srebrną kulę odbijającą pro- mienie słoneczne. Jednak w miarę zbliżania się owal rósł, zdradzając olbrzymie rozmiary Encyklopedii. Jednak to nie tylko rozmiar obiektu przykuwał Hala do fotela, pochłaniając całą jego uwagę, w miarę jak masywna kula zajmowała coraz większą część ekranu. W przeciwieństwie do reszty pasażerów promu, został Encyklopedia Ostateczna - tom 1 27 przez Waltera nauczony szczególnego szacunku wobec tego, czym miała zostać Encyklopedia. Przyglądał się jej niezliczoną ilość razy na ekranach, ale nigdy jeszcze z bliska, mając perspektywę postawienia stopy w jej wnę- trzu. Prom zwalniał, dostosowując prędkość do celu. Te- raz, kiedy byli blisko, Hal mógł dostrzec jej powierzch- nię, otoczoną jakby grubym, szarym oparem. Był to efekt ochronnych osłon siłowych, które otaczały całą Ency- klopedię - pochodnej przesunięcia fazowego, które czte- rysta lat wcześniej umożliwiło poruszanie się między gwiazdami z prędkością ponadświetlną. Osłony siłowe stanowiły odkrycie i ściśle strzeżony sekret pracowni- ków Encyklopedii. One właśnie nadawały jej z dystansu srebrzysty wygląd - tak jak szara mgła nad powierzch- nią wody wydaje się być srebrna w świetle poranka. Wewnątrz tych osłon Encyklopedia była niewrażli- wa na wszelkie ataki fizyczne. Jedynie miejsca styku osłon wymagały konwencjonalnego pancerza; do jedne- go z takich miejsc zmierzał teraz prom, by wysadzić tam pasażerów. Ukryta za tarczą spoczywała konstrukcja Encyklo- pedii, struktura z metalu i magii. Metal z głębin Ziemi i magia pochodząca z tego samego odkrycia, co napęd fazowy i osłony - nikt nie był w stanie poznać tajemnic budowy Encyklopedii. Wewnątrz jej struktury ludzie nie tyle się poruszali, ile byli przemieszczani. Pokój, w któ- rym się znajdowali, dzięki odpowiedniej komendzie, był przenoszony do wymaganego sektora. Z drugiej strony, można było pokonać kilometry solidnych korytarzy i napotkać po drodze mnóstwo masywnych drzwi... Metal i magia... od kiedy tylko mógł sięgnąć pamię- cią, Hal Mayne uczony był czci dla Encyklopedii. W tej chwili, ta cześć świadomości wyparła mur oddzielający go od wspomnień o tym, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Pamiętał, że początki Encyklopedii były dzie- łem Ziemianina, Marka Torre. Jednak ani on, ani nawet Ziemia nie byłaby w stanie sama jej zbudować. Jej ukoń- czenie wymagało stu trzydziestu lat i wszystkich zaso- 28 Gordon R. Dickson bów, jakie mogły przeznaczyć na budowę dwa bogate światy Exotików, Mara i Kultis. Jej szkielet powstał na powierzchni, wewnątrz Enklawy Exotików w Saint Lo- uis, w Ameryce Północnej. Sto dwa lata później, na wpół ukończona struktura została wyniesiona na niską orbi- tę, zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Zie- mią. Ostatnie prace zakończono dwanaście lat później i umieszczono ją na obecnej orbicie. Teoria Marka Torre postulowała istnienie w ludz- kiej wiedzy ślepej plamki, obszaru, w którym zawodziło samopoznanie, tak jak percepcja dowolnego urządzenia nie jest w stanie objąć miejsca, w którym ono samo się znajduje. Według teorii Torre, w obszarze tym rasa ludzka znajdzie w końcu coś, co zagubili ludzie z Kultur na młod- szych światach, a kiedy wreszcie zostanie to odnalezio- ne, stanie się kluczem do jeszcze większego wzrostu rasy. Zarówno w teorii, jak i w samej Encyklopedii krył się sen o wielkości i celu, który zawsze znajdywał w Halu głęboki oddźwięk. Odczuł go teraz, jak potężny rezonans, w chwili osiągnięcia przez prom punktu styku czterech olbrzymich, niematerialnych osłon siłowych, miejsca, w którym niwelowały się wzajemnie, odsłaniając czeka- jące na nich wejście do obszaru dokowania. Prom wsunął się do środka, sprawiając wrażenie, że odbywa się to bardzo powoli, i osiadł w przeznaczonym do tego doku. Chwilę potem zalało ich morze światła. Przesłona, która wydawała się tak niewielka, kiedy do niej podlatywali, okazała się mieć średnicę wypełnionej maszynami i robotnikami hali, we wnętrzu której prom wydawał się być maleńką zabawką. Hal wstał i dołączył do procesji pasażerów zdążają- cych do wyjścia. Przeszedł przez śluzę na skośną ram- pę, gdzie otoczył go potop dźwięków wydawanych przez urządzenia pracujące wokół promu. Metal i magia... ru- szył w dół rampy i przez lekko rozmyty krąg stanowiący wejście do wewnętrznych części Encyklopedii. Z chwilą przekroczenia kręgu wszelkie dźwięki ucichły. Odkrył, że ruchoma podłoga unosi go wzdłuż korytarza rozja- śnionego delikatnym światłem w rytm słabego szumu, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 29 który stanowił miłą odmianę po zgiełku lądowania i wy- dawał się nawet wygłuszać przyciszone konwersacje współtowarzyszy podróży. Podłoga zwolniła, po czym zatrzymała się, przesu- nęła do przodu jeszcze kilka metrów, wreszcie stanęła. Pasażerowie z przodu okazywali swoje dokumenty przed ściennym ekranem, z którego oglądał je szczupły młody mężczyzna z czarnymi włosami. - W porządku. Dziękuję. - Młody mężczyzna skinął pasażerowi przed Halem, który poszedł dalej. Kiedy przy- szła kolej na Hala, kontroler zwolnił swoje miejsce, a zamiast niego na stanowisku usiadła urocza osoba płci żeńskiej z burzą blond włosów i dość młoda, by pa- sowało do niej określenie dziewczyny raczej niż kobiety. Pod złotymi włosami miała owalną twarz z radosnym uśmiechem i zielone oczy ze złotymi iskierkami. - Tak... - Popatrzyła na przysunięte do ekranu do- kumenty Hala, potem znów na niego. - Nazywasz się Hal Mayne? W porządku. Halowi wydało się, że jej oczy napotkały jego ze szcze- gólnym wyrazem sympatii; efektem tego było nieoczeki- wane poczucie bezpieczeństwa, które niebezpiecznie osła- biło mur postawiony na dnie jego umysłu. Ruszył dalej. Korytarz ciągnął się dalej. Ludzie przed nim poru- szali się teraz zdecydowanie szybciej. Gdzieś z przodu przemawiał do nich głos, nie kierowany do nikogo kon- kretnego. - ...proszę się zatrzymać w miejscu, gdzie korytarz rozszerza się i wsłuchać w dźwięki. Proszę nam powie- dzieć, jeżeli cokolwiek państwo usłyszą. Jest to Punkt Przejścia, w centrum pomieszczenia Indeksu. Znajdują się państwo teraz dokładnie w środku systemu komuni- kacyjnego Encyklopedii. Nie oczekujemy, że cokolwiek państwo usłyszą, jednak jeżeli do tego dojdzie, proszę się zgłosić... Więcej magii... Przebyli nie więcej niż sto metrów, ale znajdowali się już w samym środku kuli, która była Encyklopedią. Ale ani Walter InTeacher, ani ktokolwiek inny, nigdy nie wspomniał mu o Punkcie Przejścia. Nie 30 Gordon R. Dickson dotarł jeszcze do szerokiej plamy, o której mówił głos ale odkrył, że nasłuchuje, jakby mógł usłyszeć cokol- wiek zanim do niej dotrze. Podszedł do prośby o nasłu- chiwanie tak, jakby to było wyzwanie. Jeżeli było tam coś do usłyszenia, powinien być w stanie to wyłowić. Odkrył, że nasłuchuje w skupieniu. Prawie - widział już szeroką, nieruchomą plamę, oddzielały go od niej już tylko dwie osoby - mógł sobie wyobrazić, że coś słyszy. Ale prawdopodobnie byli to jedynie ludzie, którzy opuścili już Punkt Przejścia i teraz rozmawiali między sobą. W ich głosach było coś znajomego. Nie potrafił ich zidentyfikować, ale wciąż miał uczucie, że je zna, choć wydawały się mó- wić w nieznanym mu języku. Szkolono go w rozkłada- niu nieznanych języków w znajome formy. To był ję- zyk indoeuropejski... tak, to prawdopodobnie któryś z języków romańskich, jakaś współczesna pochodna łaciny. Ale rozmowy były teraz bardzo głośne i miał wraże- nie, że słyszy kilka na raz. Wciąż od Punktu dzieliła go jedna osoba. Jak mogli oczekiwać od kogokolwiek, że będzie w stanie coś usłyszeć w Punkcie, jeśli tak głośno rozmawiano w jego okolicy? Wszędzie wokół siebie sły- szał głosy. Musieli rozmawiać wszyscy w kolejce. Męż- czyzna przed nim właśnie ruszył dalej, zwalniając miej- sce w Punkcie Przejścia. Hal wszedł tam i zatrzymał się, a wtedy głosy eksplodowały w jego głowie. Nie dziesiątki, nie setki, tysiące czy nawet miliony - ale całe miliardy i biliony głosów w niezliczonych języ- kach, dyskutujących, krzyczących, wołających do nie- go. Tylko że nie zlewały się w jeden wielki, wymieszany krzyk, jak radiowy szum kosmosu. Każdy pozostawał niezależny i oddzielny - w jakiś niemożliwy do uwierze- nia sposób słyszał każdy z nich osobno; a pomiędzy nimi były trzy które znał, wołające do niego, ostrzegające go. Głosy Waltera InTeachera, Malachiego Nasuno i Oba- diaha Testatora - a z chwilą kiedy je zidentyfikował, mentalna bariera, która go ochraniała, w końcu zała- mała się i padła. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 31 Punkt Przejścia zawirował wokół niego. Jak z wiel- kiej dali usłyszał głos wydobywający się z własnego gar- dła. Zakręcił się, zatoczył i byłby upadł - ale został zła- pany i utrzymany w pionie. Trzymała go dziewczyna z ekranu, ta z zielonymi oczyma. W jakiś sposób tu była, stała obok niego; wcale nie była tak drobna, jak się spo- dziewał, kiedy ujrzał jej twarz na ekranie. Mimo wszyst- ko, nie było łatwo utrzymać jego wysokie, pozbawione kontroli kościste ciało, ale niemal natychmiast pomogło jej dwu mężczyzn. - Spokojnie... trzymajcie go... - powiedział jeden z nich; coś dotknęło go głęboko we wnętrzu, wyzwalając ciemność, która rozszerzyła się jak chmura organiczne- go atramentu wystrzelona przez uciekającą ośmiornicę. Ogarnęła go całego, ukrywając wszystko w całkowitym mroku, nawet jego pamięć o tym, co wydarzyło się na tarasie. Stopniowo, powoli, powrócił do ciszy i spokoju. Był sam, nagi w łóżku znajdującym się w pokoju o ścia- nach z wolno zmieniającymi się, pastelowymi wzora- mi. Oprócz łóżka i umieszczonego obok stołu, w po- mieszczeniu znajdowało się kilka wiszących w powie- trzu krzeseł dryfowych, biurko i mały basen z niebie- skimi ścianami i dnem, które sprawiało, że wydawał się być znacznie głębszy niż wyglądał. Podniósł się na łokciu i rozejrzał dookoła. Pokój wykazywał niepoko- jącą właściwość - wydawał się powiększać w stronę, w którą właśnie patrzył, choć nie potrafił wyczuć żad- nego ruchu podłogi czy ścian. Popatrzył wokół, a po- tem obejrzał łóżko, na którym leżał. Nigdy nie pomyślał o tym jako o znaczącym fakcie - choć zawsze był tego świadom - że wychowano go w warunkach, które były zdecydowanie spartańskie i archaiczne. Zawsze wydawało mu się oczywiste, że książki, które czyta, powinny być ciężkimi przedmiota- mi z papieru, że w domu nie powinno być ruchomych chodników, albo że meble powinny być wykonane z po- rządnego materiału i stać na podłodze, a nie unosić się w powietrzu dzięki urządzeniom dryfowym i pojawiać 32 Gordon R. Dickson się na życzenie użytkownika, pod dotknięciem pulpitu z sensorami. Po raz pierwszy w życiu obudził się w łóżku siło- wym. Oczywiście wiedział co to jest, ale był zupełnie nie- przygotowany na jego komfort. Dla obserwatora wyda- wał się być na wpół zanurzony w białej chmurze, mają- cej może dwadzieścia centymetrów grubości, która uno- siła się w powietrzu nad podłogą. Biała chmura utrzy- mywała go w cieple, chroniąc przed chłodem, a ta część, która znajdowała się pod nim była dostatecznie spoista, by podtrzymać go w dowolnej pozycji. W tej chwili łokieć na przykład, na którym się opierał, był podtrzymywany przez ciepłą dłoń złożoną w miseczkę, choć dla oka po prostu zagłębiał się na głębokość połowy przedramienia w gruby opar dymu. Usiadł, przerzucając nogi przez krawędź łóżka - wraz z ruchem wróciła mu cała pamięć, niczym bez- szelestny cios. Oczyma duszy zobaczył taras i to, co się tam wydarzyło - tak jak widział to przez osłonę trzcin. Zwyciężony, zwalił się na łóżko, zakrywając twarz dłońmi. Przez chwilę przetaczał się po nim, jak walec, cały wszechświat, a jego umysł krzyczał pod wpływem tego, co zobaczył. Ale nie było już żadnego mentalnego muru, który by go od niego oddzielał i po chwili zaczął dochodzić z tym do porozumienia. Podniósł twarz, nie ukrywając jej już w dłoniach. Ściany pokoju straciły barwy. Ukryte w nich czujniki odczytały zmiany w temperaturze i wilgotności jego skóry, razem z kilkudziesięcioma innymi drobnymi sygnałami wysyłanymi przez jego ciało i odpowiednio odwzorowały zmianę nastroju. Pokój przybrał teraz nud- ną, użytkową szarość, ponurą jak w pokoju wyrzeźbio- nym w skale. Wybuchło w nim okropne uczucie gniewu, furia, że coś takiego nie powinno było się wydarzyć; odczy- tując falę energii tej furii, ściany wokół niego zaświe- ciły czerwienią rozgrzanego żelaza, znów wyzwalając w nim wyszkolone instynkty i popychając go do dzia- łania. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 33 Pod naciskiem siły woli jego świadomość zebrała się i skupiła na błysku pojedynczego punktu światła z rogu dryfu i zamknęła się na nim, aż była to jedyna rzecz jaką widział. Przez ten punkt, jak przez drzwi, jego umysł wszedł dzięki szkoleniu Exotików w stan, który był po części autohipnozą, a po części uwolnieniem bezpośred- niego kanału prowadzącego ze świadomości do podświa- domości. Jego pole widzenia ponownie poszerzyło się, uwalniając się od punktu światła i znów widział cały pokój. Tylko teraz w dryfach wydawały się unosić trzy postacie: Waltera, Malachiego i Obadiaha. Oczywiście tak naprawdę tych ludzi, którzy go wy- chowali i uczyli, nie było tutaj. Wiedział o tym. Nawet kiedy do nich mówił, był świadom, że to nie oni odpo- wiadali, ale stworzone w jego wyobraźni konstrukty, oparte na niezliczonych wspomnieniach ich reakcji i na- stawień, które zaobserwował podczas wspólnego życia. Tak naprawdę odpowiadała mu jego własna znajomość tych ludzi, ich głosami, używająca słów o których wie- dział, że użyliby ich, gdyby tu byli z nim teraz. Technika ta była dyscypliną, która została przygotowana na chwile takie jak ta, sytuację, kiedy potrzebowałby ich pomocy, a ich nie byłoby w pobliżu, żeby mu jej udzielić. Ale w pierwszej chwili, kiedy na nich spojrzał, rzucił w nich nie wołanie o pomoc, ale oskarżenie. - Nie musieliście! - Na wpół szlochał. - Pozwoliliście się zabić i zostawiliście mnie samego. Nie musieliście! - Och, Hal - w głosie Waltera słychać było ból. - Musieliśmy cię chronić. - Nie prosiłem was o ochranianie mnie! Nie chcę być chroniony. Chciałem, żebyście żyli! A wy pozwolili- ście się zastrzelić! - Chłopcze - powiedział szorstko Malachi - byłeś przygotowany na ten dzień. Nauczyliśmy cię, że coś ta- kiego może się wydarzyć i co będziesz musiał zrobić, je- śli to nastąpi. Hal nie odpowiedział. Skoro otworzył się na żal, ten kompletnie nim zawładnął. Runął na brzeg łóżka, łka- jąc. 34 Gordon R. Dickson - Nie wiedziałem... - szlochał. - Dziecko - odezwał się Obadiah - nauczono cię, jak radzić sobie z bólem. Nie walcz z nim. Zaakceptuj go. Ból nie zmienia niczego w kimś, kto nim włada. - Ale ja nie potrafię - Hal kołysał się żałośnie, ryt- micznie, w przód i w tył na krawędzi łóżka. - Hal, Obadiah ma rację - łagodnie odezwał się Wal- ter. - Nauczono cię i wiesz, jak poradzić sobie z tą chwi- lą. - Nic was nie obchodzi, żadnego z was... nic nie ro- zumiecie! - Hal nadal kołysał się w przód i w tył. - Oczywiście, że rozumiemy. - W głosie Waltera sły- chać było nutę cierpienia, wywołaną cierpieniem Hala. - Byliśmy jedyną rodziną jaką miałeś, a teraz wydaje się, że nie masz nikogo innego. Czujesz, jakby wszystko ci zabrano. Ale to nie tak. Wciąż masz rodzinę - potężną rodzinę, na którą składają się wszyscy członkowie rasy ludzkiej. Hal nadal kołysząc się w przód i w tył, w przód i w tył - potrząsnął głową. - Ależ tak - potwierdził Walter. - Tak, wiem. W tej chwili myślisz, że na wszystkich czternastu światach nie ma nikogo, kto mógłby zastąpić tych, których utra- ciłeś. Ale będą. Wszystko to odnajdziesz w ludziach. Znaj- dziesz takich, których będziesz nienawidził i takich, któ- rych pokochasz. Wiem, że nie potrafisz teraz w to uwie- rzyć, ale tak będzie. - Istnieje też coś więcej niż miłość - nieoczekiwanie wtrącił Malachi. - Odkryjesz to. I może na koniec bę- dziesz musiał radzić sobie bez miłości, żeby wykonać to, co będziesz musiał. -Tak będzie - dodał Obadiah -jeśli taka będzie wola Boga. Ale nie ma powodu, żeby dziecko już teraz musia- ło stawać przed tym egzaminem. Zostaw to przyszłości, Malachi. - Przyszłość jest tu - zagrzmiał Malachi. - Nie prze- żyje przy siłach skierowanych przeciw niemu, jeśli bę- dzie siedział w łóżku i płakał. Chłopcze, wyprostuj się... - Komenda był szorstka, ale ton, którym ją wypowie- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 35 dziano, nie. - Spróbuj wziąć się w garść. Musisz zapla- nować, co robić. Martwi nie żyją. Tylko żywi mogą się zająć sprawami żyjących. - Hal - wciąż łagodnie, ale z naciskiem odezwał się Walter. - Malachi ma rację. Obadiah też. Trzymając się swojego żalu, odsuwasz chwilę, kiedy będziesz musiał pomyśleć o ważniejszych sprawach. - Nie - odpowiedział Hal potrząsając głową. - Nie. Zamknął umysł przed nimi. Nie do pomyślenia było, żeby pozwolił odejść żalowi, który miał w sobie. Upuścić choćby grudkę pewności na wciąż wątpliwe groby trójki ludzi, których nadal kochał. Ale oni mówili mu rzeczy, jakie słyszał od nich tak wiele razy, w sposób jaki pa- miętał, że je wypowiadali i stopniowo, wbrew sobie, za- czął słuchać. Szok z powodu ostatnich wydarzeń niemal dopro- wadził go do ponownego cofnięcia się do stanu małego dziecka, z całą jego okropną bezradnością. Ale w miarę jak słuchał rozmawiających wokół niego znajomych gło- sów, zaczął odzyskiwać względną dojrzałość szesnasto- latka. - ... musi się gdzieś ukryć - mówił Walter. - Gdzie? - zapytał Malachi. - Pójdę do Exotików - odezwał się Hal, sam siebie zaskakując. - Mógłbym ujść za Maranina - prawda, Walter? - Co na to powiesz? - Malachi zwrócił się do InTe- achera. - Czy twoi ludzie oddaliby go Innym? - Dobrowolnie nie - odpowiedział Walter. - Ale masz rację. Gdyby Inni znaleźli go tam i naciskali, nie mogli- by go zatrzymać. Exotikowie na swoich światach pozo- stają poza kontrolą Innych, ale ich kontakty międzypla- netarne są wrażliwe - a dwa światy są ważniejsze od jednego chłopca. - Mógłby ukryć się na Harmonii albo Zjednoczeniu - powiedział Obadiah. - Inni kontrolują sporą część na- szego społeczeństwa, ale poza miastami są tacy, którzy nigdy nie będą pracować dla pomiotu Beliala. Tacy lu- dzie nigdy by go nie wydali. 36 Gordon R. Dickson - Musiałby żyć jak bandyta - odpowiedział Walter. - Jest jeszcze za młody, by walczyć. - Mogę walczyć - zaprotestował Hal. - Z Innymi, czy kimkolwiek. - Bądź cicho, chłopcze! - zagrzmiał Malachi. - Upie- kli by cię na śniadanie bez ruszania tyłków z krzeseł. Masz rację, Walter. Światy Zaprzyjaźnionych nie są dla niego bezpieczne. - A więc Dorsai - rzucił Hal. Malachi obrócił w jego stronę zmarszczone, siwe brwi. - Kiedy będziesz gotów i zdolny do walki, wtedy idź do Dorsajów - odpowiedział. - Zanim nadejdzie ten dzień, nic dla ciebie nie mogą zrobić. - A więc gdzie? - zapytał Obadiah. - Wszystkie inne światy poza Ziemią są już pod kontrolą Innych. Wystar- czy, że go tam wyczują, a przepadnie, nie mając od ni- kogo pomocy. - Mimo wszystko - powiedział Walter - musi to być jeden z pozostałych światów. Ziemia też nie jest dobra na kryjówkę. Jak tylko poznają pełną historię jego życia i szkolenia, będą go szukać. Pomiędzy odmieńcami rów- nież są ludzie pochodzący od Exotików, jak ten wysoki mężczyzna, który był przy naszej śmierci. Oni, jak ja - jak wszyscy uczeni na Marze i Kultis - znają ontoge- netykę. Inni są siłą historyczną i będą wiedzieć, że każ- da siła musi mieć swoją przeciwsiłę. Od początku wy- glądają pojawienia się przeciwwagi dla ich siły. Nie będą ryzykować pozostawienia Hala przy życiu, skoro tylko poznają jego historię. - A więc Newton - powiedział Obadiah. - Niech skryje się między laboratoriami i wieżami z kości słoniowej. - Nie - zaprotestował Malachi. - To wszystko żółwie i małże. Wycofają się do swoich muszli i zamkną je za sobą. Pomiędzy takimi ludźmi zostałby sam jak palec. - A co z Cetą? - zapytał Obadiah. - Tam właśnie Inni są najpotężniejsi, gdzie znajdują się banki i ciągnie się za sznurki międzygwiezdnego han- dlu - zirytowanym głosem odpowiedział Malachi. - Osza- lałeś, Obadiah? W każdym razie wszystkie te niewyspe- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 37 cjalizowane światy, razem z Wenus i Marsem są miej- scami, gdzie spora część społeczeństwa jest pod kontro- lą Innych. Jeden błąd i będzie po naszym chłopcu. - Tak - wolno odpowiedział Walter. - Ale Obadiah, powiedziałeś, że wszystkie światy za wyjątkiem Dorsai, Exotików, Zaprzyjaźnionych i Ziemi są już pod kontrolą Innych. Jest jeden wyjątek. Świat, którym nie warto się przejmować, bo tak naprawdę nie ma tam społeczeń- stwa, które możnaby kontrolować. Coby. - Górniczy świat? - Hal gapił się na Waltera. - Ale tam nie ma nic do roboty oprócz pracy w kopalniach. - Zgadza się - potwierdził Walter. Hal wciąż wpatrywał się w InTeachera. - Ale... - Słowa go zawiodły. Mara, Kultis, Zaprzy- jaźnione światy Harmonii i Zjednoczenia oraz Dorsai - to wszystko były miejsca, które pragnął ujrzeć na wła- sne oczy. Poza nimi, każdy z Młodszych Światów był nie- znanym, interesującym miejscem. Ale Coby... - To jak wysłanie mnie do więzienia! - Walter - Malachi patrzył na InTeachera. - Myślę, że masz rację. Obrócił się do Hala. - Ile masz lat, chłopcze? Niedługo skończysz sie- demnaście, prawda? - Za dwa tygodnie - odpowiedział Hal głosem zdła- wionym niespodziewanym napływem wspomnień o wcze- śniejszych przyjęciach urodzinowych, przez wszystkie lata dorastania. - Siedemnaście... - Malachi popatrzył na Waltera i Obadiaha. - Trzy lata w kopalniach i będzie miał dwa- dzieścia... - Trzy lata! - wykrzyknął Hal. - Tak, trzy lata - miękko odpowiedział Walter. - Pomiędzy bezimiennymi, zagubionymi ludźmi łatwiej będzie się zgubić i stać się bezimiennym niż na jakim- kolwiek innym świecie. Trzy lata wystarczą, by cię ukryć. - I wyjdzie z tego zmieniony - dodał Obadiah. - Ale nie chcę być inny! 38 Gordon R. Dickson - Musisz - odpowiedział Malachi. - O ile chcesz tro- chę przeżyć. - Ale trzy lata!? - powtórzył Hal. - To prawie jedna piąta mojego dotychczasowego życia. To wieczność. - Tak - potwierdził Walter, a Hal spojrzał na niego bezradnie. Walter, najłagodniejszy z jego nauczycieli, kie- dy już decyzja została podjęta, był najmniej skłonny do zmiany zdania. -1 właśnie dlatego, że to dla ciebie wiecz- ność, będzie to takie użyteczne. Pomimo wszystkiego co dla ciebie zrobiliśmy, to wychowywaliśmy cię na pust- kowiu, z dala od zwykłych ludzi. Nie mieliśmy wyboru, ale jesteś przez to upośledzony. Jesteś jak roślina cie- plarniana, która może uschnąć po przesadzeniu na otwarty teren. - Roślina cieplarniana? - Hal zwrócił się do Mala- chiego, do Obadiaha. - Tym właśnie jestem? Malachi, powiedziałeś, że z moim szkoleniem jestem równie do- bry jak przeciętny Dorsai w moim wieku. Obadiah, ty powiedziałeś... - Niech Bóg ci pomoże, dziecko - szorstko przerwał mu Obadiah. - Stanowisz naszą chlubę, ale nie znasz wielu spraw z codziennego życia światów, a tym właśnie życiem będziesz musiał żyć i zmagać się, nim Bóg do- prowadzi cię w końcu do spełnienia i odpoczynku. Nie możesz dłużej kryć się w zaułkach i bocznych alejkach - powinienem był to sobie uświadomić, zanim zapropo- nowałem Newtona jako miejsce, gdzie powinieneś się udać. Musisz teraz wyjść pomiędzy twoich braci, męż- czyzn i kobiety i zacząć uczyć się od nich. - Nie będą chcieli mnie uczyć - zaprotestował Hal. - Czemu mieliby to robić? - Nie chodzi o to, by uczyli, ale żebyś ty się uczył od nich - odpowiedział Obadiah. - Uczyć się! - powiedział Hal. - To wszystko, co kie- dykolwiek mieliście mi do powiedzenia - naucz się tego, naucz się tamtego! Czy nie nadszedł już czas, żebym zajął się czymś więcej, niż tylko nauką? - Nie ma niczego więcej poza uczeniem się - odpo- wiedział Walter, a w głosie InTeachera Hal usłyszał ab- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 39 solutne przekonanie stojącej naprzeciw niego trójki, że powinien udać się na Coby. Nie było to coś, z czym mógł- by się spierać. Stanął nie przed opinią innych ludzi, ale wobec wyniku wyliczeń, które były częścią jego szkole- nia. Dedukcji, która zbadała wszystkie dostępne opcje i zadecydowała, że najbezpieczniejsza przyszłość na nad- chodzące lata czekała go na Coby. Mimo wszystko był przygnębiony tą decyzją. Był młody, a trzynaście pozostałych zamieszkałych przez ludzkość światów błyszczało obietnicami, jak kuszące klejnoty. Tak jak powiedział, udanie się do kopalni bę- dzie więzieniem, a trzy lata - dla niego - rzeczywiście będą wiecznością. Rozdział 3 Hal nie wiedział, kiedy opuściły go cienie nauczy- cieli. Po prostu, w jednej chwili dryfy były puste i znów był sam. Jego umysł uwolnił się od potrzeby ich obec- ności, więc odeszli z powrotem do jego wspomnień, jak płomienie zdmuchniętych świec. Ale czuł się lepiej. Nawet mając przed sobą ponurą perspektywę pobytu na Coby, czuł się teraz lepiej. Do jego życia ponownie wróciło poczucie celu, a wspomnie- nie przekonań i pewności siebie martwych nauczycieli dało mu siłę. Podnosiła go na duchu - choć nie był tego świadom - również czysta witalność jego młodości. Miał w sobie zbyt wiele zdrowej, fizycznej energii, by tylko siedzieć i opłakiwać ich śmierć, pomimo że zraniło go głęboko. Ubrał się, obejrzał urządzenia kontrolne pokoju i zamówił posiłek. Posilał się jeszcze, gdy rozległ się sy- gnał komunikatora. Włączył ekran na stoliku przy łóżku. Pojawiła się na nim jasna i radosna twarz dziewczyny z Punktu Przejścia. - Hal Mayne? - odezwała się. - Jestem Ajela, asy- stentka Tama Olyna. 40 Gordon R. Dickson Upłynął ułamek sekundy, zanim dotarło do niego drugie z nazwisk. Tam Olyn był dyrektorem Encyklope- dii - i to przez ponad osiemdziesiąt ostatnich lat. Po- czątkowo był cenionym dziennikarzem międzyplanetar- nym, ale porzucił to tak nieoczekiwanie, jak ktoś ucie- kający do odosobnienia klasztoru, by stać się, niemal od chwili wkroczenia, głównym autorytetem Encyklope- dii. Podczas swoich studiów Hal dowiedział się wszyst- kiego o tym człowieku, ale nigdy nie sądził, że któregoś dnia będzie rozmawiał z bliskim współpracownikiem dyrektora. - Jestem zaszczycony spotkaniem - odparł automa- tycznie do ekranu. - Czy mogłabym do ciebie wpaść? - zapytała Ajela. - Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać. Obudziła się w nim ostrożność. - Jestem tu tylko tymczasowo - odparł. - Jak tylko znajdę jakiś statek, odlecę na jeden z Młodszych Świa- tów. - Oczywiście. Ale w międzyczasie, gdybyś nie miał nic przeciwko rozmowie ze mną... - Och, oczywiście, że nie. - Miał świadomość, że za- chowuje się niezgrabnie i poczuł, jak rozwija się w nim poczucie wstydu. - Jeśli chcesz, możesz przyjść teraz. - Dziękuję. Obraz zniknął z ekranu, który powrócił do jednoli- tej perłowej szarości, pozbawionej głębi. Szybko skończył posiłek i wrzucił puste naczynia do pojemnika na śmieci. Ledwie zdążyły zniknąć, kiedy znów odezwał się komunikator. - Czy mogę wejść? - z pustego ekranu zapytał głos Ajeli. - Oczywiście. Wchodź... - Ruszył w stronę drzwi, ale zanim do nich dotarł, otworzyły się wpuszczając dziewczynę do środka. Była ubrana w luźną, szafranową szatę, związaną w talii i sięgającą kostek. Pomimo młodego wieku, w oczy- wisty sposób była Exotikiem; wydawała się też mieć Exo- tikową zdolność sprawiania, by wszystko wokół niej wy- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 41 glądało tak, jakby nigdy nie mogło być inaczej. Tak więc kiedy naprawdę jej się przyjrzał, szafranowa szata wy- dała się być jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek mogła no- sić. Zrobiła na nim tak silne wrażenie, że niemal cofnął się defensywnie. Rzeczywiście, mógł być wobec niej ostrożniejszy niż był; ale otwarta, radosna twarz i bez- pretensjonalność obudziły w nim paraliżujący strach młodego mężczyzny przed wykonaniem niewłaściwego ruchu. Nieoczekiwanie znalazł się twarzą w twarz z ude- rzająco piękną kobietą - on, który dotąd nie miał doświad- czenia w kontaktach z kobietami w żadnym wieku. - Dobrze się teraz czujesz? - zapytała go. - Dobrze - odparł. - Dziękuję. - Przepraszam - powiedziała. - Gdybyśmy mogli cię ostrzec, zrobilibyśmy to. Ale gdybyśmy ostrzegali ludzi przed tym co dzieje się w Punkcie Przejścia, nigdy nie wiedzielibyśmy naprawdę... czy mogłabym usiąść? - Och, oczywiście! - cofnął się i usiedli naprzeciw siebie w dryfujących krzesłach. - Czego byście nie wiedzieli? - zapytał, niepowstrzy- maną ciekawością przebijając się ponad uczucie odrzu- cenia towarzyskiego. - Nie bylibyśmy pewni, czy nie wyobrażają sobie tyl- ko tego, co powiedzieliby, że usłyszeli. Hal potrząsnął głową. - W tym, co słyszałem nie było żadnych fantazji - powiedział. - Nie. - Przyglądała mu się z bliska. - Wierzę ci. Co dokładnie słyszałeś? Przyjrzał się jej uważnie, ostrożnie. Jego umysł całkiem otrząsnął się już z niepewności, którą poczuł na początku rozmowy. - Chciałbym dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi - powiedział. - Oczywiście że tak - odpowiedziała ciepło. - W po- rządku, powiem ci. Sytuacja wygląda tak, że na wcze- snym etapie budowy Encyklopedii przez przypadek od- kryto, że ktoś, kto po raz pierwszy wkroczy na Punkt Przejściowy, może usłyszeć głosy. Nie głosy mówiące do 42 Gordon R. Dickson niego - przerwała by rzucić mu uważne spojrzenie. - Po prostu głosy, tak jakby je podsłuchiwał. Pierwszym, który je usłyszał, był Mark Torre. Ale tylko Tam Olyn, za pierw- szym razem kiedy wszedł do Encyklopedii, usłyszał je tak wyraźnie, że aż upadł - tak jak ty. Hal patrzył na nią. Całe jego szkolenie nakazywało mu poruszać się tym ostrożniej, im dziwniejszy lub nie- znany był teren. To co właśnie powiedziała Ajela, było tak pełne nieznanych możliwości, że wyczuwał niebez- pieczeństwo w zdradzeniu jakiejkolwiek reakcji, zanim będzie miał czas zrozumieć sprawę. Czekał, mając na- dzieję, że dziewczyna będzie mówić dalej. Ale nie robiła tego, czekała na odpowiedź. - Tam Olyn - powiedział w końcu. -Tak. - Tylko Tam Olyn i ja? Przez wszystkie te lata? - Przez wszystkie te lata - odparła. W jej głosie usły- szał ton, którego nie potrafił zinterpretować, niemal smutku, bez żadnej widocznej przyczyny. Patrzyła na niego, jak mu się zdawało, z dziwną sympatią. Kiwnęła głową. - W porządku - powiedziała. - Mark Torre wymyślił Encyklopedię - wiesz o tym. Był Ziemianinem, nie Exo- tikiem, ale Exotikowie stwierdzili, że jego koncepcja do tego stopnia zgadza się z ontogenetyką i innymi naszy- mi teoriami dotyczącymi ludzkiej i historycznej ewolu- cji, że sfinansowaliśmy budowę - wskazała konstrukcję wokół nich. Hal skinął głową, czekał. - Tak jak powiedziałam, Mark Torre był już w moc- no zaawansowanym wieku, kiedy usłyszał głosy w Punk- cie Przejścia. - Popatrzyła na niego z powagą, która gra- niczyła z surowością. - Wysnuł wtedy teorię, że to co usłyszał, było przypadkiem pierwszego, drobnego uży- cia potencjału Encyklopedii przez jednostkę. To było tak, jakby ktoś nie mający pojęcia czego nasłuchiwać, nagle podłączył się do radiowego szumu Wszechświata. Torre powiedział, że wydzielenie z tego szumu użytecznych in- formacji będzie wymagać doświadczenia. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 43 Znów przerwała, niemal marszcząc się na niego. Ponownie kiwnął głową, by pokazać zrozumienie waż- ności tego o czym mówiła. - Rozumiem - powiedział. - Ta idea - zaczęła mówić dalej - była tym, co wią- zało się z niektórymi naszymi teoriami, bo wydawała się twierdzić, że używanie Encyklopedii w taki spo- sób, o jakim marzył Mark Torre -jako nowego narzę- dzia dla ludzkiego umysłu - wymaga pewnych spe- cjalnych zdolności, nie występujących jeszcze w całej ludzkiej populacji. Torre, umarł nie doszedłszy żad- nego sensu w tym, co usłyszał. Ale był przekonany, że w końcu ktoś to osiągnie. Po nim kontrolę przejął Tam; ale on też żył w Encyklopedii przez wszystkie te lata nie dochodząc do tego, jak poradzić sobie, albo jak użyć tego, co usłyszał. - W ogóle? - Hal nie był w stanie powstrzymać się przed przerwaniem jej. - W ogóle - spokojnie odpowiedziała Ajela. - Ale tak jak Mark Torre, był pewien, że prędzej czy później przyj- dzie ktoś, kto tego dokona i że Encyklopedia zostanie wreszcie użyta jako to, po ćo została zbudowana - na- rzędzie do odsłonięcia wewnętrznego wszechświata rasy, który stanowił mroczną i budzącą lęk zagadkę od chwi- li, gdy ludzie po raz pierwszy stali się świadomi faktu, że myślą. Hal siedział przypatrując się jej. - A teraz - odezwał się - ty i Tam Olyn... myślicie, że to właśnie ja będę jej używał? Zmarszczyła brwi. - Czemu jesteś taki ostrożny... taki wystraszony? - zapytała. Nie mógł jej powiedzieć. Wydawało mu się, że to co wyczytał z jej głosu sugerowało tchórzostwo. Zjeżył się odruchowo. - Nie jestem wystraszony - powiedział ostro. - Po prostu ostrożny. Zawsze uczono mnie zachowywać się w ten sposób. Zareagowała natychmiast. 44 Gordon R. Dickson - Przepraszam - powiedziała z nieoczekiwaną mięk- kością, a jej oczy sprawiły, że poczuł się tak, jakby do- konał najbardziej niesprawiedliwej oceny tego, co usły- szał. - Uwierz mi, ani Tam ani ja, nie zamierzamy cię do niczego zmuszać. Jeśli zatrzymasz się na chwilę i pomy- ślisz, zdasz sobie sprawę, że to, o czym myśleli Mark Torre czy Tam i tak nie mogłoby zostać na nikim wymu- szone. Byłoby to równie niemożliwe, jak zmuszenie ko- goś do stworzenia artystycznego arcydzieła. Coś tak wiel- kiego i wspaniałego, nigdy nie będzie mogło zostać po- wołane do istnienia siłą. Może to wyjść jedynie od ko- goś, kto będzie gotów poświęcić temu swoje życie. Ostatnie słowa ze szczególną siłą utkwiły mu w umyśle. W sercu nigdy nie był w stanie oszukać się, że jest już dorosły. Nawet pomimo tego, że był już wyższy od większości ludzi i wchłonął w ciągu szesnastu lat życia więcej wiedzy, niż przeciętna osoba zdołałaby przez dwu- krotnie dłuższy czas, gdzieś głęboko w środku, nigdy nie był w stanie przekonać się, że był już dorosły. Z tej samej przyczyny był świadomy, że dziewczyna była prawdopo- dobnie o rok lub dwa starsza od niego i z tego powodu odnosiła się do niego z wyższością i pogardą. W pewien sposób zdolności jego trzech nauczycieli rzucały na niego taki cień, że czuł się znacznie młodszy niż był. Ale teraz, po raz pierwszy w rozmowie z nią, zaczął być świadom własnej siły i niezależności, których nie czuł nigdy dotąd. Odkrył, że patrzy na nią i myśli o niej, tak jak i o całej reszcie pracowników Encyklopedii, jak na równych, a nie przewyższających go, może z wyjąt- kiem Tama Olyna. A myśląc o tym spostrzegł - choć nie wyszło to na powierzchnię jego świadomości - że zaczy- na zakochiwać się w Ajeli. - Jednak powiedziałem ci - powiedział nagle, świa- dom panującej między nimi ciszy - że jestem w drodze. Więc nie ma znaczenia, czy coś usłyszałem, czy nie. Przez długą chwilę przyglądała mu się badawczo. - Przynajmniej - powiedziała w końcu - mógłbyś znaleźć chwilę czasu, by pójść i porozmawiać z Tamem Olynem. Ostatecznie dzielicie coś bardzo rzadkiego. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 45 Uwaga, którą rzuciła była nie tylko efektowna, ale i kusząca. Był świadom, że o to jej chodziło, ale nie po- trafił oprzeć się pokusie. Tam Olyn był nadzwyczajnym człowiekiem. Porównanie z nim było bardzo pochlebne. Przez tę jedną chwilę zapomniał o swoim żalu i stracie, myśląc jedynie o tym, że został zaproszony, by spotkać się twarzą w twarz z Tamem Olynem. - Oczywiście, będę zaszczycony mogąc z nim roz- mawiać - powiedział. - Dobrze! - Ajela wstała. Popatrzył na nią. - To znaczy - w tej chwili? - Czemu nie? - Rzeczywiście, czemu nie - też wstał. - Bardzo mu zależy na rozmowie z tobą - powiedzia- ła. Obróciła się, ale nie w stronę drzwi. Zamiast tego podeszła do stołu i umieszczonego tam panelu kontrol- nego. Jej palce wystukały jakiś kod. - Zaraz tam będziemy - powiedziała. Nie był w stanie wyczuć żadnego ruchu pokoju, ale po chwili obróciła się w stronę drzwi, podeszła i otwo- rzyła je. Zamiast korytarza, który spodziewał się zoba- czyć, po drugiej stronie był inny, znacznie większy po- kój. Choć lepszym określeniem byłoby- inna przestrzeń. Wydawało się, że jest to nie tyle pokój, co leśna polana z wygodnymi, obficie wyściełanymi krzesłami dryfowy- mi rozmieszczonymi na trawie wzdłuż brzegów strumie- nia wypływającego z wodospadu i torującego sobie dro- gę pomiędzy pniami drzew gdzieś, na drugi koniec po- mieszczenia. Iluzja nieba nad głowami sugerowała śro- dek letniego dnia. Za biurkiem koło strumienia, niedaleko wodospa- du, siedział jedyny człowiek przebywający w pokoju. Kie- dy Hal i Ajela zbliżyli się, uniósł głowę odkładając jakieś pożółkłe, krucho wyglądające papiery, które przeglądał na biurku. Ku zaskoczeniu Hala, wcale nie wyglądał na kruchego starca mającego za sobą stulecie. Był wieko- wy - nie było co do tego wątpliwości - ale wyglądał ra- czej jak osiemdziesięciolatek w doskonałej formie. Do- 46 Gordon R. Dickson piero kiedy podeszli bliżej i Hal po raz pierwszy napo- tkał spojrzenie Dyrektora Encyklopedii Ostatecznej, po- czuł znaczenie wieku tego człowieka. Ciemnoszare oczy otoczone zmarszczkami ochłodziły go poczuciem do- świadczenia, które przekraczało każdą długość życia, jaką Hal potrafił sobie wyobrazić. - Usiądź - powiedział Tam. Miał głęboki, stary i za- chrypnięty głos. Hal podszedł i zajął miejsce na dryfie naprzeciw Tama Olyna. Ajela nie usiadła, poszła dalej i stanęła częścio- wo za wyściełanym krzesłem zajmowanym przez dyrek- tora. Jedną ręką oparła się o grzbiet oparcia, a drugą ułożyła w taki sposób, że czubki palców delikatnie doty- kały ramienia Tama, lekko jak motyle. Spojrzała nad głową Dyrektora w stronę Hala, ale przemówiła do star- szego z nich. - Tam - powiedziała - to jest Hal Mayne. Jej głos miał teraz inne brzmienie, które przez chwilę dotknęło Hala niemal zazdrością i rodzajem tęsknoty. - Tak - powiedział Tam. Jego głos naprawdę był stary. Był zachrypnięty, su- chy i było w nim słychać całe jego sto dwadzieścia lat. Wciąż wpatrywał się w Hala. - Kiedy po raz pierwszy spotkałem Marka Torre, po tym jak usłyszałem głosy - wolno powiedział Tam - chciał dotknąć mojej ręki. Pozwól mi ująć twoją dłoń, Halu Mayne. Hal wstał i wyciągnął dłoń nad biurkiem. Na sekun- dę ujęły ją delikatne, suche palce staruszka, owinięte skórą jak gałązki - a potem puściły. - Usiądź - poprosił tam, opadając na własne krze- sło. Hal usiadł. - Kiedy Mark Torre mnie dotknął, nic nie poczuł - odezwał się Tam, na wpół do siebie. - Ja też niczego nie poczułem. To się nie przenosi... tyle, że wiem czemu Mark miał nadzieję poczuć coś, kiedy mnie dotykał. Ja również tego zapragnąłem. Powoli wciągnął powietrze przez nos. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 47 - Cóż - powiedział. - To tyle. Ale słyszałeś głosy? - Tak - odpowiedział Hal. Odkrył, że jest pod wrażeniem. Tym, co go tak moc- no dotknęło, była nie tylko wiekowość Tama Olyna, ale coś, co towarzyszyło starcowi przez całe jego życie - ele- mentarna siła dobra lub zła, przez ponad osiemdziesiąt lat służąca tylko jednemu celowi. Ten czas, dystans, sta- łość celu - to wszystko spiętrzyło się nad wszystkim czego doświadczył Hal, jak góra nad kimś, kto stoi u jej pod- nóża. - Tak, nie wątpiłem w to - mówił teraz Tam. - Pra- gnąłem tylko usłyszeć to od ciebie. Czy Ajela powiedzia- ła ci, jaki jesteś wyjątkowy? - Wspomniała, że ty i Mark Torre byliście jedynymi, którzy słyszeli głosy. - To prawda. Jesteś jednym z trzech. Mark, ja... i teraz ty. - Ja... - Hal grzebał w pamięci w poszukiwaniu słów, tak jak wcześniej z Ajelą -jestem zaszczycony. - Zaszczycony? - W oczach ukrytych za wiekowymi brwiami pojawił się błysk czarnej złości. - Słowo „za- szczycony" nawet nie zaczyna tego opisywać. Uwierz ko- muś, kto zwykł utrzymywać się z pisania. Czubki palców Ajeli odrobinę mocniej nacisnęły ra- mię, na którym spoczywały. Ciemny błysk odpłynął. - Ale oczywiście, ty tego nie rozumiesz - powiedział Tam łagodniej. - Myślisz, że rozumiesz, ale tak nie jest. Pomyśl o całym moim i Marka Torre życiu. Pomyśl o tym, że zbudowanie Encyklopedii, zajęło ponad wiek. Potem zastanów się głębiej. Pomyśl o całej historii ludz- kości, od czasu gdy zaczęła poruszać się na dwu nogach i śnić o rzeczach, których pragnęła. Wtedy możesz za- cząć pojmować, co znaczy dla rasy ludzkiej fakt, że usły- szałeś głosy w Punkcie Przejścia. Kiedy siedział atakowany słowami, w głowie Hala odezwało się dziwne echo - zdumiewająco uspokajają- ce. Nieoczekiwanie wydało mu się, że w głosie Tama Oly- na usłyszał ślad innej, kochanej szorstkości wypowiedzi - tej typowej dla Obadiaha. Przyglądał się Tamowi. Jego 48 Gordon R. Dickson lektury zawsze twierdziły, że był on czystej krwi Ziemia- ninem. Ale to, co Hal usłyszał, było czystym przykła- dem sposobu myślenia Zaprzyjaźnionych - czysta wia- ra, żadnego samopobłażania, bezkompromisowa. W jaki sposób dyrektor Encyklopedii Ostatecznej przyjął spo- sób myślenia wiernego? - Przypuszczam, że nie potrafię tego ocenić tak bar- dzo, jak pan - odpowiedział Hal - ale mogę uwierzyć, że dokonanie tego jest czymś większym, niż mogę sobie wyobrazić. - Tak. Teraz dobrze - Tam kiwnął głową. - Dobrze. Nachylił się nad biurkiem. - Ajela powiedziała mi, że twoje zezwolenie na wjazd zastrzega, że jesteś tu przejazdem. Chcielibyśmy, żebyś został. - Nie mogę - automatycznie odparł Hal. - Muszę lecieć dalej, jak tylko znajdę statek. - Gdzie? - Władczy głos i oczy starca przyszpiliły go do miejsca. Hal zawahał się. Ale jeśli zdradzenie celu Tamowi Olynowi nie było bezpieczne, to komu w takim razie mógłby zaufać? - Na Coby. - Coby? I co tam zamierzasz robić? - Zamierzam tam pracować - odpowiedział Hal. - W kopalniach. Przez jakiś czas. - Jakiś czas? - Kilka lat. Tam przyglądał mu się siedząc. - Czy zdajesz sobie sprawę, że zamiast tego mógł- byś zostać tutaj, ze wszystkimi implikacjami faktu, że usłyszałeś te głosy, dążąc do wspaniałego odkrycia, do którego może cię to doprowadzić? Rozumiesz to? -Tak. - Ale pomimo tego chcesz się zająć górnictwem na Coby? - Tak - żałośnie odpowiedział Hal. - Czy powiesz mi dlaczego? - Nie - odpowiedział Hal, ponownie czując w sobie wyuczoną ostrożność. - Ja... nie mogę. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 49 Przez dłuższą chwilę Tam po prostu siedział i przy- glądał mu się. - Przyjmuję - odezwał się po dłuższym czasie - że zrozumiałeś to, co powiedziałem. Zdajesz sobie sprawę z ważności tego, co implikuje usłyszenie głosów. Tu i teraz, Ajela i ja, dzięki zapisom Encyklopedii, wiemy o tobie więcej, niż ktokolwiek z żyjących, może za wyjąt- kiem twoich trzech nauczycieli. Zakładam, że zgodzili się na tę wypawę na Coby? - Tak. Oni... - Hal zawahał się. - To był ich pomysł i decyzja. - Rozumiem. - Kolejna długa pauza. - Zakładam również, że istnieją powody, dla twojego własnego do- bra, żebyś się tam udał; i że nie możesz mi ich zdradzić. - Przykro mi. To prawda, nie mogę. W jego pamięci ponownie pojawił się zapamiętany obraz trzech nauczycieli i wciąż na wpół niejasna pa- mięć o tym, co widział na tarasie zaledwie dzień wcze- śniej. W jego piersi narastało ciśnienie tak duże, że gro- ziło mu zawałem. To wściekłość na ludzi, którzy zabili jego opiekunów. Nie zazna spokoju do czasu, aż nie znaj- dzie tego wysokiego mężczyzny, który doprowadził do śmierci Waltera, Malachiego i Obadiaha. Jego i wszyst- kich z nim związanych. Ich śmierć zbudziła w nim coś prastarego i zimnego. Udawał się na Coby tylko po to, by urosnąć w siłę i w końcu sprowadzić karę na wyso- kiego mężczyznę i jego wspólników. Nie było możliwości, żeby został w Encyklopedii, czy gdziekolwiek indziej. Wie- dział, że gdyby został tu zatrzymany jako więzień, zna- lazłby jakiś sposób, by uciec i polecieć na Coby. Uświadomił sobie, że Tam mówi do niego. - No cóż - powiedział. - Szanuję prywatność twoich powodów. Ale w zamian poproszę cię o jedną rzecz - pamięć. Pamiętaj, że cię tu potrzebujemy. To... Wskazał wszystko wokół siebie. - ... to najcenniejsza rzecz stworzona przez rasę ludz- ką. Ale potrzebuje kogoś, kto by nią kierował. Na po- czątku miała Marka Torre. Potem mnie. Ale jestem już stary, zbyt stary. Zrozum - nie oferuję ci pozycji dyrek- 50 Gordon R. Dickson torą. Do tego mógłbyś aspirować później, gdybyś wyka- zał, że możesz podjąć to stanowisko, po upływie długie- go czasu i wykonaniu znaczącej pracy. Ale nie mam ni- kogo innego niż ty, a jak wskazuje przeszłość, w czasie, jaki mi pozostał, raczej nikt odpowiedniejszy się nie po- jawi. Przerwał. Hal nie wiedział co powiedzieć, więc mil- czał. - Czy masz jakieś pojęcie, jak to jest, mieć do dys- pozycji narzędzie takie jak Encyklopedia? - nieoczeki- wanie zapytał Tam. - Wiesz, że naukowcy używają jej jako źródła danych, a przeważająca większość ludzi są- dzi, że Encyklopedia nie stanowi niczego więcej - że to po prostu duża biblioteka. To tak jakby używać człowie- ka jako zwierzęcia jucznego, podczas gdy mógłby zostać lekarzem, naukowcem czy artystą! Encyklopedia nie ist- nieje po to, żeby tylko udostępniać to, co już wiemy. Zbudowana została wielkim kosztem i wysiłkiem dla cze- goś więcej, czegoś o wiele ważniejszego. Przerwał i wbił wzrok w Hala, a jego pobrużdżona twarz przepełniona była emocjami, które mogły być zło- ścią lub cierpieniem. - Jej prawdziwym zastosowaniem i jedynym praw- dziwym celem - kontynuował -jest eksploracja niezna- nego. W tym celu potrzebuje dyrektora, który będzie ro- zumiał to zadanie i który nie straci go z pola widzenia. Ty możesz być tą osobą, a bez ciebie cała potencjalna wartość Encyklopedii dla rasy ludzkiej, może zostać za- przepaszczona. Hal nie zamierzał dyskutować, ale jego instynkt i szkolenie odruchowo wzbudziły w nim pytania. - Jeśli to takie ważne - zapytał - czemu nie pocze- kać dowolnie długi, potrzebny czas? Wewnątrz osłon si- łowych, Encyklopedii nic nie może zaszkodzić. Czemu więc po prostu nie poczekać, aż pojawi się ktoś inny, kto usłyszy głosy, ktoś, kto nie będzie miał innych zobo- wiązań? - Nic nie jest określone samo przez się, zawsze ist- nieją powiązania - szorstko odpowiedział Tam. Autory- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 51 tet zawarty w spojrzeniu ciemnych oczu niemal fizycz- nie przytrzymał Hala na krześle. - Od początku czasu, ludzie nadają słowom arbitralne definicje. Z tych samych definicji stworzyli struktury logiczne i sądzili, że dowie- dli czegoś w realnym świecie. Bezpieczeństwo fizyczne, nie oznacza całkowitego bezpieczeństwa. Istnieją niema- terialne sposoby, przez które Encyklopedia podatna jest na zniszczenie, a jednym z nich jest atak na sterujący nią umysł. Choć tak wspaniała, wciąż jest tylko narzę- dziem, wymagającym w pracy ludzkiego intelektu. Wy- starczy ją go pozbawić, a stanie się bezużyteczna. - Ale do tego nie dojdzie - zaprotestował Hal. - Nie? - głos Tama stał się jeszcze bardziej szorstki. - Rozejrzyj się po czternastu światach. Czy znasz ze sta- rych Nordyckich legend termin „Ragnarok"? Oznacza koniec świata. Zgubę Bogów i Ludzi. - Wiem - odparł Hal. - Najpierw nadejdą Lodowi Gi- ganci i Zima Końca Świata, a potem Ragnarok - ostat- nia wielka bitwa między Bogami a Gigantami. - Zgadza się - potwierdził Tam. - Ale czy nie zda- jesz sobie sprawy, że Ragnarok, czy Armageddon, jeśli ta nazwa bardziej ci odpowiada -już nadszedł? - Nie - odparł Hal, ale głęboko uderzyły go słowa wypowiedziane tym szorstkim, starczym głosem i po- czuł, jak krew szybciej zaczyna krążyć mu w żyłach. - A więc uwierz memu słowu. Setki tysięcy, milio- ny lat zajęło nam przejście z poziomu zwierzęcia do poziomu umożliwiającego rozprzestrzenienie się mię- dzy gwiazdami. Nieograniczona przestrzeń dla każde- go. Każdy z osobna mógł wyemigrować, osiąść i robić, co mu się żywnie podoba, tworzyć własną wizję cywi- lizacji. I zrobiliśmy to. Zapłaciliśmy wielką cenę, ale część przeżyła. Niektórzy nawet dorośli i rozkwitli, więc dorobiliśmy się kilku Kultur Odłamkowych, takich jak Exotikowie, Dorsajowie i Zaprzyjaźnieni. Części ekso- dus się nie udał. Ale jak dotąd nie byliśmy sprawdze- ni jako rasa w całości, cała rasa zamieszkująca więcej niż jeden świat. Jedyni przeciwnicy jakich napotkali- śmy, to naturalne siły przyrody i my sami, więc roz- 52 Gordon R. Dickson budowaliśmy nasze światy i zbudowaliśmy Encyklo- pedię. Przerwał mu nagły atak kaszlu. Jego głos na chwilę oczyścił się i nabrał mocy, prawie tracąc szorstkość, i brzmiąc jak za czasów młodości. Ale potem gwałtow- nie wróciła chrypa, Ajela zaczęła masować kark Tama czubkami palców obu dłoni do chwili, kiedy nowy atak | ,kaszlu minął. Siedział teraz oparty w fotelu i głęboko oddychał. - A teraz - po długiej przerwie ciągnął dalej, mó- wiąc wolno i gardłowo - dzieło wszystkich stuleci wy- dało owoc - tuż przed nadejściem mrozu. Nadszedł szczyt sezonu zbiorów, a nie zebrane owoce zgniją na I drzewach. Wiemy już, że Kultury Odłamkowe same nie j przetrwają. Przeżyją jedynie pełnowartościowi ludzie. I W tej chwili najbardziej wyspecjalizowane z kultur j umierają - choć większość ludzi nie potrafi tego do- i strzec nawet teraz - i mamy ogólny kryzys społeczny. Tam, gdzie bezskutecznie próbowały nas pokonać fi- zyczne prawa wszechświata, pokonaliśmy się sami. j Wzór życia stał się plugawy i sterylny, a między nami rozprzestrzenia się nowy wirus. Krzyżówki pomiędzy różnymi Kulturami stają się chorobą całej rasy, pró- bując przekształcić ją w mechanizm zapewniający przeżycie właśnie im. Wszędzie nasz czas przemija, I zapada w zimową śmierć. Przerwał i przez chwilę intensywnie wpatrywał się ; w Hala. - I co? Wierzysz mi? - zapytał. - Przypuszczam, że tak. Wyraz napięcia widoczny na twarzy Tama złagod- ; niał. - Ty - zaczął mówić dalej patrząc na Hala - ze wszyst- kich ludzi, właśnie ty, musisz to zrozumieć. Umieramy. Cała rasa ludzka umiera. Przyjrzyj się jej, a będziesz musiał to dostrzec! Ludzie na czternastu planetach nie i widzą tego jeszcze, bo to proces powolny, a oni są zaśle- I pieni przez ograniczony zakres zainteresowań czasem i i historią. Interesuje ich wyłącznie własne życie. Nie, i Encyklopedia Ostateczna - tom 1 53 nawet nie myślą aż tak daleko. Dbają tylko o to, jak wygląda sytuacja ich pokolenia. Ale dla nas, tu w górze, patrzących na Ziemię i długi wzór stuleci, początki roz- kładu i śmierci są oczywiste. Inni wygrają, czy zdajesz sobie z tego sprawę? Skończy się na tym, że staną się panami reszty rasy ludzkiej, tak jakby ludzie byli by- dłem - i od tego dnia nie będzie już nikogo, kto mógłby z nimi walczyć. Cała rasa będzie musiała umrzeć, po- nieważ zaprzestanie wzrostu - przestanie iść naprzód. Tam ponownie zrobił przerwę. - Jest tylko jedna nadzieja. Jedna iskierka na- dziei. Nawet gdybyśmy mogli w jednej chwili zabić wszystkich Innych, nie powstrzymalibyśmy tego, co nadchodzi. Znalazłaby się po prostu jakaś inna cho- roba, od której by wyginęła rasa. Lekarstwo musi uleczyć ducha - powinien nastąpić przełom w jakiś nowy, olbrzymi obszar, który wszyscy będziemy mogli eksplorować i w nim dalej ewoluować, jako gatunek. Tylko Encyklopedia może to umożliwić. A ty możesz być jedyną osobą która sprawi, że En- cyklopedia spełni to zadanie i odepchnie cienie za- padające wszędzie wokół nas. W miarę jak mówił, jego głos tracił swoją moc i pod koniec stał się prawie niesłyszalny dla Hala. Znowu przestał mówić, ale tym razem nie podjął wątku. Siedział nieruchomo za biurkiem, wpatru- jąc się w jego blat. Ajela stała za nim, delikatnie masując mu kark, a Hal siedział nie ruszając się. Choć za jego plecami wciąż niezmiennie płynął stru- mień, sztuczne niebo nad głowami było niebieskie, a las wokół wciąż zielony i uroczy, wydawało mu się, że do pokoju zakradł się chłód, tłumiąc kolory i burząc spokój. - W każdym razie - Ajela przerwała zapadłą ciszę - mogę oprowadzić Hala po Encyklopedii w czasie, który mu pozostał do odlotu. - Tak. - Tam uniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć na ich dwójkę. - Oprowadź go. Niech zobaczy najwięcej jak się da, dopóki może. 54 Gordon R. Dickson Rozdział 4 Po powrocie do pokoju Hala, Ajela podeszła do kon- soli, a po chwili na ekranie pojawiła się szczupła twarz mężczyzny z posiwiałymi włosami. - Ajela! - przywitał ją. - Jerry - odezwała się Ajela - to jest Hal Mayne, przyleciał wczoraj. Chce polecieć na Coby, najszybciej jak to możliwe. Co możesz mu zaproponować? - Poszukam. - Ekran opustoszał. - Twój znajomy? - zapytał Hal. Uśmiechnęła się. - Stałej załogi jest tu niecałe półtora tysiąca. Wszy- scy się znają, przynajmniej z widzenia. Ekran ponownie się rozjaśnił, ukazując twarz Jer- rego. - Jest liniowiec udający się na Nową Ziemię, powi- nien osiągnąć naszą orbitę za trzydzieści dwie godziny i osiemnaście minut - powiedział. - Hal Mayne? - Tak? - Hal podszedł by być widocznym z ekranu. - Z Nowej Ziemi możesz w ciągu dwu dni dostać się na Coby statkiem transportowym. W ten sposób powi- nieneś znaleźć się u celu po dziewięciu dniach czasu subiektywnego. Czy to ci odpowiada? - W porządku - odpowiedział. - Czy przedstawiłeś nam swoje dokumenty kredyto- we? -Tak. - Dobrze - odpowiedział Jerry. - Więc jeśli chcesz, mogę ci zarezerwować bilety. Hal poczuł przypływ zakłopotania. - Nie chcę żadnych specjalnych przysług... - zaczął. - Jakich przysług? - uśmiechnął się Jerry. - To moja praca. Zajmuję się organizowaniem transportu odwie- dzającym nas badaczom. - A, rozumiem. Dzięki - odpowiedział Hal. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 55 - Proszę bardzo - Jerry rozłączył się. Hal obrócił się do Ajeli. - W każdym razie dziękuję za pomoc - powiedział. - Nie znam waszych kodów poleceń. -Jak nikt, kto nie należy do personelu. Dowiedział- byś się wszystkiego od operatora informacji, w ten spo- sób oszczędziłam ci tylko czasu i kłopotu. Naprawdę chciałbyś, żebym oprowadziła cię po Encyklopedii? - Tak. Zdecydowanie... - zawahał się. - Właściwie, czy mógłbym popracować z Encyklopedią? - Z pewnością. Ale czemu nie odłożyć tego na ko- niec? Po tym jak ją obejrzysz, praca z nią będzie dla ciebie bardziej zrozumiała. Moglibyśmy wrócić do Punktu Przejścia i zacząć stamtąd. - Nie. - Nie chciał znowu usłyszeć głosów, przynaj- mniej przez chwilę. - Moglibyśmy najpierw zjeść jakiś lunch? - W takim razie przypuszczam, że zabiorę cię naj- pierw do Akademickiego Centrum Kontroli - oczywiście po posiłku. *** Opuścili swój stolik i wyszli z jadalni wzdłuż czegoś, co wydawało się być krótkim korytarzem i przez rozsu- niętą przysłonę weszli do pomieszczenia o rozmiarach może połowy jadalni. Wokół ścian rozmieszczone były pulpity kontrolne ,a w centrum, unosiło się nad podło- gą coś, co wyglądało jak masa czerwonych, świecących się przewodów, splecionych w supeł około metrowej wy- sokości, szeroki na dwa do trzech metrów. Ajela pod- prowadziła go do tego. Z bliska przekonał się, że prze- wody nie były prawdziwe - stanowiły tylko projekcję. - Co to takiego? - zapytał. - Ścieżki neuronowe Encyklopedii, aktywowane przez ludzi z nią pracujących. - Uśmiechnęła się do nie- go ze zrozumieniem. - Nie wydaje się, żeby miało to wie- le sensu, prawda? Potrząsnął głową. - Nauczenie się rozpoznawania w tym wzorów wy- maga długiego czasu. Technicy pracujący tutaj są w tym 56 Gordon R. Dickson jednak bardzo dobrzy. Ale tak naprawdę tylko Tam może na to spojrzeć i ogarnąć wszystko co się z nią robi. - A co z tobą? - zapytał. - Mogę rozpoznać ogólne wzory, ale nic więcej. Będę potrzebować jeszcze dziesięciu lat, żeby choć zacząć ter- minować do poziomu techników. Przyjrzał się jej z odrobiną nieufności. - Przesadzasz - stwierdził. - Nie zabierze ci to tyle czasu. Roześmiała się, a on poczuł się wynagrodzony. - Cóż, może nie. - Przypuszczam, że w tej chwili jesteś całkiem bli- sko osiągnięcia poziomu technika - mówił dalej. - Sto- sujesz starą sztuczkę Exotików z zaniżaniem własnej wartości. Nie zaszłabyś w sześć lat znikąd do stanowi- ska osobistej asystentki Tama, gdybyś nie była niezwy- kła. Popatrzyła na niego, niespodziewanie poważnie. - Oczywiste jest to - powiedziała - że ty sam jesteś niezwykły. Ale cóż, tego należało się spodziewać. - A to czemu? - Żeby usłyszeć głosy w Punkcie Przejścia. -Ach. To... Podprowadziła go blisko do świecącej, zawieszonej w powietrzu masy czerwonych linii i zaczęła śledzić po- jedyncze pasma, wyjaśniając czemu jeden z nich jest połączeniem z obszaru pamięci historii do rejonu sztu- ki, co oznaczało, że jakiś naukowiec z Indonezji znalazł powiązanie i nowy punkt widzenia na pracę, którą się zajmował; oraz w jaki sposób sama Encyklopedia wy- szukiwała punkty związane z badaniami innej osoby - w praktyce sugerując kierunki poszukiwań. - Czy to wszystko jest tylko tym, co Tam nazwał „bibliotecznym" zastosowaniem Encyklopedii? - zapytał Hal. - Tak - potwierdziła Ajela. - Czy możesz mi pokazać, jak w tych ścieżkach neu- ronowych wyglądałoby to inne zastosowanie? Potrząsnęła głową. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 57 - Nie. Encyklopedia wciąż czeka na kogoś, kto po- trafi to zrobić. - Czemu Tam jest tak pewien, że to w ogóle moż- liwe? Popatrzyła na niego poważnie. - To Tam Olyn. I jest tego pewien. Hal podszedł do sprawy z rezerwą. Ajela zabrała go następnie do mechanicznego serca Encyklopedii, do po- mieszczenia zawierającego urządzenia kontrolujące prze- chowywaną energię pozyskiwaną ze Słońca i wykorzy- stywaną do zasilania kuli oraz chroniących ją osłon si- łowych. Właściwie osłony zużywały bardzo mało mocy. Podobnie jak przeskok fazowy, którego były pochodną, były właściwie niematerialne. Podczas gdy napęd prze- skoku fazowego nie tyle poruszał statek, ile zmieniał opis jego położenia, osłony tworzyły nieprawdopodobnie cien- ką warstwę nie-przestrzeni. Tak jak statek kosmiczny w chwili skoku był teoretycznie rozmieszczony równo- miernie po całym wszechświecie i natychmiast scalony w jakimś miejscu innym niż to, z którego startował, do- wolny obiekt materialny usiłujący przebić się przez płaszcz nie-przestrzeni w osłonach, zostałby teoretycz- nie rozproszony po wszechświecie bez szans na scale- nie. - Wiesz jak to działa? - Ajela zapytał Hala w po- mieszczeniu kontrolnym. - Odrobinę. Uczyłem się, jak wszyscy, w jaki sposób wyprowadzono przeskok z Zasady Nieoznaczoności He- isenberga. - Nie wszyscy - zaprotestowała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem. -Och? Uśmiechnęła się. - Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedziała, jaki pro- cent populacji ludzkiej nie ma pojęcia, jak poruszają się statki kosmiczne. - Tak sądzę - zgodził się tęsknie. - W każdym razie, wydaje mi się, że osłony siłowe nie są tak trudne do zrozumienia. W zasadzie, robią to, co dzieje się ze stat- 58 Gordon R, Dickson kiem w chwili, gdy zdarzy się sytuacja jedna na milion, że coś pójdzie źle. Po prostu, po tym jak wszystko to zostanie rozprzestrzenione, nigdy nie dochodzi do po- nownego połączenia. - Tak - potwierdziła powoli. - Ludzie mówią o błę- dach przeskoków fazowych, jakby to było coś roman- tycznego - wszechświat zaginionych statków. Ale to nie jest romantyczne. Popatrzył na nią z bliska. - Czemu tak cię to martwi? - zapytał, głęboko poru- szony, że jej dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Przyglądała mu się przez chwilę. - Jesteś wrażliwy - zauważyła. Jednak zanim mógł zareagować na to oświadczenie, zaczęła mówić dalej. - A czy nie powinnam być smutna? - zapytała. - Ludzie ginęli i dla nich nie ma w tym nic romantycz- nego. Zostali zniszczeni na zawsze, przepadły jednostki, które może mogłyby zmienić los rasy ludzkiej. Co z Do- nalem Graeme, który bardziej zbliżył czternaście świa- tów do stanu jedności politycznej, niż ktokolwiek wcze- śniej - zaledwie siedemnaście lat temu? Miał niewiele ponad trzydzieści lat, kiedy wyruszył z Dorsai na Marę i nigdy tam nie dotarł. Hal zadrżał. Znał fragment historii, do którego się odwoływała. Ale pomimo wrażliwości, o posiadanie któ- rej został przed chwilą oskarżony, nie potrafił odczuwać współczucia wobec Donala Graeme, który mimo wszyst- ko, zanim zaginął, przeżył niemal jedną trzecią normal- nego życia. Zauważył, że Ajela mu się przygląda. - Och, zapomniałam! - wykrzyknęła. - Ty też nie- mal zginąłeś w podobny sposób. Znaleziono cię przy- padkiem, miałeś wielkie szczęście. Przepraszam. Nie pomyślałam o tym rozpoczynając ten temat. To było dla niej typowe. Cholera, już myślał w kate- goriach tego, co jest dla niej typowe, choć znał ją zaled- wie kilka godzin - wybrać najłagodniejszą z możliwych interpretację jego obojętności wobec tego, co tak głębo- ko ją poruszało. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 59 - Nic z tego nie pamiętam - powiedział. - Kiedy mnie znaleziono, nie miałem jeszcze dwóch lat. Jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mogło się to zdarzyć komuś inne- mu. - Nigdy cię nie kusiło, żeby spróbować odkryć, kim byli twoi rodzice? Skrzywił się wewnętrznie. Kusiło go, setki razy. Wy- snuł tysiące fantazji, w których odkrywał ich przez przy- padek, wciąż żywych. Wzruszył ramionami. - Co sądzisz o pójściu na dół, do Archiwów? - zapy- tała. - Mogę pokazać ci kopie całej sztuki, jaką stworzy- ła ludzka rasa, od paleolitycznych rysunków ściennych z Dordogne aż do teraz, oraz każdą broń, narzędzie i maszynę, jaką kiedykolwiek wyprodukowano. - W porządku - odpowiedział. Z wysiłkiem wyzuł się z myśli o swoich nieznanych rodzicach. - Dzięki. Udali się do Archiwów, które stanowiły kolejną salę pod metalowym pancerzem Encyklopedii. Wszystkie stałe pomieszczenia tworzyły pierwszą warstwę grubości dwu- dziestu metrów, tuż przy pancerzu. Dzięki osłonom si- łowym, położenie to było równie bezpieczne, jak gdzie- kolwiek wewnątrz kuli, a jednocześnie takie rozmiesz- czenie umożliwiało swobodne przemieszczanie komór w wielkim, pustym wnętrzu. Jak wyjaśniła Ajela, tak naprawdę komory były w ciągłym ruchu, będąc odsuwane z drogi komór udają- cych się w określone miejsce. W pozbawionym grawita- cji wnętrzu kuli, w sytuacji kiedy każde pomieszczenie miało wewnętrzną grawitację, ruch ten był niewyczu- walny, choć Hal zaczął go sobie uświadamiać - nie tyle sam ruch, ile zmiany kierunku. Przypuszczał, że długie przebywanie w tych warunkach sprawiało, że stała za- łoga do tego stopnia przywykła do tych zmian, że prze- stawała je zauważać. Hal pozwolił jej mówić, choć fakty, które teraz przed- stawiała, poznał już lata temu, od Waltera InTeachera. Był świadom, że mówiła nie tylko po to, by przekazać informacje, ale również aby go uspokoić. 60 Gordon R. Dickson Kiedy do nich dotarli, Archiwa okazały się zajmo- wać bardzo dużą salę, a dzięki paru optycznym sztucz- kom, wydającą się być olbrzymią. Musiała być zresztą wielka, by pomieścić naturalnych rozmiarów, i najwy- raźniej trwałe, trójwymiarowe projekcje obiektów takich jak rzymskie Koloseum, czy zbudowane przez Newtona Symphonie des Flambeaux. Nie spodziewał się być głęboko poruszony tym, co tu zobaczy, zwłaszcza, że większość z tego widział już wcześniej na zdjęciach. Ale mimo wszystko dał się po- nieść emocjom. - Co chciałbyś zobaczyć najpierw? Nie zastanawiając się, mając głowę wciąż wypełnio- ną ideą testowania przydatności Encyklopedii, wymie- nił pierwszą rzecz, która - jak sądził - miała prawo tu być, ale pewnie jej brakowało. - Co powiesz na nagrobek Roberta Louisa Steven- sonsa? - zapytał. Dotknęła sensorów na panelu kontrolnym i niemal na wyciągnięcie ręki od niego pojawił się w powietrzu blok szarego granitu z wykutymi słowami. Wstrzymał oddech. Oczy mówiły mu, że to tylko pro- jekcja, ale zaskoczyła go jej dokładność. Sięgnął do kra- wędzi wyobrażonego kamienia, a palce zgłosiły zimną gładkość, odczucie dotykania prawdziwej płyty. Z całą swoją odczuwaną wrażliwością na poezję, zawsze we- wnętrznie nad wszystkie inne epitafia stawiał to, które Stevenson napisał dla siebie, na chwilę, kiedy będą go kłaść na cmentarzu. Spróbował odczytać słowa wycięte w kamieniu, ale rozmyły mu się przed oczyma. Nie miało to znaczenia, znał je na pamięć: Pod niebem wielkim, pełnym gwiazd Kopcie mi grób, tutaj chcę spać. Rad żyłem i radośnie mrę, W ten grób się kładę z woli swej A ten wers, proszę, ryjcie mi: Encyklopedia Ostateczna - tom 1 61 Spoczywa tu, gdzie pragnął być; Żeglarz z dalekich wpłynął mórz Do portu. Łowca wrócił z wzgórz." Niezapomniane słowa ponownie obudziły w nim wspomnienia o tych trzech którzy zginęli na tarasie i rozpaliły w nim ból tak intensywny, że przez sekundę czy dwie myślał, że nie da rady go znieść. Odwrócił się od kamienia i Ajeli. Stał, nie odzywając się, aż poczuł na ramieniu jej dłoń. - Przepraszam - powiedziała. - Ale prosiłeś... Mówiła cicho, a dotyk był tak delikatny, że ledwie go wyczuwał; ale razem stworzyły linę, dzięki której jesz- cze raz był w stanie wydobyć się z gorzkiego bólu osobi- stej straty. - Zobacz - powiedziała. - Mam dla ciebie coś inne- go. Spójrz! Niechętnie odwrócił się i zobaczył przed sobą brą- zową rzeźbę, nie mającą nawet siedmiu cali. Przed- stawiała jednorożca, stojącego na małym kawałku zie- mi z pąkami róż rosnącymi koło kopyt. Miał wygiętą szyję, ogon zwinięty w elegancki krąg, rozwianą grzy- wę i z wigorem uniesioną głowę. Z jego oczu i skrzy- wienia warg można było wyczytać, że śmieje się z wszechświata. Był to „Śmiejący się Jednorożec" autorstwa Darlene Coltrain. Był niezwyciężonym, przebiegłym dandysem - i był piękny. Tryskało z niego życie i radość, rozprze- strzeniając się we wszystkie strony. Niemożliwe było, by smutek i radość zajmowały to samo miejsce, więc po chwili ból zaczął opuszczać Hala. Wbrew sobie uśmiechnął się do jednorożca i prawie potrafił wmó- wić sobie, że jednorożec uśmiechnął się w odpowiedzi. - Czy macie oryginały wszystkich tych kopii? - za- pytał Ajelę. - Części - odpowiedziała. - Istnieje problem dostęp- nej przestrzeni magazynowej - nie wspominając już * tłum. Stanisław Plebański 62 Gordon R. Dickso n o tym, że takich rzeczy nie da się kupić za pieniądze. To co mamy, zostało nam ofiarowane. - A to? - zapytał Hal wskazując na „Śmiejącego się Jednorożca". - Wydaje mi się... tak, sądzę, że to mamy. - Czy mógłbym go zobaczyć? Chciałbym móc go do- tknąć. Zawahała się, po czym z wolna potrząsnęła głową. - Przykro mi - odpowiedziała - ale oryginałów nie dotyka nikt oprócz archiwistów i Tama. Uśmiechnęła się do niego. - Jeśli kiedyś zostaniesz dyrektorem, będziesz mógł trzymać go na swoim biurku. W zdumiewający i niewyrażalny sposób zatęsknił do tej małej statuetki, pragnął zabrać ją, by pocieszała go, kiedy samotnie wyruszy między gwiazdy i do kopalni na Coby. Ale to, oczywiście, było niemożliwe. Nawet gdyby miał dla siebie oryginał, byłby zbyt cenny, by wieźć go w zwykłym bagażu podróżnym. Jego strata byłaby tra- gedią dla wielu ludzi oprócz niego. Zatracił się później w oglądaniu kopii dzieł sztu- ki, wszelkiego rodzaju prac, książek i innych przed- miotów, które Ajela przywoływała ze swego pulpitu. W dziwny sposób, z emocjami wywołanymi w nim naj- pierw przez nagrobek Roberta Louisa Stevensona, a potem przez „Śmiejącego się Jednorożca", opadła rozdzielająca ich bariera emocjonalna. W chwili kie- dy skończyli, nadszedł czas na kolejny posiłek. Tym razem jedli w innej jadalni - dla odmiany wystrojo- nej tak, by udawać piwiarnię, pełną muzyki, głośnych rozmów i młodszych mieszkańców Encyklopedii - choć ledwie kilku było równie młodych jak Ajela, a nikt nie był młody jak Hal. Jednak przekonał się, że jeśli pamiętał by odpowiednio się zachowywać, dzięki swojemu wzrostowi mógł być czasem brany za dwa lub trzy lata starszego niż w rzeczywistości. W każdym razie nikt z tych, którzy zatrzymywali się przy ich stole, nie zdawał się zauważać, że był dwa lata młodszy od niej. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 63 Ale po wydarzeniach ostatnich dwu dni jedzenie i picie zadziałały na niego jak silne środki nasenne. Po godzinie, ledwie mógł utrzymać otwarte oczy. Ajela po- kazała mu w jaki sposób wywołać swój pokój z konsoli umieszczonej na stole i poprowadziła go krótkim ko- rytarzem na zewnątrz jadalni, do rozsuniętej szczeli- ny, która rzeczywiście okazała się być drzwiami do jego pokoju. - Myślisz, że będę mógł popracować jutro z Ency- klopedią? - zapytał kiedy wychodziła. - Bez problemu - odparła. Spał twardo i obudził się w pogodnym nastroju, ale kiedy przypomniał sobie śmierć na tarasie - ponownie opanował go żal. Znów przyglądał się temu przez osłonę z krzewów na brzegu jeziora i widział co zaszło. Ból był nieznośny, to wszystko było zbyt blisko. Czuł, że musi uciec, podobnie jak tonący, pragnący wyrwać się tam, gdzie jest powietrze i światło. Rozpaczliwie szukał cze- goś, co pozwoliłoby mu oderwać się od wspomnień; przy- pomniał sobie, że dzisiaj będzie miał szansę pracować z Encyklopedią. Złapał się tej myśli, wypełniając nią cały umysł, a także wspomnieniami z poprzedniego dnia spę- dzonego z Ajelą. Wciąż myśląc o tych sprawach wstał i zamówił śnia- danie. Po godzinie zadzwoniła Ajela, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. Odkrywszy że wstał, przyszła do niego. - Większość ludzi pracuje z Encyklopedią w swoich pokojach - poinformowała go. - Ale jeśli chcesz, mogę dodać do twojego pokoju kabinę, albo przygotować ci ją gdzieś indziej. - Kabinę? - powtórzył. Nie bardzo wiedział, co miała na myśli. - Studio, pomieszczenie do pracy. Dotknęła pulpitu sterowania na biurku, w efekcie ;zego w środku pomieszczenia pojawił się trójwymiaro- wy obraz. Ukazywał coś niewiele większego od szafy, Tiieszczącego w środku pojedyncze krzesło dryfowe i za- nocowany na stałe blat z klawiaturą. Ściany były pła- skie i bezbarwne, ale po dotknięciu klawiszy przekształ- 64 Gordon R. Dickson ciły się w przestrzeń usianą gwiazdami tak, że blat i krzesło wydawały się unosić pomiędzy gwiazdami. Hal bezwiednie wstrzymał oddech. - Czy można podłączyć kabinę do tego pokoju? - zapytał. -Tak. - A więc chyba właśnie tego bym chciał. - W porządku - dotknęła klawiszy. Ściana naprze- ciw drzwi stanowiących wejście do jego pokoju lekko zamigotała i odsłoniła kolejne drzwi. Po chwili otwarły się i zobaczył za nimi małe pomieszczenie, które określi- ła mianem kabiny. Ruszył i wszedł do środka, jak psz- czoła przyciągnięta przez kwiat. Następne dwadzieścia minut Ajela spędziła na informowaniu go, w jaki sposób wydobyć z Encyklopedii dowolną potrzebną mu rzecz. W końcu obróciła się, by wyjść. - Lepiej wykorzystasz zasoby Encyklopedii - powie- działa -jeśli będziesz miał konkretne pytania albo ścieżkę poszukiwań. Zobaczysz, że opłaca się chwilę pomyśleć, zanim zaczniesz i być pewnym, że poszukujesz informa- cji, która musi być rozwinięta na podstawie źródeł, a nie po prostu zadać pytanie, na które istnieje prosta odpowiedź. - Rozumiem - odpowiedział, czując narastające pod- niecenie. Ale kiedy tylko wyszła i został sam, podniecenie opa- dło i znów zagroził mu atak odczuwanego wcześniej żalu, ; połączonego z zimną furią skierowaną przeciw Bleysowi Ahrensowi. Stanowczo zepchnął te uczucia w głąb sie- bie. Dotknął przycisków w poręczy fotela, blokując wej- ście do pokoju i ustawił ściany na złudzenie przezroczy- stości, dzięki czemu wydało mu się, że unosił się między gwiazdami. Jego umysł desperacko poszukiwał czegoś czym mógłby się zająć, byle tylko nie powrócić do wyda- rzeń na tarasie. Wróciły do niego słowa Malachiego. - „...Żywi muszą się zająć sprawami żywych..." Z najwyższym wysiłkiem skupił się na myśleniu I o tu i teraz. Czego chciałby, gdyby przebywał w Ency- klopedii jako turysta, a w domu nic się nie wydarzyło? I Encyklopedia Ostateczna - tom 1 65 Jego myśli przypomniały mu fantazje zbudowane na lek- turach. Wczoraj poprosił o pokazanie mu nagrobka Ro- berta Louisa Stevensona. Może powinien po prostu za- pytać o wszystko, co Encyklopedia miała mu do powie- dzenia na temat Stevensona, a czego do tej pory o nim nie wiedział? Jednak odrzucił ten pomysł. W jego my- ślach Stevenson nakładał się z obrazem nagrobka, a o grobach nie chciał w tej chwili myśleć. Pozwolił swobodnie płynąć myślom. Trzej muszkie- terowie? D'Artagnan? A może Nigel Loring, fikcyjny bo- hater dwóch historycznych powieści Conan Doyla (twórcy Sherlocka Holmesa) - „Sir Nigel" i „Biała kompania". Pomysł Sir Nigela, niewielkiego, lecz niezwyciężone- go bohatera tych powieści z czasów ludzi w skórze i że- lazie, została przez jego umysł przywitana jak wybawie- nie. Nigel Loring był postacią, która w jego wyobraźni zawsze promieniowała niezwykłym blaskiem. Może Co- nan Doyle'a zaczął pisać o nim trzecią powieść, której nigdy nie dokończył? Nie, mało prawdopodobne. Gdyby tak było, bez wątpienia natrafiłby dotąd na jakieś wzmianki na ten temat. Wcisnął klawisz zapytania umieszczony na poręczy fotela i przemówił do Encyklo- pedii. - Podaj mi wszystko, co Conan Doyle kiedykolwiek napisał o postaci Nigela Loringa, pojawiającej się w jego powieściach „Biała kompania" i „Sir Nigel". Z nicości wyskoczyła taśma z wydrukiem, zwijając mu się na kolanach. W tej samej chwili zabrzmiał ła- godny sygnał dźwiękowy i odpowiedział mu przyjemny, żeński głos. - Dane ze źródeł dostarczono na wydruku. Czy chciałbyś również dostać szczegóły biograficzne posta- ci, która była wzorem? Hal zmarszczył brwi w zdumieniu. - Nie prosiłem o dane na temat Conan Doyla - za- protestował. -To zrozumiałe. Postać historyczna, o której mowa, to właściwy Nigel Loring, rycerz z czternastego wieku naszej ery. - Hal patrzył w gwiazdy. Słowa, które wła- 66 Gordon R. Dickson śnie usłyszał wywołały w nim falę podniecenia. Niemal bojąc się, że zaszła tu jakaś pomyłka, odezwał się po- nownie. - Czy chcesz mi powiedzieć, że w czternastowiecz- nej Anglii rzeczywiście żył ktoś o nazwisku Nigel Loring? -Tak. Czy chcesz dane biograficzne na jego temat? - Tak, proszę. Wszystkie możliwe szczegóły... - do- dał szybko. -1 podaj listę odniesień do prawdziwego Ni- gela Loringa w dokumentach z jego czasów i później- szych. Chciałbym też dostać kopie tych ostatnich, jeśli możesz mi je dać. - Z blatu wyłonił się kolejny zwój wydruku, za- wierający fragmenty papieru i zdjęcia. Hal zignorował wydruk, ale podniósł drugą część i szybko ją przej- rzał. Były tam zdumiewające rzeczy: poczynając od wyjątków z Kronik Jeana Froissarta, przez listę pre- zentów danych przez Edwarda, Czarnego Księcia An- glii jego dworzanom, a kończąc na zdjęciu stalli w ka- plicy. Do zdjęcia dołączony był opis, który Halowi wy- dał się najbardziej fascynującą częścią dostarczonych materiałów. Jak przeczytał, stalla wciąż istniała. Nigel Loring był jednym z podpisanych pod statutem Orderu Podwiązki. Stalla znajdowała się w kaplicy św. Jerzego, w angiel- skim pałacu Windsor. Jednak jak się dowiedział, obec- nie istniejąca kaplica nie byłą tą oryginalną. Tamta zo- stała zbudowana przez Edwarda III, jej przebudowę roz- począł Edward IV, a zakończył prawdopodobnie Henryk VIII. Na specjalny rozkaz króla prace nad nią kończono w nocy przy setkach świec, by była gotowa na jeden z jego ślubów. W tej chwili zapomniał o tarasie i o tym, co się tam wydarzyło. W umyśle Hala prawdziwy Nigel Loring i fik- cyjna postać Conan Doyla połączyły się w jedno. Wyda- wało mu się, że sięgnął przez czas, by dotknąć istoty ludzkiej, która nazywała się Nigel Loring. Przez chwilę mógł uwierzyć, że wszystkie postaci z książek, które czy- tał mogły być równie żywe i dające się dotknąć jak każ- da żyjąca osoba, gdyby tylko wiedział, jak do nich się- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 67 gnać. Zafascynowany, wydobył z pamięci kolejną, nie- mal przypadkową postać i odezwał się do Encyklopedii. - Powiedz mi - poprosił - czy postać Bellariona, z powieści Rafaela Sabatiniego również była zainspiro- wana postacią historyczną o tym samym nazwisku? - Nie... - odpowiedziała Encyklopedia Ostateczna. Hal westchnął, zrzucony z powrotem na ziemię. Bel- larion jako postać historyczna był zbyt piękny, by być prawdziwy. - ... jednak - kontynuował głos Encyklopedii - Bel- larion Sabatiniego jest mocno oparty na geniuszu woj- skowym czternastowiecznego kondotiera, sir Johna Haw- kwooda, na którym do pewnego stopnia wzorował się również Conan Doyle pisząc swoje powieści o Sir Nigelu. Przyjmuje się, że John Hawkwood był w części wzorem obu tych postaci. Czy chciałbyś zobaczyć wyjątki prac krytycznych dochodzących do tego wniosku? - Tak... NIE! - wykrzyknął Hal. Usiadł z powrotem, niemal trzęsąc się z podniecenia. John Hawkwood był postacią, którą znał. Hawkwo- od bardzo wcześnie poruszył jego wyobraźnię, nie tylko na podstawie tego, co Hal o nim przeczytał, ale również dlatego, że Malachi Nasuno nazywał go pierwszym no- woczesnym generałem. Również Cletius Grahame wie- lokrotnie cytował kampanie Hawkwooda w swojej wielo- tomowej pracy na temat strategii i taktyki - ten sam Cletius Grahame, który był prapradziadkiem Donala Gra- eme, o którym wspomniała Ajela. Donal Graeme wymu- sił pokój na wszystkich czternastu światach. W myślach Hala nieoczekiwanie pojawiło się powiązanie, które w oczywisty sposób prowadziło od Donala do Cletiusa Grahame i wstecz, przez wojenne elementy historii do Hawkwooda. Hawkwood pochodził z wioski Sible Hedingham, z rolniczego rejonu początku czternastego wieku w An- glii, walczył w początkowej fazie Wojny Stuletniej we Francji i skończył jako Generał-Kapitan we włoskiej Flo- rencji. Umarł we własnym łóżku, mając prawdopodob- nie ponad osiemdziesiąt lat, po życiu pełnym walki 68 Gordon R. Dickson z mieczem w ręku. Już inni, przed Malachim nazwali go „pierwszym nowoczesnym generałem"; to on wprowa- dził angielskich łuczników do czternastowiecznych Włoch, z doskonałymi wynikami. Kiedy Hal dowiedział się o nim, uległ fascynacji. Nie z powodu chwały i barwności życia Hawkwooda, widzia- nego z perspektywy niemal tysiąca lat, ale dlatego, że życie Anglika, rozpoczynające się w Sible Hedingham, a zakończone we Florencji, praktycznie przeszło ze śre- dniowiecza do początków ery współczesnej. Flaga, która wisiała nad tarasem Hala, z jastrzębiem wylatującym z lasu, ta, którą Walter InTeacher opuścił, by go ostrzec - została stworzona przez Hala na podstawie jego wy- obrażeń po tym, jak zawiodły prowadzone przez niego poszukiwania herbu Hawkwooda. Kierowany nagłym im- pulsem, Hal ponownie zapytał: - Jak wyglądał herb Johna Hawkwooda? Przez chwilę panowała cisza. - Herb Sir Johna Hawkwooda wyglądał następu- jąco: srebrne pole z czarnym szewronem i trzema muszlami. Ekran pokazał tarczę ze srebrnym tłem, przeciętą grubym czarnym pasem w kształcie litery V skierowa- nej w górę - nazywanym szewronem - z umieszczonymi na nim trzema srebrnymi muszlami. Dlaczego muszle? zastanawiał się Hal. Jedyne sko- jarzenie prowadziło do Świętego Jana z Compostelli, w Hiszpanii. Czy Hawkwood mógł być w tym czasie w Compostelli? A może muszle w herbie miały znaczyć coś innego? Hal zapytał o to Encyklopedię. - Muszle są obecne na wielu herbach - odpowie- działa Encyklopedia. - Jeśli chcesz, mogę podać szcze- góły. Pojawiają się na przykład na jednych z najstar- szych herbów, takich jak Graemów i herbach wielu gałęzi tej rodziny, takich jak dobrze znany herb Dun- dee i Dunbar. Czy życzysz sobie szczegółów, pełnego raportu o muszlach jako elementu herbowego przez stulecia? - Nie - odpowiedział Hal. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 69 Oparł się wygodniej, zastanawiając głęboko. W głę- bi jego umysłu fakt, że za fikcyjnymi postaciami Nige- la Loringa Doyla i Bellariona Sabatiniego, krył się Haw- kwood, wywołał wrażenie, że ma to kolosalne znacze- nie. Czuł mentalną chemię tej interakcji jak miesza- nie podświadomości; było to uczucie, które znał, ro- dzaj głębokiego poruszenia nadchodzącego chwilę przed tym, nim zaczynała rodzić się poezja. Ciąg lo- giczny, który prowadził od tych spraw do tego, co ro- dziło się teraz w jego twórczej podświadomości, nie był czymś, co mogła wyśledzić i zrozumieć jego świa- doma część umysłu. Doświadczenie nauczyło go, że te próby są bezowocne. Czuł, że podświadomość praco- wała, to było ciśnienie, gorączka, imperatyw. Coś w jego poszukiwaniach i odkryciu dotknęło jakiejś struny w jego umyśle, zdecydowanie bardziej przyku- wając uwagę, niż to co odkrył, jak ocean jest większy od ziarnka piasku na jego brzegu. Sięgało, by go do- tknąć, jak wezwanie, jak wydobywający się ton trąb- ki, wyciągało przez niego wypustki, by wydobyć na ze- wnątrz coś o wiele ważniejszego niż cokolwiek, co czuł dotąd w całym swoim szesnastoletnim życiu. Wrażenie było potężne. Niemal z ulgą zauważył formowanie się w głowie linii wiersza, pojawiających się z mgieł jego odkrycia, dziwne, archaicznie brzmią- ce wersy... Palce automatycznie poszukały klawiatu- ry umieszczonej na poręczy fotela; nie w celu wywo- łania Encyklopedii z kolejnym poleceniem czy pyta- niem, lecz by rozwinąć powstające w nim poetyckie obrazy i przekształcić je w słowa. Słowa te, w miarę jak dotykał klawiszy, zaczęły przybierać realny kształt, świecąc jak złoty ogień na tle otaczającej go kosmicznej pustki. Ostateczność. W zrujnowanej kaplicy rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny, która jego łożem była; I krusząc stopą pancerną zmurszałe kamienie - 70 Gordon R. Dickson Palce wstrzymały ruch. Nieoczekiwanie poczuł wie- jący chłodny, wilgotny wiatr. Strząsnął chwilowy para- liż i pisał dalej... Podszedł do progu i wyjrzał na zewnątrz. Mgła rozlała się kryjąc pustą przestrzeń, Opończa mętna pełna niepewności Która skryła ziemię; w tej osłonie zwiewnej głosy krążyły ze snu o śmierci przybyłe. Niespodziewanie pomyślał, że to co teraz czuł, to sam wiatr czasu wiejący przez niego, przez ciało i ko- ści. To brzmienie tego wiatru przekuwał w wersy. Pisał... Ogier co pasł się przy ścianie kaplicy Uniósł łeb na kamień garść ostów zrzucając; Trzasnął kopytami, zadzwonił rynsztunkiem. Pokój... rzecze Rycerz. Spokojnie. Dziś odpoczywamy. Mgła skrywa zmagań naszych arenę, Wiatr smaga fale po morzu pędzące, Nasz wróg związany tym jako i my. Odpocznij... rzekł Rycerz. Dziś nie walczymy. Lecz znów się rumak wzburzył. Uderzył kopytami. Dzwoniąc po mokrych od mgły kamieniach Krzycząc - Jedź! Jedź! Jedź! Więc dosiadł go Rycerz, Powoli. I wolno wyruszył na bój. Melodia dzwonka wyrwała go z zamyślenia. Zdał so- bie sprawę, że już od jakiegoś czasu siedział z gotowym wierszem i myślami podróżującymi przez wielkie dystan- se. Szybko sięgnął do konsoli. - Kto tam? - Ajela. - Spoza pustki i świecących wersów wiersza nadszedł jej czysty i ciepły głos, sprowadzając z powro- I Encyklopedia Ostateczna - tom 1 71_ tem realność świata, którą odrzucił w twórczym pory- wie. - Już pora lunchu -jeśli jesteś zainteresowany. - Och. Oczywiście - odpowiedział, dotykając klawi- szy. Wiersz znikł, zastąpiony obrazem jej twarzy, wyglą- dającym tajemniczo na tle gwiazd. - I jak - zapytała uśmiechając się do niego - czy twoja sesja z Encyklopedią była owocna? -Tak, bardzo. - A gdzie chciałbyś zjeść? - Gdziekolwiek - odpowiedział, ale szybko się po- prawił. - W dowolnym, spokojnym miejscu. Roześmiała się. - Najspokojniejsze miejsce jest prawdopodobnie tu- taj. - ...Wobec tego w dowolnym cichym miejscu poza moim pokojem. - W porządku. Pójdziemy do jadalni, gdzie jedliśmy za pierwszym razem. Ale przygotuję to tak, że usiądzie- my z dala od ludzi i nikt nie zostanie skierowany do stolików obok nas - odpowiedziała. - Spotkajmy się przy wejściu za pięć minut. Zanim odkrył w jaki sposób, przy pomocy panelu kontrolnego pokoju, skierować pomieszczenie w pobliże jadalni, Ajela zdążyła już tam dotrzeć i czekała na nie- go. Idąc krótkim korytarzem między drzwiami jego po- koju i wejściem do jadalni uświadomił sobie, że widzi ją prawdopodobnie ostatni raz przed odlotem. Dwa dni, które minęły od ich spotkania sprawiły, że w jego my- ślach przeszła z kategorii osób należących do Encyklo- pedii w kogoś, kogo zna - i coś wobec niej czuje. W efekcie jego percepcja była teraz wyostrzona. Od- kąd pamiętał, wychowawcy uczyli go obserwacji. Roz- mawiając z nią w drodze do stolika w opuszczonym ką- cie sali, ujrzał ją tak, jak prawdopodobnie od początku powinien był ją widzieć. Wrażenie było, jakby całe pole widzenia ograniczyło się tylko do niej. Idąc do stołu, prowadzony przez Ajelę, zauważył jak prosto się trzymała idąc otoczona aurą 72 Gordon R. Dickson autorytetu - bez wątpienia biła od niej pewność i zdecy- dowanie, które było czymś obcym u Exotików. Ubrała się dzisiaj na zielono, w jasnozieloną tunikę opadającą do połowy ud i sięgającą kostek spódnicę, rozciętą po bokach, dzięki czemu widać było założone na nogi ciem- nozielone pończochy. Kolor tuniki odpowiadał zieleni wiosennej trawy. Padające z odległej ściany perłowe światło ujawniało pro- stą linię jej ramion. Blond włosy spięła w koński ogon przy pomocy klamry, z pięknie wypolerowanego drewna o widocznych słojach. W rytm jej kroków ogon zamiatał ramiona. Doszła do ich stolika i usiadła, a on zajął miej- sce naprzeciwko. Podczas gdy decydowali się, co będą jeść, jeszcze raz zapytała go o poranek spędzony z Encyklopedią, a on odpowiedział zdawkowo, nie chcąc wdawać się w szczegóły i ujawniać jak głęboki oddźwięk wywołało w nim to, czego się dowiedział. Przyglądając się jej, dzię- ki lekkiemu zwężeniu oczu dostrzegł, że zauważyła tą powściągliwość. - Nie chcę być wścibska - powiedziała. - Jeśli wolisz o tym nie rozmawiać... - Nie... to nie to - odpowiedział szybko. - Po prostu moje myśli są wszędzie naraz. Błysnęła w jego stronę uśmiechem. - Nie ma potrzeby przepraszania. Po prostu wspo- mniałam o tym. Zaś co do twoich uczuć - Encyklopedia działa tak na wielu badaczy. Wolno potrząsnął głową. - Nie jestem badaczem - odpowiedział. - Nie bądź tego pewien - zaprotestowała łagodnie. - Cóż, czy przemyślałeś swoje plany? Odlatujesz, czy zostajesz? Zawahał się. Nie mógł zaprzeczyć, że wolałby zostać, nie sprawiając przy tym wrażenia, że chce być do tego namawianym. Nagle i niespodziewanie, zrozumiał. Jego problem polegał na tym, że wcale nie miał ochoty mówić jej, że musi wyjechać i że nie ma innego wyboru. Mil- czał, złapany między odpowiedziami, których nie chciał udzielić. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 73 - Masz powody, żeby lecieć, rozumiem to - powie- działa po chwili. Przyglądała mu się. - Czy chciałbyś mi o nich opowiedzieć? Czy w ogóle chcesz rozmawiać na ten temat? Potrząsnął głową. - Rozumiem - odpowiedziała. Jej głos złagodniał. - Czy będziesz miał coś przeciwko, jeśli mimo to przed- stawię ci, jak to wygląda ze strony Tama? - Oczywiście, że nie. Z głębi stołu, zaczęły wyłaniać się na powierzchnię talerze z zamówionym przez nich jedzeniem. Przez chwilę przyglądała się swojej potrawie, po czym popatrzyła na niego. - Widziałeś Tama - rzekła kiedy zaczęli jeść, a w jej głosie autorytet zastąpiła dziwna miękkość. - Wiesz, ile ma lat. Rok czy kilka lat - to dla ciebie krótko, ale on jest stary. Bardzo stary. Musi myśleć o tym, co stanie się z Encyklopedią, jeśli nie będzie nikogo, kto będzie mógł ją przejąć po... po tym, jak przestanie być dyrektorem. Podczas gdy mówiła, z zafascynowaniem wpatrywał się w jej oczy. Miały zielonawoniebieski kolor, który wy- dawał się pochodzić od odbicia w bezdennej głębi koloru ubrania. Po chwili, kiedy przerwała, wyraźnie czekając na ja- kąś odpowiedź z jego strony, odezwał się. - Ktoś inny zająłby Encyklopedię, prawda? Potrząsnęła głową. - Nie byłaby to jedna osoba. Miejsce zajęłaby Rada Dyrektorów, która miała przejąć Encyklopedię już po śmierci Marka Torre. Jednak Mark znalazł Tama i zmie- nił tę część planu. Ale jeśli Tam umrze bez następcy, jego miejsce zajmie Rada i od tej pory Encyklopedia bę- dzie kierowana przez komitet. - A tego byś nie chciała? - Oczywiście że nie! - jej głos wyostrzył się. - Tam całe swoje życie pracował, by skierować Encyklopedię na odpowiednie tory i nie pozwolić, by przekształciła się w bibliotekę zarządzaną przez komitet. Jak myślisz, czego mogłabym chcieć? 74 Gordon R. Dickson Jej oczy nabrały teraz koloru szafiru, jaki mogą przy- brać płomienie ogniska pod wpływem domieszki rzad- kich pierwiastków. Zanim odpowiedział, chwilę odcze- kał, by mogła usłyszeć echo własnych słów. - Powinnaś chcieć tego, czego pragniesz - powie- dział, powtarzając to, czego go uczono i w co wierzył. Jej pełne ognia oczy jeszcze raz napotkały jego spojrzenie, po czym opuściła wzrok na talerz. Kiedy odezwała się ponownie, jej głos brzmiał inaczej. - Ja... nie rozumiem - powiedziała powoli. - To dla mnie bardzo trudne... - Ale ja rozumiem - odpowiedział. - Mówiłem ci, je- den z moich nauczycieli był Exotikiem. Walter InTeacher. Z nauk Waltera wiedział, że choć bardzo tego chcia- ła, to nie mogła błagać go o pozostanie. Jako Exotik, była od dziecka uczona nigdy nie wpływać na decyzje innych ludzi. Wynikało to z wiary Exotików, że nawet najdrobniejsze uczestnictwo w procesach historycznych niszczyło czystość recepcji i bezstronność obserwatora; a głównym powodem istnienia Exotików było opisywa- nie ścieżek historii, w sposób niezaangażowany i bez- stronny. Jedynie śnili o końcu, do którego mogły dopro- wadzić te procesy. Jednak ona, pomyślał, była dziwnym Exotikiem. - Właściwie - powiedział jej - bardziej wpływasz na moje pozostanie tutaj, gdy mnie nie namawiasz, niż mogłabyś, używając słów. Uśmiechnął się, zapraszając ją do odpowiedzi i po- czuł ulgę, kiedy się rozluźniła. To co powiedział było nie- zgrabne, ale równocześnie było prawdą, a Ajela była zbyt inteligentna, żeby jej nie dostrzec. Gdyby argumento- wała, miałby kogoś, oprócz siebie, przeciw komu mu- siałby przygotowywać argumenty. W ten sposób tylko on sam musiał spierać się ze swoimi pragnieniami, co -jak mogła się domyślić - mogło prezentować przeciw- nika o wiele twardszego niż ona. Jednak świadomość tego zapuściła w nim swoje kły. Zdawał sobie sprawę, że prowadzi ją ku nadziei - co było nieuczciwe. Nie może się poddać i zostać. Jednak Encyklopedia Ostateczna - tom 1 75 ponieważ była Exotikiem, a wiedział co to znaczy przy- najmniej w zakresie wierzeń, nie potrafił wymyślić żad- nego sposobu by jej to wyjaśnić, nie raniąc przy tym lub wprawiając w zakłopotanie. Niemal desperacko pomy- ślał, że nie znał jej dość jako indywidualnej osoby, by móc z nią rozmawiać. I nie było już czasu, żeby dowie- dzieć się o niej więcej. - Jesteś z... skąd? Z Mary? Kultis? - zapytał, zmie- niając temat. - W jaki sposób się tu znalazłaś? Nieoczekiwanie uśmiechnęła się. - Och, jestem wybrykiem natury. - Wybrykiem? - Sam się tak czasem określał. Ale nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób można to od- nieść do niej. - Cóż, powiedzmy, że byłam jednym z wybryków - odpowiedziała. - Tak na siebie mówiliśmy. Czy słysza- łeś kiedyś o marańskim Exotiku o imieniu Padma? - Padma... - zastanowił się. Imię wydawało się dziwnie znajome, jakby rzeczywi- ście słyszał o nim od Waltera, ale nic więcej. Jego pa- mięć była doskonale wytrenowana. Jeśli mówiono mu o takim człowieku, powinien go pamiętać. Ale przeszu- kując teraz swoją pamięć, nie mógł znaleźć żadnej in- formacji. - Jest już bardzo stary - powiedziała. - Ale był Out- Bondem na Mary bądź Kultis w różnych czasach, we wszystkich ważnych kulturach czternastu światów. Pa- mięta jeszcze czasy Donala Graema. Tak naprawdę, je- stem tu z jego powodu. - Jest aż tak stary? - Hal patrzył na nią z niedowie- rzaniem. - Musi być starszy od Tama. Gwałtownie spoważniała. Z jej twarzy i głosu znik- nęło rozbawienie. - Nie. Jest młodszy... ale tylko kilka lat. - Potrzą- snęła głową. - Nawet kiedy był bardzo młody mówiono, że jest wszechstronny. I był błyskotliwy, nawet wtedy - nawet pośród swojego pokolenia Exotików. Ale prawie masz rację. Kiedy się tu znalazłam, nawet Tam myślał, że Padma jest starszy od niego. Ale to nieprawda. Nie 76 Gordon R. Dickson ma nikogo w wieku Tama i nikogo takiego jak on. Nawet Padma. Popatrzył na nią ze sceptycyzmem, co dostrzegła. - Wiem - powiedziała. - Ale w Encyklopedii nie ma danych o żadnym człowieku starszym niż sto osiemna- ście lat. Tam ma sto dwadzieścia cztery. Utrzymuje go przy życiu siła jego woli. Słyszał w jej głosie prośbę o zrozumienie Tama. Chciał jej powiedzieć, że spróbuje, ale znów nie był w stanie zawrzeć w słowach dość pewności, by mieć na- dzieję, że Ajela uwierzy w to, co mówi. Zamiast tego, zdecydował się kontynuować wcze- śniejszy wątek. - Miałaś mi powiedzieć, jak się tu znalazłaś. Powie- działaś, że byłaś jednym z wybryków natury. Co miałaś na myśli? I co ma z tym wspólnego Padma? - To jego sumienie nas stworzyło - mnie i pozosta- łych. Wszystko sięga czasów i wydarzeń, które zaszły między Exotikami i Donalem Graeme, kiedy jeszcze żył, a Padma był młody. Później, po zastanowieniu, Padma poczuł, że Bond Sayona doprowadziła Exotików - łącz- nie z Padmą - do zbytniej pewności siebie, by zauważyć, że Donal miał coś, co trzeba było wykorzystać. Jak po- wiedział Padma, było to coś kluczowego, a w poszuki- wania tego jesteśmy zaangażowani od trzech stuleci. Przerwała i przyjrzała mu się uważnie. - Takich właśnie słów użył Padma - kontynuowała - wobec Zgromadzenia światów Exotików czterdzieści lat temu. Doszedł do wniosku, że Donal mógł być prototy- pem tego, czego szukamy - rozwiniętą formą istoty ludz- kiej, w ewolucję której zawsze wierzyliśmy. Hal zmarszczył brwi, próbując pojąć jej słowa. Znał Donala z historii i opowieści Malachiego. Jednak pomi- mo zwycięstw Donala, myśl o nim zawsze go niepokoiła. Spośród Graemów z Foralie na Dorsai, na jego wyobraź- nię bardziej oddziaływali łan i Kensie, wujowie Donala i Eachan Khan, ponury, okaleczony przez wojnę ojciec Donala. Jednak męczące uczucie, że powinien rozpo- znać to imię, wciąż tkwiło na dnie świadomości. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 77 - Padma - mówiła dalej Ajela - wiedział, że my, Exo- tikowie, powinniśmy poszukiwać tego, co przeoczyliśmy w Donalu. A ponieważ Padma miał olbrzymi szacunek - skoro miałeś nauczyciela Exotika, powinieneś wiedzieć co na Marze i Kultis oznacza szacunek - i ponieważ za- sugerował drogę, której nigdy nie próbowano, zgodzono się przeprowadzić eksperyment. Ja - i kilkoro innych, podobnych do mnie -jesteśmy częścią tego eksperymen- tu. Wybrał pięćdziesięcioro najinteligentniejszych dzie- ci Exotików jakie mógł znaleźć i zaaranżował nam wy- chowanie w szczególnych warunkach. Hal ponownie się zmarszczył. - W szczególnych warunkach? - Według teorii Padmy, w społeczeństwie Exotików coś hamowało rodzaj osobistego rozwoju, który umożli- wił wychowanie kogoś takiego jak Donal Graeme. Co- kolwiek w nim było, nikt nie mógł zaprzeczyć, że Donal wykazał umiejętności, jakich nie osiągnął żaden Exotik. Jak powiedział Padma, wskazywało to na błąd w osą- dzie i w obrazie nas samych. Dała się ponieść temu co mówiła. Jej oczy ponownie były zielononiebieskie i bezdenne. - Kiedy więc - kontynuowała - udzielono zgody na to, by eksperymentował z naszą pięćdziesiątką - Dzieć- mi Padmy, tak nas nazwano - a on zadbał, żebyśmy mieli kontakt nie tylko z elementami naszej Kultury, ale również z Dorsai i Zaprzyjaźnionych, które były auto- matycznie odrzucane przez nasz Exotikowy sposób my- ślenia. Wiesz, że nasza struktura rodzinna jest o wiele luźniejsza niż na Dorsai i u Zaprzyjaźnionych. Jako dzie- ci, traktujemy niemal wszystkich dorosłych równo, jako rodziców i krewnych. Nikt nie popychał naszej pięćdzie- siątki w żadnym konkretnym kierunku, ale dano nam większą możliwość wiązać się emocjonalnie z pojedyn- czymi osobami, skierować się raczej ku emocjom niż ra- cjonalnemu myśleniu. Widzisz, nastawienie emocjonal- ne jest czymś powszechnym u dzieci Dorsajów i Zaprzy- jaźnionych, podczas gdy my, Exotikowie zawsze jeste- śmy go oduczani. 78 Gordon R. Dickson Podczas gdy mówiła, Hal siedział i przyglądał się jej. Nie wiedział jeszcze do czego prowadzą jej słowa, ale był w stanie wyczuć, że to co Ajela chce mu przekazać, nie tylko ma dla niej ogromne znaczenie, ale również ciężko jej to przekazać. Skinął głową, żeby ją zachęcić i udało mu się to. - Żeby skrócić historię - powiedziała - pozwolono nam zakochać się w rzeczach, co do których normalnie powiedziano by nam, że są zbyt nieproduktywne by za- służyć na taką uwagę. W moim przypadku, tym w czym się zakochałam, była historia Tama Olyna - błyskotli- wego, ponurego międzygwiezdnego dziennikarza, które- mu niemal udało się dla osobistej zemsty zniszczyć kul- turę Zaprzyjaźnionych, ale całkiem z tego zrezygnował, wrócił na Ziemię i przejął odpowiedzialność za Encyklo- pedię Ostateczną, gdzie poza Markiem Torre był jedyną osobą, która usłyszała głosy w Punkcie Przejścia. Jej twarz była teraz pełna życia. Jej emocje dotarły do Hala i poruszyły go, jak mogłaby poruszyć muzyka piękna melodia. -Ten człowiek wciąż kontroluje Encyklopedię Osta- teczną - kontynuowała z uczuciem. - Przez wszystkie te lata, trzymając ją jako powiernik dla całej rasy, nie po- zwalając przejąć kontroli żadnej osobie czy sile. Zanim skończyłam dziewięć lat wiedziałam, że muszę tu przy- jechać. A kiedy miałam jedenaście, pozwolono mi na to - na osobistą odpowiedzialność Tama. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się. - Wygląda na to, że Tam był zaintrygowany kimś w moim wieku, kto tak bardzo chciał się tu dostać; póź- niej dowiedziałam się, że miał nadzieję, że ja również usłyszę głosy, jak ty i on. Ale nie usłyszałam. Po ostatnich słowach nieoczekiwanie zamilkła. Uśmiech znikł. Ledwie tknęła zamówioną przez siebie sałatkę, a Hal ze zdumieniem zauważył, że jego talerz jest całkiem pusty - choć zupełnie nie pamiętał jedze- nia. - A więc jesteś tu nadal z powodu Tama? - zapytał w końcu, kiedy wydawało się, że Ajela nie będzie mówić Encyklopedia Ostateczna - tom 1 79 dalej. Zaczęła dziobać widelcem swoją sałatkę, ale kiedy się odezwał, odłożyła widelec i zdecydowanym wzrokiem popatrzyła na niego ponad stołem. - Tak, przybyłam tu z jego powodu - powiedziała. - I od tamtego czasu zrozumiałam, co on widzi w Ency- klopedii - co ty powinieneś w niej zobaczyć. Teraz, na- wet gdyby nie było żadnego Tama Olyna, zostałabym tutaj. Zerknęła na swoją sałatkę i odsunęła od siebie prze- zroczystą miskę. Potem znów popatrzyła na niego. - To nadzieja dla rasy - odezwała się do niego. -A może nawet jedyna nadzieja. Nie wierzę już, że odpo- wiedź leży u nas, Exotików, czy gdziekolwiek indziej. Jest tutaj! Nigdzie indziej. I tylko Tam był w stanie utrzymy- wać ją przy życiu. On cię potrzebuje. Ton, jakim wypowiedziała ostatnie słowa, wdarł się w niego głęboko. Spojrzał na nią i zrozumiał w końcu, że nie będzie mógł jej po prostu powiedzieć „nie". Nie tu i nie teraz. Wziął głęboki wdech. - Pozwól mi o tym pomyśleć odrobinę dłużej - po- wiedział. Niespodziewanie poczuł rozpaczliwą potrzebę ucieczki od niej, zanim złoży jakąś obietnicę, która nie będzie ani prawdziwa, ani możliwa do spełnienia. Odsu- nął od stołu dryf, na którym siedział, wciąż nie będąc w stanie przestać patrzeć jej w twarz. Przekonywał się, że powie jej później, zadzwoni do niej z pokoju i powie, że kiedyś wróci. Nawet przy włączonych ekranach tele- fonów, będzie między nimi dystans, który osłabi olbrzy- mią siłę perswazji i emocji docierających teraz do niego od Ajeli, a umożliwi mu zapewnienie jej, iż kiedyś po- wróci. - Wrócę teraz do mojego pokoju i pomyślę nad tym - powiedział. - W porządku - odparła nie ruszając się. - Ale pa- miętaj, że słyszałeś głosy. Musisz zrozumieć, ponieważ są tylko trzy osoby, które rozumieją: ty, Tam i ja. Pa- miętaj o ryzyku związanym z wyjazdem. Jeśli wyjedziesz, a podczas twojej nieobecności Tam osiągnie stan, w któ- rym nie będzie mógł dalej pełnić obowiązków dyrektora, 80 Gordon R. Dickson to zanim wrócisz, władzę przejmie Rada; a oni nie będą chcieli jej oddać. Jeśli odlecisz, możesz na zawsze stra- cić swoją szansę. Skinął głową i wstał. Ajela też powoli podniosła się od stołu i nie odzywając się więcej do siebie, opuścili jadalnię. Przy wyjściu dziewczyna dotknęła panelu kon- trolnego umieszczonego na ścianie, a na końcu krótkie- go korytarza pojawiły się drzwi do jego pokoju. - Dziękuję - powiedział patrząc na nią. - Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę miał ci coś do powiedzenia. Po kolejnej chwili ich spojrzenia spotkały się. Wy- dało mu się, że jej nagie spojrzenie bez wysiłku prze- wierca go na wylot. - Będę czekała na twój telefon. Ruszył korytarzem, wciąż czując, że ona tam stoi i wpatruje się w niego, przebijając spojrzeniem na wy- lot. Poczuł się wolny od niej dopiero, gdy zamknęły się za nim drzwi. Opadł na dryf koło łóżka. Była w nim pusta samotność i pragnienie. Powie- dział sobie, że rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś punktu poza sytuacją, której był teraz więźniem, tak by mógł stanąć i się jej przyjrzeć z boku - w tym i oczekiwaniom Tama. Oczywiście dla niej jego odlot nie miał sensu. Z jej punktu widzenia to, co miała do zaoferowania Encyklopedia, do tego stopnia przewyższało Coby, że wszelkie porównania były niedorzecznością. Wszyst- ko co miała do zaoferowania tamta planeta, to tylko miejsce ukrycia się. Encyklopedia oferowała mu nie tylko to, ale rów- nież tarczę osłon siłowych i ochronę tych, którzy na- leżeli do jedynej instytucji, jakiej Inni prawdopodob- nie nigdy nie będą w stanie kontrolować, a całkiem możliwe, że w ogóle nie byli tym zainteresowani. W praktyce, jak długo pozostałby i pracował w Ency- klopedii - jakie zagrożenie mógłby stanowić dla In- nych? Tylko na młodszych światach, na ich terenie, mógł im w jakiś sposób zagrozić. Nawet gdyby odkry- li, że jest tutaj, mogliby po prostu zdecydować się zo- stawić go w spokoju. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 81_ W międzyczasie zyskałby to, co miała mu do zaofe- rowania Encyklopedia. Walter InTeacher lubił mawiać, że poszukiwanie wiedzy było największą przygodą, jaką kiedykolwiek miała rasa ludzka. Móc pracować z Ency- klopedią, tak jak to uczynił przez chwilę, było jak dosta- nie całego wszechświata na talerzu. To było znacznie więcej... Pomyślał nagle, że to jak możliwość zabawy w Boga. Na Coby będzie obcym między obcymi - i to prawdo- podobnie pomiędzy obcymi, którzy stanowili szumowi- ny czternastu światów, bo kto udałby się na Coby pra- cować w kopalniach, jeśli mógł być gdzie indziej? Tutaj znał już Ajelę... i Tama. Jej ostatnie słowa mocno go dotknęły. Miała rację co do tego, że jeśli teraz wyjedzie a Tam umrze albo prze- stanie być dyrektorem, szanse Hala na stanowisko w Encyklopedii mogą przepaść na zawsze. Jego umysł uciekł od tej perspektywy. Ale bycie kimś, kto mógł być brany pod uwagę jako następca dyrektora Encyklope- dii, było wielką i niesłychaną rzeczą. Tam wydawał się mieć szorstką osobowość - mogło to mieć związek z wie- kiem, albo taki miał po prostu charakter - ale Ajela w oczywisty sposób odkryła w nim coś, co mogła ko- chać; faktycznie, Hal odkrył; że jego uczucia wobec sta- rego człowieka stają się cieplejsze, nawet mimo ich krót- kiego spotkania. Mogło to mieć związek z jego podobieństwem do Obadiaha. Możliwe, że Hal świadomie skłaniał się do widzenia w dyrektorze Obadiaha, zezwalając w ten spo- sób na większe poczucie bliskości wobec Tama, niż wskazywałaby sytuacja. Ale tak naprawdę nie miało znaczenia, czy byli z Tamem blisko, czy nie. Najważ- niejszą rzeczą była sama Encyklopedia i to, by zacho- wano ciągłość dyrektorów. A jeśli Hal rzeczywiście re- prezentował sobą poważnego kandydata na przejęcie kontroli z rąk Tama, to... Umysł Hala zdryfował w ciemne, ale wygodne ma- rzenia o Encyklopedii, jaką mogłaby się stać po tym, jak spędzi tu kilka lat i w końcu przejmie władzę jako dy- 82 Gordon R. Dickson rektor. Ąjela prawdopodobnie dałaby się przekonać do zostania z nim w czymś w rodzaju związku, jaki wiązał ją z Tamem - z pewnością mogłaby, jeśli nie z innych powodów, to dla dobra Encyklopedii. A jeśli naprawdę będą się ze sobą zgadzać... Spojrzał na noszony na nadgarstku zegarek. Tar- cza, ustawiona na lokalny czas wskazywała, że zostało mniej niż półtorej godziny, zanim jego statek wyruszy z doku umieszczonego zaraz pod metalowym pancerzem Encyklopedii. Z myślami wciąż pogrążonymi w marze- niach wstał i przeszedł na drugą stronę pokoju, by wy- dobyć torbę podróżną, z którą tu przyleciał. Zanim zdał sobie sprawę z tego co robi, już trzymał ją w dłoniach. Roześmiał się. Był w drodze na Coby. Zrozumienie przyszło jak przygłuszony, ale spodzie- wany wstrząs. Gwałtownie zdał sobie sprawę, że to nie martwe ręce Waltera, Malachiego i Obadiaha sięgałyby kontrolować go wbrew jego woli. Nie mógł nawet powie- dzieć, że to wyliczenia wynikające z treningu wpisały w jakiś sposób tę decyzję do jego świadomości. Po pro- stu, z przyczyn które nie były dla niego całkiem jasne, wiedział, że musi jechać. A poranna praca z Encyklope- dią i to, co usłyszał od Ajeli, zamiast osłabić w nim wolę wyjazdu, utwierdziły go w tej decyzji. Zaczął powoli zbierać swój niewielki dobytek. Uda- jąc, że kwestia pozostania jest wciąż otwarta, zwodził I nie tylko Ajelę, ale i siebie. Nie był w stanie przekazać dziewczynie tej prawdy 1 twarzą w twarz, przy stole. Wiedział, że jako Exotik do- I magałaby się od niego podania powodów; a zasługiwała i - i nadal zasługuje - na podanie jakichś. Tylko że nie I byłby w stanie jej ich podać. Tak więc w efekcie uciek- 1 nie chyłkiem z Encyklopedii, tak jak praktycznie zrobił i to dostając się do środka; a kiedy znajdzie się już na I pokładzie statku, nieodwołalnie między gwiazdami, wy-B śle Ajeli i Tamowi wiadomość. Skończył, wprowadził do konsoli pokoju kod portu I i przez otwierającą się szczelinę wyjścia ruszył krótkim I > Encyklopedia Ostateczna - tom 1 83 korytarzem do kolejnych drzwi, gdzie starsza kobieta sprawdziła pobieżnie jego dokumenty, wpuszczając go do sali. Do odlotu statku zostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Ale pięć minut później był już w swojej kajucie, a po dalszych czterdziestu statek zamknął włazy i ru- szył. Nad jego głową obudził się głośnik. - Pierwsze przejście fazowe za dwie godziny - oznaj- mił. - Pierwsze przejście fazowe za dwie godziny. Bezpo- średnio po skoku zostanie podany posiłek. Wszystkie kajuty od strony portu - pierwsze miejsca; kajuty od strony przestrzeni - drugie miejsca. Był w kajucie po stronie portu, ale nie był głodny - choć znając siebie, za dwie godziny prawdopodobnie będzie umierał z głodu, jak zwykle. Usiadł na jednym z dwu przymocowanych na stałe krzeseł, umieszczonych w kabinie pod składanym łóżkiem. Kiedy tylko dokonają skoku, nie będzie już możliwości bezpośredniej komunikacji z Encyklopedią. W jednej chwili znajdą się w odległości wielu lat świetlnych; najszybszą meto- dą kontaktu stanie się dowolny statek kierujący się ku Ziemi. W żadnym razie nie czuł się na siłach rozmawiać z Ajelą twa- rzą w twarz, jednak coś w nim buntowało się przeciw czeka- niu z informacją dla niej aż będzie daleko w drodze. Prawdo- podobnie w tej chwili Ajela spogląda na zegarek i zastanawia się, co zdecydował, spodziewając się wiadomości od niego w porze kolacji. Podniósł się i przez maleńką kabinę podszedł do biur- ka umieszczonego na przeciwnej niż łóżko ścianie. Usiadł i wywołał centrum komunikacyjne statku. Ekran rozja- śnił się obrazem barczystego mężczyzny ubranego w biel załogi. - Chciałbym wysiać wiadomość na Encyklopedię - poinformował Hal. - Oczywiście. Chce pan, żeby wiadomość była zako- dowana? Pisemna czy ustna? - Ustna. Nie musi być kodowana. Do Ajeli, osobistej asystentki dyrektora. Ajela, przepraszam. Musiałem le- :ieć. 84 Gordon R. Dickson Usłyszał własny głos odtworzony z ekranu: Ajela, przepraszam. Musiałem lecieć. - Czy to wszystko? - zapytał mężczyzna. - Tak. Proszę to podpisać - nazywam się Hal May- ne... - zmienił zdanie. - Chwileczkę. Proszę jeszcze do- dać... Spotkam się z wami, jak tylko będę mógł. -Ajela, przepraszam. Musiałem lecieć. Spotkam się z wami, jak tylko będę mógł. Hal Mayne. - Jeszcze raz ekran odtworzył mu słowa. - Może być? Czy chciał pan dodać ostatnie zdanie jako P.S.? - zapytał technik. - Nie, tak będzie dobrze. Dziękuję. Hal rozłączył się i wstał z krzesła. Rozłożył łóżko i położył się na nim. Leżał na plecach wpatrując się w sufit i ściany kabiny, równomiernie pomalowane na brązowo. Jedyną oznaką, że lecieli, była delikatna wi- bracja przenoszona przez konstrukcję statku. Będzie to jedyne wrażenie ruchu, jakie da się odczuć przez całą drogę do czasu, aż wejdą w tryb dokowania na orbicie Nowej Ziemi. Nie mógł podjąć innej decyzji, niż lot na Coby. Jed- nak Encyklopedia pomogła mu dostrzec nieuchronność tej decyzji, a nawet wtedy zrozumienie dostało się przez tylne drzwi umysłu. Powiedział mu to wiersz, obrazami przemawiającymi z podświadomości, równie pewnie jak obrazy Waltera, Malachiego i Obadiaha przemawiające do niego pierwszej nocy na orbicie. Był rycerzem, wzy- wanym tylko w jednym kierunku. Wiersz nie był niczym więcej niż kodyfikacją bez- brzeżnych uczuć, jakie stały się jego udziałem w czasie pracy z Encyklopedią. Wyczuł tam wtedy coś, jakieś we- zwanie. Przez krótką chwilę, bezwiednie, dotknął cze- goś, co obiecywało tak wiele, że wszystko inne wydawa- ło się błahe. Jednak droga do tego nie wiodła przez za- kurzoną celę naukowca, ani nawet przez biurko Tama w Encyklopedii. Jakiś głęboko zakorzeniony instynkt jasno powiedział mu, że to nie wyrośnie w sterylnym, chronionym otoczeniu. Tej szczególnej siły, której bę- dzie można użyć wobec dźwigni, jaką była Encyklope- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 85 dia, trzeba będzie poszukać pomiędzy materiałem, z któ- rego stworzona była rasa ludzka. A skoro ją znajdzie - wróci - niezależnie od tego, czy będzie tu chciany, czy nie. Leżąc czuł przenikającą go delikatną wibrację stat- ku. Czuł się jak w zawieszeniu, pomiędzy światami, cze- kający. Rozdział 5 W czasie, gdy statek kosmiczny opuszczał orbitę Zie- mi przygotowując się do skoku fazowego w międzygwiezd- ną pustkę, kierując się ku Nowej Ziemi, Hala ponownie opanowała świadomość całkowitej samotności. W En- cyklopedii, dzięki Tamowi i Ajeli nie czuł się zupełnie sam; a zanim tam dotarł, świadomość jego aktualnego statusu sieroty była bezpiecznie przytłumiona i trzyma- na z dala od emocji przez szok i szkolenie, które prze- szedł. Tej pierwszej nocy na pokładzie statku przyśnił mu się żywy, bardzo realistyczny sen, w którym okazało się, że wydarzenia na tarasie i śmierć Malachiego, Obadia- ha i Waltera były jedynie koszmarem, z którego właśnie się zbudził. Czuł się głupio, ale jednocześnie niewymow- nie uspokojony odkryciem, że cała trójka żyje i ma się dobrze. Jednak powrócił już do rzeczywistości i leżał w mro- ku, słuchając delikatnego oddechu systemu wentylacyj- nego statku, dobiegającego go przez kratkę umieszczo- ną na ścianie nad pryczą. Wypełniało go poczucie pust- ki i opuszczenia. Jak małe dziecko naciągnął sobie na głowę koc i leżał tak, zmarznięty i żałosny, aż w końcu usnął śniąc inne sny, których nie pamiętał po przebu- dzeniu. Ale od tej pory świadomość izolacji i wrażliwości ni- gdy już go nie opuściła. Był w stanie zepchnąć je w ciem- ny zakątek umysłu, ale w tym samym zakamarku czaił 86 Gordon R. Dickson się także Bleys i reszta Innych, czekając na okazję. Zdał sobie sprawę, że popełnił poważny błąd nie prosząc, by bilet na przejazd z Encyklopedii zarezerwowano mu pod fałszywym nazwiskiem. Oczywiście dało się jeszcze coś z tym zrobić. Jak tylko dostanie się na Nową Ziemię, będzie mógł skaso- wać rezerwację dla Hala Mayne i kupić bilet na Coby pod przybranym nazwiskiem. W najgorszym razie dzien- nik statku wykaże, że Hal Mayne poleciał na Nową Zie- mię. Jednak zapis, że opuścił starą Ziemię na pokładzie statku pozostanie, a Inni będą mogli do niego dotrzeć. Rozsądniejsza część umysłu przekonywała go, że nawet gdyby podróżował pod własnym nazwiskiem, wy- łapanie go ze spisów pasażerów nie byłoby dla Bleysa łatwym zadaniem. I nie była to kwestia tego, że nie prze- trzymywano tych danych. Po prostu wielkość przewo- zów międzygwiezdnych i złożoność baz danych na po- szczególnych planetach czternastu światów, znalezienie w nich informacji na temat konkretnej osoby, było sta- tystycznym koszmarem. Mimo wszystko zdecydował się, do czasu dotarcia na Coby, jak najmniej rzucać w oczy, a kiedy już tam będzie, przybrać fałszywą tożsamość. Oznaczało to oczy- wiście konieczność ograniczenia kontaktów z innymi pasażerami na pokładzie, ale nie było to wielkim wyrze- czeniem. Nie czuł w tej chwili dużego pragnienia pozna- wania współpasażerów czy członów załogi. Była to rozsądna decyzja, jednak podejmując ją nie wziął pod uwagę, że takie zachowanie siłą rzeczy przez następne dni pozostawi go sam na sam z własnymi my- ślami i uczuciami. Chwilami ogarniał go głęboki żal, z którego stopniowo staczał się w zimną, nieodpartą fu- rię. Na dziwny sposób było to uczucie znajome, choć nie pamiętał, by czuł coś takiego kiedykolwiek wcześniej. Myśląc o Bleysie i Innych, o całym ich rodzaju, dygotał. Opanowywało go tak potężne pragnienie zniszczenia ich i wszystkiego co się z nimi wiązało, że nie potrafił my- śleć o niczym innym. Jako tyś mnie uczynił i memu... Encyklopedia Ostateczna - tom 1 87 Słowa wydawały się wydobywać z jakiejś starożyt- nej części jego jestestwa, jak popękana i naznaczona wiekiem rzeźba na kamieniu jego duszy. Postąpi zgod- nie z radą duchów Malachiego, Obadiaha i Waltera, i ukryje się do czasu, aż będzie dość silny, by walczyć z tymi, który tego dokonali. A wtedy zniszczy ich, tak jak oni zniszczyli wszystko, co kiedykolwiek kochał. Ajela przypomniała mu o tym, że Tam Olyn postanowił kiedyś zniszczyć całą kulturę Zaprzyjaźnionych. Tam zmienił się i cofnął tuż przed spełnieniem swej zemsty, ale Hal nigdy się nie zawaha. Nauki Waltera ostrzegły go przed zezwoleniem na to, by niszczycielskie emocje przejęły nad nim kontro- lę; wyszkolono go w metodach ich kontrolowania. Jed- nak przekonał się teraz, że w chwilach najgłębszego żalu jedynie furia ratowała go przed utratą zmysłów - w takich chwilach żal wydawał się być zbyt wielki, by go znieść. Mimo wszystko, podróż na Nową Ziemię nie była tak długa w subiektywnym czasie pokładowym statku. Więk- szość pasażerów na pokładzie kierowała się dalej, na Freilandię, która była aktualnie bogatszym i aktywniej- szym handlowo z dwu światów Syriusza. Jednak statki zatrzymywały się najpierw na Nowej Ziemi, ponieważ to ona stanowiła główny punkt tranzytowy dla tego ukła- du gwiezdnego. Podobnie jak Hal, większość pasażerów lecących na inne światy, dokona przesiadki raczej tu, niż na Freilandii. Hal miał nadzieję znaleźć na pokładzie przynajmniej jedną osobę, która również udawałaby się na Coby albo chociaż znała planetę z własnego doświadczenia, by do- wiedzieć się, jak właściwie wyglądało życie górników. Jednak nikt z lecących dalej nie udawał się w tym sa- mym kierunku co on - żeby się upewnić, poprosił okrę- towego kwatermistrza o sprawdzenie listy pasażerów. W efekcie, kiedy leciał promem do miasta Nowa Ziemia na trzy dni, które dzieliły go od wylotu statku na Coby, był równie sam, jak w chwili wejścia na pokład w Ency- klopedii. 88 Gordon R. Dickson Na szczęście miasto Nowa Ziemia przyciągnęło jego uwagę, spychając na dno umysłu nawet pamięć o wy- darzeniach na tarasie i w Encyklopedii. Miasto opierało się na porcie kosmicznym, co znaczyło, że zasadnicza aktywność tutejszej ludności wiązała się z przewozami międzyplanetarnymi. Niebo pełne było pasażerskich i to- warowych promów, lecących na orbitę i z powrotem; ulice były zapełnione różnorakimi agencjami transportowy- mi. Po skasowaniu pierwotnej rezerwacji nie miał naj- mniejszych problemów ze znalezieniem - pod fałszywym i nazwiskiem - miejsca na innym statku lecącym na Coby. Samo miasto leżało na wyżynie w północnej strefie klimatycznej tego świata, wewnątrz kontynentu, na sty- ku dwóch rzek, które razem z dopływami zbierały wodę z niemal jednej trzeciej powierzchni kontynentu. Z lek- cji geografii Hal pamiętał, że w zimie temperatury w mie- ście spadały grubo poniżej zera. Teraz jednak był śro- dek lata, a w powietrzu unosił się pył i niesiony wiatrem zapach, charakterystyczny dla lokalnej flory o tej porze roku. Przesiadywał w ulicznych barach, popijał soki z tutejszych owoców i przyglądał się przechodzącym lu- dziom. Pomimo pobieranych nauk, romantyczna część jego natury zawsze trzymała się idei, że ludzie zamieszkują- cy młodsze światy będą jakoś zauważalnie różnić się wyglądem. Jednak Nowa Ziemia była światem niewy- specjalizowanym i większość jej mieszkańców była po- dobna do ludzi z Ziemi. W zasadzie wyglądali tak samo; tak samo mówili i jeśli nie brać pod uwagę nieznacz- nych wariacji w kroju i fasonie, nosili ten sam rodzaj ubrań. Tylko czasem zdarzało mu się widzieć kogoś kto był ubrany i zachowywał się w sposób jasno wskazują- cy, że należał do jednej z prawdziwych kultur odłamko- wych - Zaprzyjaźnionych, Exotików czy Dorsajów - w oczywisty sposób wyróżniając się spomiędzy reszty, Mimo wszystko miasto Nowa Ziemia było dziwnym i obcym miejscem - światło, zapachy, ludzka aktywność - wszystko to kryło różnice, które pobudzały wyobraź- nię. Nie potrafił dostrzec znaków rozkładu, o którym . Encyklopedia Ostateczna - tom 1 89 mówił Tam Olyn, zbliżania się Armageddonu i końca obecnej cywilizacji, czy nawet całej rasy ludzkiej. Porzu- cając w końcu tę kwestię zwrócił uwagę ku pilniejszym problemom. Testując swoje możliwości podawania się za kogoś w wieku około dwudziestu lat, próbował opo- wiadać spotkanym osobom, że jest studentem w podró- ży związanej z pracą dyplomową i był zadowolony z fak- tu, że nikt nie poddawał tego w wątpliwość. Już dawno temu przekonał się, że miał w sobie coś z kameleona; aktora z dużą wyobraźnią, który ulegał pokusie odgrywania nieskończonej liczby ról. Miał trzy dni zanim statek, którym poleci na Coby, opuści orbitę. Nawet w ciągu tych trzech dni był bliski poddania się chęci pozostania tu jeszcze miesiąc lub dwa, ucząc się dopasowania do tego co widział wokół siebie i wtopienia się w społeczność Nowej Ziemi. Jednak myśl, że Bleys mógł już rozpocząć poszuki- wania - nieważne jak powolne - sprawiła, że nie myśląc spakował się, kiedy nadeszła pora odlotu, wsiadł na prom, który zawiózł go na statek lecący na Coby; kilka godzin później ponownie znalazł się między gwiazdami, kierując ku pierwszemu z przejść fazowych, jakie w koń- cu zawiodą go do pracy w kopalniach pozbawionego po- wietrza świata. Statek, którym teraz podróżował, nie był liniowcem pasażerskim, w jakim opuścił orbitę Ziemi, ale statkiem towarowym, który mógł zabrać niewielką liczbę pasaże- rów, udostępniając im kabiny podobne do tych, w któ- rych mieszkali oficerowie. Oprócz niego lecieli jedynie trzej przedstawiciele handlowi, którzy całą podróż spę- dzili grając w mesie w nieważkościowe rzutki. Oficero- wie, ani załoga, nie wykazywali chęci do rozmów z pasa- żerami. Trzymali się razem i za wyjątkiem pory posił- ków nigdy ich nie widywał; po pięciu dniach takiej pod- róży dotarł na Coby. Jednak nie bezpośrednio na orbitę planety. Jak się dowiedział, na tym górniczym świecie statki kosmiczne nie parkowały na orbicie, by czekać na promy z po- wierzchni. Nie tylko schodziły na powierzchnię, jak okręty 90 Gordon R. Dickson wojskowe, ale szły krok dalej - opuszczały się poniżej powierzchni planety. Wszystko zbudowano tutaj pod zie- mią. W czasie, gdy statek z Halem na pokładzie, ostroż- nie opuszczał się coraz bliżej księżycowej powierzchni planety, w krajobrazie pojawiła się rozszerzająca się, roz- świetlona od wewnątrz szczelina. Ledwie się unosząc na wiązkach manewrujących, statek wsunął się w powsta- ły otwór. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz, otwór nad nimi na powrót zamknięto. Z barierami ciśnieniowymi straty po- wietrza były minimalne, jednak, jak pomyślał Hal, dla świata zmuszonego produkować całe powietrze i wodę ze skał, nawet niewielkie straty były istotne. Jednak szybko zapomniał o problemach związanych z ekstrak- cją chemikaliów z płaszcza planetarnego, ponieważ miej- sce to było zupełnie inne niż port Encyklopedii. Miał przed sobą klasyczny, powierzchniowy wojsko- wy czy cywilny port kosmiczny, tylko że wykuty w ska- łach skorupy planety, z lądowiskiem znacznych rozmia- rów, otoczonym szerokim pasem ramp załadunkowych. Na ekranie swojej kabiny, z której oglądał lądowanie, Hal widział dużą ilość statków spoczywających na rusz- towaniach przy rampach. Były załadowywane metalo- wymi częściami i produktami, które Coby dostarczała znacznie taniej, niż jakikolwiek inny świat. Obadiah powiedział kiedyś szorstko, że jest coś iro- nicznego w tym, jak późno rasa ludzka uświadomiła so- bie, na ile uprzywilejowana była planeta jej narodzin. Nie tylko w zakresie powietrza, wody, klimatu i biosfery - ale również w dostępności metali. Pierwsi ludzie osie- dlający się na młodszych światach szybko odkryli, że potrzebne im metale ani nie były łatwe do znalezienia, ani ich wydobycie z kamiennych płaszczy planet nie było łatwe i tanie. Społeczeństwom dwunastu z czternastu planet wciąż brakowało metalu, a kilka z nich, jak Dor- sai i planety Zaprzyjaźnionych były w nie ubogie do tego stopnia, że nie mogłyby funkcjonować w społeczeństwie międzygwiezdnym bez handlu pozaplanetarnego. Czter- naście światów mogło pozostać wspólnotą tylko pod wa- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 91_ runkiem wymiany, a jedyną wspólną walutą były umie- jętności zawodowe ludzi. Tak doszło do specjalizacji świa- tów. Lekarze i przedstawiciele nauk społecznych pocho- dzili z Exotików. Statystycy od Zaprzyjaźnionych, profe- sjonalni żołnierze z Dorsai. Dowolna osoba pracująca poza swoją planetą zarabiała nie tylko dla siebie w lo- kalnej walucie, ale dodatkowo pozyskiwała między- gwiezdny kredyt dla świata, który ją wyszkolił. Dzięki temu kredytowi światy ubogie w metal, jak Nowa Zie- mia, mogły kupić to, czego potrzebowały na Coby. Ich statek siadł już na lądowisku, więc Hal opuścił go razem z pozostałymi pasażerami. Przy wyjściu czekał już urzędnik imigracyjny, ale kontrola była szybka i pobieżna. - Wiza? - zapytała barczysta, siwowłosa urzędnicz- ka w punkcie kontroli i wzięła od niego wizę kupioną na Nowej Ziemi na nazwisko Tada Thornhilla. - Odwiedza pan, czy zostaje? - Zostaję. Chcę tu znaleźć pracę. Kobieta przeciągnęła dokumenty przez poprzeczną szczelinę w biurku i oddała je Halowi. Nieustanne po- wtarzanie tych samych słów nadało jej głosowi płaskie brzmienie. - Proszę znaleźć w przewodniku na terminalu naj- bliższe Biuro Przydziału poza terenem portu - powie- działa. - Jeśli zmieni pan zdanie, albo z jakiejś przyczy- ny zostanie pan na terenie portu, musi się pan zareje- strować i opuścić Coby w ciągu ośmiu dni, albo zostanie pan deportowany. Kto opuści obszar portu, może wrócić jedynie posiadając zezwolenie swojego pracodawcy. Na- stępny! Hal ruszył, a jego miejsce przy biurku zajął przed- stawiciel handlowy. Wewnątrz budynku terminala znalazł przewodnik, który po wystukaniu pytania wyświetlił na ekranie sło- wa: Biuro Przydziału Halla Station, Halla Station - Ko- lej linii C; na rozmowę kwalifikacyjną zgłosić się na miej- scu. Dostał również niewielką kartę z wydrukowaną tą samą informacją. 92 Gordon R. Dickson Wsadził kartę do torby. Rejon portu wyglądał inte- resująco, zwłaszcza rampy załadunkowe. Pomyślał o poszukaniu pracy tutaj, zamiast w kopalniach, jed- nak po głębszym namyśle przypomniał sobie, że jest tu aby stać się niewidzialnym dla Innych, a rejon portu, z wymaganą tam identyfikacją i ciągłą obserwacją ze strony ochrony, nie był najlepszym do tego miejscem. Przypomniał sobie wtłaczane w niego lekcje i stwier- dził, że zminimalizuje niebezpieczeństwo wyśledzenia przez Innych, jeśli opuści rejon portu tak szybko, jak tylko się da. Ruszył na poszukiwania i znalazł wygląda- jący jak stacja metra terminal linii C. Zajął miejsce w jednym ze srebrnych wagonów długiego, unoszącego się na poduszce magnetycznej pociągu, a pół godziny później opuścił go dwa tysiące kilometrów dalej, w ter- minalu Halla Station. Biuro przydziału znajdowało się w jednym z ro- gów terminala - cztery biurka nie wydzielone żadną ścianą. Przy trzech nikogo nie było, przy czwartym rozmawiali dwaj mężczyźni. Sądząc po wyglądzie i tor- bie podróżnej przy krześle, aplikant szukał pracy jak on. Hal zaczekał, aż tamten skończy i opuści terminal przez drzwi na tyłach, po czym podszedł, położył na biurku swoje dokumenty i usiadł, nie czekając na za- proszenie. Człowiek za biurkiem nie wydawał się być przejęty tym zachowaniem. Przejrzał dokumenty wypisane na nazwisko Tad Thornhill, przeciągnął je przez szczelinę w biurku i dopiero wtedy spojrzał na Hala. Urzędnik miał niewiele ponad trzydzieści lat, był niewysoki i szczu- pły, z wąską bladą twarzą i szopą rudych włosów - twarz mogłaby być przyjazna, gdyby nie wyraz obojętności, który zdawał się wryć w nią na stałe. - Jest pan pewien, że chce pracować w kopalni? - zapytał. - Nie byłoby mnie tutaj, gdyby tak nie było. Urzędnik wystukał coś pracowicie na klawiaturze swojej konsoli, a z jego biurka wysunęły się wydruki dokumentów. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 93 - Proszę podpisać tu i tu. Jeśli zmieni pan zdanie w ciągu tygodnia, zostanie pan obciążony opłatami za jedzenie i mieszkanie oraz za inne wydatki poniesione na pana. Rozumie pan? - Tak. - Hal przyłożył kciuk w miejsce podpisu. Urzędnik zablokował ruch osłaniając dokument dłonią. - Czy jest pan świadom, że społeczeństwo na Coby różni się od tego, co mógł pan spotkać na innych świa- tach? W szczególności, że różnią się procedury prawne? - Czytałem o tym - odpowiedział Hal. - Na Coby - urzędnik kontynuował, jakby nie usły- szał Hala - nie podlega pan deportacji z żadnych powo- dów mających swoje źródło na innej planecie. Jednak cała władza sądownicza spoczywa w rękach zarządu Kompanii, dla której pan pracuje i Planetarnego Kon- sorcjum Kompanii, do którego należy pańska Kompa- nia. Władzę sądowniczą reprezentuje Kompanijny Sę- dzia-Adwokat, który łączy w sobie funkcje śledczego, oskarżyciela, sędziego i ławy przysięgłych. Jeśli pana oskarży, będzie pan uważany za winnego, chyba że bę- dzie pan w stanie dowieść swojej niewinności. Będzie mu pan oddany do całkowitej dyspozycji na dowolnie długi czas oraz może pan podlegać dowolnym metodom przesłuchań w celu wydobycia z pana dowolnej potrzeb- nej informacji. Jego wyrok w pańskiej sprawie będzie ostateczny i nie podlega rewizji, a może to być nawet kara śmierci, w dowolnie wybrany przez niego sposób. Kompania nie jest zobligowana do poinformowania ko- gokolwiek o pańskiej śmierci. Czy pan to rozumie? Hal gapił się na mężczyznę. Wszystko co przed chwilą usłyszał, wyczytał wcześniej z książek. Jednak usłyszeć to siedząc na tym miejscu było zupełnie inną sprawą. Miał wrażenie, że poczuł na karku zimny powiew. - Rozumiem - powiedział. - Bardzo dobrze. Będzie pan zatem pamiętał - dodał mężczyzna - że prawa osobiste, do jakich pan przywykł nie będą obowiązywać od chwili, kiedy przyłoży pan kciuk do tego kontraktu. Zaoferowałem panu warunki na mi- nimalny okres jednego standardowego roku Coby, ze 94 Gordon R. Dickson stawkami czeladnika. Nie ma krótszych kontraktów. Czy życzy pan sobie kontraktu na dłuższy okres? - Nie - odpowiedział Hal. - Ale będę mógł przedłu- żyć kontrakt pod koniec roku nic nie tracąc? - Tak. - Urzędnik puścił jego rękę. - Proszę tu przy- łożyć kciuk. Hal przyjrzał się urzędnikowi. Walter InTeacher zwykł mawiać, że w każdym zdrowym psychicznie człon- ku rasy kryje się indywidualna osobowość. Spróbuj, a będziesz mógł sięgnąć jego lub jej. Pomyślał o spróbo- waniu teraz, ale nie potrafił znaleźć w tym człowieku niczego, czego potrafiłby dotknąć. Wyciągnął rękę, przyłożył kciuk do kontraktu i od- bił. - To pańska kopia - powiedział urzędnik wręczając mu arkusz. - Proszę przejść przez drzwi na tyłach i za znakami w korytarzu do biura Strefy Przejściowej. Hal poszedł według znaków. Doprowadziły go wzdłuż dobrze oświetlonego tunelu o mniej więcej czterometro- wej szerokości do znacznie szerszego wejścia po prawej stronie. Skręcając w wejściu zauważył po prawej coś, co wyglądało na osłonięte biuro i znacznie większy, osło- nięty obszar po lewej, z którego przez pozbawione drzwi wejście dobiegała muzyka i głosy. Dalej przed sobą za- uważył podwójny rząd klatek wykonanych z sięgających od podłogi do sufitu metalowych prętów, jednak drzwi w większości z nich były pootwierane. Założył, że biuro po prawej było tym, do którego kie- rowały znaki Strefy Przejściowej; jednak ciekawość za- prowadziła go do wejścia po przeciwnej stronie. Odru- chowo podszedł i zatrzymał się około trzech metrów od niego, żeby zajrzeć do środka; jednak ostrożność nie była konieczna. Nikt z przebywających we wnętrzu nie zwra- cał uwagi na to, co dzieje się na zewnątrz. Najwyraźniej było to pomieszczenie rekreacyjne. Było tam sporo ludzi, jednak dostrzegł tylko jedną kobietę, resztę stanowili mężczyźni. Znajdował się tam bar, a większość gości popijała coś ze srebrzystych, metalo- wych kubków, które musiały mieścić przynajmniej pół Encyklopedia Ostateczna - tom 1 95 litra płynu. Na każdym innym świecie, takie kubki sta- nowiłyby bardzo cenne przedmioty - tutaj prawdopo- dobnie były tanim sposobem na ograniczenie liczby stłu- czonych naczyń. Hal odwrócił się w stronę biura i nie znajdując żad- nego dzwonka zapukał, a kiedy nikt nie odpowiedział - wszedł do środka. Wewnątrz znajdował się sięgający od ściany do ściany kontuar, dzielący pomieszczenie w poprzek na pół. Za nim znajdowały się dwa biurka, z których tylko jedno było zajęte przez postawnego, łysiejącego mężczyznę w średnim wieku. Miał wygląd kogoś, kto spędza czas za biurkiem. Zerknął na Hala. -Tutaj się nie puka- powiedział. Nie wstając z miej- sca wyciągnął rękę. - Dokumenty. Hal nachylił się i zdołał podać je nie odrywając stóp od ziemi. Mężczyzna za kontuarem wziął je i przesunął przez czytnik w biurku. - W porządku - stwierdził, oddając papiery. Hal jesz- cze raz musiał się wyciągnąć, żeby je odebrać. - Znajdź sobie jakieś posłanie tam na tyłach. Pobudka i przy- działy o ósmej trzydzieści rano. Nazywam się Jennison, ale ty możesz do mnie mówić panie kierowniku. - Dziękuję - odruchowo odpowiedział Hal, na co Jen- nison po raz pierwszy oderwał wzrok od biurka i popa- trzył na niego. - Ile masz lat?'' - zapytał. - Dwadzieścia. - Jasne - skinął Jennison. - Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym dostać coś do jedzenia? - zapytał Hal. - Sprzedam ci pakiet z posiłkiem - odpowiedział Jen- nison. - Masz kredyt? - Widział pan moje dokumenty. Jennison stuknął w klawisze i zerknął na ekran biur- kowy. - W porządku. Obciążę cię kosztem jednego pakietu z posiłkiem. - Okręcił swoje krzesło dryfowe i dotknął ściany za plecami, która otwarła się ukazując magazy- 96 Gordon R. Dickson nek z żywnością. Wyciągnął stamtąd biały, zamknięty pakiet i rzucił go w stronę Hala. - Dzięki - powiedział Hal. - Oducz się tego zwyczaju na Coby - powiedział Jen- nison. - Jakiego zwyczaju? - zapytał Hal. Jennison roześmiał się krótko i nie odpowiadając, wrócił do pracy. Hal zabrał pakiet i torbę po czym ruszył na tyły, pomiędzy klatki. Zauważył, że w każdej klatce przy ścia- nach znajdowały się po dwa dwupiętrowe łóżka, zapew- niając miejsce do spania dla ośmiu osób. Prycze umiesz- czono przy bocznych ścianach, odsunięte trochę od krat. Tylną ścianę klatek stanowiła lita skała z której wykuto cały ten obszar. W pierwszych kilku klatkach zauważył po dwie - trzy osoby śpiące na pryczach. Ruszył dalej, ale w zasięgu wzroku nie było ani jednej klatki w której nie byłoby przynajmniej jednej osoby. Wybrał w końcu klatkę, w której jedyną osobą był mężczyzna siedzący na jednej z dolnych pryczy na ty- łach. Drzwi były otwarte, więc Hal odrobinę niepewnie wszedł do środka. Mężczyzna o wysuszonej skórze i, są- dząc z wyglądu, mogący mieć około czterdziestu lat rzeź- bił w czymś, co wyglądało jak szary metal, ale najwyraź- niej było dosyć miękkie. W tej chwili metal i nóż trzymał nieruchomo, przyglądając się wchodzącemu Halowi. Jego twarz pozbawiona była wyrazu. - Cześć - odezwał się Hal. - Jestem Tad Thornhill. Właśnie podpisałem kontrakt na pracę tutaj. Człowiek, do którego mówił nic nie odpowiedział. Hal wskazał na dolną pryczę naprzeciw tej zajmowanej przez obcego. - Czy ta jest wolna? - zapytał. Mężczyzna przyglądał mu się jeszcze chwilę, wciąż bez wyrazu, po czym się odezwał. - Ta? - Jego głos brzmiał szorstko, jakby zardzewiał od nie używania. - Tak, ta nie należy do nikogo. - Wobec tego wezmę ją. - Hal rzucił swoją torbę na górną część łóżka, do rogu przy ścianie. Usiadł i zaczął Encyklopedia Ostateczna - tom 1 97 otwierać pakiet z posiłkiem. - Nie jadłem od zejścia ze statku. Mężczyzna ponownie nie odpowiedział, wrócił do rzeźbienia. Hal odsłonił zawartość pakietu. Przez prze- zroczystą osłonę termiczną zobaczył, że wewnątrz znaj- duje się coś w rodzaju gulaszu z warzywami podobnymi do ziemniaków w skórce, trochę chleba i mały batonik wyglądający na czekoladę, ale z pewnością był synte- tyczny. Czuł, jak po otwarciu zewnętrznej osłony, pa- kiet rozgrzewa się w dłoniach. Odczekał zwyczajowe sześćdziesiąt sekund, zdjął przejrzystą wewnętrzną osło- nę i zabrał się do jedzenia. Jedzenie było bez smaku i papkowate, ale było ciepłe i wypełniło mu żołądek. Na- gle zdał sobie sprawę, że zapomniał poprosić Jennisona o coś do picia. Spojrzał na mężczyznę zajętego kształtowaniem ka- wałka metalu w coś, co wyglądało na statuetkę człowieka. - Czy jest tu gdzieś coś do picia? - Piwo i drinki w kantynie z przodu, jeśli masz kre- dyt - usłyszał odpowiedź mężczyzny, który nie oderwał wzroku od figurki. - Myślałem raczej o soku owocowym, kawie, wodzie - czymś w tym rodzaju. Mężczyzna spojrzał na niego i uniósł nóż, kierując go na wysokości piersi do tyłu po swojej prawej stronie. Hal podniósł się i zauważył w ścianie niewielką umy- walkę i kran. Rozejrzał się za jakimś kubkiem, ale ni- czego nie znalazł, uformował więc w końcu zewnętrzne opakowanie posiłku w rodzaj prymitywnego kubka. Na- pełnił swój prowizoryczny pojemnik wodą, która trysnę- ła ze ściany po naciśnięciu kranu i napił się. Smakowa- ło żelazem. Usiadł ponownie i dokończył jedzenie, jeszcze kilka- krotnie popijając wodą, po czym zebrał pojemniki i opa- kowania ściskając je w kulę i rozejrzał się dookoła. - Wrzuć to pod pryczę - powiedział mężczyzna spod przeciwnej ściany. Hal wpatrzył się w niego; ale tamten dalej zajmował się swoim rzeźbieniem, nie zwracając na nic uwagi. Nie- 98 Gordon R. Dickson chętnie, bo trudno mu było uwierzyć, że rada mężczy- zny jest prawidłowa, postąpił zgodnie z sugestią. Potem położył się na plecach, z torbą ostrożnie umieszczoną między głową a kratami oddzielającymi go od sąsiedniej klatki i wpatrzył się w ciemny spód koi nad głową. Właśnie miał usnąć, kiedy odgłos kroków sprawił, że otworzył oczy i spojrzał w stronę stóp. Przez drzwi klatki wchodził właśnie niski, mocno zbudowany męż- czyzna. Nowo przybyły stanął zaraz za drzwiami i przy- glądał się Halowi. - Zapytał mnie, czy ta prycza do kogoś należy - po- wiedział mężczyzna zajmujący się rzeźbieniem. - Powie- działem mu, że nie, do nikogo. Drugi roześmiał się i wspiął się na górną pryczę z pary sąsiadującej z tą, na której siedział pierwszy z mężczyzn. Kręcił się tam przez chwilę, ale w końcu położył się na boku twarzą do pomieszczenia i leżał z otwartymi oczyma. Hal ponownie zamknął oczy i próbował spać, jed- nak wraz z przyjściem drugiego mężczyzny, jego umysł zaczął pracować. Zmusił się do leżenia nieruchomo, roz- luźniając ręce, nogi i ciało, ale nie usnął. Jeszcze raz zaczęło go ogarniać potężne uczucie żalu i samotności. W swojej izolacji czuł się nagi, to miejsce było zupełnie inne niż Encyklopedia Ostateczna, gdzie przynajmniej znalazł inteligentnych, odpowiedzialnych ludzi podob- nych do tych, między którymi wyrósł. Gdzie znalazł na- wet kogoś, kto mógł zostać przyjacielem - jak Ajela i Tam. Tutaj poczuł się zamknięty w klatce z dzikimi zwierzętami, nieobliczalnymi i groźnymi. Leżał, przyglądając się jak od czasu do czasu przy- chodzili inni ludzie i zajmowali koje. Z przyzwyczajenia wyrosłego z treningu liczył ich i choć oczy miał na wpół zamknięte, po jakimś czasie wiedział, że wszystkie koje są już zajęte. Do tego czasu dało się słyszeć sporo pro- wadzonych przyciszonymi głosami rozmów, prowadzo- nych przez mieszkańców tej klatki i innych dookoła. Hal starał się nie zwracać na to uwagi. Zdobył się nawet na wysiłek, by zablokować słyszenie głosów; zaczął w koń- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 99 cu myśleć, że znalazł się na krawędzi uśnięcia, kiedy jego nogę ostro szarpnięto. - Ty! - rozpoznał zardzewiały głos mężczyzny z dol- nej pryczy naprzeciw i otworzył oczy. - Siądź i porozma- wiajmy. Skąd jesteś? - Ziemia - odpowiedział. - Stara Ziemia. - Z wysił- kiem podciągnął się i przerzucił nogi przez krawędź, by usiąść na brzegu pryczy. - A więc Stara Ziemia? Jesteś pierwszy raz na Coby? - Tak. - W tej rozmowie było coś nie w porządku. W tonie mężczyzny krył się fałsz, który uruchomił wszyst- kie alarmy wbudowane przez Malachiego. Czuł jak ser- ce przyspiesza pracę, ale zmusił się do ziewnięcia. - Jak ci się tu podoba? Rzeźbiarz przesunął się do głowy łóżka tak, że sie- dział teraz opierając się plecami o jeden ze słupków koi, mając pół metra za sobą czerń litej skały. Wciąż rzeźbił. - Nie wiem. Nie widziałem zbyt wiele - odpowiedział Hal. Obrócił się twarzą w stronę mężczyzny i ściany za nim. Nie chciał robić sobie wrogów w nowym otoczeniu, ale miał silne uczucie zagrożenia i chciał, żeby mężczy- zna szybko dotarł do celu niespodziewanej konwersacji. - Cóż, masz tu dużo do zobaczenia. Dużo - powie- dział rzeźbiarz. - Jeśli nigdy tu jeszcze nie byłeś i nie widziałeś zbyt wiele. Zakładam, że nie byłeś również w kopalni. - Nie, nie byłem. Był świadom, że na pozostałych kojach zamarły roz- mowy. Reszta mężczyzn w klatkach albo usnęła, albo słuchała. Czuł koncentrującą się na sobie uwagę. Jak dzikie zwierzę, albo bardzo małe dziecko zwracał mniej- szą uwagę na to, co mężczyzna do niego mówi, raczej na to jak to mówił - ton głosu, sposób w jaki siedział i wszystkie pozostałe emitowane przez niego sygnały po- zawerbalne. - ...czeka cię coś, czego nigdy nie zapomnisz, gdy pierwszy raz zjedziesz do kopalni - mówił rzeźbiarz. - Wszystkim się wydaje, że w tych czasach po prostu siedzimy i naciskamy guziki. Do diabła, nie, nie naci- 100 Gordon R. Dickson skamy guzików. Na Coby nie naciska się guzików. Zo- baczysz. - Co przez to rozumiesz? - zapytał Hal. - Zobaczysz... - powiedział rzeźbiarz. Jeden z miesz- kańców klatki, na górnej pryczy koło drzwi niespodzie- wanie zaczął gwizdać, na co rzeźbiarz podniósł głos. - Większość czasu pracujesz w przodku tak ciasnym, że nie da się stanąć, wydłubując rudę, a gorąco bijące z gazów, które palnik uwalnia ze skał może cię ugoto- wać. - Ale ten rodzaj pracy może być łatwo wykonywany przez maszyny - powiedział Hal, pamiętając część swo- ich studiów. - Wszystko czego trzeba... - Nie na Coby - odpowiedział rzeźbiarz. - Tutaj je- steś tańszy niż maszyny. Zobaczysz. Tu wieszają ludzi za zbyt częste spóźnianie się do pracy. Hal przyglądał się mężczyźnie. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. - To prawda, lepiej o tym pomyśl - powiedział rzeź- biarz, kurcząc się w sobie. - Myślisz, że wszystko co powiedzieli ci o Sędzi-Adwokacie nie może być prawdą? Słuchaj, on może wyrwać ci paznokcie, albo cokolwiek innego, żeby zmusić cię do mówienia. Tu wszystko jest dozwolone i robią to dla zasady, na wypadek gdybyś miał im do powiedzenia coś o czym nie wiedzą, skoro już cię aresztowali. Trzy dni w areszcie, a widziałem człowieka mającego dwadzieścia lat, który... Wszystko stało się bardzo szybko. Zastanawiając się nad tym później, Hal doszedł do wniosku, że zwierzęca/ dziecięca część jego świadomości musiała wychwycić ja- kiś cichy dźwięk, który go ostrzegł, jednak w tej chwili wiedział tylko, że coś sprawiło, że niespodziewanie zerk- nął do tyłu, w stronę wejścia do klatki. W tym ułamku sekundy spostrzegł, że twarze wszystkich mieszkańców były uniesione i intensywnie się w coś wpatrywały, na- tomiast od drzwi pędził w jego stronę wysoki, kościsty, czterdziestokilkuletni mężczyzna z klinowatą twarzą wykrzywioną w szalonej furii, w ręku trzymał metalowy kubek i wznosił ją do zadania ciosu w tył głowy Hala. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 101 Hal zareagował instynktownie, odkąd sięgał pamię- cią ćwiczył przecież z Dorsajem Malachim. Jego ćwicze- nia już dawno straciły świadomy związek z prawdziwym celem, do którego pierwotnie zostały przygotowane. Były po prostu grami, które sprawiały, że dobrze się czuł, tak jak dzięki pływaniu czy biegowi. Ale teraz, kiedy nie było czasu na myślenie, jego ciało zareagowało automatycz- nie. Działanie było nagłe; żadnego wahania - wszystko bardzo jasne i bardzo szybkie. Zanim jeszcze zdał sobie sprawę z tego co robi, podniósł się, obrócił i złapał nad- chodzącego mężczyznę wykonując dźwignię i wykorzy- stując jego pęd pchnął ciężkie ciało napastnika na ka- mienną ścianę. Mężczyzna rąbnął o kamień z silnym, tępym odgłosem uderzenia. Znów bez świadomego opóźnienia Hal wykonał ob- rót i stojąc sprężony, w pełnej gotowości i równowadze, przyjrzał się pozostałym ludziom w klatce, czekając. Jed- nak reszta leżała jak poprzednio, bez ruchu, część z nich wciąż jeszcze mając na twarzach wyraz intensywnej uwagi. Jednak w miarę jak patrzył, wyraz ten znikał z ich twarzy, zastąpiony zaskoczeniem malującym się na otępiałych twarzach. Hal wciąż stał nieruchomo w miejscu. Niczego nie czuł, ale zareagowałby na najdrobniejszy ruch z ich stro- ny; a oni wydawali się to rozumieć. Bezdźwięcznie oddy- chali przez otwarte usta, przyglądając mu się... a chwila przeciągała się coraz bardziej, aż część napięcia w klat- ce zaczęła wyciekać, jak piasek z rozbitej klepsydry. Mężczyzna na pryczy po prawej stronie Hala, stop- niowo, powoli wysunął jedną nogę i opuścił ją na podło- gę, potem powoli zrobił to samo z drugą i wstał. Ostroż- nie cofał się, aż minął drzwi do klatki. Wtedy obrócił się i szybko odszedł. Hal stał nie ruszając się, podczas gdy pozostali, po jednym, stopniowo opuszczali pomieszcze- nie. W końcu został sam z nieruchomą postacią na pod- łodze. Mieszkańcy pozostałych klatek zachowywali całko- witą ciszę. Spojrzał w prawo, potem w lewo, ale wszę- 102 Gordon R. Dickso n dzie ludzie odwracali od niego wzrok. Obrócił się, by spojrzeć na bezwładne ciało leżące pod ścianą. Po raz pierwszy zaświtała mu myśl, że człowiek może nie żyć. Został pchnięty głową do przodu na kamienną ścianę - mógł mieć złamany kark. Wszystkie emocje w Halu wciąż były zatarte przez ostrożność i napięcie, ale jego umysł stopniowo znów zaczynał pracować. Jeśli mężczyzna, który go zaatako- wał nie żył... Hal tylko się bronił. Jednak jeśli inni z klatki zeznają, że to on atakował.... Zrozumiał jasno, że wszyscy musieli wiedzieć, że ten mężczyzna nadchodzi i najprawdopodobniej zaata- kuje każdego, kto zajął jego pryczę. Był pijany, na- ćpany lub miał paranoję, albo wszystko naraz; a resz- ta czekała na jego powrót i prawdopodobny atak. Po- myślał, że wszyscy mogli być przyjaciółmi tego czło- wieka. Mogli nawet przekazać mu informację, że jakiś obcy zajął jego miejsce - skoro rzeźbiarz świadomie skłamał Halowi, a nawet próbował go ustawić tak, by został uderzony od tyłu, zmuszając Hala do obrócenia się plecami do drzwi. Jeśli pozostali teraz przysięgną, że to Hal wywołał walkę i świadomie zabił tego człowieka... nie, to było niemożliwe. Sprawiedliwość, nawet tutaj, nie mogła być tak nierozsądnie ślepa. Ale przypomniał sobie o prawie Sędziego-Adwokata do użycia dowolnych środków na wydobycie informacji od aresztanta i włosy zjeżyły mu się na karku. Czy mógł wrócić do portu i wydostać się poza plane- tę? Nie bez użycia swojej wizy na nazwisko Tada Thorn- hilla, a w chwili kiedy by to zrobił, bez wątpienia został- by aresztowany. Do jego rozgorączkowanej głowy niespodziewanie, niczym chłodna bryza powrócił rozsądek. Przyklęknął i dotknął palcami arterii szyjnej, szukając pulsu. Wy- czuł go, silne uderzenia pod palcami, a kiedy przyłożył dłoń do ust mężczyzny, wyczuł na niej ruch powietrza. Westchnął głęboko. Napastnik mimo wszystko został tylko znokautowany. Z ulgi ugięły się pod nim kolana. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 103 Jednocześnie odczuł silną potrzebę wydostania się z klatki. Szybko odwrócił się i wyszedł przez drzwi, ru- szając korytarzem między klatkami. Zajmujący je ludzie po dłuższej ciszy panującej zaraz po ataku, zaczęli teraz rozmawiać. Jednak tam gdzie przechodził, ponownie milkli, obserwując go uważnie. Kiedy doszedł do wyj- ścia, kantyna wciąż była równie gwarna jak poprzednio, ale biuro było ciemne i wyglądało jakby zamknięto je na noc. Zawahał się, po czym wyszedł na korytarz i ruszył w stronę przeciwną niż ta, z której tu przybył. W tę stronę korytarz zdawał się ciągnąć w nieskoń- czoność, cały czas prosto, a w zasięgu wzroku nie wi- dział nikogo. W miarę jak szedł nabierał szybkości, aż jego długie nogi przemieszczały go z prędkością niemal siedmiu kilometrów na godzinę. Nie wiedział jeszcze dokąd idzie, albo czemu się tam udaje. Kierował nim jedynie instynkt nakazujący mu uciekać i był wciąż naładowany po uszy był adre- naliną, którą ciało instynktownie uwolniło w odruchu obronnym. Nawet nie czuł furii, odczuwał jedynie mdłości, a jedynym sposobem żeby się ich pozbyć było kontynuowanie marszu, kilometr za kilometrem, zmu- szając ciało do wysiłku i zapomnienia o reakcji na walkę. Czas płynął i stopniowo uczucie mdłości zaczęło zanikać. Czuł już jedynie wytłumienie, pusty rodzaj uczucia, jaki może pojawić się po otrząśnięciu się z silnego ciosu w splot słoneczny. W środku czuł się wydrążony. Jego analityczny umysł nie potrafił zapro- ponować wyjścia z sytuacji, w której się znalazł. Nie- zależnie od tego, czy napastnik był przy zdrowych zmysłach czy nie, musiał założyć, że pozostali mogli być jego przyjaciółmi i będą kłamać na temat zajścia, choćby po to, żeby ochronić własne tyłki. Mogą nawet czekać na jego powrót, żeby się zemścić - a było ich sześciu, nie licząc osób z innych klatek. Prawdopo- dobnie nie mógł szukać również żadnej ochrony u Jen- nisona, który wyraźnie dystansował się od Hala i wszystkich innych w Strefie Przejściowej. 104 Gordon R. Dickson Ale nie było tu bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby się ukryć, chyba że poza planetą. Został ostrzeżony, że nie będzie mógł wrócić na teren portu bez zgody przeło- żonych. Jednak w porcie mogli jeszcze nie wiedzieć, że podpisał kontrakt i mógł wykupić bilet na jakiś wylatu- jący statek. W przeciwnym wypadku - w tym sztucznym środowisku, które w całości było prywatną własnością, nie było szansy na pozostanie poza społecznością. Nie było też żadnego miejsca, gdzie mógłby pójść, choć przy- puszczalnie ten korytarz gdzieś prowadził. Najlepszym, co prawdopodobnie mógł teraz zrobić, to iść dalej. Może znajdzie władzę, która będzie przynaj- mniej neutralna w sprawie tego, co wydarzyło się w Stre- fie Przejściowej Halla Station i może przynajmniej zo- stanie uczciwie wysłuchany... Zatrzymał się gwałtownie z napiętymi nerwami. Na granicy słyszalności dobiegł go z przodu delikatny dźwięk; wysilając wzrok był w stanie wyłapać w korytarzu jak- by maleńką kropkę. Znieruchomiał, zamknął oczy odli- czając trzy sekundy i ponownie je otworzył, porównując obrazy. Nie było wątpliwości, kropka naprawdę tam była. Coś zbliżało się w jego stronę, wydając delikatny szu- miący odgłos. Nawet w obecnym stanie umysłu, Hal za- czął zastanawiać się nad dźwiękiem, bo nie przypomi- nał on niczego co dotąd słyszał; jednak równocześnie wydawał się być dziwnie znajomy, choć nie potrafił po- wiedzieć czemu. W każdym razie nie mógł zrobić nic poza czekaniem na nadejście tego, co się zbliżało. Kropka powiększała się w tempie sugerującym, że poruszała się szybciej niż byłby w stanie przed nią uciekać. Hal stał dalej, a po jakimś czasie wyjaśniła się zagadka dźwięku, bo w mia- rę jak zbliżało się jego źródło, odgłos zmieniał się, umoż- liwiając zarówno identyfikację jak i uświadomienie, cze- mu nie był w stanie tego zrobić wcześniej. To co słyszał, było po prostu dźwiękiem zbliżające- go się do niego pojazdu na poduszce powietrznej. Jed- nak dzięki jakimś efektom akustyki w długim, prostym tunelu, delikatny szum silników tłoczących powietrze Encyklopedia Ostateczna - tom 1 105 uległ zmianie i wzmocnieniu w rezonans, który z odle- głości brzmiał niemal jak muzyka. Tunel działał jak pisz- czałka we flecie albo burdony w dudach. Jednak w mia- rę jak pojazd się zbliżał, muzyczna nuta zagubiła się w normalnym szumie tłoczonego powietrza, a odgłos dał się zidentyfikować. Równocześnie sam pojazd urósł na tyle, że stał się rozpoznawalny. Tak jak dźwięk, również obraz ulegał zniekształceniu przez korytarz. Nieruchome poziome warstwy powierza, ciągnące się na dużą odległość wy- woływały podobny efekt jak gorące powietrze nad pu- stynią. Nawet mimo tego, że pojazd i jego kierowca, był już blisko, że mógł dostrzec szczegóły - była to prosta czteromiejscowa ciężarówka z kierowcą - to wciąż jej kon- tury były niewyraźnie i drżały, jakby Hal patrzył na mi- raż. Kierowany impulsem ruszył w stronę pojazdu, a kon- tury zaczęły się wyostrzać. Hal i pojazd zbliżali się do siebie. Kiedy już odle- głość zmalała dostrzegł, że kierowca jest mężczyzną mającym ponad sześćdziesiąt lat, ubranym w szary kom- binezon i takiego samego koloru czapkę. Miał zdumie- wającą twarz młodego chłopca, która się zestarzała. Na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo starą, jednak spomiędzy bruzd i stwardniałej skóry wyglądało coś chło- pięcego. Ciężarówka i Hal dotarli do tego samego miej- sca, a kierowca zatrzymał pojazd. Hal również się zatrzymał i ostrożnie spojrzał na mężczyznę. - Co tu robisz? - zapytał kierowca na wpół krzycząc. Jego głos zdradzał pozostałości po wspaniałym tenorze. - Idę - odpowiedział Hal. - Idziesz! - Kierowca wpatrywał się w Hala. - Jak długo? - Nie wiem - odpowiedział Hal. Przypomnienie sobie wymagało wysiłku. - Godzinę, może dwie. - Godzinę! Dwie godziny! - Kierowca wciąż na wpół krzyczał, ciągle mu się przypatrując. - Wiesz, że jesteś prawie dwadzieścia kilometrów od Halla Station? Bo z stamtąd jesteś, prawda? Halla Station? 106 Gordon R. Dickso n Hal potwierdził skinięciem głowy. - A więc, gdzie się wybierasz? - Do następnej stacji. - Do następnej stacji jest sto dwadzieścia kilome- trów! Hal nie odpowiedział. Kierowca oceniał go kilka se- kund dłużej. - Lepiej wsiadaj. Zawiozę cię z powrotem do Halla Station. Hal zastanowił się. Sto dwadzieścia kilometrów bez je- dzenia i przede wszystkim bez wody, było czymś, z czym by sobie nie poradził. Powoli obszedł ciężarówkę od tyłu, żeby podejść od drugiej strony i zastał kierowcę mocującego się z pakunkiem, który usiłował przesunąć z siedzenia na pakę. Przepchnął ją dla niego i wspiął się na otwarte sie- dzenie. Kierowca znów mu się przyjrzał. - Jestem Hans Sosyetr - przedstawił się. - A ty? - Tad Thornhill. - Właśnie przyleciałeś, prawda? Jesteś całkiem nowy? - Tak - odpowiedział Hal. Przez chwilę jechali w ciszy. - Ile masz lat? - zapytał kierowca. - Dwadzieścia - odparł Hal, po czym przypomniał sobie, że nie znajduje się już na Ziemi. - Standardo- wych. - Nie masz dwudziestu - odpowiedział kierowca. Hal nie skomentował. - Nie masz dziewiętnastu. Nie masz nawet osiemna- stu. Ile lat masz tak naprawdę? - Dwadzieścia. Hans Sosyetr parsknął, przez jakiś czas jechali w ciszy, słychać było jedynie szum ciężarówki. - Co się stało? - zapytał Sosyetr. - Zdarzyła się ja- kaś cholerna rzecz, nie mów mi, że nie. A więc byłeś w Strefie Przejściowej i coś się stało. Co takiego? - Prawie zabiłem człowieka - powiedział Hal. Mdło- ści powróciły z chwilą, kiedy jeszcze raz przypomniał sobie całe to wydarzenie. Encyklopedia Ostateczną - tom 1 107 - Co znaczy prawie? - Stracił tylko przytomność. - Co zaszło? - Obejrzałem się i zobaczyłem, że składa się do ude- rzenia jednym z tych metalowych kubków z kantyny - odparł Hal. Był zaskoczony, że tak swobodnie odpo- wiada temu mężczyźnie; ale opadło go wyczerpanie a poza tym, wiek Hansa Sosyetra i bezpośrednie pyta- nia sprawiały, że ciężko było mu odmówić odpowiedzi. -I co? - Rzuciłem nim o ścianę. Stracił przytomność. - A potem zacząłeś iść w kierunku Moon Transfer? - Moon Transfer? - Hal popatrzył na niego. - Czy to nazwa następnej stacji? - A co innego? Zacząłeś iść w jej kierunku. Czemu? Ktoś cię gonił? - Nie. Kiedy to się stało, wszyscy wstali i wyszli z klatki. Wycofali się i poszli. - Wycofali się? - Sosyetr zerknął na niego. - Kim był ten werbol, którym rzuciłeś o ścianę? - Nie wiem. - Jak wyglądał? - Mniej więcej mojego wzrostu - powiedział Hal. - Nie, może trochę wyższy. I oczywiście cięższy. Jakieś trzydzieści albo czterdzieści standardowych lat. Ciemna twarz, szeroka u góry i wąska u dołu. -1 rzuciłeś nim o ścianę? - zapytał Sosyetr. - Więk- szy i starszy od ciebie, a ty po prostu rzuciłeś nim o ścianę. Jak ci się udało zrobić coś takiego? Hal spiął się nagle wewnętrznie. - Po prostu stało się - powiedział. - Miałem szczęście. - Najszczęśliwszy dwudziestolatek, jakiego kiedykol- wiek spotkałem. Może opowiesz mi wszystko? Hal zawahał się, jednak nieoczekiwanie powstała w nim ściana ostrożności rozpadła się. Poczuł nagłą, desperacką potrzebę wyjaśnienia komuś tego wszystkiego i zaczął opowiadać starszemu mężczyźnie wszystko co zaszło od chwili, kiedy wszedł do klatki i zapytał czło- wieka rzeźbiącego w metalu, czy prycza jest wolna. 108 Gordon R. Dickson - A więc - odezwał się Sosyetr, jak Hal skończył mówić. - Czemu wyszedłeś? Czemu zacząłeś iść tą dro- gą? - Ci w innych klatkach musieli być przyjaciółmi tego, którego rzuciłem o ścianę. - Przyjaciele? W Strefie Przejściowej? Wydawało mi się, że powiedziałeś, że uciekali jak króliki. - Nie powiedziałem, że wszyscy uciekli jak króliki... Rzecz w tym, że jeśli są jego przyjaciółmi, mogą przy- siąc, że ja to zacząłem. - Przysiąc? Komu? - Sędziemu-Adwokatowi. - A co ma z tym wspólnego Sędzia-Adwokat? Hal obrócił się by popatrzeć na starą twarz siedzą- cego obok mężczyzny. - Poważnie zraniłem człowieka. Mogłem go zabić. - I co z tego? W Strefie Przejściowej wynoszą trupy każdego ranka. Hal dalej mu się przyglądał. Po chwili zdołał wydo- być z siebie jakiś dźwięk. - Twierdzi pan, że nikt się tym nie przejmuje? Sosyetr roześmiał się głośno. - Nikt ważny. To co robią werbole, to co się z nimi dzieje, jest tylko ich sprawą. Sędzia-Adwokat może się nimi zainteresować, jeśli zaczną robić kłopoty na kontr- akcie. Spojrzał na Hala. - Sędzia-Adwokat jest dosyć ważny. Mniej więcej je- dynym wymiarem sprawiedliwości z jakim się zetkniesz, będzie kierownik personelu kopalni, ewentualnie poli- cja kompanii. Hal siedział, z wolna przyswajając sobie nowe infor- macje. Wokół ostrożności wywołanej atakiem w klatce zaczął się formować twardy rdzeń. -Jeśli w Strefie Przejściowej nie ma żadnego prawa, - powiedział - to dobrze zrobiłem odchodząc. Nic nie powstrzymałoby jego przyjaciół przed zrobieniem ze mnie zimnego nieboszczyka. Sosyetr ponownie się roześmiał. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 109 - Nie wyglądają mi na jego przyjaciół, albo żeby chcieli ci cokolwiek zrobić. Sądząc po tym, w jaki sposób uciekli. - Powiedziałem ci, to nie była ucieczka. - Było ich siedmiu, ale wyszli? Skoro wyszli, nie są- dzę, żebyś miał wiele zmartwień kiedy wrócisz. - Nie. Nie wracam tam. W każdym razie nie dzisiaj. Sosyetr westchnął ciężko. - W porządku - powiedział. - Poczekasz, aż wyładu- ję te rzeczy w Halla Station, może mi w tym pomożesz, a ja zgłoszę w domu gościnnym, dostaniesz pokój do rana. Mogę cię obciążyć na konto twoich pierwszych za- robków. Jednak będziesz musiał wrócić do Strefy Przej- ściowej jutro o ósmej trzydzieści, po przydział pracy. Hal spojrzał na starszego mężczyznę z gwałtownym zdziwieniem i wdzięcznością, ale Sosyetr skrzywiony pa- trzył przed siebie, z lekko przechyloną głową, jakby słu- chając jakiegoś odgłosu z silników, nieprawidłowości w ich pracy. Hal z powrotem oparł się na fotelu, czując jak z ulgi miękną mu kolana. Z ostrożności, z tego co dowiedział się od Sosyetra, z ataku mężczyzny z metalowym kubkiem i z zachowania pozostałych siedmiu mężczyzn w klatce, zaczęła się w nim rodzić nowa świadomość. Przez chwilę świadom był jedynie ogólnego uczucia. Ale w dziwny sposób, w miarę jak rosło i skupiało się w nim nowe doświadczenie, wydało mu się, że obrazy Malachiego, Waltera i Obadiaha odrobinę się cofają. Czas i doświadczenia zaczynały wchodzić między niego i jego świeże jeszcze wspomnienia o nich - kiedy nie do końca jeszcze zaakceptował fakt, że już ich nie ma. Ogarnął go smutek zbyt wielki, by dał się wyrazić i został w nim przez resztę cichej jazdy z Sosyetrem do Halla Station. Rozdział 6 Dom Gościnny w Halla Station okazał się rodzajem koszarów dla tych, którzy nie byli pracownikami lokal- nej kompanii czy biur. Hal dowiedział się, że ponieważ 110 Gordon R. Dickson dysponował kredytem na opłatę, mógł się tam zgłosić w każdej chwili. Strefa Przejściowa przeznaczona była dla szukających pracy albo ponownie wynajmujących się byłych górników, którzy nie dysponowali fundusza- mi. W Strefie wszystko, łącznie z piwem, było za darmo. Również pakiet z jedzeniem, za który Jennison kazał sobie zapłacić. Mówiąc krótko, Strefa Przejściowa była Cobijską wersją przytułku dla ubogich - albo dla tych, którzy nie znali panujących tu zwyczajów. - Do diabła - odezwał się Sosyetr, gdy siedzieli nad późnym posiłkiem w czystej i wygodnej sali jadalnej Domu Gościnnego. - Nawet nie pomyślałeś o zapytanie człowieka, który z tobą rozmawiał o to, co możesz kupić w Halla Station? - Nie. Przyjąłem, że powie mi wszystko, co powinie- nem wiedzieć. Byłem głupi. - Jasne - zgodził się Sosyetr kiwając głową. - Byłeś głupi, w porządku. Najgłupszy dwudziestolatek, jakiego spotkałem. Hal rzucił szybkie spojrzenie znad kawałka ohydne- go mięsa, który właśnie kroił. Jednak, jeśli na twarzy drugiego mężczyzny pojawił się uśmiech, był zbyt wol- ny, żeby go przyłapać. Skończył jeść - Sosyetr już wcześniej skończył swój znacznie skromniejszy posiłek, a teraz siedział pijąc kawę i przyglądając się mu - i odsunął talerz. - Sost - powiedział, bo tamten wyjaśnił mu wcze- śniej, że wolał być nazywany w ten sposób, jako że więk- szość ludzi źle wymawiała jego nazwisko, a nie był przy- zwyczajony do Hansa - co będzie się działo od chwili, kiedy zgłoszę się na zbiórkę po przydział? Tym razem zobaczył uśmiech Sosta. - Zamierzasz teraz zadawać pytania? - Od tej pory tak. Sost kiwnął głową. - W porządku - powiedział. Napił się z kubka z kawą i odstawił go. - Pójdziesz tam jutro rano, a przed biurem będą wszyscy, którzy mogą poruszać się o własnych si- łach. Agent sprawdzi obecność, zaznaczy tych, co się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 111 nie zgłosili i rozda przydziały na podstawie nakazów pra- cy, jakie dostał dzień wcześniej. To tyle. - A co potem? Co będzie, jeśli wyznaczą mi pracę? - Wtedy dostaniesz dokumenty podróżne z wytycz- nymi i bilety kredytowane na nową pracę. I pójdziesz tam, gdzie kompania uzna za stosowne. - A kiedy już się tam dostanę? - Zostaniesz przydzielony do zespołu na jednej ze zmian - chyba że brygadzista cię odrzuci. Jeśli do tego dojdzie, będą cię przerzucać do czasu, aż znajdą zespół, który cię przyjmie. - A jeśli nikt mnie nie zechce? - Ciebie? - Sost spojrzał na niego. - Mało prawdo- podobne. Ale gdyby tak się stało, Kompania da ci tygo- dniową wypłatę i odstawi do najbliższej Strefy Przejścio- wej. Będziesz musiał przejść przez wszystko od nowa. Wstał i ze ściennego automatu wydobył jeszcze je- den kubek kawy, po czym ponownie usiadł przy stole, który dzielili. - Sost - odezwał się Hal - co sprawia, że jesteś prze- konany, że nie mam dwudziestu lat? Sost długo mu się przyglądał. - Chcesz wiedzieć, co zwraca uwagę? - zapytał w końcu. - Powiem ci. Po pierwsze, trzymaj gębę na kłód- kę. Jasne, wiem, że twój głos zmienił się cztery - pięć lat temu; ale za każdym razem, kiedy coś mówisz, paplasz jak dzieciak. Do diabła, wciąż myśliszjak dzieciak. Więc jeśli możesz, nie mów. Hal skinął głową. - W porządku, nie będę. - I nie śpiesz się. Nie zaczynaj rozmawiać z każdym kogo spotkasz, jakby to był twój stary przyjaciel. Nie chodzi o to, żebyś cały czas był podejrzliwy. Po prostu - odrobina powściągliwości. Poczekaj chwilę. Nie podry- guj tak z tym swoim ciałem. Kiedy będziesz trochę star- szy, nie będziesz miał tyle energii do roztrwonienia. Kie- dy siedzisz - siedź spokojnie. Ale podstawowa sprawa - to uważaj z tym gadaniem. Przyjmij jako swoją zasadę, mówić mało. 112 Gordon R. Dickson - Ty całkiem sporo mówisz - zaprotestował Hal. - No i proszę - odpowiedział Sost. - Dokładnie coś takiego powiedziałby dzieciak. Nie o to chodzi. Na ile zmienia twoje sprawy to, co ja robię? Jeśli chodzi o moje gadanie, to wiem co powiedzieć. Mogę gardłować cały dzień i nie zdradzić niczego, czego nie chcę. Ty za to zdradzasz mnóstwo za każdym razem, kiedy otworzysz usta. Hal skinął. - W porządku - powiedział. - Tak lepiej. Dobrze, co planujesz na jutro? - Poczekam i zobaczę - odpowiedział Hal. - Dobrze - skinął Sost. - Punkt dla ciebie. Uczysz się. Ale chodzi mi o to, co zamierzasz zrobić z tymi face- tami ze Strefy Przejściowej? Hal wzruszył ramionami. -Tak jeszcze lepiej. Poradzisz sobie - powiedział Sost. Wstał. - Zwijam się. To kolejna różnica. Dorastasz i wiesz, że nadejdzie kolejny dzień. Nie zapomnij o tym. Po odejściu starszego mężczyzny, Hal siedział jesz- cze przez chwilę, ciesząc się czystymi zapachami i pry- watnością jadalni, w której był sam. Potem poszedł do łóżka za zamkniętymi drzwiami wygodnego pokoju, któ- ry zapewniła mu karta kredytowa. Stukanie do drzwi obudziło go, jak mu się zdawało ledwie minutę po tym, jak przyłożył głowę do poduszki. Wstał, odblokował i otworzył drzwi, za którymi zastał czekającego, ubranego już Sosta. - Która godzina? - szorstko zapytał Hal. - Siódma trzydzieści. A może nie chcesz śniadania? Zjedli w tym samym pomieszczeniu co kolację, po czym Sost odwiózł go do Strefy Przejściowej. - Poczekam - poinformował go Sost, parkując cię- żarówkę kiedy dotarli tam przed ósmą trzydzieści, go- dziną zbiórki. - Normalną koleją rzeczy powinieneś dzi- siaj dostać przydział, ale jeśli nie, podwiozę cię z powro- tem do Domu Gościnnego, zanim ruszę dalej. Hal zaczął się zbierać, by wysiąść z ciężarówki i do- łączyć do mężczyzn stojących przed biurem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 113 - Siedź spokojnie - powiedział Sost od niechcenia. - Co u diabła, możesz stąd wszystko słyszeć, prawda? Co ci wczoraj powiedziałem o skakaniu? Hal opadł z powrotem na fotel w poduszkowcu. Sie- dział cicho z Sostem, razem z tłumem oczekujących lu- dzi. Miał czas przyjrzeć się werbolom; zrozumiał, że szuka mężczyzny, który go zaatakował. Ale wydawało się, że nie ma tu wysokiej osoby z klinowatą twarzą. Może ucier- piał mocniej niż Hal sądził... Ta myśl zmroziła go, ale po tym co usłyszał w nocy od Sosta, nie zapytał się o to starszego mężczyzny. Jeszcze raz zaczął się zbierać, by wyjść z ciężarówki. - Siedź spokojnie, powiedziałem - powstrzymał go Sost. - Muszę zabrać moją torbę -jeśli nadal tam jest. - Później. Ponownie opadł na siedzenie. Wrócił do przegląda- nia tłumu w poszukiwaniu twarzy, które mógłby rozpo- znać. Wyłowił mężczyznę zajmującego się rzeźbieniem, ale nie był w stanie zidentyfikować pozostałych z klatki. Stopniowo zdał sobie sprawę, że nikt w tłumie nie chce mu spojrzeć w oczy. Kiedy zaczął się przyglądać rzeźbia- rzowi, ten odwrócił się w inną stronę. Żeby się upewnić, wybrał jakiegoś mężczyznę, co do którego był pewien, że nigdy go wcześniej nie widział i wpatrzył w niego. Mężczyzna pozornie przypadkowo najpierw odwrócił się od Hala, a kiedy ten dalej mu się przypatrywał, wszedł głębiej w tłum, chowając się za wy- ższymi osobami i używając ich jako osłony, aż oddalił się od ciężaru wzroku Hala. W końcu otworzyły się drzwi i pojawił się Jennison. Była już za piętnaście dziewiąta. Trzymał w ręku wy- druk i nie patrząc na zgromadzenie zaczął wyczytywać nazwiska. Nazwisko Hala przeczytał jako trzecie. Kiedy skończył, rozejrzał się i dostrzegł ciężarówkę z dwójką ludzi w środku. - Sost! - zawołał i pomachał ręką. Sost pomachał w odpowiedzi. Jennison odwrócił się i wszedł z powro- tem do biura. 114 Gordon R. Dickson - Znasz go? - zapytał Hal. - Nie. Jednak wygląda na to, że on zna mnie. Je- stem dość znany. Tłum zaczął się powoli rozpraszać, w miarę jak jego zawiedzeni członkowie zaczęli wracać do klatek czy kan- tyny, a ci, których nazwiska zostały wyczytane podcho- dzili, by zebrać się przed drzwiami. - Nie ma pośpiechu - powiedział Sost, kiedy Hal znów zaczął zbierać się do opuszczenia pojazdu. - Teraz bę- dzie dobry moment, żeby odzyskać tę twoją torbę. - Jeśli nadal tam jest - ponuro odpowiedział Hal. Sost roześmiał się, ale nie odpowiedział. Hal wysiadł z ciężarówki i instynktownie przygoto- wany na walkę zbliżył się do mężczyzn stojących w luź- nej grupie przed biurem. Rozsunęli się niedbale, żeby go przepuścić, przy czym nikt z nich nie spojrzał przy tyni na Hala. Za nimi korytarz rozdzielający rzędy kla- tek był pusty, zaś same klatki opuszczone, za wyjąt- kiem pojedynczych postaci leżących tu i ówdzie na pry- czach. Doszedł do klatki, którą zajmował poprzedniego dnia, wszedł do środka i spojrzał na zajmowaną przez siebie pryczę. Jego torba leżała na miejscu, dokładnie tam, gdzie ją zostawił. Zabrał ją z powrotem do ciężarówki. Przed drzwiami biura wciąż stała grupa ludzi, a kiedy prze- chodził, ktoś właśnie opuścił biuro, a inny wszedł na jego miejsce. Hal wspiął się z powrotem do ciężarówki. - Była na miejscu, nic nie zginęło - poinformował Sosta. - Trudno mi w to uwierzyć. Tamten zaśmiał się, tym razem cicho. - Kto z nich by ją zabrał? - zapytał. Hal z ciekawością spojrzał na starszego mężczyznę, ale starając się stosować do zasady mówienia najmniej jak możliwe czekał, zamiast zapytać, co tamten miał na myśli. Albo Sost powie mu, zanim odjedzie, albo odpo- wiedź nadejdzie z innej strony. Siedział wygodnie ze starszym mężczyzną do czasu, aż, ostatni człowiek opuścił biuro, po czym wysiadł z cię- żarówki i przeszedł przestrzeń oddzielającą go od drzwi. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 115 Wszedł do środka i zastał Jennisona na swoim miejscu za biurkiem, po drugiej stronie dzielącego pokój kontu- aru. Jednak tym razem Jennison wstał uśmiechając się i podszedł do drugiej strony kontuaru. - Tu są dokumenty twojego przydziału - powiedział podając je. - Zostałeś wynajęty przez kopalnię Yow Dee, Kompania Górnicza Templa Powinieneś tam dotrzeć koleją w dwie godziny. Dałem ci naprawdę dobry przy- dział. Hal nie od razu odpowiedział. Nie polubił Jennisona już przy pierwszym spotkaniu, w tej chwili jego uczucia nie były ani odrobinę cieplejsze. Był pewien, że ta hoj- ność i przyjacielskie traktowanie musiały się wiązać z czymś, co Jennison miał nadzieję zyskać na Halu. Spra- wa polegała teraz na tym, by dowiedzieć się, o co mu chodzi. - Takie sytuacje - powiedział mu kiedyś Walter - zawsze rozwijają się w sesje negocjacji. A podstawo- wym sekretem zwycięskich negocjacji jest skłonienie drugiej strony, żeby to ona wysunęła ofertę. - Wziął pan wczoraj ode mnie pieniądze za posiłek - powiedział Hal, podnosząc dokumenty przydziału. - Racja, zrobiłem to - odpowiedział Jennison. Na- chylił się nad kontuarem, wciąż z uśmiechem na ustach. - Oficjalnie, oczywiście, nie powinienem był tego robić. Gdybym wiedział o tobie więcej, nie zrobiłbym tego. Ale w pracy takiej jak ta, bierze się co tylko można. Nie zro- biłbym tego jeszcze raz; jednak teraz kredyt został zare- jestrowany w księgach w centrali i nie bardzo da się to naprawić bez denerwowania księgowych w Zarządzie. A radzę sobie tylko dzięki dobrym układom z ludźmi. W tej chwili zrobiłem ci dużą przysługę z kopalnią, do której cię przydzieliłem - jeśli mi nie wierzysz, zapytaj swojego przyjaciela Sosta. Może zrobisz mi w zamian drobną przysługę i zapomnisz o tym drobnym obciąże- niu twojego kredytu? Może kiedyś jeszcze będziemy ro- bić jakieś interesy, to obniżę wtedy cenę o tę kwotę. - A może nie będziemy robić ze sobą żadnych inte- resów - odpowiedział Hal. 116 Gordon R. Dickson Jennison roześmiał się. - Na Coby wszyscy robią ze sobą interesy. Jak mó- wiłem, zapytaj swojego przyjaciela Sosta. - Może ja jestem inny - powiedział Hal. Dobór słów był przypadkowy, jednak zmysły, na- pięte do granic wrażliwości niespodziewanie powiedzia- ły mu, że tą odpowiedzią wywołał w Jennisonie właści- wą reakcję. Oczywiście Jennison mógł zinterpretować to, co powiedział Hal jako groźbę... Hal przypomniał so- bie nagle, że przyleciał na Coby, żeby się ukryć i rap- townie zdał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się ze zbyt- nim podkreślaniem swojej inności. Szybko dodał: - W każdym razie, nie spodziewam się tu pojawić ponownie. - Zawsze istnieje taka szansa - odpowiedział Jenni- son. - Sam nie wiem, co mogłoby sprawić, żebyśmy się znowu spotkali. Jednak lubię się rozstawać z ludźmi w przyjaznych nastrojach. W porządku? Jennison wykazywał objawy zniecierpliwienia. - Zwracam tylko uwagę, że kiedyś jeszcze mogę od- dać ci jakąś przysługę! - powiedział. - Mimo wszystko możesz jeszcze chcieć robić ze mną interesy. I uda się to lepiej, jeśli będziemy już - w porządku, nie przyjaciółmi - ale przynajmniej życzliwie nastawieni. Hal uważnie przyjrzał się mężczyźnie. Jennison wy- glądał, jakby mówił szczerze. Mógł zapytać Sosta, ale zaczynał nabierać głębokiego przekonania, że agent musi mieć na sprzedaż coś, co jak doszedł do wniosku na pod- stawie wydarzeń, będzie mógł kiedyś sprzedać Halowi i już przygotowywał grunt pod ten interes. Hal schował dokumenty do bezpiecznego schowka w kieszeni. ?s - Co stało się z człowiekiem, który napadł mnie wczo- raj wieczorem? - Kto? - Jennison uniósł brew, odwrócił się i przele- ciał wzrokiem po czymś, co zdawało się być leżącą na jego biurku wydrukowaną listą nazwisk. - ...Khef? A, tak, Khef. Wszystko z nim w porządku. Jest w szpita- lu, lekki wstrząs; prawdopodobnie wróci tu za dzień lub Encyklopedia Ostateczna - tom 1 117 dwa - choć mówią, że może zatrzymają go na psychia- trycznym. Hal odwrócił się i wyszedł. Musiał przy tym zwal- czyć nabyty przez długie lata odruch pożegnania się, ale udało mu się to. Na zewnątrz, przestrzeń między biurem i kantyną była już pusta. Z kantyny dochodziły odgłosy sugerują- ce, że życie znów toczy się tam pełną parą. Ruszył w stronę ciężarówki z Sostem i wsiadł do niej. - Co tu oznacza „psychiatryczny"? - zapytał. - Badania głowy. Dla wariatów. - Sost spojrzał na niego. - Jaki masz przydział? - Kopalnia Yow Dee - poinformował go Hal. - Jenni- son zdawał się sądzić, że zrobił mi szczególną przysłu- gę- Sost gwizdnął krótko. - Możliwe. To dobra kopalnia, z uczciwym zarzą- dem. Mają dobrych brygadzistów - w każdym razie byli takimi, kiedy ostatnio słyszałem jakieś wieści. Sost uniósł ciężarówkę z ziemi na poduszce powietrz- nej i skierował ją w stronę Halla Station. - Kim są brygadziści? - zapytał Hal. - W zespole jest sześciu do dziesięciu ludzi. Jeden nimi kieruje. Pojedziesz pociągiem, mogę podwieźć cię do niego. - To znaczy, że tam na dole, w kopalni, pracuje się w zespołach? Sost potwierdził skinięciem. - Jak wygląda procedura, kiedy się tam już dosta- nę? Czy przydzielą mnie do zespołu - czy pójdę od razu pracować do kopalni? A może przejdę najpierw jakieś szkolenie? -Twój brygadzista cię przeszkoli, to cała nauka jaką dostaniesz - powiedział Sost. - Ale nie przydzielą cię tak po prostu. Jak już mówiłem, brygadzista może cię nie przyjąć, jeśli nie będzie chciał. Choć nie robią tego zbyt często. Brygadzista, którego trudno zadowolić całkiem szybko wyczerpuje cierpliwość zarządu. Prawdopodob- nie wyślą cię na dół na pierwszą zmianę natychmiast, 118 Gordon R. Dickson jak tam dotrzesz, ale gdyby chcieli, to mogą kazać ci się ubrać, wręczyć palnik i jako werbusa wygonić prosto z placu przydziałów do szoli. - Szola? Co to takiego? A werbusami nazwałeś tam- tych ludzi w Strefie Przejściowej? - Werbus czy werbol - to ostatni człowiek, który do- łączył do zespołu. Jest dla nich chłopcem na posyłki. Szola to winda, którą zjeżdża się do kopalni. - Aha - wypowiedział Hal. Jednak dalej zadawał py- tania, aż Sost dowiózł go do peronu kolei. - Po prostu rób to, co masz napisane na skierowa- niu - powiedział Sost na koniec. - Muszę wracać do pra- cy. Do zobaczenia. Szybko wykręcił ciężarówką i zaczął odjeżdżać. - Zaczekaj! - zawołał za nim Hal. - Kiedy znów się spotkamy? Jak mogę cię znaleźć? - Po prostu zapytaj kogoś! - zawołał w odpowiedzi Sost, nie odwracając głowy. Uniósł jedną rękę w krót- kim pożegnaniu i zniknął za rogiem. Po dwudziestu minutach oczekiwania Hal wsiadł do pociągu. Kopalnia, do której go przydzielono, znajdowa- ła się na południe od Halla Station, ale bliżej miasta portowego. Kolej podziemna, którą jechał, była prawie pusta, a ci nieliczni nie wykazywali ochoty na rozmowy. Mógł spokojnie siedzieć i myśleć. Co też uczynił. Czuł się samotnie. Znowu spotkał kogoś, kogo po- lubił, tylko po to, by zostawić go za sobą. Tyle że w przy- padku Sosta, wciąż miał do towarzystwa jego rady. Choć niełatwo było się do nich dostosować. Hal nigdy nie po- myślałby o sobie jako o kimś, kto był zbyt aktywny i za dużo mówił. We własnych oczach wydawał się być zrów- noważony i spokojny. Jednak jeśli na Soscie wywarł wra- żenie nadmiernie aktywnego i gadatliwego, musi nad tym popracować, bo w innym wypadku staruszek nie wy- brałby właśnie tych cech, jako najbardziej rzucających się w oczy. Jednak sama rada była niewdzięcznym towarzyszem. Rozmyślał teraz nad tym, że jest mu pisany samotny los. Może zmiana jego życia była konieczna? Jeśli miał Encyklopedia Ostateczna - tom 1 119 stać się niewidzialny dla Innych, którzy go szukają, nie powinien ryzykować posiadania przyjaciół. Wychowany został, zwłaszcza przez Waltera InTeachera, by automa- tycznie sięgać i szukać związków ze wszystkimi istotami ludzkimi wokół. Jednak teraz musiał nauczyć się nie tylko nie zaprzyjaźniania się, ale wręcz odrzucania wszystkich, którzy mogliby chcieć się z nim zaprzyjaź- nić. Jednym ze sposobów upewnienia się, że nikt nie będzie miał ochoty się z nim zaprzyjaźnić, było prze- kształcić się w milczącego samotnika. Duchy Waltera, Malachiego i Obadiaha miały rację. Jego podstawowym imperatywem było przeżyć - używając dowolnych środ- ków - do czasu aż będzie dostatecznie dojrzały i silny, by obronić się przed Bleysem Ahrensem i Dahno. W każdym razie, niezależnie od drogi jaką wybierze aby przeżyć, jedno było pewne - od tej pory nie mógł sobie pozwolić na luksus kierowania jego życiem przez przypadek. Musi przejąć nad nim kontrolę i formować je tak, by zmierzało w stronę, której pragnął. Pozosta- wienie go na los przypadku i wolę innych, było drogą prowadzącą do katastrofy. Nie wiedział jeszcze, w jaki sposób dojść do takiej samokontroli, ale się nauczy. Nagle dotarło do niego, że tym właśnie musi być do- rosłość - przyjmowanie wyzwań i robienie rzeczy, któ- rych nie potrafi się zrobić oraz samotne podejmowanie odpowiedzialności, bo nie było nikogo innego, komu można by ją powierzyć. Pomyślał, że będzie musiał się stać niczym okręt nie należący do żadnego kraju, pły- wający samotnie i szykujący broń przeciw każdemu zbli- żającemu się obcemu. Jednak musiał tak zrobić. Siedząc w miękkim fote- lu, ukojony delikatnymi wibracjami wagonu pędzącego przez niekończące się tunele skorupy Coby, zapadł w sen... Obudził się na krótko przed dotarciem do celu i za- nim pociąg się zatrzymał, był już przytomny. Podniósł się z siedzenia i wysiadł na peron po czym ruszył w głąb stacji, gdzie podobnie jak w Halla Station przy jednym 120 Gordon R. Dickson z kilku dostępnych biurek siedział pojedynczy urzęd- nik. - Dokumenty - powiedział mężczyzna do zbliżające- go się Hala, automatycznie wyciągając rękę. Hal nie wykonał żadnego gestu aby je wydobyć. - Gdzie znajdę Dom Gościnny? - zapytał. Ramię urzędnika powoli opadło na blat biurka. Dłuż- szą chwilę niepewnie przyglądał się Halowi. - Dom Gościnny? - odpowiedział w końcu. - Przez tylne drzwi i dwie ulice w prawo. Zobaczy pan znak. Hal ruszył w stronę drzwi, czując na sobie oczy męż- czyzny. Urzędnik nie mógł wiedzieć, czy Hal był nowym pracownikiem z przydziału, a oczywiste było, że nie był dość pewny siebie, żeby to sprawdzić. Rada Sosta się sprawdzała. Znalazł Dom Gościnny i wszedł do westybulu, który był identyczny z tym w Halla Station. Jednak tu za kon- tuarem zastał nie starszego mężczyznę lecz niewysoką kobietę. Odstawił swoją torbę i zapisał się, podając swo- ją kartę kredytową i dokumenty zatrudnienia. - Zostałem wynajęty przez Kopalnię Yow Dee - po- wiedział do niej. - Czy mogę tam w jakiś sposób doje- chać, jeśli to większa odległość? Kierowniczka Domu Gościnnego miała ciemne wło- sy i życzliwą, twarz o owalnym kształcie. - Nie chce pan zaczekać w terminalu, aż zgłoszą się wszyscy pozostali pracownicy i pojechać z nimi trans- portem kompanii? - zapytała. - Nie, myślę że nie. Wszy- scy zostaniecie dodani do grup na dziennej zmianie, więc nie będą was zbierać przed wieczorem, po kolacji. Rów- nie dobrze może pan spędzić ten czas wygodnie tutaj, a nasz pracownik techniczny zawiezie pana na miejsce za drobną opłatą. - Dziękuję - z wdzięcznością odpowiedział Hal; na- tychmiast się na siebie zezłościł za popuszczenie cugli powściągliwości. Jednak trudno mu było tak od razu się przestawić. Później pracownik techniczny - dziewczyna młod- sza od niego - zawiozła go do kopalni. Główny jej obszar Encyklopedia Ostateczna - tom 1 121 stanowiła olbrzymia jaskinia, zawierająca nadszybie i pewną ilość budynków zbudowanych z czegoś, co wy- glądało na beton, a mieszczących między innymi biura i domy noclegowe - dziewczyna wskazała mu co i gdzie się znajduje - umieszczone po trzech stronach otwartej przestrzeni, wyglądającej jak skrzyżowanie terenu re- kreacyjnego z placem zbiórek. - Wygląda na to, że są gotowi, aby was pokazać - powiedziała dziewczyna, kiedy wysiadał z małej cięża- rówki. - Tam po lewej z boku, tych sześciu, to inni wer- bole, jak ty. Hal zabrał torbę i podszedł. Był świadom, że część zgromadzonych w tłumie mężczyzn - nie dostrzegł ani jednej kobiety - obróciła się, by mu się przyjrzeć. Zmu- sił się do zignorowania tego i podszedł do sześciu ludzi wskazanych mu przez dziewczynę. Jedną z nich była szczupła brunetka z drobnym nosem, mająca nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i ubrana w taki sam rodzaj pro- sto wykończonej, roboczej kurtki i spodiji, w jakie ubra- na była całkiem spora liczba mężczyzn w tłumie. Ledwie dołączył do grupki, kiedy z tłumu wyszedł wysoki, kościsty górnik w wieku około pięćdziesięciu lat, chwycił Hala za łokieć i obrócił go tak, że stanęli twarzą w twarz. - Przyjechałeś dzisiaj z Halla Station? W głosie mężczyzny usłyszał tony sugerujące, że pochodził ze światów Zaprzyjaźnionych, choć nic inne- go w nim nie sugerowało, żeby został wychowany w tej samej kulturze, która stworzyła Obadiaha. - Tak - odpowiedział Hal, patrząc w jego twarz nie- mal na równym poziomie. Tamten puścił go i wrócił do tłumu, nie mówiąc nic więcej. Między przyglądającymi się im ludźmi zaczęło się jakieś zamieszanie, a twarze zwróciły się w stronę drzwi do budynku, w którym mieściło się biuro zarządcy. Z otwartych drzwi wyszedł mężczyzna z dużym brzu- chem, siwymi włosami i wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Stanął na szczycie trzech prowadzących do bu- dynku schodów. 122 Gordon R. Dickson - Dobra, brygadziści - zawołał, a jego suchy, szorst- ki baryton poniósł się ponad tłumem. - Gdzie jesteście? Kto ma braki? Tłum cofnął się nieco, zostawiając czterech mężczyzn stojących w pewnej odległości od siebie. Jednym z nich był kościsty pięćdziesięciolatek, który zaczepił wcześniej Hala. Pozostali byli nieco młodsi. Szczupły, ciemny męż- czyzna około czterdziestki, jeden wyglądający jak młod- sza wersja Sosta - krzepki blondyn około trzydziestki i niski, szeroki w ramionach i potężnie wyglądający osob- nik z okrągłą głową i kruczoczarnymi włosami, w wieku gdzieś między trzydziestką i sześćdziesiątką. - W porządku. Kto ma priorytet do pierwszego przy- działu? - zawołał mężczyzna na schodach. - Ty, Beson, prawda? - Ja - odpowiedział szczupły, ciemny mężczyzna. - W porządku. - Człowiek na schodach spojrzał na trzymany w dłoni wydruk. - Tonina Wayle! Jedyna kobieta między werbusami, która przez cały czas bacznie przyglądała się Halowi, z uśmiecham sa- tysfakcji, podeszła do Besona. Kilku ludzi stojących w tłumie za brygadzistą powitało ją, jakby była starą znajomą. - Następny? Charlei? - Człowiek podobny do Sosta skinął głową. - Wyciągnąłeś Morgana Amdura. Morgan Amdur, który to z was? Człowiek obok Hala wystąpił odrobinę. - W porządku - sucho powiedział Charlei. Sąsiad Hala podszedł do niego. - Anyo Yuan. Podejdź tu! Najdalszy z grupy stojących razem z Halem, wystą- pił do przodu. - John, jest twój. - Dobrze - powiedział barczysty brygadzista z czar- nymi włosami. Anyo Yuan, który ewidentnie był równie świeży jak Hal, rozejrzał się niepewnie. - Podejdź do Johna Heikkili - powiedział człowiek na schodach. - Tad Thornhill. Hal wystąpił do przodu. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 123 - Will, jest twój. Thornhill, twoim brygadzistą jest Will Nanne... - Nie chcę go! - Słowa wysokiego, kościstego męż- czyzny były na tyle głośne, by odbić się echem od ścian otaczających plac budynków. Hal poczuł w żołądku na- gły atak nudności, jak podczas jazdy w szybkiej win- dzie. Rozdział 7 - Powód sprzeciwu? - domagał się siwowłosy. - Słyszałem, że to mąciwoda. - Głos Willa Nanne ponownie był słyszalny na całym placu. - W porządku - stwierdził człowiek na schodach. -Thornhill, cofnij się. Wallace Carter? Najmniejszy z werboli zajął miejsce Hala. -Twój, Charlei. - W porządku. -Johannes Hevelius. -Twój, Be son. - Może być. Dwaj pozostali odeszli. Hal został sam, jak palec. - Dobra, ostatnie wezwanie na Thornhilla. Wciąż brakuje wam przynajmniej jednego robotnika. Will Nan- ne, nie chcesz go? -Nie. - Beson? - Nie dla mnie. - Charlei? - Nie dla mnie. - John? Ostatnia szansa. Potężny, niski mężczyzna obrócił się i pewnym kro- kiem podszedł do Willa Nanne. - Powiedz mi, co o nim słyszałeś. Nanne nachylił się i cicho mówił coś do ucha Heik- kili. Niższy mężczyzna posłuchał, kiwnął głową i zwrócił się do człowieka na schodach. 124 Gordon R. Dickson - Wezmę go. Hal wolno ruszył po gładkim placu w stronę Johna Heikkili. Potężnie wyglądający brygadzista, który go przy- garnął, rozmawiał teraz z Anyo Yuanem. Hal stał czeka- jąc, aż skończą, a kiedy to nastąpiło, Heikkila obrócił się i zauważył go. - Chodź ze mną - powiedział. Nie poprowadził Hala w stronę sypialni, gdzie uda- wali się wszyscy pozostali - człowiek na schodach znik- nął na powrót w biurze Zarządu - ale w przeciwnym kierunku, do pustego, odległego końca placu. Tam za- trzymał się i stanął twarzą do Hala. Przez chwilę przy- glądał mu się w ciszy. - Lubisz walczyć? - zapytał. Jego głos brzmiał teno- rem, ale był twardy. - Nie - odpowiedział Hal. Był rozdarty między pra- gnieniem brzmienia przekonywająco, a próbą utrzyma- nia obrazu osoby małomównej, do czego skłaniał go Sost. - Słyszałem co innego. Will powiedział mi, że wczo- raj w Strefie Przejściowej Halla Station wysłałeś czło- wieka do szpitala. - Heikkila przez dłuższą chwilę przy- glądał mu się zimno. - Myślisz, że potrafiłbyś mnie wy- słać do szpitala? Hal przyjrzał mu się nagle pełen ostrożności znacz- nie starszej niż jego wiek. Tamten stał twarzą w twarz z Halem. Szczyt otoczonej czarnymi włosami okrągłej głowy ledwie sięgał poziomu oczu Hala, ale potężna klatka piersiowa i ramiona wydawały się przesłaniać resztę jego postaci. Mógł przeciwstawić Halowi masę niemal równą jego własnej, w mięśniach i kościach doświadczonego mężczyzny; w sposobie w jaki stał, kryła się groźba, że jest kimś więcej niż tylko człowiekiem z doświadczeniem w walce. Ktoś taki jak on - znów, wiedza, jak odpowiedź przyszła z czasów starszych niż wiek Hala, starszych niż lekcje z Malachim - musiałby zostać zabity, i to szyb- ko, przez kogoś równie drobnego i młodego jak Hal, jeśli w ogóle była jakaś nadzieja na powstrzymanie go. Cze- kał teraz na zapewnienie, że Hal był dość mądry, by nie podejmować z nim walki. Hal wiedział - ale odpowiada- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 125 jąc nie mógł skłamać. Nie, jeśli miał odtąd żyć i praco- wać z tym człowiekiem. - Gdyby zaatakował mnie pan w taki sposób, jak zrobił to tamten w Halla Station - ciężko odpowiedział Hal - musiałbym spróbować. Ale nie chcę walczyć, z ni- kim. Heikkila nadal przyglądał mu się surowym wzro- kiem. Jednak z wolna z okrągłej twarzy znikła surowość, a jej miejsce zajęło coś na kształt zdumienia. - A więc dobrze - odezwał się w końcu powoli. - Bo w moim zespole nie ma bójek. Nie mamy na to czasu. Nie mamy czasu na nic, oprócz wydobywania rudy. Ro- zumiesz mnie? Hal skinął głową. Nieoczekiwanie odkrył, że woli być raczej w zespole tego człowieka, niż u pozostałych bry- gadzistów, których dzisiaj zobaczył. - Jeśli da mi pan szansę - powiedział do Heikkili - przekona się pan, że mówię prawdę. Nie jestem mąciwodą. Heikkila przyglądał mu się sekundę dłużej. - Nazywasz Willa Nanne'a kłamcą? - Nie wiem, co usłyszał - powiedział Hal. - Ale co- kolwiek to było, nie mógł usłyszeć całej prawdy o tym, co zaszło. - Doprawdy? - Heikkila wciąż mu się przyglądał; ale przynajmniej znikła czająca się w nim groźba, którą Hal wyczuwał wcześniej. - Niech mnie szlag, jeśli rozu- miem. Jak duży był ten werbus, którego pokonałeś? - Mniej więcej mojego wzrostu, ale starszy. - Och. Naprawdę stary? - Nie stary... - zaczął Hal, ale uświadomił sobie na- gle, że może sugerować zbyt wiele w przeciwną stronę. - Ale zaatakował mnie bez żadnego ostrzeżenia, z tyłu. Usiłowałem się po prostu uratować. Uderzył głową w ścianę. - Mówisz, że sam wysłał się do szpitala? - Tak... w pewien sposób. Heikkila pokiwał głową. - Niech to szlag - powiedział ponownie. - Ile masz lat? 126 Gordon R. Dickson - Dwadzieścia. - Dwadzieścia! - parsknął Heikkila. - ...w przyszłym roku - desperacko dodał Hal. - Jasne. Jasne, że tak. Westchnął z głębi potężnej klatki piersiowej. - No dobra, więc chodź ze mną. Ale lepiej żebyś wie- dział, że praca w kopalni jest ciężka. Odwrócił się i przez otwartą przestrzeń ruszył w stro- nę budynku sypialnego. - Ta kobieta, pierwsza, która została wybrana. Pra- cowała już w kopalni, prawda? - Hal zapytał doganiając go- - Jasne - odparł Heikkila. - Właśnie tu, w Yow Dee. - Jeśli ona jest w stanie to robić - powiedział Hal myśląc ojej stosunkowo drobnej budowie -ja też mogę. Heikkila znów prychnął, prawie parskając śmiechem. - Tak myślisz? Cóż, na razie postaraj się pokazać mi, że chcesz pracować, bo inaczej wylecisz z mojego zespołu zaraz po pierwszej zmianie. Mój zespół zgarnia najwyższe stawki w tej kopalni. Wykażesz się na pierw- szej zmianie, to dam ci dwa tygodnie na okrzepnięcie. Jeśli nie uda ci się to przez ten czas - wylecisz. Kiedy zbliżali się do noclegowni, Hal wreszcie ziden- tyfikował to coś, co nie dawało mu spokoju od czasu lądowania na Coby. Ponieważ cała zamieszkana prze- strzeń na planecie znajdowała się pod ziemią, nie było tu tak naprawdę „zewnętrza". Zapachy, światło słonecz- ne i tuzin innych, drobnych rzeczy nie przypominały mu już, że jest na Ziemi. Pomimo tego, od chwili opuszcze- nia statku, nie opuszczało go uczucie obcości. W tej chwili wreszcie zrozumiał jego przyczynę. Niemal nie było tu cieni. Na otwartej przestrzeni, tysiące lamp zamocowanych w odległym stropie dawały światło, które dochodziło pod różnym kątem i jednako- wym natężeniem. Nawet tam gdzie były cienie, były one stałe. Nie było tu ani dnia, ani nocy. Uświadomił sobie nagle, że zjazd do kopalni może sprowadzić ulgę, po- zwalając uciec z miejsca, gdzie czas wydawał się wiecz- nie stać w miejscu. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 127 Doszli do noclegowni. Podążając za Johnem Heikki- lą przeszedł przez salę klubową do wąskiego korytarza z umieszczonymi po obu jego stronach drzwiami. Więk- szość była pozamykana, ale niektóre ukazywały wnę- trza niewielkich, jednoosobowych pokoi. Szli korytarzem niemal do końca, aż John zatrzymał się i wpuścił go do pomieszczenia prawie o połowę większego od tych, które udało mu się zauważyć po drodze. W pokoju mieściło się nie tylko łóżko, para wygodnych krzeseł dryfowych i sekretarzyk, ale również duże biurko. Heikkila usiadł przy nim teraz, wyciągnął jedną z dużych, kanciastych dłoni i wypowiedział słowo, które Hal zaczynał już sły- szeć nawet przez sen. - Dokumenty. Hal wydobył je i podał. Brygadzista przesunął pa- piery przez poprzeczną szczelinę w biurku, wystukał coś na klawiaturze umieszczonej obok i oddał dokumenty. Ze szczeliny wysunęła się pojedyncza kratka wydruku, która również została wręczona Halowi. - Zostałeś wynajęty jako werbus - poinformował go John. - Jedna piętnasta udziału zespołu i otwarty kre- dyt na cały potrzebny sprzęt, zapasy i wydatki na życie. Wyciągnął dłoń do Hala, który chwycił ją automa- tycznie. - Jestem John - powiedział. - Ty jesteś Tad. Witaj w zespole. - John... - zaczął Hal. Spojrzał na trzymany w ręce wydruk. - Nie rozumiem. Czy nie wynajmuje mnie zarząd kopalni? - Podpisujemy tu kontrakty zespół z zespołem, jak większość uczciwych górników - wyjaśnił John patrząc na niego w górę. - Pracujesz dla zespołu. Jedyna różni- ca między tobą a mną jest taka, że ja jestem szefem -wykonuję całą papierkową robotę i podejmuję wszyst- kie decyzje. I dostaję największy udział. Podniósł się z krzesła. - Do końca tego tygodnia jesteśmy na dziennej zmia- nie. Kolejna para trzydniówek. Lepiej nastaw swój bu- 128 Gordon R. Dickson dzik na czwartą trzydzieści, jeśli chcesz o piątej zjeść śniadanie i o wpół do szóstej być gotów ze sprzętem. Chodź, pokażę ci twoje miejsce. Wyszedł zza biurka i poprowadził przez hol do jed- nych z drzwi. Otwierając je odsłonił pokój gotowy na przyjęcie mieszkańca. - Obsługa noclegowni zajmuje się zwykłym sprząta- niem - powiedział. - Jeśli zrobisz ekstra bałagan, załatw to z nimi; albo posprzątasz sam, albo zapłacisz im ekstra z własnego konta. Lepiej załatw to sam, bo jeśli sprawa dotrze do mnie, będzie cię kosztować znacznie więcej. Hal kiwnął głową. Położył torbę na łóżku. Jak za- uważył, pościel była syntetyczna. Brygadzista przyjrzał mu się. Jego ciemne oczy były ponure niczym polarna noc i nie sposób było stwierdzić, czy kiedykolwiek kryły jakieś emocje. - Lepiej się prześpij - powiedział. Wyszedł, zamyka- jąc za sobą drzwi. Hal umieścił swoją torbę w niewielkiej szafie i roz- ciągnął się na przykrywającej łóżko pościeli. Czuł w sobie desperacką potrzebę czasu na uporząd- kowanie w umyśle tego, co się z nim stało. Najwyraźniej brygadzista Will Nanne usłyszał o tym, co zaszło w Stre- fie Przejściowej Halla Station, a skoro tak, to ta kopal- nia musiała być pełna plotek. Jak szybko wieści mogły tu podróżować? I czemu służyły? Zastanawiał się nad tym, jednak pomimo nurtują- cych go pytań zaczął zapadać w sen. Niemal już zasnął, kiedy uświadomił sobie, że mogło to być jeszcze jedno źródło dochodu Jennisona: sprzedawanie informacji o górnikach brygadzistom kopalni, do których ich przy- dzielił. Jednak ostatnim razem kiedy Hal z nim rozma- wiał, Jennison zdawał się być po stronie Hala - wręcz powiedział nawet, że spodziewa się robić w przyszłości z nim interesy. Skoro tak, czemu miałby przekazywać informacje, które niemal pozbawiły Hala pracy, jaką mu przydzielił? Sost powiedział, że jeśli Hal nie zostałby przyjęty, odeślą go do najbliższej Strefy Przejściowej po ponowny Encyklopedia Ostateczna - tom 1 129 przydział. Czy w takim przypadku znów trafiłby do Strefy Przejściowej Halla Station? A jeśli tak, czy Jennison mógł ustawić to wszystko, by zaimponować Halowi swoimi możliwościami? Hal zapadał w sen nie znajdując odpowiedzi rów- nież na to pytanie, kiedy pukanie do drzwi natychmiast pobudziło go do czujnej aktywności. - Thornhill? - przez drzwi doszedł kobiecy głos. - Jesteś tam? Mogę wejść? Wstał i otworzył drzwi. Na zewnątrz stała Tonina Wayle. Jakby zakładając, że otwarte drzwi stanowią za- proszenie weszła, zamknęła je za sobą pewnie i usiadła na dryfie umieszczonym bliżej łóżka. - Pomyślałam, że zamienię z tobą słówko, czy dwa - powiedziała. Przez sekundę przyglądali się sobie w milczeniu. Potem odezwała się Tonina. - Jesteś ze Starej Ziemi, prawda? - Potrafisz to wydedukować? - zapytał. Roześmiała się, zaskakując go. Śmiech nie był wrogi. - Mogę zgadnąć - w tej chwili. Przypuszczam, że niewielu by to potrafiło. Ale za dwa tygodnie nikomu się to nie uda. Gwałtownie spoważniała. - Nigdy jeszcze nie byłeś w kopalni, prawda? - za- pytała. -Nie. - Cóż, nie zaczynasz najgorzej. John Heikkila jest jednym z najlepszych. Ja sama jestem w zespole Be- sona McSweeneya, więc nie będę ich ze sobą porów- nywać, ale możesz być dumny z członkostwa w zespo- le Johna. - Ta historia - powiedział Hal - o tym co zrobiłem z człowiekiem w Strefie Przejściowej, to nieporozumie- nie, właściwie wypadek. Powiedziałem o tym Heikkili - Johnowi - ale nie wiem, czy mi uwierzył. - Jeśli to prawda, w końcu uwierzy - powiedziała Tonina. - Przeciągnęła po nim spojrzeniem. - Mnie nie jest łatwo w to uwierzyć. Jak... 130 Gordon R. Dickson - Mara dwadzieścia lat - szybko odezwał się Hal. - Po prostu nie wyglądam na swój wiek. Tonina wzruszyła ramionami. - Cóż, jak mówiłam, John dobrze cię wytrzepie. Chce urobku, ale chce tego każdy brygadzista. Czy powiedział ci, co będziesz robił? -Nie. - Tak myślałam. To w niczym nie pomaga, ale on jest w kopalni od tak dawna, że zapomina, że są ludzie, którzy tego nie wiedzą. Cóż, nie będzie jutro oczekiwał od ciebie zbyt wiele na pierwszej zmianie, więc nie masz się czym przejmować. - Co będę robił? - Będziesz sprzątał za ludźmi z palnikami - powie- działa. - Będą wycinać rudę ze skały, a twoim zadaniem będzie sortowanie tego i wrzucanie do wagoników. Przerwała i popatrzyła na niego. - I tak niewiele z tego rozumiesz, prawda? Kiedy razem z zespołem zjedziesz do kopalni, szola zawiezie was na poziom, na którym pracuje twój zespół. Kiedy wyjdziecie z szybu, pojedziecie wagonikami - są jak ko- lejka bez szyn, pociąg z wagonikami wyglądającymi jak otwarte metalowe kubły. Mieszczą po dwu ludzi w jed- nym. Pojedziecie wagonikami przez poziom - dla ciebie tunele - aż dojedziecie do miejsca, gdzie twój zespół ma pracować nad fragmentem żyły. Ruda metalu układa się w skale w żyły. Nigdy nie leży na jednym poziomie, więc niemal zawsze pracujecie na czymś, co nazywa się przodek - wygląda to jak schodek w górę albo w dół - żeby wydobyć rudę. Wycina się to jest, aż trzeba iść dalej i zrobić nowy. Hal z fascynacją pokiwał głową. - Ale co oznacza to sprzątanie? - zapytał. - Najlepsi w zespole będą wycinać skałę - pracując na przodku z palnikami laserowymi... Roześmiała się widząc jego minę. - Tak, prawdziwe palniki laserowe sprzed trzystu lat. Coby jest jedynym miejscem, gdzie górnicy kosztują mniej niż sprzęt, a laser jest jedynym palnikiem bez- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 131 p; iym dla tnącego. Będziesz za tymi na przedzie zbie- rając rudę, którą wytną ze skały. Musisz być cholernie pewny, że robisz dwie rzeczy. Po pierwsze, zawsze miej założone rękawice kombinezonu, niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się pocił w środku. Zaczniesz przebie- rać skały gołymi rękoma, a spalisz się w mig. I do jasnej cholery, nigdy nie ściągaj hełmu, nigdy! Ostatnie słowa wypowiedziała z pasją, która go za- skoczyła. - W porządku - odpowiedział. - Nie będę. - Zobaczysz, że ci na przodku, a czasem i inni, od czasu do czasu będą ściągać hełmy. Ale ty tego nie rób pod żadnym pozorem. Wiedzą, kiedy to bezpiecz- ne, bo widzą, co tną. Ty nie. Nieważne jak żałośnie będziesz się czuł wewnątrz hełmu, trzymaj go na gło- wie. Inaczej zobaczysz, że oni ściągają swoje, i zrobisz to samo. Potem oni nagle założą swoje, ale dla ciebie będzie już za późno. Wciągniesz w płuca część z gorą- cych gazów powstających, gdy laser gotuje ciętą ska- łę. I będzie za późno. - Rozumiem - powiedział Hal. - Lepiej żeby tak było. - Wstała. - Dobra, muszę iść. Pracujemy tu w cyklu dwudziestogodzinnym, trzy dni pracy, trzy dni przerwy. Podczas swojej trzydniówki le- piej naucz się spać w każdej wolnej chwili. Będziesz mógł nadrobić to na trzydniowej przerwie. Przypuszczam, że John będzie miał na ciebie oko w sprawie zdejmowania hełmu, przynajmniej pierwszego dnia. Ale nikt nie może cię pilnować przez cały czas, więc lepiej przyzwyczaj się do dbania o siebie sam. Ruszyła w stronę drzwi. Hal wstał. - Zaczekaj... - powiedział. W tej chwili nieważne stało się postanowienie o nie wiązaniu się z nikim i trzyma- niu ust na kłódkę. Była w tej kopalni pierwszą osobą, która wykazała wobec niego choć odrobinę uprzejmo- ści, czuł, że nie powinien wypuścić jej bez lepszego jej poznania. - John Heikkila powiedział, że już pracowa- łaś w tej kopalni. - Tak - odpowiedziała na wpół otworzywszy drzwi. 132 Gordon R. Dickson - Musiało ci się to spodobać, inaczej byś tu nie wró- ciła. - Błąd - powiedziała i niemal się uśmiechnęła. - Odwrotnie. To oni mnie polubili, bo oznacza to lepsze udziały w zespole i ludzi, którym mogę ufać w czasie pracy na dole w kopalni. - Czemu odeszłaś? Z jej twarzy raptownie znikły wszelkie oznaki do- brego humoru. - Zrezygnowałam, żeby pojechać z kimś do główne- go szpitala. - Z twoim mężem? - Mężem? - Przez chwilę wyglądała na zaskoczoną. - Nie, z bratem. - Och - westchnął Hal. Jakaś wewnętrzna część jego wrażliwości emocjonalnej zaczęła wysyłać sygnały ostrze- gawcze, ale zignorował je. - Czy twój brat pracował tu przed tobą? - Nie. To ja załatwiłam mu tę pracę. - Zawahała się. - Był młodszy i chciał pracować w kopalni od czasu, kiedy dowiedział się, że ja to robię. Kiedy tu dotarł, był mniej więcej w twoim wieku. Przyjrzała mu się z ponurym uśmieszkiem. - W twoim prawdziwym wieku - dodała. - A teraz pracuje w jakiejś innej kopalni? Jej twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu. - Nie żyje. - Och. - Hal poczuł się jak ktoś stojący na brzegu urwiska i słyszący pod sobą odgłos obrywania się grun- tu. Zająknął się żałośnie: - Przepraszam. - Zdjął swój cholerny hełm. Mówiłam mu milion razy, żeby tego nie robił! Odwróciła się i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez długą chwilę stał pośrodku pokoju, w końcu obrócił się i zaczął się rozbierać do spania. Obudził go alarm budzika. Ubrał się i ruszył na ko- rytarz, a następnie podążając za innymi dotarł do jadal- ni. Pomieszczenie wypełnione było długimi stołami peł- nymi jajek, warzyw, chleba i syntetycznego mięsa w po- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 133 staci kiełbasek i steków. Ludzie wchodząc najwyraźniej zajmowali pierwsze wolne miejsca. Nie był to czas na dyskusje, lecz napełnienie żołądków. Wdzięczny za ci- szę wchłonął doskonały i gargantuiczny posiłek, uświa- damiając sobie pod koniec jedzenia, że nawet mając za sobą takie śniadanie prawdopodobnie na długo przed porą lunchu, znowu będzie umierał z głodu. Wyglądało, jakby przez noc coś się zmieniło. Pora- nek był roboczy, nie miał już wcześniejszego odczucia, że wszyscy traktują go z rezerwą. Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, ale z drugiej strony nikt go też nie unikał. Kiedy wychodził z jadalni, podszedł do niego John Heikkila. - Chodź ze mną - powiedział. Poprowadził Hala przez tłum ludzi kierujących się w stronę dalszego końca noclegowni. Doszli do pomiesz- czenia wypełnionego stojakami, z których zwieszały się grube, ciężkie kombinezony z butami, rękawicami i heł- mami. Hełmy wyposażone były w szerokie poziome wi- zjery. John zaprowadził go na koniec jednego ze stoja- ków, zerknął na niego, wybrał jeden z wiszących kombi- nezonów i rzucił w jego stronę. - Od tej chwili jest twój - powiedział. - Przyjdź do mnie, kiedy zejdziemy ze zmiany, to pokażę ci, jak spraw- dzać czy nie ma przecieków. Musisz to robić po każdej zmianie. A teraz załóż go i ruszaj razem z resztą zespo- łu. Hal posłuchał. Mając na sobie kombinezon nie było łatwo rozpoznać ludzi, których znał, pośród identycznie ubranych postaci wypełniających pokój. Jednak szero- ka, niska postać Johna była nie do pomylenia. Hal ru- szył za nim, w efekcie brnąc w masie ciał przez tunel, w którym odbijał się echem stuk butów na grubych po- deszwach, aż doszli do miejsca, którego ściany stanowi- ły tylko nagie skały. Na środku znajdował się wylot lek- ko pochyłego szybu otoczonego maszynerią. Podczas gdy Hal przyglądał mu się z zaciekawieniem, z wnętrza wy- dobył się obłok czegoś, co wyglądało jak biały dym; se- kundę później na powierzchnię wyłoniła się klatka win- 134 Gordon R. Dickson dy, wysuwając się aż jej podłoga zrównała się z pozio- mem pomieszczenia. - Wszyscy do środka! - krzyknął John głosem brzmiącym metalicznie przez słuchawki hełmu. Nie- zgrabnie wcisnęli się do klatki. Było tam miejsce dla wszystkich, ale musieli się do siebie mocno przyciskać. W ciasnym zamknięciu kombinezonu Hal mógł słyszeć głośne brzmienie własnego oddechu; tak jakby dyszał, tyle że nie miał powodu by to robić. - Ty, Thornhill, trzymaj się z dala od ściany szoli! Znów był to głos Johna, grzmiący echem. Hal po- słusznie nacisnął na mur ciał by wepchnąć się głębiej do środka i dalej od metalowych prętów oddzielających go od nierówno wyciętych ścian szybu. - W porządku. Wszyscy w dół! - zawołał John. Klatka zaczęła gwałtownie opadać. Hal, który po- czuł się niemal jakby leciał, mocniej nacisnął na pozo- stałych. Już zaczynał pocić się wewnątrz kombinezonu; jednak nieoczekiwanie odczuwał też rodzaj satysfakcji. Zrzucano go z dużą prędkością w głąb kamiennej skorupy Coby. Nie było już żadnego wyboru co do tego, co ma robić. Poświęcił się. W praktyce już był górni- kiem, jednym z z tych, którzy go otaczali. Ich praca jest tą, którą będzie wykonywał. Mógł sobie wyobrazić jak z czasem stanie się jego drugą naturą; nawet w tej chwili zaczynał czuć początki zażyłości. Osiągnął wreszcie cel, ku któremu zdążał uciekając przed Ahrensem i Dahno; oraz przed tym, co zdarzyło się na tarasie. Ukrył się przed Innymi i przejął kontrolę nad swoim życiem. Nie kto inny, tylko on sam doprowa- dził się do tego miejsca. Od tej chwili tylko on będzie sobą kierował. Będzie sam, odizolowany od tych, którzy go otaczają, co było smutną myślą. Jednak równocze- śnie jego życie i przyszłość będą leżeć tylko w jego rę- kach. Od tej chwili nie było powrotu. W taki czy inny sposób przeżyje - i dorośnie - aby powrócić i odpłacić Bleysowi i Innym. Uświadomienie sobie tego było przykre, ale i atrak- cyjne zarazem. Czuł niemal triumf. Ukryty cel, który cza- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 135 sem czuł w sobie, głęboko w umyśle, zdawał się być za- dowolony. Rodział 8 Szola szybko opadała między bliskimi, z grubsza tyl- ko ociosanymi kamiennymi ścianami. Jej wewnętrzne światła ujawniały brązową barwę skał, z rzadka rozja- śnianą błyskiem bieli złotonośnego kwarcu. Według in- formacji wyczytanych przez Hala w dokumentach przy- działu, w kopalni Yow Dee wydobywano głównie złoto i czasem srebro. Usiłował przyglądać się, czy mijane żyły kwarcu rzeczywiście w sposób widoczny naznaczone były złotem, jednak kabina poruszała się zbyt szybko. Spo- strzegł, że stoi przy kratach klatki, a przypominając so- bie rozkaz Johna Heikkili trzymania się od nich z dale- ka, odsunął się z poczuciem winy. Poczuł ostre uderzenie w środek kręgosłupa. - Wydaje ci się, że na kim stoisz, werbolu? Obrócił się niezgrabnie w stroju ochronnym i stanął twarzą w twarz z osłoniętym hełmem szczupłym męż- czyzną z dużym nosem, mającym niewiele ponad dwa- dzieścia lat, odrobinę niższym od Hala, z czarnymi wło- sami i grymasem złości na twarzy. - Przepraszam - powiedział. - Ja tylko... - Przeprosiny nic nie dadzą. Trzymaj się z daleka od mojej stopy. Hal nie nadepnął na żadną stopę. Lata ćwiczeń nauczyły go być świadomym równowagi swego ciała i rodzaju podłoża, na którym się opierał. Gdyby poczuł stopę pod swoją nogą, instynktownie przesunąłby swój ciężar, zanim oparłby się o nią całą masą. Zaskoczony wpatrywał się w twarz tamtego; jednak powstrzymał się przed zaprotestowaniem. ^ - Będę - powiedział. Tamten wymamrotał coś, co zginęło w drodze przez głośniczki jego kombinezonu i mikrofon Hala. Cofnął się kilka cali w stronę krat i odwrócił. 136 Gordon R. Dickson Podłoga szoli zaczęła napierać na stopy, na skutek hamowania klatki. Wreszcie stanęła, a kraty rozsunęły się, umożliwiając wyjście. Podążając za innymi, jako znaj- dujący się najdalej od wejścia wyszedł z klatki ostatni i z półmroku trafił do dużej, jasno oświetlonej, wysokiej komory, która zdawała się pełnić funkcję terminala dla kilku pociągów, z których każdy skierowany był w stro- nę wejścia do innego tunelu. Tłum wypełniający windę rozdzielał się teraz na mniejsze grupki, każda kierująca się w stronę innego pociągu, przy akompaniamencie roz- mów, których, jak sobie uświadomił, nie był uczestni- kiem. Niektóre z pojazdów były już wypełnione górnika- mi, którzy musieli dotrzeć tu wcześniejszymi kursami szoli. Hal z ulgą zauważył, że czarnowłosy typ narzeka- jący na rzekome przydepnięcie stopy w szoli, skierował się w stronę częściowo wypełnionego pociągu, przy któ- rym czekał Will Nanne. Uświadomił sobie nagle, że został sam przy szoli. Rozejrzał się w poszukiwaniu Johna Heikkili i znalazł go w końcu, kierującego się razem z grupą górników do składu sześciu wagoników. Hal pośpiesznie ruszył, by ich dogonić. Zanim mu się to udało, pozostali zaczęli już wsia- dać do pojazdów, które wyglądały jak metalowe, rozsze- rzające się ku górze skrzynki na podstawach z kołami posiadającymi miękkie opony. Wszystko pomalowano na zielono. Hal był ostatnim wchodzącym do wagonika z grupy dwunastu osób, jakie najwyraźniej składały się na zespół Heikkili, za wyjątkiem samego brygadzisty, który stał przy pierwszym pojeździe i marszczył się na wsiadających. - Ruszaj się, Tad! - zawołał. - Czas pracy się liczy. Hal wspiął się do wnętrza przedostatniego z wago- ników, który miał dla siebie, jako że pozostali górnicy wypełnili pierwsze cztery, zostawiając jedynie miejsce dla Johna w pierwszym. Ten zaś, widząc że Hal usiadł, wspiął się do wnętrza pojazdu i przy akompaniamencie zgrzytów i metalicznych stuków, skład wagoników ru- szył bez żadnego widocznego dla Hala polecenia. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 137 Wtoczyli się do jednego z otworów w ścianach, który okazał się początkiem tunelu. W jego wnętrzu dźwięki na- brały mocy, odbijając się echem od znacznie bliższych ścian. Podłoga pod stopami Hala zaczęła podskakiwać, najwy- raźniej dno tunelu nie było tak gładkie, jak w komorze terminala za nimi, a wagoniki nie posiadały resorów. Hal, który bezmyślnie siadł na podłodze wagonika, czym prę- dzej zmienił pozycję naśladując górników w wagonikach z przodu, którzy kucali z kolanami pod brodami. Choć po- zycja była mniej zbalansowana, jednak zdecydowanie wy- godniejsza. Odkrył też, że opłacało się rozsunąć ramiona, by zablokować pozycję o ścianki. Sama jazda okazała się zaś fascynująca. Po wjecha- niu głębiej w tunel skład zaczął nabierać szybkości. Z grzmotem, który odbijał się echem od skał, pędzili pomiędzy kamiennymi ścianami odległymi nie więcej niż o dwa metry, oświetlonymi co jakieś dziesięć me- trów przez lampy przymocowane do nagich skał sufi- tu, kolejne dwa metry w górę. Jeszcze raz Hal przyj- rzał się ścianom, by sprawdzić, czy dostrzeże widocz- ne żyły złota w kwarcowym podłożu. Jednak tutaj nie był w stanie zaobserwować nawet żadnych smug. Wysilał oczy przez osłonę hełmu - kiedy zdał sobie nagle sprawę, że wszyscy w wagonikach przed nim mieli hełmy odrzucone na plecy. Zawahał się, wspominając ostrzeżenie Toniny do- tyczące zdejmowania hełmu, ale potem przypomniał sobie, że mówiła o nie wystawianiu się na trujące gazy powstające, gdy inni używali palników. Tu, w tunelu, powinno być bezpieczne, skoro wszyscy pozostali po- zdejmowali swoje. Zwolnił zaczepy i odchylił osłonę głowy, swobodnie przyglądając się mijanym skałom. Ta jednak dalej wyglądała tak samo jak przez wizjer kombinezonu. W otaczającym go granicie nie było śla- du po kwarcu. Zdjęcie hełmu przyniosło dużą ulgę. Powietrze sma- gające mu twarz wraz z ruchem wagonika, było zimne i wilgotne, z delikatnym kwaśnym zapachem. Zaczynał mieć pojęcie o tym, jak może wyglądać praca w kombi- 138 Gordon R. Dickson nezonie i hełmie, skoro tak czuł się po zaledwie kilku- nastu minutach, bez fizycznego wysiłku. Ale było w tym coś niesamowitego, jakaś magia - przebywanie w taki sposób pod ziemią, tocząc się przez tunele z prędkością grożącą rozmazaniem po ścianach na zakrętach. Pomyślał o historii Peer Gynta w jaskini Króla Gór, z długiego poematu Henryka Ibsena. W pa- mięci zadźwięczała mu muzyka napisana do tej sceny przez Edwarda Griega, brzmiąc ponad szumem opon na kamieniach oraz metalicznym dzwonieniem i stukaniem połączonych wagoników gnających przez tunel. Silniki pociągu wyłączyły się gwałtownie po wjecha- niu do węższego tunelu. Wagoniki potoczyły się jeszcze trochę zwalniając, po czym dotarły do nieco szerszej ko- mory, gdzie z poziomu korytarza wznosiła się rampa, na wysokość około metra, jak stopień gigantycznych scho- dów. Wagoniki wtoczyły się na rampę, potem kilka stóp prosto, jeszcze na następną rampę i tak dalej, wspina- jąc się lub zjeżdżając z kolejnych stopni rozdzielonych niewielkimi płaskimi odcinkami, aż zatrzymały się tak gwałtownie, że Hal został rzucony na przednią ściankę swojego wagonika. Przed nimi pojawiła się lita ściana z granitu; jednak ponieważ wszyscy naraz zaczęli wysiadać z wagoników, Hal nie mógł przyjrzeć się jej dokładniej. Wysiadł ze swo- jego pojazdu i podszedł do przodu odkrywając tam, że pierwszy z wagoników zatrzymał się niemal dotykając kołami metrowego spiętrzenia skał. Był to kolejny z gi- gantycznych schodów, jednak tym razem nie prowadzi- ła na niego żadna rampa, a jego szerokość ledwie po- zwalała pomieścić człowieka. Dalej przechodził w kamien- ną ścianę poznaczoną wypalonymi pionowo i poziomo bliznami, jakby ktoś podjął nieudolną próbę wyrysowa- nia szachownicy. Przed stopniem, w niechlujnej stercie, leżały naj- różniejsze narzędzia, które podnosili teraz członkowie zespołu. Hal przyglądał się im z zaciekawieniem. Więk- szość ze stosu stanowiły krótkie i masywne urządzenia podobne do pistoletów z krótką i szeroką lufą, w któ- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 139 rych Hal domyślił się laserowych palników wspomnia- nych przez Toninę Wayle. Obok leżały urządzenia po- dobne do protez, które mocowało się na lewą rękawicę, przedłużające palce w cztery długie, metalowe kolce za- krzywione do wewnątrz, tak że ich czubki niemal się stykały. Nie rozumiał ich zastosowania. Potem jednak zoba- czył, że kolce zginały się i prostowały niezależnie od ru- chów palców w rękawicy. W niektórych przypadkach ich ostre jak igły końce rozjarzały się czerwienią, bielały, po czym ponownie matowiały do czerni. Każdy z górników po założeniu sprawdzał je kilkakrotnie, potem wspinali się na stopień i stawali twarzą do ściany. Reszta zespołu, poza szóstką na występie i Johnem Heikkilą minęła Hala i usiadła jakieś dziesięć metrów dalej z odrzuconymi hełmami. John, stojąc w pierwszym wagoniku zaraz pod występem rozejrzał się i dostrzegł Hala. - Dobra, werbus! - zawołał. - Tutaj! Hal z zaciekawieniem podszedł do niego. - Załóż hełm. I nie zdejmuj go. Wbrew sobie Hal rzucił spojrzenie w tył, na pozo- stałych sześciu członków zespołu, którzy nieco dalej sie- dzieli i rozmawiali opierając się o ściany tunelu. Założył hełm a przez głośniczki osłony dobiegł go nieco znie- kształcony głos Johna. - Nic o tym nie wiesz, prawda, Thornhill? -Nie. - W porządku. Twoje zadanie polega na sprzątaniu podczas pracy tych z palnikami. - John sięgnął do heł- mu i zamknął go na głowie. Sześciu mężczyzn na wystę- pie zamknęło swoje już jakiś czas temu. Stali patrząc w dół na Johna, najwyraźniej czekając na sygnał. - Normalnie byłbym tam na górze z pierwszą zmia- ną wypalaczy. Ale zostanę tu na dole do czasu, aż zała- piesz o co chodzi. Będą teraz wycinać bloki i zrzucać je na dół do chwili, kiedy występ zrobi się zbyt głęboki, by mogli je spychać za krawędź. Kiedy do tego dojdzie, wy- tniemy rampę i będziesz pracował zaraz za wypalacza- 140 Gordon R. Dickson mi. Ale na razie bloki będą spadać z góry i musisz uwa- żać na nogi. Rozumiesz? - przerwał. Hal skinął głową. - Tak - powiedział. - W porządku. Drugą rzeczą, na którą musisz uwa- żać, to temperatura spadających bloków. Nie próbuj ich ruszać inaczej niż szczypcami. To są szczypce... Podniósł parę kolczastych urządzeń. - Wysuń ręce. Hal posłuchał, a John założył po jednym na każdą rękawicę. Odkrył, że szczypce mają na końcach zagłę- bienia w kształcie dłoni, do których pasowały rękawice, przy czym kciuk, palec wskazujący i środkowy miały własne wgłębienia, a mały palec i serdeczny pracowały razem - w sumie cztery wgłębienia. Eksperymentalnie rozprostował prawą dłoń, a czteropalce, przypominają- ce szpony kolce rozsunęły się, a potem zwarły w odpo- wiedzi. - Mechaniczna dłoń - skomentował. - Nie, to szczypce - odparł John. - Używaj ich do podnoszenia bloków. Patrz na mnie. Dobra, wypalacze, zaczynamy. Mówiąc to założył na swoje rękawice kolejną parę szczy- piec. Ledwie zdążył to uczynić, kiedy na występie rozległo się syczenie i strzelanie palników tnących skałę. Chwilę później jeden z ludzi z palnikami kopnął na dół kawałek granitu o rozmiarach grapefruita, który prawie spadł na stopę Hala. John z łatwością podniósł go chwytając czub- kami szczypiec. Przytrzymał go przed Halem. - Nie dotykaj go - powiedział. - Po prostu mu się przyjrzyj. Widzisz w nim żyłę? Hal spojrzał. Dostrzegł przebijającą się przez granit linię kwarcu. - Czy w tym jest złoto? - zapytał zafascynowany. - Masz cholerną rację. I prawdopodobnie trochę sre- bra, ale nie zobaczysz jego śladów. Patrz, widzisz kolor kwarcu, tutaj? Hal wysilił wzrok wpatrując się w kwarc, niepewny czego powinien szukać. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 141 - Wydaje mi się, że tak - powiedział. John rzucił bryłę do pierwszego wózka. - Nauczysz się - powiedział. Podczas gdy rozmawiali, u ich stóp wylądowało kil- ka kolejnych kawałków skały. John wybrał je po kolei pokazując Halowi i wrzucił do wózka. Kolejny jednak ponownie wyciągnął w stronę Hala, aby ten mógł go uważnie obejrzeć. - Widzisz? Nie ma żył. Takie wyrzucasz. Ruchem szczypiec rzucił ostatni kawałek za siebie, pod ścianę tunelu. - Na tym polega sortowanie - powiedział kontynu- ując pracę w stałym tempie, jako że kawałki skał spa- dały teraz jak gorący deszcz. - Nauczenie się tego zajmie ci trochę, ale złapiesz to. Zespół dostaje pieniądze tylko za dobrą rudę. Każdy kawałek pustej skały zajmuje tyl- ko miejsce i zmniejsza dzienne wydobycie. Ale nie przej- muj się tym na początku. Po prostu rób to najlepiej jak potrafisz. Jednak im szybciej się nauczysz, tym lepiej będzie się wiodło zespołowi i tym bardziej będziemy cię lubić. Spróbuj teraz z częścią tych bloków. Hal spróbował. Nauka obsługi szczypiec nie wyma- gała jakichś szczególnych zdolności, jednak nauczenie się dobrego chwytania skał bez wyczucia nacisku nie było już takie proste, zwłaszcza że czujniki kierujące ruchem prętów były tak wrażliwe, że z początku przesa- dzał z ruchami. Ale już po kwadransie był w stanie cał- kiem sprawnie podnosić kawałki skał i rzucać je do wóz- ków. Sortowanie było jednak inną sprawą. Ilekroć za- trzymał się, żeby przyjrzeć się jakiemuś kawałkowi z bli- ska, John poganiał go, by nie przerywał pracy. W czasie gdy się uczył, John mu pomagał. Jednak Hal nabierał wprawy i coraz lepiej radził sobie z podno- szeniem bloków, choć był świadom, że odrzuca tylko je- den blok na dziesięć, podczas gdy John raczej jeden na pięć. Mimo wszystko brygadzista wydawał się być zado- wolony z manualnych zdolności Hala i stopniowo po- zwalał mu przejmować coraz większą część pracy, aż w końcu stał tylko i przyglądał się. 142 Gordon R. Dickson - W porządku - powiedział wreszcie. - Rób tak da- lej. Ale zrób sobie chwilę przerwy, zmienimy ekipy. Odwrócił się i zawołał grupę na stopniu. - Zmiana! Palniki zasyczały i trzasnęły cichnąc. Ludzie na stop- niu zeszli z niego, a ci, którzy dotąd siedzieli dalej w tunelu podeszli, zakładając hełmy, przejmując palni- ki od pierwszej grupy i zajmując ich miejsca na wystę- pie. Tym razem John był z nimi, zatrzymał się na chwi- lę, zerkając przez ramię w dół, na Hala. - Trzymaj hełm założony, do czasu aż powiem, że możesz go zdjąć - powiedział. - Słyszysz mnie? -Tak. - W porządku! - John odwrócił się twarzą do ściany razem z resztą ekipy. - Zaczynamy! Tak więc zaczęła się zmiana. Z początku Hal spocił się na samą myśl o konieczności poradzenia sobie ze strumieniem brył bez pomocy Johna. Jednak jeśli było cokolwiek, w czym życie obdarzyło go doświadczeniem, to był to proces uczenia się nowych rzeczy. Szybko na- brał wprawy w chwytaniu brył szczypcami tak, by nie wyślizgiwały się z uchwytu, kiedy próbował podnieść je do wagoników. Po niedługim czasie nawet stosunek od- rzuconych bloków do tych trafiających do wagoników zdawał się poprawiać. W miarę pracy, nawet ludzie z palnikami nabrali szybkości. Hal musiał cały czas walczyć, by spadające kamienie nie gromadziły się w stos. Udało mu się to przez zwiększenie szybkości. Jednak w miarę jak to ro- bił, zaczęło w nim narastać zmęczenie wywołane pracą mięśni, nieprzyzwyczajonych do takiej pracy. Na szczęście, mógł zatrzymać się i złapać oddech co piętnaście minut, podczas zmiany grupy na przodku. Jednak nawet z tymi przerwami, po upływie połowy był zmęczony i zaczął zwalniać. Przerwa na lunch nadeszła w sam raz, by uratować go od zostania daleko za palni- kami, a jedzenie i odpoczynek odnowiły jego siły. Rozpo- czął drugą połowę zmiany nadążając niemal z łatwością, jednak przypływ sił okazał się być tymczasowy. Męczył Encyklopedia Ostateczna - tom 1 143 się teraz szybciej niż rano. W głębokie zakłopotanie wpra- wił go fakt, że bryły wyprzedziły go na tyle, że nawet pracując w czasie przerw, nie był w stanie odrobić zale- głości wobec palników. Pocąc się i walcząc o powietrze wewnątrz kombine- zonu spoglądał z tęsknotą na górników przy ścianie, któ- rzy czasami odrzucali hełmy na plecy łapiąc świeże po- wietrze. Setki razy kusiło go, by unieść swój choć na sekundę, jednak dyscyplina wyuczona od najmłodszych lat, zwalczyła tę pokusę. W każdym razie dosłownie za- taczał się na nogach, kiedy poczuł w końcu na ramieniu dłoń i obrócił się, stając naprzeciw Johna. Rozdział 9 - Idź, zrób sobie przerwę - powiedział John. Ode- pchnął Hala lekko od kamieni, które ten przerzucał i sam się nimi zajął. Na miękkich nogach Hal poszedł do tyłu tunelu i opadł na podłoże, opierając się plecami o ścianę. Pod- niósł hełm i oddychał głębiej, niż kiedykolwiek w życiu. Pomyślał, że John po prostu przejmuje jego pracę. Jednak zauważył, że nie tylko John ale i wszyscy pozo- stali pracujący z palnikami poodrzucali hełmy i scho- dzili z występu, który był już właściwie zbyt głęboki na tę nazwę. Dołączyła do nich grupa odpoczywająca dotąd pod ścianą i cały zespół zaczął wycinać rampę w stop- niu. Prawie skończyli to zadanie, kiedy nadjechał skład pięciu pustych wagoników, wioząc tylko jednego pasa- żera: potężnego mężczyznę o pająkowatej budowie. Dzięki odrzuconemu na plecy hełmowi można było zauważyć orientalne rysy twarzy. Na rękawicach miał założone szczypce zwieńczające długie ręce sterczące z potężnych ramion. Skład zatrzymał się zaraz za ostatnim wagoni- kiem, którym tu przyjechali i mężczyzna wyskoczył z zajmowanego przez siebie pojazdu. John podszedł do 144 Gordon R. Dickson niego i zaczął rozmawiać. Hal był zbyt daleko, by usły- szeć słowa, widział tylko, jak starszy mężczyzna, które- go twarz obserwował z boku, słuchał potakując czasem głową i zaciskając szczypce, jakby zniecierpliwiony nie mógł się doczekać końca rozmowy. John skończył wresz- cie i odwrócił się. Staruszek zrobił krok w stronę sterty odrzuconych przez Hala pod ścianę kamieni i zaatako- wał je swoimi szczypcami. Atak był właściwym słowem. Hal myślał, że John jest szybki i doświadczony w użyciu szczypiec, ale sta- ruszek był niewiarygodny. Stał twarzą do ściany i uży- wając obu zestawów kleszczy rzucał skały za siebie nie oglądając się. Nie dość, że wszystkie lądowały w wago- niku, to kiedy ten się zapełnił, mężczyzna nie oglądając się zmienił miejsce i zaczął napełniać następny. Hal przy- glądał mu się zafascynowany. - Dobra, Tad. Ruszamy. Hal obrócił się i zobaczył Johna stojącego obok sie- bie, więc podniósł się szybko na nogi, gotów wracać do pracy. Jednak uświadomił sobie, że choć wycinanie ram- py było zakończone, ludzie z palnikami nie powrócili na stopień kontynuować pracę. Zamiast tego wszyscy wspi- nali się do wagoników, siadając na wierzchu rudy. - Już skończyliśmy? - zapytał Hal, niezdolny do uwierzenia w ten fakt. - Skończyliśmy. Wsiadaj do wagonika. Hal, zajęty pracą i całkiem na niej skupiony nie za- uważył, że wszystkie wagoniki ich składu były już wy- pełnione rudą. Jeszcze raz rzucił okiem na staruszka i spostrzegł, że tamten w ciągu kilkunastu minut zdołał zebrać niemal wszystkie kawałki odrzucone przez Hala w ciągu całej zmiany. - Co on robi? - zapytał zdziwiony, kierując się w stronę ostatniego z wagoników składu. - Zbiera resztki - odpowiedział John. - Sprząta. Weźmie skały na ostatnie sortowanie, na wypadek gdy- byśmy opuścili coś wartościowego i zawiezie w stronę szybu, do późniejszego wywiezienia na powierzchnię. No już, wsiadaj. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 145 - Nie mogę uwierzyć, że to już koniec zmiany - po- wiedział Hal, wspinając się na ostatni wagonik. - Skończyła się - zapewnił go John. Wspiął się na czołowy wagonik. Hal nie widział, w jaki sposób John sterował, ale jak tylko ten wsiadł do wagonika, cały skład ruszył z miejsca cofając się i skręcając kilka razy, by w końcu dokonać ciasnego skrętu i zawrócić w tunelu. Z szumem i stukotem mknęli przez tunele. Usado- wiony na rudzie do połowy wypełniającej wagonik, Hal pozwolił sobie na luksus świadomości, że zakończył pracę na ten dzień. Czuł się zużyty, ale i zadowolony. Właści- wie teraz, kiedy praca była skończona i mógł odpocząć, czuł w ciele na wpół przyjemne ciepło wyczerpania. Ma- lachi Nasuno wyjaśnił mu kiedyś, że nie należało ocze- kiwać, by jego niedojrzałe mięśnie były w stanie wyko- nać pracę, którą przy takiej samej masie będą mogły wykonać, kiedy już przestanie rosnąć. Z drugiej strony, dzięki temu szybkość, z jaką będzie odzyskiwał siły po intensywnym wysiłku fizycznym, będzie odpowiednio większa niż u podobnej, starszej osoby. I im dana osoba będzie starsza, tym większa będzie jego przewaga. Fak- tycznie, jadąc chybotliwym wagonikiem czuł, jak odra- dzają się w nim siły, a to, razem z satysfakcją z przej- ścia przez zmianę bez kłopotów, pozwoliło mu się czuć bezpieczniej i spokojniej niż kiedykolwiek od czasu, gdy opuścił swój dom na Ziemi. Wydawało mu się, że istnieje teraz jakaś więź jed- nocząca go z pozostałymi górnikami wracającymi do szoli. Był z nimi niespodziewanie blisko. Ciemne barwy i ota- czające ich ściany tunelu czyniły z nich jedną rodzinę. Po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi, miał poczucie akceptacji i przynależności. Wciąż był pogrążony w myślach, kiedy dojechali do sali stanowiącej terminal i wejście do szoli. Inne składy, również wyładowane rudą ,były już na miejscu, albo wła- śnie nadjeżdżały z tuneli. Zatrzymali się i wszyscy ze składu Hala wysiedli, więc poszedł za ich przykładem. Tylko John został na miejscu, a kiedy pozostali wysie- dli, poprowadził wagoniki w tunel otwierający się za szolą. 146 Gordon R. Dickson - Co teraz robimy? - Hal zapytał jednego z członków zespołu, ponieważ nie ruszali w stronę szoli, która stała otwarta na dnie. - Czekamy na Johna - odpowiedział zapytany, niski i szczupły dwudziestokilkuletni mężczyzna z czarnymi, pirackimi wąsami, których końce zwieszały się wokół kącików ust. Hal skinął głową. Stał, czekając razem z resztą, a po trzech lub czterech minutach John wyszedł z tune- lu, do którego wprowadził wcześniej wagoniki i dołączył do nich. - Pół tony ponad limit - powiedział, machając pa- skiem wydruku, zanim schował go do kieszeni na piersi kombinezonu. Od członków zespołu dobiegł pomruk sa- tysfakcji. - Hej, i to z nowym werbusem! Nieźle! - Górnik, z którym rozmawiał Hal, klepnął go przyjacielsko w ra- mię - a raczej próbował, bo Hal automatycznie odsunął się od pięści, tak, że kostki rękawicy ledwie dotknęły jego ramienia. Tamten jednak zdawał się tego nie za- uważyć. - Jedźmy! - powiedział John i poprowadził ich w stronę szoli, która była już na wpół wypełniona męż- czyznami z innych grup, gotowych na wyjazd. - Uważaj! - krzyknął ktoś niemal do ucha Hala, kie- dy wchodził do środka. - Uważajcie na nogi. Mamy no- wego werbusa z dużymi stopami i brakiem manier! Hal obrócił się i w odległości zaledwie kilku cali spo- strzegł twarz szczupłego górnika z dużym nosem, który zaczepił Hala w drodze na dół. - Co się z tobą dzieje, Neif? - zapytał górnik z czar- nymi wąsami z grupy Hala. - To jego pierwszy dzień. - Nie mówię do ciebie, Davies. - Górnik nazwany Neifem zerknął na członka zespołu Hala. - Niech mówi sam za siebie, jeśli myśli, że należy do kopalni. Szola zamknęła się i z szarpnięciem ruszyła w górę. - Nie dotknąłem twojej stopy - powiedział Hal do Neifa. Neif przysunął bliżej twarz. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 147 - Jestem kłamcą, tak? - Co się tu dzieje? - głos Johna Heikkili dobiegł ich przez masę upchanych ciał. Hal odwrócił się od Neifa i nic nie powiedział. Szola wznosiła się. Kiedy dotarli na górę i otwarły się drzwi, Hal szybko wyszedł i zszedł z drogi ludziom wychodzącym za nim. Pomimo ciasnego upakowania w drodze na górę, część uczucia ciepła i związku z pozo- stałymi członkami grupy, które czuł podczas jazdy wa- gonikiem z rudą, opuściło go teraz. - Tędy - usłyszał głos John koło ucha. - Zdejmie- my kombinezony i pokażę ci, jak sprawdzić czy jest szczelny. Hal poszedł za nim z powrotem do pomieszczenia, gdzie otrzymał swój kombinezon. Tam, pod kierunkiem Johna zdjął go i przyglądał się, jak ten podłącza do kom- binezonu niewielki wąż wystający ze ściany pod mano- metrem. John zamknął zapięcia, przykręcił wąż do za- woru w okolicy pasa i odkręcił kranik. Kombinezon na- dął się. - Dobrze - powiedział John po sekundzie, spusz- czając z niego powietrze - żadnych przecieków. Nigdy nie zapomnij zrobić tego po każdej zmianie. Nie będziesz miał drugiej szansy. Pierwszy raz, kiedy wciągniesz gazy pod ziemią, będzie ostatnim. - Zapamiętam - potwierdził Hal. - Co teraz... - Kolacja za czterdzieści minut - odpowiedział John nie czekając na koniec pytania. - Może wyjdziesz na ze- wnątrz? Och, ktoś cię szuka. Tym kimś była Tonina. John oddalił się, a jego miej- sce zajęła Tonina, oglądając Hala z góry na dół. - W jaki sposób wróciłaś przed nami? - zapytał Hal. - Nie widziałem cię nawet rano w szoli. - Zmiany zjeżdżają z przesunięciem, żeby zgarnia- cze resztek mogli wykonywać regularne rundy na sprzą- tanie. Beson i reszta z nas zjechała na dół przed wami, więc wróciliśmy też wcześniej. - Ach. - Dziewczyna ruszyła, a on automatycznie podążył za nią. - Gdzie idziemy? 148 Gordon R. Dickson - Na zewnątrz. Chcę ci się przyjrzeć w górnym oświe- tleniu. Wyszli przez drzwi na otwartą przestrzeń z jej zapy- loną, równą powierzchnią jasno oświetloną lampami umieszczonymi wysoko pod sufitem jaskini. Wokół krę- ciła się, jak wydawało się Halowi, większość górników, którzy w tej chwili nie pracowali, rozmawiając w gru- pach i najwyraźniej czekając na kolację. - Teraz stój - powiedziała Tonina, kiedy już byli na terenie oświetlonym górnym światłem o jasności porów- nywalnej do blasku słońca w południe na Ziemi. Przyj- rzała mu się przez zmrużone oczy. - Wyglądasz dobrze. W porządku! Słyszałam, że do- brze sobie poradziłeś na dole. - Naprawdę? Wciąż zostawałem z tyłu, nie nadąża- jąc. Zmiana skończyła się w samą porę, bo inaczej John musiałby mi pomóc. - Mimo wszystko, to dobrze - powiedziała Tonina. - Pracowałeś cały czas przez swoją pierwszą zmianę. Nie- mal nikt w kopalni nie jest w stanie tego zrobić. I nie ma znaczenia w jakiej są formie, kiedy tu docierają. Pracu- jąc ze szczypcami używasz innych mięśni i na początku wszyscy się załamują. - Hej, werbus z wielkimi stopami! - zawołał głos, który Hal nauczył się już rozpoznawać. Odwrócił się i zobaczył Neifa zdążającego w ich stronę. Pozbawiony kombinezonu, starszy od Hala mężczyzna wywierał mniejsze wrażenie. Był o dobre pół głowy niższy od Hala i wyglądał na szczupłego, ale szkolenie powiedziało Ha- lowi, że musi być przynajmniej o dwadzieścia procent cięższy. W trójkątnym dekolcie koszulki widać było ciem- ną opaleniznę, osiągalną tutaj jedynie za pomocą spe- cjalnych lamp do naświetleń. Miał szerokie, kwadrato- we ramiona, wąską talię i bardzo ciemne oczy. - Chcę z tobą zamienić jeszcze kilka słów - powie- dział. - Odczep się od niego Neif - powiedziała Tonina. - Jest tu całkiem świeży. Nie zwracaj na niego uwagi, Tad. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 149 - Trzymaj się od tego z daleka, Tonina - powiedział Nef. - Do ciebie mówię, werbolu. Nie lubię, jak mi się depcze po nogach i nie lubię, jak się mnie nazywa kłam- cą. W Halu zezbrało paskudne uczucie. Inni górnicy, przyciągnięci podniesionymi głosami, zaczęli zbierać się wokół nich. - Nie mów mi, co mam robić, Neif! - Tonina we- pchnęła się między nich twarzą w stronę Neifa. - Powi- nienieś być dostatecznie mądry, by nie wyżywać się na kimś nowym. Gdzie jest John? John! Johnie Heikkila, ten drań próbuje być groźny, wyżywając się na twoim werbusie! Miała donośny głos. - O co chodzi? - zapytał John chwilę później przeci- skając się przez otaczający ich tłum. - Masz jakiś pro- blem, Neif? - Nie twój interes - odpowiedział zapytany. - Ten twój werbol deptał mi dzisiaj po stopie całą drogę na dół, a kiedy mu powiedziałem, żeby tego nie robił, na- zwał mnie kłamcą. John spojrzał na Hala. Ten potrząsnął głową. Uczucie mdłości w Halu nasiliło się. Chciał jak naj- mniej rzucać się w oczy, a z każdą chwilą sprawa z Ne- ifem czyniła go coraz bardziej podejrzanym. Wydawało mu się, że w zbiegowisku biorą udział wszyscy z całej kopalni. - Nie stałem na jego stopie - zaprotestował - ale to nic nie szkodzi... - Mówisz, że nie stałeś na jego nodze. W porządku, wobec tego nie ma problemu - powiedział John. Stał naprzeciw Neifa jak ludzki czołg. Ale twarz Neifa wy- krzywiła się. - Nie jesteś moim szefem. Jeśli ten werbol nie po- trafi sam o siebie zadbać, to co on tu robi? - Idź wczołgać się do dziury! - ogniście wtrąciła się Tonina. - Słyszałeś, że ma reputację i chcesz sam jej zakosztować, to wszystko. Neif zignorował ją. Patrzył na Johna. 150 Gordon R. Dickson - Powiedziałem, nie jesteś moim szefem. - Jasne - powiedział John. Rozejrzał się po zbiego- wisku. - Will? Will stał w pierwszym rzędzie, na lewo od Johna. -1 o co chodzi? - Will odezwał się do Johna nie rusza- jąc się z miejsca. - Słyszeliśmy, że to mąciwoda. Wiedzia- łeś o tym, kiedy go przyjmowałeś. Jeśli nim nie jest, niech sam mówi za siebie. Jeśli ta reputacja jest prawdziwa, może sam zaaranżował tę walkę, żeby się pokazać. - Wszystko w porządku - szybko wtrącił Hal. -John, wszystko w porządku. Nie nadepnąłem na jego stopę, ale jeśli on tak uważa, to przepraszam... - Przepraszam, do diabła! - wykrzyknął Neif. - My- ślisz, że możesz nazwać mnie kłamcą i po prostu odejść. Albo stawaj, albo wynoś się z kopalni. - John! - powiedziała Tonina. John wzruszył ramionami i cofnął się. Krąg ludzi dookoła również się cofnął, aż Neif i Hal zostali sami w środku dużej, pustej przestrzeni. Tonina czekała jesz- cze chwilę, ale potem i ona się wycofała. Hal stał patrząc na Neifa, czując rozpacz. Światło było bardzo jasne, a otaczające ich powietrze suche. Sto- jący wokół górnicy wydawali się być odlegli i obcy. We własnych myślach był izolowany, jakby stał wewnątrz stada wilków. Wpatrzył się w twarz Neifa, ale nie znalazł w niej nawet śladu rozsądku. Pozwolę mu, pomyślał nagle do siebie. Pozwolę mu zrobić, co będzie chciał. To jedyne wyjście z tego bałaga- nu. Jeśli mnie pobije, może zapomną o tej całej sprawie z reputacją... Widział jak Neif zaczyna się do niego zbliżać, opusz- czając prawe ramię w miarę zaciskiwania pięści. Ciało Hala krzyczało, by ruszył się i przyjął jedną z tuzina pozycji obronnych, jakie znał z treningu, ale zablokował je myślą. Ustawił jedynie pięści w sposób, który - miał nadzieję - wyglądał niezgrabnie i amatorsko. Neif podszedł do niego. Będę stał nieruchomo, mó- wił do siebie Hal. Zmusił się do stania bez ruchu, pomi- mo podchodzącego przeciwnika... Encyklopedia Ostateczna - tom 1 151 ...był oszołomiony. Coś poszło źle, ale nie potrafił sobie od razu przypomnieć co takiego. Leżał na ziemi i pewien był tylko tego, że został zaatakowany. Dostrzegł nad sobą postać człowieka, podchodzącego bliżej i prze- noszącego masę ciała w sposób, który zapowiadał kop- nięcie. Jego ciało zareagowało instynktownie, zrywając się, wykonując przewrót w tyl i ustawiając go na nogach, twarzą do napastnika. Przypomniał sobie teraz, że ten człowiek ma na imię Neif i że planował pozwolić mu zro- bić ze sobą to, na co tamten będzie miał ochotę. Jednak jego umysł wciąż był otumaniony i nie potrafił sobie przy- pomnieć powodów tej decyzji. Równocześnie Neif ponownie zaczął się zbliżać, po krótkiej, pełnej zdumienia przerwie, wywołanej błyska- wicznym powstaniem Hala z bezradnej pozycji na ziemi. Neif ruszył, płynnie wyprowadzając cios w gardło prze- ciwnika. Roztrzęsiony i słaby, Hal zareagował automatycz- nie, obracając ciało bokiem, by przepuścić pięść i wyko- nał jeden krok do przodu i za Neifa po tym, jak ten za- chwiał się, wytrącony z równowagi niecelnym ciosem. Stanął za plecami przeciwnika. Nie kierowany świado- mą myślą wyprowadził dwa krótkie, mocne uderzenia obiema pięściami w plecy w rejonie nerek. Neif padł na ziemię. Hal zrobił krok do tyłu patrząc na przeciwnika. W jego głowie przejaśniło się i poczuł, jak wraca do nie- go uczucie mdłości. To nie miało sensu. Nie potrafił zmusić się, żeby po prostu stać i przyjąć karę, którą będzie chciał mu wy- mierzyć Neif. Po prostu nie potrafił się do tego zmusić. Pierwszy cios, który na chwilę pozbawił go świadomo- ści, obudził w nim prymitywny strach i instynkt prze- trwania. Ale tamten mężczyzna leżał teraz na ziemi i nie ruszał się. Może to zakończy sprawę. Zaczął odchodzić... ale Neif poruszył się. Jego ra- miona napięły się, uniosły głowę i ciało, podnosząc je do pozycji, w której podpierał się na kolanie, wciąż plecami 152 Gordon R. Dickson do Hala. Niepewnie wstał i odwrócił się w jego stronę. Ruszył na Hala. Gdybym mógł go po prostu znokautować, pomyślał Hal... Jednak jego umysł nie był całkiem jasny, a Neif już prawie go dopadł. Podniósł ręce, złapał ramię, które próbowało go uderzyć i obracając się przyklęknął, a Neif przekoziołkował nad jego prawym ramieniem i ciężko wylądował na plecach. Ponownie, przez chwi- lę leżał nieruchomo, pozbawiony powietrza. Ale jesz- cze raz, po kilku sekundach zaczął się ruszać i stanął na nogach. Umysł Hala pracował już normalnie i precyzyjnie, i ponuro stanął przed niemożliwością tego, co planował zrobić. Nie było sposobu, żeby po prostu nieszkodliwie znokautować Neifa. Tego rodzaju rzeczy spotykało się tylko w romantycznych historiach, jakie można było zna- leźć w oprawnych w skórę tomach zapełniających bi- bliotekę Waltera InTeachera - nie w rzeczywistej walce, której uczył go Malachi. Tylko w fikcyjnych opowieściach można było uderzyć kogoś pięścią czy pałką tak spryt- nie, by pozbawić go tylko przytomności, nie narażając przy tym na niebezpieczeństwo realnych uszkodzeń. W prawdziwym życiu, to samo uderzenie jedną osobę mogłoby jedynie pozbawić przytomności, a zabić kogoś innego tej samej wagi i wzrostu. Nie, jedyne znane mu ciosy, które położyłyby Neifa na ziemi tak, żeby nie wstał, były ciosami śmiertelnymi. Ktoś z doświadczeniem Malachiego Nasuno mógł zary- zykować użycie któregoś z nich z zastosowaniem odpo- wiedniej siły, by tylko ogłuszyć przeciwnika, ale Hal nie był ani dostatecznie silny, ani doświadczony, by zaryzy- kować. Poczuł rozpacz. Neif ponownie zbliżał się do niego z wyrazem szaleństwa w oczach. Jeszcze raz Hal zszedł z linii jego ataku, złapał go, wytrącił z równowagi i rzu- cił. I po raz kolejny, po sekundzie, Neif zdołał stanąć na nogi i zaatakować. Hal rzucił nim jeszcze raz, ale histo- ria się powtórzyła. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 153 Jego przeciwnik, najwyraźniej dzięki pracy w ko- palni, był w doskonałej formie fizycznej i stało się oczy- wiste, że nie zamierza zrezygnować, aż zostanie za- trzymany. Wewnętrzne mdłości kompletnie opanowa- ły Hala. Przyglądający się tłum zdawał się być daleko stąd. Świat wokół niego sprowadzał się do światła i skały; suchy, zakurzony i pusty, poza niekończącą się potrzebą radzenia sobie z przeciwnikiem, który nie chciał zrezygnować i który zmuszał go do ciągłego wymierzania kary. Proszę, niech zostanie na ziemi!... modlitwa powta- rzała się wciąż na nowo w miarę jak Neif ciągle stawał na nogi i ponownie atakował. We własnym umyśle Hal przestał reagować już dawno temu; usiłował otworzyć się i pozwolić Neifowi zrobić ze sobą cokolwiek chciał. Jednak strach wciąż zwyciężał i ignorował jego umysł, odmawiając pozwolenia na to, by tamten się zbliżył. W wyobraźni Hal widział jak Neif leży nieruchomo - zbyt nieruchomo - na ziemi. Zadygotał wewnętrznie w reakcji na ten obraz. To nie mogło trwać dalej. Na- głym, rozpaczliwym zrywem samokontroli Hal zmusił się do stania nieruchomo z opuszczonymi rękoma, a Neif w końcu dopadł go, pchnął i powalił na kamienną pod- łogę, na której walczyli. Jednak górnik niemal zupełnie opadł już z sił. Tak naprawdę trzymało go jedynie ślepe pragnienie walki tak długo, jak żył. Palce Neifa przesunęły się po policzkach Hala by sięgnąć jego oczu, ale Hal usunął się - i nagle napełniła go nadzieja zrodzona z inspiracji. Leżąc plecami na ziemi, mając drugiego mężczyznę na sobie, przesunął ręce na jego ramiona i pod pretek- stem odpychania go, nacisnął kciukami na jego tętnice szyjne. W tej samej chwili palce Neifa odnalazły w koń- cu jego oczy. Hal rozpaczliwie przechylił głowę na karku tak, by większość nacisku skierować na kości policzkowe. W myślach powoli liczył, w miarę jak Neif próbował wci- skać palce w jego gałki oczne ... tysiąc ... tysiąc jeden ... tysiąc dwa ... przycisnął swoją twarz najbliżej, jak po- 154 Gordon R. Dickson trafił do zakurzonych włosów przeciwnika i liczył dalej, utrzymując nacisk na jego tętnice. Kiedy doliczył do tysiąc czterdziestu trzech, palce Neifa zaczęły się rozluźniać, a przy tysiąc sześćdziesiąt całkiem zwiotczały; górnik opadł bezwładnie. Hal wy- pełzł spod niego i spojrzał w dół. Neif dalej leżał nieru- chomo. Hal odwrócił się i zataczając się odsz^ ii od leżącego w bezruchu mężczyzny w stronę ciał oddzielających go od noclegowni. Widział przed sobą Toninę, z niewiado- mych przyczyn jej twarz była wyraźna, podczas gdy wszystkie pozostałe rozmazywały mu się przed oczyma. Powierzchnia, po której szedł, sprawiała wrażenie ra- czej poduszek, a nie skały i udeptanego pyłu. Przez tłum przeszła fala pomruków. Patrzyli za nie- go. Z wysiłkiem odwrócił się, by spojrzeć za siebie. Neif podniósł się na łokciu, rozglądając się dookoła. Najwyraźniej znów odzyskał przytomność, ale tak jak Hal stracił orientację po przyjęciu pierwszego ciosu, tak pozbawione tlenu neurony w mózgu Neifa przez chwilę były zagubione i nie był pewien, czemu leży na ziemi. Hal ponownie zawrócił i ociężale ruszył w stronę krę- gu twarzy i Toniny. Doszedł do nich, a wtedy pierścień rozerwał się, a tworzący go górnicy ruszyli za niego, ota- czając Neifa, pomagając mu wstać i odprowadzając do pokoju. Nieoczekiwanie Tonina znalazła się tuż przy Halu i jedną ręką mocno objęła go wokół talii, kiedy przechy- lił się i prawie upadł. - Już dobrze - powiedziała. - Już dobrze, już po wszystkim. Zaprowadzę cię do pokoju. Gdzie cię boli? Spojrzał na nią z góry. Nagle uświadomił sobie ból oczu i szczęki, oraz otarć i siniaków z kamiennego pod- łoża, na którym siłowali się z Neifem. Ale chciał jej po- wiedzieć, że tak naprawdę nie było mu nic poważnego, po prostu był wyczerpany. Że poza tym pierwszym ude- rzeniem Neif właściwie nic mu nie zrobił. Jednak mdło- ści w nim wezbrały, a gardło zacisnęło się powstrzymu- jąc wymioty, jakby zaciśnięto na nim jakąś blokadę. Mógł tylko patrzeć na dziewczynę. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 155 - Oprzyj się na mnie - powiedziała. Obróciła się i na wpół poprowadziła, na wpół ponio- sła go w stronę noclegowni. Jej ramię podtrzymujące go w talii było niewiarygodnie silne - fragment jego umysłu zauważył gorzko, że o wiele silniejsze niż jego. Pozwolił się doprowadzić w ciszy do swojego pokoju, gdzie padł na łóżko. Leżąc zaczął silnie dygotać, w sposób zupełnie niekontrolowany. Tonina szczelnie owinęła go kocem i włączyła ogrze- wanie na maksimum, ale wciąż się trząsł. Szybko zdjęła z siebie wierzchnie ubranie i wsunęła się razem z nim pod koc. Otoczyła go silnymi, twardymi ramionami i trzy- mała jego trzęsące się ciało przyciskając go do siebie, ogrzewając ciepłem własnego ciała. Stopniowo dygotanie ustało. Ciepło powoli zaczęło się rozchodzić po jego ciele, dochodząc do kończyn. Le- żał rozluźniony. Jeszcze przez chwilę oddychał głęboko i dygotliwie, ale w końcu nawet to minęło. Instynktow- nie objął Toninę, przyciągając ją do siebie jeszcze bliżej, przesuwając dłońmi po jej ciele. Przez chwilę napięła się i stawiała mu opór. Jednak napięcie opuściło ją i pozwoliła mu przyciągnąć się do siebie. Obudził się w nocy mając śpiącą Toninę u boku. Bolały go siniaki i wcale nie czuł się dobrze. Śnił o tej ostatniej nocy na Ziemi, i czuł w sobie poczucie celu, którego nie potrafił zobaczyć wyraźnie, ale który pchał go z zimną i twardą determinacją. Ponowne zaśnięcie zajęło mu dużo czasu. Rozdział 10 Półtora miesiąca później w kopalni nieoczekiwanie pojawił się Sost, dostarczając jakąś przesyłkę i wjeżdża- jąc na plac w chwili, kiedy grupy spożywające obiad z Johnem Heikkilą właśnie kończyły jeść. Hal spacero- wał swobodnie na zewnątrz jadalni, kiedy zobaczył zna- 156 Gordon R. Dickson jomy kształt pojazdu parkującego przed wejściem do biur i wysiadającą z niego jeszcze bardziej znajomą postać. Ruszył w stronę ciężarówki, jednak zanim tam do- tarł, Sost zniknął wewnątrz budynku dźwigając jakąś dużą paczkę, więc został na zewnątrz czekając, aż sta- ruszek wyjdzie stamtąd. - Hej tam - rzucił Sost pojawiając się w wyjściu, tak swobodnie, jakby rozstali się piętnaście minut wcześniej. Zszedł ze schodów i wyciągnął do Hala grubą, kanciastą dłoń. - Jak ci służy kopalnia Yow Dee? - Podoba mi się tutaj - odpowiedział Hal ściskając dłoń. - Chodź do kantyny, pogadamy. - Nie odmówię - odpowiedział Sost. Kantyna była na wpół zapełniona odpoczywającymi po pracy górnikami. Hal rozejrzał się za Toniną albo kimś ze swojego zespołu, ale nikogo nie wypatrzył. - Tutaj - powiedział, wynajdując miejsca przy pu- stym stole na sześć osób. - Na co masz ochotę? Z powo- du przepisów kopalni są tu tylko soki i kawa. - Niech będzie kawa - powiedział Sost zajmując miej- sce. Hal zamówił im obu to, co na Coby nazywano kawą - i przyniósł ją do stołu w miedzianych kubkach z cera- micznym pierścieniem na krawędzi. - Nie wiedziałem, że możesz tu przyjechać - odezwał się do Sosta. - Mogę zostać wysłany gdziekolwiek - odpowiedział Sost, popijając ze swojego kubka. - Podoba ci się tutaj, prawda? Właśnie w tej chwili w drzwiach pojawiła się Toni- na. - Tonina! - zawołał. Rozejrzała się, zobaczyła go i skierowała się w ich stronę. - Tak, to dobra kopalnia... Tonina, siadaj. Chciałbym, żebyś poznała Sosta. Chcesz się czegoś napić? - Nie w tej chwili - odpowiedziała, siadając z nimi do stołu. Tonina i Sost popatrzyli na siebie. - Słyszałam nazwisko - powiedziała. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 157 - Kręcę się tu i tam. Spotkałem chłopaka zaraz za jego Stacją Przejściową. Najgłupszy dwudziestolatek, ja- kiego kiedykolwiek widziałem. Powiedziałem mu to. Ale rozstaliśmy się w dobrych stosunkach. - Ach - skomentowała Tonina. Odprężyła się. Hal już wcześniej zauważył, jak łatwo napinała się w trakcie spotkań z nieznanymi ludźmi. Normalnie jednak nie odprężała się tak szybko. - Z każdym dniem mądrzeje. - Nie mów? - powiedział Sost popijając kawę. - To prawda - powiedziała Tonina. - Plasuje się w pierwszej dziesiątce sortowaczy, a jest tu ledwie po- nad miesiąc. - Sześć tygodni, - sprecyzował Hal. - Przypominam sobie ciebie teraz - Tonina odezwa- ła się do Sosta. - Przyjeżdżałeś regularnie do starej ko- palni Trid. Prawie dwa lata temu. Tam zaczynałam. Pa- miętasz Alfa Sumejari, głównego kucharza... Rozmawiali o ludziach, których nazwiska nic Halo- wi nie mówiły. Ale nie czuł się źle nie biorąc udziału w dyskusji. Siedział wygodnie słuchając, a kiedy kilka minut później przez drzwi wszedł John Heikkila, zawo- łał brygadzistę, by do nich dołączył. - Dobrze sobie radzi - powiedział John do Sosta, którego najwyraźniej już kiedyś spotkał. - A więc chyba już czas, prawda? - zapytał Sost. - Ja będę sędzią w tej sprawie - odparł John. - Bę- dziesz tu przyjeżdżał regularnie? - Nie według rozkładu, ale będę przez dłuższy czas pracował na tym terenie. Są sprawy, które sprowadzą mnie do kopalni Yow Dee. Sost odsunął od siebie pusty kubek po kawie i wstał. John i Tonina także wstawali, więc Hal również się pod- niósł. Opadło go nagle uczucie, że wokół niego działo się coś, czego nie rozumiał. - Już odjeżdżasz? - zapytał Sosta. - Myślałem, że zostaniesz przynajmniej parę godzin... - Muszę się trzymać rozkładu - powiedział tamten. Skinął Johnowi i Toninie. - Spotkamy się kiedyś w Porcie. 158 Gordon R. Dickson Wyszedł przez drzwi. John i Tonina kierowali się już w różnych kierunkach, do swoich pokoi. Hal popatrzył na nich przez sekundę, potem ruszył za Sostem na ze- wnątrz. - Ale kiedy znowu cię zobaczę? - zapytał go, kiedy tamten wspinał się do ciężarówki. - W każdej chwili. Nie za długo. Uruchomił wirniki pod ciężarówką, obrócił ją wzdłuż osi i wyjechał z placu. Hal patrzył za nim jeszcze kilka chwil, po czym odwrócił się i wrócił do kantyny. Chciał usłyszeć, co Tonina i John myśleli o Soscie. Ale kiedy tam wszedł, Johna już nie było, a Tonina szła w stronę swojego pokoju. Hal zaczął iść za nią, ale wyczytał w ustawieniu jej pleców i ramion, że nie była w nastroju na towarzystwo. Zwolnił. Poczuł się trochę smutno. Od tej pierwszej nocy po walce, nigdy nie dopuściła go do siebie bliżej niż na wyciągnięcie ręki, choć na inne sposoby była wobec nie- go ciepła i przyjacielska. Patrzył jak odchodzi. Walter InTeacher wyszkolił go w Exotikowej empatii i potrafił wyczuć w Toninie stary smutek, z którego zwalczenia dawno już zrezygnowała. Po prostu żyła z nim tak długo, że nie była już świado- ma, że wciąż tam jest. Mimo to był w stanie teraz wy- czuć, do jakiego stopnia, wszystko co robiła kierowane było przez ten stary ból i mechanizmy, które stworzyła, by się przed nim osłonić. Nie przyjęłaby teraz pomocy, nawet gdyby Hal wiedział jak to zrobić, a tej wiedzy mu brakowało. Wszystko co mógł zrobić, to wyczuć ten za- grzebany ból i współczuć jej. Jednak następnego dnia, jego zmysł empatii zna- lazł sobie inne zajęcie, w trakcie jazdy szolą z resztą zespołu. Nie mógł nie zauważyć, że wszyscy inaczej go dzisiaj traktowali. Nie była to nieprzyjemna zmiana. Wewnętrznie wzruszył ramionami, a ponieważ wydawa- ło się to być niegroźne, przestał o tym myśleć. Kiedy dotarli do żyły, w której obecnie pracowali, automatycznie ubrał szczypce na obie rękawice i obrócił się do przodka, by znaleźć się zaledwie o kilka cali od Encyklopedia Ostateczna - tom 1 159 Willa Nanne. Od dnia przybycia do kopalni Hal nie za- mienił z nim ani słowa, więc widząc go teraz, na terenie zespołu Heikkili, zatrzymał się zaskoczony i ostrożny. - Cóż - powiedział Will. Podobnie jak u pozostałych jego hełm odrzucony był na plecy, a twarz była jak za- wsze pozbawiona uśmiechu. - Jesteś już tu prawie dwa miesiące, prawda? - Właściwie około półtora miesiąca - poprawił Hal. - Dość długo - powiedział Will. - Potrzebuję w moim zespole nowego wypalacza. Chcesz się przenieść? Wy- szkolę cię. - Wypalacz? Hal gapił się na niego. Miewał marzenia o dniu, kie- dy John Heikkila da mu szansę spróbować pracy z pal- nikiem. I nawet nie myślał o tym, że po przejściu do pracy z palnikiem zwiększyłby się jego udział w docho- dach grupy. Bardziej marzył o staniu się pełnoprawnym górnikiem w oczach własnych i towarzyszy. Przez chwilę odczuwał silną pokusę, ale potem waga przyjaźni zawiązanej z Johnem i resztą zespołu sprawi- ła, że odrzucił ofertę, wyrażając przy tym swoje niedo- wierzanie. - Chce pan, mnie? - Nie będę się powtarzał - powiedział Will. - Zapro- ponowałem ci pracę. Bierz ją albo nie. - Ale pan mnie nie lubi! - Wcześniej nie. Teraz tak - odparł Will. - I jak, co z tym? Czas pracy ucieka. Nie będę stał tu całą zmianę, czekając aż się zdecydujesz. Idziesz ze mną, czy nie? Hal zrobił głęboki wdech. - Nie mogę - powiedział. - W każdym razie dziękuję. Przykro mi. - To znaczy, że nie idziesz? -To znaczy, że nie idę. Ale dziękuję za zaoferowanie mi pracy... Z ponurą twarzą Willa Nanne zaczęło się dziać coś dziwnego. Nie zmieniała się, ale zaczął z niej emanować śmiech. Hal patrzył na niego zdezorientowany, ale nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy wokół niego byli podej- 160 Gordon R. Dickson rzanie radośni. Ponownie popatrzył na Willa, na jego za- ciśnięte wargi i chmurną minę, z odgłosami śmiechu wydawanymi przez długi nos. Rozejrzał się i zobaczył, że cały jego zespół stoi dookoła, wcale nie przygotowu- jąc się do pracy, z hełmami na plecach i uśmieszkami na ustach. John stał razem z nimi, tuż za Halem. Ale kiedy poczuł na sobie wzrok chłopaka, natychmiast spoważ- niał i dla odmiany przyjął niemal równie ponury wyraz twarzy jak Will. - W porządku, do diaska! - powiedział. - Przypusz- czam, że powinienem dać ci szansę spróbowania pracy z palnikiem, jeśli wszyscy mają przychodzić tu i próbo- wać podebrać cię z zespołu. Chodźcie wszyscy, bierzmy się do roboty. Czas ucieka. Więcej szczęścia następnym razem, Will. - Spodziewam się, że teraz ty przyjdziesz ukraść mi kogoś z zespołu - zaburczał Will i obracając się odszedł, mrucząc coś pod nosem. Hal popatrzył na Johna i uśmiechnął się. Zaczynał rozumieć. - A ty czemu wyglądasz na tak zadowolonego? - za- pytał go John. - Dla dwóch punktów zysku zwolniłbym cię teraz i nie dał innego wyboru niż pójście z Willem. I skąd mam wiedzieć, że nie ukartowałeś tego wcześniej, za moimi plecami? Hal tylko uśmiechnął się szerzej. - Dobra - powiedział John odwracając się. - Zoba- czymy, jaki będziesz szczęśliwy po zmianie wypalania. Chodź na stopień. Hal poszedł za nim i dołączył do reszty ludzi z palni- kami. Stali twarzą do ściany, w takich odstępach, że między nimi zmieściłby się jeszcze jeden człowiek. John zajął miejsce na lewym końcu linii, zaraz obok ściany przodka. - Załóż hełm - powiedział. - Najpierw go załóż, a potem weź palnik. Zawsze rób to w tej kolejności. Te- raz... - jego głos dochodził przefiltrowany przez urzą- dzenia kombinezonu - patrz na mnie. Nie próbuj robić Encyklopedia Ostateczna - tom 1 161 niczego z palnikiem, po prostu patrz, co robię. Nie zdej- muj hełmu, chyba że zobaczysz, że ja zdejmuję swój. Kiedy ujrzysz, że go zakładam z powrotem, natychmiast zrób to samo - i cały czas się przyglądaj. Rozumiesz? - Tak - odpowiedział Hal, słysząc we własnym gło- sie wypełniające go podniecenie. Posłuchał. Ściana przed nimi była poznaczona po- ziomymi i pionowymi bliznami z wcześniejszych cięć, a jej powierzchnia stanowiła mozaikę jam różnej głębo- kości, oznaczających miejsca, gdzie cięcia oddzieliły ka- wałki granitu od ściany. Popatrzył na Johna. Ten skie- rował palnik na ścianę, z lufą nie dalej niż na wycią- gnięcie ręki od skały. Wąski, złotawy ślad widzialnego światła, służący jako wskaźnik niewidzialnej wiązki tną- cej, sięgnął do ściany przed nimi - i w Hala uderzyła fala gorąca, jak potężny cios pięścią, docierając do niego nawet przez ochronną warstwę kombinezonu. Fala po- wstała z gazów, które odparowywała cienka, niewidocz- na wiązka. W miarę jak nabierał doświadczenia w sortowaniu, miał coraz więcej okazji, by przyglądać się pracy wypa- laczy; doszedł więc do wniosku, że w porównaniu z jego pracą, jest to stosunkowo łatwe zajęcie. Zastanawiał się nawet, jaki sens miało utrzymywanie dwu grup pracu- jących na zmianę, skoro bardziej praktyczne byłoby pra- cowanie całego zespołu przez pełną zmianę. Teraz zro- zumiał powód. Nagłe uderzenie ciepła z gorących gazów tryskających z odparowywanych skał odbierało dech, nawet wewnątrz kombinezonu ochronnego. To doświad- czenie wyjaśniło, czemu pracujący na przodku cięli na zmiany. Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim pojął jeszcze dwie rzeczy. Jedną było to, że John zdawał się ciąć we- dług osobliwego wzoru, a obszary znaczone cięciami układały się w skomplikowaną sekwencję. Drugą, że wyłączał palnik za każdym razem przed rozpoczęciem wycinania nowego kawałka. Ledwie zdążył przyswoić sobie te obserwacje, kiedy John raptownie przerwał pracę i po prostu stał, mechanicznie wyglądająca postać 162 Gordon R. Dickson w kombinezonie, twarzą do ściany. Hal patrzył na niego nie rozumiejąc, potem uświadomił sobie, że syk i trzask pozostałych palników również ustąpił ciszy. Rozejrzał się i zauważył, że wszyscy pozostali górnicy także stali, za wyjątkiem ostatniego w rzędzie. Jednak po chwili i tamten przerwał pracę. Rękawica Hala skoczyła w górę, by odrzucić hełm i pozwolić mu odetchnąć świeżym powietrzem, gestem który widział tyle razy u pracujących z palnikami. Jed- nak zdał sobie sprawę, że nikt inny nie otwiera hełmu. Powstrzymał ruch ręki i stał dysząc wewnątrz zamknię- tego kombinezonu, przyglądając się im, aż w końcu John sięgnął w górę i odchylił swój hełm. Hal zrobił to samo. Przez kilka sekund wdychał powietrze, które było po prostu ciepłe. Potem zobaczył, że John ponownie za- kłada swój hełm i postąpił tak samo. Palniki podjęły pracę, Hal znowu przyglądał się i pocił pod wpływem uderzeń gorących gazów, aż przyszedł czas na kolejną przerwę bez hełmów. Wydawała się trwać zaledwie se- kundę, a potem znów trzeba było zapiąć się i pracować. Zanim nadeszła pora zmiany, Hal był cały zlany po- tem i tak wyczerpany, jakby przepracował pół zmiany przy sortowaniu, choć nie robił niczego oprócz przyglą- dania się. Jednak w miarę jak przyzwyczajał się do ude- rzeń gorąca i hałasu, pogłębiały się jego obserwacje na temat przebiegu pracy. Zauważył, że gdzie tylko się dało, kawałki były odcinane przez podcinanie wystających fragmentów skały a potem wyciągania jak największej liczby brył przez pionowe docinanie do poziomego pod- cięcia. Tam, gdzie nie dało się podciąć, operator palnika wykonywał ukośne nacięcia powierzchni skały tak, by przecinały się za danym kawałkiem. Przy pierwszym dotknięciu wiązki tnącej, z odparo- wywanej skały następowała erupcja gazów i przez chwi- lę wizja była nie tyle zamglona, co zniekształcona przez falę gorącego powietrza. Chwilę później obraz odzyski- wał ostrość, ale jeszcze przez kolejne kilka sekund po- wierzchnia skały zdawała się być pokryta jakby srebrną mgiełką. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 163 Dopiero za drugą zmianą, kiedy grupa z Johnem i Halem znowu zaatakowała ścianę, Halowi udało się powiązać widok srebrnej mgiełki z tym, kiedy pracujący zdejmowali hełmy. Żaden z nich nie dotknął zapięcia, dopóki opar całkowicie nie zniknął. Umysł Hala, pędząc za tą informacją wydedukował, że srebrna mgiełka musi być śladem gazów z wygotowanej skały, powstałym po- mimo chłodzenia płynem rozpylanym ze zbiorników umieszczonych wokół lufy palnika naokoło wiązki tną- cej. Do czasu wyparowania mgiełki, istniało niebezpie- czeństwo wchłonięcia gazów unoszących się w powie- trzu przed ścianą przodka. W miarę jak praca postępowała naprzód, Hal zaczy- nał rozumieć wzór, według którego John ciął skałę. Był on pomyślany tak, by zawsze ciąć jak najdalej od czło- wieka znajdującego się po prawej stronie. Patrząc wzdłuż przodka, Hal dostrzegł ten sam wzór u innych członków zespołu, pracujących w możliwie największych odstę- pach od siebie. Nadeszła w końcu przerwa na lunch. John usiadł obok Hala, opierając się plecami o ścianę tunelu. - I co - zapytał, rozgryzając zębami kanapkę - co o tym sądzisz? Jesteś gotów, by spróbować? Hal pokiwał głową. - Jeśli ty tak uważasz, to chcę. - Dobrze - powiedział John. - Przynajmniej nie je- steś tak cholernie pewny siebie, że możesz po prostu stanąć tam i pracować. Powiem ci, co masz robić. Nie zwracaj uwagi na to, jak szybko tną pozostali. Tnij tylko wtedy, kiedy ja ci powiem i tam, gdzie ja ci każę. Rozu- miesz? - Tak - potwierdził Hal. - No to w porządku - powiedział John kończąc swo- ją kanapkę i wstając. - Ruszajmy się, ludzie! Razem wrócili do przodka. Davies, który tymczasowo przejął sortowanie, mrugnął do Hala, gdy ten przechodził obok. Hal poczuł się dzięki temu odrobinę cieplej. Przy ścianie, kierowany przez głos Johna i wskazu- jący palec, Hal z wolna zaczął wybierać miejsca odkry- 164 Gordon R. Dickson wania skał. We własnej ocenie nie radził sobie dobrze. Uwolnienie kawałka, który John wyciąłby w trzech ru- chach wymagało od niego z tuzina cięć. Jednak stop- niowo, w miarę jak pracował, zaczął być odrobinę wy- dajniejszy i bardziej ekonomicznie używał palnika, choć wzór, według którego John ciął, był dlań trudny do osią- gnięcia. W miarę jak zmiana zbliżała się do końca, gorąco zdawało się nadwątlać jego siły. Samo podniesienie pal- nika i skupienie na wskazywanych przez Johna liniach cięć, stawało się pracą ponad siły. Jego cięcia stawały się coraz bardziej niezgrabne i po raz pierwszy uświado- mił sobie niebezpieczeństwo utraty precyzyjnej kontroli nad palnikiem, który - traktowany niedbale - o wiele łatwiej od skały mógł ciąć kombinezony, ciało i kości - a skała nie stawiała mu przecież oporu. Świadom był, że w miarę upływu czasu, John uważ- nie przygląda mu się przez wizjer hełmu. Musiał wie- dzieć, że wyczerpanie sprawiało, że jego ruchy stawały się niepewne. W każdej chwili brygadzista mógł zabrać mu palnik. Coś wewnątrz Hala spięło się w proteście. Przy następnej okazji do zdjęcia hełmu, zdecydowanie wciągnął głęboki wdech i powoli, w sposób kontrolowa- ny wypuścił powietrze, tak jak uczyli go zarówno Mala- chi jak i Walter... a jego umysł oczyścił się. Pozwolił sobie na bycie niezgrabnym, bo czuł, jak wyczerpuje się jego siła. Nie tak uczono go radzić sobie w podobnych okolicznościami. Istniały techniki pozwa- lające na działanie w sytuacji, kiedy miało się do dyspo- zycji jedynie resztki sił. Odpowiedzią na to było skoncentrowanie pozostałej energii na tym, co było najistotniejsze i odcięcie od świa- domości wszystkiego, co niepotrzebne. Było to jak kon- trolowane zawężenie pola widzenia, skupienie wszyst- kich sił na najmniejszym możliwym obszarze. Doprowa- dzając się oddechem ponownie do samokontroli, zamknął kombinezon i na nowo zaatakował ścianę, pozwalając myślom sunąć po skierowanej ku wnętrzu spirali, za- wężając pole widzenia... aż widział jedynie skałę przed Encyklopedia Ostateczna - tom 1 165 palnikiem i ręce Johna wskazujące cięcia, a wszystko co słyszał, to głos Johna. Gorąco stało się odległe i nieistotne. Zmęczenie stało się tylko abstrakcyjnym zjawiskiem. Przodek, kopalnia i fakt, że był pod ziemią, stały się informa- cjami niezależnymi i nieistotnymi. Nawet przerwy na odpoczynek stały się krótkimi, nieważnymi chwila- mi, po których znów stawał przed ścianą. Cały wszechświat ograniczył się do skały, palnika i wska- zówek Johna. Wzmocnił chwyt palnika. Jego cięcia odzyskały pew- ność i precyzję. W mniejszym wszechświecie jego obec- na siła i uwaga wystarczały, by wykonywać pracę. Więc pracował... Nagle wszyscy przerwali pracę, zdjęli hełmy i nie za- częli jej znowu. John i pozostali odchodzili od skały. Zdumiony rozszerzył swoje postrzeganie i zatoczył się, kiedy reszta świata znów zaczęła istnieć wokół niego, eksplodując całkowitym wyczerpaniem. Był świadom Johna łapiącego go za ramię i podtrzy- mującego go, prowadzącego z występu wzdłuż rampy, którą wycięli poprzedniego dnia. Nogi miał jak z waty, a palnik, który bezmyślnie zabrał ze sobą - powinien był zostawić go pod ścianą dla następnej zmiany - wy- dawał się ważyć kilka ton. Położył go pod występem, po czym bezwładnie osunął się na ziemię. Wszyscy zgromadzili się wokół niego. Ze zdumieniem zauważył, że w tłumie była też Tonina i Will Nanne, któ- ry opuścił ich kilka godzin wcześniej. - Cóż - zabrzmiał szorstki głos Willa. - Zrobił to. Nie uwierzyłbym, gdybym sam tego nie zobaczył. - W porządku - odezwał się John patrząc w dół na Hala. - Myślę, że się nadasz. Mam nadzieję, że rozu- miesz, iż cały zespół będzie musiał cię nieść i tracić uro- bek do czasu, aż nauczysz się dość, by wykonywać po- rządną pracę na zmianie? - Och, daj mu spokój! - powiedziała Tonina. - Może pozwolicie mu na trochę, skoro zdobył tę pracę? - Zdobyłem? - zapytał mętnie Hal. 166 Gordon R. Dickson - Cóż, nadal musisz jeszcze urządzić przyjęcie dla zespołu w Porcie - powiedział Davies. Eskortowany przez nich wszystkich z powrotem do szoli, z Toniną z jednej strony i Johnem z drugiej, spy- chającymi go na właściwy kurs marszruty, Hal zaczął odczuwać rodzące się w nim poczucie triumfu i przywią- zania do otaczających go osób. Byli dla niego jak rodzi- na i wobec każdego z nich miał uczucia, jakby byli jego braćmi i siostrą. - Dziś wieczorem impreza w Porcie - w tłumie ode- zwał się nieznany głos. Najwyraźniej cała kopalnia wta- jemniczona była w plany jego inicjacji. - Poczekaj, aż zostaniesz brygadzistą. Jeśli kie- dyś do tego dojdzie - Tonina szeptała mu do ucha. - Wtedy będziesz musiał spić wszystkich górników z całej kopalni. Kiedy opuścili tunele, Hal poczuł, że nie ma siły na nic więcej poza padnięciem na łóżko i spaniem przez całą dobę. Kiedy jednak dotarł do swojego pokoju, wy- kąpał się i ubrał w czyste ciuchy, odkrył, że wraca do życia. Kiedy w końcu całą grupą wsiadali do pociągu - zespół, Tonina i Will Nanne, najwyraźniej za uczest- nictwo w roli aktora w tradycyjnym przedstawieniu - Hal czuł się już normalnie, poza drobnym uczuciem utraty takiej masy, że mógłby unosić się nad ziemią bez żadnych problemów. Rozdział 11 Hal nie wracał do głównego portu kosmicznego Coby od czasu przylotu na tę planetę, jednak wiedział już, że większość górników jeździła tu w wolnym czasie, zwłasz- cza podczas półtoradniowej przerwy oddzielającej ich sześcio i pół dniowe tygodnie robocze. Sześć i pół dnia roboczego brało się stąd, że co trzy robocze dni mieli dodatkowe dwanaście godzin przerwy, podczas której sprzątacze robili na dole generalne porządki i trwały pra- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 167 ce techniczne. Co trzy tygodnie dodatkowe pół dnia prze- rwy anulowano, w miarę przesuwania zespołu na nową zmianę. Zdumiewało go, że w świecie pozbawionym słońca i naturalnych dni i nocy, było konieczne przesuwanie zmian. Jednak z czasem dowiedział się, że część górni- ków miała partnerów lub osobiste sprawy w Porcie, gdzie z przyczyn administracyjnych ściśle przestrzegano roz- działu na dzień i noc. W każdym razie, kiedy ich grupa dotarła na miejsce, wszyscy oprócz niego zdawali się doskonale orientować w Porcie i za milczącym porozu- mieniem skierowali się w jedno miejsce. - Dokąd idziemy? - zapytał Johna. - „Grotto" - odpowiedział tamten. Szli razem za resztą grupy, ale John złapał Hala za łokieć i przyytrzymał go, aż zostali kilka metrów za pozostałymi. Nawet Tonina ruszyła do przodu. - Masz na to dość kredytu, prawda? - Tak - zapewnił go Hal. - W porządku. Gdyby ci zaczęło brakować, pamię- taj, że mogę ci pożyczyć na pokrycie różnicy. Musiałbyś jednak oddać mi to najszybciej jak możliwe, albo będę odtrącał z twojego udziału w zyskach do czasu, aż wszyst- ko spłacisz. - Nie, mam potrzebne fundusze - powiedział Hal. - W porządku. John puścił go i szybkim krokiem dogonił resztę gru- py. Hal, wyciągając nogi poczuł ukłucie winy. Pomimo zajmowania się dokumentami Hala, John najwyraźniej nie wiedział, że chłopak przywiózł ze sobą w formie bi- lansu kredytowego więcej, niż brygadzista mógł zarobić przez dwadzieścia lat w kopalni - a sporą część tej sumy stanowiła waluta międzygwiezdna. Wspomnienie swojego stanu konta naprowadziło myśli Hala w rejony, których dawno nie odwiedzał. Było mało prawdopodobne, że Inni mogli go tu wyśledzić, ale nie oznaczało to, że tak się nie stanie. Któregoś dnia może znowu uciekać, a jeśli do tego dojdzie, na pewno nie pomoże mu jeśli znajdą fundusze trzymane na jego 168 Gordon R. Dickson nazwisko i zablokują je tak, by nie mógł z nich skorzy- stać. Musiał ukryć swój międzygwiezdny kredyt, aby nie można go wytropić w żaden oficjalny sposób, ale równo- cześnie by był w razie potrzeby łatwo dostępny. Zanoto- wał sobie w myślach, by jak najszybciej podjąć działa- nia w tym kierunku. Kiedy tak myślał, osiągnęli swój cel. Wtłoczyli się przez łukowate drzwi na frontonie jednego z budynków portu. Nad łukiem, w błękitnych płomieniach unosił się napis GROTTO. Wewnątrz było tak ciemno, że w pierwszej chwili za- toczył się po omacku, zanim zorientował się, że idzie po jakiejś miękkiej powierzchni. Kiedy wzrok mu się dosto- sował do ciemności, spostrzegł, że był to gruby dywan przypominający trawę, a nad głową rozpościerała się ilu- zja nocnego nieba, z księżycem schowanym za chmura- mi. Poszedł do przodu za towarzyszami i przeszedł z nimi przez luźną zasłonę w jasne światło księżyca, które te- raz przez kontrast z ciemnym wejściem wydawało się tak jasne, że przez chwilę był kompletnie zaskoczony. Iluzja księżyca świeciła nad wystrojem małej zatoki tro- pikalnego morza, ze stołami i krzesłami dryfowymi prze- mieszanymi ze skałami i nierównościami gruntu, które również dostarczały miejsc do siedzenia lub pełniły funk- cję stołów. Fale łagodnie szumiały na piasku plaży. Ota- czało ich łagodne, pachnące przyprawami powietrze, a w górze świecił księżyc w pełni, otoczony niezliczony- mi gwiazdami na bezchmurnym niebie. Lokal najwyraźniej został ostrzeżony o ich przyby- ciu, bo choć w sali znajdowali się inni goście, duży frag- ment brzegu plaży ze stołami i miejscami do siedzenia był pusty. Grupa wlała się w ten obszar i zajęła miejsca. Od jednego ze stołów zajmowanego przez jakiegoś klien- ta podniósł się chudy blondyn w wieku około czterdzie- stu kilku lat i podszedł do stołu, do którego skierowano Hala. Dołączyli do niego John, Tonina i Will Nanne. - Jak rozumiem, pan jest gospodarzem? - zapytał mężczyzna, uśmiechając się do Hala. Miał równe, białe Encyklopedia Ostateczna - tom 1 169 zęby, jednak należał do tych ludzi, którzy lepiej wyglą- dają nie uśmiechając się. - Tak jest - odpowiedział Hal. - Czy mogę dostać pański numer kredytowy? Hal podał swoją kartę identyfikacyjną. Tamten przy- łożył ją do umieszczonego na nadgarstku czytnika, od- sunął, spojrzał na wyświetlacz i oddał ją z powrotem. - Życzę miłej zabawy - powiedział. Jeszcze raz uśmiechnął się do niego i odszedł. Wokół Hala ze stołów zaczęły się wysuwać drinki i jedzenie zamówione przez resztę grupy. Hal spojrzał na siedzących z nim przy stole. Tonina zamówiła żółty napój w wysokim, wąskim kielichu. Will Nanne i John dostali kufle wypełnione czymś, co wyglą- dało - i pachniało -jak piwo. Hal wystukał na stołowym kelnerze dla siebie piwo, wybierając tę samą markę, którą zamówili John i Will. - Ten będzie ze mną - powiedział John. - Następny z Willem. Hal gapił się na niego. - Musisz napić się ze wszystkimi, zanim będziesz mógł zająć się sobą - z uśmiechem poinformował go John. - Taki jest zwyczaj. - Och - odpowiedział Hal. Podliczenie sobie tego w głowie nie wymagało wielkiego wysiłku. Dwunastu członków zespołu, oznaczało dwanaście drinków. Will Nanne był trzynasty, a jeśli oczekiwali, że wypije rów- nież z Toniną, dawało to czternaście kufli. Przez chwilę poczuł się nieswojo. Jednak nie istniała alternatywa. Odsunął na bok swoje uczucia, uniósł kufel z piwem i wypił. Było to lek- ko gazowane piwo, nie wydawało się zbyt mocne i spły- wało łatwiej niż się spodziewał. - Lepiej zwolnij - powiedziała Tonina. - Przy tej szyb- kości nie zdołasz dojść do trzeciego stołu. Głowę miał absolutnie czystą, a wiecznie pusty żo- łądek w ogóle nie poczuł piwa. Jednak bez wątpienia wiedziała o czym mówi. Z Willem pił już znacznie wol- niej. W końcu nikt nie mówił nic na temat limitu czasu. .0 Gordon R. Dickson stwierdził też, że lubi piwo. Jedyny raz, kiedy go próbo- wał wcześniej, miał miejsce w wieku sześciu lat, na pik- niku z Malachim. Stwierdził wtedy, że jest gorzkie i zu- pełnie mu nie smakuje. Ale przypomniał sobie teraz, że piwo miało dużo kalorii. Być może to sprawiało, że tak mu teraz smakowało, przy jego apetycie. Znad drugiego pustego kufla popatrzył na Toninę. - Może zostawisz mnie sobie na koniec? - zapytała. - W porządku - zgodził się. Czuł się dosyć beztro- sko. - Od którego stołu mam zacząć? - To nie ma znaczenia - powiedział Will. - Zacznij od pierwszego z brzegu. Hal wstał i po namyśle wybrał stół, przy którym sie- działy trzy osoby, w tym Davies. Odkrył, że picie z Daviesem i innymi sprawiło mu przyjemność - choć wszystkie zamówione drinki były wystarczająco mocne, by wypalić mu przełyk. Był odro- binę zaskoczony, gdy okazało się, że pora ruszać dalej. Zrobił to. Od dawna się tak dobrze nie bawił. Przy następnym stole drinki znów były. Te również paliły go w gardło, ale nie wydawały się tak mocne, jak te przy stole Daviesa. Po upływie jakiegoś czasu stwierdził, że jest prowadzo- ny do swojego stołu przez ludzi podtrzymujących go z obu stron. Opadł na krzesło i wyszczerzył się w uśmie- chu do Johna, Willa i Toniny. Wyglądało na to, że wszyscy członkowie grupy stali wokół stołu i przyglądali mu się. Przez cały ten czas Tonina ledwie tknęła swojego drinka. Jego poziom obniżył się odrobinkę wobec stanu z chwili, kiedy wy- jechał przez otwór dostawczy w stole. Popchnęła go w jego stronę. - Możesz równie dobrze wypić to - powiedziała. Wokół stołu wybuchła fala protestów. - Nie fair! Oszukuje! Za każdym razem ma wypić pełnego... - Czego chcecie? - nieoczekiwanie naskoczyła na nich Tonina. - Po tym co w niego wlaliście, nie powinien być przytomny! Chcecie go zabić? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 171 - W porządku - powiedział John. - W porządku... nie ubyło z tego kieliszka dość, by miało to znaczenie. Protesty ucichły. Tonina przesunęła kielich przed Hala. Sięgnął do niego ostrożnie, zacisnął na nim palce i uniósł do ust. Pomimo upływu czasu wciąż był ciepły i słodszy niż Hal miał na to ochotę, z wyraźnym sma- kiem cytryn. Ale, na ile był w stanie stwierdzić w obec- nym, znieczulonym stanie kubków smakowych, raczej nie było w tym żadnego alkoholu. Zdecydował, że jeśli coś ma być zrobione, powinno być zrobione dobrze i wypił kielich do dna. Otaczająca go ściana ludzi eksplodowała dźwię- kami. Był klepany po plecach, przyjacielsko uderzany w ramię, gratulowano mu... aż nagle, bez ostrzeżenia, jego żołądek uwolnił się spod kontroli i podpłynął w górę. Utrzymał uśmiech na twarzy i spróbował zmusić żołądek do posłuszeństwa. Jednak opuściła go zdolność kontroli własnego ciała wyuczona od Waltera i Malachie- go. Żołądek podskoczył gwałtownie... - Przepraszam... - szybko podniósł się od stołu, od- wrócił się i rozejrzał wokół, czując narastającą panikę. - Pomóżcie mu! - ostry głos Toniny przebił się przez odgłosy rozmów, które natychmiast ucichły. Wszyscy odwracali się w stronę Hala. - Co takiego zamówiłaś? - ktoś zapytał. Ale Hal nie został, by usłyszeć odpowiedź. Davies złapał go pod ra- mię i pilotował odprowadzając od stołu. - Tędy - powiedział. W jakiś sposób dotarł do ubikacji, gdzie zwymioto- wał nie tylko to, co zjadł i wypił tego wieczora, ale chyba wszystko co jadł przez ostatnie dwa tygodnie. Trochę później, blady i wymizerowany zdołał niepewnie poko- nać drogę do stołu. - Czujesz się lepiej? - zapytała go Tonina. - Odrobinę - powiedział. Spojrzał na nią. - Dałaś mi coś na wymioty? - Dałam ci to, co zamówiłam dla siebie - powiedzia- ła. - I to coś dobrego. Gdybym tego nie zrobiła, byłbyś 172 Gordon R. Dickson teraz w szpitalu. Czemu myślałeś, że możesz pić w taki sposób? - Dobrze sobie radziłem - zaprotestował słabo. - Dobrze! Większość alkoholu nie dotarła jeszcze do krwi. Przy tempie w jakim piłeś, za trzydzieści minut musieliby podawać ci tlen. Nie zdajesz sobie sprawy, że jedynym sposobem na poradzenie sobie z taką ilością alkoholu jest wypicie go powoli, aby zmetabolizować większość w miarę picia? Mówiła jak Malachi. - Wiem o tym - odpowiedział. - Wydawało mi się, że piję powoli. Prychnęła pogardliwie. - Mimo wszystko - ciężko wtrącił Will - nie tak po- winno to wyglądać. Powinien... - Czemu? - Tonina ogniście zwróciła się do bryga- dzisty. - Czego jeszcze chcesz? Wypił najpierw wszyst- ko, co dał mu zespół. Byłam tylko dodatkiem. Dałam mu tylko to, co zamówiłam dla siebie. Gdyby tego nie wypił, ja bym to zrobiła. Chcesz, żebym zamówiła jesz- cze jedno i wypiła, żeby cię uszczęśliwić? - Nie ma takiej potrzeby - powiedział John, kiedy ręka Toniny wystrzeliła już w stronę klawiszy stołowego kelnera. - Will, ona ma rację. Wypił najpierw ze wszyst- kimi członkami zespołu i z tobą też. - Zapominasz, kim on jest - powiedziała Tonina. - Na miłość Boską, zapominasz kim jest! Spójrz na nie- go. Dwanaście dużych drinków w mniej niż trzy godzi- ny, a on jest nie tylko przytomny, ale na dodatek na wpół rozumny. Ilu znasz dojrzałych mężczyzn, którzy potrafią tego dokonać? - Nie o to chodzi... - słabo zaprotestował Hal. Ale Tonina zignorowała go, a pozostali też nie słuchali. Sie- dział na krześle i czuł się niemożliwie zmęczony. Oczy zamykały mu się pomimo wszelkich wysiłków... Kiedy się obudził, spostrzegł, że jest sam przy stole. Miał wrażenie, że kości będą zgrzytać przy każdym ru- chu, ciało miał wysuszone, a umysł przytępiony. Jed- nak w pewien sposób czuł się lepiej niż przed zaśnie- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 173 ciem. Rozglądając się stwierdził, że jakieś pół zespołu opuściło już „Grotto", między innymi Will Nanne. John i Tonina siedzieli z Daviesem i kilkoma innymi członka- mi grupy przy stole nad iluzorycznym brzegiem oceanu. Wstał, żeby do nich dołączyć, ale zmienił zdanie i ponownie udał się do ubikacji. Był tam kran, a po wy- piciu, jak mu się zdawało, kilkunastu litrów wody po- czuł się lepiej. Wyszedł, znalazł ich stół i usiadł z nimi. - I jak? Powstałeś z martwych? - zapytała Tonina. Uśmiechnął się, zakłopotany. - Chodź - powiedziała wstając. - Zaprowadzę cię do domu. - Hej, on wcale nie chce jeszcze iść - zaprotestował Davies. I - Nie chcę jeszcze iść - potwierdził Hal. Wbiła w niego wzrok. - Cóż, ja idę - powiedziała po chwili. - Muszę wra- cać. Prawdę mówiąc, straciłam pół zmiany. Czy któryś z was dopilnuje, żeby bezpiecznie dotarł do domu i nie spróbuje w międzyczasie zabić go kolejnym drinkiem? - Ja go odprowadzę - powiedział John. - Wobec tego dobrze. - Popatrzyła na Hala. - Zoba- czymy, jak będziesz się zapatrywał na swoją decyzję, kie- dy trzeba będzie jutro iść do pracy. Czuł się nie w porządku, ale kierowany uporem był zdeterminowany nie iść. Patrzył jak odchodzi. - Jak się czujesz? - zapytał go Davies. - Wyschnięty - odpowiedział. - Piwo - powiedział Davies. - Tego ci trzeba, piwa. - Nie przesadzaj - wtrącił się John. - Nie zmuszam go! - zaprotestował Davies. - Wiesz, że poczuje się lepiej mając w sobie trochę piwa. John usiadł, a Davies wystukał na stołowym kelne- rze zamówienie na piwo. Hal przyjął je, choć zdecydowanie mniej entuzja- stycznie niż robił to wcześniej. Mimo wszystko, było chłodne i nie tak nieprzyjemne, żeby nie dało się go prze- łknąć. Kiedy je wypił, Davies zaczął nalegać, żeby zamó- wił jeszcze jedno. 174 Gordon R. Dickson Pijąc drugie piwo Hal zauważył, że ich grupa znacz- nie się skurczyła od chwili, kiedy się obudził. Oprócz Johna, Daviesa i niego, przy drugim stole zostały już tylko dwie osoby, a Davies zaczynał być coraz bardziej milczący i śpiący. Pozostali dwaj przenieśli się do ich stołu i przez chwilę rozmawiali, a Davies zaczął drze- mać na krześle. W końcu tamci dwaj dokończyli swoje drinki i wyszli, udając się w stronę kopalni i swoich po- koi w noclegowni. Hal ponownie odżywał, albo za sprawą dwóch piw, albo dzięki wrodzonej zdolności do regeneracji sił. Rów- nocześnie nawet on widział sens powrotu do łóżek. Jed- nak zamiast to zasugerować, John odwrócił się od dwóch mężczyzn, na których patrzył jak opuszczali pomiesz- czenie, po czym zerknął na śpiącego Daviesa. Popatrzył na Hala. - Co się zdarzyło w Strefie Przejściowej, kiedy tam wylądowałeś? - zapytał ciężko. - Przyszedłem do Strefy, a człowiek z tamtejszego biura - nazywa się Jennison - powiedział mi, żebym zna- lazł sobie łóżko. Więc poszedłem szukać... Opowiedział wydarzenia tego dnia, krok po kro- ku, wszystko co zaszło. John słuchał nie przerywa- jąc, odchylony do tyłu na oparciu krzesła, jedną ręką trzymając kufel z piwem i z na wpół przymkniętymi oczami. - ... to wszystko - powiedział w końcu Hal, kiedy skończył opowiadać, a John nadal nic nie mówił. - To wszystko co zaszło. Wszyscy wydawali się myśleć, że zro- biłem coś niezwykłego powstrzymując człowieka, który próbował rozwalić mi głowę, a informacja o tym musia- ła dotrzeć do Willa Nanne, zanim tu dojechałem. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak szybko rozchodzą się wie- ści w kopalni. - To nie było niezwykłe? - powiedział John nie ru- szając się, wciąż z przymkniętymi oczyma. - Dorosły mężczyzna, twojego wzrostu lub większy, i cięższy od ciebie, a ty po prostu rzuciłeś nim o ścianę i rozłożyłeś go, tak po prostu? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 175 - Ja... - zawahał się. - Miałem... wujka, który na- uczył mnie kilku rzeczy. Myślałem, że to zabawa, głów- nie, kiedy dorastałem, i nauczyłem się jak robić je bez myślenia, odruchowo. Kiedy mnie zaatakował, po pro- stu zadziałałem nie myśląc. - A kiedy miałeś to małe starcie z Neifem? Wtedy też nie myślałeś? - Po tym jak mnie pierwszy raz uderzył, byłem tro- chę oszołomiony. To samo do mnie przyszło. - Jasne - powiedział John. - Widzisz mnie? Hal potwierdził. John wyciągnął dłoń i położył ją na stole dłonią do góry. Zacisnął palce. Nie zrobił tego jakoś dramatycz- nie, czy szybko, ale grube palce i szeroka dłoń wywoły- wały nieomylne wrażenie potęgi. - Kiedy miałem czternaście lat - powiedział, jakby mówił do siebie - byłem równie wysoki jak teraz. Później nie urosłem już ani centymetra. Ale nawet wtedy mo- głem unieść dwóch dorosłych mężczyzn. Hal patrzył na niego nad stołem, niezdolny oderwać wzroku. - Kiedy przyleciałem tutaj... - powiedział John i przez chwilę Hal myślał, że skończył mówić. - Kiedy przyleciałem tutaj, sześć standardowych lat temu, miałem nieco ponad dwadzieścia lat i nie ustatkowa- łem się jeszcze. Kiedy się jest takim siłaczem, niektó- rzy ludzie mogą wyczuć to na kilometr i przychodzą cię szukać. Kiedy byłem w Strefie Przejściowej, ktoś musiał mnie wypróbować i to się stało. Złamałem mu kark. To on zaczął, ale to ja złamałem mu kark. Kiedy poszedłem do mojej pierwszej kopalni, do pierwszej pracy, naznaczyli mnie jako kogoś, kto zawsze szuka guza. Znów przestał mówić. Tym razem, nie zaczął ponow- nie. - Czy dlatego mnie przyjąłeś? - zapytał w końcu Hal. John wciągnął głęboki wdech, i wolno wypuścił po- wietrze. - Pora wracać - powiedział. - Obudź tego tutaj. 176 Gordon R. Dickson Hal wstał, wyciągnął rękę i delikatnie potrząsnął Daviesa za ramię. Górnik otworzył oczy. - Och - powiedział. - Czas wracać? Wyprostował się na krześle, oparł ręką o brzeg sto- łu i dźwignął się na nogi. - Pewnie jestem spóźniony? - odezwał się znajomy głos. Hal spojrzał w górę i zobaczył stojącego przy stole Sosta. - Już po wszystkim, prawda? - Siadaj - powiedział John. - Możemy zostać na jesz- cze jednego drinka. - Nie dla mnie - odpowiedział Sost. - Może zabiorę was wszystkich do domu? Porozmawiamy po drodze. - Może być - powiedział John wstając. Hal również się podniósł. Obrócił się i zobaczył przed sobą twarz z przyklejonym, mało ujmującym uśmiechem. - Zapraszamy ponownie - powiedział właściciel „Grotto". - Goszczenie pana było dla nas przyjemnością. - Chcemy rachunek - powiedział John. - Z wyszcze- gólnionymi pozycjami. - Obawiam się, że zajmie to kilka minut... - Nie powinno - uciął John. Właściciel zniknął i po kilku sekundach wrócił z wydrukiem, który wręczył Halowi. John odebrał go i przejrzał. - Mniej więcej się zgadza - powiedział. - Oczywiście sprawdzimy go dokładnie. - Jestem pewien, że nie znajdzie pan żadnych nie- prawidłowości. - Z pewnością. Do zobaczenia - pożegnał go John. Oddał rachunek Halowi i poprowadził ich do wyj- ścia. - Goszczenie państwa było dla nas przyjemnością - powiedział jeszcze raz właściciel na odchodne. Na zewnątrz, na ulicy przed lokalem, czekała na nich ciężarówka Sosta. Obok niej stał policjant z portu, z zie- loną szarfą wokół talii. - To pan jest kierowcą? - zapytał Sosta, kiedy ten zaczął wspinać się za kierownicę. - Będę musiał dać panu mandat, za pozostawienie pojazdu w tym miejscu. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 177 - Więc wyślij go do Ammy Wong, synu - powiedział Sost. Rozejrzał się dookoła. - Wszyscy wsiedli? John i Davies wspięli się na pustą pakę pojazdu i położyli się tam, zamykając oczy. Hal, który był już dosyć obudzony i zaczynał go dręczyć głód, siadł na fo- telu obok Sosta, w kabinie. - Amma Wong? - Policjant stał zupełnie nieruchomo, a jego wąska twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu. Sost sięgnął do wnętrza kieszeni koszuli i wyciągnął portfel, otworzył go i pokazał policjantowi, po czym ponownie scho- wał, zanim Hal mógł dostrzec jego zawartość. Policjant cofnął się o krok. Sost uniósł ciężarówkę na poduszce powietrznej i odjechał. - Kim jest Amma Wong? - zapytał Hal, kiedy skrę- cali za rogiem na jedną z głównych dróg. - Dyrektorem Działu Transportu w tutejszym por- cie - wyjaśnił Sost. - Znasz ją? - Pracuję dla niej. - Och - powiedział Hal, niewiele mądrzejszy niż przed zadaniem pytania. Jego żołądekjeszcze raz przypomniał o swoim istnieniu. - Czy moglibyśmy zatrzymać się i kupić coś do je- dzenia? - Głodny? - Sost zerknął na niego kątem oka. - Za- trzymam ciężarówkę na podjeździe ładunkowym, bę- dziesz mógł kupić żarcie w automacie na stacji kolejki. Hal spojrzał na niego. - Odwieziesz nas do kopalni? - zapytał. - Chcesz wjechać ciężarówką do tunelu kolei? - Tak jest - potwierdził Sost. Jechali w ciszy przez minutę czy dwie. - Myślałem, że wyszedłeś z Toniną - powiedział Sost. - Wcześnie wyszła - odpowiedział. - Czemu myślisz, że wyszedłbym wcześniej, skoro było to moje przyjęcie? Sost zachichotał. - Najbardziej pijący dwudziestolatek, jakiego kiedy- kolwiek spotkałem - powiedział do siebie. - Myślałem, że chciała porozmawiać z tobą o czymś prywatnie. 178 Gordon R. Dickson - Naprawdę? - Hal popatrzył na niego. - Ale nic mi nie powiedziała. Skąd wiesz o... - Spotkałem ją w Porcie, w zeszłym tygodniu. - W zeszłym tygodniu? - potrząsnął głową. Nie spo- dziewał się, że Tonina przez ostatnie kilka tygodni w ogóle była w Porcie. - A o czym chciała ze mną rozma- wiać? - Nie mówiła - odpowiedział Sost. Rozdział 12 Następnego ranka Hal obudził się na sygnał budzi- ka i tylko najwyższym wysiłkiem woli zmusił się do wyj- ścia z łóżka. Jednak kiedy się wykąpał i ubrał do pracy, poczuł się lepiej. Pałaszując w jadalnie śniadanie, nagle uświadomił sobie, że po drugiej stronie stołu siedzi Davies, uważnie mu się przypatrując. Miał bladą twarz i czerwone oczy. Pod wpływem tego spojrzenia Hal zwolnił tempo je- dzenia, aż w końcu całkiem przerwał. - O co chodzi? - zapytał Daviesa. - Nigdy - odpowiedział Davies - w całym swoim życiu, nie widziałem, żeby człowiek na kacu gigancie jadł w taki sposób. Hal poczuł się zakłopotany, jak zwykle, kiedy ludzie zwracali uwagę na jego apetyt. - Dziś rano jestem głodny - powiedział, co było jego zwykłym wytłumaczeniem, kiedy wypływał ten temat. - Właściwie to ja mam apetyt cały czas, o każdej porze dnia i nocy. - A co z głową - z bólem głowy? - Nie mam bólu głowy - odpowiedział Hal. Davies wciąż się w niego wpatrywał. - I naprawdę jesteś głodny? - Owszem, jestem. Zaczęła im się przysłuchiwać większość górników w zasięgu głosu, głównie członków jego zespołu. Hal miał Encyklopedia Ostateczna - tom 1 179 nieprzyjemne uczucie, że ponownie zrobił coś, co go wy- różniło od reszty. Jednak zapomniał o tej sprawie, kiedy zaczął się dzień pracy. Wciąż był nowicjuszem w pracy z palni- kiem i przez całą zmianę poświęcał jej wszystkie siły. W następnych dniach i tygodniach nabrał wprawy, ale przychodziło to powoli. W końcu był w stanie wycinać według wzorów, które odpowiednio splatały się z tymi wykonywanymi przez sąsiadów i nadążać z pracą za nimi. Jednak kilka dni przed osiągnięciem tego etapu, późnym wieczorem po zmianie, do jego drzwi zastukała Tonina i wyciągnęła go na spacer po placu, który o tej porze był całkiem opustoszały. Wędrowali tam i z powrotem, pod niezmiennym świa- tłem lamp umieszczonych wysoko pod sufitem jaskini. - Opuszczam kopalnię - powiedziała. - Przenoszę się do Portu. Zamierzałam powiedzieć ci o tym tej nocy, kiedy zostałeś wypalaczem, ale nie miałam szansy z tobą porozmawiać. - Sost powiedział mi, że chciałaś... - Naprawdę? -jej głos był ostry. - Co takiego powie- dział? - Tylko tyle. Pomyślałem - powiedział Hal - że nie powinienem przychodzić i pytać, aż powiesz mi sama, jeśli naprawdę będziesz chciała. - Tak -jej głos i wyraz oczu zmiękły. - To do ciebie podobne. Przez chwilę spacerowali w ciszy. - Wychodzę za mąż - powiedziała. - Prawie wyszłam za mąż już kilka miesięcy temu. Dlatego przyjechałam tutaj, do kopalni Yow Dee, bo nie byłam pewna. Teraz już jestem. Wychodzę za człowieka o nazwisku Blue En- nerson. Pracuje w Kierownictwie, w Porcie. - Kierownictwie? Uśmiechnęła się odrobinę. - Yow Dee i około trzech tuzinów innych kopalni, a także port, są częścią Kompanii - powiedziała. - Jej kierownictwo mieści się w Porcie. Szef Sekcji Niebieskiej Działu Ewidencji. 180 Gordon R. Dickson - Och - powiedział Hal. Czuł się niekompetentny, i to nie tylko z powodu młodego wieku. Wiedział już, że większość kobiet, które wśród górników stanowiły zde- cydowaną mniejszość, wychodziła za mąż za członków kadry kierowniczej. Tonina miała być jedną z nich. - Jutro wyjeżdżam - powiedziała. - Już jutro? - Nie miałam okazji powiedzieć ci wcześniej. Od kie- dy zostałeś wypalaczem, pracujesz, albo śpisz. -Tak. Poczuł w sobie pustkę. Miał wrażenie, że powinien coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia, co mówić w takiej sytuacji. W końcu wrócili do swoich pokoi, a zanim wstał następnego ranka, już jej nie było. Spodziewał się, że kopalnia bez niej stanie się pusta i ponura, i rzeczywiście tak było na początku. Jednak w miarę upływu miesięcy co innego zaczęło go apsorbo- wać - rosło w nim niejasne poczucie celu, budząc niepo- kój, którego nie potrafił zdefiniować. Na swój sposób, kopalnia stała się dla niego domem, a pozostali członkowie zespołu, choć często się zmienia- li, stali się prawie rodziną, którą dostrzegł w nich w dniu, w którym został wypalaczem. Równocześnie stawał się coraz bardziej wprawny w pracy, jaką wykonywał. W mniej niż rok dostał szan- sę konkurowania o pozycję brygadzisty, przez głosowa- nie wśród górników nad stworzeniem nowego zespołu. Ku własnemu zaskoczeniu wygrał i odbyło się to, co prze- widziała Tonina. Oczekiwano od niego, że upije całą ko- palnię. Tym razem nie musiał pić ze wszystkimi, jedynie zapłacić rachunek. Na szczęście wciąż mógł sięgać do funduszy, któ- re przywiózł ze sobą na Coby. Następnym razem, kie- dy spotkał Sosta po nocy w Porcie, poprosił staruszka o radę, w jaki sposób mógłby ukryć swoje fundusze. Skończyło się na tym, że przenosił je w ratach przez kilka miesięcy na konto Sosta, a ten umieszczał je na nowym koncie Hala, zarejestrowanym na nowe nazwi- sko. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 181 - Będziesz musiał mi zaufać - śmiało powiedział Sost. - Ale z drugiej strony, komuś będziesz musiał, jeśli naprawdę chcesz ukryć te kredyty. Jeśli znajdziesz kogoś innego, z kim będziesz się czuł bezpieczniej, po prostu daj znać, a dokonamy przelewu. Nie zrani to moich uczuć. - Nie wydaje mi się, żebym miał znaleźć kogoś inne- go - odpowiedział Hal. Słusznie przewidywał. Jako brygadzista musiał trzy- mać niewielki dystans od reszty swojego zespołu. Został również głębiej wciągnięty w towarzystwo innych bryga- dzistów, jak Will i John. W miarę jak dorastał, stwier- dził, że odpowiada mu zyskana dzięki temu prywatność. A rzeczywiście cały czas dorastał. W bajkę, że kiedy przybył do kopalni, miał dwadzieścia lat nikt już nie wie- rzył, bo cały czas rósł, we wszystkich kierunkach. Nie tylko przybrał na wadze, ale i jego mięśnie zaczęły wzbu- dzać respekt. W ciągu następnych dwu i pół roku wciąż rósł, aż w wieku prawie dziewiętnastu lat miał już po- nad dwa metry i wciąż się wydłużał. Jednak nadal wyglądał młodo. Pomimo swojego wzrostu wciąż wyglądał na chłopca. Szerokie ramiona i nabyta w kopalni siła długich rąk nie maskowały mło- dzieńczości twarzy i wyrazu niewinności, która zdawała się go nie opuszczać. Od czasu pierwszej walki z Neifem nikt nie wyzwał go na pojedynek. Górnicy w zespole, kierownictwo, lu- dzie interesu i mieszkańcy miejsc rozrywki, które często odwiedzał w Porcie - wszyscy zdawali się go lubić i do- brze traktować. Jednak miał tylko niewielu przyjaciół, a nikogo nie dopuścił blisko do siebie. Jego regularne wizyty w Porcie odbywały się zazwyczaj w towarzystwie Johna, Sosta i jednego czy dwu członków jego zespołu. Od czasu do czasu docierały do niego informacje o Toni- nie, ale nie spotkał jej już więcej. Jednak wciąż czuł nieustanne niezadowolenie, jak- by coś go męczyło. Czasem budził się ze snu zły z powo- dów, których nie potrafił wyśledzić. Coraz bardziej wcho- dził w zwyczaj samotnego snucia się godzinami po uli- 182 Gordon R. Dickson cach i korytarzach Portu, wstępując czasem do barów, jeśli naszedł go taki kaprys. Te zaś, im lepiej je znał, coraz bardziej wydawały mu się podobne do siebie. Wszystkie żerowały na tęsk- nocie mieszkańców Coby za widokiem otwartego nieba, światem z atmosferą i roślinnością na powierzchni. Nie- zależnie od tego jak urządzono wnętrza, zawsze ofero- wały iluzję nieba i wody, z dodatkiem roślin, prawdzi- wych bądź sztucznych. Poza pracą, górnicy na Coby stawali się osobami samotnymi i nostalgicznymi. Hal któregoś dnia siedział w jednym z barów, gdy jeden z górników wyszedł, zosta- wiając bez opieki niewielki instrument strunowy, na któ- rym wcześniej grał, a Hal odkrył jego użyteczność. Walter InTeacher nauczył go podstaw muzyki i za- znajomił z kilkoma instrumentami, między innymi z kla- syczną hiszpańską gitarą. Przestrojenie prostego instru- mentu na bardziej znajome tony nie wymagało wielkie- go wysiłku. Odkrył, że górnicy chętnie go słuchali śpie- wającego pod warunkiem, że utwory były proste i balla- dowe. Z pomocą Sosta zdołał potem kupić prawdziwą gita- rę i nosił ją ze sobą podczas wizyt w barach. W pewien sposób zakup ten spowodował rozszerzenie grona jego przyjaciół, pozwolił na zaprzyjaźnienie się ze słuchacza- mi, gdziekolwiek się udał - a była to zmiana, która sta- wała się dlań konieczna. Powodem było to, że w miarę jak dojrzewał, coraz trudniej przychodziło mu uczestniczyć w prostych roz- mowach górników, zwłaszcza w ich wolnym czasie. Od- krył, że za każdym razem kiedy mówi, ma tendencję do wywoływania zakłopotania u swoich rozmówców. Nie byli zainteresowani tematami, które go interesowały albo pytaniami, ku którym w naturalny sposób kierował się jego umysł. Śpiew był czymś za czym mógł się schować, jednocześnie pozostając w towarzystwie. A nawet więcej. Kiedy już oswoił się z graniem, za- czął niemal bezwiednie przekładać większość znanej mu na pamięć klasycznej poezji na muzykę. Spora jej część Encyklopedia Ostateczna - tom 1 183 nadawała się do śpiewania - albo można ją było do tego dostosować. Z tego miejsca już tylko krok dzielił go od ponownego tworzenia poezji, w formie nadającej się do śpiewu. Złudzeniem było twierdzenie, myślał sobie, że wiel- ka sztuka nie może zostać wyrażona w najprostszej for- mie. Najbardziej złożone uczucia i myśli były w końcu tylko ludzkimi myślami i uczuciami, a jako takie, z defi- nicji mogły zostać opisane najprostszymi słowami, nie tracąc wagi ani znaczenia. - Twoje piosenki są za każdym razem inne - powie- działa mu któregoś wieczoru hostessa w jednym z ba- rów. Prawidłowo odczytał wiadomość, z przekazania któ- rej zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy. Ona rów- nież uznała, że jest dostatecznie inny, by być atrakcyj- nym na dystansu, ale zbyt inny, by poznać go bliżej. Hostessy można było znaleźć jedynie w luksusowych barach, a zapotrzebowanie na nie zdecydowanie prze- wyższało podaż. Jednak kręciły się wokół Hala. Kręciły się... i szybko oddalały. Tęsknie patrzył jak odchodzą. Oddałby znacznie więcej, niż mogły marzyć, by znaleźć choć jedną, z którą mógłby odkryć bliskość, jakiej do- świadczył z Toniną po walce z Neifem. Ale nigdy jej tam nie było. Nie wiedział czego mu brakowało i, na ile był w stanie stwierdzić, hostessy również nie - albo może wiedziały, ale nie mogły mu tego wyjaśnić. Zdawał sobie sprawę, że coraz bardziej oddala się od tych, którzy go otaczali, może z wyjątkiem Johna i Sosta, jednak nie potrafił dojść, jak temu przeciwdzia- łać. Czasami wspominał Malachiego, Waltera i Obadia- ha, czując, że powinien być gdzieś indziej i robić coś w sprawie tego, co się z nimi stało. Ale co dokładnie, pozostawało otwartą kwestią. Wtedy do ich życia wrócił Neif. Opuścił kopalnię Yow Dee krótko po walce z Halem. Najwyraźniej pracował w kilku kopalniach, zanim wró- cił do Yow Dee, gdzie znalazł miejsce w zespole kogoś, kto nie był brygadzistą, kiedy Hal tu przyjechał. Zmia- 184 Gordon R. Dickson na, na której pracował, była niemal osiem godzin prze- sunięta wobec zmiany Hala, więc ledwie mieli szansę się spotkać. A potem, bez żadnego uprzedzenia, w ko- palni pojawiła się policja z kwatery kompanii, do której należała Yow Dee i aresztowała Neifa pod zarzutem kra- dzieży złotych samorodków. Samorodkami nazywano znajdowane czasem w ko- palniach grudki o większych rozmiarach. W praktyce, samorodkiem była dowolna nieduża bryłka. Neifa oskar- żono o uprawianie tego procederu od dłuższego czasu. Przez wszystkie te lata Hal zdążył zapomnieć, na ile procedury prawne Coby są unikalne. Było dla niego szo- kiem, gdy następnego ranka po aresztowaniu Neifa, zo- stał razem z innymi górnikami bez ostrzeżenia wygar- nięty z noclegowni przez małą armię policjantów uzbro- jonych nie w pistolety, lecz w karabiny rakietowe. - Co się dzieje? - zapytał pierwszej znanej osoby, do której miał szansę się odezwać. - Odbędzie się egzekucja Neifa - odpowiedział gór- nik, masywny, ciemnoskóry mężczyzna ogłupiały ze snu i szoku. - Nie mogą... - głos ugrzązł mu w gardle. Kiedy wy- szli na zewnątrz, dostrzegł Neifa wyprowadzanego z bu- dynku biurowego i ustawianego plecami do hałdy ka- mieni na odległym końcu placu. Ręce Neifa nie były związane, ale poruszał się ocię- żale, jakby był oszołomiony. Zostawiono go w miejscu, do którego doprowadzili go dwaj eskortujący policjanci. Trzej inni policjanci karabinami rakietowymi ufor- mowali naprzeciw niego linię w odległości około dziesię- ciu metrów i wyuczonym ruchem osób przyzwyczajonych do wspólnego działania, podnieśli broń do ramion. Hal odczuł nagle eksplozję emocji. Otworzył usta do krzyku i sprężył się, by skoczyć do przodu. Jednak ani krzyk, ani skok nie doszedł do skutku. Od tyłu wysunęły się dwa potężne ramiona i otoczy- ły go niczym liny okrętowe, a masywna dłoń zasłoniła mu usta, blokując krzyk. W działaniu ramion i dłoni nie było nic z amatorszczyzny. Kopnął prawą piętą w tył, by Encyklopedia Ostateczna - tom 1 185 złamać kolano napastnika i uwolnić się, ale pięta trafiła w pustkę, a niemal w tej samej chwili palce na gardle nacisnęły na właściwy nerw. Zapadł w nieświadomość. Wyglądało na to, że oprzytomniał po sekundzie. Wciąż był trzymany przez potężne ramiona. Neif leżał nieruchomo na placu, twarzą w dół. Policjanci podjeżdżali zamkniętą ciężarówką po ciało, a tłum rozchodził się z wolna do sypialni. Odwrócił się z furią i zobaczył za sobą nie tylko Johna, ale i Sosta. - Trzymaj gębę na kłódkę - Sost powiedział zanim Hal miał szansę się odezwać - i chodź ze mną. Lata spędzone z Malachim nauczyły go, kiedy się nie zatrzymywać i nie zadawać pytań. W wyrazie twarzy i głosie Sosta było coś, czego nigdy jeszcze nie widział u tego kierowcy ciężarówki. Posłusznie podążył za So- stem, który poprowadził go za róg kuchni, gdzie zapar- kowana była jego ciężarówka. John poszedł z nimi i bez słowa patrzył, jak Sost i Hal wspinają się do środka. - Spotkamy się w mieście - powiedział John, kiedy Sost uniósł pojazd na poduszce powietrznej. - Przy odrobinie szczęścia, może... - odpowiedział Sost. Zawrócił ciężarówkę i odjechał, odjeżdżając z ko- palni Yow Dee. Ruszył korytarzem w stronę najbliższej stacji, ale zanim tam dojechali skręcił w tunel, którego Hal nie znał. Pierwszy raz widział, by Sost rozpędzał tak cięża- rówkę. Pędzili wzdłuż korytarza z szybkością, która zmie- niła ściany w rozmazane smugi. Hal zdumiał się, że ktoś równie stary, jak Sost, ma wystarczający refleks, by przy tej szybkości nie zahaczyć ciężarówką o ścianę. Był to początek podróży na złamanie karku do Por- tu. Przejechawszy około stu kilometrów od Yow Dee, Sost zatrzymał się, kazał Halowi przejść na pakę i przykrył go płachtą starego brezentu, po czym na najbliższej sta- cji wprowadził ciężarówkę w jedno z odgałęzień linii ko- lei. Pół godziny później weszli obaj do małego baru w Porcie, takiego, który usiłował wyglądać jak skrzyżo- wanie piwiarni i polany w dżungli. Ujrzał tam Toninę, czekającą na nich przy stole. 186 Gordon R. Dickson Siadając koło niej, Hal przyjrzał się jej uważnie. Na ile mógł stwierdzić, lata małżeństwa wcale jej nie zmie- niły. W jakiś sposób spodziewał się, że będzie inaczej. - Dzięki Bogu! - powiedziała, kiedy siadali. - Zaczy- nałam się martwić, że się wam nie udało. - Nie mogłem ryzykować wjazdu na trasę kolei do- póki nie byłem czysty - wyjaśnił Sost. - Musiałem prze- jechać na poduszce większy dystans niż mogliby się spo- dziewać - zachichotał. - Nie ma jak reputacja żółwia. Zawsze wiedziałem, że kiedyś mi się to przyda. - Mogę wreszcie zapytać, o co w tym wszystkim cho- dzi? - zapytał Hal. - Weź najpierw swojego drinka. I udawaj, że pijesz - powiedziała Tonina. Wystukiwała zamówienia na stołowym kelnerze, kie- dy siadali, a kilka sekund później na powierzchnię stołu wysunęły się trzy szklanki piwa. Hal i Sost zastosowali się do polecenia. - Będziesz musiał wylecieć z Coby - powiedziała do Hala, kiedy już uniósł szklankę do ust i odstawił z po- wrotem. - Ktoś chce albo ciebie, albo twojej śmierci. Nie wiem i nie chcę wiedzieć kto, ale będziesz musiał ruszać szybko! Hal zapatrzył się na nią. Potem przeniósł wzrok na Sosta. Mimo tego, że nigdy nie podał mu wprost swojego prawdziwego nazwiska, przyjął do wiadomości fakt, że Sost musiał je widzieć na dokumentach, które mu po- wierzył. - Powiedziałeś jej? - zapytał. - Jej i trzydziestu czterem innym osobom - odpo- wiedział Sost. - Ktoś musiał na ciebie uważać. Uśmiechnął się lekko do Hala. - Nie przejmuj się tym. Nie powiedziałem nikomu, nawet Toninie, że ten Hal Mayne ma cokolwiek wspól- nego z tobą. Ale umieściłem nazwisko w czymś, w ro- dzaju sieci na wszelkie pytania, które mogłyby się poja- wić na Coby. - Tylko Sost ma tego rodzaju powiązania - powie- działa Tonina cierpko. - Masz szczęście. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 187 - Ale to oznacza trzydziestu do czterdziestu ludzi, którzy zapytani mogą powiedzieć, że słyszeli moje na- zwisko. - Najpierw powiedzieliby o tym mnie - odpowiedział Sost. - A to daje nam wyprzedzenie, jakiego potrzebuje- my. Jak już powiedziała Tonina, kręcę się tu dość dłu- go, by mieć powiązania i to dobre. - Przez chwilę patrzył Halowi wprost w oczy. - Myślisz, że Tonina powiedziała- by komukolwiek zainteresowanemu o Halu Mayne, za- nim powiadomiłaby o tym mnie? - Nie - odpowiedział zawstydzony Hal. Siedział nie odzywając się. Setki razy wyobrażał so- bie moment, w którym Inni odkrywają, że jest na Coby, ale nigdy nie był w stanie wyobrazić sobie, że wygląda- łoby to w ten sposób. Uważał za oczywiste, że kiedyś przyjdzie czas na ucieczkę, ale to on sam odkryje, że zbliża się niebezpieczeństwo i będzie miał jakieś pojęcie o aktualnej sytuacji. Ale teraz wydawało się, że wszyscy wiedzą więcej niż on. - Co się stało? - zapytał w końcu. - Skąd wiecie, że ktoś mnie szuka? - Do Działu Ewidencji w Zarządzie Kompanii, gdzie kierownikiem jest mój mąż, nadeszło zapytanie o miej- sce pobytu niejakiego Hala Mayne. Wylądowało jako jed- no z nazwisk na liście wysłanej do niego w celu autory- zacji ujawnienia informacji zainteresowanej osobie z re- jestrów Kompanii. Rozpoznał twoje nazwisko i skonsul- tował się najpierw ze mną. Poprosiłam go o zniszczenie twoich danych i zapisów o zapytaniu. Zrobił to. John zniszczy wszystkie zapisy w Yow Dee, a tam nikt nie będzie się tym przejmował. Co dzień górnicy odchodzą bez ostrzeżenia. - Co jestem winien twojemu mężowi? - zapytał Hal. Niemal trzy lata na Coby nauczyły go, jak załatwia się tu interesy. - Nic - odpowiedziała Tonina. - Zrobił to, bo go po- prosiłam. - Dziękuję ci. I podziękuj mu qde mnie. Przepra- szam, że zasugerowałem... 188 Gordon R. Dickson - Nic nie szkodzi - przerwała mu Tonina. - Potem skontaktowałam się z Sostem, który zajął się tym dalej. Skinęła w stronę Sosta, a Hal skierował wzrok w jego stronę. - Sprawdziłem to i owo przez przyjaciół - powiedział Sost. - Szuka cię teraz policja z Portu i naprawdę się tym przejęli. Ktoś na górze został mocno przyciśnięty, albo dobrze opłacony. - Ale jeśli nie mogą znaleźć moich danych? - Nawet bez danych będą cię szukać - powiedział Sost - Wygląda na to, że orientacyjnie znajączas twego przybycia na Coby. Wiedzą, które kopalnie przyjmowały wtedy pracowników. W każdej z tych kopalni - przypusz- czam, że ktoś spoza Coby udziela im instrukcji - robią coś, co jak sądzą wystawi cię na cel. Nie wiedzą jak wy- glądasz, ani nic na twój temat, ale wygląda na to, że spodziewają się określonych reakcji. To aresztowanie i egzekucja Neifa miały na celu właśnie wykurzenie cię z nory. Hal poczuł dreszcz przebiegający mu po kręgosłu- pie. Przypomniał sobie siłę ramion, które powstrzymały go próbą zapobieżenia egzekucji. - Dlatego stanąłeś z Johnem za mną? Sost skinął głową. - Właśnie. Dostałem się tam ledwie sekundę wcze- śniej. Nie było czasu, żeby ci cokolwiek wyjaśniać. Po prostu poszliśmy za tobą i zrobiliśmy to, co było ko- nieczne. Na szczęście John był pod ręką. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. - W porządku - powiedziała Tonina. - Teraz już wiesz wszystko, przejdźmy do tego, jak wysłać cię poza plane- tę. Im szybciej to zrobisz, tym będziesz bezpieczniejszy. Sost pokiwał głową. Sięgnął za koszulę i wyciągnął trzy zestawy dokumentów, które następnie położył na stole przed Halem. - Wybierz któreś - powiedział. - Wydałem na nie część z twojego kredytu. Jennison - pamiętasz Jennisona? Hal potwierdził. Nigdy nie zapomniał urzędnika kie- rującego Strefą Przejściową. Najwyraźniej wiedział o czym Encyklopedia Ostateczna - tom 1 189 mówi, kiedy upierał się, że będą jeszcze kiedyś robić ze sobą interesy. - To jego główny interes. Kierowanie Strefą Przej- ściową pozwala mu wyłowić wiele rzeczy. Ale dokumen- ty są najcenniejsze. - W jaki sposób je zdobywa? - Czasem pojawia się ktoś, kto ma więcej niż jeden zestaw, a potrzebuje pieniędzy. Czasem ktoś ginie i nie można znaleźć dokumentów. Są różne sposoby. - To zresztą nieistotne - powiedziała Tonina. - Hal, Jennison wysłał ci trzy różne zestawy do obejrzenia. Wybierz ten, który będzie ci najbardziej odpowiadał. - A pozostałe dwa zabiorę i mu oddam - uzupełnił Sost. Hal wziął dokumenty i obejrzał je dokładnie. Wszyst- kie zawierały dowody tożsamości mężczyzn mających niewiele ponad dwadzieścia lat. Jeden zestaw pochodził z Nowej Ziemi, drugi z Newtona, a ostatni z Harmonii, jednego z dwóch światów Zaprzyjaźnionych. Przypomniał sobie - właściwie jego umysł cofnął się w czasie, gdzie miał wrażenie, że znów słyszy głosy swoich nauczycieli tak, jak wykreował ich w swoim pokoju w Encyklopedii Ostatecznej. Szczególnie wyraźnie słyszał Obadiaha mówiącego, że na Harmonii żyją ludzie, którzy nigdy go nie wydadzą. - Te - wskazał Hal. Kiedy Sost zabierał pozostałe dwa, uważniej obej- rzał pakiet Harmonity. Dokumenty wystawione były na dwudziestotrzyletniego Howarda Bekwed Immanu- elsona, wiernego członka Objawionego Kościoła Od- rodzonego, z wykształcenia interpretatora semantycz- nego, ze specjalizacją w doradztwie personalnym dla pozaplanetarnych oddziałów dużych kompanii. Doku- menty te były wspaniałą zdobyczą. W ostatnich trzy- dziestu latach światy Zaprzyjaźnionych - z niewytłu- maczalnych powodów - zmieniły obowiązujący od stu- leci wzór zachowań, który sprawiał, że osoby z tych kultur pracujące poza swoimi planetami, uważane były za mniej religijne. 190 Gordon R. Dickson Jedyną akceptowalną dla członka kościoła pracą na innych światach, była rola najemnego żołnierza - i to wyłącznie pod warunkiem wysłania do niej na rozkaz kościoła albo dystryktu. Nie zmieniło tego podejścia na- wet trzysta lat wiecznego głodu na międzygwiezdną wa- lutę, którą można było uzyskać jedynie dzięki własnym obywatelom pracującym na innych światach. Jednak od nieco ponad trzydziestu lat mieszkańcy Harmonii i Zjed- noczenia niespodziewanie zaczęli pojawiać się na innych planetach w znaczącej liczbie. Za zezwoleniem swoich przywódców udawali się nawet na inne światy szkolić się w takich zawodów, jak interpretator semantyczny. Hal przypomniał sobie lekcje Waltera InTeachera, że ta nagła zmiana zdumiała Exotikowych ontogenetyków. Jak dotąd nie ustalono żadnej wiarygodnej socjohistorycz- nej przyczyny, która odpowiedałaby za tę zmianę postę- powania. Wynikało z tego, że Hal jako Immanuelson mógł być przez członków swojej kultury Zaprzyjaźnionych postrze- gany jako przedstawiciel nowego pokolenia, skażonego pozaplanetarnymi ideami i zwyczajami, niekoniecznie obeznanego z najnowszymi wydarzeniami na Harmonii - co mogło pomóc w zamaskowaniu niekonsekwencji i błędów popełnionych podczas odgrywania roli innego człowieka. „Pozaplanetarny" - w znaczeniu aktualnie stosowanym na obu planetach Zaprzyjaźnionych, ozna- czało dowolny świat oprócz Harmonii i Zjednoczenia. Zauważył, że podjęto już wysiłek, by dostosować dokumenty do niego. Miejsce na identyfikacyjny odcisk kciuka było puste. Przycisnął do niego swój kciuk, przy- glądając się pojawiającym się liniom papilarnym. Od tego momentu oficjalnie stał się Howardem Immanuelsonem. Z przyjęciem tej zmiany poczuł dziwne, nieznaczne uczu- cie utraty cząstki siebie. Nie części Hala Mayne, lecz fragmentu swej osobowości powstałej na Coby - teraz oficjalnie przestawała ona istnieć. Schował dokumenty do wewnętrznej kieszeni. - Tu masz swój kredyt - powiedział Sost podając mu jeszcze jeden zestaw dokumentów. - Przepisane na Encyklopedia Ostateczna - tom 1 191 twoje harmonickie nazwisko. Wciąż zostało tego dużo. - Czy można zaufać Jennisonowi? - zapytał Hal bio- rąc dokumenty kredytowe. - Inaczej bym się z nim nie zadawał - odpowiedział Sost. - Nie martw się, Dział Transportu ma na niego haka. - A czy można zaufać Działowi Transportu? - zapy- tał Hal i zdziwił się, kiedy tamci się roześmiali. - Sost był działem Transportu, zanim Dział został wymyślony - powiedziała Tonina. - Może nie mieć ofi- cjalnego tytułu, ale nie musisz się martwić Działem Transportu, jak długo jest tu Sost. - Po prostu trzymam rękę na pulsie - wyjaśnił Sost, - a przez lata poznaje się ludzi. Teraz daj mi swoje stare dokumenty. - Lepiej będzie, jak je zniszczymy - powiedział Hal podając je. - To dobry pomysł - powiedział Sost, chowając do- kumenty Tada Thornhilla. - Teraz wyjdziemy, ty i ja. Masz bilet na statku lecącym na Harmonię, tam do Cy- tadeli. Wiesz o niej cokolwiek? - Uczyłem się kiedyś o niej. To sporych rozmiarów miasto na kontynencie nazwanym Południowa Obietni- ca, w umiarkowanej strefie klimatycznej. - Zgadza się. Na dodatek to jedyne miejsce wiel- kości miasta, w którym, przynajmniej według zapisów, nie pracował Immanuelson. Kiedy już się tam dosta- niesz, będziesz zdany tylko na siebie. - Sost wstał, a Hal i Tonina poszli za jego przykładem. - Przemyci- my cię na pokład z ładunkiem, nie pokazując cię cel- nikom. Chodź. Hal obrócił się do Toniny. Nie wiedział, czy wolno mu jej dotknąć, ale przecież nigdy więcej już jej nie zo- baczy. Nieśmiało objął ją i pocałował, a ona przez chwilę mocno się do niego przytuliła. - Idź już - powiedziała, odpychając go. Ruszył za Sostem. Odwrócił się jeszcze i zobaczył, jak stoi przy stole, wyprostowana i nieruchoma, przy- glądając się jak odchodzą. 192 Gordon R. Dickson Rozdział 13 Hal siedział w promie wiozącym go z orbity Harmo- nii do miasta Cytadela. Co ciekawe, w tej chwili wkra- czania na zupełnie nowy świat, w jego umyśle zaczęły tracić na realności nie tylko trzy lata spędzone na Coby, ale również cztery dni spędzone w podróży która go tu przywiodła, wypełnionej częstymi przejściami fazowymi. Podróż miała w sobie coś nierealnego, a teraz z kolei trudno przychodziło mu przyjęcie realności Świata Za- przyjaźnionych, ku któremu się opuszczał. Coś jeszcze wypełniało mu umysł, wypierając wszyst- ko poza latami spędzonymi na Coby. Podczas podróży stamtąd tutaj po raz pierwszy zrozumiał jasno, czemu jego trzej nauczyciele nalegali na udanie się do pracy w kopalniach, zamiast na ukrycie na którymś z pozo- stałych Młodszych Światów. Sprawą, o której myśleli, było nie tylko proste ukrycie go przed wzrokiem Innych do czasu aż będzie dostatecznie dorosły, by samemu się obronić. Nie, istotny czynnik ich decyzji krył się w tym, co powiedzieli na temat potrzeby dorośnięcia, poznania ludzi, zanim będzie mógł ruszyć dalej i przeciwstawić się swoim wrogom. Dopiero teraz, po trzech latach spędzonych w świe- cie górników, mógł sobie zdać sprawę, że do chwili śmier- ci Obadiaha, Malachiego i Waltera InTeachera nic nie wiedział o życiu. Został wychowany jako niezwykłe dziec- ko przez niezwykłych ludzi. Brakowało mu wiedzy i do- świadczenia na temat życia codziennego zwykłych oby- wateli czternastu światów, którzy stanowili trzon rasy ludzkiej - tych, spomiędzy których czasem rodzili się ludzie niezwykli, tacy jak on, tylko po to, by zostać uży- tymi przez koło napędowe historii. Przed Coby, tacy zwy- kli ludzie byli mu tak nieznani, jak obcy z najodleglej- szych gwiazd. Ich cele nigdy nie były jego celami, a ich smutki jego smutkami. Brak zrozumienia dla tych róż- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 193 nic był jego wielką wadą, ponieważ -jak zrozumiał teraz z pełną siłą - to dla nich, a nie dla wybitnych jednostek jak on i jego nauczyciele, będzie walczył przez następne lata. Koniecznością było więc uświadomienie sobie swo- jego miejsca między zwykłymi ludźmi i nauczenie się widzieć świat ich oczami, zanim będzie mógł przydać się na coś rasie jako całości. Ponieważ to oni stanowili rasę. Stanął przed tym faktem w kopalni, odkrył to w Toni- nie, Johnie, Soscie - w nich wszystkich. Znalazł nie- zwykłych ludzi, o których mógł się zatroszczyć, i którzy troszczyli się o niego - nie zważając na jego zdolności. Ludzi, którzy w końcu umożliwili mu ucieczkę podczas gdy on sam, ze wszystkimi swoimi niezwykłymi talenta- mi, nie zorientował się nawet, że pierścień obławy się zaciska. Wspomnienie ucieczki wzbudziło w nim palący żal, że nigdy nie powiedział przynajmniej Sostowi, jak wiele staruszek dla niego znaczył. Sposób, w jaki się rozstali, był niemal przypadkowy, jakby prawie się nie znali. Pod- jechali ciężarówką Sosta pod sam statek pod pretekstem dostarczenia dużego, ale luźno zamkniętego pakunku, z Halem ubranym w szary kombinezon pracowników transportu, usadowionym obok Sosta. Razem wnieśli paczkę przez luk towarowy do ładowni numer jeden, gdzie czekał już na nich kwatermistrz statku. Kierując się jego wskazówkami Hal zdjął kombine- zon, wyrzucając go do śmietnika i rozstał z Sostem. Idąc za kwatermistrzem dotarł do kabiny, gdzie został uloko- wany i zostawiony z przykazaniem, by nie opuszczał jej przed pierwszym przejściem fazowym. Posłuchał, wła- ściwie trzymał się swojej kabiny przez jedną trzecią pod- róży. Samotne godziny dały mu możliwość ćwiczenia osobowości wiernego członka Objawionego Kościoła Od- rodzonego. Stworzył tę postać wzorując się na Obadiahu. Dora- stając w towarzystwie swoich trzech nauczycieli, instynk- townie nauczył się ich imitować. Aby stać się takim jak Obadiah, musiał jedynie wyobrazić sobie siebie jako 194 Gordon R. Dickson Obadiaha - cały problem z odgrywaniem roli na po- wierzchni Harmonii polegał na tym, że musiał trzymać ten obraz w umyśle na tyle trwale i głęboko, by nie zdra- dzić się nawet w chwilach stresu i zmęczenia. Ćwiczył również tę rolę na współtowarzyszu podró- ży, jedynym, który wykazywał inklinacje do jakiejkol- wiek rozmowy poza zwykłą wymianą uprzejmości. Oso- ba ta otworzyła mu przy okazji oczy na nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Pasażerem był Exotik o imieniu Amid, drobny, wyprostowany mężczyzna, ze zdumiewającą - jak na Exotika - pomarszczoną twarzą. Wracał wła- śnie z Cety, gdzie pracował jako OutBond, ucząc histo- rii Kultur Odłamkowych na Uniwersytecie Cety, w mie- ście o tej samej nazwie. Jak większość Exotików, otwarcie podchodził do wszystkich ludzi, podczas gdy Zaprzyjaźnieni i inni kieru- jący się na Harmonię pasażerowie byli sztywni i podejrzli- wi. Był również, jak wielu naukowców, zakochany w swo- jej dziedzinie, dzięki czemu Hal usłyszał od niego mnó- stwo anegdot historycznych z dziejów Harmonii i Zjednoczenia, co do których nie spodziewał się, że mógł- by je znać ktokolwiek poza rodowitymi Zaprzyjaźnionymi, a i to tylko z rejonów świata, którego dotyczyła anegdota. - Wiara - powiedział Amid trzeciego dnia podróży z Coby - w ogólniejszym sensie jest czymś więcej, niż zdolnością do uwierzenia w coś nadprzyrodzonego. Tak naprawdę, jest koncepcją osobistej jedności ze szczegól- ną, nie podlegającą dyskusji wersją rzeczywistości. Praw- dziwej wiary nie da się podważyć. Cokolwiek ją atakuje jest z definicji nie tylko fałszywe, ale również automa- tycznie przeklęte. To jest właśnie powodem, dla którego mamy męczenników. Najpotężniejszą bronią, jaką moż- na skierować przeciw prawdziwemu Wiernemu aby zmu- sić go do zmiany wierzeń, jest zagrożenie mu całkowi- tym zniszczeniem, skasowaniem wszechświata, tak, by pozostała jedynie pustka. Jednak wobec prawdziwego Wiernego nawet ta groźba zawodzi, ponieważ on, oraz to w czym pokłada wiarę, są jednym. A z definicji to, w co wierzy, jest niezniszczalne. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 195 - Ale czemu ktoś, kto po prostu wierzy, nie może być równie niepodatny na zniszczenie osobistego wszech- świata? - zapytał wtedy Hal. - Ponieważ wierzenie - skoro chcesz to osobno zde- finiować - implikuje coś, w co się wierzy. Coś rozdziel- nego z wierzącym. Innymi słowy, mamy związek dwóch podmiotów, wiernego i jego wierzeń. Partnerstwo może ulec zniszczeniu, partnerzy mogą się rozejść. Natomiast, jak już mówiłem, Wierny jest swoją wiarą. Razem z nią stanowi jedność. A skoro tak, to nie ma sposobu, aby mu ją odebrać. Co czyni go bardzo potężnym przeciwni- kiem. Tak naprawdę, czyni go to niezniszczalnym, po- nieważ nawet śmierć nie może dotknąć jego najistot- niejszej części. -Tak - powiedział Hal, wspominając Obadiaha. - Ta różnica - mówił dalej Amid - pomiędzy prostym wierzącym i prawdziwym Wiernymjest czymś, co trzeba pojąć, aby zrozumieć członków tej kultury. Paradoksal- nie, tę różnicę najtrudniej jest pojąć nie Zaprzyjaźnio- nym - tak jak analogicznie specyficzne poświęcenie Exo- tików i Dorsajów są również najtrudniejsze do zrozu- mienia dla ludzi spoza tych kultur. W przypadku każdej z nich, sprawa polega na zwykłej ludzkiej zdolności do wiary, odwagi czy wglądu - wyniesionej do niemal in- stynktownego poziomu reakcji. Wspominając tę rozmowę teraz, gdy prom zbliżał się do lądowiska, Hal spróbował zastosować rozróżnienie, o którym mówił Amid, do tego co wiedział o charakterze Zaprzyjaźnionych. Nie było to łatwe, bo wszystko co tak naprawdę wiedział na temat tego, co Zaprzyjaźnionego czyniło Zaprzyjaźnionym, pochodziło z informacji zaab- sorbowanych podświadomie w dzieciństwie, w czasie obserwacji Obadiaha. Mówiąc w skrócie, wiedział, bez konieczności zastanawiania się, co zrobiłby Obadiah nie- mal w każdej sytuacji, wobec której by stanął, jednak rzadko rozumiał dlaczego tak właśnie postąpił. Hal de facto znajdował się w sytuacji człowieka, który potrafi obsługiwać skomplikowane urządzenie, jednak nie ma pojęcia na jakich zasadach działa. 196 Gordon R. Dickson Kiedy prom dotknął płyty lądowiska, uczynił men- talną blokadę, żeby zachowywać się jak tego oczekują tubylcy. Pomimo posiadanych umiejętności, zastosowa- nych do podjęcia przyjętej roli, będzie musiał obserwo- wać i studiować otaczających go Zaprzyjaźnionych. Ina- czej skończy tak, że wykona zły ruch nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a efektem tego niewłaściwego po- sunięcia może być naznaczenie i wyklęcie, nie poprze- dzone żadnym ostrzeżeniem. Pasażerowie opuścili prom przechodząc do za- mkniętego tunelu, który po jakimś czasie doprowa- dził ich do zespołu pomieszczeń, gdzie zostali podzie- leni na podstawie posiadanych dokumentów. Hal ra- zem z kilkoma tuzinami innych Zaprzyjaźnionych zo- stał skierowany do ostatniego pokoju na korytarzu. Wewnątrz stało kilkanaście biurek z urzędnikami Biura Imigracyjnego. Hal znalazł się za daleko z tyłu, by trafić jako pierw- szy do najbliższego stanowiska. Tuż przed nim stał drob- ny, szczupły i ciemnoskóry młody mężczyzna, który jako pierwszy udał się na rozmowę z urzędnikiem. Wokół każ- dego stanowiska znajdowała się strefa wyciszenia, a Hal stał pod takim kątem wobec siedzących przy biurku, że nie miał możliwości czytania z ust i nie mógł przygoto- wać się na pytania, jakie zadawał urzędnik. W końcu petent przed nim został skierowany do wydzielonego dwumetrowym płotem z siatki fragmentu pokoju, w którym stały normalne, nie dryfowe, krzesła z prostymi oparciami, a wszystko to pod okiem mężczy- zny w średnim wieku w uniformie milicji. Ciemnoskóry młody człowiek usiadł na jednym z krzeseł, a Hal został wezwany do zajęcia miejsca przy biurku. - Dokumenty? - zapytał urzędnik, gdy Hal usiadł. Hal podał mu, a urzędnik przejrzał je uważnie. - Kiedy ostatni raz był pan na Harmonii? - zapytał. Hal przyjął za dobry znak, że tamten nie zwrócił się do niego archaicznym językiem działających wśród Za- przyjaźnionych ultra-fanatyków. Mogło to wskazywać na to, że trafił na urzędnika z rodzaju rozsądniejszych. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 197 W każdym razie, przestudiowawszy posiadane dokumen- ty, miał przygotowaną odpowiedź. - Mniej więcej cztery i pół standardowych lat. Urzędnik oddał mu dokumenty. - Proszę zaczekać tam - powiedział, wskazując na zamknięty fragment sali. Hal wolno odebrał dokumenty. Nikt inny z Zaprzy- jaźnionych nie został tam wysłany, za wyjątkiem ciem- noskórego. Pozostali byli kierowani na zewnątrz przez znajdujące się z drugiej strony pokoju drzwi. - Czy mogę zapytać dlaczego? - odezwał się wstając. - Sprawdzamy wszystkich przebywających poza pla- netą dłużej niż trzy lata. Kiedy szedł w stronę klatki, opanowały go ponure uczucia. Powinien o tym pomyśleć, Sost również. Nie, obwinianie go nie było fair. Nie mógł wiedzieć, że nale- żało postarać się o dokumenty Zaprzyjaźnionego, który opuścił swoją planetę przed upływem trzech lat. Mogli się domyślić, że dokumenty Jennisona miały duże praw- dopodobieństwo być nieaktualne. Ale nie miał wtedy cza- su. Pod czujnym okiem policjanta zajął miejsce na krze- śle naprzeciw ciemnoskórego. Wydało mu się, że oczy tamtego przez chwilę napotkały jego wzrok, przypatru- jąc mu się w dziwny sposób, ale potem znów patrzył w pustkę. Łatwo byłoby uwierzyć, że tak naprawdę wca- le nie popatrzył na Hala, ale jedną z najwcześniejszych nauk Malachiego była sztuka obserwacji. Hal odtworzył sobie w myślach ostatnie kilka minut i ponad wszelką wątpliwość upewnił się, że na krótką chwilę wzrok tam- tego spotkał jego oczy. Mogło to nie mieć żadnego znaczenia - albo znaczyć bardzo wiele. Hal oparł się na sztywnym prostym opar- ciu krzesła i rozluźnił całe ciało. Czas płynął - więcej, niż standardowa godzina. Po jej upływie pokój opusto- szał z pozostałych pasażerów promu, oprócz pięciu osób w klatce, wliczając Hala. Pozostali byli niczym nie wy- różniającymi się osobnikami, przynajmniej o dwadzie- ścia lat starszymi od Hala i ciemnoskórego. 198 Gordon R. Dickson - Wy wszyscy - odezwał się milicjant nosowo - chodź- cie. Tędy. Zostali wyprowadzeni z klatki i pokoju, po czym przez korytarz zostali skierowani do podziemnego garażu, gdzie czekał na nich autobus. Jak tylko wsiedli, pojazd zaszu- miał wirnikami i wysunęli się z garażu, wyjeżdżając na ulice Cytadeli. Na zewnątrz padało, a deszcz spływający po szybach rozmazywał szare kształty budynków rozświe- tlanych żółtym światłem z latarni ulicznych. Podróżowali niecałe pół godziny, po czym wjechali do następnego gara- żu, umieszczonego poniżej poziomu ziemi. Zostali wyprowadzeni po schodach do typowego biu- rowca, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Odebrano im dokumenty i znów musieli przez długi czas siedzieć na twardych krzesłach w poczekalni, mając jako jedyną atrakcję odbywane pod czujnym okiem policjanta wy- prawy do umieszczonego w rogu dystrybutora z wodą. W końcu, pojedynczo, wezwano ich do wewnętrznych biur. Ciemnoskóry młody mężczyzna ponownie został wezwany przed Halem. Kiedy nadeszła jego kolej, został usadowiony przy biurku naprzeciw drobnego, łysiejącego człowieka z ja- jowatą twarzą, ustami niemal pozbawionymi warg i ocza- mi, które w ogóle nie mrugały. Szary człowiek podniósł dokumenty Hala i przejrzał je z prędkością sugerującą, że znał ich zawartość. Odłożył papiery na bok i popa- trzył na Hala z biurokratycznym dystansem. - Nazwisko? - Howard Beloved Immanuelson. - Przyjmujesz komunię w Objawionym Kościele Od- rodzonym i urodziłeś się w tym kościele dwadzieścia trzy przecinek cztery standardowe lata temu, w wiosce En- terprise? -Tak. - Twój ojciec i matka przyjmowali komunię w tym kościele? -Tak. - A ty pozostajesz w łasce przyjmowania komunii tego kościoła? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 199 - Tak, dzięki miłosierdziu naszego Pana. - Powracasz właśnie z czteroletniego pobytu poza- planetarnego, kiedy to pracowałeś jako interpretator se- mantyczny, zatrudniony przez różnych niewierzących... Pytania padały dalej, pokrywając wszystkie fakty z życia Howarda Immanuelsona wymienione w doku- mentach, które posiadał Hal. Kiedy zostały wyczerpane, pytający odsunął od siebie dokumenty i wpatrzył się w Hala spojrzeniem nieruchomych oczu. - Czy dotrzymujesz regularnie czasu modlitwy? - zapytał. Hal spodziewał się pytań tego rodzaju. - Na ile tylko mogę - odpowiedział. - Podróżując, jak ja, między tymi którzy nie znają Słowa, nie zawsze łatwo jest dotrzymać regularnego czasu modłów. - Łatwość - powiedział pytający - nie jest drogą Pana. - Wiem. Wiem jak i ty, że fakt, iż nie jest łatwo do- trzymać regularnych godzin modłów nie stanowi uspra- wiedliwienia dla rozprzężenia. Nawykłem więc do we- wnętrznej komunikacji w zwykłych godzinach ustnej modlitwy. Wydawało się, że górna warga mężczyzny podwinę- ła się odrobinę, jednak była tak wąska, że Hal nie miał pewności. - Ile razy dziennie się modlisz - to znaczy, kiedy masz taką możliwość? Hal myślał gorączkowo. Nie znał szczegółowych za- sad sekty Objawionego Kościoła Odrodzonego. Ale jeśli było to zgromadzenie z północnego rejonu Starego Kon- tynentu, gdzie mieściła się Enterprise, to prawdopodob- nie należał do „Starej" tradycji, a nie Nowej. W każdym razie, jak mówiło powiedzenie, każdy Zaprzyjaźniony sta- nowił własną sektę. - Siedem. - Siedem? - Urzędnik utrzymał normalny poziom głosu, a jego twarz pozostała bez wyrazu, ale Hal nagle zaczął podejrzewać, że rozmawiał z jednym z tych, któ- rzy wybrali Nową Tradycję i wierzyli, że więcej niż cztery modlitwy dziennie to przejaw arogancji i ostentacji. 200 Gordon R. Dickson - Jutrznia, lauda, pryma, tercja, seksta, nona, nie- szpory i kompleta - wyliczył Hal. Kiedy wymienił łacińskie nazwy, na twarzy siedzą- cego naprzeciw mężczyzny dostrzegł ślady charaktery- stycznej cierpkości. Świadome zrobienie czegoś takiego było ryzykiem, jednak wypadłby ze swojej roli, gdyby nie starł się z niemal każdym Zaprzyjaźnionym w szcze- gółach dotyczących dogmatów religijnych czy zwycza- jów. Z drugiej strony, nie chciał podjudzać urzędnika na tyle mocno, by dać mu osobisty powód do utrudnie- nia Halowi życia. - Tak - szorstko odezwał się urzędnik. - Ale pod wszystkimi tymi krzykliwymi nazwami modlisz się w ta- jemnicy, jak tchórz. A może należysz do tego odłamu, nowego kultu szerzącego się między naszą grzeszną mło- dzieżą, który wyraża przekonanie, że modlitwa nie jest konieczna, jeśli tylko żyje się z Bogiem i Jego drogą w myślach. Między nas przybył właśnie Większy Nauczy- ciel, który może wykazać ci, jak błędna jest ta droga... Jego głos przybierał na sile. Przerwał gwałtownie i wytarł usta białą chusteczką. - Czy podczas lat spędzonych między niewiernymi miałeś wiele kontaktów z innymi członkami kościołów? - zapytał nieco bardziej opanowanym głosem. - Z samej natury mojej pracy - odpowiedział Hal - miałem bardzo ograniczone kontakty z kimkolwiek ze światów Obiecanych. Moje kontakty z konieczności ogra- niczały się do mieszkańców planet, na których praco- wałem. - Ale spotkałeś i poznałeś kogoś z Harmonii i Zjed- noczenia? - Kilku. Nie wydaje mi się, żebym pamiętał jakiekol- wiek nazwisko. - Doprawdy? Może jednak pamiętasz więcej niż na- zwiska. Czy przypominasz sobie spotkanie z kimkolwiek z tych, którzy nazywają siebie Dziećmi Gniewu, albo Dziećmi Bożego Gniewu? - Zdarzało mi się... - zaczął Hal, ale urzędnik prze- rwał mu. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 201 - Nie mówię tu po prostu o tych, którzy żyją w wie- dzy i czasem przyznają, że zasłużenie opuścił ich Bóg. Mam na myśli tych, którzy przyjęli to bluźniercze imię dla siebie jako organizacji przeciwstawiającej sie Bożym kościołom i Jego nakazom. Hal potrząsnął głową. - Nie - powiedział. - Nigdy o nich nawet nie słysza- łem. - Dziwne - górna warga tym razem wyraźnie się pod- winęła - żeby tak szeroko podróżująca osoba była nieświa- doma plagi nękającej świat jego narodzin. Przez te cztery lata, nikt z tych, których spotkałeś z Harmonii i Zjedno- czenia nigdy nie wspomniał o Dzieciach Gniewu? - Nie - odpowiedział Hal. - Jak widzę, szatan zawładnął twym j ęzykiem. - Prze- słuchujący go mężczyzna przycisnął jeden z rzędu przy- cisków umieszczonych na biurku. - Może kiedy to prze- myślisz, coś sobie przypomnisz. Możesz odejść. Hal wstał i sięgnął po swoje dokumenty, ale szary człowiek otworzył w biurku szufladę i zgarnął je do niej. Hal odwrócił się by wyjść, ale kiedy doszedł do drzwi odkrył, że tylko na tyle pozostawiono mu swobody. Na zewnątrz czekał na niego uzbrojony strażnik w mundu- rze policji, który poprowadził go w głąb budynku. Przeszli kilka pięter w dół i omijając różne korytarze dotarli do części budynku bardziej przypominającej wię- zienie, niż biuro. Przez parę ciężkich, zamykanych drzwi dotarli do biurka, za którym siedział kolejny strażnik. Skończyły się pozory, pozbawiono Hala wszystkiego, co ze sobą miał, obszukano na wypadek, gdyby coś ukrył, po czym strażnik zaprowadził go przez kolejne setki me- trów korytarzy przed ciężkie, metalowe drzwi, otwiera- jące się wyłącznie od zewnątrz. - Czy mógłbym dostać coś do jedzenia? - zapytał Hal, kiedy strażnik otworzył drzwi i gestem nakazał mu wejść do środka. - Niczego nie jadłem od chwili lądowa- nia... - Jutrzejszy posiłek będzie jutro - powiedział straż- nik. - Do środka! 202 Gordon R. Dickson Hal posłuchał, słysząc za sobą szczęk zamykanych drzwi. Znalazł się w sporym pokoju, z wąskimi pryczami przymocowanymi do nagich betonowych ścian. Podłoga również była z betonu, a w kącie pomieszczenia znajdo- wała się nieosłonięta ubikacja, składająca się z muszli i umywalki. W celi nie było nic więcej wartego uwagi, poza niewielkim okienkiem umieszczonym dwa metry nad poziomem podłogi, oraz współwięźniem. Rozdział 14 Druga osoba przebywająca w celi, mężczyzna roz- ciągnięty na jednej z prycz, najwyraźniej usiłował usnąć, choć było to swego rodzaju wyzwanie, biorąc pod uwagę fakt, że pokój był jasno oświetlony przez umieszczony na środku sufitu panel. Po kolorze włosów i sylwetce Hal rozpoznał we współwięźniu ciemnoskórego młodzień- ca, który przechodził przed nim większość procedury odprawy imigracyjnej. Teraz, kiedy tylko drzwi do celi zatrzasnęły się z hukiem za Halem, tamten ożył, stacza- jąc się z pryczy na nogi i podszedł lekko do drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz przez umieszczony w nich wizjer. Pokiwał do siebie głową, po czym odwracając się do wnę- trza pokoju podszedł do Hala. Przyłożył dłoń do prawe- go ucha i ostrzegawczo wskazał na sufit. - Ci Przeklęci przez Pana - powiedział głośno, bio- rąc Hala za ramię i prowadząc go w kierunku kąta z ubikacją - świadomie przygotowują te miejsca w taki sposób, by pozbawić nas wszelkiej przyzwoitości. Czy mogę prosić cię, byś z uprzejmości zechciał stanąć tu gdzie jesteś i odwrócić się na moment... Dziękuję, bra- cie. Zrobię dla ciebie to samo, kiedy tylko będziesz chciał... W międzyczasie doprowadził Hala do rogu, gdzie sta- ła ubikacja. Odkręcił kran w umywalce i uruchomił spuszczanie wody w muszli klozetowej, po czym nachy- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 203 lił głowę Hala w pobliże szumiącej wody. Przed twarzą poruszył palcami obu rąk. Zagłuszany przez szumiącą wodę, wyszeptał wprost do prawego ucha Hala. - Czy potrafisz mówić palcami? Hal potrząsnął głową i obrócił się, by wyszeptać od- powiedź. - Nie. Ale potrafię czytać z ruchu warg i szybko się uczę. Jeśli będziesz bezgłośnie wymawiał słowa i poka- żesz mi dość ruchów palców by zacząć, będziemy mogli rozmawiać. Ciemnoskóry mężczyzna skinął. Wyprostował się, a podczas gdy wciąż stali zagłuszani przez lejącą się wodę, ustami uformował słowa. - Nazywam się Jason Rowe. Jak ty, bracie? Hal ponownie nachylił się, by wyszeptać do ucha Jasona. - Howard Immanuelson. - Jason wgapił się w nie- go. - I nie musisz wymawiać słów wolno i w przesadzo- ny sposób. Po prostu ruszaj ustami tak jakbyś normal- nie mówił, a z łatwością cię zrozumiem. Tylko nie zapo- mnij patrzeć na mnie, kiedy będziesz mówił. Jason skinął w odpowiedzi. Uniósł prawą dłoń z kciu- kiem i palcem wskazującym rozsuniętymi lekko, a resz- tą palców zwiniętą. - Tak - samymi ustami powiedział do Hala. Hal skinął, powtarzając znak swoim kciukiem i pal- cem wskazującym. Kilka minut później, kiedy Jason wyłączył wodę le- jącą się z kranu i zajęli miejsca na umieszczonych obok siebie pryczach w drugim końcu celi, Hal znał już znaki na oznaczenie podstawowych czasowników oraz połowę alfabetu. Przenieśli się do rogu pomieszczenia, który znajdował się na prawo od drzwi, tak by patrząc przez wizjer w drzwiach nie można było zobaczyć, co robią. Siedząc w ten sposób, na pryczach umieszczonych względem siebie pod kątem prostym, zbliżyli się do sie- bie twarzami. Zaczęli rozmawiać, z początku powoli, jako że Hal był zmuszony literować większość słów, których chciał użyć. Jednak nabierał szybkości, ponieważ w mia- 204 Gordon R. Dickson rę sylabizowania Jason odgadywał słowo, które chciał wypowiedzieć i pokazywał mu odpowiedni znak. Słow- nictwo Hala w zakresie mowy znaków rosło bardzo szyb- ko, ku wielkiemu, choć milczącemu zdumieniu Jasona. Nie próbował wyjaśniać. Raczej nie pomogło by rozluź- nieniu atmosfery wyjaśnienie, że swoje umiejętności mnemoniczne i komunikacyjne zawdzięczał umiejętno- ściom Exotików. Ich rozmowa z początku zdawała się iść w dziwnym kierunku i Hal był wdzięczny, że może ukryć swoją ignorancję za nieznajomością języka zna- ków. - Bracie - zapytał Jason, kiedy tylko usadowili się naprzeciw siebie - czy jesteś wiernym? Hal zawahał się tylko na ułamek sekundy. Właści- wie nie było żadnego powodu, dla którego jakikolwiek Zaprzyjaźniony nie miałby odpowiedzieć twierdząco na to pytanie, choć tamten mógł mieć na myśli coś bardzo specyficznego, co dopiero wymagało ustalenia. - Tak - zasygnalizował i czekał na oświecenie ze stro- ny Jasona. - Ja również - odpowiedział Jason. - Jednak bądź dobrej myśli, bracie. Nie sądzę, żeby ci którzy nas tu trzymają wiedzieli, że jesteśmy tymi, których szukają. To polowanie na czarownice jest tylko częścią zakrojo- nego na skalę miasta wysiłku, aby sprawić dobre wra- żenie w oczach jednego z pomiotu Szatana, który przy- jechał tu z wizytą. - Z wizytą? - przeliterował Hal. Ostatnie słowa tamtego sprawiły że spiął się we- wnętrznie, a teraz po raz pierwszy poczuł dotknięcie zimnych mdłości w żołądku. Słów „pomiot Szatana" używał Obadiah na określenie Innych. Przesadą było wyobrażać sobie, że Inny lub Inni szukający go na Coby wyśledzili trasę jego ucieczki i wyprzedzili go do Cyta- deli. Jednak zakładając, że rzeczywiście go wytropili, statek pilotowany przez kogoś bardziej skłonnego do podjęcia ryzyka podczas przejść fazowych niż pilot frachtowca, mógł dotrzeć do miasta dzień lub dwa wcześniej. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 205 - Tak mówią - odpowiedział Jason cicho poruszając wargami. - Kiedy tu przyjechał? Oczy Jasona z zaciekawieniem śledziły Hala. - A więc słyszałeś - i wiesz, że to mężczyzna a nie kobieta? - Ja... - Hal wykorzystał swoją nieznajomość języka znaków by ukryć swoje potknięcie - przyjąłem, że bar- dziej prawdopodobne było wysłanie mężczyzny do mia- sta Nowej Tradycji. - Możliwe, że taki był powód. W każdym razie, wy- daje się, że przebywa w Cytadeli od mniej więcej dwu- dziestu standardowych godzin. - Nieoczekiwanie i za- skakująco Jason uśmiechnął się. - Jestem dobry w wy- ciąganiu informacji od przesłuchujących mnie śledczych. Sporo się dowiedziałem. Nazywają go Wielkim Nauczy- cielem - na swój parszywy sposób. Będą mu nadskaki- wać, oferując wiernych jako ofiary na jego przybycie. - Skoro tak wygląda sytuacja, to czemu powinie- nem być dobrej myśli? - zapytał Hal. - Nie wygląda to zbyt dobrze. - Ależ oczywiście dlatego, że nie mogą być pewni - odpowiedział Jason. - W końcu, o ile nie będą mieli pewności, opóźnią pokazanie mu nas, ponieważ wszy- scy są niczym zbite psy. Kulą się na samą myśl o jego karze, gdyby nie mieli racji. Więc będziemy mieli czas. A mając czas, możemy uciec... Popatrzył na Hala niemal radośnie. - Nie wierzysz mi? - wypowiedział samymi ustami. - Nie potrafisz uwierzyć, że zaufałem ci na tyle, by tak po prostu poinformować cię, że zamierzam uciec? Jak myślisz bracie, czemu się tak otwieram wobec ciebie? - Nie wiem - odpowiedział Hal. - Ponieważ tak się składa, że znałem Howarda Im- manuelsona, którego dokumenty posiadasz. Och, nie bardzo dobrze. Ale byliśmy zaawansowanymi studenta- mi w tej samej klasie w Summercity, zanim poleciał na Kultis przygotować się do pracy pozaplanetarnej. Wie- działem również, że poleciał na Coby i tam umarł. Ale 206 Gordon R. Dickson był wiernym i wszystkie jego ruchy poza Harmonią były obliczone na oczyszczenie się tak, by mógł tu powrócić i być dla nas użytecznym. Wsiadłeś na Coby z jego do- kumentami. Również języka migowego nauczyłeś się zbyt szybko, by nie być kimś, kto używał go całe życie - mu- sisz na to uważać bracie, kiedy tu jesteś. Uważaj na ujawnianie zbyt dużej wiedzy za wcześnie. Nawet część Zdrajców Boga ma dość rozumu, by dodać dwa do dwóch. A teraz, powiedz mi jak brzmi twoje prawdziwe nazwi- sko i jaki jest twój cel tutaj? Umysł Hala galopował. - Nie mogę - zasygnalizował. - Przepraszam. Przez dłuższą chwilę Jason smutno mu się przyglą- dał. - Jeśli mi nie zaufasz - powiedział - ja nie mogę zaufać tobie. Do czasu, aż będziesz mógł mi powiedzieć, nie będę mógł zabrać cię ze sobą, kiedy opuszczę to miej- sce. - Przykro mi - zasygnalizował Hal. - Nie mam pra- wa ci tego powiedzieć. Jason westchnął. - Niech tak będzie - powiedział. Wstał i przeszedł przez celę, po czym położył się z twarzą do ściany, w pozycji, w jakiej Hal zastał go wchodząc do pomiesz- czenia. Hal siedział przyglądając mu się przez kilka mi- nut, po czym spróbował pójść w jego ślady. Ale udało mu się to tylko częściowo. Miał zbyt szerokie ramiona na wąską pryczę. Najlepsze co mógł zrobić leżąc, to usta- wić się w takiej pozycji, że nawet chwilowe odprężenie posłałoby go na ziemię. W końcu zrezygnował i usiadł pionowo, podciągając nogi pod siebie, tak że w końcu siedział w pozycji loto- su, z plecami opartymi o ścianę. Kolana i większa część nóg sterczała w powietrzu, ale w tej pozycji środek jego masy znajdował się bliżej ściany, tak że mógł pozwolić sobie na rozluźnienie się bez obawy upadku. Luźno opu- ścił ręce na biodra a ramiona lekko pochylił, tak, by obserwator mógł odnieść wrażenie, że pozycję przyjął odruchowo i z przyzwyczajenia, a nie była wyćwiczona. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 207 potem pozwolił swobodnie płynąć swoim myślom. W prze- ciągu sekund cela wokół niego zanikła i sądząc według wszelkich objawów, zapadł w sen... Drzwi celi otwarły się gwałtownie, budząc ich. Za- nim strażnik wszedł do pokoju, Hal stał już na nogach i kątem oka dostrzegł, że Jason również. - Dobra - odezwał się mężczyzna, który wszedł. Był wysoki i chudy - choć nie aż tak wysoki jak Hal - z zimną, surową twarzą i kapitańskimi epoletami na czarnym mundurze milicji. - Wychodzić! Postąpili zgodnie z poleceniem. Ciało Hala wciąż było zesztywniałe od snu, jednak jego umysł, momentalnie uaktywniony, pracował intensywnie. Aby utrzymać pozo- ry, że nie rozmawiali ze sobą i wciąż się nie znają, unikał patrzenia na Jasona. Zauważył jednak, że Jason również na niego nie patrzy. Po wyjściu na korytarz zostali skiero- wani tą samą drogą, którą ich przyprowadzono. - Dokąd idziemy? - zapytał Jason. - Cisza! - miękko powiedział kapitan bez spogląda- nia na niego. - Albo kiedy rzecz dojdzie do końca, każę powiesić cię za nadgarstki, renegacie. Jason nie odezwał się więcej. Przeszli kilkoma kory- tarzami i wjechali windą towarową do sekcji biurowej budynku. Strażnik doprowadził ich i dołączył do więk- szej grupy około dwudziestu więźniów, czekających przed otwartymi drzwiami do pustego pokoju, ze stołem umieszczonym na podeście. Na scenie zamocowano rów- nież maszt ze zwisającą luźno flagą zjednoczonych sekt, białym krzyżem na czarnym tle. Kapitan zostawił ich i stanął z boku, by porozma- wiać z pięcioma strażnikami. Czas płynął, a więźniowie i ich strażnicy stali czekając. W drugim końcu korytarza dały się słyszeć kroki i zza rogu wyszły trzy osoby. Hal na sekundę wstrzymał oddech. Dwaj ubrani byli w garnitury - niemal na pew- no lokalni urzędnicy. Ale człowiekiem idącym między nimi, o wiele od nich wyższym, był Bleys Ahrens. Podchodząc, Bleys obrzucił spojrzeniem całą grupę i jego wzrok zatrzymał się na chwilę na Halu, jednak nie 208 Gordon R. Dickso n dłużej niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że Hal był wyraźnie najwyższy z całej grupy. Bleys podszedł i odwrócił się w drzwiach, potrząsając głową w stronę dwu towarzyszących mu mężczyzn. - Głupie - mówił do nich, przechodząc na wycią- gnięcie ręki od Hala. - Głupie, głupie! Naprawdę sądzili- ście, że zrobicie na mnie wrażenie tym, co mogliście zgar- nąć z ulic? Że ucieszy mnie, jak jakiegoś prymitywnego władcę, publiczna egzekucja czy tortury? Tego rodzaju rzeczy to jedynie strata energii. Pokażę wam, co należy robić. Wprowadźcie ich tu. Strażnicy ruszyli w reakcji na polecenie, zanim je- den z urzędników odwrócił się i wykonał gest w stronę oficera. Zostali zagnani do wnętrza sali i ustawieni w trzech rzędach twarzą do sceny, na której urzędnicy usiedli za stołem, a Bleys na wpół siedział, na wpół opie- rał się o mebel. Nawet w tej niedbałej pozie emanował aurą elegancji i autorytetu. Z pojawieniem się Bleysa, w żołądku Hala powstała lodowa kula. Teraz rosła, ogarniając go całego. Osłania- ny i chroniony przez całe życie, dorósł nie znając w ogó- le tego rodzaju strachu, który ściska klatkę piersiową i pozbawia kończyny wszelkiej siły. Potem, nagle, po raz pierwszy zetknął się z tym strachem, a teraz odruchy powstałe w tamtej chwili zostały wyzwolone przez po- nowne spotkanie z wysoką, władczą postacią stojącą na platformie przed nim. Nie bał się urzędników Zaprzyjaźnionych, którzy go uwięzili. Jego umysł rozpoznawał fakt, że byli je- dynie ludźmi, a głęboko wbudowano w niego zasadę, że dla każdego problemu związanego z istotami ludz- kimi zawsze można było znaleźć praktyczne rozwią- zanie. Jednak widok Bleysa postawił go przed istotą, która zniszczyła same podstawy jego osobistego wszechświata. Poczuł, jak paraliż wywołany strachem rozchodzi się po całym ciele i uświadomił sobie, że zostanie całkowicie przez niego opanowany i zda się na los, który będzie go czekał po zidentyfikowaniu przez Bleysa. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 209 Wezwał pomocy, a w odpowiedzi z otchłani pamięci wyszły duchy jego nauczycieli. - Człowiek, przed którym stoisz, nie jest niczym wię- cej niż chwastem, jaki rozkwita jednego letniego dnia - w jego myślach odezwał się szorstki głos Obadiaha. - Nie więcej niż deszcz na stoku góry, przez chwilę oble- wający skałę. Bóg jest tą skałą, jest wieczny. Deszcz prze- mija, jakby go nigdy nie było. Trzymaj się skały i igno- ruj deszcz. - Nie może zrobić niczego - zabrzmiał łagodny głos Waltera InTeachera - czego nie pokazałem ci już przy tej, czy innej okazji. Nie jest nikim więcej niż użytkowni- kiem umiejętności rozwiniętych przez Innych, z których wielu może użyć ich znacznie lepiej niż on. Pamiętaj, że umysł i ciało nie są niczym więcej, niż ciałem i umysłem ludzkim. Zapomnij o tym, że jest starszy i bardziej od ciebie doświadczony, skoncentruj się jedynie na praw- dziwym obrazie tego, kim jest i jakie są jego ogranicze- nia. - Strach jest po prostu jeszcze jedną bronią - po- wiedział Malachi - samą w sobie nie groźniejszą od ostrza noża. Traktuj go, jak zareagowałbyś na każdą inną broń. Kiedy nadejdzie, usuń mu się z drogi tak, by cię minął, a potem przejmij i kontroluj dłoń, która go na ciebie kieruje. Broń bez dłoni jest tylko jeszcze jednym przed- miotem, we wszechświecie wypełnionym przedmiotami. Stojąc na platformie, Bleys popatrzył na nich z góry. - Zwróćcie uwagę na to co mówię, przyjaciele - ła- godnie odezwał się do więźniów. - Patrzcie na mnie. Popatrzyli, Hal razem z resztą. Dostrzegł szczupłą, arystokratyczną twarz Bleysa i ładne, brązowe oczy. Kie- dy w nie patrzył, oczy te zaczęły się powiększać, tak, że mogłyby wypełnić całe pole widzenia. Odruchowo, dzięki treningom z Walterem InTeache- rem wewnątrz umysłu wykonał krok wstecz, odsuwając to co widział na wyciągnięcie ręki - i nagle stał się świa- dom przebiegu wydarzeń na dwu poziomach. Na jed- nym poziomie, stał razem z resztą więźniów, trzyma- nych przez Ahrensa jak stado zwierząt zauroczonych 210 Gordon R. Dickson przez jasne światło w ciemności. Na drugim poziomie, był świadom ataku na swoją wolną wolę, podejmowane- go przez to, co ukryte było za tym światłem i przeciwko czemu walczył teraz, aby mu się oprzeć. Pomyślał o skale. W myślach stworzył obraz gór- skiego zbocza, wyciętego i wyżłobionego na kształt ołta- rza, na którym płonęło wieczne światło. Skała i świa- tło... niewzruszone, wieczne. - Muszę was przeprosić, przyjaciele i bracia - łagod- nie przemawiał do nich Bleys. - Przez pomyłkę sprawio- no wam cierpienie, a to nie powinno było się wydarzyć. Jednak była to normalna pomyłka, a wasze drobne błę- dy też się na nią złożyły. Sprawdźcie swoją świadomość. Czy jest tu ktokolwiek, kto nie jest świadom spraw, o których wiecie, że nie powinniście byli ich robić... Jak mgiełka, początki deszczu opadły na światło i ołtarz. Jednak światło wciąż płonęło, a skała trwała niezmieniona. Głos Bleysa brzmiał dalej, a deszcz zgęst- niał, intensywnie padając na skałę i światło. Na zboczu góry dzień pociemniał, ale światło płonęło dalej w ciem- nościach, ukazując że skała nadal tam jest, wciąż nie- zmienna i nieporuszona... Bleys łagodnie wskazywał im wszystkim drogę do wartościowszego i szczęśliwszego życia, drogę, która ufała temu co mówił. Wszystko co musieli zrobić, to uznać grzechy przeszłości i pozwolić powieść się właściwą ścież- ką ku przyszłości. Jego słowa tworzyły ciepłą i przyja- zną, czekającą z otwartymi drzwiami osłonę przed sza- lejącą dookoła burzą. Jednak Hal, ze smutkiem, musiał pozostać za nimi. Sam, na zboczu góry w zimnym, ulew- nym deszczu, przywierając do skały, aby nie porwał go wiatr, mając na pocieszenie jedynie czyste, ale nie dają- ce ciepła światło rozświetlające mrok. Stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że wiatr prze- stał przybierać na sile, a deszcz, który wcześniej ciągle przybierał na sile, padał teraz równo, a ciemność nie mroczniała już bardziej - i że on, skała i światło wciąż tam byli, ciągle razem. Pojawił się w nim nowy rodzaj ciepła i rósł, aż wykrzyknął zwycięsko. Czuł w sobie siłę, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 211 której nie znał wcześniej, i uzbrojony w nią wrócił, po- nownie łącząc dwa poziomy, znów własnymi oczyma patrząc na Bleysa Ahrensa. Bleys skończył już mówić i schodził z platformy, kie- rując się ku wyjściu. Wszyscy więźniowie odwrócili się patrząc na niego, jakby trzymał w ręku smycz, do której byli uwiązani. - Pozwólcie tędy, bracia - powiedział jeden ze straż- ników. Zostali poprowadzeni, przez jednego tylko strażni- ka, przez korytarze do pokoju z biurkami, gdzie oddano im dokumenty. Rozdział 15 Najwyraźniej byli wolni. Zostali wyprowadzeni z bu- dynku i Hal zorientował się, że idzie ulicą z Jasonem u boku. Spojrzał na niego i zauważył, że tamten był uśmiechnięty i poruszony. - Howard! - odezwał się Jason. - Czy to nie cudow- ne? Musimy natychmiast odszukać pozostałych i opo- wiedzieć im o tym wielkim człowieku. Będą musieli sami go zobaczyć. Hal popatrzył z bliska w oczy Jasona. - O co chodzi, bracie? - zapytał Jason. - Czy coś jest nie w porządku? - Nie - odpowiedział Hal. - Ale może powinniśmy gdzieś usiąść i zastanowić się nad dalszymi planami. Czy w okolicy jest miejsce, gdzie moglibyśmy porozma- wiać z dala od ludzi? Jason rozejrzał się. Znajdowali się w rejonie miasta, który sprawiał wrażenie dzielnicy przemysłowej. Był póź- ny poranek, a deszcz padający od wczoraj ustał, choć niebo było zasnute grubą warstwą chmur, obiecującą dalsze opady. - Tak wcześnie... - Jason zawahał się. - Niedaleko stąd jest niewielka knajpka, miejsce gdzie można coś 212 Gordon R. Dickson zjeść, z boksami w drugiej sali. O tej porze powinno tam być całkiem pusto. - Chodźmy - powiedział Hal. Knajpka okazała się rzeczywiście mała. Nie był to rodzaj lokalu, który Hal odwiedziłby w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, ale we frontowej sali było tylko sześć osób siedzących przy kwadratowych stołach, a w tylnej, zgodnie z przewidywaniami Jasona było całkiem pusto. Zajęli miejsce w odległym rogu i zamówili kawę. - O jakich planach mówiłeś, Howardzie? - zapytał Jason, kiedy już dostali gorący napój. Hal sprawdził zawartość filiżanki i odstawił ją z po- wrotem na oddzielający ich stół. Kawę - albo raczej jej namiastkę - można było dostać na wszystkich światach. Jednak jej smak różnił się znacząco na każdej planecie. Przez trzy lata przyzwyczajał się do smaku kawy z Coby. Będzie musiał zaczynać od nowa z tą na Harmonii. - Widziałeś? - zapytał w odpowiedzi. Wyciągnął z kieszeni małą bryłkę złota zatopioną w przejrzystym sześcianie. Był to pierwszy złoty samo- rodek jaki znalazł w Yow Dee i zgodnie ze zwyczajem panującym na Coby, odkupił go od właścicieli kopalni i zatopił w przejrzystym plastiku, aby nosić jako tali- zman przynoszący szczęście. Członkowie jego zespołu uważaliby za bardzo dziwne, gdyby tego nie zrobił. Te- raz znalazł dla niego inne zastosowanie. Jason nachylił się nad sześcianem. - Czy to prawdziwe złoto? - zapytał z fascynacją ko- goś, kto nie pochodził z Coby, albo z Ziemi. - Tak - odpowiedział Hal. - Przyjrzyj się jego bar- wie... Sięgnął ponad stołem i niezbyt mocno chwycił Ja- sona za kark, naciskając delikatnie i precyzyjnie kciu- kiem oraz środkowym palcem. Skóra pod opuszkami jego palców naprężyła się pod dotykiem, ale po chwili rozluź- niła się, na skutek nacisku na znajdujące się pod nią zakończenia nerwów. - Spokojnie - powiedział. - Po prostu przyglądaj się temu kawałkowi złota... Jason, chcę żebyś trochę odpo- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 213 czął. Po prostu zamknij oczy, oprzyj się wygodnie i prze- śpij kilka minut. Potem będziesz mógł otworzyć oczy i posłuchać. Mam ci coś do powiedzenia. - Jason po- słusznie zamknął oczy i odchylił, opierając głowę na ciemnym drewnie przegrody boksu. Hal puścił go, a Ja- son został w tej pozycji, oddychając głęboko i swobodnie przez około sto pięćdziesiąt uderzeń serca. Potem otwo- rzył oczy i jakby w zdziwieniu spojrzał na Hala, po czym uśmiechnął się. - Chciałeś mi coś powiedzieć - stwierdził. - Tak. Wysłuchaj mnie do końca i nie odzywaj się ani słowem do czasu, aż przemyślisz to, co ci powiem. Dobrze? - Tak, Howardzie - powiedział Jason. - Dobrze. Teraz słuchaj uważnie. - Hal przerwał. Nigdy jeszcze nie robił czegoś takiego, a istniało niebez- pieczeństwo, że w obecnym, nienaturalnie wrażliwym stanie Jasona, niektóre słowa mogą mieć silniejszy efekt niż planował. - Chcę, żebyś coś zrozumiał. W tej chwili myślisz, że zachowujesz się normalnie i robisz dokład- nie to, co zwykle chciałbyś robić. Naprawdę jednak tak nie jest. Ponieważ bardzo ważna osoba złożyła ci atrak- cyjną propozycję z gatunku tych nie do odrzucenia. Pro- pozycję zezwolenia na uśpienie świadomości i pozosta- wienie wszystkich decyzji moralnych komuś innemu. Ponieważ propozycję tę złożono ci na tym konkretnym poziomie świadomości, nie miałeś możliwości oceny, czy była to rozsądna decyzja, czy nie. Nadążasz za tym co mówię? Kiwnij głową na znak potwierdzenia. Jason skinął. Skoncentrował się tak, że na czole między brwiami pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Poza tym jednak jego twarz wyglądała na rozluźnioną i szczęśliwą. - Zasadniczo wmówiono ci - mówił dalej Hal - że człowiek, który do ciebie przemawiał, albo inni, wyzna- czeni przez niego, będą decydować nie tylko o tym co jest dobre dla ciebie, ale i co będziesz wolał robić, a ty zgodziłeś się na to wszystko bez protestu. Tym samym dołączyłeś do tych, którzy już dokonali wyboru, tych, 214 Gordon R. Dickson którzy jeszcze godzinę temu byli twoimi wrogami, po- nieważ próbowali zniszczyć wiarę, jaką wyznawałeś całe życie... Delikatna zmarszczka między brwiami Jasona pogłę- biała się, w miarę jak wyraz szczęścia na jego twarzy ustę- pował widocznemu wysiłkowi. Hal mówił dalej, a kiedy wreszcie skończył, Jason zwalił się bezładnie na ławę i odsunął od Hala najdalej, jak pozwalała na to ogra- niczona przestrzeń boksu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Hal siedział czując się żałośnie z racji cierpienia Ja- sona i próbował pić swoją kawę. Cisza między nimi trwała dalej, aż w końcu Jason wydobył z siebie długie, drżące westchnienie i opuścił dłonie. Obrócił się do Hala twa- rzą, wyglądała, jakby nie spał przez dwie noce. - O Boże! - powiedział. Hal patrzył na niego, nic nie mówiąc. - Jestem nieczysty - wydusił z siebie Jason. - Nie- czysty! - Nonsens - odpowiedział Hal. Wzrok Jasona spo- czął na jego twarzy, a Hal zmusił się do uśmiechnięcia. - Wydaje mi się, że za młodu mówiono mi o grzechu pychy. Na jakiej podstawie uważasz, że jesteś kimś szcze- gólnym, ulegając perswazji kogoś takiego? - Zabrakło mi wiary! - odpowiedział Jason. - Od- wróciłem się i pokochałem ten pomiot Szatana, który do nas przemówił. - Do pewnego stopnia wszystkim nam brakuje wia- ry. Prawdopodobnie są kobiety i mężczyźni tak silni w wierze, że nie byłby w stanie ich dotknąć. Miałem kie- dyś nauczyciela... ale chodzi o to, że wszyscy inni w po- koju, ulegli mu również. - Ty nie! - Przeszedłem specjalne szkolenie - odpowiedział Hal. - Mówiłem ci już o tym, pamiętasz? To co zrobił ten człowiek, udało mu się dlatego, że również przeszedł szko- lenie. Uwierz mi, ktoś bez odpowiedniego przygotowa- nia musiałby być naprawdę wyjątkową osobą, aby mu się oprzeć. A dla kogoś wyszkolonego, było to... stosun- kowo łatwe. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 215 Jason wykonał jeszcze jeden głęboki, urywany od- dech. - Wobec tego jestem zawstydzony z innego powodu - powiedział ponuro. - Czemu? - Hal wpatrywał się w niego. - Ponieważ myślałem, że jesteś szpiegiem, podsta- wionym mi przez te psy pomiotu szatana, kiedy zdecy- dowali się mnie uwięzić. Jak usłyszeliśmy, że Howard Immanuelson umarł na zapalenie płuc w Strefie Przej- ściowej na Coby, wszyscy przyjęliśmy, że jego dokumenty przepadły. Myśl, że ktoś z wiernych mógłby je odnaleźć i użyć - robiąc to w tak głębokiej tajemnicy, że ktoś taki jak ja, nic by o tym nie wiedział - było naciąganiem przy- padku poza granice prawdopodobieństwa. I za szybko nauczyłeś się języka migowego. Zamierzałem więc uda- wać, że ci uwierzyłem. Chciałem cię zabrać w miejsce, gdzie bracia i siostry z Dzieci Prawego Gniewu Bożego mogliby cię wypytać, dowiadując się czemu cię wysłano i co o nas wiesz. Patrzył na Hala ogniście. - A teraz ty, wydobyłeś mnie z piekła - skąd nigdy bym nie wrócił bez ciebie. Nie mógłbyś tego zrobić, gdy- byś był wrogiem, jednym z Przeklętych. Jak mogłem zwątpić, że jesteś wiernym? - Całkiem łatwo - odpowiedział Hal. - Jeśli chodzi o wyciągnięcie cię z piekła, wszystko co zrobiłem, to tro- szeczkę przyspieszyłem ten proces. Rodzaj perswazji, jakiej cię poddano, skutkuje na trwałe tylko wobec lu- dzi, którzy zasadniczo zgadzają się z przekonywującym. Wobec tych, którzy się z nim nie zgadzają, tego rodzaju stan umysłu ulega stopniowemu zwalczeniu przez wła- sną świadomość danej osoby, aż po jakimś czasie ulega przełamaniu. Skoro jesteś przekonany na tyle, by z nim walczyć, jedynym sposobem na ostateczne powstrzyma- nie cię byłaby śmierć. - Więc czemu tego nie zrobił? - zapytał Jason. - Czemu nas wszystkich nie zabił? - Ponieważ udawanie, że otwiera tylko ludziom oczy na właściwą drogę życia, działa na jego korzyść - odpo- 216 Gordon R. Dickson wiedział Hal, słysząc w tym co mówił echo słów Waltera InTeachera. Nie przestał zastanawiać się nad tą spra- wą, ale pytanie Jasona wywołało oczywistą odpowiedź. - Nawet ci, którzy idą za nim z przekonania, czują się bezpieczniejsi, jeśli ma zawsze rację i jest miłosierny. To co z nami zrobił, nie wynikało z naszej ważności, ale z tego, że ważni byli dwaj jego towarzysze - dla niego. Tak naprawdę tych, których nazywasz pomiotem Szata- na, jest zaledwie garść, w porównaniu z bilionami ludzi na czternastu światach. Tacy jak on, nie mają czasu, nawet gdyby tego chcieli, żeby osobiście wszystkich kon- trolować. Gdzie tylko jest to możliwe, odwołują się do tych samych mechanizmów społecznych, które wielo- krotnie już stosowano przez stulecia, gdy kilku ludzi chciało kierować wieloma. Jason przez dłuższą chwilę siedział przyglądając mu się tylko. - Kim jesteś, Howardzie? - zapytał w końcu. - Przykro mi - Hal zawahał się. - Nie mogę ci tego powiedzieć. Ale powinieneś wiedzieć, że nie musisz czuć się zobligowany do nazywania mnie bratem. Obawiam się, że cię okłamałem. Nie jestem jednym z wiernych, jak to określasz. Nie mam nic wspólnego z organizację, do której razem z nimi należysz. Ale prawdą jest, że ucie- kam przed ludźmi, o których rozmawiamy. - A więc jesteś bratem - prosto odpowiedział Jason. Podniósł swoją filiżankę z zimną kawą i pociągnął z niej długi łyk. - My, to znaczy ci, których Przeklęci nazywają Dziećmi - pochodzimy ze wszystkich sekt i każdej moż- liwej interpretacji idei Boga. Twoja inność od reszty z nas nie jest większa, niż różnice pomiędzy nami. Ale cieszę się, że mi to powiedziałeś, ponieważ będę musiał opowiedzieć braciom o tobie, kiedy do nich dotrzemy. - Dotrzemy do nich? - zapytał Hal. Nie myślał o uda- waniu się gdziekolwiek z Jasonem. Ostatnie doświad- czenia jasno wykazały, że lokalne władze znajdowały się pod kontrolą Bleysa. Jeśli w ogóle miał jakieś plany, to polegały one na dalszym ukrywaniu się, ale... z tymi ludźmi mogło mu się udać przynajmniej to, a w końcu Encyklopedia Ostateczna - tom 1 217 znajdzie również jakiś sposób przeciwstawienia się Bley- sowi. - Czy możemy do nich dotrzeć? - zapytał więc. - Nie ma z tym problemu - powiedział Jason. - Skon- taktuję się w mieście z kimś, kto będzie wiedział, gdzie znajduje się najbliższy oddział Wojowników i dołączymy do nich. W terenie wciąż rządzimy my, wierni. Och, oczy- wiście ścigają nas, ale nie mogą zrobić nic więcej, niż zmuszać nas do ruchu. Tylko tu, w miastach, rządzą te szatańskie pomioty i ich sługusy. Przesunął się do wyjścia z boksu i wstał. - Chodźmy - powiedział. Na zewnątrz, w zimnym i wilgotnym powietrzu ulicy znaleźli kabinę telefoniczną i wystukali kod automatycz- nej taksówki. Odwiedzili następnie, za każdym razem zmieniając taksówki, sklep odzieżowy, bibliotekę i gim- nazjum, jednak Jason w żadnym z tych miejsc nie roz- poznał nikogo komu ufał dość, by prosić o pomoc. Czwar- te podejście zaprowadziło ich do niewielkiego warsztatu naprawczego pojazdów na północnych przedmieściach Cytadeli. Warsztat stanowiła tymczasowa struktura w kształ- cie kopuły, stercząca na otwartym polu na obrzeżu mia- sta, gdzie budynki mieszkalne ustępowały miejsca nie- wielkim ogródkom działkowym dzierżawionym przez mieszkańców miasta na okres roku. Wewnątrz ledwie ogrzewanej kopuły powietrze było aż ciężkie od woni przy- pominającego zapach bananów oleju z lokalnych roślin i wisiało, jak niewidzialna mgiełka, nad częściowo roz- montowanymi silnikami kilku pojazdów, znaleźli jedną tylko osobę - kanciastego, niewysokiego mężczyznę w wieku około sześćdziesięciu lat, zajętego składaniem tylnego wentylatora w terenowym pojeździe. - Hilary! - zawołał Jason, kiedy zbliżyli się do niego. - Jase... - odezwał się mężczyzna w odpowiedzi, le- dwie na nich zerkając - Kiedy wróciłeś? - Wczoraj - odpowiedział Jason. - Przeklęci zapew- nili nam nocleg w swoim specjalnym hotelu. To Howard Immanuelson. Nie z wiernych, ale nasz sojusznik. Z Coby. 218 Gordon R. Dickson - Coby? - Hilary rzucił jeszcze jedno spojrzenie na Hala. - Co robiłeś na Coby? - Byłem górnikiem. Hilary sięgnął po szmatę, wytarł dłonie, odwrócił się i wyciągnął rękę do Hala. - Długo? - zapytał. - Trzy lata. Hilary skinął głową. - Lubię ludzi, którzy potrafią pracować - powiedział. - Uciekliście? - Nie - powiedział Jason. - Wypuścili nas. Ale musi- my wydostać się z miasta. Kto jest teraz w pobliżu? Hilary spojrzał w dół na swoje dłonie, jeszcze raz wytarł je w szmatę, po czym wyrzucił ją do kosza. - Rukh Tamani - powiedział. - Razem ze swoimi ludźmi przechodzi obok miasta. Znasz ją? - Słyszałem o niej - odpowiedział Jason. - Jest mie- czem Pana. - Moglibyście dołączyć do niej. Chcecie, to dam wam mapę. - Proszę - powiedział Jason. - Potrzebujemy jesz- cze... - Mogę was zaopatrzyć tylko w ubrania i sprzęt - powiedział Hilary. - Broń staje się zbyt ryzykowna. - Czy możesz nas doprowadzić w jej pobliże? - Och, mogę was podprowadzić całkiem blisko. - Hilary spojrzał na Hala. - Ale wszystko co będę mógł znaleźć na ciebie, będzie za ciasne. - Zobaczmy co masz - stwierdził Jason. Hilary poprowadził ich do wydzielonej części kopu- ły. Po przejściu przez drzwi znaleźli się w magazynie wypełnionym po sufit bezładną mieszaniną wszelkiego rodzaju pojemników i pudeł. Hilary przecisnął się do ster- ty, która zdawała się składać głównie z ubrań i sprzętu kempingowego, po czym zaczął wydobywać z niej różne przedmioty. Dwadzieścia minut później wyposażył ich obu w gru- be stroje robocze wraz z plecakami i sprzętem kempin- gowym. Zgodnie z przewidywaniami Hilarego, kurtka, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 219 koszula i podkoszulek Hala były ciasne w ramionach i za krótkie, reszta pasowała jednak całkiem dobrze. Szczególnym błogosławieństwem okazał się fakt, że miał buty w rozmiarze pasującym na Hala. Były jedynie odro- binę zbyt szerokie, ale dodatkowa para skarpet rozwią- zała problem. - Dobrze - odezwał się Hilary, kiedy już skompleto- wali wyposażenie. - Kiedy ostatnio jedliście? Do świadomości Hala, niczym uderzenie młotem, powrócił głód. Podświadomie, kiedy w celi stało się ja- sne, że nie ma nadziei na szybkie uzyskanie jedzenia, po prostu zablokował odczuwanie głodu - dostatecznie mocno, by nie pomyślał o tym nawet siedząc z Jasonem w knajpie. Jason odpowiedział, zanim Hal zdążył się odezwać. - Nie jedliśmy od zejścia ze statku. - Więc lepiej was nakarmię, prawda? - zaburczał Hilary. Wyprowadził ich z magazynu w inną część ko- puły, w której znajdowało się łóżko, zlew, lodówka i sprzęt kuchenny. Zaserwował im potężny posiłek składający się głów- nie ze smażonych warzyw, lokalnej baraniny i chleba, spłukanych znacznymi ilościami prostego, półsłodkiego piwa, znacznie różniącego się smakiem od oryginalne- go, ziemskiego produktu. Pochłonięcie takich ilości je- dzenia podziałało na Hala jak środek nasenny, więc kie- dy zapakowali się do sześciomiejscowego, terenowego po- jazdu, zareagował rozciągając się wygodnie i zasypiając. Obudził go rytmiczny dźwięk wywoływany przez ga- łęzie uderzające o boki poduszkowca. Wyglądając przez okna pojazdu zauważył, że posuwali się leśną ścieżką tak wąską, że pojazd ledwie mógł się przecisnąć między drzewami. Na przednich siedzeniach Jason i Hilary po- grążeni byli w rozmowie. - ... Oczywiście, że to ich nie powstrzyma! - mówił Hilary. - Ale jeśli jest coś, na co ci synowie Szatana są choć trochę wrażliwi, to jest to opinia publiczna. Jeśli Rukh i jej oddział mogą zająć się Zaworem Szybu Rdze- niowego, Inni staną przed wyborem zagłodzenia Hope, 220 Gordon R. Dickson Valleyvale i innych okolicznych miast, albo przeniesie- nia stoczni statków kosmicznych do centrum Szybu Rdzeniowego na Południowej Nadziei. Oszczędzi im to kłopotów. To tylko chwilowy kij w szprychy, ale czy mo- żemy chcieć czegoś więcej? - Możemy chcieć wygrać - powiedział Jason. - Bóg pozwolił pomiotowi szatana zdobyć kontrolę nad naszymi miastami - odrzekł Hilary. - W swoim cza- sie uwolni nas od nich. Do tej chwili naszym zadaniem jest świadczyć, robić wszystko co możemy, by się im oprzeć. Jason westchnął. - Hilary - odezwał się. - Czasem zapominam, że je- steś jak starcy, kiedy tylko przychodzi do jakiegokol- wiek zdarzenia, które choć trochę przypomina akt Bożej woli. - Nie żyjesz jeszcze dość długo - powiedział Hilary. - Dla ciebie wszystko ogranicza się do wydarzeń ostat- nich kilku lat. Dorośnij i rozejrzyj się po czternastu świa- tach, a zobaczysz, że Dzień Sądu nie jest tak odległy. Nasza rasa jest stara i zepsuta od grzechu. Na każdym ludzkim świecie wszystko zmierza ku chaosowi i rozkła- dowi, a nadejście między nas tych mieszańców, co czy- nią z ludzi swoje bydło, jest tylko jeszcze jednym zna- kiem zbliżającego się Sądu. - Nie mogę przyjąć tego nastawienia - odrzekł Ja- son, potrząsając głową. - Nie bylibyśmy zdolni do na- dziei, gdyby nie miała ona żadnego znaczenia. - Ma znaczenie - zaprotestował Hilary - w sensie praktycznym. Zmuszając pomiot do zmiany ich planów, gdyż drugi szyb rdzeniowy spowolni ich prace, a kto wie, czy to opóźnienie nie jest częścią planu zmagań naszego Pana, który szykuje Swoje dzieci do ostatniej i najwięk- szej bitwy? Odgłosy gałęzi uderzających w boki i okna oraz szum wirnika nagle ustały. Wyjechali na odsłoniętą przestrzeń, porośniętą jedynie przez wysokie iglaki z prostymi gałę- ziami - odmianę ziemskiego gatunku - rozmieszczone luźno na nierównym, kamienistym gruncie, ledwie po- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 221 krytym płatami mchu i brązowymi, uschniętymi igłami opadłymi z drzew. Po raz pierwszy od czasu wylądowa- nia na Harmonii, Hal ujrzał lokalne słońce, które prze- biło się przez warstwę czarnych chmur, porozrywanych tu i ówdzie przez wiatr, odsłaniając w tych miejscach zaskakujący błękit i jasne światło. Przygruntowa bryza mocno przeciwstawiała się pojazdowi i po raz pierwszy Hal uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu ich droga wiodła ostro pod górę. Zrozumiał, że szata roślinna i ukształtowanie terenu wskazywały na znaczną wyso- kość nad poziomem morza. Hal usiadł na fotelu. - Żyjesz tam? - zapytał Hilary. - Tak - odpowiedział Hal. - Będziemy na miejscu za kilka minut, Howardzie - poinformował go Jason. - Pozwól, że najpierw porozma- wiam o tobie z Rukh. Ona zadecyduje, czy będziesz mógł przyłączyć się do grupy, czy nie. Jeśli cię nie zechce, ja również wrócę z tobą i zostaniemy w mieście, aż Hilary znajdzie nam jakiś inny oddział, który przyjmie nas obu. - Jeśli będę musiał zabrać was z powrotem, będzie- cie zdani na własne siły - ostrzegł go Hilary. - Nie mogę sobie pozwolić na to, żebyście kręcili się w moim warsz- tacie i przyciągali uwagę. - Wiemy o tym - odpowiedział Jason. Poduszkowiec wzniósł się nad wybrzuszeniem tere- nu i opadł gwałtownie w przypominającą dolinę depre- sję, która wyglądała jak wycięta nożem w stoku. Jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów poniżej znajdowało się dno doliny, z płynącym nim małym strumieniem, słabo widocznym, ponieważ osłaniała go kępa iglastych drzew, korzystających z wilgoci. Pojazd zsunął się w dół stoku na poduszce powietrznej, zanurkował między drzewa i zatrzymał się w niewielkiej odległości od brzegu stru- mienia. Z góry Hal nie dostrzegł nic, co wskazywałoby na obecność ludzi czy schronienia, ale nieoczekiwanie znaleźli się w środku niewielkiego obozu. Ogarnął go jednym spojrzeniem. Był to obraz, który miał później zostać w jego umyśle. Promienie słońca, 222 Gordon R. Dickso n któremu na chwilę udało się przebić przez poszarpane chmury, rozświetliły grupę składanych schronień o kształcie uli i wysokości dorosłego mężczyzny. Ich oliw- kowe ścianki i dachy były dodatkowo zamaskowane przy- mocowanymi do nich gałęziami drzew. Dwóch ludzi sta- ło w strumieniu, najwyraźniej piorąc ubrania. Z drzew po lewej stronie poduszkowca wyszła kobieta w średnim wieku, ubrana w czarną skórzaną kurtkę. Na kamieniu pośrodku polany siedział siwowłosy mężczyzna ze strzel- bą rakietową, częściowo rozmontowaną do czyszczenia. Jej elementy leżały na kawałku tkaniny, który trzymał na kolanach. Twarzą do niego, odwracając się teraz w stronę pojazdu, stała wysoka i szczupła ciemnoskóra kobieta, w zielonej kurtce polowej z mocno powypycha- nymi, licznymi kieszeniami. Na nogach miała ciężkie, ciemnobrązowe bojówki, wsadzone u dołu w cholewy butów. Wokół talii ciasno opinał ją pas z bronią, kabura była zamknięta. Głowę miała nieosłoniętą. Czarne włosy były ob- cięte tuż nad uszami, a pod szerokimi brwiami, w ciem- nej twarzy o regularnych rysach tkwiły błyszczące, czarne oczy. W tej krótkiej chwili w Halu obudził się poeta i pomyślał, że była jak czarna klinga miecza w blasku słońca. Potem jednak jego uwaga została od- ciągnięta. W serii błyskawicznych ruchów rozłożone części karabinu rakietowego zostały przez siwego męż- czyznę umieszczone na swoich miejscach, co uwień- czone zostało szczękiem nowego magazynku z poci- skami i odgłosem repetowania. Mężczyzna był niemal równie szybki jak Malachi, u którego Hal obserwował podobne demonstracje. Ruchy tego człowieka nie miały gładkiej płynności Malachiego - ale był niemal równie szybki. - W porządku - odezwała się kobieta w kurtce polo- wej. - To Hilary. Ręce siwowłosego mężczyzny, trzymające gotową do strzału broń, rozluźniły się, ale karabin opierał teraz na kolanach, kierując go w stronę Hala i pozostałych przy- byszów. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 223 - Przywiozłem ci parę rekrutów - powiedział Hilary tak spokojnie, jakby mężczyzna na kamieniu trzymał jedynie lizaka. Ruszył do przodu, a Jason poszedł za nim. Hal również. - To Jason Rowe - przedstawił go Hilary. - Może go znasz. Ten drugi nie jest wiernym, ale przyjacielem. To Howard Immanuelson, górnik z Coby. Zanim skończył mówić, podszedł na mniej niż dwa metry od mężczyzny i kobiety. Zatrzymał się. Kobieta spojrzała na Jasona, skinęła krótko i przesunęła spoj- rzenie na Hala. - Immanuelson? Jestem Rukh Tamani. TQ mój po- rucznik, James Child-of-God. Halowi trudno było oderwać od niej spojrzenie, ale przeniósł wzrok na siwowłosego mężczyznę. Zobaczył kanciastą i kościstą twarz, której skóra na skutek wia- tru i słońca byłą smagła i zgrubiała. Z kącików oczu odchodziły głębokie zmarszczki, podobne do tych łączą- cych nos z kącikami ust, a oczy Jamesa Childa-of-God były jasnoniebieskie i mierzyły w Hala niczym lufy strzel- by. ' - Jeśli nie jest wiernym - odezwał się tenorem - nie ma on prawa przebywać między nami. Od czasu opuszczenia domu aż do tej chwili, Hal nie spotkał żadnego Zaprzyjaźnionego, który mówiłby tym stylem, zaśpiewem Obadiaha. Teraz w końcu po- znał jednego. Jednak ten człowiek nie był Obadiahem. Rozdział 16 Nastała chwila ciszy. Lekkie porywy wiatru przecze- sały gałęzie rosnących nad strumieniem drzew, minęły Rukh Tamani i Jamesa Childa-of-God, po czym ochło- dziły policzki stojącego naprzeciw nich Hala. - Nie jest może wyznawcą naszej wiary - odezwał się Jason - ale polują na niego pomioty Szatana, a to czyni go naszym sojusznikiem. 224 Gordon R. Dickson Rukh popatrzyła na niego. -A ty? - Przez ostatnie osiem lat pracowałem dla wiary - powiedział Jason. - Byłem jednym z wojowników mia- sta Charity, nawet kiedy uczęszczałem na uczelnię. Wal- czyłem też w oddziałach Columbiny i OHviera McKeut- cheona... Obrócił się, by skinąć na Hilarego. - Hilary wie o tym. Zna mnie. - Ma rację - odezwał się Hilary - co do tego, co mówi. Znam go pięć lat, albo nawet więcej. - Ale nie znasz tego drugiego - stwierdził James Child-of-God. - Powiedział, że był górnikiem na Coby - wyjaśnił Hilary. -Trzymałem jego dłoń i wyczułem zgrubienia na skórze. Maje w miejscu, gdzie nabierają ich górnicy od trzymania palnika, a jedynym miejscem na czternastu światach, gdzie nadal używają palników, są te kopalnie. - Może być szpiegiem. - Głos Jamesa Childa-of-God był wyprany z emocji, jakby komentował wyniki staty- styczne. - Nie jest. - Jason odwrócił się do Rukh Tamani. - Czy mogę z tobą porozmawiać na jego temat na osobności? Popatrzyła na niego. - Możesz porozmawiać na osobności z nami oboj- giem. Chodź, James. Odwróciła się. James Child-of-God wstał, wciąż trzy- mając strzelbę rakietową i razem z Jasonem poszedł na krawędź polany, gdzie stanęli rozmawiając. Hal czekał. Jego oczy na krótko spotkały wzrok Hi- lary'ego, który delikatnie uśmiechnął się w jego stronę, co mogło w zamierzeniu stanowić wsparcie. Hal uśmiech- nął się w odpowiedzi i odwrócił wzrok. Był świadom starego, znanego uczucia nagości i sa- motności. Wróciło do niego, czuł się jak ktoś, kto w zbyt cienkim ubraniu wychodzi na wiatr i mróz. Równie moc- no przemawiał do niego dotyk wiatru i zapach powietrza na odkrytej przestrzeni. Ta jego część, która zawsze żyła poezją, nieoczekiwanie wróciła do życia - po przespaniu Encyklopedia Ostateczna - tom 1 225 lat spędzonych w kopalni. W tej chwili wszystko to bu- rzyło jego myśli, a zmysły pracowały z siłą i ostrością, jakiej nie czuł od czasu śmierci Waltera, Obadiaha i Malachiego. Teraz, nagle, znów było to z nim i nawet nie potrafił zrozumieć, jak mógł żyć bez tego przez wszyst- kie te lata... Nagle uświadomił sobie, że konwersacja na krawę- dzi polany została zakończona. Jason i James Child-of- God wracali w jego kierunku. Rukh Tamani wciąż stała samotnie i zawołała w jego stronę czystym głosem, któ- ry wyraźnie niósł się nad polaną. - Podejdź tu, proszę. Podszedł do niej i stanął na wyciągnięcie ręki. - Jason Rowe powiedział nam wszystko, co wie o tobie - powiedziała. Miała penetrujące, łagodne oczy, brązowe, kryjące w sobie nieskończoną głębię. - Wierzy w ciebie, ale może się mylić. W tym, co nam powiedział, nie ma niczego co dowodziłoby, że nie jesteś szpiegiem. A tego obawia się James. Hal skinął potakująco. - Czy masz jakiś dowód na to, że nie jesteś szpie- giem wysłanym do nas przez Innych albo przez milicję, żeby pomóc w schwytaniu nas? - Nie - odpowiedział. - Rozumiesz więc, że nie mogę narażać moich ludzi, nawet by pomóc komuś kto zasługuje na pomoc, jeśli wiąże się z tym ryzyko. Ty jesteś jeden, nas wielu, a to co robimy, jest ważne. - To także wiem - powiedział. Przez chwilę nic nie mówili. - Czy mimo wszystko nie prosisz o naszą pomoc? - zapytała. - Nie ma sensu tego robić, prawda? Przyglądała mu się uważnie. Jej twarz była, jak jej oczy - niestrzeżona, ale i nie zdradzająca tego, o czym myślała. Odkrył, że rozmyśla nad tym, jaka jest piękna, stojąc w świetle słońca. - Dla tych z nas, którzy chwycili za broń przeciw Innym i ich niewolnikom - powiedziała - znaczenie mogą 226 Gordon R. Dickson mieć inne dowody niż te, zapisane na papierze. Gdyby tak nie było, nie byłoby tu wojowników. Jednak nie tyl- ko nie wiemy nic o tobie, ale na dodatek Jason mówi, że odmówiłeś powiedzenia mu, kim naprawdę jesteś. Czy tak było? - Tak - odpowiedział. - To prawda. Jeszcze raz przyjrzała mu się uważnie nic nie mó- wiąc. - Czy zechcesz w takim razie mi powiedzieć, kim jesteś i w jaki sposób tu trafiłeś? - zapytała w końcu. - Jeśli tak uczynisz i uznam, że mówisz prawdę, może będziemy mogli pozwolić ci tu zostać. Zawahał się. Pierwszą i najważniejszą zasadą wpa- janą mu przez nauczycieli było zachowanie w tajemnicy swojej tożsamości. Równocześnie coś w nim - może była to rozbudzona poetyka - nalegało, by został w tym miej- scu, z Rukh i resztą, za wszelką cenę. Wspomniał Obadiaha. - Jeden z tych, którzy mnie wychowali - powiedział - nazywał się Obadiah Testator i pochodził ze Starego Kontynentu na Harmonii. Powiedział kiedyś, mówiąc 0 mnie: moi ludzie nigdy cię nie wydadzą Innym. Chciał- bym wiedzieć, czy wydałabyś mnie, jeśli już mnie przyj- miecie? Czy potrafisz wyobrazić sobie jakieś warunki, pod którymi to zrobiłabyś? Wpatrywała się w niego intensywnie. - Naprawdę nie jesteś z Harmonii lub Zjednocze- nia? - zapytała. - Nie - odpowiedział. - Z Ziemi. - Tak myślałam. Dlatego nie rozumiesz. Sa na obu naszych światach tacy, którzy mogliby cię wydać Innym, ale nie przyjmujemy ich między siebie. Bóg ich nie przyj- muje. Skoro raz zostaniesz zaakceptowany tutaj, nawet za cenę uratowania życia wszystkich innych nie oddali- byśmy cię w ręce wroga, jak nie oddalibyśmy żadnego innego członka oddziału. Tłumaczę ci to, bo nie jesteś jednym z nas i to nie twoja wina, że trzeba ci wyjaśniać rzeczy oczywiste. Jaki sens miałaby nasza walka, gdy- byśmy byli rodzajem ludzi, którzy kupują bezpieczeń- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 227 stwo i zwycięstwo za cenę choćby jednej duszy ludzkiej? Ponownie kiwnął głową, powoli. - Ten Obadiah Testator, o którym mówiłeś - powie- działa. - Czy był mocny w wierze? -Tak. - I dobrze go znałeś? - Tak - odpowiedział Hal, czując nagle jak na wspo- mnienie Obadiaha zaciska mu się z żalu gardło. - Więc powinieneś zrozumieć, co mówię. Opanował zaciśnięte gardło i jeszcze raz spojrzał jej w oczy. Były inne niż Obadiaha, ale równocześnie takie same. Tak jak Obadiah nie zdradziłaby go. - Powiem ci - stwierdził -jeśli nie usłyszy tego nikt poza tobą. - Nikt nie usłyszy - powiedziała Rukh. - Jeśli będę usatysfakcjonowana, reszta uwierzy mi na słowo. - Wobec tego dobrze. Stojąc tam na brzegu polany, opowiedział jej wszyst- ko, od kiedy mógł sięgnąć pamięcią, do tej chwili. Gdy doszedł do opisu śmierci Obadiaha, Waltera i Malachie- go, głos na chwilę odmówił mu posłuszeństwa, ale opa- nował słabość i kontynuował. - Tak - stwierdziła, kiedy skończył. - Rozumiem, czemu nie chciałeś o tym mówić. Dlaczego twoi nauczy- ciele byli przekonani, że Inni będą tak zdeterminowani, żeby cię zniszczyć, jeśli się o tobie dowiedzą? - Walter InTeacher wyjaśnił to odwołując się do on- togenetyki - wiesz coś o tej dyscyplinie Exotików? Skinęła głową. - Powiedział, że ponieważ część Innych wywodzi się z Exotików, również będą to rozumieli, a według obli- czeń ontogenetycznych mogę stanowić problem dla nich i zniszczę to, do czego dążą. Więc żeby się obronić, spró- bują mnie zabić. Jednak jeśli przeżyję dość długo, by dorosnąć i rozwinąć się na tyle, by z nimi walczyć, będę mógł nie tylko się obronić, ale nawet ich powstrzymać. - Rozumiem. - Ciemne oczy Rukh niemal świeciły w słońcu. - Jeśli ci wierzę, a uwierzyłam, to również jesteś bronią Pana, choć na swój własny sposób. 228 Gordon R. Dickson - Uśmiechnęła się do niego. - Zostaniesz z nami. Chodź- my. Zaprowadziła go do małego zgromadzenia stojących mężczyzn, na które składali się James Child-of-God, Hilary i Jason. - Od tej chwili Howard Immanuelson będzie jednym z nas - powiedziała do Jamesa Childa-of-God i obróciła się twarzą do Jasona. - Ty także, jeśli tego chcesz. - Chcę - powiedział Jason. - Dziękuję. - Jeśli znasz życie wojowników w stopniu, jak mó- wisz, to wiesz, że nie bardzo jest za co dziękować. - Po- nownie obróciła się w stronę Childa. - James, przyję- łam Howarda między nas z powodu rzeczy, które powie- rzył mi w tajemnicy, rzeczy których nie mogę przekazać tobie ani innym. Ale daję ci słowo, że możesz mu zaufać. Twarde jak diamenty oczy Childa-of-God skupiły się na Halu. - Skoro ty tak rzeczesz, Rukh - powiedział, po czym dodał, zwracając się do Hala - Howardzie, po Rukh jam jest tu dowódcą. Pamiętaj o tym cały czas. - Tak - powiedział Hal. - Hilary - odezwała się Rukh - zostaniesz z nami na obiad? - Dziękuję Rukh - odpowiedział Hilary - ale tak się składa, że jestem do tyłu z pracą w warsztacie, nie wspo- minając już o tym, że dostarczając tu rekrutów straci- łem już dzisiaj dwie modlitwy. - Przed obiadem będą modlitwy. - Dwa razy dziennie, tak? - stwierdził Hilary. - Rano i wieczorem, i to wszystko? Któregoś dnia Pan będzie miał duży problem z twoimi ludźmi, Rukh. - Każdemu jego własną drogę - odpowiedziała. - A twoją drogą jest ta nowa, zezwalająca by czyny były modlitwą, tak? - Hilary westchnął i spojrzał w stro- nę Jamesa Childa-of-God. - Jak czuje się twoja dusza tylko z dwoma modlitwy dziennie? - Modlę się, kiedy Bóg pozwała - nosowo odpowie- dział Child-of-God. - Sześć razy dziennie lub więcej, ta- kie mam zwyczaje. Jednak to rozmowa z Bogiem się li- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 229 czy, nie zgięte kolana czy złączone dłonie, a Rukh rze- czywiście służy Panu. Jego oczy błysnęły na Hilarego. - Czy może twierdzisz, że tak nie jest? - Nie, nie powiedziałem, że tak nie jest, i wiesz, że bym tak nie powiedział - spokojnie odezwał się Hilary. -Jednak może nadejść czas, kiedy modlitwa o regular- nych godzinach zostanie całkiem zapomniana na na- szych dwóch światach, po których kiedyś tyle oczekiwa- no - a jeśli to nastąpi, czy nie dowiedziemy, że mimo wszystko poszliśmy drogą pomiotu Szatana? - Zostań na obiad lub nie, Hilary - powiedziała Rukh. - Chętnie byśmy cię ugościli, ale prowadzimy zbyt ryzy- kowne życie, by omawiać w tym obozie praktyki religijne. Hilary wzruszył ramionami. - Wybacz mi, Rukh. Starzeję się, a kiedy człowiek się starzeje, jest mu ciężko na duszy, gdy widzi, jak jego rasa odwraca się od Boga, podczas gdy w młodości miał tak wiele nadziei, że któregoś dnia wszyscy będą żyć według Jego woli. Dobrze, już dobrze. Nie powiem nic więcej. Ale nie mogę zostać na obiad. Mimo wszystko, dziękuję. Jak myślisz, kiedy opuścicie mój dystrykt? - Za dwa dni. Czy są jeszcze jacyś rekruci, których chcesz nam przyprowadzić? - Nie, chciałem tylko wiedzieć na wypadek jakiejś sytuacji awaryjnej. - Dwa dni. Musimy zebrać zaczyn z jeszcze jednego dystryktu. Potem ruszymy, żeby się wyposażyć i przygo- tować. - Rukh obróciła się do Jasona. - Jason, opro- wadź Howarda po obozie i wytłumacz mu zasady postę- powania. Przedstaw go członkom naszego oddziału. Spo- I tkamy się w kuchni polowej. Możecie pomóc tym na służ- bie w podawaniu obiadu. Jason, czy zajmowałeś się kie- dyś osłami? - Tak - odpowiedział Jason. - Wobec tego będziesz mógł nam od razu pomóc, kiedy złożymy obóz i ruszymy w drogę. W ciągu następ- nych kilku dni spróbuj nauczyć Howarda o zwierzętach, ile tylko będziesz mógł. 230 Gordon R. Dickson Ponownie obróciła się do Hilarego. - Teraz, Hilary, wszyscy bierzemy się do pracy. Przy odrobinie szczęścia będziemy znów tędy przechodzić nim skończy się rok. - Powodzenia - powiedział Hilary. Objęli się. - I powodzenie całej reszcie - powiedział Hilary po- ważnie, omiatając spojrzeniem Childa-of-God, Jasona i Hala. Odwrócił się i wsiadł do swojego poduszkowca, po czym uniósł go na wirnikach. Sekundę później obró- cił go i ruszył, wspinając się po pochyłości i znikając za grzbietem. Rukh odwróciła się i zajęła rozmową z Childem. Po- czuł na ramieniu dotknięcie. - Chodź, Howardzie - powiedział Jason i poprowa- dził go w stronę odległego krańca polany, między drze- wa rosnące nad strumieniem. Rozdział 17 Mężczyźni i kobiety z oddziału Rukh wydali się Ha- lowi z wyglądu bardziej uchodźcami, niż partyzantami. Kiedy Jason oprowadzał go po terenie obozu, odniósł silne wrażenie ubóstwa. Ich namioty w kształcie igloo były połatane i stare, podobnie mundury noszące ślady licznych napraw. Narzędzia, schronienia i przybory no- siły na sobie oznaki długiego używania. Jedynie broń zaprzeczała wrażeniu uchodźców, ale też niewiele je poprawiała. Mogliby uchodzić co naj- wyżej za zubożałą wyprawę myśliwską. Najwyraźniej było ich kilka tuzinów. Kiedy weszli między drzewa, Hal zrewidował swoją początkową ocenę liczebności oddziału - większość namiotów umieszczono właśnie tam, pod osłoną zieleni, w taki sposób, że były niewi- doczne ze znajdującej się niżej polany. W miarę jak Jason prowadził go przez obóz w górę strumienia, mijali wiele kobiet i mężczyzn zajmujących się typowo Encyklopedia Ostateczna - tom 1 231 domow3'mi zajęciami, jak naprawa i konserwacja ubrań oraz sprzętu. Wiek partyzantów wahał się od nastolatków do wie- ku średniego. Nie było dzieci ani starców, a wszyscy im się przyglądali. Niektórzy się uśmiechali, ale większość po prostu patrzyła, nie podejrzliwie, lecz z wyrazem twa- rzy ludzi, którzy wstrzymują się od osądu. Po przejściu około stu jardów dotarli do obszaru mniej zarośniętego, dzięki czemu między drzewami przeświecały plamy słonecznego blasku, a w górze widać było niebo. Pod drzewami, w pewnej od siebie odległości, przy- wiązywane były osły, pasące się na rzadkiej trawie, jaka wyrosła tu dzięki nasłonecznieniu. Jason podszedł do najbliższego ze zwierząt, poklepał je po szyi, obejrzał zęby i przesunął rękami po chudych bokach. - Są w dobrym stanie - skomentował cofając się. - Oddział Rukh nie bj'ł ostatnio zbyt naciskany przez milicję. Popatrzył na Hala. - Widziałeś już kiedyś osły? - Raz - odpowiedział Hal. - Wciąż trzymają je w par- kach na Ziemi, używa się ich do podróży wycieczkowych. - Czy miałeś z nimi do czynienia na takiej wyciecz- ce? - zapytał Jason. Hal potrząsnął głową. - Tylko je widziałem - i oczywiście czytałem o nich, kiedy dorastałem. Ale jak rozumiem są dosyć podobne do koni. Jason roześmiał się. - I co nam to daje? - stwierdził. - Chodzi mi o to - odpowiedział Hal - że skoro mia- łem do czynienia z końmi, może się okazać, że to co o nich wiem, da się zastosować również tutaj. Jason zapatrzył się w niego. - Kiedy to byłeś na Ziemi wystarczająco długo, b}' poznać się na koniach? Hal nagle poczuł się niezręcznie. - Przepraszam - fjowiedział. - W końcu powiedzia- łem Rukh więcej niż tobie, jednak wciąż nie mogę ci nic 232 Gordon R. Dickson wyjaśnić. Ale przez chwilę zapomniałem, że nie wiesz. Jeździłem konno i opiekowałem się zwierzętami. Jason wolno, w zdumieniu potrząsnął głową. - Naprawdę jeździłeś? Nie na jakiś klonach, ale na oryginalnych, prawdziwych koniach? - Tak - odpowiedział Hal. Pozwolił sobie przeoczyć fakt, że wiele ziemskich ssa- ków - nawet odmian, które genetycznie dostosowano do planety przeznaczenia - nie rozwijało się na innych świa- tach. Wciąż nie do końca rozumiano powody tego faktu, ale wszystko wskazywało na to, że w przeciwieństwie do ludzi, nawet najwyżej rozwinięte ssaki były mniej zdol- ne do adaptacji w nowych środowiskach, a zwłaszcza do zmian cykli słonecznych i księżycowych, które wpływa- ły z kolei na ich cykle biologiczne. Im większe zwierzęta, tym trudniej było im dostosować się do rozmnażania w warunkach pozaziemskich, podobnie jak kiedyś zwie- rzęta nie chciały rozmnażać się w ogrodach zoologicz- nych. W przeciwieństwie do osłów, konie były niemal nieznane na innych planetach, z wyjątkiem świata Dor- sai, gdzie z jakichś przyczyn rozmnażały się bez proble- mu. - Czy wiesz cokolwiek na temat uprzęży i ładowania jucznego osła? - zapytał Jason. Hal potwierdził. - Zdarzało mi się samodzielnie wybierać w góry, mając ze sobą tylko konia dojazdy i drugiego jucznego. Jason westchnął głęboko i uśmiechnął się. - Rukh będzie zadowolona, kiedy się o tym dowie - powiedział. - Wobec tego przyjrzyj się tym osłom i po- wiedz mi, co myślisz. Razem obejrzeli całą serię zwierząt jucznych. We- dług oceny Hala były w dobrym, choć nie rewelacyjnym stanie. - Jednak gdyby należały do mnie na Ziemi - powie- dział, kiedy skończyli przegląd - dokarmiłbym je ziar- nem, albo dodał białka do ich diety. - Nie ma na to szans - stwierdził Jason. - Muszą żyć jak reszta oddziału, z tego co zdobędziemy w drodze. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 233 W czasie inspekcji, słońce przesunęło się po niebo- skłonie i nadeszła już pora na drugi z dwóch serwowa- nych w obozie posiłków. Jason, prowadząc Hala z po- wrotem w stronę głównej polany, wyjaśniał: - Wstajemy i kładziemy się spać razem ze słońcem - mówił idąc. - Śniadanie jemy, jak tylko dostatecznie się rozwidni, a kolację tuż przed zmierzchem - oczywi- ście będzie się to zmieniać, jeśli przeniesiemy się na inną szerokość geograficzną, gdzie dzień ma szesnaście go- dzin latem. - Teraz jest wiosna, prawda? - zapytał Hal. - Tak jest. Na nizinach drogi wciąż są błotniste. Kuchnia okazała się nieco większym namiotem roz- stawionym pod drzewami, po drugiej stronie polany. Wypełniona była zapasami i kuchenkami wykorzystują- cymi zmagazynowaną energię. Przed namiotem ustawio- no rząd trójnogów pod naczynia kuchenne. Wewnątrz urzędowała kucharka - szczupła platynowa blondynka, wyglądająca nie więcej niż na piętnaście lat - oraz troje pomocników z drugiego końca skali wiekowej: mężczy- zna i dwie kobiety, mające lat co najmniej czterdzieści. Przygotowania do posiłku były niemal zakończone i w nieruchomym powietrzu unosił się intensywny aro- mat. Hal i Jason zostali zatrudnieni do dźwigania cięż- kich plastikowych garnków, wypełnionych jadłem i usta- wianiem ich na trójnogach. Zanim to zrobili oraz przynieśli jeszcze równie wiel- ki pojemnik kawy, członkowie oddziału zaczęli ustawiać się w kolejce po obiad, każdy ze swoją menażką. Ruszyli wzdłuż linii pojemników z jedzeniem, obsłu- giwanych przez trzech pomocników kucharki oraz Ja- sona i Hala, który został wyposażony w coś na kształt wielkiej chochli i skierowany do nakładania porcji brą- zowej owsianki o gęstej konsystencji. Po jego prawej stro- nie Jason wydzielał do menażek rodzaj tłustego sosu, który lądował na tym, co nałożył Hal. Kiedy już minęli ich ostatni oczekujący, sami dosta- li posiłek. Ostatnia w kolejce do jedzenia była kuchar- ka, na imię miała Tallah. Nałożyła sobie tylko odrobinkę 234 Gordon R. Dickson przygotowanego przez siebie jedzenia i zaniosła je do swojego namiotu, by zjeść w samotności. Jason i Hal rozejrzeli się za jakimś wygodnym miej- scem na ziemi. Większość partyzantów zabrała.tace do swoich namiotów. - Howard, podejdź tutaj. Chciałabym z tobą poroz- mawiać. Czysty głos Rukh Tamani sprawił, że się odwrócił. Ra- zem z Childem-of-God siedzieli ze swoimi tacami na brzegu polany. Rukh przysiadła na pniu zwalonego drzewa, a Child- of-God usadowił się na sterczącym z ziemi pniaku tego sa- mego drzewa. Hal podszedł do nich i usiadł ze skrzyżowa- nymi nogami na ziemi, z menażką na kolanach. - Jason oprowadził cię już po obozie, prawda? - za- pytała Rukh. - Nie przeszkadzaj sobie, jedz. Możemy roz- mawiać podczas jedzenia. Hal zajął się własną porcją owsianki. Smakowała trochę jak orzechowa breja. Zauważył, że menażka Chil- da-of-God zawierała tylko jedno danie, rodzaj gulaszu z warzyw. Uświadomił sobie, że ze wszystkich pojemni- ków z jedzeniem, z których serwowano posiłek, tylko w jednym było mięso, a i to raczej jako dodatek, a nie podstawowy składnik. - Tak - odpowiedział Rukh. - Przeszliśmy przez obóz i obejrzeliśmy osły. Jason wydaje się uważać, iż moje doświadczenie z ziemskimi końmi może pomóc w opiece nad nimi. Brwi Rukh uniosły się w górę. - Rzeczywiście - powiedziała. Zgodnie z tym czego spodziewał się Jason, wyglądała na zadowoloną i odło- żyła widelec. - Tak jak ci obiecałam, nie opowiedziałam nikomu, nawet Jamesowi, co od ciebie usłyszałam. Mimo wszystko, James - jako zastępca dowódcy - powinien wiedzieć większość z tego co ja, w zakresie twojej przy- datności dla nas. Poprosiłam go, by przysłuchiwał się, kiedy będę zadawać ci szczegółowe pytania. Hal skinął, jedząc i słuchając. Jedzenie nie smako- wało tak dziwnie, jak wyglądało, napędzał zresztą jego wieczny apetyt. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 235 - Zauważyłam, że nie nosisz ze sobą żadnej broni - odezwała się Rukh. - Nawet pamiętając o tym co mi powiedziałeś, muszę cię zapytać, czy masz jakieś obiek- cje przeciw jej używaniu? - W zasadzie nie mam żadnych obiekcji - odpowie- dział Hal. - Ale muszę być z tobą szczery. Miałem do czynienia z wieloma rodzajami broni i ćwiczyłem z nią. Ale nigdy nie stanąłem przed koniecznością jej użycia. Nie wiem, co się stanie w takiej sytuacji. - Nikt tego nie wie - odpowiedział Child-of-God. Hal spojrzał na niego i zauważył, że tamten uważnie mu się przygląda. Spojrzenie twardych, niebieskich oczu nie było zwykłym gapieniem się - było na to zbyt otwarte. W ja- kiś dziwny sposób, Child-of-God patrzył na niego z nie- zachwianą, uporczywą otwartością, która była podobna do otwartości spojrzenia bardzo małego dziecka. - Kiedy staniesz przed przeciwnikiem w czasie bitwy, będziesz wiedział, ty i inni. Do tego czasu, to, jak się zachowacie, pozostanie tajemnicą Boga. - Z jaką bronią miałeś do czynienia? - zapytała Rukh. - Strzelba rakietowa, igłowiec, różnego rodzaju bro- nie palne i energetyczne, długie i krótkie, laski i pałki, noże, topory, proca, włócznia, łuk i kusza, łańcuch i... - Hal przerwał, uświadomiwszy sobie nagle długość li- sty. - Jednak, jak powiedziałem, były to tylko ćwicze- nia. Tak naprawdę, kiedy byłem mały, myślałem, że to tylko jeszcze jeden rodzaj zabawy. Child-of-God wolno obrócił głowę, by spojrzeć na Rukh. Ta oddała mu spojrzenie. - Mam powody wierzyć Howardowi - powiedziała do Childa-of-God. James popatrzył z powrotem na Hala, a potem jego spojrzenie odsunęło się by skupić się na Tallah, która pojawiła się nagle przy nich. - Daj mi swoją menażkę - powiedziała wyciągając rękę. - Napełnię ją. - Nie uczynisz tego - odpowiedział Child-of-God. - Zaprawdę, znam ciebie i twoje próby skłonienia mnie do grzechu. 236 Gordon R. Dickson - Chciałam jedynie ją uzupełnić - powiedziała Tal- lah - tym świństwem, którym próbujesz utrzymać się przy życiu. Nie dbam o to, czy będziesz miał niedobór witamin i umrzesz. Czemu miałabym się przejmować? Przecież możemy znaleźć innego zastępcę dowódcy, gdzie- kolwiek. - Nie omamisz mnie. Znam twoje sztuczki i wiem, że dodajesz do mej strawy składniki, których jeść mi się nie godzi. Złapałem cię już na tym, Tallah. - Cóż, więc po prostu umrzyj! - wykrzyknęła Tallah. Hal zauważył, że była naprawdę wściekła. - Proszę bar- dzo, umieraj! - Spokojniej - odezwała się do niej Rukh. - Czemu nie rozkażesz mu jeść? - zaatakowała ją Tallah. - Zjadłby jakieś porządne jedzenie, gdybyś mu kazała. - Zrobiłbyś to, James? - zapytała Rukh starszego mężczyznę. - Nie uczyniłbym tego - odpowiedział Child-of-God. - Zrobiłby to, gdybyś mu naprawdę kazała. - Uspokój się, powiedziałam - powtórzyła Rukh. -Jeśli naprawdę stanie się to konieczne, mogę być zmu- szona nakazać ci spożywać jedzenie, które uważasz za grzeszne. Ale jak na razie, możesz przynajmniej jeść przy- zwoite ilości tego, co tolerujesz ze względów religijnych. Jeśli napełnię twoje naczynie, czy zaufasz mi, że nie umieszczę tam niczego, czego sam byś nie wziął? - Oczywiście, pokładam w tobie ufność - szorstko odpowiedział Child-of-God. -Jakże mogłoby być inaczej? - Dobrze - odrzekła Rukh. Wstała, wzięła od niego tacę i była już wpół drogi do kuchni, zanim ruszył za nią. - Ale nie potrzebuję czekać... - zawołał za nią. Do- gonił ją i razem poszli do garnka zawierającego jego wa- rzywną strawę. - Ci Starzy Prorocy! - z furią odezwała się Tallah, odwracając się do Hala. Przez chwilę patrzyła na niego ponuro, ale potem nieoczekiwanie uśmiechnęła się. - Nie rozumiesz? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 237 - Powinienem. Cały czas miałem wrażenie, że powi- nienem wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie wiem. - Nie zostało już wielu takich jak on, to dlatego - powiedziała Tallah. - Gdzie dorastałeś? - Nie na Harmonii - odpowiedział Hal. - To wszystko wyjaśnia. Zjednoczenie nie jest zbyt porównywalnym światem Pana, Howardzie. Ale nie pró- buj mówić tego Jamesowi! - Nie powinienem? - Oprócz Rukh, nikt z nas nie zwraca się do niego nawet per James. W każdym razie, jest jednym z tych, którzy wciąż trzymają się starych zasad żywieniowych, jakie stosowało większość sekt, gdy byliśmy tak biedni, że aby przeżyć, jadaliśmy trawę i zioła - a wszystko, co nie było optymalne dla przeżycia, uważano za obrazę rzuconą Bogu prosto w twarz. Nie ma już żadnej rozsąd- nej przyczyny, żeby dalej trzymał się tej antycznej diety -jakby Pan nie mógłby wybaczyć mu jednego drobnego odstępstwa od ścieżki po tym, jak całe życie walczył za wiarę. Pomijając już fakt, że nazywa się jednym z Wy- branych. Hal przypomniał sobie, że ci, którzy sami siebie okre- ślali Wybranymi, należący do najróżniejszych sekt Har- monii i Zjednoczenia, byli pewni wstąpienia doRaju, nie- zależnie od tego, co robili, po prostu dlatego, że zostali osobiście wybrani przez Boga. - ... A my nie możemy, po prostu nie jesteśmy w stanie zawsze zdobyć warzyw, które on jada, skoro ciągle jesteśmy w ruchu. Nie ma mowy, żeby z tego co mamy, dać mu pełną i zrównoważoną dietę. Rukh w końcu będzie musiała rozkazać mu jeść. - Czemu jeszcze tego nie zrobiła? - Hal spróbował swoją porcję gulaszu warzywnego, który był jedyną po- trawą tolerowaną przez Childa-of-God. Smakował dziw- nie - pikantnie i miał specyficzny smak, niezły, ale ra- czej nie sycący. - Ponieważ i tak winiłby się za złamanie reguł ży- wieniowych, nawet pomimo faktu, że nie zrobiłby tego 238 Gordon R. Dickson z własnej woli. O, wracają. Przynajmniej ma wreszcie porządnie załadowaną menażkę. Tallah odeszła, a Rukh i Child-of-God wrócili i zajęli swoje miejsca. - Mamy dwa zadania - Rukh odezwała się do Hala. - Spróbujemy je wykonać w ciągu kilku najbliższych mie- sięcy, równocześnie unikając obław i przemierzając te- ren o powierzchni kilku tysięcy kilometrów kwadrato- wych. Jeśli zostaniemy złapani oczekuję, że będziesz walczyć. Jeśli nas nie złapią, będę od ciebie oczekiwać pracy na równi z innymi w oddziale, co oznacza najcię- żej jak potrafisz, od rana do wieczora. W zamian za to spróbujemy cię żywić i utrzymać przy życiu. Oddział ten, jak wszystkie ścigane przez niewolników Innych, nie ma żadnych świąt ani przerw. Cały czas trwa walka o prze- życie. Czy rozumiesz, w co się pakujesz? - Tak sądzę - odpowiedział Hal. - W każdym razie, byłbym w o wiele gorszej sytuacji, gdybym próbował prze- żyć tu samotnie. - To też prawda - potwierdziła Rukh. - Wobec tego mam jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze, oczekuję natych- miastowego i całkowitego posłuszeństwa wobec każde- go rozkazu wydanego przeze mnie albo Jamesa. Czy je- steś do tego zdolny i czy godzisz się na to? - To jedna z pierwszych rzeczy, których się nauczy- łem dorastając - powiedział Hal. - Być posłusznym kie- dy trzeba. - W porządku. I druga sprawa. Jason był już wcześniej w oddziale, jest też wiernym. Zauważysz zapewne, że w ciągu kilku najbliższych tygodni do- pasuje się do nas zgodnie ze swoimi możliwościami. Z drugiej strony, ty jesteś obcy. Nie znasz naszych zwyczajów. Zauważysz, że z tego powodu wszyscy w obozie będą przewyższać cię rangą, w efekcie czego wszyscy w końcu będą wydawać ci polecenia, przy tej, czy innej okazji. Czy podołasz ich wypełnianiu równie szybko i dobrowolnie, jak tych wydanych przez Jamesa albo mnie? -Tak. Encyklopedia Ostateczna - tom ł 239 - Będziesz musiał, jeśli chcesz zostać z nami - stwier- dziła Rukh - i możesz być pewien, że nie jest to tak łatwe jak myślisz. Będą sytuacje mające na przykład związek z twoim szkoleniem wojskowym, kiedy będziesz mógł myśleć, że wiesz dużo więcej niż osoba, która wy- daje ci polecenia. Pomimo tego będziesz musiał być po- słuszny - albo odejść. Bez tego rodzaju posłuszeństwa nasz oddział nie przetrwa. - Dostosuję się - zapewnił Hal. - Dobrze. Daję ci słowo, że na dłuższą metę doceni- my każdą przydatną umiejętność. Jednak nie możemy tracić czasu i podejmować ryzyka powierzając ci jaką- kolwiek funkcję, dopóki cię lepiej nie poznamy. Rukh z powrotem zajęła się jedzeniem. - Czy to wszystko? - zapytał Hal. Jego menażka była już pusta i miał ochotę na dokładkę. - To wszystko - potwierdziła Rukh. - Kiedy skoń- czysz jeść, pomóż ludziom z kuchni posprzątać, a po- tem poszukaj Jasona. Znajdzie dla was namiot i ekwi- punek. Kiedy już zorganizujecie sobie nocleg, prawdo- podobnie będzie ciemno i lepiej będzie, jeśli położycie się spać, choć możesz też dołączyć do ludzi siedzących przy ognisku. Ale jutro czeka cię długi dzień. - Racja. Dzięki. Zebrał się, by wstać i ruszył do wystawionych po- jemników z jedzeniem. Napełnił swoją menażkę i opróż- nił ją, po czym zawahał się przed napełnieniem jej po raz trzeci, ale zobaczyła go Tallah i zapewniła, że spo- kojnie może jeść tyle, ile chce. - ... przynajmniej w tej chwili - powiedziała. - Kiedy oddziałowi zacznie brakować zapasów, będziesz o tym wiedział, jak wszyscy. W tej chwili dobrze się nam po- wodzi, jesteśmy w bogatej okolicy i dobrze jest widzieć jak ludzie opychają się bez przeszkód. - Bogata okolica? - zdziwił się Hal. Roześmiała się. - Jesteśmy w dystrykcie, gdzie jest mnóstwo wier- nych mających dość jedzenia i innych rzeczy, którymi mogą się z nami podzielić. 240 Gordon R. Dickson - Rozumiem. - Kiedy skończysz, zajmij się tymi garami. Zanieś je do strumienia i umyj. Potem będziesz wolny. Gdy Hal uporał się z garami, zmierzchało. Zaczął rozglądać się w poszukiwaniu Jasona, mając nadzieję na znalezienie go bez konieczności rozpytywania się. Jednak w końcu został zmuszony do wypytania łysego, ale młodo wyglądającego mężczyzny, który siedział ze skrzyżowanymi nogami przed jednym z namiotów, mo- cując metalowe blaszki do podeszw butów. Mężczyzna wypluł z ust na lewą dłoń gwoździki, prze- łożył do niej trzymany w prawej ręce młotek i wyciągnął prawą rękę do Hala. - Jorlamon Troy - przedstawił się. - Ty jesteś Ho- ward Immanuelson? - Tak - potwierdził Hal, potrząsając wysuniętą dłoń. - Jason Rowe ustawił dla was namiot przy zwierzę- tach. Jest teraz albo w nim, albo nadal zajmuje się osła- mi, karmiąc je i pielęgnując. Nie jesteś wiernym? - Obawiam się, że nie - potwierdził Hal. - Ale nie masz Boga w pogardzie? - Od kiedy pamiętam, uczono mnie, bym niczym nie pogardzał. - Wobec tego w porządku - stwierdził Jorlamon. - Ponieważ skoro Bóg jest we wszystkim, ten kto niczym nie pogardza, nie pogardza też Bogiem. Odłożył buty, młotek i gwoździki, kładąc je w na- miocie, tuż przy wejściu. - Czas na wieczorne modlitwy - oświadczył. - Nie- którzy modlą się w samotności, ale są wśród nas i tacy, którzy zbierają się do wspólnych modłów rano i wieczo- rem. Zawsze będziesz mile widziany, gdybyś zechciał przyjść. Mówiąc patrzył na Hala, równocześnie podnosząc się z ziemi. W jego spojrzeniu była otwartość i bezpo- średniość, stanowiąca mniej intensywną wersję tego, co Hal napotkał u Childa-of-God. - Nie wiem, czy mogę dziś wieczór - powiedział Hal. Ruszył przez coraz słabiej oświetlony las do miej- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 241 sca, gdzie pasły się osły. Z powodu mroku i cieni las wydawał się rozleglejszy, a drzewa wyższe, niczym ko- lumny sięgające ku górze, podpierając mroczniejące nie- bo. Przez gałęzie przedostawał się chłodny oddech wia- (tru. Znalazł namiot obok miejsca, gdzie zgromadzone były zwierzęta. Obok rozbito drugi, większy, którego klapy były spuszczone i ciasno zawiązane. Dochodziła od nie- go delikatna woń stęchlizny. - Howard! Zza krawędzi namiotu wyłonił się uśmiechnięty Ja- son. - Co o tym sądzisz? - zapytał. Hal przyjrzał się namiotowi. Na Ziemi byłoby dla niego nie do pomyślenia ulokowanie się w takim namiocie bez jego wymiany albo całkowitej przeróbki. Kiedyś stanowił I dobry przykład namiotu typu igloo, mogącego pomieścić cztery osoby z ekwipunkiem i zapasami. Teraz, z racji nie- zliczonych napraw skurczył się i wyglądał, jakby jego ma- teriał w każdej chwili mógł rozpaść się ze starości. - Dobrze się spisałeś - stwierdził Hal. - Mieliśmy duże szczęście, że mogli nam dać ten namiot - stwierdził Jason. - Byłem już przygotowany na zbudowanie szałasu z gałęzi, w którym moglibyśmy po- łożyć nasze śpiwory - a, przy okazji, dostaliśmy też osłony na śpiw )ry. Na tej wysokości będziemy ich potrzebować. - Jak wysoko jesteśmy? - zapytał Hal, schylając się by wejść za Jasonem do namiotu. Wewnątrz, pod poła- tanym materiałem pokrycia pachnącym jedzeniem i ole- jem do konserwacji broni, Jason rozłożył śpiwory ze sto- pami stykającymi się na środku, pod najwyższym punk- tem głównego pręta stelażu namiotu. Ich plecaki i inny sprzęt ułożono w pobliżu ścianek, ale nie na tyle blisko, by narazić je na działanie mogącej się zbierać wilgoci. Jason dotknął lampki przymocowanej do głównego prę- ta stelażu i wnętrze zostało rozświetlone przez niewiel- kie, przyjazne żółte światełko. - Trochę ponad dwa tysiące metrów - odpowiedział Jason. - Wkrótce wejdziemy wyżej. 242 Gordon R. Dickson Najwyraźniej rozgrzewała go duma i zadowolenie z namiotu, ale próbował świadomie nie nakłaniać Hala do pochwał i komplementów. - Świetnie to urządziłeś - stwierdził Hal rozejrzaw- szy się. - Jak ci się to udało? - Cała zasługa w ludziach z oddziału - odpowiedział Jason. - Chodźmy usiąść na chwilę przy ognisku i po- znać ludzi. Będziemy pomagać w kuchni, ale jutro za- czniemy też szykować się do ruszenia dalej. Zgasili lampkę i wyszli z namiotu. Ognisko, o któ- rym mówili Rukh i Jorlamon, rozpalono w pewnym od- daleniu od reszty obozu, na brzegu strumienia. Było to duże ognisko, nad którym grzano równie duży kocioł z kawą, które, jak wyjaśnił Jason, stanowiło centralny punkt dla wszystkich, którzy chcieli przyjść i nacieszyć się towarzystwem innych ludzi, po całym dniu pracy i wieczornych modlitwach. Kiedy Jason z Halem pode- szli, zastali tam już sześciu mężczyzn i dwie kobiety, siedzących wokół ognia, pijących kawę i rozmawiających. Ich liczba szybko uległa potrojeniu. Nalali sobie kawy i usiedli blisko ciepła ogniska. Wszyscy siedzący wokół przedstawili się, po czym wró- cili do swoich rozmów. - Co jest w namiocie znajdującym się obok nasze- go? - Hal zapytał Jasona. Jason uśmiechnął się. - Zadatki. - Zadatki? - Hal czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Jason tylko dalej się uśmiechał. - Nie rozumiem - poddał się w końcu Hal. - Co ro- zumiesz przez „zadatki"? - Zadatki na eksperyment. Rodzaj... broni wojsko- wej - powiedział Jason cicho. - Jeszcze nie gotowej. Hal zmarszczył się. Ton Jasona był niechętny, przyj- rzał się rozmówcy i uderzył go dziwny wyraz jego twarzy. A potem przypomniał sobie, co tamten mówił o braku pry- watności w kącie z ubikacją ich celi w Kwaterze Milicji. - Sądząc po zapachu - powiedział - to biomateriał. Co tam jest, w tym namiocie? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 243 - Ciii - powiedział Jas< i - nie ma powodu o tym krzyczeć. Płyny z ciała. - Płyny z ciała? Które? Mocz? - Ciii. Hal spojrzał zdziwiony, ale posłusznie ściszył głos. - Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem... - Ależ nie! - przerwał mu Jason, wciąż mówiąc ci- cho. - Ale nikt przyzwoity tak nie wrzeszczy. To jedyny sposób, w jaki możemy to zrobić, ale i tak jest dość głu- pich żartów i piosenek o całym procesie. Hal zmienił podejście. - Do jakiego rodzaju broni potrzeba wam moczu? Cała broń, jaką tu widziałem, to karabiny rakietowe i igłowce - za wyjątkiem kilku pistoletów energetycznych, jak ten noszony przez Rukh. Jason wgapił się w niego. - Skąd wiesz, że Rukh ma pistolet energetyczny? I Nigdy nie otwiera osłony kabury, chyba, że musi użyć broni. Hal musiał zastanowić się, skąd wiedział. Do tej chwili fakt, ze Rukh nosiła broń energetyczną był po prostu oczywisty. I - Na podstawie jego wagi - odpowiedział po sekun- dzie. - Sposób, w jaki kabura obciąża jej pas, wskazuje na sporą masę. Tylko te energetyczne ważą tak dużo w stosunku do swoich rozmiarów. - Przepraszam - odezwał się głos nad ich głowami. Spojrzeli w górę i zobaczyli stojącego na nimi postawne- I go mężczyznę o chudych kończynach, w wieku mniej więcej takim samym jak Child-of-God, ubranego w gru- bą kurtkę i polowe spodnie. - Jestem Morelly Walden. Byłem poza obozem, na zwiadzie i nie miałem okazji was poznać. Który z was jest Jasonem Rowe? - Ja - odezwał się Jason, kiedy razem z Halem wy- ciągnęli ręce na powitanie. Twarz mężczyzny była ogo- rzała od wiatrów. - Znałem Columbinę, a ty wspominałeś, że byłeś kiedyś w jej oddziale. A ty jesteś...? - Howard Immanuelson. 244 Gordon R. Dickson - Spoza planety? Jesteś ze Zjednoczenia? - Nie, właściwie to nie jestem ani z Harmonii, ani ze Zjednoczenia. - Ach. Cóż, mimo wszystko, witaj. Walden zaczął rozmawiać z Jasonem na temat człon- ków oddziału Columbiny. Od czasu do czasu podcho- dzili nowi ludzie i przedstawiali się. Jason wciąż był za- jęty rozmową, ale poza przedstawieniem się, nikt nie próbował wszczynać rozmów z Halem. Siedział słuchając i przyglądając się ognisku. Jak powiedział mu kiedyś Walter InTeacher, instynkt tkwią- cy w zwierzętach i małych dzieciach - tak naprawdę tkwiący we wszystkich ludziach, w każdym wieku - na- kazywał obchodzić najpierw każdego obcego i obwąchać go, by przywyknąć do wtargnięcia w ich świat. Dopiero potem, kiedy byli gotowi, powinno się wykonać ruch, by nawiązać kontakt. Hal założył, że kiedy inni członkowie oddziału Rukh będą gotowi i zaczną się w jego obecno- ści czuć bezpiecznie, sami znajdą okazje, żeby z nim po- rozmawiać. Jak na razie, był zadowolony. Jeszcze rano był po- jedynczym obcym, dryfującym w nieznanym świecie. Te- raz miał w nim miejsce. Wokół ogniska czuło się atmos- ferę zgromadzenia, bliskości takiej jak w rodzinie, coś, czego nie czuł od śmierci swoich nauczycieli, może poza tym dniem w kopalni, kiedy stał się wypalaczem. Rodzi- na, gromadząca się razem na koniec dnia. Część z roz- mów, które słyszał, była czysto osobista, inne dotyczyły dzielonych obowiązków czy wspólnych problemów. W miarę jak więcej osób gromadziło się wokół ognia, dokładano do niego drewna. Płomienie sięgały coraz wy- żej, a ich światło zdawało się skakać po pozornym wnę- trzu otaczającej ich kuli nocy. Ognisko tworzyło we- wnętrzną przestrzeń w ciemności. Byli osłonięci w środ- ku tej przestrzeni, otoczeni niematerialnymi ścianami ciepła, przyjaźni i wspólnych trosk. To wszystko obudziło w nim tę samą potrzebę po- ezji, która po raz pierwszy ożyła na widok Rukh. Było to wspomnienie o poezji z przeszłości. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 245 Długa jest noc naszego oczekiwania, Lecz przed nami wielkie dzieło... Były to dwa pierwsze wersy poematu, który napisał mając dziesięć lat, upił się obrazem wielkiej wizji, jaką roztoczył przed nim Walter InTeacher. Obrazu prowa- dzonych od wieków przez Exotików poszukiwań ewolu- cyjnej drogi ludzkości, lepszej rasy, która wyrośnie poza swoje słabości i błędy. Podobnie jak w wielu wierszach napisanych za młodu, jego siła zawierała się w kilku pierwszych linijkach, dalej stając się trywialna. Od tamtej pory nauczył się nie spieszyć się tak z zapisywaniem pierwszych słów, które przyszły mu do głowy. Świado- me robienie tego, co amatorscy poeci robili tylko pod- świadomie - noszenie wiersza na dnie umysłu aż będzie pełen i gotów, by się narodzić - wymagało powściągli- wości i doświadczenia. Zatracił się teraz w tym procesie - nie próbując na siłę kształtować myśli, ale pod wpływem otaczającej go ciemności i płomieni pozwalając potężnym, twórczym siłom podświadomości dryfować swobodnie, przywołu- jąc obrazy i wspomnienia, dobre i złe, świeże i odległe. Tworząc mentalne obrazy, obserwował jak w mieście biało-czerwonego żaru, który utworzył się pod płonącymi kłodami, wędrują armie a budowniczy budują, podczas gdy Sost, Walter, Malachi i Tonina wymieszali się i połą- czyli w jego umyśle, a duch Obadiaha stał przy ogniu, roz- mawiając z żywymi, z którymi Hal dzielił ciepło. Teraz, kiedy ujrzał siebie z dystansu, zauważył, że w ciągu tych trzech lat na Coby, coś w nim się zmieniło, pewne rany zabliźniły się, a niektóre nie. Gdzieś czekał na niego życiowy cel, ale pozwolił, by świadomość tego poszła w zapomnienie, aż do chwili, gdy wjechał na po- lanę i zobaczył Rukh, Childa-of-God i pozostałych. Mu- siał istnieć jakiś cel, ponieważ nie do pomyślenia było, by życie mogło go nie mieć... Siedział więc tak, marząc i myśląc, czasem przery- wając na chwilę, by odpowiedzieć na czyjeś powitanie 246 Gordon R. Dickson i krótką wymianę zdań, aż poczuł na ramieniu dotknię- cie. Obrócił się i zobaczył Jasona. - Howard - powiedział Jason. - Ja odpadam. Mo- żesz utrzymywać ogień, jak długo będziesz chciał, na- wet sam, ale pamiętaj, że świt przychodzi wcześnie. Hal kiwnął głową, uświadamiając sobie nagle, że zgromadzenie zredukowało się do zaledwie kilku osób. Oprócz niego i Jasona pozostały jeszcze dwie pary i jed- na trójka, wszyscy głęboko pogrążeni w prywatnych roz- mowach. - Nie - odpowiedział. - Dzięki, ale masz rację. Też się położę. Wstał i ruszyli w mrok. Z dala od ognia noc zdawała się być kompletnie czarna, jednak stopniowo jego oczy dostosowały się do ciemności, dzięki czemu widział już rozjaśniony księżycową poświatą las. Jednak w takim oświetleniu las wyglądał zupełnie inaczej i mogliby wę- drować przez niego w nieskończoność, gdyby Jason nie wyciągnął w końcu i nie włączył małej latarki. Wypusz- czona z niej wiązka światła wyłowiła przymocowane do drzew na poziomie oczu niewielkie lampki odblaskowe, którymi oznaczono ścieżki w obrębie obozu. Poszli tra- są, która prowadziła z powrotem na główną polanę, po czym odszukali lampki wskazujące drogę do miejsca, gdzie ulokowano osły i znajdował się ich namiot. Bardzo się ucieszyli, kiedy dotarli wreszcie na miej- sce. Kiedy Jason wyłączył zamocowaną we wnętrzu la- tarnię i zamknął się w swoim śpiworze naciągając kap- tur dla ochrony przed chłodem, Hal stwierdził, że jest aż nadto gotów do snu. Wyczerpanie niczym ciepła kąpiel rozluźniła jego kończyny; zasnął, zanim doprowadził tę myśl do końca. Obudził się gwałtownie, trzymając w ciemności czy- jeś gardło, tak by osoba ta nie mogła krzyknąć ani ode- tchnąć. Przekręcenie kciuków spowodowałoby skręce- nie trzymanego karku. Jednak szybko - choć wydawało się, że powoli - woń namiotu i zapachy ubrań i sprzętu pozwoliły mu uświadomić sobie, że trzymaną i duszoną przez niego osobą jest Jason. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 247 Puścił go. Wstał i sięgając w ciemności namacał i włączył latarnię. Światło padło na Jasona leżącego na podłodze. Oddychał już, po za tym nie wydawał jednak z siebie żadnych dźwięków, wpatrując się w Hala szero- ko otwartymi oczyma. Rozdział 1S - Wszystko w porządku? - zapytał Hal nieprzytom- nie. - Co się stało? Jason bezdźwięcznie poruszył ustami. Uniósł dłoń i pomacał swoje gardło. W końcu wydobył z siebie chry- piące dźwięki. - Obudziłem się i usłyszałem twój oddech - powie- dział. - Potem, nagle, przestałeś oddychać. Zawołałem, żeby cię obudzić, ale nie odpowiedziałeś. Podczołgałem się, żeby sprawdzić, czy nadal tu jesteś i byłeś, ale nie oddychałeś. Potrząsnąłem cię za ramię, żeby cię obudzić... J Jego głos przycichł. - A ja obudziłem się i złapałem cię za gardło? - do- kończył Hal. ( Jason skinął na potwierdzenie, wciąż na niego pa- trząc. - Przepraszam - stwierdził Hal. - Nie wiem, czemu to zrobiłem. Nawet się nie obudziłem. Przepraszam. Jason powoli wstał. Popatrzyli na siebie, twarze oświetlone żółtym światłem namiotowej latarni mając w odległości zaledwie kilku dłoni. - Jesteś niebezpieczny, Howardzie - stwierdził Ja- son głosem bez wyrazu. - Wiem - nieszczęśliwie odparł Hal. - Przepraszam. - Nie - powiedział Jason. - Dobrze mieć takie nie- bezpieczeństwo po naszej stronie, przeciw naszym wro- gom. Ale co spowodowało, że mnie zaatakowałeś? - Nie wiem. - To dlatego, że tak gwałtownie cię obudziłem, prawda? 248 Gordon R. Dickson - Prawdopodobnie - potwierdził Hal. - Ale nawet wtedy... zazwyczaj nie atakuję wszystkich, którzy gwał- townie mnie obudzą. - Czy coś ci się śniło? - Nie pamiętam... - Hal z wysiłkiem starał się to sobie przypomnieć. - Tak. - Zły sen? - Na swój sposób... - Zły sen. To nic dziwnego - oświadczył Jason. - Wielu z nas wie, co to znaczy mieć tego rodzaju sen. To normalne. A skoro już obaj nie śpimy, napijmy się kawy. Hal zadygotał. - Dobrze - zgodził się. - To dobry pomysł. Jason obrócił się w róg namiotu, skąd wydobył ter- moszczelny, plastikowy pojemnik, który wyglądał jakby mógł pomieścić jakieś pół litra płynu. - Napełniłem to przy kolacji, miałem ci powiedzieć, że tu jest - powiedział, prawie nieśmiało. Wcisnął kciu- kiem blokadę, kolejno napełniając dwa plastikowe kub- ki czarną strugą parującego w zimnym wnętrzu namio- tu płynu. Jeden z nich podał Halowi, po czym wrócił do ciepła własnego śpiwora, siedząc ciasno nim owinięty. Hal poszedł w jego ślady. Popatrzyli na siebie przez oddzielającą ich szerokość namiotu. - Czy nie chciałbyś powiedzieć mi, co to był za sen? - zapytał Jason. - Nie wiem, czy potrafię - odpowiedział Hal. - Nie był zbyt jasny... - Tak, to też znam - stwierdził Jason. Pokiwał gło- wą. - Wobec tego nie próbuj o tym mówić. Wypij kawę i połóż się z powrotem. W ten sposób wątek się zerwie, a ten sam koszmar już nie powróci. Jutro będzie nowy dzień. Kiedy będziesz usypiał, myśl o jutrze. - Dobrze - zgodził się Hal. Jason szybko opróżnił swój kubek i ponownie się położył, osłaniając głowę kapturem śpiwora. - Zostaw światło włączone, albo zgaś je, jak wolisz - powiedział. - Mnie nie będzie przeszkadzało. - Zgaszę je - zdecydował Hal. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 249 Wstał, zgasił lampę i po ciemku wrócił do śpiwora. Swój na wpół pełen kubek odstawił koło posłania. Sie- dząc wypił zawartość do końca, po czym też się położył. Wróciły do niego emocje ze snu, który go dręczył. Nie było w nim nic, co mogłoby wyjaśnić Jasonowi morder- czą reakcję na obudzenie z niego, albo wcześniejsze nie- zrozumiałe przerwanie oddychania. ... Jechał na koniu razem z innymi, odziany w zbro- ję i z bronią w ręku. Spomiędzy drzew wyjechali na roz- ległą przestrzeń i wstrzymali konie. Samotna na kom- pletnie pustej przestrzeni stała ciemna budowla o śre- dniowiecznym wyglądzie, wieża, zwężająca się ku górze, gdzie wieńczył ją szczyt z blankami. Wokół niej nie było żadnych innych budynków - tylko ta wieża, bardzo od- legła. Emanowało z niej potężne wrażenie oczekiwania, które sprawiło, że wszyscy milczeli. - Pójdę sam - powiedział do pozostałych. Zsiadł z konia, podał wodze najbliżej stojącemu i pieszo ruszył w stronę wieży, przez bezkresną równi- nę. Jakiś czas później obejrzał się i dostrzegł tych, z którymi przyjechał, wciąż siedzących na koniach, drob- ne figurki pod drzewami. Odwrócił się ponownie w stro- nę wieży i ruszył w jej stronę mając wrażenie, że przez cały czas nie zbliżył się do niej ani o krok. Wtedy na równinie za nim pojawiło się coś, czego nie mógł zoba- czyć i dotknęło go w ramię. I to było wszystko. Następna rzecz jaką pamiętał, to obudzenie się z rękami na gardle Jasona. Wciąż trzy- mając przed oczyma obraz wieży ze snu, usnął ponow- nie. Obudził się czując, że ktoś rusza jego stopą. Otwo- rzył oczy i zobaczył, że to Jason. Trzymał się na wycią- gnięcie ręki, w możliwie największej odległości, a wzrok miał niespokojny. - Znów przestałem oddychać? - zapytał Hal i uśmiechnął się do niego. Jason puścił stopę i uśmiechnął się w odpowiedzi. - Nie, spałeś normalnie. Ale powinniśmy pomóc przy śniadaniu. Będziesz musiał się pospieszyć. 250 Gordon R. Dickson Hal przetoczył się i poszukał pakiet z przyborami do mycia dostarczony przez Hilary'ego. Opuścił namiot wy- chodząc na chłodne powietrze poranka i poszedł w stro- nę pobliskiego strumienia. Piętnaście minut później szli razem przez poranny las w stronę kuchni. Światło było szarobiałe, a wszyst- ko pokrywała delikatna mgiełka. Przez zasłonę wyraź- nie jednak przedostawały się dźwięki: rąbania drewna, nawołujących się ludzi, uderzanego metalu. Zimne, wil- gotne powietrze ochłodziło świeżo ogolone policzki Hala, a kied}' oddychał, docierało głęboko, na samo dno płuc. Budził się z senności do poczucia bycia zdecydowanie żywym i ogrzanym, dzięki osłonie grubego ubrania. Drę- czył go głód. Jednak kiedy dotarli do kuchni, mieli czas jedynie na szybkie przełknięcie kubka kawy, po czym zostali zagonieni do pracy. W końcu jednak reszta oddziału zo- stała nakarmiona, mieli więc szansę napełnić własne żołądki. - Zajmiemy się najpierw siodłami bagażowymi - stwierdził Jason podczas posiłku, gdy siedzieli na ja- kichś pudłach w namiocie - razem z resztą ekwipunku. Potem sprawdzimy zwierzęta i zdecydujemy, które naj- pierw obciążyć, a które prowadzić luźno, na wymianę. Nie miałem jeszcze możliwości sprawdzić ładunku w namiocie, ale Rukh powiedziała, że mamy już około trzech czwartych surowego zadatku, jaki jesteśmy w sta- nie zebrać, a resztę dostaniemy po drodze. - Gdzie? Jason przerwał jedzenie i przez chwilę patrzył na niego. - Nikt ci nic nie powiedział? - zapytał. - Rukh nic nie mówiła? -Nie. - Może więc pójdziesz do niej i zapytasz, co powinie- neś wiedzieć, a potem wrócisz do mnie i mi powiesz? - Jason wyglądał na niezadowolonego. - Nie wiem, co mogę ci powiedzieć, a czego nie. - Rozmawialiście z Hilarym w ciężarówce na temat Szybu Rdzeniowego... Encyklopedia Ostateczna - tom 1 251 - Nie wiedziałem, że nie śpisz - twarz Jasona stę- żała. - Właśnie wtedy się obudziłem. - Tak. Cóż - stwierdził Jason - czemu nie pójdziesz do Rukh? W ten sposób wszyscy będziemy wiedzieli, o czym możemy przy tobie rozmawiać. - W porządku - powiedział Hal. - Zrobię to. Skończyli śniadanie i wrócili do zwierząt i namiotu z ładunkiem. Cały dzień pracowali przy konserwacji i naprawie siodeł oraz innego sprzętu do transportu, a także ćwiczyli ładowanie i rozładunek. Dziesięć osłów zostało przeznaczonych do niesienia sprzętu oddziału oraz osobistych rzeczy jego członków, którzy z różnych przyczyn nie mogli ich nieść sami. Do transportu tego, co Jason określał jako „zadatki" pozostawało szesnaście, w tym część jako zwierzęta zapasowe, na wymianę z osła- mi, które w danej chwili nie chciały dźwigać, albo mu- siały być zwolnione z transportu bagażu. Jak dowiedział się Hal, wymiana zwierząt jucznych była normalną prak- tyką, tak, by każdy przez jakiś czas szedł nieobciążony. Wychodziło to poza zwykłą troskę o utrzymanie zwie- rząt w dobrej kondycji. Korzenie tego zachowania sięga- ły idei, że grzechem byłoby nie pozwolić zwierzęciu na chwilę odpoczynku, podobnie jak człowiekowi. Następnego dnia oddział spakował się i wyruszył w drogę, rozpoczynając kilka tygodni wędrówki przez góry. W ciągu dnia przemierzali piętnaście do osiemna- stu kilometrów, a każdej nocy podczas postoju odwie- dzali ich ludzie mieszkający w pobliżu, przynosząc ze sobą dary, na które składała się żywność oraz więcej surowca na azotan potasu. Fizyczne wymagania takiego trybu życia były inne niż wymagały tego kopalnie, ale Hal szybko się dostoso- wał. Wciąż był szczupły jak młode drzewko i podejrze- wał, że wciąż przybierał na wadze. Jednak zaczynał już nabierać siły związanej z dorosłością, wciąż ciesząc się elastycznością wieku młodzieńczego. Zanim upłynął ty- dzień, już zaaklimatyzował się do nowego stylu życia. Nawet lokalna kawa zaczynała mu smakować. 252 Gordon R. Dickson Tygodnie były bardzo do siebie podobne; dni spę- dzane na dużej wysokości, pełne słońca i wiatru, z rzad- kimi białymi chmurami na niebie, czystym i rześkim powietrzem, lodowatą wodą w strumieniach i kamien- nym snem każdej, coraz krótszej nocy, w miarę jak dni wydłużały się podczas podróży na południe, w stronę zbliżającego się lata. Hal i Jason wstawali o świcie. Jedli śniadanie i opo- rządzali osły, ładując je na całodzienną wędrówkę. Dwie godziny później oddział był już w drodze, z ludzkimi członkami idącymi w linii z plecakami zawierającymi osobisty dobytek na plecach. Za nimi szedł Jason na czele osłów niosących sprzęt należący do całego oddzia- łu. Dalej szły osły obciążone zadatkami i luzaki. Za nimi podążał Hal jako straż tylna karawany. Jego obowiąz- kiem było pilnowanie, by żadne zwierzę i człowiek nie zostały z tyłu, zwracając równocześnie uwagę na osły, czy któremuś nie zsuwa się ładunek, albo czy żadne nie buntuje się przeciwko wysiłkowi. Zadanie to wymagało raczej czujności niż działania, więc umysł Hala pozostawał wolny. Od czasu kiedy uciekł z domu w Górach Skalistych, był to pierwszy raz, kiedy mógł pomyśleć w spokoju. Codzienne życie w kopalni na Coby, ani tamtejsze weekendy w Porcie, nie dawały mu tego rodzaju umysłowej prywatności, by mógł sta- nąć z boku i ocenić swoje postępowanie. Teraz było to możliwe. W samotności swojego stanowiska na końcu karawany, z całodniowym marszem przez otaczające go puste góry, wypełniał go spokój i miał możliwość swo- bodnego snucia myśli. Teraz, kiedy mógł spojrzeć na to z dystansu, zrozu- miał, że życie na Coby było sztuczne. Spędził trzy lata w zamknięciu. Było to konieczne jako miejsce, gdzie mógł ukryć cię do czasu, aż fizycznie dojrzeje, oraz miejsce, gdzie nauczył się żyć z obcymi, nawet jeśli nie całkiem swobodnie. Ale w głębszym sensie, tak jak zostało to zaplanowane, było to jedynie odliczanie czasu do doro- śnięcia. Teraz czuł się jak skazaniec uwolniony z więzie- nia. Znów był na wolności, gdzie mogły zacząć dziać się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 253 pewne sprawy i mógł na nie spojrzeć we właściwym wy- miarze. Jedną ze spraw, które dostrzegł jaśniej, był fakt, że łatwo było nie docenić ludzi, z którymi teraz przebywał. Nie Rukh i Childa-of-God, którzy emanowali siłą jak roz- żarzony węgielek ułożony na dłoni. Większość z pozo- stałych była tak ograniczona w swoim widzeniu świata, tak głęboko pogrążona w wierzeniach religijnych i w wielu sprawach prostolinijna, że trudno było podejrzewać ich choćby o spryt. Jednak w każdym z nich kryło się więcej, niż wska- zywałyby na to ograniczenia. Tak naprawdę bardzo przy- pominali góry, przez które teraz szli, zaangażowani w konflikt jakiego do końca nie rozumieli, ale w którym będą walczyć, dopóki będzie się w nich tlić choć iskra życia, w imię tego, co jest według nich słuszne. Gdzieś głęboko w każdym z nich kryła się wielka siła, wrodzone dążenie do czegoś więcej, niż proste przetrwanie. To, czym różnili się od górników z Coby obudziło w Halu myśli o celu jego życia. Zaczął roz- myślać, gdzie powinien udać się z tego miejsca, ku jakiemu celowi powinien się kierować i jakie plany powinien poczynić. W ciągu ostatnich kilku tygodni dojrzał do decyzji, by spotkać Innych, kiedy tylko będzie miał dość sił. Po- między mieszanką emocji składających się na to kim był, jedna była odbiciem, które zawsze wracało do chwi- li kiedy Malachi, Walter i Obadiah zginęli na tarasie. I uczucie, twarde i nieodparte pragnienie dostania w swo- je ręce Bleysa, Dahno i całego ich rodzaju. Ale poza tym czuł, nie będąc w stanie tego zdefiniować, potężny cel, który krył się za wszystkim innym, rozwijający się teraz w coś w rodzaju potężnego zobowiązania, czekającego tylko na chwilę, kiedy zostanie wezwane do działania. Ponieważ nie był w stanie tego zdefiniować, bo umy- kało mu, kiedy usiłował ogarnąć ten cel rozumem, zdry- fował w obszar obrazów poetyckich, które zawsze dzia- łały u niego jak tłumacz wobec rzeczy, których świado- mość nie mogła pojąć. Tak jak w Encyklopedii użył ob- 254 Gordon R. Dickson razów Waltera, Obadiaha i Malachiego, aby nadać kształt problemowi ucieczki przed Innymi, zaczął używać po- ezji, by sięgnąć do bezkształtnych obrazów i wniosków czających się na dnie umysłu. Szedł dalej, ale zezwolił świadomej części osobowo- ści zatracić się w wielkim oknie świadomości, która nie- ustannie tkwiła za wszystkimi myślami. Wers za wer- sem, w miarę jak szedł za rzędem osłów w krystalicz- nym chłodzie wysokich gór, sięgał i budował wiersz, który nadawał formę i język tej świadomości. Rósł, linijka po linijce. Ukończył go tuż przed południową przerwą. Nikt nie jest tak doskonały, By nie kryć brązowego luda. Skręconych starych drzew korzeni, W czarnej ziemi ukrytego. Wielcy ludzie stalowymi dłońmi Szczytną wieżę zbudowali, Wynieśli daleko od samotnej trawy, A niemy kamień śpiewa. Dopiero gdy pięść potężniejsza Tę wieżę wzniesioną strzaska, Może przetrwamy w kamieniu i trawie W objęciach brązowego luda. Wiersz śpiewał się w jego głowie, jak powtarzająca się melodia. Bez żadnego powodu pomyślał, że była to pieśń, która pomoże mu pokonać dystans dzielący go od czarnej wieży ze snu. Razem z tą myślą nawiedziła go idea innego wiersza czekającego na narodziny, o czarnej wieży z jego snu - wiersz, który wytyczyłby ścieżkę ku nowym, większym obszarom możliwości, które czekały gdzieś na dnie umy- słu. Jednak kiedy po niego sięgnął, wiersz mu się wy- mknął. Jak jego piosenka o brązowym ludzie, niosło to ze sobą związki z nim i okolicznościami które czuł, ale nie potrafił jasno zdefiniować. Wiedział jedynie, że wiersz Encyklopedia Ostateczna - tom 1 255 o wieży będzie długi i będzie dotyczył wielkich sił czeka- jących na ujawnienie. Zmusił się do odsunięcia na bok myśli o tym i wrócił do pieśni brązowego luda, by spraw- dzić, co miała mu do powiedzenia. W oczywisty sposób mówiła mu, że miał za sobą ja- kiś etap, że dokonał kroku - jednak zanim mógł dalej się nad tym zastanowić zobaczył Jasona stojącego obok ścieżki, trzymającego osła za uzdę. Hal pogonił zwierzę- ta do przodu i podszedł do niego. - Co się dzieje? - zapytał. - Zgubił podkowę - wyjaśnił Jason. - Musiało się to stać zaraz po wyruszeniu. Trzeba będzie przenieść ła- dunek na innego osła. Rozdział 19 Osły szły w dwóch rzędach, a podkowę zgubiło zwie- rzę, które było pierwsze w rzędzie Jasona. Teraz ścieżka była na tyle wąska, że mieścił się na niej tylko jeden osioł, więc dopóki pierwszy nie zostanie odstawiony do tyłu, zablokowany był cały szereg. - Howard, czy możesz ją odprowadzić? - zapytał Ja- son. - Ja zajmę się resztą. Hal podszedł i rozpoczął ciężką pracę nakłaniania oślicy do zejścia ze ścieżki na nierówny kamienny stok poniżej, tak, by można było ją obrócić i odprowadzić do tyłu. Poruszali się szlakiem, który najwyraźniej nie był używany od zeszłej jesieni. Pełno było na nim zimowych śmieci - gałązek, igieł i szyszek z importowanych od- mian drzew iglastych, które pokryły stoki górskie w tej strefie klimatycznej Harmonii. Jednak wyglądało na to, że ścieżka istniała od dobrych paru lat, używana przy dobrej pogodzie. Wykorzystywała naturalne płaskie ele- menty zbocza, wspinając się w górę i schodząc w dół, cały czas kierując się na południe. Poniżej twardej i płaskiej powierzchni ścieżki bez- drzewny stok opadał stromo przez niemal trzysta me- 256 Gordon R. Dickson trów, kończąc się ostrą krawędzią przepaści głębokiej na drugie tyle, na dnie której płynęła górska rzeka. Po- wyżej ścieżki zbocze nie było tak strome, będąc w efek- cie porośnięte drzewami - niezbyt gęsto, ale dość, by nie dało się sięgnąć wzrokiem dalej niż na pięćdziesiąt me- trów, nie pozwalając dostrzec biegnącego wyżej, równo- legle do szlaku płaskiego grzbietu. W tej chwili oddział Rukh obchodził wybrzuszenie na zboczu góry. Przed Halem sznur wolno idących ludzi powoli znikał z pola widzenia chowając się za wypukło- ścią po lewej stronie. Kiedy Halowi udało się wreszcie obrócić osła, mógł sięgnąć wzrokiem na kilkanaście ki- lometrów, podziwiając przemierzony już, górzysty kra- jobraz. Tuż przed sobą miał minięte przed chwilą, sze- rokie na kilkanaście metrów wgłębienie w zboczu. Wgłę- bienie to ostro zwężało się ku górze, aż stawało się naj- pierw szczeliną a następnie wąskim kominem sięgają- cym do kamienistej powierzchni górującego nad nim grzbietu. Za nimi zmniejszała się też ilość drzew, tak że całe zbocze między ścieżką a granią stawało się zupeł- nie odsłonięte. Powietrze było suche i czyste, dzięki cze- mu odległe góry wydawały się znacznie bliższe niż na- prawdę, a na niebie widać było zaledwie kilka szybko poruszających się chmur. -Dobrze... już dobrze... -uspokajał oślicę Hal, prze- konując ją do przejścia przez luźny łupek do miejsca za resztą zwierząt, gdzie mógłby z powrotem wejść na szlak. Udało mu się to w końcu, a kiedy się odwrócił, zauwa- żył, że Jason uwiązał do kamienia następne w kolejno- ści zwierzę. Cały rząd stał teraz czekając cierpliwie na przewodnika, a Jason przedzierał się przez zagłębienie aby do niego dołączyć. - Możemy dać na jej miejsce Delilah, żeby ją zastą- pić... - zaczął Jason, kiedy osiągnął ścieżkę obok Hala. Nagle powietrze wypełniło się świstem. - Padnij! - krzyknął Hal, ściągając towarzysza na kamienie poniżej ścieżki. Ostre kawałki skał pokrywa- jące zbocze boleśnie wbiły się w ciało przez koszulę i spodnie. Wyżej, na ścieżce, kilka osłów staczało się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 257 wolno w dół, albo zginało kolana by położyć się na szla- ku. Świsty ustały, a cisza która po tym zapanowała była wręcz szokująca. - Strzelby, rakietowe! - głos Jasona był piskliwy i obcy. - Tam jest milicja! Jego spięta twarz skierowana była ku górze, na ukry- ty za drzewami skalny grzbiet. Podczołgał się do przed- ostatniego osła w rzędzie, który niósł ich sprzęt i zaczął szamotać się z pakunkiem, aż udało mu się wydobyć z niego przydziałową broń. Wrócił z nią, by położyć się koło Hala. - Na tę odległość raczej ci się nie przyda - stwierdził Hal. Broń Jasona stanowił stary igłowiec, z którego cel- ny ogień można było prowadzić najwyżej na jakieś sie- demdziesiąt metrów, i był zupełnie nieskuteczny na dwa razy większy dystans. - Wiem - wydyszał Jason, wciąż wpatrując się w ukryty grzbiet. - Ale może zejdą tu do nas. - Musieliby stracić głowy... - Hal zaczął mówić na podstawie nauk wchłoniętych w dzieciństwie, kiedy stu- kot kamieni pod nogami biegnącego człowieka sprawił, że obrócili głowy w prawo. Ujrzeli Leitera Wohlena, jed- nego z młodszych członków oddziału, jak biegł skulony w ich stronę. - Widzieliście coś? - wydyszał, kiedy wreszcie do nich dotarł. - Padnij! - krzyknął Hal, ale było już za późno. Po- wietrze znów wypełnił świst i Leiter padł, upuszczając swojego igłowca. Zaczął staczać się bezwładnie w dół stoku. Hal skoczył za nim i złapał, ale okazało się, że tamten już nie żyje. Pociski przebiły się przez klatkę pier- siową, a jeden wywalił wielki otwór z boku głowy. Hal zgarnął leżący na ziemi karabin po czym schylony, aby wykorzystać osłonę ścieżki, ruszył po zboczu z powro- tem w kierunku, z którego przyszli. - Gdzie idziesz? - usłyszał za sobą wołanie Jasona, ale nie miał dość tchu w płucach, by odpowiadać. Oddalił się przez luźne osypisko po pochyłości, aż krzywizna góry osłoniła go przed możliwością dostrzeże- 258 Gordon R. Dickson nia z góry. Wrócił do zagłębienia, które prowadziło do szczeliny i komina. Pewien, że nie zostanie dostrzeżony przez ludzi z bronią usadowionych na szczycie, przekro- czył ścieżkę i zaczął wspinać się szczeliną w górę. Nie było tu tak wielu luźnych kamieni. Wspinał się w górę głównie po nagiej skale i posuwał całkiem szyb- ko, z obijającym mu się o plecy igłowcem, przytrzymy- wanym taśmą przerzuconą przez ramię. Na twarzy za- czął pojawiać się pot, chłodząc skórę tak, że czuł się nagi w zimnym, górskim powietrzu. Oddychał równo i głęboko. Upłynęło dużo czasu, od kiedy ostatni raz zmu- szał się do takiego wysiłku, więc jego ciało było oporne i zesztywniałe. Jednak wczesne przyzwyczajenia z tre- ningów były w nim zakorzenione i czuł jak głęboko i równo wciągane jest powietrze do płuc, a serce bije szybko, ale równomiernie. Sprawnie wspiął się do zwę- żenia komina, gdzie od wdrapywania się na stromy stok musiał przejść do wspinaczki po ścianie. Komin miał jakieś dziewięć - dziesięć metrów wyso- kości i około metra szerokości, zwężając się tuż przed szczytem. Zmusił się do zatrzymania i odetchnięcia przed podjęciem wspinaczki, pragnąc by serce zwolniło, a tkan- ki uzupełniły wyczerpany zapas tlenu przed podjęciem nowego wysiłku. Prawdziwy problem stanowił karabin igłowy. Nor- malnym podejściem byłoby zostawić go na dole i wcią- gnąć, kiedy już wspiąłby się na szczyt. Jednak nie miał żadnej liny, której mógłby użyć. Przez chwilę stał, obli- czając odległość między krawędzią nad sobą i miejscem, z którego padły strzały karabinów rakietowych. O ile nie miał zbyt wielkiego pecha, by jeden z milicjantów stał tuż nad nim, dźwięk igłowca spadającego na kamienie grani nie powinien nieść się dość daleko, by przycią- gnąć uwagę. Cofnął się trochę oddalając się od podstawy komi- na, by znaleźć miejsce, gdzie mógłby solidnie się oprzeć po czym zdjął karabin z pleców i upewnił się, że jest zabezpieczony przed strzałem. Był, więc chwycił broń obiema dłońmi za lufę od strony wylotu, zamachnął się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 259 i rzucił w górę, tak, że zniknęła z pola widzenia za kra- wędzią skalistego grzbietu, lądując tam z wyraźnym stu- kiem. Stał czekając i nasłuchując. Ale nie usłyszał, aby ktokolwiek podszedł, by zbadać źródło dźwięku, więc zaczął się wspinać. Minęły ponad cztery lata od czasu, kiedy jego mię- śnie wykonywały pracę tego rodzaju, więc reagowały bardzo powoli. Wspinał się z najwyższą ostrożnością, podwójnie sprawdzając każdy uchwyt na dłoń i oparcie na stopy, ze wzrokiem wbitym w czerwonawą, wygła- dzoną przez wodę powierzchnię skały. W miarę jak się wspinał, powoli wracały do niego stare odruchy i przy- zwyczajenia. Cały był teraz oblany potem, a koszula le- piła mu się do pleców i ciężko oddychał. Jednak roz- grzewał się w miarę wspinaczki i ponownie obudziło się w nim coś ze znanej z przeszłości przyjemności tego typu wysiłku. Wypełzł z resztek cienia w kominie na gorące pro- mienie słońca na półce skalnej i leżał ciężko dysząc. Po chwili nadeszła delikatna bryza i przyjemnie go ochło- dziła. Oddech z wolna wyrównał się. Rozejrzał się w po- szukiwaniu broni. Leżała w zasięgu lewej ręki, więc przy- ciągnął ją do siebie siadając. Otaczała go całkowita cisza. Mógł być w górach cał- kiem sam. Przez chwilę poczuł dotknięcie paniki na myśl, że może zbyt dużo czasu stracił na wspinaczkę i ataku- jący mogli już rozbić jego oddział. Odsunął od siebie to uczucie - nic nie wnosiło. Niemal słyszał w głowie wy- kład Malachiego na ten temat. Wstał, oddech prawie wrócił do normy. Zaczął bez- szelestnie biec po dywanie z igieł w kierunku umożli- wiającym mu znalezienie się nad oddziałem rozciągnię- tym poniżej grzbietu. Poruszając się nastawiał uszy na wszelkie dźwięki przed sobą. Po przebyciu niewielkiej odległości usłyszał głosy i zatrzymał się, by posłuchać. Zaraz za kępą drzew z przodu rozmawiały trzy osoby. Ruszył w lewo, w górę zbocza i dalej, wolniej i jeszcze ciszej. Po chwili mógł już 260 Gordon R. Dickson spojrzeć w dół, na miejsce za kępą drzew. Zobaczył trzech mężczyzn z karabinami rakietowymi, ubranych w te same czarne uniformy, które widział na milicji w Cyta- deli. Igłowiec w jego rękach automatycznie znalazł się w pozycji strzeleckiej. Byli oddaleni o mniej niż dwa- dzieścia metrów, doskonale widoczni i plecami do niego. Cierpliwości usłyszał w uchu zapamiętany głos Mala- chiego. Ponownie opuścił broń i ruszył dalej, równolegle do znajdującej się niżej krawędzi. Minął jeszcze dwie grupy po trzech milicjantów z karabinami rakietowymi, zanim dotarł do grupki czte- rech, usadowionych wygodnie i od czasu do czasu strze- lających w dół zbocza, podczas gdy chudy mężczyzna z szeroką, białą belką kapitańską, przyszytą skośnie na lewym ramieniu kurtki polowej, stał nad nimi, odwró- cony jak pozostali, plecami w stronę Hala. Oficer roztaczał wokół siebie tak silną aurę pewno- ści i spokoju, że Hal poczuł się niepewnie. Usiłował się- gnąć wzrokiem do znajdującego się niżej oddziału, ale nie był w stanie. Po cichu obrócił się i wspiął się wyżej na zbocze, aż w końcu mógł dostrzec to, co dzieje się na ścieżce poniżej grzbietu. Nie było widać żadnych ludzi. Pomyślał, że prawdopodobnie schronili się poniżej ścież- ki, ale przypomniał sobie okazjonalne strzały ze strony ludzi, których minął wcześniej. Osłonił oczy przed blaskiem słonecznym i wreszcie był w stanie dostrzec jakiś ruch na zboczu powyżej dróż- ki. Grupa ludzi z oddziału posuwała się skokami od osło- ny do osłony, powoli wspinając się w stronę atakują- cych. Skupił wzrok na szczupłej postaci w czerni i uświa- domił sobie, że to Rukh prowadząca próbę natarcia. Ze strony oddziału było to desperackie posunięcie. Milicjanci mogli siedzieć spokojnie i strzelać do wspina- jących się w chwilach, kiedy wysuwali się za osłon, pod- czas gdy członkowie oddziału nie tylko mieli bardzo utrudnione celowanie w odpowiedzi, ale męczyli się rów- nież wspinaczką. Mimo wszystko atakowali, a Hal uświa- domił sobie nagle, co musiała planować Rukh. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 261 Popatrzył w lewo, w stronę, której jeszcze nie zba- dał. Zobaczył, że niedaleko stąd grzbiet obniżał się rap- townie, jakby miał połączyć się ze ścieżką na dole, jed- nak zanikając jakieś pięćdziesiąt metrów od tego zetknię- cia. Zajęło mu chwilę, zanim był w stanie wyłapać ozna- ki ruchu, których wypatrywał pomiędzy luźno rosnący- mi drzewami. Jednak w końcu ich znalazł. Frontalny atak Rukh na ostrzeliwujących ich napastników był w oczywisty sposób pomyślany jedynie do odciągnięcia uwagi, podczas gdy druga grupa została wysłana wokół zbocza, by zaatakować milicję od tyłu. Była to jedyna możliwa reakcja z jej strony i uświa- domiwszy to sobie, Hal szybko spojrzał na stojącego mi- licjanta z białą belką na rękawie. Musiał być dowodzą- cym tu oficerem, a głupotą z jego strony byłoby przygo- towanie tej zasadzki bez uwzględnienia możliwości ata- ku na lewą flankę. Hal skręcił i ruszył dalej w lewo. Wkrótce ujrzał pod sobą szersze miejsce na grzbiecie, lekko zagłębione, osło- nięte nie tylko naturalną ścianą drzew, ale dodatkowo barykadą z pni, ustawioną w stronę, z której nadcho- dzili ludzie Rukh atakujący od flanki. W zagłębieniu cze- kało ponad dwudziestu uzbrojonych milicjantów. Hal przykucnął na stoku góry nad pułapką, z kara- binem igłowym przerzuconym przez kolana. Czuł ciężar w piersiach. Jedyna nadzieja jaką miał na sukces ataku z flanki przepadła na widok tych dwudziestu ludzi w czarnych mundurach. Wrócił do miejsca nad cztere- ma milicjantami i oficerem. Zastanawiał się przez chwilę, po czym poszedł z po- wrotem do miejsca nad pierwszą odkrytą przez siebie grupą. Podczas gdy przyglądał im się, jeden z mężczyzn uniósł karabin i wystrzelił, po czym roześmiał się i wska- zał na coś. Jeden z pozostałych poklepał go po ramie- niu. W Halu obudziło się coś starego i ponurego. Opadł na kolana, oparł karabin na wystającym z ziemi głazie, za którym klęczał i wypuścił trzy serie. Igły zaświszcza- ły delikatnie jak ptaki lecące przez górskie powietrze. 262 Gordon R. Dickson Leżał wsłuchując się w ciszę po strzałach, ale ze strony pozostałych grup milicji nie było żadnej reakcji, która wskazywałaby na to, że ktokolwiek usłyszał strzały. Wstał i zszedł w dół stoku. Kiedy do nich doszedł, ciała milicjantów spoczywały nieruchomo, oświetlone słońcem. Przyjrzał się im, czu- jąc w sobie pustkę, jak po silnym uderzeniu albo zranie- niu, ból, który wciąż jest trzymany na dystans przez szok. Ostrożnie zebrał karabiny rakietowe, tak by ich metalowe części nie zadzwoniły uderzając o siebie i za- brał je w górę stoku na tyle wysoko, że mógł widzieć oba zbocza, na których podchodziły atakujące grupy z jego oddziału. Grupa Rukh posuwała się powoli, w przeciwieństwie do tej, która chciała zajść milicję od boku. W ciągu na- stępnych pięciu minut powinni znaleźć się w zasięgu strzałów ludzi tkwiących w zasadzce. Hal usiadł i zdjął osłonę z tyłu kolby jednego z kara- binów, aby dostać się do schowanych tam narzędzi. Ka- rabiny rakietowe były tak zaprojektowane, że samoczyn- nie oczyszczały się po strzale, więc potrzebne było coś więcej niż zapchanie lufy piachem. Odkręcił spodnią płyt- kę magazynka umieszczonego pod korpusem i wycią- gnął stamtąd jeden nabój z pakietu. Potem włożył blaszkę na miejsce i przykręcił ją. Ostrożnie chwycił małą rakietkę kciukiem i środko- wym palcem, starając się nie dotknąć wąskiego, czer- wonego pierścienia wokół górnej krawędzi pocisku. Był to zapalnik uruchamiany przez mechanizm broni, by roz- pędzać te pociski z własnym napędem. Trzymając po- cisk między kolanami w taki sposób, by pierścień nicze- go nie dotykał, otworzył komorę nabojową i ostrożnie umieścił w niej pocisk, jednak ustawiając go w przeciw- ną stronę. Ostrożnie zamknął osłonę. Powtórzył te czyn- ności jeszcze z drugim karabinem. Zamykając osłonę komory nabojowej drugiego ka- rabinu uśmiechnął się do siebie gorzko. Część z człon- ków oddziału mogła by mieć naprawdę wiele do powie- dzenia, gdyby dowiedzieli się, że zamierza zniszczyć dwa Encyklopedia Ostateczna - tom 1 263 całkiem sprawne wojskowe karabiny rakietowe, podczas gdy sami mieli za mało broni. I mieliby do tego prawo. Wstał, podniósł dodatkową broń i dotarł do miejsca znajdującego się pomiędzy dwoma stanowiskami milicji umieszczonymi na krawędzi grzbietu. Milicjanci dalej strzelali w dół, na atakujących ludzi Rukh, nieświadomi tego, co stało się z ludźmi na stanowisku po prawej. Zbudował tam sobie prowizoryczną osłonę z cięższych kamieni. Potem, klęcząc za swoją barykadą wycelował w trzy czarne postaci na drugim stanowisku. Cichy świst igieł, które zabiły trzech mężczyzn z pierwszej grupy nie był dość głośny, by zaalarmować ich towarzyszy. Jednak głośniejszy świst wystrzeliwa- nych teraz przez Hala rakietek mógł nieść się dalej. Hal miał nadzieję, że milicjanci nie poczują się zagrożeni. Rzeczywiście, kiedy trzej ludzie do których strzelał pa- dli, zobaczył kilka głów kierujących się w prawo. Nie patrzyli w górę zbocza, na niego, nie mając po- wodu podejrzewać, że strzelał ktoś nie od nich. Możliwe, że po sekundzie rozejrzą się też na boki. Jednak Hal natychmiast wstał i biorąc szeroki zamach rzucił prze- robionym karabinem do gniazda po lewej, a zaraz po- tem następny, do stanowiska z kapitanem, w chwili kie- dy ten właśnie wychodził kierując się w stronę, skąd spodziewał się strzałów. Pierwszy z karabinów wylądował, a wstrząs uru- chomił odwrócony pocisk umieszczony w komorze. Rozległ się cichy grzmot eksplozji i błysk ognia, kiedy ciepło i energia kinetyczna wystrzelonego w przeciw- ną stronę pocisku umieszczonego w komorze wywoła- ła wybuch pozostałych nabojów w magazynku - chwi- lę później druga eksplozja, z drugiego rzuconego ka- rabinu lądującego w stanowisku opuszczanym przez oficera. Na niecałą minutę dym, pył i śmieci wzniesione przez podmuch powietrza wywołany eksplozją, zasłoniły wi- dok na oba gniazda. Zostało to zdmuchnięte przez ła- godny górski wiatr, pozwalając zobaczyć bezwładne po- stacie leżące w obu stanowiskach. Fala uderzeniowa 264 Gordon R. Dickson wybuchu i odłamki wyeliminowały ich z walki, przynaj- mniej tymczasowo. Celem Hala było przyciągnięcie uwagi milicji zgro- madzonej w zagłębieniu na zboczu, czekającej na grupę atakującą z flanki. Tuż po wybuchach przez chwilę pa- nowała cisza, potem od strony pułapki dobiegły krzyki. Przynajmniej część z czekających tam ruszyła biegiem w stronę środka linii milicji. Hal ruszył szybko zsuwając się w dół stoku, oddalając się od swojej barykady. Gdy- by został dostrzeżony tam w górze, osłona z kamieni na pewno by mu się przydała, ale ponieważ nikt go nie za- uważył, bezpieczniej było schronić się niżej, między drze- wami na stoku. Milicjanci biegnący w stronę zniszczonych eksplo- zją stanowisk nie mogli go zobaczyć, ale za to usłyszeli. Zaczęli krzyczeć - i nieoczekiwanie odpowiedziały im okrzyki z zagłębienia. Grupa uderzeniowa partyzantów wspinająca się w górę grzbietu, właśnie dotarła do obroń- ców za barykadą z pni. Leżąc płasko na zboczu za drzewem, mniej niż dzie- sięć metrów od leżącego oficera, który zaczynał właśnie się ruszać, Hal rozpoczął wymianę ognia z milicjantami którzy ruszyli w tę stronę po wybuchach. Kiedy przykładał broń do oka wypatrując przez ce- lownik śladów ruchu, przy policzku czuł ciepło rozgrza- nego przez słońce karabinu rakietowego. Ruchy stały się rzadsze, jak i strzały w jego stronę. W końcu całkiem ustały. Rozejrzał się wokół siebie. W dole zbocza zauwa- żył oficera milicji, który podniósł się z ziemi i, zata- czając się, skierował się w stronę stanowiska dowo- dzenia, gdzie leżały porzucone karabiny. Najwyraźniej nie został raniony odłamkami z broni a jedynie stracił przytomność pod wpływem fali uderzeniowej. Hal au- tomatycznie uniósł broń do policzka celując w środek pleców chudego kapitana, ale odsunął ją z odrazą. Nie było potrzeby dalszego zabijania. Podniósł się cicho i zanurkował w dół zbocza, by złapać oficera i powalić go na ziemię. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 265 Tamten leżał pod nim nieruchomo. Hal odtoczył się i usiadł. Obrócił oficera na plecy i zobaczył, że wcale nie stracił przytomości, po prostu został kompletnie pozba- wiony powietrza w płucach. Przez chwilę w widoczny sposób walczył o oddech, wreszcie mu się to udało. Hal patrzył na niego zaskoczony. Chuda twarz wyglądała znajomo. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, potem wreszcie pamięć zaskoczyła. Człowiek, na którego pa- trzył był tym, który eskortował go razem z Jasonem na sesję z Ahrensem. Tym samym, który groził Jasonowi powieszeniem za nadgarstki na kilka godzin, jeśli nie przestanie mówić. I Oficer poruszył się. Spojrzał na wymierzoną w niego broń, a potem na twarz Hala. Jego twarz rozjaśnił nagły uśmiech, a oczy rozbłysły. - To ty! - powiedział. - Znam cię... - A więc tu żeś jest! - przerwał szorstki głos, a zza drzew po lewej wyszedł Child-of-God i zatrzymał się. Hal dopiero teraz uświadomił sobie, że krzyki i odgłosy strze- laniny ustały. Blade oczy Childa skupiły się na trzyma- nej przez Hala broni. - Tyś także zdobył karabin rakietowy. Dobrze! - Jego spojrzenie wróciło do oficera milicji i przez chwilę, kiedy Hal przyglądał się, jak patrzą na siebie, odniósł wraże- nie, że byli podobni jak bracia, choć dzieliło ich dwa- dzieścia lat, masa ciała i ubranie. - Oszczędź sobie kłopotu - odezwał się oficer. - Wiesz, jako i ja, że nie zdradzę ci niczego, jakimkolwiek tortu- rom chciałbyś mnie poddać. Child-of-God wypuścił powietrze przez nos. Jego karabin rakietowy przesunął się w kierunku oficera tak swobodnie, że przez chwilę Hal nie rozumiał, co ten ruch implikował. - Nie! - Hal odepchnął lufę od celu. Smagła twarz Childa-of-God zwróciła się w jego stro- nę. Rzadko można było na niej wyczytać jakiekolwiek emocje, jednak teraz Halowi wydało się, że maluje się na niej niedowierzanie. - Nie? - powtórzył Child-of-God. - Wobec mnie? 266 Gordon R. Dickson - Nie musimy go zabijać. Child-of-God dalej mu się przypatrywał. Potem głę- boko westchnął. - Tyś jest w tym nowy - powiedział prawie cicho. - Tacy jak ten muszą zostać zabici, zanim zabiją nas. Prawdą również jest to, co mówi apostata... - Tyś jest apostatą - ty, opuszczony przez Pana - ostro wtrącił się oficer. Child-of-God nie zwrócił na niego uwagi. Jego oczy wciąż były utkwione w Halu. - To, co mówi apostata jest prawdą - powtórzył po- woli. - Bezcelowe jest wypytywanie takiego jak on, który kiedyś był jednym z Wybranych. - To tyś opuścił szeregi Wybranych! Jam jest z Boga i z Bogiem zostaję! Child-of-God nadal nie zwracał na niego uwagi. - Nic by nam nie powiedział, tak jak mówi. Może jest tu jeszcze jakiś żywy, który nigdy nie był Wybra- nym. Takiego możemy zmusić do mówienia. Lufa broni Childa-of-God z powrotem skierowała się na milicjanta. - Mówię ci, nie! - tym razem Hal złapał dłonią kara- bin, a na twarzy Childa tym razem wyraźnie ujawniło się zaskoczenie, kiedy ostro zwrócił się w jego stronę. - Natychmiast wypuścisz moją broń - zaczął wolno - albo... Ostrzegł ich ledwie delikatny szmer, ale kiedy się obrócili, kapitan milicji uciekał już między drzewami. Jednym ruchem Child-of-God opadł na kolano, uniósł broń i wypalił. Z pni drzew poleciały białe drzazgi. Po- woli opuścił broń wpatrując się w jodły. Potem obrócił się z powrotem w stronę Hala. - Tyś pozwolił odejść wolno temu, który zniszczył wielu - powiedział. - Jeśli znów go nie złapiemy, będzie mógł zabić więcej naszych ludzi. Głos miał spokojny, ale wzrok mu płonął. - A przeszkadzając mnie, który posłałby go na sąd Boży, pomogłeś mu w ucieczce. Będzie to wymagało pod- jęcia decyzji. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 267 Rozdział 20 Zaledwie kilka sekund później grań przekroczyła Rukh z grupą atakującą wprost do góry, na pozycje mi- licji umiejscowionej na grzbiecie. Krzyki i świst pocisków najpierw przycichły, w końcu zanikły całkiem i zapadła cisza. Członkowie oddziału zbierali broń i sprzęt mar- twych przeciwników, po czym wracali na grań. Nie było jeńców. Najwyraźniej ani milicja, ani partyzanci, nie brali jeńców, chyba że chcieli kogoś przesłuchać. Oficer, któ- ry uciekł, gdy Hal odwrócił uwagę Childa-of-God, nie został odnaleziony. Hal pomyślał, że cześć z milicjantów również mogła uciec, oddział nie miał ani czasu, ani ener- gii na urządzanie pościgu. Ogień karabinów rakietowych zabił, bądź ciężko ra- nił czternaście osłów. Ranne musiały zostać dobite, a ich ładunek został rozmieszczony w plecakach człon- ków oddziału. Kiedy byli już gotowi do ponownego wy- ruszenia, tylko Rukh i Child-of-God nie dźwigali nic na plecach. Zostały jeszcze jakieś trzy godziny do zachodu słoń- ca. Niosąc rannych i ciała martwych towarzyszy szli tyl- ko półtorej godziny, zanim rozbili obóz, ale było to dość, by znacząco oddalić się od miejsca potyczki i zejść w dolinę podobną do tej, w której Hal i Jason dołączyli do oddziału. Kiedy tylko rozstawili namioty, w czerwo- nym słońcu zachodu przeprowadzono pogrzeb zabitych towarzyszy, po czym zjedli posiłek. Po jedzeniu Hal ruszył pomóc Jasonowi zająć się pozostałymi im jeszcze osłami. Robił to właśnie, kiedy pojawiła się Rukh. - Chcę z tobą porozmawiać - odezwała się do Hala. Poprowadziła go w górę małego strumienia, nad któ- rym obozowali, z dala od namiotów, aż byli wyraźnie poza zasięgiem słuchu Jasona i innych w obozie. Kiedy za nią szedł, znów dał się złapać poczuciu szczególnej 268 Gordon R. Dickson wrażliwości, jaką w nim wywoływała i uczuciu, że Rukh różni się od wszystkich ludzi, których zna. Była w niej jakaś szczególna wartość, która głęboko rezonowała z jego własną innością. Pomyślał, że nie chodziło o to, że są do siebie podobni, bo nie byli. Przyciągała ich do sie- bie wspólność ich unikalności - a w każdym razie jego potężnie przyciągała do niej. W końcu zatrzymała się na niewielkiej polance na brzegu strumienia i odwróciła się twarzą do niego. Po- mimo zmierzchu wciąż było dostatecznie jasno, by jej twarz wydawała się być zdumiewająco, trójwymiaro- wo materialna. Uświadomił sobie nagle, że gdyby tyl- ko potrafił, wyrzeźbiłby ją w ciemnym metalu, tak jak teraz stała naprzeciw niego. - Howardzie - odezwała się. - Ty i oddział będziecie musieli dojść do porozumienia. - Oddział? - zapytał. - Czy Child-of-God? - James jest oddziałem - odparowała. - Tak samo jak ja i każdy inny jego aktywny członek. Oddział nie ma szans przetrwać, jeśli rozkazy nie są wykonywane. Nikt nie dał ci rozkazu samotnego zaatakowania oddziału milicji, zwłaszcza, że byłeś uzbrojony tylko w igłowca, który ledwie strzelał. - Wiem - odpowiedział ponuro. - Dowiedziałem się o rozkazach i konieczności posłuszeństwa wobec nich tak wcześnie, że nawet nie pamiętam, żebym tego nie wiedział. Ale ten sam człowiek, który mnie tego uczył, powiedział, że kiedy zaistnieje potrzeba, należy zrobić to, co wymaga wykonania. - Ale na jakiej podstawie stwierdziłeś, że masz szansę zrobienia tego, zwłaszcza uzbrojony w ten sposób i sa- motnie? - Opowiadałem ci o sobie, jak byłem wychowywany - odpowiedział. Zawahał się, ale trzeba było to powiedzieć. - Przed dzisiejszym dniem nigdy jeszcze nie strzelałem do żywego człowieka. Ale musisz sobie coś uświadomić, ty i oddział. Prawdopodobnie jestem lepiej wyszkolony do ra- dzenia sobie z sytuacją jaka nas dzisiaj spotkała, niż cały ten oddział, za wyjątkiem ciebie i Childa-of-God. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 269 Przerwał. Nic nie odpowiedziała, przyglądała mu się tylko. Przed oczyma znów zobaczył ubranych na czarno żołnierzy - śmiejących się i strzelających w ludzi na dole. - Przez większość czasu działałem odruchowo - po- wiedział. - Ale nie próbowałem robić niczego o czym nie wiedziałbym, że mogę sobie z tym poradzić. Nieoczekiwanie skinęła głową. - W porządku - stwierdziła. - Ale powiedz mi, jak się poczułeś, kiedy było już po wszystkim? Jak się teraz czujesz? - Chory - odpowiedział ponuro. - Przez chwilę by- łem otępiały. Teraz czuję po prostu mdłości, jest mi nie- dobrze i jestem wyczerpany. Chciałbym się położyć do łóżka i spać przez miesiąc. - Wszyscy chcielibyśmy spać - stwierdziła. - Jed- nak nie czujemy tego rodzaju mdłości, jak ty - nikt z nas, oprócz ciebie. Czy zapytałeś swojego przyjaciela Jasona, jak on się czuje? -Nie. Przez długą chwilę przyglądała mu się w milczeniu. - Zabiłam swojego pierwszego nieprzyjaciela, kiedy miałam trzynaście lat - powiedziała. - Byłam z oddzia- łem mojego ojca, kiedy został rozbity przez milicję. Ucie- kłam, tak jak dzisiaj uciekł ci ten oficer. Nigdy nie prze- chodziłeś przez coś takiego. My tak. Same umiejętności bojowe nie stawiają cię ponad nikim w tym obozie. Spojrzał na nią w dół, czując się dziwnie zagubiony we wszechświecie. Powinna zostać wyrzeźbiona - pomy- ślał - nie w metalu, ale w jakiejś ciemnej, wiecznej skale - i nagle przypomniał sobie obraz skały na zboczu góry, który pomógł mu przetrzymać mentalny atak Bleysa Ah- rensa, w centrum policyjnym. - Przypuszczam, że masz rację - odezwał się w koń- cu pusto. - Tak... masz rację. -Jesteśmy przede wszystkim tym, kim musimy być - stwierdziła. - Potem jesteśmy takimi, jakimi zostali- śmy stworzeni. James jest tym, do czego się urodził - i tym kim musi być teraz. Musisz zrozumieć oba te jego aspekty. Nie ma innej możliwości, jeśli chcesz do- 270 Gordon R. Dickson pasować się jako członek tego oddziału. Musisz zrozu- mieć go zarówno takim, jakim jest, i jakim musi być -jako mój porucznik. Czy jesteś w stanie to zrobić, Ho- wardzie? - Hal - poprawił ją odruchowo. - Myślę - powiedziała - że lepiej będzie, jeżeli pozo- stanę przy nazywaniu cię Howardem. - W porządku. - Głęboko nabrał powierza. Nie ma gniewu - nie ma smutku - nie ma niszczących uczuć, znów usłyszał w umyśle głos Waltera InTeachera - tam gdzie jest zrozumienie. - Tak, masz rację. Powinienem go zrozumieć. Więc postaram się. Uśmiechnął się do niej w zapewnieniu. - Będziesz musiał - stwierdziła Rukh. Rozluźniła się. - Dobrze, skoro to załatwione - zrobiłeś dziś dla nas naprawdę dużo. Gdyby nie twój atak na tyły linii milicji, ani grupa Jamesa, ani moja nie miałaby szansy się prze- bić. A gdyby się nam to nie udało, nieprzyjaciel mógłby spokojnie zejść na dół i zabić pozostałych przy życiu członków oddziału. Jest też fakt, że pomogłeś nam zdo- być dużą ilość karabinów rakietowych i amunicji. W tych okolicznościach, pozwolę ci zamienić ten igłowiec na karabin, który sobie wziąłeś. Skinął głową. - Dodatkowo - powiedziała - myślę, że nadszedł czas, byś dowiedział się tyle co reszta, na temat naszych pla- nów. - Jason powiedział, żeby cię zapytać - odezwał się. - Pomyślałem, że lepiej będzie poczekać, aż sama bę- dziesz gotowa mi powiedzieć. - Miał rację - zgodziła się Rukh. - Mówiąc w skró- cie, z miejsca w którym teraz jesteśmy, po tej stronie gór, nie ma już odwrotu. Tam, w dolinach jest więcej partyzantów niż milicji, która mogłaby nas kontrolować. Więc ograniczają się do pilnowania punktów kluczowych, na ile starcza im ludzi. Z tych gór na równiny prowadzi tuzin szlaków. Wszystko jedno, który byśmy wybrali, mie- liśmy pięćdziesiąt procent szansy, że zostaniemy zaata- kowani. Jednak teraz, skoro przedostaliśmy się przez Encyklopedia Ostateczna - tom 1 271 ich patrole, zostaniemy zostawieni sobie samym tak dłu- go, jak długo nie będą wiedzieć, do czego się szykujemy. - Powiedz mi jedno - wtrącił się Hal. - Zdaję sobie sprawę, że brak odpowiednich technologii sprawia, że samoloty są trudno dostępne i drogie na Młodszych Świa- tach. Ale tutejsza milicja z pewnością musi mieć jakieś pojazdy obserwacyjne - lekkie samoloty - które mogłyby nas wykryć, albo przynajmniej pomóc w odnalezieniu z powietrza, nawet kiedy już dotrzemy do dolin? - Rzeczywiście mają takie - odpowiedziała Rukh. - Ale nie ma ich wiele. To maszyny z drewna i płót- na, które nie zniosą złej pogody - od tego trzeba zacząć. A zazdrość pomiędzy poszczególnymi garni- zonami sprawia, że jednostka posiadająca samolot nie pali się do pożyczenia go innej, która nie dyspo- nuje takim sprzętem. Nie jest łatwo o paliwo. I w końcu nawet jeśli wysłaliby samolot lub dwa, żeby wypatrywać nas z powietrza, to równiny są mocno zalesione, a my przez dziewięćdziesiąt pro- cent czasu podróżujemy pod osłoną drzew. Pozostałe dziesięć procent, tam gdzie nie ma drzew, przeby- wamy po ciemku, kiedy nie można nas zobaczyć. Sam musiałeś to zauważyć. - Rzeczywiście - potwierdził Hal. - Wszystko co mówię, sprowadza się do tego - mó- wiła dalej Rukh - że od tej chwili, skoro udało się nam przedostać przez ten patrol, zostawią nas w spokoju. Chyba, że zrobimy coś, co przyciągnie na nas uwagę. Pamiętaj, że ich podstawowym zadaniem jest działanie jako siły policyjne, nie tylko w terenie, ale w miastach i to one odciągają większość ich personelu. - W porządku - stwierdził Hal. - Wierzę ci. Wobec tego, do czego szykuje się oddział? Właśnie miałaś mi powiedzieć. Zawahała się. - Nawet teraz jest pewna granica w ilości informa- cji, które mogę ci przekazać - powiedziała otwarcie. - Na przykład, informacja o naszym celu jest znana za- ledwie kilku... 272 Gordon R. Dickson - Po drodze do obozu, gdzie się spotkaliśmy - wtrą- cił się Hal - słyszałem jak Jason i Hilary rozmawiali na temat elektrowni Zaworu Rdzeniowego. Potrząsnęła głową. - Rzeczywiście, Jason mówił, że to słyszałeś. Rzecz w tym, że Jason też nie powinien tego wiedzieć. Hilary to co innego, ale Jason... cóż, skoro tyle wiesz, to rów- nie dobrze "możesz dowiedzieć się całej reszty. Zrobiła głęboki wdech. - My, w oddziałach - zaczęła - po prostu stoimy na czele opozycji wobec ludzi kontrolowanych przez Innych. Będziemy eksperymentować z zebranymi przez nas za- datkami, spróbujemy z nich zrobić piorunian rtęci. Kie- dy opanujemy tę technikę, przekażemy informacje do naszych sympatyków, takich jak Hilary, którzy zrobią więcej piorunianu. Połączymy go później i użyjemy do wywołania eksplozji nawozu. Kilogram czegoś takiego spowoduje wybuch ton nasyconego olejem nawozu azo- towego. Nawóz mamy nadzieję zdobyć z magazynów fa- bryki w rejonie rolniczym, którą napadniemy. Powinno to wystarczyć do zniszczenia elektrowni Zaworu Rdze- niowego, której Inni używają do zasilania stoczni stat- ków międzygwiezdnych umieszczonych na kontynencie Północnym. - Czy fabryka nawozów nie będzie umieszczona w centrum miasta? - zapytał Hal. - Niezupełnie w centrum - odpowiedziała. - Ale zdecydowanie w granicach miasta. Żeby odwrócić uwagę, równocześnie w tym samym mieście obrabu- jemy bank metalu. Nasi ludzie mogą zużyć każdy me- tal, jaki uda się nam zabrać, jeśli tylko zdołamy prze- szmuglować go z powrotem przez góry na wybrzeże. Ale tak naprawdę, napad na bank będzie tylko przy- krywką do ataku na magazyn nawozów, nie na od- wrót. Kiedy zgarniemy nawóz, podpalimy magazyny w nadziei, że zniszczenia pozwolą zamaskować brak części zapasów. - Rozumiem - stwierdził Hal, mając umysł zajęty analizą taktyki wiążącej się z tego typu planem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 273 - Lokalna jednostka milicji - mówiła dalej Rukh - będzie nas ścigać tylko do czasu, aż opuścimy ich dys- trykt - chyba że domyśla się, o co naprawdę nam cho- dziło. Jeśli tak się stanie, mogą podejrzewać, że szyku- jemy się do czegoś większego, niż napad na bank meta- lu. W takiej sytuacji mogą rozpuścić wieści i zamiast jednego oddziału, może na nas polować milicja ze wszyst- kich okolicznych dystryktów. Co może utrudnić nam nieco zebranie naszych materiałów wybuchowych w go- towej formie. - Jestem w stanie to zauważyć - powiedział Hal. - Jednak mając szczęście, wysadzimy szyb Zaworu Rdzeniowego blokując go, potem wymkniemy się pogoni i wrócimy w góry mając dość żywych, by nadal działać jako niezależny oddział. Jeśli coś pójdzie żle, zostanie- my rozgromieni i nie uda się nam zniszczyć Zaworu. - Czy twoi ludzie mieszkający w tej części konty- nentu nie są uzależnieni od energii z tej elektrowni? - Tak. - Popatrzyła mu głęboko w oczy. - Jednak Inni ze swoimi stoczniami kosmicznymi także są od niej zależni, bo to jest jedyna elektrownia na tej półkuli. Je- śli ją wysadzimy, będą musieli zmienić plany i użyć tej na Kontynencie Południowym - a ona jest mniejsza i logistycznie mniej praktyczna. - Płacicie bardzo wysoką cenę za to, żeby wsadzić kołek w szprychy, prawda? - zapytał. - Wszystkie ceny są wysokie. Słońce, które utrzymywało się jeszcze na niebie, po- woli zachodziło. Nad nimi, od kilku już godzin, unosił się księżyc w pełni, jednak na jasnym jeszcze niebie trud- no było go zauważyć. W tej chwili poczuli na sobie deli- katne, chłodne tchnienie nocnego wiatru. W mroku twarz Rukh nadal była widoczna, lecz odległa, jakby nadcho- dząca ciemność podkreśliła jej izolację, nie tylko od nie- go, ale od wszystkich we wszechświecie. Głęboko poru- szony, nieoczekiwanie nawet dla siebie i z przyczyn, któ- rych do końca nie potrafił zrozumieć, położył dłonie na jej ramionach i nachylił się, by z bliska przyjrzeć się jej twarzy. Przez sekundę ich oczy były odległe od siebie 274 Gordon R. Dickson zaledwie o kilka cali, a on nie myśląc, objął ją i poca- łował. Przez ułamek sekundy wyczuł w niej szok i zasko- czenie, potem odpowiedziała mu gorąco, napierając na niego. Jednak chwilę później wcisnęła dłonie przed bar- ki Hala i odepchnęła z siłą, która go zdumiała. Odsunęła się. Popatrzyli na siebie w mroku. - Kim jesteś? - zapytała twardo, głosem tak cichym, że ledwie ją usłyszał. - Wiesz, kim jestem - odpowiedział. - Powiedzia- łem ci. - Nie - powiedziała tak samo cicho, wpatrując się w niego -jesteś kimś więcej. - Jeśli tak - stwierdził, byli jak dwoje ludzi uwięzio- nych czarem - to nic o tym nie wiem. - Wiesz. Przyglądała mu się jeszcze chwilę dłużej. - Nie - stwierdziła w końcu - naprawdę tego nie wiesz, prawda? Cofnęła się, odsuwając się od niego. - Nie mogę należeć do nikogo - powiedziała, a jej głos zdawał się dochodzić z wielkiej odległości. - Jestem Wojownikiem Pana. Nie wiedział co powiedzieć. - Nie rozumiesz? - zapytała w końcu. Potrząsnął głową. - Jestem jedną z Wybranych, jak James. Nie wiesz, co to oznacza? - Jeden z moich nauczycieli był Wybranym... kie- dyś - powiedział powoli. -Rozumiem. To oznacza o wiele więcej niż to. Oznacza, że jesteś pewna Nieba. - To oznacza, że zostało się wybranym przez Boga. Robię to, co muszę, nie to co chcę. - Jej twarz całkiem rozpłynęła się w mroku, a głos zmiękł. - Wybacz mi, Hal. - Co takiego? - Cokolwiek zrobiłam. - Niczego nie zrobiłaś. - Jego głos stwardniał. -To ja. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 275 - Możliwe - zgodziła się - ale ja również. Po prostu, jak długo spoczywa na mnie odpowiedzialność za ten oddział, nie mogę przyjąć niczego innego. - Tak - stwierdził. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia. Czuł na- cisk jej palców i wyobraził sobie, że nawet przez gruby materiał rękawa czuje ciepło dłoni. - Chodź ze mną - powiedziała. - Wciąż musimy jesz- cze porozmawiać z Jamesem, ty i ja. - Dobrze - odpowiedział. Obróciła się i ruszyli ra- zem przez las, blisko siebie, ale uważając, by się nie dotknąć. Znaleźli Childa w jego własnym, jednoosobowym namiocie w centrum obozu. Najwyraźniej szykował się właśnie do snu. W świetle wiszącej na górnym wsporni- ku latarni, jego twarz wyglądała na głęboko pobrużdżo- ną i znacznie starszą niż Halowi do tej pory się wydawa- ło. Kiedy pojawili się w wejściu, podniósł się znad roz- kładanego właśnie śpiwora. - Wyjdę - powiedział. Odsunęli się od wyjścia robiąc miejsce, a on wy- szedł z namiotu. Na zewnątrz niezapięta klapa wejścia wypuszczała akurat dość światła, by mogli widzieć swo- je twarze, jednak bez wyraźnych szczegółów. - James - zaczęła Rukh. - Rozmawiałam z Howar- dem i myślę, że rozumie już, na co się tu porywamy. Child-of-God popatrzył na Hala, ale nic nie powiedział. Pamiętając o swojej obietnicy zrozumienia starego czło- wieka, Hal zwalczył wzbierające w nim instynktowne na- jeżenie, które pojawiło się w reakcji na kierujące się w jego stronę ciemne plamy, kryjące oczy Jamesa. - Skoro należy mu przypisać zasługę zdobycia dużej liczby karabinów rakietowych w dobrym stanie, obieca- łam mu jeden z nich. Child-of-God skinął. - Wyjaśniłam mu też szczegółowo nasze plany na następne kilka tygodni. - Tyś jest dowódcą - odpowiedział Child-of-God. Kie- dy mówiła o karabinach, obrócił się w jej stronę. Teraz 276 Gordon R. Dickson plama stanowiąca jego twarz skierowała się z powrotem na Hala. - Howardzie, jam jest twym oficerem. Czy od tej pory będziesz posłuszny? - Tak - odpowiedział Hal. Był kompletnie wyczerpany. Pozostała dwójka rów- nież musiała być. Nie powiedzieli nic więcej. Popatrzył na Rukh, potem na Childa. Stali na trzech wierzchoł- kach trójkąta, mając między sobą pustą przestrzeń. - Jeśli to wszystko - odezwał się Hal - wrócę do swojego namiotu. Dobranoc. - Dobranoc - odpowiedziała Rukh z miejsca, gdzie stała. - Jesteśmy w rękach Boga - powiedział Child nie ruszając się. Hal obrócił się i ruszył. Tego wieczora nie zapalono obozowego ogniska, a kiedy odwrócił się plecami do świa- tła, obóz znikł w całkowitej ciemności. Jednak zawsze był rozstawiany według tego samego wzoru, a w miarę jak szedł, jego oczy dostosowały się do mroku i światło księżyca wystarczyło, by mógł dostrzec drogę. Dotarł do namiotu, gdzie zastał lampę włączoną na minimalną ja- sność - robaczek świętojański ledwie oświetlający zim- ne, zakrzywione ściany schronienia. Jason twardo spał w swoim śpiworze. Hal rozebrał się cicho, zgasił lampę i wczołgał się do swojego. Leżał na plecach wpatrując się w ciemność nad sobą, uwię- ziony między snem i jawą. Przed oczyma odtwarzał so- bie wspinaczkę kominem i rozpoznanie pozycji milicji. Jeszcze raz zobaczył, jak milicjant w pierwszym gnieź- dzie jest klepany przez śmiejącego się towarzysza. Wci- snął spust igłowca i wszyscy trzej padli. Rzucił przero- bione karabiny do stanowisk nieprzyjaciela. Patrzył, jak karabin Childa-of-God unosi się celując w oficera i jesz- cze raz odepchnął go w bok... Zobaczył Rukh obracającą się do niego w zmroku... Zacisnął oczy, pragnąc zmusić się do snu, jednak tym razem ciało i umysł nie chciały posłuchać. Leżał tam, aż z pamięci nadeszły duchy trzech starych ludzi i stanęły wokół niego w ciemności. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 277 - To był jego pierwszy raz - odezwał się Malachi. - Potrzebował jej. - Nie - zaprotestował Walter InTeacher. - Nasze śmierci były jego pierwszymi. A wtedy nie było przy nim nikogo. - Kiedy my zginęliśmy, było inaczej - powiedział Malachi. - Tym razem to było jego dzieło. Jeśli ma nie stoczyć się dalej i w końcu utonąć, potrzebuje pomocy. - Ona mu nie może pomóc - powiedział Obadiah. - Kieruje nią wola Boża. - Przeżyje - stwierdził Walter. Była to jedna z rzad- kich okazji, kiedy Exotik był najtwardszy z całej trójki. Jeśli będzie musiał, przeżyje bez nikogo, bez żadnej po- mocy. Ta część niego była w mojej pieczy i obiecuję wam że przeżyje to i jeszcze gorsze rzeczy. - Chyba, że jesteś w błędzie - szorstko powiedział Obadiah. - Chyba, że mu się nie pozwoli - łagodnie powiedział Walter. - Hal, nie śpisz tylko dlatego, że postanowiłeś nie spać. Wszystko, nawet to, podlega umysłowi. To czego nie da się naprawić, trzeba odłożyć na bok, do czasu aż będzie to możliwe, o ile to nastąpi. Czego cię uczyłem? Wybór jest czymś, czego nie da się ci odebrać, aż do chwili ostatecz- nego wyboru śmierci. Więc jeśli chcesz leżeć przytomny i cierpieć, proszę bardzo, ale bądź świadom faktu, że dzieje się tak dlatego, że wybrałeś takie postępowanie, a nie, że jest to coś, nad czym nie masz kontroli. Otworzył oczy i zmusił się do zrobienia kilku głębo- kich oddechów. Odkrył, że oddycha przez silnie zaci- śnięte zęby. Rozluźnił mięśnie szczęk, ale wciąż leżał, wpatrując się w ciemność. - Nie potrafię - powiedział w końcu na głos. - Potrafisz - łagodnie odpowiedział duch Waltera. -To, i jeszcze więcej. To było jak rozluźnienie długo zaciśniętej pięści. Jed- nak w końcu węzeł w nim rozwinął się. Ściany małego, ciasnego pomieszczenia, które zajął w myślach, rozpa- dły się i znów otoczył go wszechświat. Usnął. 278 Gordon R. Dickson Rozdział 21 O poranku ruszyli dalej i po południu dotarli na fa- liste, niemal płaskie tereny, gęsto upstrzone farmami, których pola zaczynały się wiosennie zielenić. Było to jak dotarcie do oazy po długiej wędrówce przez pusty- nię, a uczucie żalu i straty, które od chwili ataku milicji utrzymywało oddział w milczeniu, zaczęło się rozpraszać. Nawet ranni rozpogodzili się, unosząc się na ramionach ze swoich noszy, zawieszonych między parami pozosta- łych osłów. Rozglądając się, wdychali cieplejsze powie- trze nizin i czasami śmiali się cicho, rozmawiając z idą- cymi obok nich ludźmi z plecakami, tak jakby dotarli do jakiegoś lepszego kraju. Rzeczywiście, Hal pamiętał ze swoich nauk sprzed lat, że ten obszar Harmonii prawie kwalifikował się do zostania najbogatszym miejscem na ubogich światach Zaprzyjaźnionych. Gleba była tu gruba i żyzna, a farmy produkowały nadwyżki, które karmiły głodne brzuchy w okolicznych miastach. Zresztą, dzięki temu miasta te osiągnęły rozmiary, które inaczej można było osiągnąć jedynie na wybrzeżach Harmonii, dysponujących dostę- pem do zasobów żywności z oceanu. Kiedy tylko osiągnęli właściwe farmy, oddział zaczął topnieć. Ranni byli przygarniani do gospodarstw, gdzie będą mogli spokojnie dojść do zdrowia i odzyskać siły, a zdrowi, zarówno ludzie jak i zwierzęta, zostali podzie- leni na mniejsze grupy, które mogły - podróżując otwar- cie i bez wzbudzania podejrzeń - spokojnie dotrzeć na umówione miejsce spotkania niedaleko składu nawozów, w niewielkim mieście kilkaset kilometrów od gór. Hal został rozdzielony z Jasonem i przydzielony do grupy dziesięciu osób pod dowództwem Childa. Tak jak i pozostałe grupy, zostali dobrani, by sprawiać wrażenie jednej dużej rodziny, z członkami w wieku od dziadka do wyrośniętych wnuków. Farmy na Kontynencie Cen- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 279 tralnym Harmonii były obsługiwane wyłącznie dzięki zwierzętom pociągowym i ludzkim mięśniom, a w kultu- rze farmerów typowe były duże, wielopokoleniowe ro- dziny. Córki i synowie żeniąc się, sprowadzali małżon- ków do domu, tak że grupy dwudziestu do sześćdziesię- ciu osób żyjących na jednej farmie nie były niczym nie- zwykłym. Kiedy takie rodziny lub ich części podróżowały, wy- woływały wrażenie niewielkiego klanu w drodze, a w kon- sekwencji dziesięcioro członków oddziału z Childem jako przywódcą, nie stanowiło podejrzanego widoku. Ubrani w kurtki i luźne bluzy w kolorach szarym, ciemnonie- bieskim lub czarnym, z białymi koszulami, krawatami i czarnymi beretami, wyekwipowani przez spotkanych po drodze lokalnych partyzantów, cała dziesiątka była nie do odróżnienia od zwykłych wędrowców, których można było spotkać na tych drogach. Wraz ze zmianą scenerii, w Halu zmieniło się nasta- wienie. Wędrując drogami i razem z innymi unosząc be- ret w geście powitania, kiedy spotykali inne grupy ro- dzinne wędrujące w przeciwną stronę odkrył, że ze zmia- ną coś zyskał i stracił. Kiedy otoczyły go pola i domy, znikło poczucie ogólnej swobody, jakiego doświadczał w górach. Znów zamknął się w sobie - nie tak ciasno jak na Coby, ale dość, by mieć wrażenie, że jego umysł znów znalazł się na smyczy. Ponownie opuściło go pragnienie pisania wierszy. Jego miejsce zajęło dążenie i odpowiedzialność, których nie był jeszcze w stanie jasno zdefiniować. W pewien dziwny sposób było to tak, jakby tam, w górach, był na wakacjach, a teraz wrócił do pracy, do wszechświata, w którym trzeba było brać pod uwagę praktyczne aspekty życia. Atak milicji na przesmyku, chwila zbliżenia z Rukh i następnie starcie z Childem sprawiły, że znów przyglą- dał się otaczającemu go światu. Zbliżył się do tych ludzi bardziej - do wszystkich, nawet mimo krótkiego czasu - niż do tych, których znał na Coby, wliczając w to So- sta, Toninę i Johna Heikkilę. Nie był to tylko efekt współ- 280 Gordon R. Dickson nej walki z milicją. Ludzie w oddziale mieli w sobie de- terminację i cel, które znajdował w sobie. Na dłuższą metę, na Coby potrzebował Toniny, Sosta i Johna, ale oni tak naprawdę nie potrzebowali jego. Było tak, jakby na Harmonii bardziej zbliżył się do rasy ludzkiej. A rów- nocześnie był nawet bardziej świadomy dystansu, który oddzielał go od każdego z nich. Odkrył, że desperacko pragnie Rukh, jednocześnie nie widząc w jaki sposób mógłby ją mieć. Równocześnie był niezadowolony z po- wodu towarzystwa Childa-of-God. Starzec był wyciosa- ny z tego samego materiału co Obadiah, którego Hal kochał. Sądził, że powinien być w stanie przynajmniej lubić Childa. Chciał go lubić, ale odkrył, że nie potrafi. Było to coś więcej niż proste pragnienie polubienia starca. Tak jak Obadiah, Child personifikował samo serce i rdzeń odłamkowej kultury Zaprzyjaźnionych. Hal re- agował na Zaprzyjaźnionych, tak jak reagował na kul- tury Exotików i Dorsai. Reagował i czuł z tego powodu smutek, ponieważ Walter nauczył go, że na dłuższą metę wszystkie trzy muszą zniknąć. Mimo wszystko nie mógł jednak zmusić się do polu- bienia czy chociaż podziwiania Childa. Patrząc na to bez- stronnie, tamten wydawał się być niewiele więcej niż zadufanym w sobie, nieustępliwym osobnikiem, nie ma- jącym żadnych zalet poza zdolnościami wojskowymi i faktem, że przypadek postawił go w opozycji do In- nych, a więc po tej samej stronie konfliktu, co Hal. To z kolei uświadomiło mu inną sprawę. Nie mógł po prostu dalej ślepo iść przed siebie jako jeden z człon- ków oddziału Rukh, z nadzieją ciągłego trzymania się z dala od Innych. W życiu musiało go czekać coś więcej niż to. Musiał zrobić jakieś dalekosiężne plany. Ale ja- kie? Zastanawiał się nad tym może setny raz, kiedy z rozmyślań wyrwało go nieoczekiwane zatrzymanie się grupy- Zbliżał się koniec trzeciego dnia wędrówki drogą w stronę wyznaczonego punktu spotkania. Przekroczyli właśnie grzbiet niewielkiego wzgórza i kierowali się w dół, w dolinę o szerokości może pięciu kilometrów, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 281 wypełnioną znajomym krajobrazem pól i znacznie od sie- bie oddalonymi kompleksami gospodarskimi, otoczony- mi osłaniającymi je od wiatru drzewami. Z najbliższego gospodarstwa wyszedł w ich stronę otyły mężczyzna w wieku zbliżonym do Childa, machając i wołając. Zetknęli się z nim jakąś minutę później i zatrzymali się, by porozmawiać. Jego twarz była zwilżona potem wywołanym wysiłkiem. Kiedy rozmawiali, zdjął beret i wachlował się nim dla ochłody. -Ty jesteś Child-of-God, a to są żołnierze z oddziału Rukh Tamani? Właśnie dostaliśmy wiadomość, że nad- chodzicie. Czy zatrzymacie się dzisiaj na mojej farmie? Gościć was będzie przyjemnością i błogosławieństwem Pana, a już od dłuższego czasu chciałem porozmawiać z kimś z oddziałów. - Dziękujemy Bogu, który cię posłał - rzekł Child. - Zostaniemy twymi gośćmi. Jego szorstki głos sprawił, że w łagodnym powie- trzu późnego popołudnia słowa brzmiały raczej jak roz- kaz niż uprzejme przyjęcie oferty, ale farmer nie wyda- wał się być dotknięty. Jeszcze dwukrotnie machnął be- retem i wsadził go na głowę. - Chodźcie ze mną - powiedział i poprowadził ich w dół zbocza, rozmawiając po drodze z Childem, nie znie- chęcony przez krótkie, ostre odpowiedzi. Farma, do której ich prowadził, była wyraźnie więk- sza, niż należąca do przeciętnej rodziny. Część mieszkalna składała się przynajmniej z tuzina wzajemnie połączonych budynków. Kiedy weszli na centralny plac kompleksu, z trzech stron otoczony domami, z drzwi największego do- biegły delikatne dźwięki brzmiące jak fletu. - Wybaczcie mi - powiedział gospodarz. Wyskoczył do przodu, w ciemny prostokąt drzwi. Melodia nagle zamilkła, a po chwili pojawił się ponow- nie, znów spocony, stając naprzeciw stojącej grupy. - Przepraszam - powiedział jeszcze raz, tym razem zwracając się wyraźnie w stronę Childa. - Te dzieci... ale to dobry chłopiec. Po prostu nie uświadamia sobie... proszę, wybacz to. 282 Gordon R. Dickson - Nie chwalcie Pana instrumentami ani żadną próż- ną zabawą, bo On nie jest próżny i nie zniesie próżności przed sobą - ponuro rzekł Child. - Wiem, wiem. To te czasy... wszystko zmienia się tak szybko, a oni nie rozumieją. Ale wejdźcie, wejdźcie! Weszli za nim do dużego, przewiewnego pomiesz- czenia, które - po wciąż jasnym niebie na zewnątrz - wydawało się mroczne. Kiedy oczy Hala dostosowały się do warunków, zobaczył dużą liczbę krzeseł i ław poroz- stawianych w sali na wypolerowanej podłodze z drewna oraz olbrzymi kominek na jednej ze ścian. Drzwi na ścia- nie naprzeciw kominka ukazywały inny pokój, raczej długi niż szeroki, z ustawionym pośrodku stołem, wy- glądającym jakby mogła przy nim usiąść setka ludzi. - Siadajcie, siadajcie - mówił ich gospodarz. - Wy- baczcie, powinienem był się przedstawić. Nazywam się Godlun Amjak, a to moje gospodarstwo. Starszy Child- of-God, czy uczynisz nam zaszczyt wygłoszenia kazania podczas wieczornej mszy? - Nie jestem Starszym i nigdy nie pragnąłem nim być. Jestem Wojownikiem Boga i to wystarczy - odpo- wiedział Child. - Tak, przemówię. - Dziękuję. - Podziękuj raczej twemu i memu Bogu. - Oczywiście, oczywiście. Tak, dziękuję Bogu. Masz całkowitą słuszność. Do pokoju z wolna i nieśmiało zaczęli wchodzić młod- si mężczyźni i kobiety w tradycyjnych strojach, wnosząc dzbany z wodą i tace z małymi, ciemnymi ciastkami. Child odmówił ciastek, ale przyjął wodę. Przez krótką chwilę siedzieli jedząc i popijając, po czym zostali po- prowadzeni przez środek domu na wewnętrzny dziedzi- niec z kamienną podłogą i pomalowanymi na biało ścia- nami, ozdobionymi jedynie pojedynczym, czarnym krzy- żem wysokości Hala, namalowanym na jednej ze ścian. Przed krzyżem umieszczono niewielką platformę z ciem- nego drewna, z pustym w tej chwili pulpitem. Plac był już pełen ludzi - najwyraźniej członków ro- dziny Godluna Amjaka - stojących w dwu wydzielonych, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 283 uporządkowanych grupach po obu stronach centralne- go przejścia. Godlun poprowadził dziesiątkę z oddziału przejściem do miejsca, które zostawiono dla nich na prze- dzie, zaledwie kilka kroków od podwyższenia. Kiedy za- jęli miejsca, Godlun wspiął się na platformę i spojrzał na wszystkich z góry. Plac pogrążony był w głębokim cieniu otaczających go budynków, ale kontrastowała z nim wciąż jasna plama widocznego nad głowami bez- chmurnego nieba. Przez chwilę panowała cisza, jakby wszyscy na pla- cu wstrzymali oddech. Potem Godlun przemówił. - Zostaliśmy wyróżnieni przez Pana - zaczął - po- nieważ gościmy dzisiaj dziesięcioro Wojowników Boga, z których jeden jest oficerem, z oddziału Rukh Tamani. Oto są ci, którzy walczą ze sługami i demonami samego Szatana, Innymi i ich pomocnikami - tymi, którzy uczą nas, by zostawić naszą wiarę i naszego Pana. Jesteśmy jeszcze bardziej wyróżnieni tym, że oficer, o którym mó- wię, Child-of-God, przemówi do nas podczas nabożeń- stwa. To wielki zaszczyt dla naszej rodziny i będziemy pamiętać o tym, jak długo będzie ona trwać. Zszedł z platformy i popatrzył na Childa, który opu- ścił pierwszy rząd wiernych i zajął jego miejsce. Szczu- pła twarz oficera spojrzała na wszystkich z góry, a głos zagrzmiał nad ich głowami jak uderzenie stali. -... I ujrzałem wychodzące z paszczy Smoka i z pasz- czy Bestii, i z ust Fałszywego Proroka trzy duchy nie- czyste jakby ropuchy, a są to duchy czyniące znaki - demony, które wychodzą ku królom całej zamieszkanej ziemi, by ich zgromadzić na wojnę w Wielkim Dniu wszechmogącego Boga... Przerwał, patrząc na nich. - Znacie ten fragment z Apokalipsy świętego Jana? - Znamy - odpowiedział mu cichy chór stojących wokół Hala wiernych. - / zgromadziły ich na miejsce, zwane po hebrajsku Har-Magedon. Znów przerwał. - Wiecie również - stwierdził - że bestia i fałszywy prorok, którego nadejście przepowiedziano w Apokalip- 284 Gordon R. Dickson sie są już wśród nas. Nie myśl, że dla ciebie, ciebie, czy ciebie - słowom tym towarzyszyło wskazywanie palcem - ich nadejście sprawiło różnicę, ponieważ dla tego kto świadczy o Żywym Bogu, nigdy nie ma różnicy, w tym co zawsze było i zawsze będzie. Jeden jest tylko dzień, Dzień Pana, a która jest tego dnia godzina, nie ma zna- czenia dla was, którzy jesteście Mu znani, albo postano- wiliście być jego sługami. Poza takimi jak wy są tylko ci, który w Ostatecznej Godzinie zostaną rzuceni w Otchłań. Ale pomiędzy tymi, którzy nie zostaną odsiani, żaden nie powinien pytać: „Kiedy nadejdzie godzina i chwila, w której zaświadczę dla mego Pana?" Bo wszyscy, któ- rzy służą Panu zostaną wezwani, by świadczyć, i nie ma znaczenia kiedy. Jeszcze raz przerwał, tym razem na tak długo, że Hal zaczął sądzić, że skończył i zamierza zejść z mówni- cy. Jednak kontynuował. - Takoż i sposób świadczenia nie jest ważny. Myli się zwłaszcza ten, kto sądzi, że łatwo mu będzie dać świa- dectwo i ten, kto marzy o świadectwie męczennika. Spo- sób dawania nie jest ważny, to samo świadczenie jest ważne. Pamiętajcie, że dla was, w noc czy w dzień, w czasie marszu czy snu, w samotności czy w tłumie, kiedy będzie od was wymagane świadectwo, liczyć się będzie tylko jedna rzecz - to czy dacie świadectwo, czy też nie. Bo kto jest częścią Boga Żywego, nie może od- mówić w takiej chwili dźwignięcia sztandaru swej wia- ry, a ten kto nie jest, nie będzie miał sił, by to uczynić. Publiczność wydała z siebie delikatne westchnięcie, tak słabe, że Hal ledwie je wychwycił. - Wszyscy, którzy nie są sługami Pana, są przeklę- ci. Jednak ci, którzy świadczą, robią to nie tylko, by mogli żyć wiecznie. Albowiem wasza powinność wobec Boga i jego dzieł jest ponad wami. Jeśli Pan przyszedłby do was przed chwilą waszego świadectwa i powiedział „Sługo i Wojowniku, należysz do mnie, jednak dla mo- ich celów zostaniesz odrzucony razem z tymi, którzy mnie nie znają" - wtedy, tylko jeśli jesteś prawdziwej wiary, odpowiesz poprawnie: : Jeśli taka jest twoja wola Panie, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 285 niech tak będzie". Bo twoje świadectwo jest wszystkim czego chcę.... Przy ostatnim zdaniu jego głos ścichł prawie do szep- tu, ale był to szept, który docierał do wszystkich ścian placu. - Bo Ty Panie, byłeś ze mną przez wszystkie dni i będziesz ze mną na zawsze, a to co jest twoje, nie może mi zostać odebrane... - ponownie, przy ostatnich sło- wach jego głos opadł do scenicznego szeptu. - Nawet przez Ciebie mój Boże. Albowiem jako ty jesteś we mnie, tako i jam jest w Tobie, na wieki wieków, poza czas i wszechświat, bowiem Tyś był przed tym wszystkim i po tym pozostaniesz, a z Tobą ludzie nie zginą, lecz żyć będą poza wieczność. Przy ostatnich słowach umilkł tak spokojnie i natu- ralnie, że nie tylko Hal, ale i cała reszta słuchających była zupełnie nieprzygotowana na to, że skończył. Do- piero kiedy zszedł z mównicy i zajął miejsce w szeregach słuchających, wszyscy uświadomili sobie, że to już ko- niec. Godłun wyszedł, wstąpił na podwyższenie i obrócił się do nich. - Zaśpiewamy „Żołnierzu nie pytaj" - powiedział. Zaczęli śpiew, bez akompaniamentu, jednak z me- lodyjnym stopieniem się głosów od dawna przywykłych do wspólnego śpiewu, a Hal śpiewał razem z nimi, bo pieśń - pierwotnie hymn bojowy najemników ze świa- tów Zaprzyjaźnionych wysyłanych do walki na innych światach - była jedną z nauczonych od Obadiaha tak wcześnie, że nie pamiętał czasów, od kiedy ją zna. Żołnierzu nie pytaj ni jutro ni dziś, Gdzie idą na wojnę sztandary... Śpiewali ją do końca, stojąc spokojnie w zwykłych, codziennych ubraniach, otoczeni spokojnymi ścianami domu, a kiedy skończyli, Godlun zszedł z podwyższe- nia. Wieczorne nabożeństwo było zakończone, a ponad nimi wciąż bezchmurne niebo ciemniało do głębokiego koloru kobaltowoniebieskiego, który jednak wciąż był 286 Gordon R. Dickson zbyt jasny, by dało się dostrzec delikatne światełka gwiazd. - Chodźcie ze mną - Godlun odezwał się do Childa, i poprowadził swoich gości z powrotem do wnętrza, sa- dzając ich na krzesłach u szczytu długiego stołu w ja- dalni. Sam zajął jedno z dwu miejsc na samym szczycie. Drugie pozostało puste. - Moja żona, Meah - wyjaśnił Childowi, kiedy już usiedli, wskazując na krzesło po prawej. Skinął w tamtą stronę, jakby przedstawiał mu ducha. - Niech Pan ma ją w swojej opiece - odpowiedział Child. - W jego dłoniach - powiedział Godlun. - To już szes- naście lat od jej śmierci. Ten wielki dom, w którym się spotykamy, został w całości zaprojektowany przez nią. Child ponownie skinął głową, ale nic nie powiedział. - Nie jesteś żonaty? - zapytał go Godlun. - Moja żona i ja żyliśmy razem z Bożym błogosła- wieństwem przez dwa lata i pięć dni - odpowiedział Child - zanim została zabita przez milicję. Godlun zapatrzył się na niego i mruknął. - Jakie to straszne! - Bóg tak chciał. Godlun odwrócił się raptownie i przez ramię krzyk- nął głośno w stronę drzwi, przez które dobiegały odgło- sy i zapachy kuchni. - Chodźcie już! Szybciej, szybciej! Po tym krzyku przez drzwi ruszyła fala dorosłych członków rodziny zajmując wszystkie miejsca, które zo- stały jeszcze wolne, a inni pojawili się dźwigając z kuch- ni tace pełne jedzenia. Posiłek był wspaniały. Hal doliczył się piętnastu po- traw. Nawet w porównaniu z tym, jak byli karmieni przez inne rodziny rolnicze podejmujące ich, od kiedy zeszli z gór, to był prawdziwy bankiet. Godlun najwyraźniej robił wszystko, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. W szczególności pojawiła się niezwykła ilość dań z wa- rzyw, przygotowanych z poszanowaniem zasad, jakim był wierny Child. Nigdy jeszcze nie widział, żeby tamten Encyklopedia Ostateczna - tom 1 287 jadł tak swobodnie, co miało również ten efekt, że stał się niezwykle towarzyski. Szczegółowo i swobodnie od- powiadał na pytania Godluna, a kiedy w końcu przenie- śli się do dużego pokoju z kominkiem, gdzie tamci dwaj usiedli razem przy ogniu, oświetleni płomieniami, które rozpalono by odgonić chłód wiosennego wieczoru, Child prowadził już właściwie monolog, przerywany jedynie od czasu do czasu rzucanymi przez Godluna pytaniami. - ... Nie ma wątpliwości - mówił farmerowi - że li- czebność milicji rośnie z dnia na dzień, w miarę jak przy- bywa tych, którzy dali się zwieść pomiotowi Szatana. To jest fakt, przed którym stoimy, i taka jest wola Boga. - Ale... - Godlun zawahał się. - Ty sam - masz na- dzieję. - Nadzieję? - W świetle padającym od ognia, po- brużdżona przez czas, chuda twarz Childa skierowała się na okrągłą, zaniepokojoną twarz drugiego. - Nadzieję na to, że w końcu milicja i wszystkie inne psy pomiotu Szatana zostaną pokonane i wymiecione z naszego świata. - Nie do mnie należy mieć nadzieję - odpowiedział Child. - To co jest, dzieje się za zgodą Boga. - Ale On nie może chcieć, aby wszystko co zbudowali- śmy tu przez pokolenia, również na Zjednoczeniu, zostało przejęte przez takich jak oni? By nasze kościoły zostały zamknięte, nasze głosy wiary uciszone i wszystko co zro- biliśmy, obróciło się w proch? - powiedział Godlun. - Czy znasz wolę naszego Pana? - zapytał Child. - Może właśnie takie jest jego życzenie, a jeśli tak, kim- że jesteśmy, by poddawać to w wątpliwość? Czyż nie minęła ledwie godzina, gdy słyszałem jak śpiewałeś ze mną Żołnierzu nie pytaj, ni teraz ni nigdy, gdzie idą na wojnę sztandary! Godlun wolno potrząsnął głową. - Nie mogę uwierzyć. On nie rozbiłby.... - Zajmij się raczej swoimi dziećmi i dziećmi swoich dzieci - mniej ostro przerwał mu Child. - Ale pamiętaj, że nawet one nie są twoje. Zostały ci jedynie pożyczone na chwilę przez Pana, a on użyje ich, jak będzie chciał. 288 Gordon R. Dickson - Ale sprawy nie wyglądają tak źle - zaprotestował Godlun. - Milicja jest dla nas kłopotem, to prawda, i prawdą jest, że w miastach poplecznicy Innych kon- trolują życie. Ale serce naszej ziemi, nasi ludzie i religia, trwa tu, na wsiach, nie zmieniona. My... - W swoim małym kąciku, możesz mówić, że wciąż trwa pokój - przerwał Child. - Ale wyjrzyj poza niego. Kiedy twoje pola i dzieci staną się pożądane przez In- nych, czy nie przyjdą tu i nie odbiorą ci tego? Spójrz nie tylko na miasta tego świata, ale na wszystkie miasta na wszystkich światach. Wszędzie pomiot Szatana porusza się niemal bez kontroli i utrudnień. Tych z nas, którzy są silni w wierze, nie mogą tknąć, ale prawie wszyscy pozostali widzą ich raz, a potem już padają im do stóp, podążając za nimi bez pytania dla jednego klepnięcia w ramię, jednego słowa pochwały od ich nowych, fałszy- wych i malowanych bożków. Bestia i fałszywi prorocy, o których mówi Apokalipsa, są już między nami, zbiera- jąc swoje siły na Armageddon na powierzchni wszyst- kich światów. - Ale kiedy nadejdzie Armageddon, Bóg będzie rzą- dził! - Na swój sposób. Godlun potrząsnął głową i bezradnie odwrócił się, patrząc w ogień. - Nie wierzę w to - powiedział cicho w stronę pło- mieni. - Słyszałem już wielu, którzy to mówili, ale nie mogłem uwierzyć. Dlatego właśnie musiałem porozma- wiać z takim jak ty. Jak możesz ty, który poświęciłeś swoje życie na walkę z Jego wrogami mówić tak, jakby ostateczny bój mógł być przegrany? - Człowieku zbiorów i pokoju - Child przemówił nie- mal ze smutkiem - spójrz na wszechświat. Bitwa, o któ- rej mówisz, już jest przegrana. Czasy się zmieniły. Na- wet gdyby ci, których Bóg przeklął, by byli jego wroga- mi, jutro zostali zmieceni, to i tak stare zwyczaje już przepadły, nie przez ich działanie, ale twoje. Wszystkie stulecia od kiedy w ludzkość tchnięto życie, teraz zbli- żają się do końca, a wszystko co zbudowano - rozpada Encyklopedia Ostateczna - tom 1 ,289 się. Czyż kiedy tu przyszedłem, nie usłyszałem lubież- nego i próżnego dźwięku instrumentu w twoim własnym domu? A jednak ten kto grał - kimkolwiek jest - nadal przebywa pod twoim dachem. Bez wątpienia był z nami w czasie nabożeństwa, godzinę temu. Jeśli twoje własne domostwo stoczyło się do rynsztoka grzechu, jak mo- żesz mieć nadzieję na odkupienie światów ludzi, kiedy nie ma żadnej w twoich własnych ścianach? Godlun uniósł głowę znad płomieni i patrzył na Chil- da. Ścięgna na jego szyi poruszyły się i napięły, ale wy- dobył z siebie jedynie drobny dźwięk, który nie był na- wet słowem. - Nie - Child odezwał się łagodnie. - Kim jestem, aby cię obwiniać? Pokazuję ci jedynie, jak stoją sprawy. Przez tysiące lat ziemia trwała jako kołyska dla dzieci Boga, aż zeszła na złą drogę luksusu narzędzi i instru- mentów. Wtedy mógł nadejść koniec, w tamtym czasie. Jednak Bóg dał człowiekowi jeszcze jedną szansę i otwo- rzył mu nowe światy. I wszyscy na nie ruszyli, każdy z tymi, których uważał za swój rodzaj i każdy próbował zbudować, co sądził, że jest najlepsze, pod różnymi słoń- cami. Ale wszystkie te próby zrodziły jedynie trzy ludy, których nie było wcześniej: nas Wiernych, tych których nazwaliśmy Zaprzeczającymi Bogu, a którzy sami siebie nazwali Exotikami i lud wojny, znany jako Dorsai. Jed- nak, jak pokazał czas, żaden z nich nie był Bożą odpo- wiedzią, niezależnie od tego, ile byli warci na swój spo- sób, a z ich porażki powstał mieszany szczep, który na- zywamy Innymi, którzy chcą uczynić ze światów swoje ogrody rozkoszy, a ludzi zamienić w niewolników. Czy patrząc na to nie potrafisz dostrzec, że jeszcze raz od- rzuciliśmy daną nam szansę, tak, że nie zostało Panu nic oprócz zebrania plonu, który posialiśmy, a dla wszyst- kich którzy nazywają się ludzkością, zejście w wieczny mrok i ciszę? Godlun patrzył na niego. - Ale wciąż walczysz! - Oczywiście! Należę do Boga, Choćby nie wiem jak potoczyły się losy wszechświata. Muszę świadczyć o nim, 290 Gordon R. Dickso n stawiając swoje ciało przeciw nieprzyjacielowi, jak dłu- go ono żyje, chroniąc tych, których może osłonić moja drobna siła, aż do mego osobistego końca. Czym jest dla mnie to, że wszyscy ludzie na wszystkich świa- tach wybiorą odejście do wiecznej otchłani? To co ro- bią w swej grzeszności nie jest moją sprawą. Moją rze- czą są sprawy Boga i droga Bożego ludu, którego je- stem członkiem. Na koniec wszyscy ci, którzy masze- rują ku otchłani, zostaną zapomniani, ale ja i podob- ni mnie, którzy żyją swoją wiarą, będą pamiętani przez Pana - poza tym nie potrzebuję niczego i niczego nie pragnę. Godlun opuścił twarz w dłonie i przez chwilę sie- dział w milczeniu. Kiedy odsunął dłonie i uniósł twarz, Hal zobaczył, że jego skóra była kompletnie pozbawiona krwi i wyglądał bardzo staro. -To wszystko jest dla ciebie normalne - powiedział. - To, co cię martwi, to miłości ciała - powiedział Child, prawie łagodnie. - Wiem, ponieważ pamiętam jak to było w tym krótkim czasie, który miałem ze swoją żoną i pamiętam nienarodzone dzieci, o których razem marzyliśmy. To swoje dzieci chciałbyś ochronić w ciem- nych czasach, które nadejdą i miałeś nadzieję, że dam ci powód byś myślał, że możesz to zrobić. Ale nie mam takiej nadziei, bym mógł ci ją dać. Wszystko co kochasz, przepadnie. Inni uczynią ze światów ludzkości przeklęty ogród i nie będzie nikogo, kto by ich powstrzymał. Zwróć się do Boga bracie, bo nigdzie indziej nie znajdziesz po- cieszenia. Rozdział 22 Gdzieś pośrodku nocy Hal obudził się w długim po- koju oddanym gościom na sypialnię. Patrząc wzdłuż po- dwójnego rzędu materacy, oświetlonych plamkami księ- życowego blasku przedostającego się przez nie zasłonię- te okna zobaczył, że cały dom pogrążony jest w ciszy i spokoju. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 291 Dręczony bliżej niezidentyfikowanym niepokojem, który go obudził, uniósł się na łokciu. Wtem doszedł do niego przytłumiony, powtarzający się dźwięk, który nie dawał się zidentyfikować. Dochodził z zewnątrz, przez otwarte okno w odległym końcu pokoju. Wstał, na bo- sych stopach podszedł w pobliże okna i wyjrzał na ze- wnątrz. Pod sobą, na placu nabożeństw, zobaczył usa- dowioną na jednej z ławek ciemną w świetle księżyca postać ludzką ze złożonymi rękami. Kiedy patrzył, ra- miona postaci zatrzęsły się, jej ręka powędrowała do ust i znów rozległ się dźwięk, rozpoznawalny teraz jako ka- szel. W tej samej chwili zidentyfikował znajomy kształt i nie musiał już rozglądać się po pokoju, by sprawdzić czyj materac jest pusty. Tym człowiekiem był Child-of-God. Hal stał i przy- glądał się, podczas gdy postacią wstrząsnęły jeszcze dwa paroksyzmy kaszlu. W końcu odwrócił się i wrócił do łóżka. Child-of-God nie wrócił na swoje posłanie przez cały czas, kiedy Hal leżał, patrząc w mrok, a po jakimś czasie usnął. Następnego dnia, kiedy świt dopiero zaczynał rozja- śniać niebo, byli już w drodze. Całe domostwo Godluna wstało, by wyprawić ich w podróż i napełnić im plecaki suchym prowiantem przygotowanym w kuchni, aby mieli co jeść przez cały dzień, aż do wieczora i następnej ro- dziny, która przyjmie ich na noc. Pożegnanie z członka- mi rodziny Godluna było równie gorące, jakby sami do niej należeli. Kiedy byli już w drodze, Child bez słowa zajął swoje zwykłe miejsce na czele. Przyglądając się staremu czło- wiekowi, Hal nie potrafił dostrzec w ogorzałej twarzy i posuwistym kroku nic, co mogłoby wskazywać na przy- czynę seansu kaszlu tej nocy. Jednak zajął się studio- waniem zachowań porucznika Rukh z ponownie wzbu- dzonym zainteresowaniem. W ciągu dnia Child nie wykazywał oznak słabości czy choroby. Przez następne kilka tygodni prowadził ich szybkim tempem i dopiero pięć dni później Hal, budząc się w nocy odkrył, że starego człowieka nie ma na posła- 292 Gordon R. Dickson niu przydzielonym mu na farmie, gdzie nocowali. Wy- glądając na zewnątrz, Hal ponownie zobaczył Childa usadowionego jak ktoś oczekujący na atak bólu, od cza- su do czasu ciężko kaszlącego. Wybadał resztę grupy ostrożnymi pytaniami, ale ewidentnie nikt inny nigdy nie słyszał, ani nie widział Childa podczas żadnej z jego nocnych wycieczek, a każ- da sugestia, że dowódca oddziału może być chory, na- potykała na szczere przekonanie, że jest on zbudowany z metalu i kamienia, a żadna słabość nie odważyłaby się go zaatakować. Dotarli w końcu do wyznaczonego miejsca. Była to farma Mohler-Beni, duże gospodarstwo prowadzone wspólnie przez dwie niezależne rodziny. Na miejscu sta- le przebywało przynajmniej sto dwadzieścia osób, więc przybycie i odejście dodatkowej setki ponownie połączo- nego oddziału nie zwróciłoby uwagi. Znajdowali się nie- całe trzydzieści kilometrów od Masenvale, niewielkiego miasta, w którym umiejscowiono magazyn metalu i fa- brykę nawozów stanowiących ich cel. Grupa Hala i Childa przybyła jako ostatnia. Był ko- niec niezwykle gorącego, letniego dnia i kiedy już złożyli swoje rzeczy w jednej z szop na narzędzia wyznaczonej im na koszary, Hal był bardzo zadowolony z wieczornej bryzy, przyjemnie chłodzącej go w drodze na spóźniony posiłek w głównej kuchni gospodarstwa. Po kolacji Rukh wezwała nie tylko Childa, ale i Hala, po czym zaprowadziła ich do prywatnego pokoju, który przydzielono jej na farmie - gościnnej sypialni, zarzuco- nej teraz papierami i zapasami. - Howardzie - odezwała się do Hala, gdy tylko za- mknęły się za nimi drzwi - poprosiłam cię tutaj nie po to, abyś przedyskutował ze mną i Jamesem nasze pla- ny, ale jako źródło wiedzy wojskowej pochodzącej z two- jego szkolenia. Hal skinął głową. - Podejdźcie do mapy, obaj - powiedziała. Podeszli za nią do ustawionego przy otwartym oknie stołu, na którym, przy pomocy wygładzonych kamieni, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 293 zabezpieczono przed wiatrem mapę okolicy w dużej ska- li. W powietrzu wyczuwało się wilgoć i napięcie obiecu- jące burzę. - James, dostałam właśnie informację od naszych przyjaciół w Masenvale - powiedziała. - Obiecali wznie- cić przynajmniej pół tuzina pożarów i uruchomienie alar- mów włamaniowych w firmach z południowej dzielnicy, żeby odciągnąć uwagę wojska i milicji od naszych ce- lów. Na pewno natkniemy się na jakieś siły ochrony w fabryce nawozów, ale przy odrobinie szczęścia oraz z pozorowanymi atakami na wcześniejsze cele, a później rajdem grupy, w której będziesz ty, Howardzie, na ma- gazyn metalu, nasi przeciwnicy w fabryce nie powinni dostać wsparcia do czasu, aż załadujemy nawóz i znik- niemy. Odwróciła się do stołu. - Teraz spójrzcie tutaj - stwierdziła. - Tutaj jest farma Mohler-Beni. - Rukh wskazała palcem na punkt w dolnej połowie mapy. - Masenvale znajduje się niemal dokładnie na południowy zachód, z fabryką nawozów na przedmieściach, równo między nami i centrum miasta, gdzie umieszczony jest maga- zyn metalu. Na południowy zachód... -jej palec zakre- ślił na mapie linię wokół i poza obszarem miasta - znaj- dują się przedgórza łańcucha górskiego Aldos, czyli re- jon, w który będziemy uciekać, kiedy zdobędziemy już nawóz... Przerwała, bo przez okno przedarł się odgłos cięż- kich poduszkowców, przerywając rozmowę. Westchnę- ła, rozluźniając się odrobinę, a Hal przyjrzał się jej uważ- nie. Zdradzanie emocji nie było u niej czymś zwyczaj- nym, nawet kiedy zdobywała coś takiego jak przybywa- jące właśnie środki transportu, kluczowe dla powodze- nia jej planów. - Ciężarówki - stwierdziła. Bardzo oczekiwała na przybycie tych pojazdów od okolicznych farmerów, którzy byli równocześnie dość bogaci by posiadać ciężarówki i na tyle poświęceni spra- wie, by zaryzykować wypożyczenie ich do akcji. Rajdy 294 Gordon R. Dickson na fabrykę nawozu i magazyn metalu byłyby całkowicie niemożliwe bez środków transportu, a do tej chwili nie było pewności, że dostaną ich dostatecznie dużo. Teraz, sądząc po dźwiękach które docierały przez otwarte okno, było ich więcej niż potrzebował oddział. Rukh wróciła do mapy. - Z tym co właśnie przyjechało i przy odrobinie szczę- ścia, powinniśmy być na polnych drogach u podnóża gór, zanim milicja będzie w stanie zgromadzić jakiekol- wiek siły, którymi warto by się przejmować. A kiedy już tam dotrzemy, oddamy ciężarówki ich właścicielom, prze- ładujemy zdobycz na osły i zgubimy pościg bez więk- szych kłopotów... - Co będzie z kierowcami, kiedy złapie ich milicja? - zapytał Hal. Rukh popatrzyła na niego spod oka. - Powiedziałam już, że nie zostałeś tu zaproszony, by brać udział w dyskusji, a jedynie jako źródło infor- macji - powiedziała. - Jednak, jak tylko nas opuszczą, kierowcy się rozdzielą, tak by każdy wracał inną trasą bocznymi drogami, albo nawet na przełaj. A skoro cię- żarówki będą puste, nie będzie o co oskarżyć kierow- ców. Nawet milicja nie będzie zbyt brutalna przy wypy- tywaniu miejscowych, chyba że będą mieli jakieś dowo- dy. Władze zdają sobie sprawę, jak kluczowe znaczenie ma ten pas farm dla przeżycia Północnego Kontynentu, nie wspominając już o reszcie Harmonii. Dlatego wła- śnie obkładają mieszkańców tych równin mniejszymi re- strykcjami niż gdziekolwiek indziej. Na zewnątrz dźwięk nadjeżdżających ciężarówek wygasł. - Są tu tłuści sadłem, które przychodzi z lenistwem duszy - stwierdził Child. - Choć są między nimi ludzie prawdziwej wiary. - W każdym razie - powiedziała Rukh - odpowie- działam na twoje pytanie, Howardzie. Nie przerywaj wię- cej. Spójrzcie proszę na łańcuch Aldos na mapie. Bie- gnie na południe i wschód. Myślę, że możemy podążać nim będąc stosunkowo bezpieczni, do czasu aż dotrze- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 295 my w rejon Ahrumy, gdzie znajduje się Zawór Rdzenio- wy i zbudowany wokół niego kompleks energetyczny. Będziemy wtedy musieli opuścić podnóża gór i ruszyć na równiny, by dojść do Ahrumy, ale to niewielki dy- stans. Powinniśmy być w stanie dotrzeć tam w kilka godzin i w kolejnych kilka wrócić, po sabotażu. Do tego oczywiście znów będziemy potrzebować ciężarówek i wsparcia ze strony tamtejszych mieszkańców - zamknij proszę to okno Howardzie, zaczyna się tam robić za gło- śno. Hal ruszył spełnić prośbę, w chwili obrotu dostrze- gając na twarzy Childa wyglądającego na zewnątrz wy- raz napięcia i złości. Kiedy dłonie Hala dotknęły taśmy podtrzymującej uniesione w górę okno, przez paplaninę głosów na zewnątrz niespodziewanie przebił się rzężący dźwięk jakiegoś instrumentu, w rodzaju akordeonu. Hal natychmiast opuścił okno, ale kiedy się odwrócił, zoba- czył Childa wypadającego przez drzwi z pokoju Rukh. - James... - ostro zaczęła Rukh. Jednak poruczni- ka już nie było, a drzwi właśnie się za nim zamykały. Wydobyła z siebie krótkie, rozpaczliwe westchnięcie po czym wyprostowała się i obróciła do Hala. - Skoro mam szansę - szybko odezwał się Hal, za- nim mogła jego także odesłać z pokoju - czy mogę zapy- tać - czy on jest chory? Stanęła zszokowana, zjedna ręką nadal na mapie. - Chory? James? - Po drodze tutaj nabrałem przekonania, że może być - przepraszająco powiedział Hal. Stała słuchając, podczas gdy opowiedział jej, co zobaczył podczas kilku nocy. Kiedy skończył, przez kilka sekund przyglądała mu się zimno. - Czy mówiłeś o tym komuś innemu? - zapytała. -Nie. - Dobrze. - Przez chwilę się zastanawiała. Kiedy znów się odezwała, jej głos był bez wyrazu. - Jest stary - zaczęła. - Zbyt stary na ten rodzaj życia, a od kiedy był chłopcem, wytężał się ponad swoje ograniczenia. Nic go nie powstrzyma. Jego jedynym ce- 296 Gordon R. Dickson lem jest służba Panu w sposób, który uważa za najlep- szy, i nie przysłużymy mu się przeszkadzając w wyko- nywaniu jej. - Ten kaszel to po prostu wiek? - zapytał Hal. Skupione na nim oczy były twarde i ciemne. - Kaszel wywołany jest płynem gromadzącym się w płucach, gdy zbyt długo leży - wyjaśniła. - Jego serce jest zużyte, i zużywa się całe ciało. Nic się dla niego nie da zrobić, jak długo będzie traktował się jak kogoś młod- szego i nie weźmie pod uwagę choroby. Na dodatek po- trzebujemy go. Co więcej, jego życie należy przede wszyst- kim do Pana, do niego dopiero w drugiej kolejności, a dopiero potem ktokolwiek inny może mieć coś do po- wiedzenia. - Rozumiem - powiedział Hal. - Ale... Przerwała mu nagła cisza, która zapanowała na ze- wnątrz po zamilknięciu muzyki, po której dało się sły- szeć odległy, szorstki i pełen złości głos Childa, do tego stopnia zniekształcony przez odległość i odbicia od po- bliskich budynków, że niemożliwe było zrozumienie po- szczególnych słów. - Co się stanie, jeśli oddział znajdzie się w sytuacji, która wykluczy lub utrudni wykonywanie obowiązków... - Hal zaczął jeszcze raz, ale przerwał widząc, że Rukh słucha nie jego, lecz dźwięków zza okna. Przez chwilę przyglądał się jej, jak niewidoczny obserwator. - Czytaj wszystkie sygnały - powiedział mu kiedyś Walter InTeacher. - Nie tylko to co wychwycą oczy, uszy i nos, ale to co możesz wyczytać w całościowym wzorze reakcji osób wokół ciebie. Sytuacje, w których brak ci doświadczenia mogą zostać zinterpretowane przez ob- serwację osób, z którymi jesteś w danej chwili. Tak więc, naucz się czytać z drugiej ręki. Zwierzęta i dzieci robią to przez cały czas. Wszyscy instynktownie wiemy, jak to robić, ale zwyczaje i ścieżki dorosłego umysłu, odwodzą nas od tego. To co Hal wyczytał teraz w Rukh, to interpretacja hałasów na zewnątrz jako przyczyny niezwykłego nieza- dowolenia - z powodów, których nie rozumiał. Jednak Encyklopedia Ostateczna - tom 1 297 nie miało to teraz znaczenia, jako że w tym przypadku wystarczyło wyczytać zrozumienie w Rukh. Gwałtownie, choć w głosie Childa Hal nie był w sta- nie wyłapać żadnej różnicy, niezadowolenie w Rukh zmie- niło się w alarm - i decyzję. Bez ostrzeżenia wyszła przez drzwi. Poszedł za nią. Wyszli razem na szerokie boczne podwórze farmy, natykając się na wieczorną scenę oświetloną przez po- światę padającą z okien. Wzdłuż jednej ze ścian zapar- kowany był długi sznur rolniczych ciężarówek, przed którymi zgromadziła się spora grupa członków oddziału i równie duża grupa ludzi w lokalnych strojach, najwy- raźniej kierowców. Otaczali jednego z kierowców ciężarówek, który na przewieszonej przez ramię taśmie zawieszony miał wła- snej roboty akordeon. Jednak akordeon milczał, tak jak wszyscy wokół, za wyjątkiem Childa, który do nich prze- mawiał, mając skierowany na siebie wzrok całej grupy. Teraz, kiedy zobaczył wyraz twarzy zgromadzonych osób, Hal zrozumiał reakcję Rukh, bo na twarzach członków oddziału malowało się zakłopotanie, a u kierowców wi- dać było pełen wachlarz emocji, od ponurości do otwar- tego gniewu. Z pojawieniem się Rukh, Child również zamilkł. - Co tu się dzieje? - zapytała. - Tańce! - wyrzucił z siebie. - Jak nierządnice Babi- lonu... - James! - Trzasnął głos Rukh. Zamilkł. Rozej- rzała się po pozostałych, zatrzymując na koniec spoj- rzenie na kierowcach ciężarówek, którzy zebrali się w ciaśniej szą gromadkę wokół mężczyzny z instrumen- tem muzycznym. - To nie są wakacje - powiedziała wyraźnie - ani dziecięce podchody, niezależnie od tego, na co pozwala wam lokalna społeczność. Czy rozumieją to wszyscy, którzy dobrowolnie zgłosili się nam do pomocy? Pomiędzy kierowcami zapadła znacząca cisza. Ten z akordeonem, osobnik z szeroką klatką piersiową i sil- nie kręconymi, brązowymi włosami zsunął z ramienia 298 Gordon R. Dickson taśmę instrumentu i łapiąc ją dłonią opuścił, tak że akor- deon spoczął na ziemi u jego stóp. - A więc dobrze - powiedziała Rukh, kiedy nie do- czekała się żadnej innej odpowiedzi. - Kierowcy, rozejdź- cie się i stańcie przy swoich ciężarówkach. Członkowie oddziału zostali już podzieleni na zespoły do ciężarówek. Będziemy odliczać od tamtego końca szeregu pojazdów i Zespół Pierwszy do fabryki nawozów będzie używał tego poduszkowca, potem następny i tak dalej, aż wszystkie zespoły do fabryki nawozów zostaną przydzielone do pojazdów. Potem pierwszy zespół do rajdu na magazyn metalu weźmie pierwszą z następnych ciężarówek i tak dalej, wzdłuż szeregu. Zespoły mają się zapoznać ze swo- imi kierowcami. Chcę żebyście umieli się nawzajem roz- poznać od jednego spojrzenia. Zaczęła się odwracać. -James i Howard! - zawołała do nich. - Chodźcie ze mną do góry, skończymy co zaczęliśmy... - Jedną chwileczkę! Przerwał jej głos akordeonisty. Odwróciła się ponow- nie, stając twarzą do tłumu, a miejscowy, zostawiając instrument na ziemi, wyszedł naprzód w stronę niej i Hala. - On - powiedział akordeonista wskazując na Hala. -To jest ten, którego szukają, prawda? Jeśli tak, to czy nie powinniśmy o tym wiedzieć wcześniej? - O czym mówisz? - zapytała Rukh. - To ten - akordeonista wskazywał na Hala, twardo patrząc mu w oczy. - To o niego całe to zamieszanie? A jeśli tak, to co on tu robi wybierając się na akcję, sko- ro sama jego obecność wystawia nas na niebezpieczeń- stwo? - Dam ci jeszcze jedna szansę na wytłumaczenie się - stwierdziła Rukh. - To jeden z członków naszego od- działu, Howard Immanuelson. Jeśli milicja go szuka, to szuka całego naszego oddziału. - Wcale was nie szukają - powiedział akordeonista z przekąsem. Zerknął w bok na Childa, który podszedł blisko boku Rukh. - Wszędzie porozklejali tylko jego wi- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 299 zerunki i jest tu specjalny oficer - jeden z Wybranych, kapitan milicji o nazwisku Barbage, który nie robi nic innego tylko zajmuje się poszukiwaniami. Zapędził cały dystrykt do szukania Immanuelsona. Tak jak powiedzia- łem, niebezpieczne jest samo przebywanie w pobliżu, a co dopiero branie go na rajd. Dla bezpieczeństwa nas wszystkich, powinien stąd zostać usunięty. -Ten oficer, którego nazwałeś jednym z Wybranych, choć jest jednym z wrogów? - wtrącił się Child. - Czy jest wyższy ode mnie, z czarnymi włosami i opuszcza oczy w specyficzny sposób, kiedy bluźni, próbując uży- wać boskiej mowy? Akordeonista popatrzył na niego. - A więc go znasz? Child spojrzał na Rukh. - To oficer, który dowodził zastawioną na nas w prze- smyku pułapką - powiedział. - Widział zarówno Howar- da, jak i mnie. - Ale chce dostać Immanuelsona - stwierdził akor- deonista. - Możesz tu zapytać kogokolwiek. Czemu go chce? - Nie zadawaj takich pytań Wojownikom z Oddzia- łów - powiedziała Rukh. Jej głos był czysty i ostry. Oczy tamtego drugi raz opadły pod skupionym na nim spojrzeniem, ale uparcie wzniosły się z powrotem. - To nie jest tylko sprawa oddziału - powiedział. - Wszyscy przybyliśmy wam pomóc nie wiedząc, że ma- cie go ze sobą. Mówię wam, że on stanowi ryzyko dla nas wszystkich przez samą tylko swoją obecność! Jeśli nie powiecie nam, czemu tak bardzo chcą go dostać, powinniście się go pozbyć! - Ten oddział znajduje się pod moim dowództwem - stwierdziła Rukh. - Jeśli do nas dołączysz, będziesz przyjmował rozkazy. Nie będziesz ich wydawał. Jeszcze raz zaczęła się odwracać. - To nie w porządku! - zawołał akordeonista, a po- między jego współtowarzyszami kierowcami rozległ się pomruk głosów poparcia. Odwróciła się. - To nasz dys- trykt, kapitanie! To my będziemy musieli radzić sobie 300 Gordon R. Dickson z milicją, po tym jak dokonacie swojego rajdu i zniknie- cie. Nie mamy nic przeciwko temu, nawet przyszliśmy tu wam pomóc - tak po prostu. Ale skoro jesteśmy częścią tego co robicie, powinniśmy mieć coś do po- wiedzenia na temat sposobu przeprowadzenia waszych planów, zwłaszcza że narażacie nas na ryzyko. Dla- czego nie zagłosujemy nad tym, czy ma iść czy nie? Czy nie w ten sposób zwykły działać oddziały - tak jak żołnierze najemni? Mieli prawo głosować, kiedy ich dowódcy chcieli zrobić coś, na co nie zgadzała się więk- szość z nich, prawda? Przez chwilę na podwórzu panowała cisza. - Kodeks najemników - odezwał się Hal, słysząc jak obco brzmi jego głos w zapadłej ciszy - pozwalał prze- głosowywać swoich oficerów tylko jeśli przynajmniej dzie- więćdziesiąt procent z nich... Jego glos został zagłuszony przez słowną eksplozję Childa-of-God. - Chcielibyście głosować? Wszyscy zwrócili się w jego stronę. Stał z szeroko rozstawionymi ramionami, lekko uniesionymi dłońmi i głową wysuniętą do przodu, patrząc na kierowców. - Chcielibyście głosować? - Jego słowa odbiły się grzmiącym echem od ścian budynków otaczających plac. - Wy, z mlekiem waszych farm na ustach i z gnojem stajni grubo oblepiającym buty, chcielibyście głosować czy ktoś, kto walczy dla Pana powinien zostać, czy być odesłany? Zrobił dwa kroki w ich kierunku. Stali bez ruchu, patrząc na niego - niemal nie oddychając. - Kimże jesteście, aby mówić o głosowaniu? Howard Immanuelson walczył ramię w ramię z innymi z tego oddziału, wy nie. Pracował z nami, z nami wędrował, marzł i głodował, aby przeciwstawić się pomiotowi Sza- tana i ich sługom, podczas gdy wy jedynie gnuśnieli- ście, graliście i tańczyliście pod ich wpływem. Co mają do tego tacy jak wy, czy Wojownik Pana jest szczególnie poszukiwany w waszym dystrykcie? Jesteście tłustymi i bezużytecznymi owcami, na których pasie się nieprzy- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 301 jaciel. My jesteśmy wilkami Boga - a wy chcecie pod- nieść głos, by nami rządzić? Przerwał. Stali nieruchomo, nawet mężczyzna z akor- deonem zdawał się być schwytany jak mucha w bursz- tyn gniewu Childa. - Powiem wam wszystkim tak, byście zapamiętali, że to czego się lękacie, nie ma dla nas znaczenia - po- wiedział. - Czym jest dla nas, którzy walczą, że w wa- szym dystrykcie szczególnie szukają Howarda Immanu- elsona? Jakie miałoby to znaczenie, gdyby szukały go wszystkie dystrykty między górami, albo cały kontynent, ten świat, wszystkie światy naraz? Jesteśmy jedynie set- ką w oddziale przeciwstawiającą się całej ludzkości, ale gdyby dali nam do wyboru, natychmiastowe zniszczenie albo wszystko czego pragniemy, jeśli tylko zrezygnowa- libyśmy z jednego z nas - nasza odpowiedź brzmiałaby tak samo, jakby zażądało od nas tego dziecko spotkane na drodze, gdybyśmy szli uzbrojeni i w pełnej sile. Znów przerwał. W jego pobrużdżonej twarzy oczy były ciemne jak bezgwiezdny kosmos. - Boicie się, niektórzy z was, przebywać w towarzy- stwie Howarda Immanuelsona? - ciągnął dalej. - Więc weźcie ciężarówki i wracajcie. Nie potrzebujemy takich jak wy, ani niczego co posiadacie, bo my walcząc, sto- imy w cieniu Pana, który jest samowystarczalny! Przestał mówić i tym razem nie zaczął ponownie. Hal zerknął na Rukh, pamiętając o westchnieniu ulgi, które wydała z siebie słysząc przyjeżdżające ciężarówki. Ale stała przyglądając się kierowcom i nic nie powie- działa. Obok nich stała w milczeniu reszta oddziału. Jak Rukh, czekali, wpatrzeni w kierowców ciężarówek. W końcu po jednym, kierowcy ruszyli i zaczęli się roz- dzielać kierując się do swoich pojazdów i czekając przy drzwiach do kabiny, po stronie przyrządów sterowni- czych. Jako ostatni ze wszystkich mężczyzna z akorde- onem opuścił wzrok, odwrócił się i stanął przy jedynym pojeździe, który wciąż nie miał kierowcy. - W porządku - odezwała się Rukh. Mówiła sucho, ale jej głos bez wyrazu zdawał się brzmieć równie zimno 302 Gordon R. Dickson jak Jamesa. - Zespoły, zebrać się przy swoich ciężarów- kach. Przywódcy grup, poinformujcie kierowców, gdzie mają was zabrać i czego od nich oczekujemy. James, Howard, chodźcie ze mną. Poprowadziła ich z powrotem do swojego pokoju i przerwanego spotkania. Rozdział 23 Magazyn metali w Masenvale był betonowym pu- dłem bez okien, otoczonym wysokim płotem pod wyso- kim napięciem i oświetlonym w nocy ulewą świateł, któ- re dobrze pokazywały ufortyfikowaną bramę z posterun- kiem straży i ciężkie wrota wejścia, nagie wobec otacza- jącej je ciemności. Tkwił samotnie, oddzielony dwoma sektorami dzielnicy przemysłowej od kwatery głównej milicji dystryktu. Była następna noc po przybyciu cię- żarówek na farmę. Względna ciemność panująca we- wnątrz wyposażonego w okna budynku straży, czyniła czuwającego tam człowieka niewidocznym dla dwuna- stu członków oddziału, których dowieziono na skraj sek- tora przez właściciela akordeonu. Zaparkował swój po- jazd za rogiem, tak by był niewidoczny z placu, w cieniu między dwoma lampami ulicznymi, a jego pasażerowie, między którymi znajdował się Hal, cicho wymknęli się z ciężarówki w mrok, ukrywając się za rogiem budynku stojącego naprzeciw bramy. Kierowca został w pojeździe, skierowanym w stronę przeciwną do budynku, z ciepłym silnikiem i palcami ledwie kilka cali od przełącznika na- pędu. Magazyn metalu i cała okolica spały w niezmien- nym wzorze świateł i cieni. Za bramą frontową i poste- runkiem straży betonowa powierzchnia placu niknęła stopniowo w cieniu budynku, za rogiem którego stali. Hal poczuł rozluźnienie mięśni ramion i głębsze wcią- ganie chłodnego, nocnego powietrza do płuc, rozpozna- jąc podświadome objawy przystosowywania się ciała do Encyklopedia Ostateczna - tom 1 303 spodziewanej walki. Po raz pierwszy odniósł wrażenie, że spokój i dystans pojawiły się w nim z tego samego źródła. Rozejrzał się za Jasonem, złapał spojrzenie niż- szego mężczyzny i ruszył z nim. Cicho rozmawiając, spra- wiając wrażenie głęboko pogrążonych w konwersacji ru- szyli przez plac trasą, która musiała zaprowadzić ich wprost przed bramę w ogrodzeniu, podłączonym do wy- sokiego napięcia. Kiedy szli wzdłuż płotu obok posterunku straży, Hal był w stanie dostrzec przez okno szpiczastą czapkę po- jedynczego cywilnego strażnika usadowionego przy biur- ku. Hal zwolnił krok, za nim zwolnił Jason i w końcu zatrzymali się tuż przed samą bramą, najwyraźniej głę- boko pogrążeni w konwersacji. Rozmawiali na tyle cicho, że nie byliby zrozumiani przez nikogo, kto stałby dalej niż na wyciągnięcie ręki. Ledwie centymetry oddzielały ich od ogrodzenia podłą- czonego do prądu, który ogłuszyłby, jeśli nie zabił każ- dego, kto dotknąłby jego metalu. Czas płynął. Po chwili drzwi posterunku otworzyły się, a na zewnątrz pojawiła się głowa strażnika. - Wy dwaj tam! - zawołał. - Nie możecie tu stać. Idźcie stąd! Hal i Jason zignorowali go. - Nie słyszeliście? Ruszać stąd. Nadal go ignorowali. Strażnik wyszedł, tupiąc po trzech stopniach pro- wadzących od drzwi budynku na betonową nawierzch- nię. Drzwi ciężko trzasnęły za nim zamykając się. Pod- szedł do ogrodzenia, nie obawiając się dotykania go, jako że każdy dotyk z jego strony deaktywował system uwal- niający ładunek elektryczny. - Nie słyszycie mnie? - Głośne słowa dotarły do nich przez szeroką przerwę w metalowej siatce, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od nich. - Wynoście się stąd obaj, zanim zadzwonię do kwatery milicji, żeby zabrała was stąd za zakłócanie spokoju! Dalej zachowywali się, jakby go tam nie było. Straż- nik zrobił krok do przodu, chwycił za druty i wrzasnął 304 Gordon R. Dickso n na nich, a w tej samej chwili cofnęli się, odsuwając się po swojej stronie płotu. - Co się tu dzieje... - zaczął strażnik. Nie skończył. Rozległ się odległy, szczekliwy odgłos i świst powietrza, a sekundę później bełt z kuszy o tę- pym grocie uderzył w bok głowy strażnika z siłą młota. Mężczyzna zwalił się na ogrodzenie i zaczął przechylać je w stronę betonu, ale Hal, sięgając szybko przez prze- rwy w siatce złapał go i przytrzymał, ustawiając nie- przytomnego człowieka w pozycji wyprostowanej przy płocie. Ponieważ systemy ogrodzenia rejestrowały stojącą po jego wewnętrznej stronie wyprostowaną postać ży- wego człowieka, ładunek elektryczny pozostał nieaktyw- ny. Sięgając pod napiętymi mięśniami ramion Hala, Ja- son odpiął z kieszeni munduru strażnika identyfikator ze zdjęciem i zabrał go do czujnika umieszczonego przy bramie. Przystawił plakietkę do sensora, a po krótkiej przerwie urządzenie bezszelestnie otworzyło skrzydła bramy. Jason skoczył do środka i przyłożył dłoń do płytki kontrolnej na tyłach posterunku. Trzymał ją tam, a bra- ma pozostawała otwarta. Hal puścił strażnika, który opadł bezwładnie na betonowe podłoże u stóp płotu. Jason ruszył szybko stając po jednej stronie za- mkniętych drzwi budynku i wydobywając równocześnie spod koszuli pistolet. Hal obszedł płot i podniósł war- townika, zabrał go do budynku strażniczego i unieru- chomił tam przy pomocy taśmy i knebla. Reszta bojow- ników z oddziału szybko przebyła plac i bramę w ogro- dzeniu, pozwalając jej zamknąć się za ostatnim z nich. Hal wyszedł z budynku strażniczego niosąc broń boczną z kabury już przytomnego, ale związanego i ro- zebranego strażnika. Podał ubranie osobie z grupy, na którą wydawały się najlepiej pasować, a mężczyzna za- łożył je na siebie, nasuwając czapkę nisko na czoło. Prze- chylając głowę do przodu, aby schować twarz głęboko w cieniu pod daszkiem mundurowej czapki, fałszywy wartownik stanął tuż przed sensorem obok wejścia do Encyklopedia Ostateczna - tom 1 305 drzwi, zasłaniając sobą cały widok i nacisnął dzwonek. Przez sekundę nic się nie działo. - Jarvy? - odezwał się głos z głośnika nad panelem. Partyzant w mundurze chrząknął niewyraźnie, na- dal trzymając nisko głowę. - Co? - zażądał głośnik znad panelu. Fałszywy strażnik jeszcze raz chrząknął. - Nie słyszę cię, Jarvy. O co chodzi? Partyzant nie odpowiedział, wciąż patrząc pod nogi. - Jedną chwileczkę - rozległo się z głośnika. - Coś jest nie w porządku z mikrofonem po tej stronie... Podwójne drzwi rozchyliły się z mechaniczną precy- zją. Obramowany blaskiem jasnego oświetlenia z wnę- trza magazynu stał w nich kolejny strażnik, wpatrując się w ciemność. - Jarvy, co... - zaczął ale zamilkł, uciszony dłońmi na gardle i ustach, nawet jeszcze zanim przywalony kil- koma ciałami padł na ziemię. - Gdzie jest pomieszczenie z metalem? - Jason ci- cho zapytał Hala. - Prosto na tyłach - odpowiedział Hal, mając przed oczyma plan wnętrza budynku pokazany mu przez Rukh. Wskazał wzdłuż mogącego pomieścić ciężarówkę kory- tarza, do którego właśnie weszli. - Ale pokój straży jest po prawej. Lepiej poczekaj, aż go wyczyścimy. Jason skinął głową i cofnął się. Hal razem z dwoma mężczyznami i trzema kobietami z oddziału, uzbrojony- mi w wyciągnięte spod ubrań pistolety szybko i cicho poszli korytarzem, wpadając przez pozostawione otwo- rem pierwsze drzwi po prawej stronie. Jednak w środku zastali już tylko jednego strażnika, siedzącego na krze- śle w jednym z końców pomieszczenia, wypełnionego ekranami podglądu, z karabinem energetycznym na ko- lanach. Na ich widok zagapił się - chwycił karabin, jakby chciał strzelać, po czym rzucił go na ziemię, jakby pa- rzył go w dłonie. Idąc naprzód pod osłoną gotowej do strzału broni stojących za nim bojowników, Hal pod- szedł do mężczyzny, podniósł broń i zauważył, że nie 306 Gordon R. Dickso n jest rozebrana do czyszczenia, jak się spodziewał, lecz naładowana i gotowa do użycia. - Co z zamierzałeś z tym zrobić? - zapytał straż- nika. - Nic... - Mężczyzna popatrzył na niego bezradnie przestraszonym wzrokiem. - Ilu jeszcze ludzi jest tu na służbie, szybko! - zażą- dał od niego Hal. - Tylko Ham i ja, i Jaryy przy bramie! - powiedział strażnik. Miał całkiem zbiałą twarz, a szok zaczynał prze- kształcać się w strach. - Jak otwieracie pomieszczenie z metalem? - Nie możemy - odpowiedział strażnik. - Naprawdę, nie możemy. Nie pozwalają nam. Na drzwiach jest za- mek czasowy. Hal popatrzył na niego z góry przez dłuższą chwilę milczenia. - Zamierzam zapytać cię jeszcze raz - powiedział. - Tym razem zapomnij, co kazali ci powiedzieć. Jak otwie- racie drzwi pomieszczenia z metalem? Strażnik popatrzył na niego. - To ty jesteś tym człowiekiem, którego tak mocno szukają, prawda? - wyrzucił z siebie. - To nie ma znaczenia. Drzwi do pomieszczenia z metalem... ? - Ja... wystukuję na konsoli kod KJ9R... - strażnik niemal ochoczo wskazał na drugą stronę pokoju. - Na tej pod dużym ekranem, tam. To prawda, naprawdę tak się go otwiera. - Wiemy - Hal uśmiechnął się do niego. - Po prostu sprawdzałem. Połóż się teraz tu, gdzie jesteś, a my cię zwiążemy. Nie stanie ci się krzywda. Pozostali członkowie oddziału zajęli się strażnikiem, a Hal, zanim podszedł do drzwi, zabrał ze sobą karabin energetyczny. Kiedy tamci zaczęli wiązać mężczyznę, podszedł do wskazanego przez strażnika ekranu i wy- stukał na konsoli pod nim podany przez mężczyznę kod. Rukh wyjaśniła mu, że oddział zazwyczaj nie miał pro- blemów ze wcześniejszym zdobyciem informacji potrzeb- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 307 nych podczas rajdów na miejsca takie jak to, ale zwykłą praktyką było w miarę możliwości weryfikowanie tych informacji. Niosąc karabin energetyczny wycofał się na korytarz. - Drzwi do magazynu powinny już być otwarte - po- wiedział starszemu oddziału, człowiekowi o nazwisku Heidrick Falt. - Strażnik podał mi ten sam kod co Rukh. Falt skinął w potwierdzeniu, z oczami utkwionymi w Halu. Falt został wyznaczony dowódcą tej grupy. In- strukcje Rukh zezwalały Halowi prowadzić tylko przy wchodzeniu. O ile Hal mógł stwierdzić, Falt nie miał nic przeciwko temu ograniczeniu swojej władzy, jednak te- raz odczuł ulgę oddając odpowiedzialność za oddział w ręce kogo innego. - Dobrze - stwierdził Falt. Miał piskliwy głos, zbyt młody na swoją twarz i ciało. - Zaczniemy załadunek. Wracaj i siedź z kierowcą. - Tak jest - potwierdził Hal. Opuścił budynek. Na zewnątrz, na placu nie było widać żadnych zmian. Wciąż zdawał się spać w tym sa- mym wzorze świateł i cieni co wcześniej, a z zewnątrz budynek magazynu nadal emanował tą samą aurą nie- przenikliwości. Skręcił za rogiem, doszedł do ciężarówki i wspiął się do kabiny. W niewielkim wnętrzu oświetlo- nym jedynie blaskiem instrumentów na tablicy rozdziel- czej, kierowca obrócił ku niemu twarz bez śladu życzli- wości. - Gotowi do drogi? - zapytał. - Jeszcze chwila - odpowiedział Hal. Przez chwilę bawił się myślą o próbie przebicia się przez pancerz wrogości, którym otoczył się tamten. Jed- nak odłożył tę myśl. Kierowca był w tej chwili zbyt spię- ty, by dało się go dosięgnąć. Problemem było nie to, na ile może się bać czy nie lubić Hala, ale czy, jak często działo się z lokalnymi ochotnikami, jego nerwy nie ze- rwą się podczas oczekiwania, sprawiając, że odjedzie zostawiając grupę uziemioną. Falt wysłał Hala tutaj wła- śnie w celu zapobieżenia takiej ewentualności. Im mniej w tej chwili będą rozmawiać, tym lepiej. 308 Gordon R. Dickson Siedzieli, a minuty pełzły powoli. Kierowca od czasu do czasu zmieniał pozycję, wzdychał, pocierał nos, wy- glądał przez okno, potem na panelu kontrolnym i wyko- nywał tuzin niepotrzebnych operacji. Hal siedział cicho i nieruchomo, jak nauczono go zachowywać się w po- dobnych warunkach, świadomie odsuwając część uwa- gi od chwili obecnej i sięgając do abstrakcyjnego świata umysłu. W wynikłym z tego stanie zawieszonej świado- mości wydawało mu się, że niemal może wyczuć obec- ność Rukh, która powinna teraz być na terenie fabryki nawozów. Czuł się jakby była równocześnie tam i tu z nim. Było to dziwne, ale potężne uczucie, a na dnie jego umysłu zaczął nabierać kształtu wiersz. A jeśli pojmę, że to nie ty w oddali, Korytarzem umykasz niknąc w mrocznej sali Lub między światłami lawirujesz skrycie na rogach ulic kryjąc się w niebycie, Nie zamknę się w sobie Niechęci pełen i zimnej złości Lecz myślą się ogrzeję przesłaną ku tobie Pełną wszelkich odcieni naszej miłości Wiersz go zaniepokoił. W jakiś sposób nie był w po- rządku. Był zbyt lekki i powierzchowny, nie wykuty w sposób, w jaki normalnie myślał, lub został nauczony myśleć. Jednak równocześnie dźwięczał wrażeniem od- krycia czegoś, o czym nie wiedział wcześniej. Zdawał się odbierać rzeczy kompletnie niezwiązane z obecną chwi- lą, rzeczy na wpół ukryte w zakamarkach i ślepych ulicz- kach osobistego bólu, którego nigdy nie znał i nie mógł w tej chwili sobie przypomnieć - samotność, która nie znajdowała odzwierciedlenia w życiu, jakie znał. Przez chwilę coś poruszało się na dnie jego umysłu, miał wra- żenie, iż czuje echo niekończących się stuleci składają- cych się na chwilę takich jak ta, z których pamiętał je- dynie poczucie izolacji i oddzielenia od innych. Niespo- kojnie odepchnął od siebie wspomnienia. Jednak wra- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 309 cały, razem z ledwie odczuwalnymi wrażeniami bólów, których nie pamiętał, tak jakby je znał i był w nich jed- nym... Otworzyły się drzwi kabiny, a do środka zajrzał Falt. - Otwórz tylne drzwi - powiedział. - Wchodzimy. Kierowca dotknął przełącznika na tablicy rozdziel- czej. Usłyszeli za sobą zgrzyt otwierających się drzwi. Hal przeszedł z kabiny do tylnej części ciężarówki, aby pomóc w załadunku metalu przyniesionego przez od- dział z magazynu. - Co to takiego - zapytał, kiedy stojący na chodniku na zewnątrz pojazdu zaczęli mu podawać ciężkie i gład- kie szare sztaby. - Co przynieśliście? - Czysta cyna, lutownicza - wydyszał Jason poda- jąc swój ciężar. - Około czterdziestu sztab wszystkiego. Niezbyt wiele do dźwigania, ale powinno to przekonać władze, że właśnie o to nam chodziło, a sprawa z nawo- zami była tylko zmyłką. Odbierając i układając sztaby udało się Halowi na dobre odsunąć od siebie wiersz i widmowe wspomnie- nia. Znów był w zwyczajnym wszechświecie, gdzie rze- czy były równie twarde, ciężkie i realne jak sztaby cyny lutowniczej. Skończyli załadunek i odjechali. Falt zajął miejsce pasażerskie, zatrzymał też w kabinie Hala, by porozma- wiać z nim po drodze. - Myślę, że powinniśmy się kierować do podnóża gór, nie próbując spotykać się z resztą przy magazynie na- wozów - stwierdził Falt. - Co o tym myślisz? - I zrezygnować z pomysłu podzielenia metalu mię- dzy różne ciężarówki, tak by w razie stracenia jednej czy dwóch nie przepadł cały zapas? - To ma drugorzędne znaczenie - powiedział Falt. - Wiesz o tym. Cały nasz rajd był drugorzędny w sto- sunku do napadu nawozowego i załatwienie tego zajęło nam dłużej, niż szacowała Rukh. Nie, najważniejsze te- raz jest bezpieczne dostarczenie jak największej liczby naszych z powrotem do oddziału. Myślę, że wzgórza będą bezpieczniej sze. 310 Gordon R. Dickson - Tuzin ludzi pieszo - odpowiedział Hal - nie będzie w stanie poruszać się szybko niosąc te wszystkie szta- by, kiedy już zostawimy ciężarówkę. Wydostaliśmy się czysto, nikt nas nie ściga i jeśli reszta strażników zosta- ła dobrze związana, mogą upłynąć godziny zanim pod- niesie się alarm. Uważam, że powinniśmy się spotkać. Falt siedział bokiem na fotelu, żeby patrzeć do tyłu na Hala, kucającego na niewielkim kawałku wolnej pod- łogi za fotelami. Po odpowiedzi Hala Falt obrócił głowę, by wyjrzeć przez przednią szybę pojazdu. Z dużą szyb- kością prześlizgiwali się nad betonowym pasem jednej z dróg prowadzących z centrum miasta. - Musimy być w tej chwili w pół drogi do magazynu nawozów - mam rację, kierowco? - zapytał Hal. Nastąpiła drobna przerwa. - Prawie - wolno odpowiedział kierowca. Falt popatrzył na niego. - Wolałbyś raczej jechać teraz na wzgórza? - Tak! - wybuchła odpowiedź. - Nie wiemy, co się dzieje na terenie nawozowym - stwierdził Hal. - Mogą potrzebować jeszcze jednej cię- żarówki i pomocy dodatkowego tuzina rąk. Falt wydobył z siebie krótkie westchnięcie, znów wyglądając przez szybę. Potem spojrzał najpierw na Hala, potem na kierowcę. - W porządku - stwierdził. - Tam właśnie pojedzie- my. Kiedy dotarli do zakrętu na drogę prowadzącą do fabryki nawozu, nad linią budynków po lewej można było dostrzec blask czerwieni. - Na miejscu może być już mrowie milicji - powie- dział kierowca. - Po prostu tam dojedź - odpowiedział Falt. Kierowca posłuchał. W mniej niż dwie minuty do- tarli za róg wysokiego biurowca bez okien i prowadzący zatrzymał pojazd. Przed nimi znajdował się otoczony płotem obszar, który wyglądał, jakby mógł pomieścić spory fragment miasta. Za ogrodzeniem znajdował się wysoki, niemal Encyklopedia Ostateczna - tom 1 311 bez okien, sześcian betonowego budynku i kilka innych, długich betonowych struktur z krzywymi owalnymi da- chami, które wyglądały jak fragmenty beczek ułożone wzdłuż betonowych bloków poniżej. Jeden z nich na od- leglejszym końcu płonął i nawet z tej odległości dało się słyszeć alarmy wyjące w tym i sąsiednich budynkach. Za szeroką na dwie ciężarówki, otwartą w tej chwili, bra- mą stał rząd pojazdów oddziału, obramowanych ogniem płonącej budowli. - Wciąż tu są - zauważył Hal. - Wjedź tam - powiedział kierowcy Falt. - Nie - zaprotestował tamten. - Zostaję tutaj, skąd mogę uciec. Jeśli chcecie, idźcie na nogach. Falt wyciągnął spod koszuli pistolet i przyłożył go do prawej skroni kierowcy. - Wjeżdżaj - powiedział. Kierowca ponownie uruchomił ciężarówkę. Wjecha- li. Kiedy zbliżyli się do stojących poduszkowców, dostrze- gli wokół nich scenę kierowanego chaosu. Większość z członków oddziału zajęta była noszeniem na plecach dwudziestopięciokilogramowych worków z nawozem ze sterty przed płonącym budynkiem, do poszczególnych ciężarówek. Przed oświetloną płomieniami maską jed- nego z poduszkowców leżało ciało, a w centrum aktyw- ności stała Rukh, kierując nim. Hal razem z innymi opuścił pojazd i z Faltem pode- szli do kapitan. Reszta grupy bez rozkazów ruszyła po- móc w załadunku worków z nawozem do poduszkow- ców. Kiedy razem z Faltem zbliżyli się do Rukh, Hal przez chwilę widział ją obramowaną czerwonymi płomienia- mi. Wyglądało to tak, jakby jej ciemna postać stała nie- tknięta w samym środku płomieni. Jednak po chwili przeszedł obok niej ktoś z workiem na ramieniu i iluzja prysła. Kiedy podeszli, obróciła się, a zauważywszy ich przemówiła nie czekając. - Mamy trzech rannych - powiedział do Falta. - Nikt nie zginął i chwilowo przegoniliśmy policję z dystryktu. Niedługo wrócą z posiłkami, więc chcę, żebyście wzięli 312 Gordon R. Dickson tych trzech i to co zdążyliście załadować i ruszyli do punktu spotkania przed resztą. W tej chwili cała trójka jest w ciężarówce Tallah. Wyślij sześciu ze swoich ludzi do ich przeniesienia. Jak wam poszło? - Nikt nawet nie został ranny - odpowiedział Falt. - Typowi, małomiasteczkowi strażnicy. Zupełnie nie jak milicja. Praktycznie odwrócili się na plecy i wystawili brzuchy na sam nasz widok. - Dobrze - stwierdziła Rukh. - Więc ruszajcie się. Przecięliśmy linie alarmowe, a część z tutejszych ludzi pomaga ukrywać fakt, że tu jesteśmy, ale nie spodzie- wam się więcej niż piętnastu minut spokoju, zanim zno- wu będziemy mieli na karkach milicję. Howardzie, jeśli z jakiejkolwiek przyczyny ranni oddzielą się od reszty, masz z nimi zostać. - Tak jest - odpowiedział Hal. Rozdział 24 Razem z Faltem wrócił do ciężarówki. Falt zaczął przydzielać powracających z ładunkiem członków zespo- łu do przetransportowania trójki rannych. Kiedy wysłał wystarczającą liczbę, zatrudnił pozostałych do rozdzie- lenia do innych ciężarówek jak największej liczby sztab. Pięć minut później przejeżdżali przez bramę zostawiając za sobą czerwony blask, a przed maską pojazdu rozwi- jającą się ciemną wstęgę drogi. W oddali widać było ciem- ne zarysy wzgórz i gór wyrastających na horyzoncie noc- nego nieba pod światłem gwiazd. Księżyc po nowiu jesz- cze nie pojawił się na niebie. Falt znów zajął miejsce w kabinie obok kierowcy. Hal przeszedł na tył pojazdu, żeby przyjrzeć się rannym. Jednym z nich był Morelly Walden. W ciemnym, oświe- tlonym tylko jedną, słabą żarówką wnętrzu ciężarówki linie i bruzdy na jego twarzy wydawały się głębsze, tak że wyglądał jakby był przynajmniej o dodatkowe dzie- sięć lat bliżej krainy starości. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 313 - Jest ranny w nogę - wyjaśnił Jorlamon Troy wy- glądając z miejsca, gdzie siedział ze skrzyżowanymi no- gami obok noszy Morelly'ego, usadowiony na stercie worków z nawozem. - Kiedy wysadziliśmy drzwi do ma- gazynu, dostał dużym odłamkiem, który złamał mu kość. - Dali ci jakieś środki przeciwbólowe? - Hal zapytał Morelly'ego, czytając w głębokich bruzdach na twarzy. - Nie - ochryple odezwał się Morelly. - Żadnych grzesznych leków. Hal zawahał się. - Jeśli chcesz - powiedział - mógłbym ci pomaso- wać skronie i kark w sposób, który pomógłby znieść ból. - Nie - z wysiłkiem odpowiedział Morelly. - Czuję ból z woli Boga. Wytrzymam go jako Jego wojownik. Hal dotknął go łagodnie w ramię i podszedł do pozo- stałej dwójki rannych - kobiety, która została trafiona z broni energetycznej w prawe ramię, co było nieszko- dliwe, lecz bolesne i mężczyzny, który dostał igłami w pierś. Oboje byli nieprzytomni, pod wpływem aneste- tyków. - Mamy mało środków przeciwbólowych - wymru- czała kobieta siedząca między noszami uśpionych ran- nych. - Morelly o tym wie. Nie ma w nim tak naprawdę aż tyle ze Starego Proroka. Hal kiwnął głową. - Tak myślałem - odpowiedział równie cichym gło- sem. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę kabi- ny. Cała trójka będzie wymagała niesienia. A to zna- czyło, że jeśli będą musieli się rozdzielić, będzie odpo- wiadał za przynajmniej dziewięć osób. Zanim wrócił na przód ciężarówki, droga widziana przez przednią osłonę uległa zwężeniu, tak że zostało już na niej miej- sce jedynie na cztery pojazdy obok siebie, a rozjazdy nie były już rampami, lecz prostymi skrzyżowaniami. Falt rozwinął swoją kopię mapy okolicy, którą Rukh rozdała wszystkim dowódcom grup i studiował ją w świetle zamontowanej w kabinie lampki. Przed nimi gwiazdy zaczynały znikać z nieba blednącego ku świ- towi. 314 Gordon R. Dickso n - Spójrz tu - powiedział Falt do Hala, kiedy ten przy- kucnął obok fotela. - Obowiązujące rozkazy mówią, że grupy z rannymi mają pierwszeństwo do bezpieczniej- szych punktów zbiórki nad grupami bez rannych. Po- nieważ jesteśmy jedyną taką grupą - jak dotąd - to w związku z tym powinniśmy zmienić nasz wcześniejszy cel na ten... Wskazał palcem oznaczoną gwiazdką pozycję znaj- dującą się wyżej w paśmie wzgórz niż pozostałe. - Powinniśmy tam zastać więcej osłów niż potrzeba do niesienia naszego ładunku i zawieszenia noszy mię- dzy parami zwierząt. - Oderwał się od mapy i zwrócił do kierowcy. - Ile czasu zajmie nam dotarcie tam? - Może dziesięć, piętnaście... - kierowca przerwał z stęknięciem. Przejechali właśnie długi zakręt i zagapił się przez szybę. Jego twarz zbladła, a kostki zaciśnię- tych na kierownicy palców świeciły blaskiem odbitym od oświetlenia tablicy rozdzielczej. Hal i Falt obrócili się, by zobaczyć na co patrzy. Przed nimi - daleko na prostej teraz trasie - zapalone reflekto- ry ukazywały umieszczoną w poprzek drogi barykadę blokującą przejazd. - Boże miej nas w opiece - wyszeptał kierowca. - Nie mogę zawrócić. Już nas zauważyli... - Przejedź przez nią - powiedział Hal. - Nie mogę - odpowiedział kierowca. Zaczął się po- cić i zmniejszył nacisk kciuka na umieszczonym na kie- rownicy przycisku przepustnicy. Zaczęli stopniowo zwal- niać, wciąż zbyt szybko zbliżając się do blokującej drogę barykady. - Będą mieli ustawione za nią słupy, żeby nas wywrócić, jeśli spróbuję. Popatrzył na Falta. - Co oni tu robią? - Obrócił głowę do tyłu, żeby zer- knąć na Hala. - To twoja wina! Nic nie wiedzą o napa- dzie - nie mogli! Ci tutaj szukają ciebie - i teraz nas dostali! Ciężarówka była już na tyle blisko, że mogli dostrzec sylwetki milicjantów w czarnych uniformach stojących po obu stronach bariery. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 315 - Wobec tego objedź ją - stwierdził Falt. - W chwili kiedy tego spróbuję, zaczną strzelać! - Twarz kierowcy miała udręczony wyraz. - Boże miej nas w opiece! Boże miej nas w opiece... Falt ponownie wyciągnął spod koszuli pistolet. - Jedź dookoła - powiedział łagodnie. - To jedyny sposób. Prowadzący rzucił szybkie spojrzenie na broń. - Jeśli strzelisz do mnie przy tej prędkości, wszyscy się rozbijemy - powiedział gorzko. Hal umieścił prawą dłoń z kciukiem po jednej stro- nie karku kierowcy a palce po drugiej. Nacisnął, a tam- ten jęknął. - Kiedy skręcę mu kark - powiedział do Falta - weź kierownicę. - Pojadę... Pojadę dookoła - wyjęczał kierowca. Hal zmniejszył nacisk na jego kark, ale palce zostawił na miejscu. - Dopiero w ostatniej chwili - stwierdził Falt. - Po- wiem ci, kiedy masz skręcić. Jedź prosto... prosto... te- raz! W ostatniej chwili barykada wydawała się skoczyć na nich. Milicjanci po obu jej stronach już od chwili machali rękami, nakazując zatrzymanie pojazdu. - Uderz ją! Zwiększ prędkość! Uderz w nią... teraz! - Falt krzyczał do kierowcy. Ale ten wciskał już przycisk przepustnicy a cięża- rówka zjechała z trasy, zsuwając się po łuku nad zbo- czem wzdłuż drogi, jak talerz rzucony w silnym wietrze. Jej korpus zadźwięczał pod wpływem uderzeń energii z broni milicji, która wywoływała eksplozje w rozgrza- nym metalu. Szyby z przodu i z boku kabiny po stronie kierowcy rozprysły się nagle jak trafione kamieniem, a kierowca krzyknął puszczając kierownicę. Falt złapał ją i pokierował pojazdem, wjeżdżając nim z powrotem na drogę za barykadą i ostrymi słupami zakotwiczony- mi w betonie zaraz za barierą, gwałtownie oddalając się od malejących postaci i przegrody. Kierowca bezwładnie opierał się o drzwi kabiny. 316 Gordon R. Dickson - Gdzie cię trafili? - dopytywał się Falt. - O Boże! - wyjęczał kierowca. - O Boże, o mój Boże... - Howardzie - powiedział Falt - obejrzyj tego czło- wieka, zobacz, gdzie go trafili i jeśli możesz odciągnij go do tyłu, żeby zwolnił miejsce. Hal wstał i trzymając się oparcia fotela nachylił nad kierowcą, sięgając by odciągnąć go od drzwi. Wysoko po lewej stronie koszuli kierowcy widać było plamkę wiel- kości paznokcia. Mocno przyciskając materiał do ciała, gdy wyciągał mężczyznę, Hal wyczuł na jego plecach wil- goć w miejscu mniej więcej po drugiej stronie plamy, po tern przesunął dłońmi po górnej części spodni kierowcy, mocno się nad nim nachylając. - Czy z twoimi nogami jest wszystko w porządku? - zapytał go. -O Boże... Hal jeszcze raz łagodnie położył dłonie na karku mężczyzny. - Tak, tak - prawie wykrzyczał kierowca. - Są w porządku! Moje nogi są w porządku! - Dostałeś pojedynczą igłą wysoko w lewe ramię - powiedział mu Hal. - To nic poważnego. Teraz... Pomasował tył karku mężczyzny. - Teraz zamierzam pomóc ci przejść przez oparcie fotela. Chcę, żebyś jak najwięcej zrobił sam. Chodź... Sięgnął obiema rękami w dół i wsunął je pod ramio- na kierowcy. Podciągnął. Kierowca odepchnął się w górę obiema rękami i nogami. Nieoczekiwanie wrzasnął i spró- bował zsunąć się z powrotem na siedzenie, ale Hal przy- trzymał go i na wpół wyciągnął, na wpół przeniósł nad oparciem fotela, używając całej swojej siły. Kiedy nad oparciem przeciągane były jego kolana, kierowca znów krzyknął. - Moja noga! Moja noga - O Boże! Ale Hal, przeciągnąwszy go już na tył fotela spraw- dzał właśnie ślad na zewnętrznej części lewej nogi, tuż nad kolanem. - Wygląda na to, że dostałeś też igłą przez nogę - powiedział. - Możesz ją zgiąć? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 317 Kierowca spróbował i udało mu się, ale krzyknął po raz trzeci. Pomacał nogę. - I wygląda na to, że igła nadal tam jest. -O Boże... - Udaje - jasno stwierdził Falt. - Niemożliwe, żeby bolało go tak mocno. Hal zasłonił dłonią usta mężczyzny. - Masz wybór - powiedział cicho wprost do jego ucha. - Obaj wiemy, że noga cię boli. Ale obaj też wiemy, że boli cię tylko kiedy nią ruszasz i w związku z tym powi- nieneś ruszać nią jak najmniej. Żadna z tych ran cię nie zabije. Więc leż spokojnie i albo będziesz cicho, albo upewnię się, że nie będziesz hałasował, pozbawiając cię przytomności. Rozumiesz co mówię? Część jego umysłu była zbulwersowana tym, co mó- wił, ale druga część potakiwała w ponurym podziwie, jak dobrze opanował swoje lekcje z dzieciństwa. Przez chwilę nawet prawie mógł wyobrazić sobie stary, szorst- ki głos Malachiego Nasuno brzmiący w jego własnych słowach. Wypowiedział je przed chwilą, jakby czytał z tablicy w umyśle Malachiego. Jednak rezultat był zadowalający. Kierowca leżał teraz nieruchomy i cichy. Hal wstał opierając się o tył fotela przed sobą i ujrzał, że miejsce zajęte jest przez Falta, który równo prowadził pędzącą ciężarówkę. - Weź mapę i kieruj - powiedział dowódca. Hal przesunął się i zajął miejsce zwolnione przez Falta. Podniósł mapę z podłogi przed fotelem. - Wciąż jesteśmy na trasie? - zapytał wyglądając przez szybę, bo patrzył na dwupasmową drogą z ubitego żwiru. - Nie, dwa zakręty od niej. Droga lokalna numer dziesięć... widzisz ją? Hal spojrzał. - Tak - powiedział. - Skręcimy z drogi dziesięć na sto dwadzieścia trzy a z niej na Drogę Demming - nią pojedziemy do pierwszej przecznicy, droga bez nazwy, skręcając w prawo. Po przejechaniu jeden koma osiem 318 Gordon R. Dickson kilometra zjedziemy pod kątem dziewięćdziesięciu stop- ni i pojedziemy na przełaj. Czterdzieści trzy minuty i dwadzieścia cztery sekundy będziemy jechać według wskazań kompasu przez zero sześć kilometra, co dopro- wadzi nas do punktu zbiórki. - W porządku - stwierdził Falt. - Prowadź mnie. Jechali dalej według wskazówek podawanych przez Hala, a w miarę jazdy niebo nad ich głowami rozja- śniało się, a po bokach drogi z ciemności wyłaniały się masywy leśne, które wcześniej kryły się w mroku poza światłami ciężarówki. Hal zerknął raz do tyłu, by sprawdzić co z kierowcą i zobaczył, że tamten nadal leży w tym samym miejscu z zamkniętymi oczyma - albo nieprzytomny, albo zdeterminowany nie ścią- gać na siebie uwagi. Dotarli w końcu do punktu zbiórki w pierwszym bla- dym świetle poranka. Do tego czasu cały las wokół nich był już widoczny, choć słońce wciąż kryło się za górami po prawej. Czekała tam na nich, osłonięta przed obser- wacją teleskopową przez gęstą kępę lokalnej odmiany wiązów, sterta siodeł jucznych i związanego z nimi sprzę- tu, w towarzystwie piętnastu spokojnych osłów przywią- zanych do pni i gałęzi drzew. Nie było z nimi nikogo. Najwyraźniej okoliczni farmerzy byli gotowi poświęcić swoje zwierzęta, ale z minimalnym dla siebie ryzykiem. Ciężarówka stanęła. Falt wcisnął przełącznik otwie- rający tylne drzwi. Razem z Halem i resztą grupy zajęli się przenoszeniem rannych na nosze, kiedy tylko te zo- stały umieszczone między osłami i załadowaniem pozo- stałych zwierząt workami z nawozem i sztabami cyny, które mogły zostać pocięte i użyte do opłacenia sprzętu, jakiego oddział nie będzie w stanie uzyskać w postaci darów. Kończyli już, kiedy ktoś do nich krzyknął. - Macie rację - idźcie sobie i zostawcie mnie tu na śmierć! Wszyscy obejrzeli się w stronę źródła krzyku. W drzwiach ciężarówki leżał kierowca, oparty na jed- nym łokciu, z częściowo rozerwanymi guzikami koszuli Encyklopedia Ostateczna - tom 1 319 od wysiłku doczołgania się tam, z oczyma nabiegłymi krwią i twarzą wykrzywioną z bólu. Nie patrząc na sie- bie zarówno Hal, jak i Falt, podeszli do kabiny, podczas gdy reszta grupy z powrotem zajęła się szykowaniem osłów do drogi. - Macie rację - powtórzył kierowca ciszej, kiedy do niego podeszli. Popatrzył na nich, mając twarz uniesio- ną nad podłogę kabiny na tej samej wysokości co oni, stojący na zewnątrz. - Zostawcie mnie tutaj. Zostawcie mnie tu, żebym zginął. - Możesz prowadzić - bezbarwnie powiedział Falt. - To będzie trochę bolało, ale widziałem już członków oddziałów w gorszym stanie niż ty, jadących przez pół dnia. - A co będzie kiedy dotrę do domu - jeśli się tam dostanę? - zażądał kierowca. - Bo jeśli postawili jedną blokadę drogi tutaj, to znaczy, że mają ich tuzin, a teraz będą szukać tej ciężarówki po tym, jak objechaliśmy ich w taki sposób! Nawet gdybym mógł ominąć blokady, nawet gdybym mógł dostać się do domu, czy mogę iść do mojej rodziny wiedząc, że milicja będzie wszędzie szu- kać i co stanie się z moimi ludźmi, jeśli znajdą mnie na farmie? Czy myślicie, że jestem z tych, którzy wrócą i pozwolą im zrobić coś takiego? - Możesz iść z nami - stwierdził Falt. - Bo co innego ci zostało? Kierowca patrzył na niego przez chwilę oddychając z wysiłkiem. - Jest takie miejsce w górach, gdzie mógłbym się schować - powiedział ciszej. - Ale nie dotrę tam sam. - Powiedziałem ci, możesz prowadzić, jeśli chcesz - przypomniał Falt. - Mogę prowadzić! - krzyknął na niego kierowca. - Mogę prowadzić po drodze. Mogę jechać po dróżkach takich jak ta. Ale nie dam rady zabrać tej ciężarówki z powrotem dziesięć kilometrów w las, gdzie mogę utknąć między drzewami, najechać na kamień albo w każdej chwili stracić przytomność? Co wtedy ze mną będzie? Mam się czołgać całą drogę do mojej chatki? 320 g Gordon R. Dickson - Niektórzy mogliby - sucho odpowiedział Falt. Ale popatrzył na Hala z niewielką zmarszczką na czole. - Zabiorę go do jego chatki - stwierdził Hal. - Nie możemy cię stracić. - Nie widzę przeciwskazań - zaprotestował Hal. - Macie więcej niż trzeba zwierząt, a reszta grupy jest w dobrym stanie. Mogę zawieźć go do tego miejsca, po czym dotrzeć do punktu zbiórki nie później, niż kilka godzin za resztą. Falt zawahał się. Hal skierował się do kierowcy. - Ta twoja chatka - zapytał. - Co ona robi stojąc tak samotnie, z dala od wszystkiego? - To chatka wędkarska. - Kierowca spuścił oczy. - No dobrze, trochę tam łowimy, ale niewiele. To głów- nie miejsce, gdzie możemy się ukryć. - My? Ile osób wie o nim? Oczy kierowcy buntowniczo powędrowały ku górze. - Ja, moich dwu młodszych braci i kuzyn Joab - powiedział. - Wszyscy mieszkamy w jednym domu. Milicja nie zmusi ich do powiedzenia czegokolwiek, w żaden sposób. Poza tym, kiedy nie wrócę, najpierw pomyślą, żeby tam sprawdzić, po dniu czy dwóch. - Jak to daleko? - zapytał. - Ile zajmie dotarcie tam twoją ciężarówką? - Pół godziny. - Głos kierowcy był teraz pełen goto- wości. - Tylko pół godziny i żadnego niebezpieczeństwa wpadnięcia na milicję, przysięgam. - A więc przysięgałbyś, prawda? - zapytał Falt pa- trząc na niego, a na twarzy starego członka oddziału malował się niesmak. Kierowca zaczerwienił się i spuścił wzrok na podło- gę kabiny. - Chciałem tylko powiedzieć... Hal popatrzył na Falta. - Nie ma powodu, żebym go nie zabrał i spotkał się z wami w punkcie zbornym. Falt westchnął świszcząc między zaciśniętymi zębami. - Wobec tego zabierz go. - Obrócił się tyłem do kie- rowcy. - Nie ryzykuj dla niego. Nie jest tego wart. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 321 Odszedł. - Cofnij się - powiedział Hal do kierowcy. - Wpuść mnie. Stękając z bólu przy każdym ruchu nogi, kierowca cofnął się od drzwi do kabiny. Hal wspiął się do środka i zajął miejsce za kierownicą. Zamknął drzwi, przełączył silniki z biegu jałowego na aktywność i uniósł pojazd na poduszce powietrznej wytwarzanej przez wentylatory. Odwracając ciężarówkę pomachał przez szybę reszcie grupy, która stała przyglądając mu się i odjechał w stronę drogi. Za sobą słyszał sporo szurania i stęknięć, w efek- cie których kierowca wspiął się w końcu na drugi fotel obok Hala. - W którą stronę? - Hal zapytał, kiedy dotarli do drogi. - W lewo. Hal skręcił na polną drogę, kierując się dalej mię- dzy wzgórza, w stronę gór. Kierował według pojedyn- czych słów wskazówek rzucanych przy skrzyżowaniach i rozjazdach a po krótkim czasie wspinali się w górę stro- mego stoku po drodze, która stanowiła niewiele więcej niż ścieżkę dla osłów. Spodziewał się, że skręcą w bok nawet z tego, jednak nieoczekiwanie ścieżka się skoń- czyła. - Gdzie teraz? - zapytał Hal widząc zbliżający się koniec ścieżki. - Na razie prosto przed siebie. Dalej ci powiem. Hal rzucił spojrzenie na drugiego mężczyznę, stosu- jąc się do jego wskazówek. Jego twarz wpatrzona w dro- gę przed pojazdem była ściągnięta, oczy miał zapadnię- te i mocno zaciskał szczęki. - Teraz w lewo - powiedział. Przebyli niewielką od- ległość. - Teraz w prawo, między tymi dwoma dużymi drzewami, po lewej od kamienia. Zwolnij. Wiosenne deszcze sprawiają, że kamienie się staczają, więc mo- glibyśmy najechać na szczyt któregoś i zawisnąć albo przewrócić się. Hal jechał, stosując się do coraz to nowych wskazó- wek. Po krótkiej chwili przejechali przez przerwę w krza- 322 Gordon R. Dickson kach do niewielkiej dolinki, przez którą płynął strumień - zbyt mały na ryby rozsądnych rozmiarów, ale wystar- czający na dostarczenie wody pitnej i do mycia dla dość niezgrabnej chatki z pni, z małym krzywym okienkiem na frontowej ścianie. - Tutaj - powiedział kierowca. Hal zatrzymał ciężarówkę. Wysiadł i obszedł ją, by otworzyć drzwi z drugiej strony kabiny i pomóc wysiąść kierowcy. Jak na Harmonitę, któremu religia zabrania- ła przeklinać, całkiem nieźle udało mu się wyrazić nie- zadowolenie z okazanej mu pomocy. - ... Ostrożnie! Nie możesz być ostrożniejszy? - wy- dyszał. - Chcesz spróbować o własnych siłach? - zapytał Hal. - Mogę cię zostawić tu, gdzie jesteś, przed chatą. Kierowca zamilkł. Hal doprowadził go do drzwi cha- ty i brudnego pomieszczenia ze składanymi łóżkami, pie- cem na drewno i dużym, okrągłym stołem z czterema krzesłami; który w tym otoczeniu wyglądał na zupełnie nie na miejscu. - Po co tu ten stół, do gry w karty? - zapytał. Kierowca błysnął szybkim spojrzeniem, które uka- zało sporą część białek oczu, a Hal uświadomił sobie, że przez przypadek poznał prawdziwy powód istnienia cha- ty. Pomógł kierowcy dojść do jednego z łóżek, na które tamten opadł bezwładnie. - Jest tu coś czystego, co mógłbym napełnić wodą, żebyś miał co pić? - zapytał Hal. - I co tu macie, jakąś wygódkę na tyłach? Jak jest do niej daleko? Jutro rze- czywiście będziesz musiał się czołgać, żeby się gdzieś dostać. Nie masz tu jakiegoś wiadra, które mógłbym po- stawić przy łóżku? - Na lewo od pieca jest wiadro na wodę - ponuro odpowiedział kierowca. - A w rogu za zasłoną jest prze- nośna toaleta. Przynieś mój akordeon. - W porządku. Przeniosę toaletę do twojego posła- nia - powiedział Hal. Zrobił to po czym wyszedł napełnić wiadro wodą i postawił je przy łóżku z chochelką w środ- ku. -Teraz co zjedzeniem? Masz tu jakąś żywność? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 323 - Po drugiej stronie pieca jest skrzynka - wciąż po- nuro odpowiedział kierowca. - Możesz ją tu przynieść. W środku są paczki z jedzeniem. Możesz też przynieść więcej kocy, z pozostałych łóżek. W nocy robi się zimno. - Dobrze - zgodził się Hal i zrobił to. - Masz jakieś medykamenty? - Gdzieś tu powinna być apteczka pierwszej pomocy - stwierdził kierowca. - Będziesz musiał jej poszukać. Szukanie zajęło mu kilka minut, zanim w końcu Hal odnalazł apteczkę. Zaniósł ją do kierowcy, wyczyścił i obandażował dziury, które igły przebiły w ciele. - Powiedziałeś, że w nodze ciągle mam igłę - powie- dział tamten wystraszonym głosem, kiedy Hal go ban- dażował. - Co ona zrobi? Co się ze mną stanie? Hal musiał się zastanowić by przypomnieć sobie to co mówił mu Malachi. - Jeśli zostawisz ją tam nie ruszając - wyjaśnił - to albo twoje ciało stworzy wokół niej osłonę z tkanki, albo w końcu znajdzie sobie drogę na zewnątrz - może za kilka lat. O ile nie zabrała ze sobą jakiegoś materiału, na przykład strzępu brudnego ubrania, prawdopodob- nie nie będzie infekcji, a igły karabinowe generalnie tego nie robią, bo ich ostrość sprawia, że przebijają się przez materiały, które inny typ pocisku pociągnąłby do rany. Mimo wszystko lepiej będzie pozbyć się jej najszybciej, jak to możliwe. Przez chwilę oceniał mężczyznę. - W każdym razie, przez kilka dni nic ci nie będzie. - Ale chciałem... - Kierowca przerwał. Całkiem już jasne światło dnia dochodzące przez krzywe okienko odsłaniało jego twarz, równocześnie bladą i przebiegłą. - Zostawisz mi coś na ból, prawda? - Przykro mi - odpowiedział Hal. - Nie mam nic, co mógłbym ci dać. - Co to znaczy? - Kierowca podniósł głos. - Widzia- łem jak pakowaliście rzeczy do ciężarówki. Musisz mieć środki przeciwbólowe w zestawie medycznym, który masz w plecaku - wiem że wy wszyscy z oddziałów nosicie je na wypadek zranienia! Masz jakieś i możesz mi dać część! 324 Gordon R. Dickson Hal pomyślał o Morellym leżącym na noszach. - Nosimy takie rzeczy nie dla siebie - powiedział - ale dla naszych braci i sióstr, kiedy w bitwie przyjdzie chwila, że ich potrzebują. Nie są dla ciebie, nawet gdy- byś ich potrzebował - a nie potrzebujesz. Odwrócił się i wyszedł przez drzwi podchodząc do ciężarówki. Otworzył tylne drzwi i zbierając swój sprzęt, zaczął się pakować i ubierać. Podczas tego usłyszał dźwięk od strony drzwi chaty. Zerkając w tamtą stronę zobaczył, że kierowca zdołał doczłapać się do drzwi i sta- nąć w nich. - Przypuszczam, że myślisz, że należą ci się jakieś podziękowania? - wykrzyczał kierowca. - Nie, nie na- leżą! To w porządku, kiedy nasi ludzie walczą z mili- cją, ale ty do nich nie należysz. Ty, z tym obcym ak- centem i udawaniem pomocy. Co zrobiłeś, że tak na ciebie polują? To przez ciebie wszystkie te kłopoty. Wszyscy, którzy zostali ranni podczas tej akcji zawdzię- czają to tobie, bo już cię szukali! Mam w sobie te igły przez ciebie - tylko ciebie. I myślisz, że zamierzam ci podziękować? Nie podziękowałbym ci za nic. Wiesz co ci powiem? Niech cię szlag! Tak tak, niech Bóg cię przeklnie... Wciąż krzyczał, kiedy Hal zamknął tylnie drzwi cię- żarówki i odwrócił się wyekwipowany, po czym ruszył w las, oddalając się od strumienia i chaty. Słyszał krzy- ki jeszcze przez długą chwilę, kiedy już dawno zniknął z pola widzenia rannego. Czuł w sobie ciężar i gorycz, których nie potrafił się pozbyć, choć wykonywał ćwicze- nia umysłowe, by odsunąć od siebie złość wywołaną ostatnimi słowami mężczyzny. Kiedy maszerował równo przez porośnięte lasem góry uświadomił sobie, że kiedy wyjaśniał tamtemu, czemu nie da mu środków przeciw- bólowych, podświadomie, po raz pierwszy w życiu my- ślał i mówił jak Zaprzyjaźniony. Ta myśl nieoczekiwanie oczyściła go z ciężaru i goryczy wywołanych reakcjami kierowcy, za to wywołała smutek, że tacy jak Rukh i Morelly - i Child-of-God - muszą płacić cenę życia za kogoś, kto tak mało rozumiał i cenił ich poświęcenie. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 325 Przez chwilę szedł przez rozświetlone porannym słoń- cem lasy zdezorientowany swoim rozwojem. Naśladował Obadiaha, ale aż dotąd nigdy jeszcze nie reagował sam z siebie jak Zaprzyjaźniony. Zaczęło go zalewać zrozu- mienie dla tej surowej kultury - zrozumienie, którego do tej pory mu brakowało. Jednak, nawet kiedy to sobie uświadomił, pojął, że to dopiero początek, że ledwie otarł się o zrozumienie, że musi teraz być cierpliwy, odłożyć to na bok, aby mogło się zmierzyć z jakąś inną okazją, kiedy jego pierwsze efekty zostaną zaabsorbowane do- statecznie, by stanąć z boku i szczegółowo zanalizować to nowe doświadczenie. Znalazł wreszcie to czego szukał, otwartą polanę na zboczu góry, z której mógł rozejrzeć się po terenie. Spoj- rzał w dół płachty ziemi, na której stał i zobaczył poro- śnięte lasami zbocza, które zdawały się ciągnąć aż do samej krawędzi ciemnego owalu miasta. Sięgnął do ple- caka i wydobył z niego lornetkę polową. Przyłożył ją do oczu ustawiając ostrość na jeden punkt, a potem prze- stawiając na automatyczne dostosowanie, by swobod- nie przesuwać po oglądanym obszarze poniżej. Bez problemu wypatrzył wciąż dymiący rejon fabry- ki nawozów, a następnie wyśledził trasę, którą razem z innymi przebył w ciężarówce aż do blokady. Przesta- wiając lornetkę z automatu na pełne powiększenie do- strzegł, że po drugiej stronie słupów ustawiono kolejną barierę a ubrane na czarno postacie zdawały się trzy- mać straż z obu stron, zamiast po prostu uważać na nadjeżdżających od strony miasta. Poza tą zmianą blo- kada wyglądała, jakby nic się tam nie działo - oprócz łuku przygniecionych traw i mniejszych krzewów, które wyznaczały ślad po wentylatorach ich ciężarówki tam, gdzie objechali blokadę. Dodatkowo stała tam jeszcze jedna ciężarówka do przewozu milicjantów, stojąca po drugiej stronie drogi, wyglądając jakby w każdej chwili była gotowa ruszyć w pościg. Przesunął lornetkę i znalazł punkt, w którym od- dzielił się od reszty grupy. Umysł, od najmłodszych lat szkolony do zapamiętywania takich rzeczy podsunął mu 326 Gordon R. Dickson przed oczy dokładny obraz mapy, którą trzymał aby do- prowadzić Falta do tego miejsca; przesunął lornetkę, by sprawdzić oznaczone na niej pozostałe punkty zborne. Oprócz dwóch, wszystkie zostały oczyszczone z osłów i sprzętu, a w żadnej z tych grup, które właśnie szyko- wały się do drogi, nie było Rukh. Zaczął szukać wzdłuż tras, którymi, jak się spodzie- wał, mogły ruszyć poszczególne grupy do punktu wy- znaczonego na zbiórkę. Oczywiście, kiedy tylko znaleźli się między drzewami, nie byłby w stanie ich wypatrzyć. Znalazł więcej niż połowę grup, wliczając własną, ale nadal nie był w stanie wypatrzyć tej, w której była Rukh, choć zlokalizował grupę prowadzoną przez Childa. Wszystkie grupy były już blisko gór, wyglądało na to, że wszystkim udało się uciec bezpiecznie. I wtedy jego wzrok przyciągnął inny ruch, niżej na zboczach. Skierował tam lornetkę. Nastawiając ostrość zlokalizował kolumnę sześciu transporterów unoszących niewielką chmurę pyłu z wy- sypanej tłuczniem drogi, która prowadziła pod kątem do podnóża gór, kilka kilometrów przed punktem zbor- nym. Przesuwając lornetkę do tyłu wzdłuż pochyłości wypatrzył jeszcze trzy chmury pyłu i wyostrzył obraz na trzech kolumnach transportowców. Ich liczba od razu nasuwała wniosek, że to milicja, a organizacja pościgu, który teraz zobaczył, świadczyła albo o tym, że milicja czekała gotowa do wyjazdu w każdej chwili, albo że zo- stała wcześniej uprzedzona o planowanych atakach na magazyn metalu i fabrykę nawozów. Jednak nie, nie mogli zostać wcześniej ostrzeżeni, nie tylko z powodu niskiego prawdopodobieństwa fak- tu, by ktoś z otoczenia oddziału Rukh okazał się zdraj- cą, ale dlatego, że wiedząc o ataku milicja przygotowa- łaby pułapki wokół ich celów. Byłoby znacznie łatwiej wyłapać członków oddziału w ten sposób, niż ścigając ich w górach. Jedynym możliwym wnioskiem było przyjęcie, że czekali w gotowości - i że kierowca miał rację. Byli w gotowości ze względu na Hala, a tylko jeden człowiek Encyklopedia Ostateczna - tom 1 327 mógł uruchomić takie siły do tego celu. Bleys Ahrens musiał być pewien, że Hal przebywa na Harmonii. Wy- soki w hierarchii Inny dopilnował, by cała milicja na planecie poznała twarz Hala, a oficer milicji o nazwisku Barbage musiał go rozpoznać i poinformować o tym, kie- dy udało mu się uciec po pułapce zastawionej na od- dział w przesmyku. Teraz Rukh i reszta byli ścigani na poważnie. Z jego powodu. A wszystko to składało się na fakt, że to co wykrzykiwał do niego kierowca, było całkowitą prawdą. Rozdział 25 Rysując patykiem na ziemi u stóp linie odwzorowu- jące trasy, którymi wędrowały poszczególne grupy i jed- nostki milicji w pościgu, Hal doszedł do wniosku, że roz- wijając największą możliwą prędkość dotrze do punktu zbornego, kiedy wszyscy inni już tam będą. Jednak na- dal nastąpi to zanim milicja zbliży się na niebezpieczną odległość. Wsadził lornetkę z powrotem do plecaka, wy- mazał linie na ziemi i ustawił znacznik na kompasie w kierunku wyznaczonego punktu spotkania na wzgó- rzach poniżej. Rozpoczął wędrówkę. W trakcie pobytu w oddziale jego forma fizyczne znacznie się poprawiła, jednak nadal daleko mu było do dyspozycji, kiedy jako piętnastolatek pokonywał dalekie dystanse na Ziemi. Wtedy, nawet obciążony plecakiem i bronią, mógłby zdecydować się na biegnięcie przez całą drogę - nie z jakąś wielką prędkością, ale równym truch- tem, który pozwoliłby szybko połknąć kilometry między nim a celem. W obecnym stanie zaczął szybki, gładki marsz, któ- ry był następnym w kolejności sposobem na szybkie pokonywanie większych odległości. Dzień wcześniej mało spał i całą noc był na nogach. Pierwsze dwa kilometry wymagały wysiłku, ale potem ciało rozgrzało się, a umysł 328 Gordon R. Dickson osiągnął wymagany stan lekkiego transu, w którym, w razie konieczności, mógł iść aż do zupełnego opadnię- cia z sił, nie zdając sobie świadomie sprawy z wyczerpa- nia. Kiedy udało mu się osiągnąć ten stan, pozostawił wysiłek podróży automatycznej maszynerii ciała i po- zwolił myślom zająć się czym innym. Zasadniczą sprawą był teraz fakt, że jego obecność w oddziale narażała na niebezpieczeństwo jego człon- ków. Oczywiste również było to, że został zlokalizowany przez Bleysa, który najwyraźniej gotów był uruchomić spore siły, żeby tylko dostać go w swoje ręce. Najlep- szym tego wytłumaczeniem było założenie, że przynaj- mniej Bleys - a prawdopodobnie również Inni jako ca- łość - doszli do wniosku, że może być dla nich niebez- pieczny. Wysiłek podjęty, by odnaleźć go na Coby mógł wskazywać jedynie prostą ciekawość ze strony Bleysa. Jednak to, co działo się teraz, zdawało się mówić coś więcej. Uświadomił sobie, że czuje się poganiany. Udał się na Coby tylko, by ukryć się do czasu, aż będzie wystarczająco dorosły, by samemu się obronić i aż będzie miał szansę zdecydować się o swojej przyszło- ści. Teraz groziło mu schwytanie, a on dalej nie wie- dział, jak powinien z nimi walczyć, a co dopiero poko- nać. Jego świadomość burzyła się i oskarżała go o pozwolenie na to, by stracił te cztery lata, żyjąc dzie- cinnymi iluzjami posiadania nielimitowanego czasu, do chwili aż było zbyt późno, by zdecydować co od początku powinno było być zrobione. Teren przez który przechodził, był raczej otwarty i jego prędkość nie malała przez konieczność obchodze- nia naturalnych przeszkód na trasie. Od czasu do czasu korzystał z przewagi otwartej przestrzeni, która umożli- wiała mu spojrzenie na niżej położone tereny, albo wspi- nał się na drzewa dające tę samą możliwość. Podczas pierwszego z tych zwiadów bez problemu dostrzegł tylko jedną z trzech kolumn pojazdów milicji na drodze, pozo- stałych dwu musiał wypatrywać, ale w końcu zlokalizo- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 329 wał zaparkowane pojazdy, z załogą prawdopodobnie już na nogach, przeszukującą wzgórza. Kolumna, którą dojrzał jaką pierwszą, nadal była w drodze i była tą najdalej wysuniętą do przodu. Najwy- raźniej miała za zadanie wejść między wzgórza przed uciekającym oddziałem. Kiedy znowu tam spojrzał, ko- lumna zaparkowała w miejscu znajdującym się blisko tej samej wysokości co punkt zbiorczy, a milicja z niego weszła już w lasy. Miejsce w którym to zrobili upewniło go, że dotrze do oddziału przynajmniej kilka godzin przed tym, zanim wejdą wystarczająco głęboko w lasy, by prze- ciąć ślad zostawiony po drodze przez którąś z grup par- tyzantów. Jednak nie mogli nie zauważyć śladu, na któ- ry się natkną. Niemożliwe było przeprowadzenie kara- wany osłów przez las w taki sposób, by nie zostawić po sobie śladów widocznych nawet dla nie wprawnego oka. Kusiło go, by zwiększyć tempo marszu. Jednak uczono go, by w takich sytuacjach myśleć z wyprzedze- niem, a było jasne, że osiągnięcie oddziału nie będzie oznaczać końca wysiłków. W związku z tym trzymał się stałego tempa marszu i pozwolił swoim myślom wrócić do problemu pościgu wysłanego za nim przez Bleysa i pytania, co powinien robić w tych okolicznościach. Wciąż pracował nad tym problemem, kiedy w koń- cu wszedł na teren tymczasowego obozu w punkcie zbor- nym. Podczas marszu słońce przesuwało się na niebie i nie zostało już więcej niż kilka godzin do zmierzchu. W tej chwili odsuwał od siebie zmęczenie, trzymając je na dystans, ale widok rozstawionych namiotów, odgło- sy wieczornej aktywności i zapachy kuchni, które do- tarły do niego jeszcze przed obozem sprawiły, że nagle stał się świadom znużenia nóg i ciała. - Howard! - zawołał Jorlamon zauważając go wcho- dzącego na teren obozu. - Zaczynaliśmy się o ciebie martwić! Jorlamon podniósł się znad rozłożonego na części karabinu rakietowego, który właśnie czyścił. Podszedł do Hala, a za nim wszyscy, którzy byli wolni lub mogli oderwać się od swoich czynności. 330 Gordon R. Dickson Hal machnął by się rozsunęli. - Gdzie jest Rukh? - zapytał. - Muszę z nią poroz- mawiać. Ręce wskazały kierunek. Hal ruszył w stronę na- miotu na drugim końcu obozu i zatrzymał się tuż przed opuszczoną klapą. - Rukh? - zawołał. - Tu Howard. Muszę z tobą po- rozmawiać. - Wejdź Howardzie. Jej głos zabrzmiał głośno i wyraźnie z wnętrza namio- tu. Odepchnął klapę i zastał ją siedzącą na składanym krześle przy prowizorycznym stole z rozłożoną mapą. Po drugiej stronie siedział Child. Oboje spojrzeli na niego. - O co chodzi? - zapytała Rukh patrząc mu w twarz. - Ścigają nas trzy grupy milicji - poinformował ją. - Widziałem ich z góry, po tym jak zostawiłem kierowcę naszej ciężarówki w jego chacie. Powiedział im, co zobaczył i o swoich szacunkach czasowych. - Dwie godziny do chwili, kiedy przetną nasz ślad? - Rukh zmarszczyła brwi. - Ale jak blisko nas go prze- tną? Ile będą potrzebować czasu, żeby nas znaleźć? - Nie sposób przewidzieć - odpowiedział Hal. Nachylił się nad mapą, która przedstawiała podnó- ża gór za Masenvale i wskazywał palcem mówiąc. - Szacując najlepszy czas ich przejścia przez las, wykreśliłem łuk przecinający ślady naszych grup idą- cych tutaj i łuk ten przecinał ślad najbliższy punktu zbornego, prawie dokładnie tutaj. Ale to przy założeniu ich największego tempa. To gdzie naprawdę przetną je- den z nich, zależy od tego, pod jakim kątem naszej trasy weszli w las. Idąc wprost pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do drogi, na której zostawili zaparkowane pojaz- dy, przecięcie naszych śladów zajęłoby im dwie godziny. Przy większym kącie zajmie im to dłużej, ale wtedy kie- rowaliby się w stronę, z której przyszli, co jest mało praw- dopodobne. Przy ostrzejszym kącie dotarcie do śladów też zajmie im więcej czasu - ale mogą trafić tutaj, prosto na nas. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 331 Rukh wzięła linijkę, przestawiła jej skalę, by dosto- sować do mapy i zmierzyła odległości między wskazany- mi przez Hala punktami. - Może o jedną trzecią więcej czasu żeby przeciąć nasz ślad tutaj - stwierdziła w zamyśleniu, podczas gdy Child nachylał swoją szorstką twarz nad jej dłońmi. - Maksymalnie dodatkowe czterdzieści minut ponad dwie godziny które oszacowałeś, Howardzie. Zwinięcie obozu i ruszenie w drogę zajmie nam przynajmniej pół godzi- ny, a w tym tempie nie będziemy dobrze przygotowani do drogi, ale nie mamy wyboru. Popatrzyła nad stołem na Childa. - James? Potrząsnął głową. - Żadnego wyboru. - Ponuro popatrzył na Hala. - Dobrze się spisałeś, Howardzie. - Po prostu miałem szczęście znaleźć się w odpo- wiedniej chwili we właściwym miejscu - stwierdził Hal. - Gdybym nie odwiózł tego kierowcy ciężarówki do jego chaty, nigdy nie miałbym okazji zobaczyć, co się do nas zbliża. - Wobec tego ruszamy - powiedziała Rukh. - Ja- mes, czy możesz wydać rozkazy? Child podniósł się i wyszedł. - Howardzie, idź z nim i pomóż mu. Został w miejscu. - Gdybym mógł o czymś wspomnieć... - zaczął. - Oczywiście. - Zbadały go jej ciemne oczy. - Przez cały dzień szedłeś najszybciej jak mogłeś, by nas ostrzec. Zapomnij o pomocy. Zrób sobie pół godziny odpoczyn- ku, podczas gdy będziemy się pakować. Prześpij się, je- śli potrafisz. - Nie to chciałem powiedzieć. - Oparł jedną dłoń na oparciu pustego krzesła Childa. Nagle opadło go znuże- nie. - Muszę ci powiedzieć, że po drodze do punktu zbiórki trafiliśmy na blokadę drogi. Musiała tam być ustawiona wcześniej. Mężczyzna, który nas wiózł miał rację w tym, co mówił na farmie Mohler-Ben. Jestem zagrożeniem dla was wszystkich. Ta blokada była ustawiona w po- 332 Gordon R. Dickson szukiwaniu mnie. Dlatego również te oddziały czekały w gotowości i mogły ruszyć za nami zaraz po rajdzie. Kiwnęła głową, wciąż patrząc na niego. - Rzecz w tym - powiedział z wysiłkiem - że ten czło- wiek miał rację. Jak długo będę z wami, przyciągam ich uwagę do tego oddziału. Może jeśli odejdę, będę mógł ich odciągnąć. - Czy wiesz, czemu na ciebie polują? - zapytała. Potrząsnął głową. - Nie jestem pewien. Wszystko, co wiem na temat Innych, czyli o zajściach w moim domu, opowiedziałem ci już. Przypuszczam, że to Bleys Ahrens, jeden z za- stępców ich przywódcy, chce mnie dostać. Ale dokład- nie dlaczego, to inna sprawa. W każdym razie myślę, że powinienem odejść. - Słyszałeś opinię Jamesa na farmie - cicho powie- działa Rukh. - Ale jeśli chcesz więcej argumentów, po- myśl przez chwilę. Jeśli chcą cię na tyle mocno by zmo- bilizować milicję w terenie, to myślisz, że po prostu po- zwolą odejść oddziałowi, z którym byłeś związany? Zwłaszcza takiemu, który właśnie przeprowadził dwa rajdy wewnątrz miasta? Nie odpowiedział. - Idź odpocząć, Howardzie. Potrząsnął głową. - Dobrze się czuję. Muszę tylko coś zjeść. - Niech Tallah da ci coś, co będziesz mógł jeść w drodze - stwierdziła Rukh. - A potem się połóż. To rozkaz. - Tak jest - odpowiedział. Dostał od Tallah chleb i pastę fasolową, zjadł część, resztę zawinął, schował do plecaka i położył się. Wyda- wało mu się, że ledwie zamknął powieki, a już ktoś po- trząsnął nim, żeby go obudzić. Nieprzytomnie spojrzał w twarz Jasona. - Howardzie, czas ruszać - powiedział Child. Po- dał Halowi dymiący kubek. - Tu masz resztki naszej kawy. Hal z wdzięcznością wypił gorący płyn. Nie była to Encyklopedia Ostateczna - tom 1 333 prawdziwa kawa, nawet rodzaj znany na Harmonii, a zmieniona genetycznie lokalna roślina, z której parzo- no gorący napój. Jednak kwaśny, popielaty płyn zawie- rał pewną ilość chemicznych stymulatorów i w chwili kiedy wstał, zakładając na ramiona plecak i biorąc w dłonie karabin, był gotów do marszu. W ciągu dwu godzin, które pozostały do zapadnię- cia ciemności, oddział przemieszczał się najszybciej jak na to pozwalał teren i zwierzęta juczne. Kiedy nie wi- dzieli już ziemi pod nogami, Rukh zarządziła postój, a Hal ruszył do przodu ze swego stanowiska przy osłach na tyłach oddziału, aby z nią porozmawiać. - Rozbijemy obóz? - zapytał. - Tak. - Głos doszedł z niewyraźnej plamy, która była jej twarzą. Popatrzył na lekko zachmurzone niebo. - Wkrótce wzejdzie księżyc - stwierdził. - A od cza- su do czasu chmury będą go odsłaniać. Gdybyśmy szli dalej, moglibyśmy oddalić się na znacznie bezpieczniej- szą odległość od pościgu. W ciągu dnia, nie mając spo- walniających ich osłów, będą poruszać się szybciej od nas. - Jutro do południa wyjdziemy z ich dystryktu - od- powiedziała Rukh. - Żaden oddział milicji nigdy nie opuszcza swojego terenu, chyba że jest zaangażowany w bezpośrednią walkę. Powinniśmy być w stanie utrzy- mać bezpieczny dystans do następnego dystryktu, a za- nim ściągną tam lokalną milicję do pościgu, powinni- śmy być w stanie ich zgubić. - Może - powiedział. - W każdym razie, gdybyś chcia- ła iść dalej, jest na to sposób. Przez chwilę nic nie odpowiedziała. Potem jednak zapytała: -Jaki? - Są sposoby odnajdywania drogi nawet w takich ciemnościach - powiedział. - To część mojego szkolenia i wydaje mi się, że nadal to potrafię. Moglibyśmy połą- czyć żołnierzy linami, ze mną na przedzie, a jeśli niebo się przejaśni i wzejdzie księżyc, będziemy w stanie iść 334 Gordon R. Dickson przez resztę nocy. Jeśli się zatrzymamy i rozłożymy do spania, nie ruszymy wcześniej niż przed świtem. Ze strony jej nieruchomej postaci i niewidocznej twa- rzy rozległ się jej cichy głos. - Nawet jeśli będziesz szedł z przodu i prowadził - stwierdziła - w jaki sposób uchroni nas to przed wy- wróceniem się na ziemię, której nie będziemy widzieć? - W ostateczności - odpowiedział - mogę nas prowadzić wokół przeszkód na drodze i wybierać bardziej równy grunt do marszu. To działa, uwierz mi. Robiłem tak na Ziemi. Jeszcze jedna krótka cisza. - Dobrze - powiedziała. - W jaki sposób chcesz po- wiązać ze sobą oddział? Ustawienie i powiązanie wszystkich zajęło pełną go- dzinę. Hal dokonał ostatniej inspekcji wzdłuż szeregu, przypominając każdemu, by pilnował, aby lina którą był związany z osobą z przodu, pozostawała luźna. Potem zajął miejsce na przedzie i ruszył. W tym co robił nie było nic niezwykłego. Jego zdol- ność widzenia opierała się na kilku czynnikach, z któ- rych głównym był fakt, że nawet obeznani z lasem lu- dzie z oddziału, idąc między drzewami instynktownie podnosili spojrzenie ku stosunkowo jasnemu, nawet pomimo chmur niebu i tracili część percepcji, którą mogliby zachować utrzymując oczy dostosowane do ciem- ności na poziomie ziemi. Ponadto używał swojej umiejętności do bliskiego hip- nozie skupienia uwagi na ziemi przed sobą, wspieranej zmysłami węchu, słuchu i równowagi, aby również tymi zmysłami wydobyć jak najwięcej informacji o tym, co miał pod nogami. Wszystko to wyostrzone było trenin- giem w terenie podczas wczesnych lat dzieciństwa. Więk- szą część tych umiejętności zawdzięczał samej prakty- ce. Jedynym niebezpieczeństwem związanym z tym, co robił, było wpadnięcie na coś powyżej poziomu ziemi, czego nie dostrzegłby skierowanymi ku ziemi oczyma. Aby zabezpieczyć się przed czymś takim niósł przed sobą pionowo laskę, której górny koniec utrzymywał nad gło- wą, a dolny sięgał do połowy łydki. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 335 Na początku nocnej podróży marsz oddziału był bo- leśnie powolny. Pomimo jego ostrzeżeń, przez cały czas osoby wzdłuż liny pozwalały, by sznur łączący je z po- przednikiem napinał się czego efektem było to, że jeśli jeden z partyzantów się przewrócił, pociągał ze sobą na- stępnego i cały szereg ulegał zatrzymaniu. Jednak stop- niowo, jak z każdą czynnością, członkowie oddziału za- częli uczyć się sposobów ułatwiających nocny marsz. Upadki i nieumyślne zatrzymania stały się rzadsze, a ich prędkość wzrosła. Postęp oddziału przestał przy- pominać nocny taniec pijanego węża, stając się bardziej celowym przemieszczaniem się. Nadal jednak ich prędkość nie była niczym z cze- go można by być dumnym. Jeszcze na Ziemi, ćwicząc tę technikę z Malachim i trzema wytrenowanymi po- mocnikami, oraz równie wyszkolonymi zwierzętami, udawało się im podróżować w tempie niemal takim samym, jak za dnia. Tutaj osły dostosowały się do warunków marszu szybciej niż ludzie w szeregu, nie będąc obciążone ludzką wyobraźnią i tendencją do zgadywania. Jednak ogólnie marsz był powolny. Rukh, idąc bezpośrednio za Halem była jedną z pierwszych, którzy zrozumieli konieczność pilnowania, by lina była luźna, lecz byli tacy, jak kobieta za nią, którzy ciągle o tym zapominali. Sam Hal szybko doprowadził się do stanu, w któ- rym praktycznie zablokował wszystko poza obecnym za- daniem, a w miarę upływu czasu pośrednie stany świa- domości całkiem zanikły. Poruszał się przez labirynt bodźców, sterując przez ciemność, nie kwestionując im- pulsów, które kierowały go w tę, czy w tamtą stronę. Ciągły strumień ostrzeżeń i informacji o gruncie pod stopami, które niemal nieświadomie kompletował, prze- kształcał w stały strumień słownych informacji dla idą- cej za nim Rukh, a ta podawała je dalej wzdłuż szeregu. Z upływem nocnych godzin, spoza porozrywanych wiatrem chmur, na niebie pojawił się chudy sierp księ- życa krótko po nowiu. Przerwy w obłokach zaczęły poja- wiać się coraz częściej i chociaż nie znikły, chmury za- 336 Gordon R. Dickson częły się przerzedzać, dopuszczając do ziemi więcej świa- tła. Hal nie zwracał świadomie uwagi na te zmiany. Nie był nawet świadom zwiększenia szybkości i usprawnienia ruchu szeregu, w miarę jak poprawiało się oświetlenie te- renu. Dawno już przekroczył granicę zwykłego zmęczenia, działając na samej adrenalinie. Całkowicie zapomniał o swoim ciele i prawie zapomniał o zmysłach, jako bezpo- średnich instrumentach ciała i umysłu. Funkcjonował we wszechświecie odcieni szarości i czerni, płynąc przez nie- go i zapominając o wszystkim innym. Czas, cel, ku które- mu szedł, powód marszu - wszystko to zatracił. Odrzucił od siebie nawet myśl o tych sprawach, tak jak zapomniał o fizycznych przeszkodach. Skręcał w prawo i lewo nie ro- zumiejąc czemu to robi, wiedząc tylko, że taki jest jego obowiązek - iść w ten ostrożny i zawiły sposób bez końca. Zatrzymało go szarpnięcie liny, którą był połączony z Rukh. Obrócił się nieprzytomnie w jej stronę. - Zatrzymamy się teraz - dobiegł go jej mocny głos. - Jest już dość jasno, by widzieć. Był świadom, że zwiększyło się dostępne oświetle- nie. Mógł to stwierdzić na podstawie rozjaśnienia wi- dzianych przez siebie odcieni szarości, braku czerni. Jednak jeszcze przez chwilę, wciąż pogrążony w transie, nie widział stojącej obok kobiety. Jego umysł zarejestro- wał ją jedynie jako jeszcze jeden abstrakt o innym od- cieniu szarości, w odbitym oświetleniu. Jego umysł ode- brał i zidentyfikował jej słowa, ale nie potrafił odnieść ich do wszechświata, w którym nadal wyszukiwał drogę dla towarzyszy. Potem znów zalała go fala bodźców wzrokowych i zrozumienia. Ujrzał leśne poszycie, drzewa i krzaki w bladym, delikatnym świetle przedświtu i dotarło do niego w końcu, że noc i jego zadanie, zakończyła się. Był świadom upadku, ale nie poczuł ziemi, kiedy w nią uderzył. Z wolna odzyskiwał świadomość. Ktoś nim potrzą- sał. Z wielkim wysiłkiem otworzył oczy i zobaczył, że to Rukh. - Usiądź - powiedziała. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 337 Z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej i ze zdziwieniem zauważył, że pod nim zmaterializował się brezent i został przykryty kocem. Kiedy się podniósł po- czuł, że coś wpychane jest za jego plecy, a kiedy się obej- rzał zobaczył, że to wypchany plecak, który ułożono mu pod głową. Rukh wsunęła mu w dłonie miskę jakiegoś ciepłego jedzenia - najprawdopodobniej gulaszu. - Wmuś to w siebie - powiedział do niego. Rozejrzał się po drzewach oświetlonych porannym światłem. - Która jest godzina? - zapytał i zaskoczyło go chry- piące brzmienie własnego głosu. - Wkrótce południe. Jedz. Podniosła się i zostawiła go samego. Wciąż otępiały na ciele i umyśle, zaczął jeść gulasz używając łyżki umieszczonej w misce. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek jadł coś tak dobrego, a z każdą łyżką budziło się w nim życie. Opróżnioną miskę odstawił, wstał, złożył koc i bre- zent - to był jego własny ekwipunek - i umieścił je w plecaku. Tylko miska i łyżka nie należały do niego. Zabrał je do strumienia, przy którym rozbito obóz i umył je. Wokół niego reszta oddziału składała swoje namioty i zwijała śpiwory, szykując się do wyruszenia w drogę. Zaniósł łyżkę i miskę do Tallah. - To nie z kuchni - stwierdziła Tallah zirytowa- nym głosem znad ramienia, zajęta szybkim pakowa- niem sprzętu kuchennego na grzbiety osłów. - Należą do Rukh. Zaniósł je do niej. - Dziękuję - powiedział oddając je. - Proszę bardzo. Jak się masz? - Trochę zesztywniały, ale całkiem dobrze. - Odsyłam rannych z oddzielną grupą - powiedziała mu Rukh - z największą ilością wyposażenia, jaką mogę poświęcić, również po to żeby jak najbardziej zmniej- szyć nasz ładunek. Będą nas opuszczać pojedynczo i parami podczas dzisiejszego marszu. Mam nadzieję, że milicja nie zauważy ich śladów goniąc za nami. Odejście Morelly'ego pozbawi nas jednego z dowódców. Rozma- 338 Gordon R. Dickson wiałam na ten temat z Jamesem i zdecydowałam, żeby zacząć korzystać z twojego szkolenia na bardziej oficjal- nych zasadach. Chcę cię mianować dowódcą grupy. Skinął głową. - Jest w tym coś więcej - powiedziała. - Pozostali dowódcy grup są wobec ciebie starsi i normalnie oddział musiałby stracić mnie, Jamesa i wszystkich pozosta- łych, zanim stałbyś się za niego odpowiedzialny. Ale chciałabym powiedzieć pozostałym dowódcom grup coś na temat twojego szczególnego szkolenia - za twoim po- zwoleniem - wytłumaczę im, że skoro masz doświadcze- nie, James i ja rozważamy cię jako pierwszego z ewen- tualnych kandydatów na porucznika, gdyby cokolwiek mu się stało. Zgadzasz się na to? Rozważenie implikacji tego zajęło, jego wciąż nie do końca przytomnemu umysłowi, kilka chwil. - Ponieważ nie jest tajemnicą, że milicja poluje ostrzej niż zwykle ze względu na mnie - powiedział w końcu - nie ma powodu, by nie powiedzieć im, że przeszedłem specjalne szkolenie i jakiego było rodzaju. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś nie zdradziła im nazwisk moich wy- chowawców i nic ponadto, co muszą koniecznie wiedzieć. - Oczywiście. Przez chwilę w jej głosie dało się słyszeć niemal łagod- ność, ale znikła zanim był w stanie ją zauważyć i tak na- prawdę, gdyby nie jego umiejętność odtworzenia w pamięci wszystkiego co usłyszał, nie byłby pewien, czy rzeczywiście coś zauważył. Stojąc tak blisko niej czuł, ni- czym fizyczny nacisk, emanującą z niej mroczną żywot- ność. - Od tej chwili jesteś podoficerem - powiedziała. - Oczekuję, że będziesz przychodził na odprawy za każ- dym razem, kiedy się zatrzymamy się na postój, tak że- byśmy mogli skorzystać z twojej wiedzy przy planowa- niu. Dla twojej informacji - w tej chwili milicja jest ja- kieś osiem kilometrów za nami i mają tempo większe o jakiś kilometr na godzinę od nas. Ścigają nas w tej chwili połączone dwie grupy. Wprowadziła go dokładniej w szczegóły. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 339 Kiedy tylko się zatrzymali, Jason i dwóch innych zwiadowców zostali wysłani z poleceniem wejścia na zbocze góry, by móc obserwować ścigających ich mili- cjantów. Byli na górze dostatecznie wcześnie, by zauważyć unoszące się nad koronami drzew dymy z kuchni, le- dwie na granicy widoczności lornetki i dokonania oceny dystansu dzielącego ich od pościgu. Jednak dymy wskazywały, że ich siły są znacznie liczebniejsze, niż opisał je Hal, a późniejsze obserwacje, kiedy milicja zwinęła obóz i ruszyła w drogę, potwierdziły te przy- puszczenia. Kiedy oddziały były w trasie, Jason i pozostali mogli dokonać wiarygodnej oceny tempa ich marszu. Było ja- sne, że poruszają się solidne cztery kilometry na godzi- nę przez niezbyt gęsty las. Oddział z osłami mógł się poruszać z prędkością najwyżej trzech kilometrów na godzinę w tych samych warunkach. W ciągu trzech go- dzin, kiedy milicja była w drodze a oddział odpoczywał, pościg zyskał wobec nich dwanaście godzin czasu mar- szu i znajdował się teraz nie dalej niż sześć godzin od nich. Do wieczora mogli by ich dogonić - gdyby nadal ścigali ich z tą prędkością. - Ale myślę, że możemy ich trochę przyhamować po południu - powiedziała Rukh. Wyjaśniła, że w tej chwili znajdowali się trzy godzi- ny od granicy kolejnego dystryktu. -1 nie będą nas ścigać w innym dystrykcie? - zapy- tał Hal. - Legalnie mogą to robić tylko w gorącym pościgu i nasi prześladowcy mogą uznać, że tak jest w tym przy- padku - odpowiedziała sucho. - W praktyce istnieje spora rywalizacja między dystryktami. Wywodzi się to jeszcze z czasów starych różnic między sektami, które można porównać do niezależnych państw. Milicja z jednego dystryktu nie lubi, kiedy milicja z innego wchodzi na jej teren. Ci za nami mogliby ścigać nas dalej, ale jest szan- sa, że zrezygnują i wezwą milicję z drugiego dystryktu, żeby przejęła pościg. 340 Gordon R. Dickson - Jeśli zawiadomią ich wcześniej, albo jeśli już to zrobili - stwierdził Hal - możemy zostać wzięci w dwa ognie. - Powiedziałam, że istnieje duża rywalizacja. Jeżeli mogą nas złapać sami, zwykle nie są zbyt chętni, by robił to inny dystrykt, zgarniając całą zasługę. Jest szan- sa, że będą nas ścigać przez granicę, ale jedynie na tyle, na ile się odważą. A potem zrezygnują i wezwą lokalną milicję, która będzie potrzebowała dwóch lub trzech go- dziny, żeby na nowo podjąć pościg. - Rozumiem - stwierdził Hal. - Mając szczęście, powinniśmy zyskać osiem do dzie- więciu godzin przewagi, kiedy będą zmieniać grupy po- ścigowe - Rukh uśmiechnęła się lekko. - A do tego cza- su powinniśmy mieć za sobą sporą część drogi do na- stępnego dystryktu na południe, gdzie nastąpi to samo i zyskamy jeszcze więcej czasu. W ten sposób oddziały zazwyczaj gubią pościg. Jej spojrzenie powędrował nad jego ramieniem, do obozu. - Ale jesteśmy już prawie gotowi do drogi - powie- działa. - W tej chwili nie musisz robić nic oprócz mar- szu z resztą oddziału. Później sprawdzę jak powracają ci siły po wczorajszym wyczynie. Jeśli będziesz w dobrej formie, może będę miała dla ciebie zadanie. Na razie zastanów się, kogo chciałbyś mieć w swojej grupie. Na początek weźmiesz ludzi Morelly'ego, ale później będzie szansa na wymianę ludzi, których będziesz wolał. Hal Mayne poszedł spakować swój plecak. Rozdział 26 Podobnie jak Hal, reszta oddziału miała za sobą dwadzieścia cztery godziny na nogach, zanim zapadła w zakończony właśnie siedmiogodzinny sen. Na począt- ku nowego dnia marszu szli maskując się i po cichu, a nie ze zwykłą niefrasobliwością. Tak samo jak dzień Encyklopedia Ostateczna - tom 1 341 wcześniej Hal rozgrzał się w marszu z chaty do miejsca zbiórki, rozruszali się w drodze. Wszyscy mieli dobrą kondycję od ciągłej wędrówki, a ostatnio, przez te kilka tygodni spędzonych w drodze przez farmy w rejonie Ma- senvale sypiali i jadali znacznie lepiej, niż byli do tego przyzwyczajeni. Tak więc w miarę jak szli, nabierali prędkości, pod- czas gdy milicja, pomimo całonocnego odpoczynku za- częła zwalniać w popołudniowym upale. Zwiadowcy wy- syłani na najwyższe w okolicy drzewa donosili, że ściga- jący zatrzymywali się na dziesięciominutowe odpoczyn- ki co godzinę. Późnym popołudniem Rukh wezwała przez posłańca Hala do siebie, na czoło kolumny. Podszedł do niej i rozmawiali idąc kilka metrów przed pozostałymi, aby zachować prywatność, z Childem cicho idącym u jej drugiego boku. - Jak się czujesz? - zapytała Hala. - Świetnie - odpowiedział. Ogólnie rzecz biorąc, była to prawda. Gdzieś w so- bie czuł ukryte zmęczenie, ale poza tym czuł się nor- malnie, a może nawet odrobinę lepiej niż zwykle. Był świadom, że znów jest na dopalaniu, ale było to niczym w porównaniu ze stanem ekstremalnego wysiłku, do którego doprowadził się poprzedniej nocy. - Wobec tego mam dla ciebie zadanie - stwierdziła. Kiwnął głową. - Według najlepszych szacunków moich i Jamesa - powiedziała - właśnie przekroczyliśmy granicę dystryk- tów. Milicja za nami dojdzie przynajmniej tu. Pomogło- by nam w ocenie sytuacji, gdybyśmy mieli jakieś pojęcie tego, w jakim są stanie, jak się odnoszą do oficerów i co sądzą o perspektywach na złapanie nas. To robota dla ciebie, bo możesz być w stanie podejść dostatecznie bli- sko, by dowiedzieć się tych rzeczy nie dając się złapać. - Powinienem być w stanie - zgodził się. - Byłoby łatwiej, gdyby się zatrzymali, ale z drugiej strony to, że idą, ma również swoje plusy. Ugryzł się w język tuż przed powiedzeniem czegoś więcej, na temat ogólnej amatorszczyzny milicji, bo wiek- 342 Gordon R. Dickson szość z rzeczy, które wymieniłby, w równym stopniu od- nosiły się od partyzantów. Jednak było faktem, że we- dług standardów nabytych od Malachiego, obie organi- zacje w wielu aspektach swoich działań przypominały bardziej skautów na wycieczkach, niż wojskowe czy pa- ramilitarne grupy. - Dobrze - energicznie stwierdziła Rukh. - Weź kogo chcesz z potrzebnych ci ludzi, ale ze względu na bezpie- czeństwo i szybkość, sugerowałabym nie więcej niż cztery czy pięć osób. - Dwie - stwierdził Hal -jako ubezpieczenie na wy- padek gdybym nie wrócił. Jeden przekaże w razie wpad- ki informację, a drugi na wypadek, gdyby temu pierw- szemu coś się stało. Wezmę Jasona i Jorlamona, jeśli nie masz nic przeciwko. Przez chwilę doskonałe czoło między brwiami Rukh znaczyła delikatna zmarszczka. - Przypuszczam, że powinni być z twojej grupy - powiedziała. - Ale biorąc pod uwagę, że to ryzykowna sprawa... powiedz przywódcom ich grup, że się zgodzi- łam. Kiwnął głową. - Zostań tu, kiedy ruszymy i obserwuj milicję - mó- wiła dalej. - To umożliwi wam dłuższy odpoczynek, a kiedy tu dotrą, będziesz mógł zaryzykować podejście tak blisko, żeby ich obejrzeć, albo iść za nimi aż natrafi się odpowiednia sposobność. Ponownie skinął. Razem z Jasonem i Jorlamonem przygotowali punkt obserwacyjny około trzystu metrów od prawdopodobnej trasy marszu milicji i na zmianę obserwowali jej zbliża- nie się ze szczytu drzewa, podczas gdy oddział ruszył w dalszą drogę. Ścigający byli tylko kilka kilometrów z tyłu i ciągle się zbliżali. Na długo przed tym zanim przez osłonę liści dało się zobaczyć poszczególne osoby, można było ich usłyszeć, bo nie poruszali się cicho. Siedząc wysoko, w chybotli- wym rozwidleniu gałęzi dużego drzewa, które wybrał na punkt obserwacyjny, Hal cicho potwierdził w umyśle Encyklopedia Ostateczna - tom 1 343 wcześniejsze przypuszczenie. Od jakiegoś już czasu przy- puszczał, że milicja - o ile nie byli jakimś szczególnym oddziałem zorganizowanym specjalnie w tym celu - skła- dała się głównie z odpowiedników żołnierzy garnizono- wych, którzy czuli się lepiej mając pod nogami asfalt, a nie ziemię i leśne poszycie. Kiedy był już w stanie dostrzec prześladowców, to co zobaczył potwierdziło to przekonanie. Żołnierze wy- glądali na zgrzanych i niezadowolonych, jak ludzie nie przyzwyczajeni do pieszej wędrówki w terenie. Ich ple- caki w oczywisty sposób zaprojektowane zostały na po- mieszczenie zapasów tylko na krótką wycieczkę, spra- wiając równocześnie wrażenie, że przy projektowaniu brano pod uwagę w równym stopniu wygląd na defila- dzie, co użyteczność. Wyglądało na to, że szeregowi żoł- nierze dostali rozkazy marszu z zachowaniem ciszy, choć wykrzykiwane rozkazy i głośne rozmowy oficerów czyni- ły ten rozkaz absurdalnym. Kolumna zbliżyła się, po czym około dwustu me- trów od ich punktu obserwacyjnego stanęła na kolej- ną, cogodzinną przerwę. Żołnierze opadli na ziemię roz- luźniając taśmy plecaków i leżeli nie przejmując się zbytnio rozkazem zachowania ciszy. Hal zsunął się z drzewa. - Wy dwaj zostańcie tutaj - powiedział Jasonowi i Jorlamonowi. - Kiedy znowu ruszą, idźcie równolegle do nich, ale przynajmniej w tej odległości jak teraz i po tej stronie. Jeśli nie wrócę za pół godziny, albo zauwa- życie jakieś oznaki, że mnie złapali, wracajcie do Rukh z tym, co już wiecie. Jeśli się po prostu spóźnię, jeszcze będę mógł was dogonić. Ale jeśli mnie złapią, będą szu- kać czy nie miałem towarzyszy i nie będziecie mieli szansy bezpiecznie uciec. Zrozumiano? - Tak, Howardzie - odpowiedział Jason, a Jorlamon potwierdził. Hal ruszył w stronę miejsca odpoczynku milicji. Kie- dy tam doszedł, stwierdził, że może bez problemu prze- mieszczać się wzdłuż ich obozowiska na tyle blisko, by wyraźnie słyszeć prowadzone niezbyt głośno rozmowy. 344 Gordon R. Dickso Kolumna maszerowała bez straży przedniej i boczne a kiedy odpoczywali, nie wystawiono żadnych wart. By! to wręcz nieprawdopodobne zachowanie, wynikając przypuszczalnie z faktu, że ostatnią rzeczą jakiej sp( dziewali się ci wojacy, był atak ze strony uciekinieró - co również nie było komplementem wobec partyzantó\ Przeszedł wzdłuż całej linii odpoczywającej kolun ny, zaledwie kilka metrów od nich, ukryty za wysoki] poszyciem leśnym. Skoro stało się jasne, że może słi chać czego tylko ma ochotę, wylądował w końcu ukrył za krzewami nie więcej niż pięć metrów od czoła kolun ny, gdzie odbywała się narada oficerów. Siedziało tam pięciu mężczyzn ubranych w mundi ry oficerskie, ale w rozgrywającej się tam sprzeczce bn ło udział tylko dwóch z nich. Obaj nosili belki kapits nów milicji, a jeden był znajomy - był to oficer z ce w więzieniu i górskiej zasadzki, Barbage. - ...Tak, tako ci rzekę - mówił Barbage do drugieg kapitana. Barbage stał, a pozostali siedzieli na pniu drz< wa zwalonego przez burzę, z drugim komendantem jak ostatnim w rzędzie. - Stanowisko dowódcy przydzieli! mi władza daleko wyższa niż twoja, i ponadto przez SĆ mego Wielkiego Nauczyciela. I jeśli mówię ci idź - to pó dziesz! Drugi kapitan patrzył na Barbage'a z zaciśniętyn szczękami. Wyglądał na kilka lat młodszego, ale jeg twarz była kanciasta i ciężka, a kark miał gruby. - Widziałem twoje rozkazy - powiedział. Miał ochrj pły, ale donośny głos, nawykły do rozkazów na defik- dzie. - Nic nie mówią na temat ścigania ich przez gran cę dystryktu. - Marny człowieczku! - powiedział Barbage, a jeg głos aż ociekał pogardą. - Jesteś dla mnie nikim. Znai wolę tych, którzy mnie wysłali i rozkazuję ci, abyś prc wadził pościg tak długo, jak ci rozkażę! Drugi kapitan uniósł się na swoim miejscu z pobk dłą twarzą. - Możesz mieć rozkazy! - powiedział jeszcze głośnie - Ale nie przewyższasz mnie rangą i nie ma nic, co na Encyklopedia Ostateczna - tom 1 345 kazywałoby mi znoszenie takich słów z twojej strony. Więc uważaj co mówisz, albo wybierz sobie broń - wszyst- ko mi jedno co wolisz. Wąska górna warga Barbage'a podwinęła się lekko. - Broń? Cóż za szatańska duma skłania cię do my- ślenia, że w pracy dla Pana możesz być wart obrazy? W przeciwieństwie do ciebie, nie mam broni, tylko na- rzędzia, które Pan dał mi do pracy. A więc masz coś, co nazywasz bronią? Bez wątpienia widzę to obok twej nogi. A więc skoro nie podobają ci się moje rozkazy, użyj jej! Kapitan poczerwieniał. - Jesteś nieuzbrojony - stwierdził. I rzeczywiście, Hal zauważył, że w przeciwieństwie do pozostałych oficerów Barbage miał na sobie tylko mundur, bez pasa z bronią. - Och, niech cię to nie powstrzyma - ironicznie stwierdził Barbage. - Dla prawdziwych sług Pana na- rzędzia zawsze są pod ręką. Podczas gdy tamci wpatrywali się w niego, wykonał jeden długi krok stając koło najmłodszego z oficerów sie- dzących na pniu, położył dłoń na jego zapiętej klapą kaburze pistoletu i kciukiem odpiął guzik osłony. Jego dłoń owinęła się wokół odsłoniętej kolby pistoletu ener- getycznego. Teraz musiał tylko przekręcić nadgarstek i nacisnąć spust, podczas gdy tamten musiałby najpierw sięgnąć do zamkniętej kabury. Z drugiego końca pnia gapił się na niego kapitan z głupim wyrazem zbielałej twarzy. - Miałem na myśli... - Słowa utkwiły mu w gardle. - Nie w taki sposób. Odpowiednie spotkanie z sekun- dantami... - Niestety - powiedział Barbage - takie zabawy są mi obce. A skoro postanowiłeś nie słuchać moich rozka- zów, zabiję cię teraz, by rozstrzygnąć czy pójdziemy da- lej, czy wrócimy - chyba, że zabijesz mnie pierwszy, by dowieść swego prawa do przywództwa. Tak rozstrzygnął- byś to bronią, z twoimi sekundantami i pojedynkiem, nieprawdaż? Przerwał, ale tamten nie odpowiedział. 346 Gordon R. Dicksor - A więc dobrze - stwierdził Barbage. Wyciągnął pi- stolet z kabury młodszego oficera i skierował go na rów- nego sobie rangą. - W imię Pana... - wykrzyknął tamten ochryple. - Niech będzie jak chcesz. Przejdziemy przez granicę! - Cieszę się słysząc, że tak zdecydowałeś - stwier- dził Barbage. Wsadził pistolet z powrotem do kabury i odsunął się od młodego oficera. - Będziemy szli do chwi- li, aż spotkamy się z oddziałem wysłanym z następnego dystryktu. Wtedy do nich dołączę, a ty, ze swoimi ofice- rami i ludźmi będziesz mógł wrócić do zabaw w mieście. Powinno to nastąpić niedługo. Kiedy mają nas spotkać oddziały wysłane z następnego dystryktu? Drugi kapitan patrzył na niego przez chwilę nie od- powiadając. - Zajmie im to kilka godzin - odpowiedział w końcu. - Godzin? - Barbage podszedł do niego, a tamten wstał szybko, jakby się spodziewał, że Barbage go ude- rzy. - Dlaczego godzin? Kiedy wysłałeś im wiadomość? - My... zazwyczaj nie przekazujemy wiadomości do czasu, aż będziemy pewni, że Dzieci Gniewu zamierzają przejść granicę do następnego dystryktu... - Ty skamlący durniu! - cicho powiedział Barbage. - Czyż nie było od początku jasne, że uciekają do na- stępnego dystryktu i jeszcze dalej? - Cóż, tak. Ale mogliśmy ich złapać... Jego głos zawahał się i ucichł. - Natychmiast wyślij wiadomość! - oczy Barbage'a były całkowicie nieruchome. - Oczywiście. Oczywiście. Chaims... - Gwałtownie obrócił się do jednego z oficerów. - Wyślij wiadomość do dowództwa Dystryktu Halbera i powiadom ich o sytu- acji. Powiedz, że kapitan Barbage, działając na podsta- wie specjalnego rozkazu domaga się oddziału pościgo- wego, który podejmie dalszą pogoń w ciągu godziny. Po- wiedz im, żeby sprawdzili w Kwaterze Głównej, czy ma uprawnienia do tego typu działań. No? Rusz się! Młodszy oficer skoczył na nogi i pobiegł wzdłuż ko- lumny. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 347 Hal wycofał się pod osłoną zieleni do miejsca, gdzie mógł już bezpiecznie odwrócić się i pobiec do punktu obserwacyjnego. Jason, siedzący u stóp drzewa, na szczy- cie którego straż pełnił Jorlamon, na widok Hala pod- niósł się z ziemi. - Dowiedziałem się wszystkiego - powiedział Hal - a teraz muszę jak najszybciej przekazać te wiadomo- ści do oddziału. Wy dwaj idźcie za mną najszybciej jak potraficie. Tak jak przypuszczaliśmy, ścigają nas dwie pełne jednostki pod dowództwem Barbage'a, kapitana, który urządził zasadzkę w górach. Właśnie posłali po pomoc z następnego dystryktu, a Barbage będzie zmu- szał tę grupę do marszu, dopóki tamta nie dotrze - wte- dy przejdzie do nich i będzie szedł dalej. Przekaż te in- formacje Jorlamonowi i chodźcie za mną najszybciej, jak możecie. - Tak jest - odpowiedział Jason, a Hal obrócił się na pięcie i ruszył w pogoń za oddziałem. Odległość, jaką miał do przebycia była mniejsza niż ta, którą musiał pokonać dzień wcześniej. Wobec tego zdecydował się biec równym tempem przez rozświetlone popołudniowym słońcem lasy, z karabinem rakietowym przyczepionym do lekkiego plecaka rytmicznie, obijają- cym mu łopatki. Kiedy w końcu dogonił oddział, jego koszulka była kompletnie przesiąknięta potem. - Jason? Jorlamon? - zapytała Rukh, kiedy stanął przed nią. - Nic im nie jest, idą za mną. Ruszyłem szybciej, żeby ostrzec cię najszybciej jak się da. Barbage - ten oficer z przesmyku - prowadzi pościg. Wygląda na to, że ma szczególną władzę... Zabrakło mu powietrza. Rukh odczekała, aż doszedł do siebie. - Zmusza oficerów lokalnej milicji do ścigania nas do czasu, aż spotkają się z jednostką z następnego dys- tryktu - a pod naciskiem specjalnej władzy Barbage'a już wezwali te posiłki, żeby były na miejscu w ciągu go- dziny. Nie ma szans na zyskanie dodatkowego czasu i odległości w sposób jak mówiłaś. 348 Gordon R. Dickson Wolno pokiwała głową słuchając, a on dzięki swojej perfekcyjnej pamięci powtórzył jej słowo w słowo roz- mowę, którą podsłuchał na czele kolumny milicji. Kiedy skończył, głęboko odetchnęła i obróciła się do Childa. - Słyszałeś James? Zamierzają zostać zaraz za nami. - Słyszałem - stwierdził. - Byłeś już w tych okolicach. Jak daleko jest do na- stępnego dystryktu? - Półtora dnia, trzydzieści sześć godzin jeśli pójdzie- my bez zatrzymywania się - odpowiedział. - Do trzech dni ze zwykłym odpoczynkiem, a ludziom już brakuje snu, Rukh. - Gdyby nie osły, moglibyśmy rozproszyć się w górach nie zostawiając im nic co mogliby ścigać. - Przyglądała się ziemi w zamyśleniu, jakby widziała na niej mapę. - Ale jeśli zostawimy osły, będziemy musieli również porzucić nawóz i gotowy proch, któ- ry wzięliśmy jako zapalnik, a w ten sposób stracili- byśmy rok przygotowań do sabotażu Zaworu Rdze- niowego. Podniosła wzrok i popatrzyła na Childa. - Żeby nie wspomnieć o życiach straconych, byśmy mogli dotrzeć tak daleko. - Taka jest Boża wola - odpowiedział tamten. - Chy- ba że chcesz zatrzymać się i walczyć. - Wygląda na to, że ten Barbage wziął to pod uwagę - powiedziała Rukh. - Kiedy mamy za sobą dwie pełne jednostki nie mamy szans na podjęcie walki i bezpiecz- ną ucieczkę. Przypuszczam, że milicja która ich zastąpi będzie równie liczna. Odwróciła się i przeszła kilka kroków oddalając się od Childa i Hala, zrobiła obrót i wróciła. - Dobrze - powiedziała. - Spróbujemy zostawić fał- szywy trop i przekonać się, czy kupi to nam trochę cza- su. James, będziemy musieli porzucić przynajmniej tu- zin zapasowych osłów. Powiążemy je po trzy, tak żeby zostawiały wyraźny ślad i idź z nimi na tyły. Na szczę- ście nasi ranni już się rozproszyli. Teraz reszta zrobi to Encyklopedia Ostateczna - tom 1 349 samo, oddalając się pojedynczo lub po dwu, nie zosta- wiając milicji żadnych śladów. Howardzie... - Tak? - zapytał Hal. - Skoro Jason jeszcze nie wrócił, to ty będziesz mu- siał zostać z tymi osłami aż pozostali uciekną. Kiedy to nastąpi, prowadź je dalej prosto przez przynajmniej pół godziny lub dłużej. Potem uwiąż je tak, żeby milicja mo- gła je znaleźć i odejdź, jeśli możesz nie zostawiając śla- dów. Potem dołączysz do nas w wyznaczonym punkcie. - Tak naprawdę nie ma możliwości ukrycia śladów obładowanych osłów, które odprowadzicie wcześniej - stwierdził Hal. - Wiem. - Rukh ciężko westchnęła. - Będziemy po prostu musieli zaryzykować, że Barbage zbyto ostro nas goni by rozglądać się za śladami odchodzącymi od na- szej trasy i że wyraźne ślady dwunastu zwierząt na ty- łach będą stanowić dla nich zbyt atrakcyjny ślad, żeby zaczęli cokolwiek podejrzewać. Rozdział 27 Siedząc na warcie dwadzieścia metrów od mrugają- cego czerwienią żaru wygasających ognisk i ciemnych kształtów namiotów oddziału, dla osłony przed chłodem zimnej, bezchmurnej nocy owinięty w pelerynę, Hal usły- szał odgłos kaszlu. Jednak nie odwrócił się. To Child, który oddalił się trochę od obozu, odchodząc w noc -już nie po to, by ukryć swą znaną teraz przypadłość, lecz by zyskać odrobinę prywatności na poradzenie sobie z nią. Ogłupiony otępieniem wynikającym ze zmęczenia, umysł Hala nadal pracował - wolno, lecz efektywnie. Stosował technikę Exotików, której nauczył go Walter. W zasadzie można by to porównać do czytania zadruko- wanej strony przez szkło powiększające, które ukazy- wało jedną literę na raz. Stało się oczywiste, że należało podjąć jakąś decyzję. Niezdolny ich dogonić, Barbage ze swoimi niewyczerpanymi zasobami świeżych oddziałów 350 Gordon R. Dickson milicji zdecydował się na nękanie ich do zupełnego wy- czerpania, które w końcu doprowadziłoby do ich schwy- tania. Sztuczka Rukh z osłami dała im dość przewagi nad Barbagem i milicją z drugiego dystryktu, by oddział mógł bezpiecznie dotrzeć na granicę trzeciego, a tam szczę- ście i niechętny do współpracy urzędnik lokalnej milicji, pozwoliły im jeszcze bardziej powiększyć przewagę i spo- kojnie dotarli do czwartego dystryktu. Do tego czasu znaleźli się na innym rodzaju terenu, który dawał im większe korzyści niż ścigającym. Wzgórza rozbiegły się tutaj przechodząc w otwarty, falisty teren piaszczystej i kamienistej ziemi, która za- stąpiła bogate, płaskie tereny uprawne pozostawione za nimi. Nie byli już ściśnięci między równinami i górami. Góry były daleko, niebieskie na horyzoncie, a równiny znikły za linią horyzontu po przeciwnej stronie, jeszcze dalej. W tym trudnym terenie karłowatych drzew, krze- wów i wąskich strumieni, znajdował się ich ostateczny cel, miasto Ahruma otaczające elektrownię zbudowaną nad Zaworem Rdzeniowym, który chcieli uszkodzić. Na tym obszarze również znajdowały się farmy, ale były małe, biedne i rozproszone, połączone nędzną siecią dróg. Dla milicji był to kiepski teren do pościgu, ale dla od- działu jeszcze trudniejszy do przeżycia. Jak powiedziała Rukh - bez jucznych osłów dźwigających materiały wy- buchowe, oddział rozproszyłby się po prostu i praktycz- nie przestałby istnieć. Jednak jak długo uparcie trzy- mali się nawozu i prochu - i w związku z tym konieczno- ści zachowania osłów - nie byli w stanie zgubić ścigają- cych ich oddziałów. Z tego powodu nie odważyli się podejść do Ahrumy tak jak planowali, ani skontaktować się z lokalnymi sym- patykami w celu uzyskania pomocy i rozpoczęcia przy- gotowań do ataku na elektrownię. Końcowym efektem tej sytuacji było to, że wciąż krążyli wokół miast przez pagórkowaty teren, na tyle jednak daleko, by nie wzbu- dzać w milicji podejrzeń co do ich prawdziwego celu. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 351 Ograniczyli oddział do niezbędnego minimum zwie- rząt i ludzi, bez których misja nie mogła zostać przepro- wadzona. Teraz nieustanne poczucie zagrożenia ze strony pościgu zaczynało zużywać zasoby zarówno dwunożnych, jak i czworonożnych uciekinierów. Jeśli trwałoby to da- lej, Barbage mógłby w końcu doprowadzić ich do takie- go wyczerpania, że byliby zmuszeni stanąć i podjąć wal- kę, co dałoby mu łatwe zwycięstwo. Wczesne lekcje pobierane przez Hala podpowiedzia- ły mu, że wojskową odpowiedzią byłoby zaatakowanie w nocy obozu milicji niewielką grupą partyzantów po- święcających swoje życie i zadających wrogowi dosta- teczne straty, by uniemożliwić dalszy pościg bez uzu- pełnienia zasobów ludzi i sprzętu - zyskując co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Mając tyle czasu reszta od- działu mogłaby pomaszerować do przedmieść Ahrumy i zgubić się w mieście razem z ładunkiem, dzięki pomo- cy lokalnych sympatyków. Jednak odpowiedź wojskowa była taką, która wy- magała zimnego wyznaczenia pewnego procentu sił na straty, aby zyskać taktyczną przewagę dla grupy jako całości. W przypadku oddziału, którego członkowie byli sobie bliscy, jakby należeli do jednej rodziny, było to niedopuszczalne, a ich kapitan nigdy nie podjąłby ta- kiej decyzji. Tak więc pytanie, co robić, wciąż wracało do niego. Zarówno Barbage, jak i Rukh, zostali uwięzieni w sytu- acji patowej. Z drugiej strony on mógł mieć możliwość działania. A jeśli mógł, to powinien. Jednak jak dotąd, otumaniony przez opary zmęczenia, jego umysł nie był w stanie podsunąć mu żadnego planu. Odgłos kaszlu ustał. Kilka chwil później jego uszy wychwyciły delikatne kroki Childa wracającego do na- miotu. Hal wstał. Jako podoficer powinien być zwolnio- ny ze służby wartowniczej, kuchni i innych zwykłych obowiązków tak, by mógł być zawsze gotowy do podjęcia wyższych zadań. Jednak w obecnej sytuacji, podobnie jak większość podoficerów oddziału, dużą część czasu spędzał zastępując w sytuacjach awaryjnych członków 352 Gordon R. Dickson swojej grupy. W tej chwili pełnił służbę wartowniczą za człowieka odziedziczonego po Morellym, który z wyczer- pania zaczynał drzemać na stanowisku. Teraz ten czło- wiek miał dodatkowe dwie godziny snu i nadszedł wła- śnie czas, by wrócił do swoich obowiązków. Hal wstał i poszedł do obozu. Wcisnął się przez klapę do namiotu i potrząsnął śpią- cym mężczyzną. - Moh - powiedział cicho do ucha wystającego ze śpiwora, by nie obudzić pozostałych trzech mężczyzn śpiących w namiocie. - Czas wracać na służbę. Śpiący stęknął, poruszył się, otworzył oczy i niemra- wo zaczął wygrzebywać się ze śpiwora. Hal został z nim do chwili, kiedy tamten uzbrojony zajął stanowisko, po czym ruszył sprawdzić pozostałych dwóch strażników pilnujących obozu. Strażnicy, obie kobiety, nie spały i zgłosiły, że w oko- licy było spokojnie. Obóz milicji znajdował się około dwu- nastu kilometrów od nich i choć nocny atak ze strony niezgrabnych, wyszkolonych do działań w mieście prze- ciwników był mało prawdopodobny, to jednak możliwy. Mimo wszystko nie warto było ryzykować. Kierowany impulsem Hal ruszył z powrotem do obozu, znalazł na- miot Childa i wszedł do środka przez zasłonę. Przykucnął obok pogrążonego już we śnie poruczni- ka oddziału. Przez chwilę przyglądał się twarzy posta- rzonej o co najmniej tuzin lat przez wyczerpanie ostat- nich tygodni, jeszcze bardziej przekształconą w maskę zmarszczek i kości przez rozluźnienie snu. - Child-of-God - powiedział cicho. Słowa które wypowiedział były ledwie słyszalne. Jed- nak tamten w jednej chwili był obudzony i patrzył na niego, a Hal wiedział, że wewnątrz śpiwora zaciska dłoń na kolbie odbezpieczonego pistoletu energetycznego z upiłowaną lufą, celując w niego przez materiał. - Howard? - odezwał się Child-of-God równie cichym głosem, choć w pobliżu nie było nikogo. - Zbliża się koniec mojej warty - powiedział Hal. - Chciałbym zrobić szybki wypad, sam, do obozu milicji Encyklopedia Ostateczna - tom 1 353 - po prostu żeby zobaczyć na ile są zmęczeni, a mając szczęście, mogę znaleźć ich mapy tego obszaru. Pomo- głoby nam porównanie ich map z naszymi. Mając duże szczęście, może mógłbym trafić na mapę z zaznaczonym punktem, gdzie będą odbierać zaopatrzenie. Przez kilka sekund Child leżał nieruchomo. - Bardzo dobrze - powiedział. - Jak tylko zakoń- czysz swą wartę, możesz iść. - W tym rzecz - stwierdził Hal. - Chciałbym ruszyć teraz, żeby jak najbardziej wykorzystać ciemność. Mógł- bym wcześniej obudzić Falta, wydaje mi się, że nie bę- dzie protestował przeciwko wcześniejszemu objęciu war- ty. Child ponownie przez kilka sekund spoczywał w bez- ruchu. - A więc dobrze - powiedział - pod warunkiem, że Falt się zgodzi. Jeśli będzie miał obiekcje, wróć do mnie. - Tak zrobię - odpowiedział Hal. Wstał i wyszedł. Zamykając za sobą klapę namiotu usłyszał za sobą kaszlącego Childa. Tak jak Hal się spodziewał, Falt nie protestował prze- ciw wcześniejszemu obudzeniu. Hal zabrał karabin ra- kietowy i mały plecak, jako uzupełnienie broni i noża, poczernił twarz i dłonie po czym ruszył. Godzinę i osiem- naście minut później czołgał się w ciemności na brzegu strumienia, za kępą tutejszej odmiany wierzb, niemal na wyciągnięcie ręki od pary młodych milicjantów. Ta dwójka najwyraźniej pełniła straż przy ognisku na jed- nym z końców obozu - straż, która prawdopodobnie za- stąpiła wartowników, jakich nie spodziewał się już zo- baczyć w obozie milicji. - ...wkrótce - mówił jeden z nich, kiedy Hal doczołgał się na miejsce. Jak na Harmonitów obaj byli średniego wzrostu, z czarnymi włosami i młodymi twarzami, nie mieli dwudziestu lat. - I ucieszę się z powrotu. Nie mam serca do tego ciągłego przedzierania się przez pustkowie. - Rzeczywiście nie masz, prawda? - zaśpiew w gło- sie był nie do pomylenia. - A ja mam serce, palancie! Nigdy nie będziesz prorokiem, Nowym ani Starym! 354 Gordon R. Dickson - Ty też nie! W każdym razie, jestem jednym z Wy- branych. Ty nie! - Kto mówi, że nie? I kto ci powiedział, że jesteś? - Moi ludzie... - Czy my jesteśmy na warcie? - nagle po drugiej stronie ogniska znalazł się Barbage, z lekko wygiętymi ramionami i oczami jak wypolerowane kawałki obsydia- nu, rzucające odbicia ognia. - Czy bawimy się w gry z dzieciństwa? Para zamilkła, wpatrując się w niego. - Odpowiadać! - Gry - cicho wymamrotali tamci dwaj. - A czemu nie powinniśmy się zabawiać, kiedy je- steśmy na warcie? Jednak Hal nie został, aby słuchać odpowiedzi tej dwójki na katechizm Barbage'a. Wycofał się, wstał i prze- śliznął wokół obozu, aż doszedł na wysokość namiotów oficerów, ustawionych w niewielkiej odległości od ognia, rozpoznawalnych dzięki lepszemu materiałowi i więk- szym rozmiarom. Było ich sześć. Hal wysunął się z mroku ota- czającej je roślinności do tylnej ściany pierwszego w rzędzie. Używając ostrego jak brzytwa czubka noża bezdźwięcznie wykonał w materiale małą szczelinę i rozszerzył ją by zajrzeć do środka. Dostosowanie wzroku do panującej w namiocie głębszej ciemno- ści zajęło mu chwilę, ale w końcu zobaczył składa- ne krzesło, stół i łóżko polowe - puste. Jako fak- tycznie dowodzący tą ekspedycją, Barbage najwy- raźniej - tak jak podejrzewał Hal - zajął pierwszy namiot w rzędzie oficerskim. Hal cicho przeczołgał się na bok namiotu i spojrzał w stronę ogniska. Reszta obozu spała. Barbage wciąż stał plecami do namiotu, a dwójka, którą katował słow- nie, była zbyt oślepiona pobliskim ogniskiem, by dostrzec coś w takiej odległości, nawet gdyby nie skupiali całej uwagi na Barbage'u. Cicho i zwinnie Hal przeszedł za róg namiotu, pod- niósł klapę i wszedł do środka. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 355 Nie miał czasu szczegółowo oglądać wnętrza. W prze- glądarce leżącej między papierami na stole znajdował się slajd z mapą, ale wyjęcie go, uczyniłoby jego wizytę zbyt oczywistą. Rozejrzał się i znalazł to, czego się spo- dziewał, leżące przy łóżku pudełko z mapami. Po otwar- ciu go, znalazł w środku pełen zestaw slajdów do prze- glądarki. Pośpiesznie wyjął je na stół, wyjął przezrocze z przeglądarki i zaczął po kolei oglądać pozostałe. Znalazł jeden przedstawiający teren odległy o jakieś trzy dni marszu i zabrał go, wsadzając na miejsce orygi- nalną mapę, resztę chowając do pudełka. Na zewnątrz głos Barbage'a ucichł. Hal podszedł do klapy namiotu i wyjrzał, dotykając palcami rękojeści noża. Ale Barbage stał dalej, cicho wpatrując się w dwój- kę przy ognisku. Chwilę później zaczął znów do nich przemawiać, a Hal w ciągu sekund znalazł się z powro- tem w lesie. Kolejna minuta pozwoliła mu znaleźć się poza zasięgiem szorstkiego głosu, a pięć minut później był już w drodze powrotnej do oddziału. Kiedy wrócił, wciąż brakowało godziny do świtu, a kiedy zajrzał do namiotu Childa, ten mocno spał. Po- szedł do swojego namiotu i odnalazł przeglądarkę do map. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami po ciemku, aby nie budzić śpiącego obok Jasona, wsadził do niej skra- dziony slajd. Małe wewnętrzne oświetlenie przeglądarki, pobudzo- ne do życia naciskiem palca na guziku sprawiło, że przed oczyma ujrzał umieszczoną na białym tle trójwymiaro- wą mapę. Ukazywała siatkę wzniesień i zagłębień tere- nu pokrytego karłowatą roślinnością identyczną z tą, pośród której znajdowali się obecnie. U dołu obrazu bie- gła droga, niemal poziomo przez mapę, przecinając się z inną na skrzyżowaniu blisko prawego dolnego rogu. Wzdłuż drogi umieszczono gwiazdki z opisami kodowy- mi. Oznaczenia te były nie do odczytania, ale nietrudno było domyślić się, co reprezentują. Prawdopodobnie po- dawały szczegóły na temat ilości ciężarówek i personelu dostarczającego zapasy do punktów oznaczonych gwiazd- 356 Gordon R. Dickson kami. Właśnie te dostawy pozwalały milicji maszerować bez obciążenia i rekompensowały fakt, że milicjanci po- zbawieni doświadczenia w terenie, byli w porównaniu z członkami oddziału znacznie wolniejsi i bardziej nie- zdarni. Częsty kontakt z pojazdami w oznaczonych miej- scach umożliwiał również szybką ewakuację chorych i rannych, a także każdego, kto z takiej czy innej przy- czyny mógł spowolnić pościg. Hal zapamiętał mapę, wyjął ją z przeglądarki i wsa- dził do kieszeni. Wyszedł poszukać Falta i oddać mu dodatkową godzinę warty, którą tamten przejął od nie- go- - Złap trochę snu póki możesz! - stwierdził Falt. - James i Rukh są wystarczająco paskudni, nie musisz ich naśladować i spać mniej niż pół godziny na dobę. Poradzę sobie. - W porządku - zgodził się Hal. Nagle poczuł się bo- leśnie świadom własnego zmęczenia i pewnego rodzaju oderwania od rzeczywistości. - Dzięki. - Po prostu prześpij się trochę - powiedział Falt. - Jeśli obudzisz mnie jak Rukh wstanie. - Och? No dobrze. Hal wrócił do swojego namiotu. Wczołgując się dc śpiwora po zzuciu jedynie butów oraz opróżnieniu kie- szeni, położył się na plecach wpatrując się w ciemność pod pokrywą namiotu, mając oczy osłonięte jednym z ramion. Część partyzantów zaczynała wykazywać obja- wy drobnych infekcji, które były ceną za ciągłe wyczerpa- nie, ale założył, że on, jako jedyny z nich, powinien być niepodatny no coś takiego. Odsunął od siebie emocje, jako nic nie wnoszące. To prawda, że był na nogach przez kilka dni, odbywając jedynie krótkie drzemki... Obudził się gwałtownie ze świadomością, że Falt sto- jący przy posłaniu potrząsa go za stopę, aby go obudzić. Przeskoczył do stanu pełnej czujności. - Czy zaatakowałem cię przez sen? - zapytał. - Nie atakowałeś, ale budzisz się w taki sposób, jak- byś najpierw miał zamiar uderzyć, a dopiero potem otwo- rzyć oczy - stwierdził Falt. - Rukh znajdziesz w kuchni. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 357 - Dobra - powiedział Hal wyciągając się ze śpiwora i sięgając po zawartość kieszeni leżącą obok. Nagle uświa- domił sobie coś i spojrzał na Falta. - W kuchni? Od jak dawna jest na nogach? Prosi- łem cię... Falt prychnął, wzruszył ramionami i wyszedł. Hal skończył kompletować strój i również opuścił namiot. Tak jak powiedział Falt, Rukh była w kuchni, stojąc z talerzem i widelcem w dłoniach, kończąc wcze- sny posiłek. Kiedy Hal podszedł, popatrzyła na niego. - Wczesnym rankiem złożyłem krótką wizytę w obo- zie milicji... - zaczął. - Wiem - powiedziała, opróżniając talerz do czysta i podając go razem z widelcem do Tallah. - James po- wiedział mi, że dostałeś od niego zgodę. W przyszłości chciałabym, żebyś był odrobinę dokładniejszy w poda- waniu przyczyn podjęcia takiego zwiadu. Powiedziałam Jamesowi, żeby cię o to pytał. - Nie byłem zbyt pewien, czego mogę się dowiedzieć - powiedział. - Tak się złożyło, że miałem szczęście... Opowiedział jej o Barbage'u i dwóch milicjantach na straży. - Więc wykorzystałem tę szansę i dostałem się do jego namiotu - powiedział. -Tak jak podejrzewałem Bar- bage jest inny niż pozostali. Jest prawdziwym wojsko- wym, widać to po jego namiocie. W każdym razie mam edną z jego map. Podał jej swoją przeglądarkę z wsadzonym slajdem. Przystawiła ją do oczu i przycisnęła kontrolkę oświe- tlenia. Przez dłuższą chwilę studiowała ją bez słowa. Potem opuściła przeglądarkę i oddała mu ją, wsadzając napę do kieszeni. - Wygląda to na teren przed nami - powiedziała. Skinął głową. - Była w zgodzie z pozostałymi mapami z jego pu- dełka - szacuję, że to jakieś trzy dni marszu przed nami. - Co nam według ciebie da ta wiedza? - Po pierwsze - powiedział - pozwala nam to zwery- fikować nasze mapy. Nie chcę obrazić tubylców, od któ- 358 Gordon R. Dicksor rych je dostajemy, ale nasze dane są mniej dokładne nii te, które muszą pochodzić z regularnych pomiarów. - W porządku - powiedziała. - Jednak mogliśmy cię stracić, a stałeś się dla nas cenny, Howardzie. Nie je- stem pewna, czy było to warte ryzyka. - Pomyślałem - powiedział wolno - że moglibyśm> zastanowić się nad przejęciem części zaopatrzenia, któ- re im przesyłają. Jej ciemne oczy popatrzyły na niego twardo. - Atak na jeden z tych punktów zaopatrzenia mógł- by kosztować nas sześciu do dziesięciu ludzi. Czy my- ślisz, że wysyłają takie ciężarówki bez odpowiedniej ilo- ści ludzi do ochrony? - Nie myślałem o punkcie zaopatrzeniowym - wyja- śnił. - Myślałem o przejęciu po prostu pojedynczej cię- żarówki gdzieś po drodze, skoro z wyprzedzeniem wie- my, gdzie będą się kierować. Nie odzywała się. - Łatwo możemy przewidzieć trasę, jaką pojazdy będą musiały jechać, by dotrzeć do punktu zaopatrzeniowe- go. Starzy członkowie oddziału powiedzieli mi, że zazwy- czaj nie wysyła się ich w konwoju ale pojedynczo. - To prawda - powiedziała w zamyśleniu. - Normal- nie nie martwią się, że ścigany oddział zejdzie do drogi. Jest im również łatwiej wysłać pojedynczą załadowaną ciężarówkę, niż kłopotać się zebraniem konwoju. - Gdybyś chciała... - szybko ciągnął dalej na pierw- szą oznakę jej zainteresowania - mogę dopracować szcze- góły przejęcia jednej a ty albo Child moglibyście podjąć decyzję co dalej. Potrzebujemy niemal wszystkiego, co będą przewozić. Popatrzyła na niego trzeźwo. - Ile ostatnio odpoczywałeś? - zapytała go. - Tyle co wszyscy. - Jacy inni? James? - Albo ty - odpowiedział bez ogródek. - Jestem dowódcą tego oddziału, a James pierw- szym oficerem. Dziś w nocy - oświadczyła - nie będziesz brał na siebie żadnych obowiązków. Tej nocy będziesz Encyklopedia Ostateczna - tom 1 359 spał. Następnego dnia, jeśli się wyśpisz, przyniesiesz mi plany przejęcia jednej z ciężarówek. - Jutro będziemy tylko jeden dzień drogi od terenów na tej mapie - powiedział. - Są na niej zaznaczone trzy punkty zaopatrzenio- we, oddalone od siebie o dzień drogi. Nie zabraknie ci czasu na planowanie. Przeciwko temu nie mógł przytoczyć żadnego roz- sądnego argumentu. Potwierdził i zaczął się odwracać, by samemu coś zjeść, kiedy nagle jego umysł eksplodo- wał zrozumieniem tego, co podświadomie męczyło go od chwili kiedy po raz pierwszy zobaczył slajd w namiocie Barbage'a. - Rukh! - Rzucił się w jej stronę. Popatrzyła na nie- go pytająco. - Wiedziałem, że coś się nie zgadza! Na- tychmiast musimy zmienić trasę! - O co chodzi? - spięła się, reagując na jego emocje. - Ten slajd. Wiedziałem, że coś mnie martwi w związ- ku z nim. Sama to w tej chwili powiedziałaś! Pokazuje punkty zaopatrzenia na następne trzy do sześciu dni. Po co Barbage miałby aranżować dostarczanie zapasów aż na sześć dni naprzód wzdłuż drogi, którą akurat idziemy? Wie, że nigdy nie idziemy w tym samym kierunku dłużej niż dwa dni. Za sześć dni moglibyśmy być gdziekolwiek, ale nie blisko tej drogi, a jego oddział jest zaraz za nami! Zobaczył w niej rodzące się zrozumienie. Okręciła się na pięcie. - Tallah! - rzuciła. - Idź znaleźć Jamesa. Przekaż wiadomość, że musimy zaraz ruszać. Milicja wysłała dodatkowe oddziały przed nas, żeby złapać oddział w kleszcze. Rozdział 28 Z oddziału, który w dniu opuszczenia farmy Moh- ler-Beni liczył ponad setkę osób, zostało ledwie trzydzie- stu jeden wojowników. Prowadzili przez ociekający wodą 360 Gordon R. Dickson las rząd osłów, z których tylko dwa nie były obładowa- ne. Tu, na wysokości o cztery tysiące stóp wyżej niż bo- gate pola uprawne, które opuścili zaledwie półtora tygo- dnia temu, pogoda okazała się być nieoczekiwanie zła, jak na tę część Kontynentu Północnego Harmonii. Trzy dni ciągłego, lodowatego deszczu przemoczyły wszyst- kich, zarówno ludzi jak i zwierzęta, nie chronione przez nieprzemakalne okrycia, wychładzając ich do kości. Pozbyli się wszelkich sprzętów, oprócz najniezbęd- niejszych. Zostało im tuzin namiotów, w których spali po troje lub czworo, kilka ładunków suchego prowian- tu. Prawie wszyscy zataczali się z wyczerpania, a więk- szość paliła gorączka. Po Masenvale dopadła ich jakaś choroba górnych dróg oddechowych i podczas marszu wzdłuż całej kolumny słychać było ciągły kaszel, ludzie szli z błyszczącymi oczyma i gorącą skórą. Nikt z nich nie wyglądał jednak tak szkieletowo i na tak bliskiego śmierci, jak Child-of-God. A jednak szedł dalej, trzymając się swego miejsca na czele kolumny i wykonując obowiązki pierwszego oficera. Grzmienie jego surowego głosu zostało zredukowane do szeptu, ale mó- wił to co zawsze, bez przyznania się do słabości. Z nich wszystkich w najlepszym stanie zdawali się być Rukh i Hal. Ale po pierwsze byli jednymi z młod- szych członków oddziału, a po drugie oboje zdawali się posiadać szczególną siłę. Hal płonął z gorączki i kaszlał razem z innymi, ale miał w sobie zapasy energii, które zaskoczyły nawet jego - tak jakby odkrył mechanizm pozwalający spalać się od środka dostarczając energii do momentu, aż zużyje ostatnie kawałki ciała i kości. W przypadku Rukh wewnętrzny płomień nie miał nic wspólnego z samospalaniem ciała i zdawał się obie- cywać utrzymać jej ciało w działaniu do chwili, kiedy błyszcząca złota kula Alfy Eridani, ukryta teraz za nisko wiszącymi chmurami, nie spali się i ostygnie. Tak jak pozostali, straciła na wadze i wyglądała jak wnuczka Childa-of-God, ale wydawało się, że w żaden sposób jej to nie ubliża. Wewnętrzny ogień płonący pod ciemną skórą, zdawał się świecić jak lampa w nocy i im bardziej Encyklopedia Ostateczna - tom 1 361 widoczne stawało się jej zmęczenie i chudość, tym sta- wała się piękniejsza. Udało im się uciec z kleszczy pułapki, w którą chciał ich złapać Barbage - kleszczy, które składały się z jego milicji i grupy wysłanej w lasy z innego dystryktu. Jed- nak oddziałowi udało się wymknąć dosłownie w ostat- niej chwili. Od tamtej pory Barbage ścigał ich z nieusta- jącym uporem, wciąż uzupełniając zapasy i wymienia- jąc żołnierzy, tak więc miał ciągle świeże oddziały. Nie dano im żadnej szansy na odpoczynek i dopro- wadzenie się do porządku i w końcu po jednym, po dwóch lub trzech, członkowie oddziału - kompletnie wyczerpa- ni lub zbyt chorzy - byli odsyłani, aby spróbowali samo- dzielnej ucieczki. Razem z nimi stracili niemal cały za- pasowy sprzęt i osły - wszystko, bez czego można było się obejść, oprócz podstawowych środków niezbędnych do kontynuacji ucieczki, worków z prochem i nawozu, którego Rukh nie chciała zostawić. Nie była gotowa przyznać, że ucieczka z tego ciągłe- go polowania była niemożliwa. Wyglądało, że nie mogła tego zrobić, dopóki płonął w niej wieczny ogień, a jej całkowita odmowa przyjęcia do wiadomości jakiegokol- wiek innego wyjścia z tej sytuacji, niż wykonanie ich misji, ciągnęła za sobą pozostałych członków oddziału. Nawet Hal, który dzięki Exotikowemu szkoleniu potrafił odsunąć na bok efekt, jaki na nich wywierała, dał się w końcu ująć i poruszyć, niemal zapominając o wła- snym życiu i celu - celu, którego jeszcze do końca sobie nie uświadomił - by dołączyć do Rukh w jej samobójczej misji. Kiedy rozważał tę sprawę w swoim otępiałym od go- rączki i bolących mięśni umyśle, uświadomił sobie, że wielka charyzmatyczna moc Innych, takich jak Bleys Ahrens nie wywodziła się z żadnej szczególnej kombina- cji wpływów Dorsajów i Exotików, lecz wprost z kultury Zaprzyjaźnionych, z zaabsorbowania jej mocy przeko- nywania i konwersji. Szokiem dla niego było uświado- mienie sobie, że pomimo znajomości Obadiaha poddał się powszechnej opinii, w myśl której z trzech wielkich 362 Gordon R. Dickson Kultur Odłamkowych, Zaprzyjaźnieni mieli do zaofero- wania najmniej praktycznych talentów. Jak wskakują- cy na miejsce ostatni element mechanizmu spustowe- go, czyniący z broni zabójcze narzędzie zrozumiał wresz- cie, że to była właśnie oczywista przyczyna, która umoż- liwiła Innym nagłe i powszechne dojście do władzy na wszystkich światach poza Dorsai, Exotikami i Ziemią. Kwestią, która zawsze zastanawiała wszystkich ana- lityków tego faktu, był często powtarzany fakt, że In- nych było stosunkowo mało. Przyjęto, że zdecydowali się ukształtować swoją organizację na wzór dużych or- ganizacji przestępczych z przeszłości, a żeby osiągnąć swoje cele raczej wpływali na sprawujących władzę, niż sami ją przejmowali. Mimo wszystko - biorąc pod uwa- gę, że było ich tylko kilka tysięcy na miliardy zwykłych ludzi zamieszkujących wszystkie planety - nawet ta kon- cepcja nie wyjaśniała, w jaki sposób zachowują kontro- lę. Ci, których kontrolowali osobiście, stanowili tak dużą grupę, że samo pilnowanie wymiany ludzi na tych sta- nowiskach byłoby dla Innych tytaniczną pracą, nie mó- wiąc już o wysiłku konwersji każdego nowego polityka do swoich przekonań. Ale jak pomyślał teraz Hal, gdyby mogli rozsyłać nie-Innych jako uczniów, których wła- sne iskry talentu do przeprowadzania tego typu kon- wersji zostały zwielokrotnione dzięki technikom Innych, to taka kontrola stawała się nie tylko możliwa, ale i roz- sądna. Jeśli to wyjaśniało sukces Innych, stanowiło rów- nocześnie klucz do zrozumienia ich kontroli nad Har- monią i Zjednoczeniem oraz pozwalało zrozumieć nie- oczekiwaną eksplozję aktywności tych światów na ryn- ku międzygwiezdnego handlu w ciągu ostatnich dwu- dziestu standardowych lat - aktywność, która przez stu- lecia była tam pogardzana, za wyjątkiem sytuacji, kiedy niezbędne były im rzeczy, jakie mogli nabyć wyłącznie za walutę międzygwiezdną. Coś w bezkształtnym nurcie podświadomości Hala zdawało się zauważyć znaczenie osiągniętego przez nie- go odkrycia. Nie mógł jednak swobodnie dalej drążyć tej Encyklopedia Ostateczna - tom 1 363 kwestii. Jeśli będzie żył i będzie miał szansę, to może zweryfikuje swoje odkrycie. Jeśli nie, niczego to nie zmie- ni. Tylko że nie potrafił uwierzyć w to, że mógłby nie przeżyć. Nie potrafił zaakceptować takiego pomysłu, albo Dorsajskie podejście, którym nasączył go Malachi, nie- zdolność do poddania się - wsiąkło zbyt głęboko w jego ciało i duszę. Tak jak Rukh ze swoim celem, którym było zniszczenie elektrowni Zaworu Rdzeniowego, nie mógł odwrócić się od wybranego przez siebie celu, a po- nieważ śmierć oznaczałaby rezygnację, również ona nie była brana pod uwagę. Idący tuż przed nim w szeregu mężczyzna zatoczył się nagle i zatrzymał, po czym opadł na ziemię, jakby mięśnie nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Hal pod- szedł do niego. - Co się stało? - zapytał. Tamten tylko potrząsnął głową, z zamkniętymi oczy- ma i głębokim, powolnym oddechem, jakby zdążył już zapaść w sen. Hal poszedł dalej, mijając innych człon- ków grupy, mężczyzn i kobiety siedzących na ziemi tam, gdzie się zatrzymali, z których część już spała. Na czele kolumny zastał Rukh, wciąż na nogach, pomagającą Tallah zdjąć plecak. - Czemu stanęliśmy? - zapytał Hal i odchrząknął, żeby oczyścić chrypiące gardło. - Potrzebowali postoju, przynajmniej krótkiego. - Rukh zdjęła plecak i nachyliła się, by obejrzeć dziurę wytartą na plecach grubej, zielonej koszuli Tallah. - Możemy dać tampon - stwierdziła - i znów zmienić bandaż. Ale to się przekształca w regular- ny wrzód. Z czymś takim w ogóle nie powinnaś no- sić plecaka. - Jasne - powiedziała Tallah. - Wobec tego zostawię go, a plecak będzie sam gonił za nami na swoich małych nóżkach. - W porządku - stwierdziła Rukh. - Idź do Falta, niech ci zmieni opatrunek na tym otarciu, a potem za- stanówcie się razem co zrobić z wyściółką twojego ple- caka. Ruszamy za dziesięć minut. 364 Gordon R. Dickson Tallah sięgnęła po taśmy swojego plecaka, podnio- sła go i niosąc w ten sposób na wysokości kostek ruszy- ła w tył kolumny, do Falta. Rukh skierowała spojrzenie na Hala. Stali, przez chwilę sami dzięki odległości między nimi i najbliższym członkiem oddziału. - Mieliśmy przerwę zaledwie trzydzieści pięć minut temu - powiedział Hal. - Tak - odpowiedziała ciszej - ale i tak musieliśmy się zatrzymać, a nie chciałam denerwować ludzi bar- dziej, niż już są. Chodź ze mną. Poprowadziła go w las. Kiedy tylko roślinność osło- niła ich przed wzrokiem oddziału, skręciła w lewo i cof- nęła się równolegle do kolumny kilka metrów. Idący za nią Hal, choć powinien być przygotowany na ten widok przez codzienne obserwacje ostatnich kilku tygodni, do- znał niemal fizycznego szoku, gdy zobaczył Jamesa Chil- da-of-God siedzącego na płaszczu przeciwdeszczowym rozłożonym na ziemi, z plecami opartymi o pień dużej odmiany lokalnego klonu. Twarz Childa na tle pobrużdżonej, ciemnej od desz- czu kory drzewa, ogorzała od słońca i pocięta licznymi zmarszczkami wyglądała, jak kawałek drewna zbyt dłu- go wystawiony na deszcz i słońce. Ubranie na nim zwi- sało, nawet gruby strój przeciwdeszczowy, więc nie było wątpliwości, jak bardzo schudł przez ostatnie kilka ty- godni. Przedramiona opierał na udach, z dłońmi i nad- garstkami na wpół skierowanymi ku górze, jakby po pro- stu opadły bezsilnie pod wpływem grawitacji Harmonii. Ręce, nogi i ciało leżały w całkowitym bezruchu, jedynie jego wyblakłe, niebieskie oczy, głęboko zatopione pod ciężkimi brwiami nad ciągle gładko ogoloną twarzą wy- kazywały jakieś ślady życia i pozostały niezmienione. Spokojnie ogarnęły Rukh i Hala. - Zostanę tutaj - powiedział chrypiącym głosem. - Nie możemy sobie pozwolić na stratę ciebie - głos Rukh był gorzki i zimny. - Nie możecie czekać aż odpocznę, pozwalając tym samym złapać się milicji, co nastąpi w ciągu godziny, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 365 jeśli nie pójdziecie dalej - powiedział Child. Mówił z drob- nymi przerwami i ciężko oddychając, ale równomiernie. - I grzechem byłoby dalej obciążać Wojowników kimś bezużytecznym. Nie jest to choroba, z której mogę się wyleczyć, jeśli oddział będzie mnie utrzymywał. Moją chorobą jest wiek, którego tylko przybywa, kiedy czeka- my. Mógłbym iść jeszcze trochę - ale po co? Moje serce ukoi raczej śmierć tutaj, mając przed sobą wrogów Boga, wiedząc, że nadal mam dość siły, by zabrać ze sobą przy- najmniej jednego z nich. - Nie możemy cię stracić - głos Rukh stał się jeszcze zmniejszy i twardszy. - Co, jeśli coś mi się stanie? Nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. - Jak miałbym cię teraz zastąpić, skoro nie mogę ani iść, ani walczyć? Wstydź się ty, która tak słabo my- ślisz, a jesteś kapitanem tego oddziału - powiedział Child- of-God. - Wszyscy jesteśmy nie więcej niż wiosennymi kwiatami, które rozkwitają tylko na dzień pod Jego okiem. Jeśli kwiat umrze, każdy inny może zająć jego miejsce. Wiedziałaś o tym całe swoje życie, Rukh i w ten sposób zawsze wyglądała sytuacja w oddziałach albo między tymi, którzy świadczą o wierze. Nikt nie jest nie- zastąpiony. Więc czemu miałoby ci mnie brakować? To niepodobne do ciebie, jako Wybranej, by robić coś ta- kiego. Rukh stała patrząc na niego i milcząc. - Pomyśl - powiedział Child. - Jest już późno. Jeśli opóźnię pościg choćby o godzinę, nie będą mieli innego wyboru, niż zatrzymać się na noc. Zaś wy, wiedząc, że nie będziecie ścigani, możecie w tej chwili zmienić trasę, a rano zanim zauważą swój błąd przejdą przynajmniej pół dnia w złym kierunku. Tak więc możecie zyskać wo- bec nich dzień przewagi, a dzięki temu może uda się wam uciec. Twoim obowiązkiem jest nie przepuścić ta- kiej, danej od Boga, szansy. Rukh nadal stała w milczeniu, nie ruszając się, a cisza która zapadła po słowach Childa przeciągała się, aż w końcu Hal zorientował się, że z całej trójki tylko on może ją przerwać. 366 Gordon R. Dickson - On ma rację - powiedział, słysząc jak słowa zaci- skają mu gardło. - Oddział czeka, Rukh. Pomogę mu w przygotowaniu się i dogonię was. Rukh powoli obróciła głowę, jakby walcząc z napię- ciem opornych mięśni karku i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Potem spojrzała z powrotem na Childa. - James... - powiedziała powoli i umilkła. Zrobiła krok w jego stronę i nagle opadła przed nim na kolana. Sztywno objął ją ramionami i przytulił do siebie. - Jesteśmy od Boga, ty i ja - powiedział patrząc na nią - a dla takich jak my, wszystko we wszechświecie jest niczym cienie we mgle. Zostanę oddzielony od cie- bie tylko na krótką chwilę, wiesz o tym. Moje dzieło tu- taj jest skończone, podczas gdy twoja praca trwa. Czym więc powinno być dla ciebie, jeśli przez tę chwilę nie zobaczysz mnie przy sobie? Jest oddział, którego mu- sisz strzec, Zawór Rdzeniowy, który musisz zniszczyć i wrogowie Boga, którzy muszą zostać przeklęci przez twoje imię. Pomyśl o tym. Zadygotała w jego ramionach, potem uniosła głowę, pocałowała go i powoli wstała. Popatrzyła na niego z góry, a jej twarz wygładziła się. - Nie przez moje imię - powiedziała łagodnie. - Twoje. Wpatrywała się w niego z góry, a jej plecy wyprosto- wały się. Jeszcze raz rozległ się jej głos, nieoczekiwanie przebijając się przez wilgotny las niskim, intensywnym brzmieniem. - Twoje, James. Kiedy zniszczymy Zawór Rdzenio- wy i wreszcie będę wolna, wzniecę burzę przeciw wro- gom, wicher sądu, jakiemu nie oprze się żaden z nich. A ta burza będzie nosić twoje imię, James. Okręciła się na pięcie i szybko odeszła, prawie bie- gnąc. Dwaj mężczyźni przyglądali się jej do chwili, aż całkiem zakryły ją nisko zwisające gałęzie. Wtedy ich spojrzenia znów się spotkały. - Tak... - powiedział Hal, tak naprawdę nie wiedząc, czemu się odzywa. Rozejrzał się po otaczającym ich, pa- górkowatym terenie porośniętym gęstą roślinnością. Nie- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 367 daleko od nich dostrzegł między drzewami wzniesienie z miniaturowym urwiskiem. - Tam w górze? - zapytał wskazując. - Tak. - Brzmiało to bardziej jak stęknięcie niż wy- powiedziane słowo i Hal oglądając się na starego czło- wieka zorientował się, jak bardzo nadwerężył on resztki sił, by odesłać od siebie Rukh. - Zaniosę cię tam. - Broń... - z wysiłkiem powiedział Child. - Mój pi- stolet energetyczny ze skróconą lufą, do wsadzenia za koszulę. Mój karabin rakietowy... magazynki z naboja- mi. Baterie... Hal skinął. Child miał teraz ze sobą zwyczajowy pi- stolet energetyczny w kaburze i nóż przy pasie. - Przyniosę je - powiedział Hal. Ruszył przez las. Kiedy dołączył do oddziału, ten właśnie zebrał się i ponownie ruszył w drogę. Nikt z jego wyczerpanych towarzyszy nie zdobył się na pytanie, cze- mu odłączył osła niosącego namiot i osobiste wyposaże- nie Childa i poprowadził go na tyły ruszającej kolumny. Kiedy roślinność skryła go z pola widzenia tylnej stra- ży, ponownie skręcił w krzaki i drzewa. Po krótkim mar- szu znalazł Childa siedzącego tam, gdzie go zostawił. Posadził go na grzbiet przyprowadzonego zwierzęcia. Jednak pod podwójnym obciążeniem zwierzę zaryło kopyta w ziemi i odmówiło marszu. Hal zdjął więc męż- czyznę i samotnie poprowadził osła na szczyt urwiska, który stanowił idealne stanowisko dla strzelca wyboro- wego, jako że ściany poniżej były niemal pionowe i po- zbawione roślinności, skierowane w stronę, z której musiała nadejść milicja. Hal rozładował wyposażenie Childa, rozstawił namiot i zostawił w jego wnętrzu je- dzenie, wodę i resztę sprzętu. Potem ze znacznie odcią- żonym osłem wrócił po Childa. Tym razem, gdy stary człowiek został umieszczony na jego grzbiecie, osioł nie zaprotestował i Hal poprowa- dził go na szczyt urwiska. Przed namiotem, tuż przy kra- wędzi pionowej skały rozłożył brezent i pomógł Childowi ułożyć się na nim. 368 Gordon R. Dickson - Jeśli byłoby trzeba - powiedział, kiedy Hal poma- gał mu zejść z osła - mógłbym to zrobić sam, ale potrze- buję całej siły, jaka mi pozostała. Hal tylko skinął głową. Zebrał gałęzie i kawałki pni tworząc z nich osłonę przy krawędzi, tak żeby Child strze- lając, mniej był narażony na pociski nieprzyjaciół. - Jak tylko zorientują się, że jesteś sam, spróbują cię otoczyć - powiedział. - To prawda - Child uśmiechnął się odrobinę - ale najpierw się zatrzymają, potem będą się naradzać i do- piero wtedy ponownie spróbują ataku. A kiedy w końcu podejdą, nadal będą ostrożni. Muszę tylko powstrzymać ich do zmroku. Child utkwił spojrzenie w rejonie z którego mógł nadejść przeciwnik. Hal zakończył rozkładanie koło le- żącego na brezencie człowieka ostatnich rzeczy: broni, kubka z wodą i jedzenia, po czym zawahał się. - Idź - powiedział Child nie oglądając się na niego. - Nie masz tu już nic więcej do zrobienia. Twoją powin- nością jest teraz oddział. Hal przyglądał mu się jeszcze przez sekundę, po czym odwrócił się, by odejść. - Stój - powiedział Child. Hal odwrócił się. Stary człowiek nie patrzył już przez szczelinę strzelecką, lecz na niego. -Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko, Howardzie? - zapytał. Hal zapatrzył się na niego. - Hal Mayne. - Spójrz na mnie Halu Mayne - powiedział Child. - Co widzisz? - Widzę... - niespodziewanie Halowi zabrakło słów. - Widzisz - odezwał się Child mocniejszym głosem - tego, który całe swoje życie z radością i triumfal- nie służył swemu Bogu, a teraz przystępuje do ostat- niego zadania, które z łaski Pana przypadło tylko jemu. Powiesz to oddziałowi i Rukh Tamani, kiedy do nich powrócisz. Powtórzysz dokładnie to co po- wiedziałem? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 369 - Tak - odpowiedział Hal. Powtórzył wiadomość po- wierzoną mu przez Childa. - Dobrze - stwierdził Child. Chwilę dłużej przyglą- dał się Halowi leżąc. - Błogosławię cię w imię Boże, Halu Mayne. Przekaż innym, że w Imię Boże błogosławię rów- nież oddział i Rukh Tamani oraz wszystkich, którzy będą walczyć pod sztandarem Pana. Dbaj o tych, którzy zo- stali powierzeni w twoje ręce. Obrócił się, by ponownie skupić wzrok na lesie wi- dzianym przez stanowisko strzeleckie w swojej osłonie. Hal również się odwrócił, ale w innym kierunku, zosta- wiając Jamesa Childa-of-God na wzniesieniu w przesiąk- niętym deszczem lesie, czekającego na swoich wrogów - pojedynczo, tak jak zawsze, ale również jak zawsze, nie sam. Rozdział 29 Dopędzenie oddziału zajęło Halowi prawie godzinę. Tak jak zasugerował Child, Rukh zmieniła kierunek marszu; wszyscy rozeszli się w różne strony, by zebrać potem w wyznaczonym punkcie. Hal musiał niemal przez dwadzieścia minut krążyć, by odnaleźć ich nowy ślad. Później już ruszył szybko, ale i tak upłynęło prawie sześć- dziesiąt minut zanim ich w końcu dogonił. W ciągu tej ostatniej pół godziny, po raz pierwszy od kiedy opuścił Ziemię, jego umysł wpadł w pewne uporządkowane ścież- ki, odsuwając się od obecnej sytuacji jako niezależny i niezaangażowany obserwator, by na zimno ocenić i roz- ważyć wszystkie jej elementy. Słowa Jamesa Childa-of- God sprawiły, że jasno ujrzał przed sobą swoje obowiąz- ki, a dzięki temu umysł został zmuszony do ciężkiej pra- cy, do czego przygotowali go wszyscy trzej nauczyciele. Dotąd ignorował to, angażując się w sprawy otaczają- cych go ludzi. Jednak teraz, pod wpływem ścierania się od gorączki i wyczerpania, po którym nastąpił ostatecz- ny cios poświęcenia Childa, jego emocje znikły z równa- 370 Gordon R. Dickson nia jak mgła z lustra, zostawiając tylko to, z czym się mierzyli, czyste i wyraźne w swoich prawdziwych wy- miarach. W efekcie, kiedy dołączył w końcu do kolumny od- działu, w inny sposób patrzył na uparcie idące kobiety i mężczyzn. Ci ludzie nie byli po prostu przemęczeni - byli na granicy wszelkich sił, których mogło dostar- czyć im ich poświęcenie. Możliwe, że Rukh nigdy nie mogła zostać pokonana i nigdy się nie podda, ale ci zwy- kli śmiertelnicy maszerujący i walczący pod jej rozkaza- mi zostali zużyci niemal do granic fizycznych i psychicz- nych możliwości. Przeszedł na czoło kolumny i od jednego spojrzenia zrozumiał, że Rukh jeszcze sobie tego nie uświadomiła i szybko to nie nastąpi. Podobnie jak Child, miała w so- bie dodatkowy wymiar, poświęcenie, którego nie posia- dali zwykli śmiertelnicy i tak naprawdę nie była w sta- nie zrozumieć ich ograniczeń i faktu, że byli już bardzo blisko kapitulacji. Idąc na czele kolumny obróciła głowę by popatrzeć na niego, kiedy się zbliżył. - Zrobiłeś dla niego wszystko? - zapytała neutral- nym głosem. Twarz miała bez wyrazu. - Przesłał wiadomość - powiedział Hal. - Zapytał mnie co widzę, a kiedy nie potrafiłem odpowiedzieć, stwierdził, że patrzę na kogoś, kto całe życie służył Panu Bogu z wielką radością i triumfem, a teraz dzięki łasce Pana samotnie przystępuje do ostatniego zadania. Pro- sił mnie, żebym wam to powtórzył. - Zapytał mnie również o moje prawdziwe nazwisko - mówił dalej Hal - a kiedy powiedziałem mu, że brzmi ono Hal Mayne, pobłogosławił mnie w imię Boga. Prosił mnie również, żebym przekazał reszcie, że błogosławi także oddział, Rukh Tammani i wszystkich, którzy wal- czą pod sztandarem Pana. Kiedy to powiedział, odwróciła od niego wzrok i przez długą minutę szła w ciszy. Kiedy się odezwała, nadal miała odwróconą głowę, lecz jej głos nie uległ zmianie. - W oddziale brakuje teraz porucznika - powiedzia- 370 Gordon R. Dickson nia jak mgła z lustra, zostawiając tylko to, z czym się mierzyli, czyste i wyraźne w swoich prawdziwych wy- miarach. W efekcie, kiedy dołączył w końcu do kolumny od- działu, w inny sposób patrzył na uparcie idące kobiety i mężczyzn. Ci ludzie nie byli po prostu przemęczeni - byli na granicy wszelkich sił, których mogło dostar- czyć im ich poświęcenie. Możliwe, że Rukh nigdy nie mogła zostać pokonana i nigdy się nie podda, ale ci zwy- kli śmiertelnicy maszerujący i walczący pod jej rozkaza- mi zostali zużyci niemal do granic fizycznych i psychicz- nych możliwości. Przeszedł na czoło kolumny i od jednego spojrzenia zrozumiał, że Rukh jeszcze sobie tego nie uświadomiła i szybko to nie nastąpi. Podobnie jak Child, miała w so- bie dodatkowy wymiar, poświęcenie, którego nie posia- dali zwykli śmiertelnicy i tak naprawdę nie była w sta- nie zrozumieć ich ograniczeń i faktu, że byli już bardzo blisko kapitulacji. Idąc na czele kolumny obróciła głowę by popatrzeć na niego, kiedy się zbliżył. - Zrobiłeś dla niego wszystko? - zapytała neutral- nym głosem. Twarz miała bez wyrazu. - Przesłał wiadomość - powiedział Hal. - Zapytał mnie co widzę, a kiedy nie potrafiłem odpowiedzieć, stwierdził, że patrzę na kogoś, kto całe życie służył Panu Bogu z wielką radością i triumfem, a teraz dzięki łasce Pana samotnie przystępuje do ostatniego zadania. Pro- sił mnie, żebym wam to powtórzył. - Zapytał mnie również o moje prawdziwe nazwisko - mówił dalej Hal - a kiedy powiedziałem mu, że brzmi ono Hal Mayne, pobłogosławił mnie w imię Boga. Prosił mnie również, żebym przekazał reszcie, że błogosławi także oddział, Rukh Tammani i wszystkich, którzy wal- czą pod sztandarem Pana. Kiedy to powiedział, odwróciła od niego wzrok i przez długą minutę szła w ciszy. Kiedy się odezwała, nadal miała odwróconą głowę, lecz jej głos nie uległ zmianie. - W oddziale brakuje teraz porucznika - powiedzia- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 371 ła. - Tymczasowo zamierzam powierzyć te obowiązki wspólnie tobie i Faltowi. Przyglądał się jej przez chwilę, kiedy szli razem. - Pamiętasz, jak powiedział, że Barbage tak napraw- dę chce tylko mnie. Możliwe, że gdyby widziano mnie jak oddalam się od reszty... - Rozmawialiśmy już o tym. Oddziały nie działają w ten sposób. - Jeszcze nie skończyłem - powiedział. - Jutro w południe będziecie mieli dość przewagi nad milicją, żeby można było zaplanować pewne rzeczy. Zamierzałem zasu- gerować, żeby Falt przejął obowiązki pierwszego oficera, a podczas gdy będziecie jutro, a nawet jeszcze dzisiaj szli dalej prosto, zacząłbym po jednym odprowadzać ze szlaku osły. Ślad pozostawiany przez oddział będzie na tyle wy- raźny, że milicja będzie się go trzymać, a ja w końcu od- prowadzę wszystkie osły z dala od was. - Żeby milicja wyłapała je po jednym, kiedy znowu podejmą nasz ślad? - Nie - wyjaśnił cierpliwie - bo kiedy odprowadzę ostatniego, wrócę i je zbiorę, po czym zaprowadzę do jakiegoś ustalonego miejsca. W międzyczasie reszta z was pójdzie dalej przez dzień czy coś koło tego - a potem się rozproszycie. Pojedynczo znikniecie w la- sach, tak, że trop rozpłynie się w powietrzu. Później spo- tkamy się w wyznaczonym miejscu z osłami. Rozważała ten pomysł przez chwilę, kiedy szli obok siebie. - Nie - powiedziała w końcu. - Po tym wszystkim Barbage nie podda się tak łatwo. Będzie dalej przecze- sywał ten teren, a nawet jeśli nie znajdzie nas, w końcu trafi na osły. Nie. - Nie będzie przeczesywał, chyba że będzie sądził, że znajdując was, dostanie i mnie. Jak tylko zbiorę osły, dam się zobaczyć na jednym z ich punktów zaopatrze- niowych - znokautuję i zwiążę strażnika, ukradnę broń albo trochę jedzenia - a kiedy tylko usłyszy, że jestem sam i uciekam z tego terenu, Barbage ruszy za mną. Nadal twierdzę, że tak naprawdę ściga tylko mnie. 372 Gordon R. Dickson Wróciła do rozmyślań, idąc z lekko pochyloną głową i wzrokiem skupionym na poszyciu leśnym kilka kro- ków przed nią. Cisza przeciągała się. W końcu westchnęła i popatrzyła na niego. - Jakie są szanse na to, że dasz się zobaczyć i bez- piecznie uciec? - zapytała. - Duże - powiedział bez ogródek. - Jeśli tylko będę sam i nie będę musiał martwić się o nikogo z oddziału. Znów popatrzyła przed siebie. Po raz kolejny zapa- nowała cisza. Przyglądał się jej, wiedząc, że wywołał w niej konflikt pomiędzy obawą przed utratą materia- łów wybuchowych, a obowiązkiem zachowania przy ży- ciu członków oddziału. - W porządku - stwierdziła w końcu. Popatrzyła na niego twardo. - Ale lepiej żebyś zaczął akcję od razu, tak jak mówiłeś. Odprowadzenie z naszej trasy pojedynczo dwudziestu osłów zajmie ci trochę czasu, zwłaszcza, że za każdym razem będziesz musiał nas doganiać. Wezwij Falta i wyciągnij mapy z moich rzeczy, wybierzemy punkt spotkania. Tej nocy, aż do świtu następnego dnia Hal wypro- wadzał zwierzęta z kolumny, prowadząc je pojedynczo w głąb lasu na tyle daleko, żeby nie zostały usłyszane przez milicję. Rano wszystkie osły były uwiązane poje- dynczo, a Hal był gotów do rozstania z grupą. - Trzymaj straż w ciągu dnia - powiedziała Rukh. - Za pięć dni spotkamy się w wyznaczonym punkcie. - Kiedy zbierzesz całe stado, dotarcie tam zajmie ci przynajmniej tyle dni - dodał Jason. - To ponad siły jednego człowieka. Naprawdę powinienem iść z tobą. - Nie - zaprotestował Hal. - Za wyjątkiem prowa- dzenia powiązanych osłów, najszybciej będę się poru- szał sam - a jeśli coś się stanie, wolałbym martwić się tylko o siebie. - Myślę, że masz rację - zgodził się Falt. - Powodze- nia... Podał mu rękę na pożegnanie, to samo uczynił Ja- son. Wszyscy, łącznie z Rukh, dźwigali już na ramio- nach plecaki z niezbędnym sprzętem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 373 - Będziesz ostrożny, prawda, Howardzie? - zapytał Jason. Hal uśmiechnął się. - Wychowano mnie, bym był ostrożny - powiedział. - W porządku - stwierdziła Rukh. - To powinno wy- starczyć za pożegnanie. Pójdę z tobą kawałek, Howar- dzie. Mam ci jeszcze kilka rzeczy do przekazania. Poszli razem, Hal balansując, by zrównoważyć cięż- ki plecak wżynający się w ramiona, pistolet energetycz- ny przydzielony mu przez Rukh, obciągający pas po pra- wej stronie i karabin rakietowy trzymany w lewej ręce. Deszcz ustał, ale niebo wyglądało jak szary metal, a ostry wiatr dmuchał w kierunku marszu oddziału, zbierał wil- goć z liści i ziemi, chłodząc wystawione na jego działa- nie twarze i dłonie. Kiedy wyszli poza zasięg słuchu od- działu, Rukh zatrzymała się, więc Hal zrobił to samo, obracając się ku niej twarzą. Czekał aż się odezwie, jednak stojąc sztywno wy- prostowana patrzyła tylko na niego, wyglądając jak ktoś stojący na nabrzeżu i przyglądający się odpływającemu statkowi. Kierowany nagłym impulsem objął ją rękami. Nagle pozbyła się sztywności. Mocno się o niego oparła i poczuł jak dygocze, kiedy obejmowały go jej ramiona. - On mnie wychował - powiedziała, a słowa prawie utonęły w jego klatce piersiowej. - On mnie wychował, a teraz ty odchodzisz... - Nic mi nie będzie - odpowiedział mówiąc do czub- ka jej głowy. Jednak zdawało się, że go nie słyszy, po prostu obejmowała go mocno jeszcze przez chwilę, po czym głęboko westchnęła i odsunęła się lekko, unosząc głowę. Pocałował ją, a ona jeszcze przez jedną długą chwilę przyciskała się do niego. Potem poderwała się i odsunę- ła. - Musisz iść - powiedziała. Jej głos brzmiał już zwyczajnie. Stał patrząc na nią, instynktownie wiedząc, że nie powinien do niej wycią- gać rąk i przytulać. - Bądź ostrożny - powiedziała. 374 Gordon R. Dicksor Bez ostrzeżenia słońce Epsilon Eridani przebiło si< przez ciężką zasłonę chmur nad nimi, a w jego żywym żółtym blasku, jej twarz była czysta, młoda i jędrna. - Nic mi nie będzie - odpowiedział automatycznie. Wyciągnęła dłoń. Ich palce ledwie się dotknęły, pc czym odwróciła się i odeszła, wracając przez las do od- działu. Patrzył na nią, dopóki nie znikła z widoku, pc czym sam się odwrócił, wspominając jak odwracał się od Childa, zaledwie dzień wcześniej. Ruszył szybko, rozmyślając o następnych dwudzie- stu czterech godzinach, w ciągu których miał tyle dc zrobienia. Był najedzony, przespał się trochę, więc mógł teraz łatwo wprowadzić się w stan adrenalinowego po- budzenia, na które zawsze mógł liczyć, a zmęczenie, ból gardła i klatki piersiowej oraz ból głowy, od kiedy zaczę- ła go dopadać gorączka, praktycznie zostały zapomnia- ne. Nie powiązał osłów pojedynczo, jak powiedział Rukh, choć konieczne było odprowadzanie ich ze szlaku od- działu w różnych miejscach, żeby milicja nie zoriento- wała się, iż nastąpił eksodus zwierząt oddziału. Ślady wskazujące na odprowadzenie od grupy pojedynczego zwierzęcia nie były niczym niezwykłym. Kulawe lub chore zwierzęta były odprowadzane dalej przed wypuszczeniem, tak żeby nie miały ochoty próbować wrócić do reszty w kolumnie. Jednak tym razem, kiedy Hal odprowadził osła na bezpieczną odległość od szlaku, skręcał i prowa- dził je do tymczasowego miejsca zbiórki, by przywiązać je razem z innymi, przyprowadzonymi wcześniej. Kierował się teraz do tego miejsca. Kiedy tam do- tarł, osły cierpliwie pasły się na końcach swoich dłu- gich lin, rozproszone w zagłębieniu terenu osłoniętym drzewami, a Epsilon Eridani była już w pół drogi do ze- nitu, na niebie ozdobionym jedynie pojedynczymi chmu- rami. Zajął się przygotowaniem swojej karawany. Plusem było to, że członkowie oddziału zabrali swoje rzeczy do plecaków, redukując obciążenie zwierząt do tego stop- nia, że miał pięć luzaków w rezerwie. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 375 Jednak nawet teraz, przy dobrej pogodzie, prowa- dzenie karawany składającej się z dwudziestu pięciu jucznych zwierząt przez trudny teren, było nie lada wy- siłkiem. Załadował na osły siodła z jukami i połączył je linami. Zanim karawana była gotowa do drogi, minęły niemal trzy godziny. Kiedy wreszcie ruszył, pozostało mu jeszcze około sześciu godzin dnia na marsz. Kierował się prawie do- kładnie na wschód, w dół zbocza, w stronę najbliższej, widocznej na mapie drogi, jaka stanowiła najbliższą możliwą trasę dostarczenia zaopatrzenia dla grupy po- ścigowej Barbage'a. W ciągu sześciu godzin, jakie miał do dyspozycji, był w stanie znaleźć się w odległości oko- ło kilometra od drogi. Znalazł tam miejsce bardzo po- dobne do tego, gdzie wcześniej zgromadził osły, rozłado- wał je i uwiązał. Potem się posilił i położył w śpiworze do snu, nakazując umysłowi obudzić się za cztery godziny. Kiedy otworzył oczy, księżyc Harmonii - tak jak się spodziewał - tkwił wysoko na niemal bezchmurnym noc- nym niebie. Księżyc - nazywany Okiem Pana - był wi- doczny w połowie i odbijane przez niego światło było wystarczające na rodzaj wędrówki, jaki sobie zaplano- wał. Przygotował sobie lekki plecak z suchym prowian- tem, zestawem pierwszej pomocy, amunicją, osłoną prze- ciwdeszczową i zostawił osły w blasku księżyca. Po po- dejściu do drogi, zaczął wzdłuż niej poszukiwać punktu zaopatrzeniowego milicji. Znalazł go w ciągu dwudziestu minut. W nocy jego dwaj strażnicy spali, a światła były wygaszone, ale wy- czuł je węchem, zanim je zobaczył. Na niewielkiej pola- nie przy drodze znalazł namiot, wciąż czerwone węgle ogniska, stos zamkniętych skrzyń i jakieś śmieci. Do- prowadziła go tam mieszanka zapachów dymu, śmieci, ludzkich odpadków i delikatniejszych, technologicznych woni, takich jak olej do broni i brudnego brezentu. Zdjął plecak i odłożył na bok karabin, zostawiając je kilka metrów dalej między drzewami, po czym bezsze- lestnie wkroczył do uśpionego obozu. Tu u podnóży gór 376 Gordon R. Dickson noc była tak spokojna i pozbawiona insektów, że mógł słyszeć spokojny oddech przynajmniej jednego ze śpią- cych mężczyzn. Prawdopodobnie mógł całkowicie bez- piecznie unieść klapę namiotu, aby upewnić się, że było ich tu tylko dwu, ale nie było to konieczne. Wy- gląd obozu wręcz poświadczał, że zajmowało go tylko dwu ludzi. Obejrzał stos skrzyń, ale bez otwarcia którejś nie było sposobu, aby przekonać się co zawierały. Masa jed- nej wskazywała, że zawierały broń albo części do niej lub inny metalowy sprzęt. Typowe pakiety żywnościowe zapakowane w skrzyniach miałyby znacznie mniejszą masę, tak samo sprzęt medyczny, ubrania i większość z pozostałych przedmiotów, które mogły być tu wysła- ne. Sądząc po wyglądzie obozu i ilości opróżnionych pa- kietów z jedzeniem, ci dwaj siedzieli tu od dwóch dni. Nie byłoby ich tu teraz - pojechaliby z ostatnią cięża- rówką z zaopatrzeniem - gdyby nie czekali na jeszcze jeden transport. Również sądząc po śladach wykona- nych przez wcześniejsze dostawy, przynajmniej przez jeden dzień słońce i wilgoć pracowały w miejscu, gdzie dmuchawy z poprzedniej ciężarówki wyrzuciły miękką ziemię. Tak więc przed jutrem powinna przyjechać przynaj- mniej jedna ciężarówka. Rozejrzał się po obozie jeszcze raz, zapamiętując odległości między różnymi elementami i ogólny ich układ. Nie było trudno wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać to miejsce i gdzie będą jutro mężczyźni, kie- dy dotrze ciężarówka z dostawą. Gdy to zrobił, odszedł równie cicho jak przyszedł. Jakąś godzinę później, poruszając się już pod kątem do drogi, skoro znał tra- sę, znów był obok swojego stada, w śpiworze, szyku- jąc się do snu. Obudził się przed świtem, a godzinę później przyczaił na zboczu wzgórza, dziesięć metrów od punktu zaopatrze- niowego. Stwierdził, że jest mało prawdopodobne, by po- bliska placówka milicji zdobyła się na wysyłanie zaopa- trzenia przed świtem. W każdym razie strażnicy nadal spali Encyklopedia Ostateczna - tom 1 377 w namiocie i mógł przyglądać się i podsłuchiwać cały ry- tuał wiążący się z ich wstawaniem i posiłkiem. Jak zorientował się z rozmowy prowadzonej podczas śniadania, dzisiejsza dostawa miała dojechać godzinę przed południem i powinna składać się z trzech pojaz- dów. Zacisnął szczęki. Trzy ciężarówki, każda z kierow- cą i ładowaczem, plus tych dwu milicjantów stanowiło zbyt wielką liczebną siłę. Jednak dziesięć minut potem był z powrotem na nogach i biegł w stronę osłów, gdyż usłyszał, że tego dnia miała przyjechać jeszcze jedna, pojedyncza ciężarówka, nie z kolejną dostawą, ale by zabrać ich do koszar w Ahrumie, na co strażnicy bardzo się już cieszyli. Późne przybycie samotnej ciężarówki dawało mu sposobność, na którą nie miał nadziei - zmniejszenia trudności, które jego prywatne plany miały stworzyć oddziałowi. Wrócił do osłów i szybko zajął się przygoto- waniem tylko tylu zwierząt, ile było konieczne do trans- portu wyposażenia oddziału. Po załadunku i z powiązanymi osłami ruszył w stro- nę punktu wyznaczonego na spotkanie przez Rukh. Postawiony samotnie wobec arcytrudnego zadania, schwytany w tryby pracy fizycznej wymaganej do przepro- wadzenia dziewięciu obładowanych osłów w ograniczonym czasie, przez dwadzieścia kilometrów do punktu spotkania ustalonego z Rukh, trawiony gorączką, Hal niemal rado- śnie pogrążył się w stanie samoupojenia, w którym, oprócz nieustannego wysiłku woli, wszystko było nierealne. Ocenił, że potrzebuje przynajmniej siedmiu godzin na pokonanie drogi w obie strony - zaprowadzenie osłów, uwiązanie ich i rozładowanie i powrót, zanim pojedyn- cza ciężarówka przyjedzie zabrać obu milicjantów. Było to możliwe tylko przy marszu bez jakichkolwiek prze- stojów, albo jeśli zmusi uparte zwierzęta do większego niż zwykle wysiłku. W jakiś sposób udało mu się to, a zaskoczone osły ze zdziwieniem przechodziły nawet w kłus. Mniej wię- cej do południa wydawało się, że nie tylko zdoła wy- konać swój plan, ale nawet zyska z godzinę. 378 Gordon R. Dickson Wtedy, bez ostrzeżenia, teren stał się zbyt trudny dla zwierząt jucznych. Nierówny i poprzecinany wąwo- zami, mocno zarośnięty i zalesiony, a kiedy ostatni osioł schodził w dół stromej pochyłości, zapierając się kopy- tami, zwierzęta na przedzie walczyły z przeciwnym sto- kiem, który był równie stromy i pełen ciernistych krze- wów. W przypadku karawany zwierząt powiązanych ra- zem jedną długą liną, ta sytuacja powodowała upadki osłów i chaos. Godzinę po południu stało się jasne, że jeśli nie nastąpi jakiś cud, nie ma nadziei na dostarcze- nie zwierząt do celu i powrót do punktu zaopatrzenio- wego na czas. Zrobił jedyne co mu pozostało w tej sytuacji. Posił- kując się mapą z zasobów Rukh zlokalizował najbliższy strumień, przy którym znalazł zastępcze miejsce na po- stój. Doprowadził tam osły, rozładował je i uwiązał poje- dynczo linkami, by mogły się swobodnie przesuwać wzdłuż długiej liny, umożliwiając skubanie trawy i doj- ście do wody. Kiedy to zrobił, naciął sporą garść włosów z ogona jednego ze zwierząt i ruszył do wyznaczonego miejsca spotkania. Tam porozrzucał włosie na gałęziach i korze drzew, a następnie wyciął strzałki wskazujące kierunek, w jakim znajdowały się osły i sprzęt. To wszystko, co mógł zrobić. Rukh i pozostali byli świadomi, że w warunkach bojowych niewiele spraw odbywało się zgodnie z planem. Nie znajdując osłów na właściwym miejscu, instynktownie zaczną ich szukać, rozglądając się za wskazówkami. O ile nie będą mieli milicji na karku i dość czasu, by zatrzymać się i szukać, powinni bez problemu znaleźć zwierzęta, zanim te pad- ną z głodu. Hal znieczulił się na myśl o tym, jak będzie się czuć Rukh odkrywając, że w ładunku osłów nie ma materiałów wybuchowych. W każdym razie, nie miał czasu, by zrobić coś wię- cej. Opuszczając ustalony punkt spotkania, dosłownie biegł ponad dziesięć kilometrów do punktu zaopatrze- niowego. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 379 Dotarł na miejsce trzy kwadranse po godzinie, na którą pierwotnie planował wrócić. Dwaj milicjanci na- dal tam byli, choć ich rzeczy osobiste były już spakowa- ne i gotowe do odjazdu. Co dziwne, stos pełnych skrzyń nadal tam był, sprawiając, że Hal spocony i wyczerpany po ośmiu i pół godzinach maksymalnego wysiłku, za- czął martwić się, czy przypadkiem nie pojawi się tu za chwilę część milicji Barbage'a, żeby je odebrać. Gdyby razem z ciężarówką pojawiło się jeszcze sześciu uzbrojo- nych ludzi, znalazłby się w przegranej sytuacji. Jednak teraz nie mógł zrobić nic poza czekaniem, a jedną z zalet tej sytuacji była możliwość wypoczynku. Leżał na zboczu, nie przejmując się nawet obserwacją, bo uszy dostarczały mu dość informacji. Jego jedynym problemem była teraz konieczność zwalczenia kaszlu, który teraz, kiedy opadł poziom adrenaliny po wcześniej- szym wysiłku, groził ujawnieniem jego obecności męż- czyznom poniżej. W końcu niezbędne stało się zastosowanie jednej z technik Waltera InTeachera, służącej do kontrolowa- nia automatycznych procesów ciała, choć wiedział, że zużyje to kolejną porcję jego wątłych już sił i przestawił się przynajmniej częściowo w stan dopalania. Jednak ćwiczenia praktycznie wytłumiły kaszel, a po chwili jego uczy wychwyciły odległy dźwięk pracy dmuchaw, który sygnalizował wspinającą się po pochyłości drogi, zmie- rzającą do celu ciężarówkę. Była półtorej godziny spóźniona. Gdyby o tym wie- dział wcześniej, mógłby spokojnie dokończyć swój plan. Tyle, jeśli chodzi o stracone okazje. Półtorej godziny opóź- nienia było czymś, czego spokojnie można było oczeki- wać po wojskowym planie. Pojazd nadjechał. Dwaj milicjanci stali na brzegu drogi, z plecakami i pozostałym sprzętem zebranym w stos za nimi. Ciężarówka okazała się być wzmocnio- ną, wojskową odmianą pojazdów, których oddział użył w Masenvale, w czasie rajdu na fabrykę nawozów i ma- gazyn metalu. Podjechała, zatrzymała się, wykonała obrót i tyłem podjechała pod stos skrzyń. 380 Gordon R. Dickson Najwyraźniej miała zabrać je z powrotem do centrum zaopatrzeniowego. Dwaj milicjanci podeszli skrzyń, aby je załadować. Hal, trzymając karabin rakietowy w prawej ręce i odpiętą kaburę przy pasie, zsunął się w dół pod osłoną z krzaków, jakieś cztery metry od drogi. Przez otwarte tylne drzwi pojazdu mógł zajrzeć do kabiny. Kierowca nadal tam siedział, za kierownicą. Jeszcze jeden milicjant wyszedł ze środka i zaczął pomagać w załadunku skrzyń. Hal cicho wyszedł z krzaków trzymając w rękach karabin rakietowy. - Kierowca, podejść tutaj! - zawołał. - Pozostali, stać spokojnie! Nie zobaczyli go do chwili, gdy ostry dźwięk jego gło- su sprawił, że się obejrzeli. Wewnątrz ciężarówki głowa kierowcy odwróciła się nad fotelem. Zapatrzył się. - Do tyłu przez ciężarówkę i stań z resztą! - powie- dział do niego Hal. - Ostrożnie, spróbuj wyglądać, jak- byś niczego nie planował. - Ja nie... - kierowca prawie się zająknął. Uniósł ramiona nad głowę i niezgrabnie przecisnął się między siedzeniami w kabinie, po czym przeszedł przez pustą przestrzeń ładunkową i wyskoczył, stając obok pozostałej trójki. Hal skierował na nich swoją uwa- gę, jeden z nich był starszy, dwaj, którzy pilnowali obo- zu, najwyraźniej byli jeszcze nastolatkami. Dwie blade twarze patrzyły na niego z dziecięcym przerażeniem. - Czy ty... czy chcesz nas zastrzelić? - zapytał jeden z nich cienkim głosem. - W każdym razie nie teraz - odpowiedział Hal. - Najpierw mam dla was ciężką pracę. Rozdział 30 - Wprowadź go między te dwa duże drzewa. Powoli - powiedział Hal. Kierowca siedział obok niego, za kierownicą pojaz- du, mając w żebra wciśniętą lufę pistoletu energetycz- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 381 nego Hala. Za nimi, w pudle ciężarówki siedzieli trzej milicjanci, ze związanymi rękami, wpatrując się w czar- ny okrąg wylotu karabinu, skierowanego w ich stronę ponad oparciem fotela. Poza faktem, że musiał dzielić uwagę między trasą, którą wskazywał kierowcy, samym kierowcą i trójką na tyłach, sytuacja była prawie kom- fortowa. - Odrobinę dalej... - powiedział Hal. - Tutaj! Wyjechali na polanę, gdzie pozostawił osły, których nie zabrał do punktu spotkania. - To tam - wskazał kierowcy i paskudnie zakaszlał. - Ta sterta osłonięta brezentem. Podjedź do niej cięża- rówką i otwórz tylne drzwi. Pozostali będą ładować. Kierowca przesunął drążek sterowy i wcisnął klawi- sze na konsoli. Dmuchawy poduszkowca zamilkły i po- jazd osiadł na ziemi. Hal poprowadził jeńców przez otwar- te drzwi z tyłu pojazdu na ziemię pod stertę materiałów wybuchowych. - Dobra - stwierdził. - Wszyscy zacznijcie ładować pakunki do ciężarówki. Mając wycelowaną w siebie broń, załadowanie zaję- ło im dwadzieścia minut. Kiedy skończyli, zatrudnił swo- ich więźniów do uwolnienia i przegonienia z polany po- zostałych zwierząt. Potem przyprowadził mężczyzn z po- wrotem do ciężarówki. Zostawiając ich przed otwartymi tylnymi drzwiami wspiął się do środka i zajął miejsce kierowcy. Siadając tam oparł karabin rakietowy na oparciu fotela, celując w ich stronę. - Teraz - powiedział - kierowco, chcę twój uniform, łącznie z czapką i butami. Rozbieraj się! Kierowca popatrzył na niego z szarą twarzą. Zaczął się powoli rozbierać. - Dobrze - stwierdził Hal, kiedy skończył. - Rzuć je do mnie. Teraz reszta, zdejmijcie buty i wrzućcie je do ciężarówki. Gapili się na niego. - Buty - powtórzył, przesuwając lufą z lewa na pra- wo, wzdłuż ich szeregu. - Zdejmować! 382 Gordon R. Dickson Z wolna zaczęli je ściągać. Kiedy ostatni but wylą- dował z hukiem na metalowej pace ciężarówki, Hal jesz- cze raz wykonał gest karabinem. - Cofnąć się przez polanę, aż powiem żebyście sta- nęli. Wycofali się unosząc stopy wysoko nad sterczącymi kamieniami, ostrymi gałązkami i kolczastymi roślinami. - Wystarczy! - zawołał Hal kiedy byli dobre dwa- dzieścia metrów od niego. - Zostańcie tam, dopóki nie odjadę. Potem możecie wrócić na drogę i albo zaczekać na pomoc, albo iść jej poszukać. Uruchomił ciężarówkę i uniósł ją na wentylatorach. - Nie możesz nas tu tak po prostu zostawić, bez bu- tów! - zawołał kierowca. Nie możesz... Resztę tego co mówił zagłuszył huk dmuchaw od- jeżdżającej ciężarówki. Patrzył na tę czwórkę w tylnym lusterku, dopóki nie zasłoniły ich drzewa i krzaki, po czym zamknął tylne drzwi pojazdu i z maksymalną bez- pieczną prędkością skierował się do drogi. Bez butów, zmuszeni ostrożnie stawiać stopy, w sy- tuacji kiedy jedynie kierowca znał trasę do punktu za- opatrzeniowego, droga zajmie im w najlepszym wypad- ku kilka godzin. Potem nadal będą musieli zdecydować, czy próbować iść drogą trzydzieści czy czterdzieści kilo- metrów do uczęszczanej szosy, czy wrócić do punktu zaopatrzeniowego i czekać na ratunek. Za dwie godziny zrobi się ciemno, a ich stopy będą w opłakanym stanie. Prawie na pewno wybiorą czeka- nie w punkcie zaopatrzeniowym, gdzie Hal zniszczył urzą- dzenia komunikacyjne. Minie przynajmniej kilka godzin nocy zanim ich powrót będzie na tyle opóźniony, by zo- stał zauważony w bazie, z której pochodziła ciężarówka. Najprawdopodobniej dopiero późnym rankiem następ- nego dnia ktoś sprawdzi, co się z nimi stało. W między- czasie, ponieważ Barbage będzie sądził, że ten punkt został opuszczony, nikt z jego grupy pościgowej nie bę- dzie tam zaglądał. Będzie jutrzejsze południe, zanim ktoś zorientuje się, że ciężarówka przepadła. Miał przynajmniej dziesięć go- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 383 dżin, w ciągu których mógł prowadzić martwiąc się je- dynie unikaniem rutynowych kontroli dokumentów i py- tań czemu jedzie pojazdem wojskowym. Na chwilę przed wjazdem na autostradę Hal zatrzy- mał się, by przebrać w mundur kierowcy. Poprzedni wła- ściciel był wysoki i ciężki, tak że bluza była tylko odrobi- nę ciasna w ramionach, choć spodnie były zdecydowa- nie za szerokie w talii. Jednak nawet wysoki wzrost męż- czyzny nie wystarczył, by rękawy i nogawki nie były nie- mal komicznie za krótkie na Hala. Mimo wszystko, ubra- ny w uniform i czapkę - która na szczęście była tylko odrobinę za luźna - siedząc zasłonięty w kabinie cięża- rówki, przy pobieżnej inspekcji Hal mógł ujść za mili- cjanta. Wywołał na małym ekranie pojazdu mapę przedsta- wiającą obszar między nim, a Ahrumą. Mapa pokazy- wała miasto znajdujące się w odległości około dwustu dziesięciu kilometrów i pajęczą sieć dróg, zbiegających się w stronę centrum. Gdzieś na południowych przedmieściach miasta znajdował się jeden z punktów kontaktowych, do któ- rego mieli zgłosić się ludzie z oddziału Rukh, kiedy w końcu dotrą do miasta. Kontaktem była kobieta o nazwisku Athalia McNaughton, która prowadziła nie- wielki interes handlu używanym sprzętem. Mogła mu pomóc -jeśli do niej dotrze. Trzeba będzie pozbyć się ciężarówki i ukryć jej zawartość oraz, choć cały czas miał ze sobą identyfikator i dokumenty kredytowe za- brane jeszcze z Ziemi, potrzebował informacji w jaki sposób mógł ich bezpiecznie użyć. Jedyna nadzieja ucieczki przed Bleysem, leżała teraz w wydostaniu się z Harmonii. Ahruma dzięki Zaworowi Rdzeniowemu i stoczniom wykończeniowym statków kosmicznych, miała komer- cyjny kosmodrom, nawet większy niż ten w Cytadeli, mieście, gdzie wylądował na planecie. Ale każdy port kosmiczny był zbyt niebezpieczny na próbę zorganizo- wania przejazdu, chyba że wiedziałby, gdzie iść i z kim rozmawiać, kiedy dotrze do terminala. 384 Gordon R. Dickson Jeśli Athalia będzie mogła mu pomóc, miał szansę. Mogła nie mieć pojęcia, że kontaktuje się z nią bez wie- dzy i zgody Rukh. Zanim wiadomość o jego odejściu z oddziału dotrze do partyzantów.w Ahrumie może upły- nąć tydzień lub więcej. Z drugiej strony, jego wygląd i opis będzie jej znany, jako jednego z Wojowników pod dowództwem Rukh. Wyłączył ekran z mapką, uruchomił zegar podróż- ny i wybrawszy trasę do miasta wjechał na autostradę. Jechał przez pół godziny, zanim napotkał ślady in- nych pojazdów. Przez ten czas przejechał ponad czter- dzieści kilometrów i znajdował się na dwupasmowej dro- dze prowadzącej do Ahrumy. Ładunek stanowiący peł- ne obciążenie dwunastu osłów był lekki dla ciężarówki, więc pojazd sunął równo z maksymalną prędkością do- zwoloną pojazdom wojskowym, wynoszącą osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Jeśli nie pojawią się żadne pro- blemy, powinien dotrzeć do miasta w ciągu trzech go- dzin. W czasie jazdy zapadł zmrok, ale w miarę jak obsza- ry otaczające drogę stawały się coraz gęściej zamieszka- ne, sztuczne oświetlenie zaczęło odganiać ciemność po obu stronach drogi. Usadowiony samotnie w fotelu nad wentylatorami, z ich równym rykiem wyciszonym przez izolację kabiny do cichego szumu i z łagodnym oświetle- niem tablicy rozdzielczej pod ciemną szybą, jego czuj- ność zaczęła maleć w wyniku braku emocjonalnego na- cisku, który wcześniej pomagał mu utrzymywać aktyw- ność. Umysł i ciało rozluźniły się, a w miarę tego stawał się coraz bardziej świadomy gorączki, bólu głowy, kasz- lu i zmęczenia, które dręczyły go niczym wampiry. Pierwszy raz był w stanie zmierzyć głębię swojego wyczerpania i choroby, a to co znalazł zaniepokoiło go. Będzie potrzebował pełnej czujności i prawie całej siły, od chwili kiedy opuści Athalię McNaughton do czasu, aż bezpiecznie znajdzie się na pokładzie statku zabierają- cego go z tego świata. Partyzanci w Ahrumie mogą nie wiedzieć, że opuścił oddział, ale nie upłynie więcej niż dwanaście godzin zanim dowie się o tym lokalna mili- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 385 cja, ponieważ obchodził się ze złapanymi mężczyznami tak, żeby nie było wątpliwości, że jego porwanie cięża- rówki było samotną akcją. Mądre mogło się okazać sprawdzenie, czy Athalia będzie mogła mu zaoferować kilka godzin snu w swoim lokalu, zanim uda się do portu kosmicznego. Do świtu powinien być stosunkowo bezpieczny. Z drugiej strony, gdyby mógł jeszcze tej nocy dostać się do portu i kupić bilet bez wzbudzania podejrzeń, prawdopodobnie lepiej wykorzystałby ten czas. Kiedy już znajdzie się na pokła- dzie statku międzygwiezdnego, będzie mógł spać, ile tyl- ko zechce. Umysł i ciało stawały się coraz cięższe. Zmuszał się do skupienia wzroku na wypolerowanej wstędze drogi, która w miarę jak jechał, zdawała się nieskończenie roz- wijać z ciemności przed przednimi reflektorami. Rozwa- żył ponowne wprowadzenie się w stan pobudzenia adre- nalinowego - ale odrzucił ten pomysł. Zrobienie tego było łatwe i kuszące, ale na dłuższą metę była to strata ener- gii, którą zużywał zbyt szybko. Ponownie uaktywnił ekran i przestudiował labirynt dróg przed sobą, na granicy miasta. Połykał odległość na prostej trasie, ale ten ro- dzaj jazdy zbliżał się do końca. Nadszedł czas, kiedy po- sługując się jedynie mapą i znakami drogowymi, będzie musiał znaleźć drogę przez obrzeża miasta pod drzwi Athalii. Tak blisko swego celu nie mógł ryzykować za- trzymania się i pytania o drogę kogoś, kto później mógł- by go zidentyfikować. Noc zmieniła się w rozmazaną plątaninę kiepsko oświetlonych skrzyżowań i znaków ulicznych. Uciekł się do skupienia, tak jak kilka dni wcześniej, kiedy potrze- bował efektywnie myśleć o decyzji przez mgłę choroby i zmęczenia, i jego widzenie wyostrzyło się trochę. Reak- cje zwolniły, więc odpowiednio zmniejszył prędkość cię- żarówki, jadąc tak wolno jak się odważył, by nie zwra- cać uwagi na wojskowego kierowcę, który zachowuje nie- typową ostrożność. Czas, którego początkowo miał szczo- dry zapas, zaczynał się kurczyć. Sprawdził zegar pod- różny i przekonał się, że był w drodze od prawie sześciu 386 Gordon R. Dicksor godzin. Świecące cyfry zegara miały dla niego tylko aka demickie znaczenie. Subiektywnie, czas spędzony w ka- binie zdawał się być równocześnie nieskończony, i nic dłuższy od kilku minut. W końcu trafił w wąską, nierówną drogę ziemną prowadzącą w dzikie, ciemne przedmieścia, po część: małe farmy, po części rozklekotane chaty czy niewielkie przedsiębiorstwa. W budynkach, które mijał, nie byłe świateł, aż dotarł do czegoś co wyglądało jak porzucona magazyn, otoczony zdumiewająco wysokim ogrodzeniem o wyglądzie całkiem nowego i sporym obszarem na ty- łach. W jednym z rogów budynku świeciło się światłe w oknie. Hal zatrzymał ciężarówkę i wydostał się z niej ze skrzypieniem amortyzatorów. Podszedł do zamkniętej i zablokowanej bramy z metalowych prętów, dopełniają- cej ogrodzenia i wpatrzył się przez nią. Oświetlone okno nie miało zasłon, ale odległość była zbyt duża, by do- strzec czy za oknem ktoś jest. Obejrzał bramę w poszu- kiwaniu jakiegoś interkomu czy dzwonka, by zaanonso- wać swoje przybycie, ale żadnego nie znalazł. Kiedy tam stał, usłyszał warczenie i z drugiej strony bramy wyskoczyły dwie ciemne sylwetki psów, podno- sząc wściekły hałas. Patrzył. Podobnie jak konie, psy zazwyczaj nie były w stanie rozmnażać się na Harmonii, szczególnie tak duże, jak te. Taka para najprawdopo- dobniej została wyhodowana z probówkowych embrio- nów z Ziemi - a ich zakup stanowiłby bardzo poważny wydatek dla tak niewielkiej i biednie wyglądającej fir- my. Czekał. Może szczekanie wzbudzi zainteresowanie kogoś w środku. Jednak nikt nie przyszedł, a jego czas uciekał. Roz- ważył powrót do ciężarówki i po prostu przejechanie przez zamkniętą bramę. Jednak nie byłby to dobry sposób na wzbudzenie sympatii i uzyskanie pomocy ze strony Atha- lii McNaughton, jeśli rzeczywiście był to jej adres. Za- miast tego usiadł ze skrzyżowanymi nogami po swojej stronie bramy i zaczął nucić do szczekających psów ci- chym, modulowanym falsetem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 387 Psy dalej wściekle szczekały - przez chwilę. Potem, stopniowo w szczekanie wkradły się przerwy, a warkot stał się coraz cichszy i przerywany piskiem. W końcu kompletnie umilkły. Hal dalej nucił, jakby ich tu nie było. Psy zaczęły coraz bardziej piszczeć, poruszając się niespokojnie. Najpierw jeden, potem drugi, usiadły na ziemi. Po kilku minutach jeden z nich uniósł łeb w ciemne niebo i zaskomlał cicho. Skomlenie powtarzało się coraz głośniej aż przeszło w wycie. Po sekundzie zawtórował mu drugi pies. Hal nucił. Psie wycie stawało się coraz głośniejsze. Czas pły- nął i nieoczekiwanie w ciemnej ścianie budynku obok okna pojawiła się szczelina, rzucając stożek białego świa- tła w stronę ogrodzenia. Psy umilkły. W jasnym przejściu pojawiła się ciemna postać w spodniach i ruszyła przez plac w stronę bramy, nio- sąc w jednej ręce latarkę, a w drugiej grubą pałkę. Kie- dy się zbliżyła, światło skoncentrowało się na twarzy Hala i oślepiło go. Całe jego pole widzenia zasłonięte zo- stało przez jasną plamę światła. Zbliżyło się i zatrzyma- ło na tyle blisko, że mógłby je złapać, gdyby pręty bra- my nie oddzielały go od trzymającej latarkę postaci. - Kim jesteś? - Głos należał do kobiety, ale miał głębokie brzmienie. Hal wolno i ciężko podniósł się na nogi. Po drugiej stronie płotu podniosły się również psy, podeszły do bra- my i przycisnęły nosy do szczelin między prętami, popi- skując. - Howard Immanuelson - powiedział, słysząc echo swojego głosu, ochrypłego i ciężkiego w ciemności - z oddziału Rukh Tamani. Światło pozostało skupione na nim. - Wymień mi pięć osób przebywających w tym od- dziale - zażądał głos. - Pięć poza Rukh Tamani. - Jason Rowe, Heidrick Falt, Tallah, Jorlamon Troy... Amos Paja. Światło nie odsunęło się od jego oczu. 388 Gordon R. Dickson - Nikt z nich nie jest porucznikiem tego oddziału - powiedział głos. - Nazwij go. -Ja jestem porucznikiem, razem z Heidrickiem Fal- tem - powiedział Hal. - Obaj jedynie pełnimy obowiązki. James Child-of-God nie żyje. Przez chwilę światło pozostało. Potem przesunęło się na ciężarówkę za nim, pozostawiając go zagubionego w ciemności ze skurczonymi źrenicami. - A to? - Głos dobiegł po chwili, nie zmieniony. - Coś przy czym potrzebuję twojej pomocy - powie- dział Hal. - Ciężarówki trzeba się pozbyć. Jej ładunek to co innego. Widzisz... - Nieważne. - rozległ się odgłos otwieranej bramy. - Wprowadź ją. Odwrócił się, z oczyma stopniowo dostosowującymi się do nocy, wymacał drogę do kabiny pojazdu i wspiął się do środka, za stery. Bez ponownego włączania przed- nich świateł przejechał przez otwartą teraz bramę i za- trzymał się przed budynkiem. Kiedy znów wysiadł z ka- biny, dwa psy nieśmiało przycisnęły się do niego, obwą- chując nogi i krocze. - Uciekać - powiedział głos a zwierzęta wycofały się trochę - wejdź do środka, żebym ci się mogła lepiej przyjrzeć. Wewnątrz jego oczy stopniowo dostosowały się do jasno oświetlonego pokoju z oknem, który zdawał się pełnić funkcje jednocześnie biura i mieszkania - niena- gannie schludnego, ale w jakiś sposób pozbawionego tego szczególnego wrażenia, żeby niczego nie dotykać, które często towarzyszyło tego rodzaju schludności. Przyglą- dali się sobie nawzajem. Wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat, choć mogła być znacznie starsza, miała szero- ką i przystojną, kościstą twarz oraz gęste, kręcone wło- sy ścięte na krótko, tak intensywnie brązowe, że niemal czarne. Pod tymi ciemnymi włosami miała kremową skó- rę, przypominającą Halowi o twarzy na kamei, w której zakochał się, kiedy był bardzo młody. Oczy miała rów- nież brązowe i szeroko rozstawione, a usta z wąskimi wargami. Miała również zabójczo bezpośrednie spojrzę- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 389 nie, jedynie odrobinę słabsze - choć w żaden sposób nie były do siebie podobne - do tego które Hal napotkał u Tamani. Jednak w przeciwieństwie do Rukh, wyzwa- nie jej obecności było prawie całkowicie fizyczne. - Jesteś chory - powiedziała patrząc na niego. - Sia- daj. Rozejrzał się, znalazł za sobą wyściełane krzesło i opadł na nie ciężko. - Powiedziałeś, że James nie żyje? - Wciąż stała nad nim. Kiwnął głową. - Od prawie półtora tygodnia mieliśmy milicję tuż za sobą - powiedział - i wszyscy złapaliśmy jakieś zaka- żenie płucne. James osłabł tak bardzo, że nie był już w stanie dalej iść. Nalegał na to, by samotnie stawić opór i dać oddziałowi czas na zmianę trasy. Pomogłem mu przygotować stanowisko... Wróciły do niego słowa, które Child-of-God kazał mu powtórzyć Rukh i oddziałowi, i powtórzył je teraz tej ko- biecie. Po tym jak skończył, stała przez chwilę nic nie mó- wiąc. Jej oczy pociemniały, choć poza tym wyraz jej twa- rzy nie uległ zmianie. - Kochałam go - powiedziała w końcu. - Tak jak Rukh - powiedział Hal. - Rukh była jak jego wnuczka - stwierdziła. - Ja go kochałam. Ciemność z jej oczu zniknęła. - Ty jesteś Athalia McNaughton? - zapytał. - Tak. - Rzuciła spojrzenie za okno. - Co jest w cię- żarówce? - Worki z nawozem - do połączenia z zaczynem, który przywieźliśmy przed rajdem, na materiał wybu- chowy do sabotażu Zaworu Rdzeniowego. Czy możesz to ukryć? - Nie tutaj - stwierdziła - ale mogę znaleźć miejsce. - Ciężarówka musi zniknąć. Czy możesz... Roześmiała się sucho. Jej śmiech, podobnie jak głos był głęboki. 390 Gordon R. Dickson - To łatwiejsze. Potniemy ją i sprzedamy. - Jej spoj- rzenie wróciło na niego. - Co z tobą? - Muszę wydostać się z planety - powiedział. - Mam vouchery kredytowe i dokumenty - wszystko co potrze- ba. Potrzebuję tylko kogoś, kto powie mi, gdzie iść w sprawie wykupienia przejazdu w tutejszym porcie ko- smicznym. - Prawdziwe vouchery? Prawdziwe dokumenty? -Tak. Dokumenty również są prawdziwe, tyle że kie- dyś należały do kogoś innego. - Pozwól mi je zobaczyć. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej bluzy i wy- ciągnął długi, składany portfel podróżny z zawartością. Wzięła go od niego niemal szorstko i zaczęła je przeglą- dać. - Dobrze - powiedziała. - Nie ma tu nic, co mogło- by cię powiązać z kimś w Ahrumie. Żaden urzędnik nie widział tych dokumentów od czasu, gdy opuściłeś Cytadelę? -Nie. - Jeszcze lepiej. - Oddała mu papiery. - Nie mogę dla ciebie nic zrobić bezpośrednio, ale mogę skierować do kogoś, od kogo prawdopodobnie - podkreślam praw- dopodobnie - będzie można bezpiecznie kupić bilet. Nie jest tak pewny, by bezpiecznie było mówić mu, co robi- łeś ostatnio. - Rozumiem. - Złożył portfel z dokumentami i scho- wał je z powrotem do wewnętrznej kieszeni. - Czy mogę się udać do niego od razu? Popatrzyła na niego tak bezpośrednio, że jej spoj- rzenie było prawie brutalne. - Mógłbyś - powiedziała. - Ale jesteś o włos od pad- nięcia na twarz. Poczekaj do rana. W międzyczasie mogę ci dać coś do zwalczenia tej infekcji i upewnienia się, że uśniesz. - Żadnych środków usypiających... - zaprotestował instynktownie, wspominając lata spędzone pod kierun- kiem Waltera InTeachera. - Jakie lekarstwa masz na myśli mówiąc o infekcji? Encyklopedia Ostateczna - tom 1 391 - Tylko immunostymulanty - wyjaśniła. - Nie martw się. Tylko stymulują produkcję przeciwciał. Zaczęła się obracać do wyjścia, ale zawróciła. - Co zrobiłeś z moimi psami? - zapytała. Skrzywił się, prawie zbyt zmęczony by myśleć lo- gicznie. - Nic... to znaczy, nie wiem. Po prostu mówiłem do nich. Można to robić z każdym zwierzęciem, jeśli się na- prawdę tego chce. Trzeba wydawać ustami dźwięki, któ- re brzmią podobnie do tych wydawanych przez zwierzę i koncentrować się na treści, jaką chce się im przeka- zać. Próbowałem po prostu powiedzieć im, że nie jestem wrogiem. - Czy potrafisz to robić z ludźmi? - Nie, z ludźmi to nie działa. - Uśmiechnął się odro- binę pomimo wyczerpania. Po chwili dodał: - A szkoda. - Rzeczywiście, szkoda - zgodziła się. Odwróciła się od niego. - Zostań, gdzie jesteś. Znajdę dla ciebie ubra- nie. Rozdział 31 Obudził się ze świadomością niezrealizowania pla- nów - dał się położyć spać, zamiast od razu udać się do kosmoportu. Na wpół obudzony leżał na łóżku, czując się samot- ny i zagubiony jak wtedy na tarasie, gdy zobaczył ciała Waltera, Malachiego i Obadiaha. W tej chwili zawiesze- nia między nieświadomością i pełną czujnością, znów był samotnym dzieckiem. Pod naciskiem zmęczenia i trzymającej go jak w imadle gorączki, poczuł w sobie nieodpartą chęć zwinięcia się w pozycję embrionalną, ukrycia głowy pod kocem i ucieczki. Jednak gdzieś daleko, natarczywy, ledwie słyszalny głos, poczucie pośpiechu, przemawiało przeciw dalsze- mu spaniu. Późno... już za późno... mówił jego umysł, a potrzeba wyciągnęła go do pełnej przytomności jak rybę 392 Gordon R. Dickson z głębokiej wody. Usiadł wpatrując się w ciemność, w końcu wypatrzył poniżej poziomu oczu delikatną linię światła, jakieś dwa metry od niego i zidentyfikował to jako odblask żarówki przenikający pod zamkniętymi drzwiami. Wstał, doszedł do drzwi, po omacku znalazł klamkę i otworzył je. Wyszedł na ciemny korytarz ze światłem padającym zza rogu na jego drugim końcu. Ruszył w tamtą stronę, skręcił za rogiem i znalazł się w pustym do pokoju, gdzie rozmawiał z Athalią McNaughton. - Athalia? - Jego głos rozszedł się i ucichł bez odpo- wiedzi. Podszedł do następnych drzwi i otworzył je. Za nimi znajdowało się małe biuro zarzucone papierami i nie- wielkie biurko, przy którym siedziała Athalia, mówiąc do ekranu telefonu. Wyłączyła go i spojrzała na niego. - A więc sam się obudziłeś - stwierdziła. - W po- rządku, wprowadzę cię do portu, nakarmię i wyprawię w drogę. Kiedy wyjeżdżał przez bramę czterdzieści pięć mi- nut później, siedząc obok niej w lekkiej ciężarówce, po- jazd milicyjny zniknął z podwórka. Nie pytał o to, a Atha- lia nie uważała za stosowne o tym mówić. Prowadziła bez słowa. Sam nie odczuwał w tej chwili wielkiej potrzeby kon- wersacji. Te kilka godzin odpoczynku sprawiły jedynie, że uświadomił sobie, jak bardzo jest trawiony gorączką i zmęczony. Wszystkie komórki jego ciała krzyczały jed- nym głosem o odpoczynek i szansę na wyleczenie się. Immunostymulanty ciężko pracowały w jego ciele i go- rączka odrobinę opadła - ale tylko odrobinę. Gardło i płuca płonęły, choć kaszel trzymał na wodzy dzięki technikom Waltera i był mu za to wdzięczny. Nie miał ochoty zwracać na siebie uwagi głośnymi spazmami kaszlu. Athalia zaoferowała mu środki przeciwbólowe i zwy- kłe stymulanty. Ale oba wpływałyby na jego własną kon- trolę umysłową, której efekty wobec swojego osłabione- go ciała mógł ocenić lepiej, niż reakcję na leki. Kiedy Encyklopedia Ostateczna - tom 1 393 odmówił, zajęła się natychmiast problemem dostarcze- nia go do osoby, która mogła mu sprzedać bilet między- planaterany. Mężczyzna nazywał się Adion Corufa. Nie był naturalnym Harmonitą, lecz Freilandczykiem, skrom- nym agentem przewozowym, który sam nie sprzedawał biletów przejazdów międzyplanetarnych, lecz znał sprze- dawców oferujących wycofane, albo nie odebrane na czas bilety - za dopłatą lub ze zniżką, w zależności od świata przeznaczenia i wymagań klienta. - Zawiozę cię pod terminal - Athalia poinformowała Hala. Potem już będzie musiał radzić sobie sam i iść do biura transportowego, w którym pracował Corufa. Poranek był suchy i chłodny, z lekkim wietrzykiem i gęstą pokrywą chmur, ale nie zapowiadał się deszcz. Szary, ponury dzień. Tuż przed wysadzeniem go przy terminalu, zwróciła jego uwagę na niewielką brązową torbę za siedzeniem, rodzaj teczki, w jakiej przewożono kontrakty o pracę. - Te kontrakty są prawdziwe - powiedziała Athalia - ale pochodzą od pracowników, którzy odbyli podróż powrotną. Nie wytrzymają weryfikacji u pracodawców, ale przy pobieżnej inspekcji są nie do podważenia. Two- ja historyjka powinna być taka, że robisz nagłą, niespo- dziewaną wyprawę kurierską. Sam będziesz musiał wy- myślić cel, pracodawcę i sytuację, w której kontrakty potrzebne są natychmiast. - Sabotaż przemysłowy - powiedział Hal. - Znisz- czono część dokumentów w międzyplanetarnej Izbie Roz- rachunkowej na planecie, na którą lecę. - Bardzo dobrze - pochwaliła Athalia, kiwając gło- wą i patrząc na niego przez chwilę z podziwem, po czym wracając wzrokiem do drogi. - Jak się czujesz? - Poradzę sobie - powiedział. Dojechali do przystanku autobusowego. Podała mu walizkę i wysiadł. Stojąc na chodniku przystanku, z walizką w dłoni obrócił się i popatrzył na nią. - Dziękuję - odezwał się. - Wspomnij o mnie Rukh i reszcie oddziału, kiedy ich zobaczysz. 394 Gordon R. Dickson - Tak - powiedziała. Jej oczy znów pociemniały. - Powodzenia. - I wszystkim, do których James skierował swoją wiadomość - stwierdził Hal. - Powodzenia. Słowa, raz wypowiedziane, brzmiały nie na miejscu w twardym, prozaicznym świetle dnia. Nie odpowiedzia- ła, usiadła z powrotem w fotelu i wcisnęła przycisk za- mykający drzwi. Kiedy odjeżdżała, odwrócił się i pod- szedł do wejścia. Kilka minut później stał już przy ladzie w biurze transportowym, z którym związany był Adion Corufa. - Corufa? - zapytał człowiek przy kontuarze. Wci- snął klawisze, popatrzył na ukryty po swojej stronie ekran i rzucił okiem w stronę jednego z końców pomiesz- czenia za sobą, gdzie ustawiono kilka biurek. - Będzie dzisiaj, ale jeszcze go nie ma. Może usiądzie pan przy jego biurku? To trzecie od ściany, w drugim rzędzie. Hal podszedł tam i usiadł na meblu stojącym przed wskazanym biurkiem. Nie było to krzesło dryfowe, ale wyściełany mebel z prostym oparciem z rodzimego drew- na, najwyraźniej zaprojektowane by zniechęcić intere- santów do dłuższego przesiadywania. Jednak w obec- nym stanie fizycznym Hala, możliwość siedzenia zamiast stania, była czymś mile widzianym. Tak więc siedział, na krawędzi drzemki, a po kilku minutach obudził go dźwięk stóp za plecami. Wyprostował się na krześle i zobaczył dużego mężczyznę w wieku czterdziestu kilku lat, z lekką nadwagą, czarnymi wąsami i łysiejącą gło- wą, zajmującego wyściełany dryf za biurkiem. - Co mogę dla pana zrobić? - zapytał mężczyzna, który musiał być Adionem Corufa. Uśmiechał się mini- malnie. Jego błękitne oczy miały duże źrenice i były nie- naturalnie nieruchome, kiedy patrzył na Hala. - Potrzebuję przelotu do Exotików - powiedział Hal - najlepiej na Marę. Jak najszybciej. Podniósł teczkę z dokumentami z podłogi za sobą, by pokazać ją krótko nad biurkiem i ponownie ją opu- ścił. - Muszę dostarczyć pewne dokumenty. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 395 - Jaki ma pan kredyt? - zapytał Corufa. Hal wydobył swój portfel i wyciągnął z niego voucher na kredyt międzygwiezdny, na środki stanowiące więcej niż trzeba, by zabrać go do wymienionego celu. Podał je Corufie. - To będzie kosztowne - powiedział Corufa wolno studiując voucher. - Wiem, że to będzie kosztować - odpowiedział Hal i zdobył się na wysiłek konieczny, by uśmiechnąć się do mężczyzny, który spoglądał na niego znad voucheru. Athalia powiedziała mu, ile mniej więcej tamten powi- nien policzyć sobie za przelot na Marę. W swoim obec- nym stanie, z gorączką i wyczerpany, nie był zaintere- sowany targowaniem się, jednak brak zainteresowania kosztem podróży mógłby wzbudzać podejrzenia. - W czym problem? - Corufa odłożył dokumenty na biurko. - Na skutek sabotażu przemysłowego zniszczeniu uległy tam pewne dokumenty - powiedział. - Wiozę ich kopie. - Och? Co za dokumenty? - Wszystko czego od pana chcę - powiedział Hal - to znalezienie mi transportu. Corufa wzruszył ramionami. - Pan pozwoli, że porozmawiam z kim trzeba - po- wiedział. Wstał zza biurka podnosząc dokumenty Hala i jego voucher. - Zaraz wracam. Hal również wstał i zgrabnie wyjął z jego rąk doku- menty. - Nie będzie pan tego potrzebował - stwierdził - a ja mam kilka rzeczy do załatwienia. Spotkamy się przy cen- tralnym punkcie informacyjnym w Terminalu, za dwa- dzieścia minut. - To zajmie trochę dłużej... - zaczął Corufa. - Nie powinno - stwierdził Hal. Teraz, kiedy starł się z tamtym, jego umysł przejaśnił się a wczesne szkolenie przejęło kontrolę i prowadzenie. - Jeśli zajmie, może powinienem poszukać kogoś innego. Spotkamy się przy punkcie informacyjnym za dwadzieścia minut. 396 Gordon R. Dickson Odwrócił się i wyszedł z biura, nie czekając na zgo- dę. Kiedy był już poza polem widzenia przebywających tam osób, zatrzymał się i oparł o ścianę. Zastrzyk adre- naliny, który ożywił go na chwilę, zużył się błyskawicz- nie. Był osłabiony i rozdygotany. Pod marynarką brązo- wego garnituru, w który ubrała go Athalia, koszulę miał przesiąkniętą potem. Po sekundzie wyprostował się, wsa- dził dokumenty do osłonki i ruszył dalej. Athalia nie musiała mu mówić - choć i tak to zrobi- ła - że najbezpieczniej dla niego będzie bezustannie prze- mieszczać się po terminalu. Gdy stał lub siedział, moż- na mu się było przyjrzeć. W ruchu, był tylko jeszcze jednym z ciągle poruszającego się tłumu twarzy i ciał, a te, nawet dla wyszkolonego obserwatora, wyglądały bardzo podobnie. Więc poruszał się przez labirynt wewnętrznych uli- czek, sklepów i budynków w sposób losowy. Połowa ter- minala kosmicznego zajęta była przez centrum handlo- we, które wyglądało jak małe miasto pod jednym da- chem. Drugą połowę zajmował kompleks przemysłowy konserwujący i naprawiający zarówno przylatujące stat- ki, jak i te, przy których pracowano w Centrum Wykoń- czeniowym zasilanym z Zaworu Rdzeniowego, zaledwie kilka kilometrów dalej. Nawet po trzech stuleciach pod- róży międzygwiezdnych, statki fazowe, nawet najmniej- sze pojazdy kurierskie, były masywnymi i niechętnymi gośćmi na powierzchni planet. Te, które wylądowały, były oczywiście niewidoczne dla ludzi tłoczących się w cen- trum handlowym. Jednak świadomość ich bliskości, przypominająca o olbrzymich odległościach między- gwiezdnych poza atmosferą Harmonii, rodziła lilipucie uczucia nie tylko wobec tłumów wypełniających sklepy, ale i wobec otaczającej go architektury i sprzętów. Właśnie z takim uczuciem, odciśniętym na jego cho- rym i przemęczonym ciele, dokładającym się do nerwo- wej świadomości zwierzęcia łownego Hal poruszał się po centrum. Czuł się nagi pomiędzy wrogami, zdrajca wszystkich którzy mu zaufali. Żeby ocalić życie człon- ków oddziału, wziął na siebie nie tylko usunięcie z niego Encyklopedia Ostateczna - tom 1 397 swojej osoby, ale i przewóz materiałów wybuchowych. W efekcie zdradził, bo gdyby zaproponował to Rukh, nie zgodziłaby się na żadną z tych akcji. Tylko szczęście mogło sprawić, że oddział odzyska to, co wywiózł w cię- żarówce i doprowadzi do zakończenia planowanej misji. Ale alternatywą była śmierć dla wszystkich, a po samopoświęceniu Jamesa Childa-of-God, Hal odkrył, że nie jest w stanie znieść więcej śmierci między ludźmi, którzy stali mu się tak bliscy. Możliwe, że źle postąpił biorąc sprawy we własne ręce, ale wydawało się, że nie ma innego wyboru. Mimo to nigdy jeszcze w swoim życiu nie czuł się tak samotny - do tego stopnia, że jakaś jego część dziwiła się nawet, że wciąż miał dość woli, by opierać się schwytaniu, pod- daniu kontroli i prawdopodobnie śmierci. Pomimo ogłu- piającego wyczerpania, choroby i żalu z rozdzielenia z towarzyszami walki - w desperackiej sytuacji, w jakiej obecnie się znajdował - instynkt oporu całkowicie nie- zależny od jego woli, płonął z gwałtownością rozpalone- go fosforu. Z trudem wydostał się z wiru przygnębiających my- śli. Był już najwyższy czas spotkać Adiona Corufa przy centralnym punkcie informacyjnym. Doszedł do końca wewnętrznej ulicy i sprawdził mapę centrum. Znajdował się zaledwie kilka przecznic od cen- tralnego placu, obramowanego kawiarniami i wypełnio- nego kwietnikami oraz fontannami. Skręcił w jego stro- nę. Wstąpił jeszcze do sklepu odzieżowego kupić nie- bieską marynarkę i beret o wzorze, który zapamiętał z Nowej Ziemi, kiedy zmieniał statki po drodze na Coby. Po wyjściu ze sklepu wyrzucił do śmietnika torbę zawie- rającą brązową marynarkę, jaką miał na sobie przy spo- tkaniu z Corufą. Garbiąc się, aby zredukować swój wzrost, wyszedł na plac i zaczął spacerować po nim swo- bodnie, obserwując kątem oka centralny punkt i ludzi zgromadzonych wokół niego. Corufa już tam był, stojąc przy ścianie punktu in- formacyjnego, zaabsorbowany czytaniem trzymanego 398 Gordon R. Dicksor w ręce wydruku z wiadomościami. Wokół agenta znaj- dowała się niewielka pusta przestrzeń bez ludzi, a naj- bliższym był człowiek w zielonym pulowerze, który prze- glądał ekran z listą książek. Hal, który planował obejść plac, gdyby nie zastał Corufy, skręcił za rogiem w na- stępną ulicę. Obszedł dookoła cały blok sklepów, wy- szedł na plac na następnym rogu, obrócił się i ruszy] w przeciwnym kierunku. Adion nadal tam był, wciąż pogrążony w lekturze. Mężczyzna w zielonym pulowerze nadal przeglądał ekran, a wokół nich wciąż nie było ludzi. Hal szedł dalej. Teraz, kiedy potwierdził swoje po- dejrzenia, jego oczy wyłowiły jeszcze pięć innych osób, czterech mężczyzn i kobietę, stojących koło stanowiska informacyjnego, które nie pasowały do wzorów i zacho- wań tłumu na placu. Jak powiedział mu Malachi, ruch tłumów podlegał wzorom, które ciągle się zmieniały, ale tylko na podob- ne wzory. Stary Dorsai trenował młodego Hala najpierw z kalejdoskopem - rurą z obracanym końcem, który po obrocie zmieniał układ kolorowych figur geometrycznych - później stawiając go na balkonie wychodzącym na plac centrum handlowego w Denver, bardzo podobny do tego. Nadszedł w końcu dzień, kiedy Hal patrząc w dół mógł natychmiast zidentyfikować osoby, które Malachi wy- najął, aby odgrywały na placu obserwatorów. Hal roz- poznawał tych, którzy stanowili anomalię w ogólnym wzo- rze poruszających się ludzi. Po prostu wpadali mu w oko, jak przy pierwszym spojrzeniu fałszywość podra- bianego obrazu rzuca się w oczy eksperta sztuki, który doskonale zna prace podrabianego artysty. W ten sam sposób, te pięć osób stojących na placu rzuciło mu się w oczy spomiędzy ludzi, którzy ich ota- czali. Mogli być jeszcze inni, usadowieni przy stolikach w kawiarniach, można by wyłowić przy uważniejszym przyjrzeniu się, ale to co teraz odkrył, w zupełności wy- starczyło. Szedł dalej niespiesznie, ale natychmiast skrę- cił na tym samym rogu, co wcześniej. Zaczął iść naj- szybciej jak mógł, bez zwracania na siebie uwagi. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 399 Koszulę pod marynarką ponownie zmoczył pot - ze zdenerwowania i wyczerpania. Oczywiste stało się, że rejon Ahrumy został ostrzeżony, a jego portrety przeka- zane do wszystkich sprzedawców biletów międzyplane- tarnych, zwłaszcza takich jak Corufa, który prawdopo- dobnie pracował dostatecznie blisko granicy legalności, by być znany lokalnej policji. Rozpoznawszy go, Corufa nie miał wyboru, chcąc ocalić siebie, musiał powiado- mić milicję. Do tego czasu całe centrum handlowe, a prawdopo- dobnie również cały terminal był już pod obserwacją i szukano go. Pozostawało jedynie pytanie, czy był w stanie dostać się do wyjścia i uciec zanim zostanie zauważony, nawet w nowej marynarce i berecie, po czym zostanie osaczony przez szukające go siły. Ciągle szedł, szybko, ale nie na tyle, by przyciągnąć niepożądaną uwagę. Minął prawie tuzin mężczyzn i ko- biet, których zidentyfikował jako anomalie we wzorach wokół siebie, choć można było tylko zgadywać, czy wszy- scy szukają jego, czy też kogoś jeszcze. W ciągu kilku minut skręcił za ostatni róg i miał przed sobą jedno z wyjść z terminala, z początkowym przystankiem auto- busów jadących do centrum Ahrumy. Czterej ubrani na czarno milicjanci sprawdzali do- kumenty wszystkich wchodzących i wychodzących przez wejście. Gdy tylko ich dostrzegł, automatycznie zmienił kurs, w stronę boku terminala. Szedł dalej wciąż zwiększając kąt, pod jakim zmieniał kierunek, aż jego trasa zmieniła się w krzywą prowadzącą w korytarz równoległy do frontu terminala. Odczuwał pokusę by jeszcze raz uruchomić swoje rezerwy adrenalinowe, choćby na minutę lub dwie, żeby tylko na chwilę zapomnieć o fizycznych dolegliwościach, które aż krzyczały o uwagę. Jednak był świadom, jak mało sił mu zostało. Z trudem odsunął od siebie kuszą- cą wizję znieczulenia samoupojeniem i ponuro zmusił się do myślenia nad wyjściem z sytuacji, w której się znalazł. 400 Gordon R. Dickson Przypomniał sobie, że jego wrogiem nie była milicja, lecz Bleys Ahrens. Milicja była tylko narzędziem. Bleys musiał się go obawiać z ważnych powodów, bo inaczej Inny nie zaangażowałby w jego schwytanie tak dużych sił. Celem musiało być złapanie Hala, nie zabicie - Bleys mógł zapewnić sobie jego śmierć już na Coby, choćby przez eksterminację wszystkich górników w kopalni. Z tego co zawsze dawano Halowi do zrozumienia, użycie tak krwawych środków do osiągnięcia stosunkowo nie- wielkiego wyniku, mogłoby pasować do charakteru In- nych. Czyli Bleys chciał go żywego z jakiegoś konkretnego powodu, a więc celem Hala musiało być albo nie dać się złapać, albo uczynić schwytanie go jak najmniej warto- ściowym. Zdawało się jasne, że w obecnym stanie, bez przyjaciół i chory, nie miał szans na ucieczkę z termina- la. Były rzeczy, których mógł spróbować i zrobi to, ale musiał być świadom możliwości porażki, wobec czego pozostawało sprawić, by złapanie go było jak najmniej opłacalne. Jednym ze sposobów było upewnienie się, że nie zostaną przejęte dokumenty i vouchery umożliwiają- ce mu podróżowanie między światami. Gdyby udało mu się uwolnić od Bleysa i jego ludzi, mógłby je odzy- skać, a tym samym zdobyć możliwość ucieczki na inną planetę. Rozmyślając jak tego dokonać, nie zwracał uwagi gdzie idzie, przypadkowo skręcając na skrzyżowaniach uliczek. Był tylko o jeden blok od placu, gdzie miał spo- tkać Corufę, kiedy niespodziewanie spostrzegł rząd czar- nych uniformów poruszających się w poprzek ulicy. Zaczęli przeszukiwać wnętrze terminala - albo przy- najmniej centrum handlowe w terminalu - szukając go. Myśl o wysiłku potrzebnym do zmobilizowania takich sił wywołała w nim dreszcz, uświadamiając mu jasno, jaką władzą dysponowali na Harmonii Inni. Spokojnie zatrzymał się, by popatrzeć na witrynę sklepową, przy- glądał się jej przez sekundę, po czym równie spokojnie odwrócił się i zaczął iść z powrotem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 401 W miarę jak szedł, przyspieszał kroku. Doszedł do końca ulicy i skręcił w lewo, rozglądając się za budką pocztową. Zauważył ją kilka przecznic dalej. Za niewiel- ką opłatą w lokalnej walucie uzyskanej z wymiany tu- tejszych voucherów, kupił z automatu dużą kopertę ze znaczkami. Szybko wrzucił do środka portfel z doku- mentami i zapieczętował. Zaadresował ją następnie do Amida, OutBonda na Wydziale Historii, Uniwersytet Cety. U dołu koperty dużymi literami napisał ZATRZY- MAĆ DO PRZYBYCIA. Ekran budki, po wprowadzeniu pytania, wyświetlił mu adres lokalnego konsulatu Mary w Ahrumie. Zapamiętał go, kiedy urządzenie drukowało adres na kopercie, po czym wrzucił zamkniętą i zaadre- sowaną przesyłkę do skrzynki pocztowej, która pochło- nęła ją z cichym sapnięciem. Z ulgą i poczuciem trium- fu odwrócił się od budki. Teraz pozostała już tylko kwestia podjęcia próby wydostania się z terminalu. Był tylko jeden sposób, dzięki któremu mógł spróbować wydostać się na ze- wnątrz przez strażników pilnujących wyjść z centrum handlowego. Mogłoby mu się to udać w stroju mili- cjanta - najlepiej w mundurze oficerskim. Problem polegał na znalezieniu między szukającymi go mili- cjantami oficera, którego mundur pasowałby na nie- go. Alternatywą - przyszła mu nagła myśl - byłoby zdobycie dokumentów jednego z agentów w cywilnych ubraniach i wydostania się dzięki nim w swoim obec- nym ubraniu. Wciąż był tylko o jedną przecznicę od placu. Zaczęło się w nim budzić coś w rodzaju entuzjazmu, pierwszy raz tego dnia. Odwrócił się od budki. - Tam jest - to on! To był głos Adiona Corufy. Oglądając się zobaczył dużą, bladą postać idącą w towarzystwie dwu ludzi w cywilnych strojach i pięciu milicjantów z kierunku, gdzie właśnie planował iść. Zawrócił na pięcie, żeby uciec i zobaczył kolejną linię milicjantów właśnie mijającą skrzyżowanie o sektor od niego. - Łapcie go! - krzyczał Corufa. 402 Gordon R. Dickson Na chodniku za nim rozległ się tupot stóp, a milicja z przodu również zerwała się do biegu w jego stronę. Spojrzał w prawo i w lewo, ale po obu stronach były jedynie okna wystawowe z nietłukącego się szkła. Zde- cydował się i ruszył na rząd mundurów przed sobą. Prawie udało mu się przebić i uciec. Nie spodziewali się ataku i zawahali się odrobinę na widok jego szarży. Nie byli też wyszkoleni jak on. Zbiegli się na niego, a on zanurkował między nich, obalając czterech z nich na ziemię, a piątego nadal na nogach, ale chwiejącego się. Jednak opóźnili go na wystarczająco długo, by druga grupa zdążyła go dogonić. Jego chwilowy napływ sił wyczerpał się. Było ich po prostu zbyt wielu. Padł, świadomy licznych razów, - po chwili wydawały się już nie silniejsze od lekkich klap- sów, a później w ogóle przestał je czuć. Rozdział 32 Oprzytomniał leżąc na plecach na twardej, zimnej i lekko wibrującej powierzchni, a sekundę później roz- poznał niski, miarowy dźwięk dmuchaw poduszkowca słyszany z wnętrza pojazdu. Bolały go ręce i nogi. Spró- bował nimi poruszyć, ale były zablokowane - kostki, ko- lana i nadgarstki mocno przyciśnięte. Przez chwilę na- prężał się z całej siły, ale nic nie wskórał. Osunął się z powrotem w nieświadomość. Kiedy obudził się po raz drugi, nadal leżał na ple- cach, ale powierzchnia pod plecami była bardziej mięk- ka i nieruchoma, nie było też słychać dmuchaw. - Tak lepiej - powiedział zapadający w pamięć dźwięczny głos, który rozpoznał. -Teraz zdejmijcie z niego te uchwyty i pomóżcie mu usiąść. Z niewiarygodną łagodnością palce usunęły więzy na nadgarstkach i stopach. Ręce pomogły mu podnieść się do pozycji siedzącej i podłożyły coś pod plecy, by utrzy- mać go w pionie. W lewym ramieniu czuł dziwne kłucie, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 403 które go zaskoczyło, ale nie do tego stopnia, by zdra- dzić, że znów jest przytomny. Jednak mniej niż minutę później ciepło, energia i rozkoszna wolność od bólu i nie- wygody, zaczęły przepełniać go całego. Zrozumiał wtedy niedorzeczność dalszego udawania braku świadomości. Otworzył oczy w małym pomiesz- czeniu o surowych ścianach, umeblowanym jak cela więzienna, z dwoma milicjantami stojącymi pod ścianą naprzeciw wąskiego łóżka, na którym leżał. Był tam też Bleys Ahrens, pochylony nad nim nisko. - Cóż, Hal - powiedział łagodnie Bleys - wreszcie mamy szansę porozmawiać. Gdybyś tylko przedstawił się w Cytadeli, moglibyśmy się zapoznać wtedy. Hal nie odpowiedział. Znajdował się twarzą w twarz z Innym. Ponownie obudziło się w nim uczucie zimnej determinacji, które zaznał prawie cztery lata wcześniej, uświadamiając sobie fakt, że nie zostanie w Encyklope- dii Ostatecznej. Leżał spokojnie, studiując Bleysa tak, jak uczył go Malachi wobec przeciwnika, czekając na informacje, na podstawie których mógłby działać. Bleys usiadł na dryfie koło posłania, które jak wy- czuwał Hal było czymś w rodzaju przenośnego łóżka przy- krytego pojedynczym, niezbyt grubym materacem. Kie- dy Bleys zaczynał siadać, nie było za nim dryfu, a Inny Człowiek nie wydał żadnego polecenia, ani nie wykonał widocznego dla Hala gestu. Jednak w momencie, kiedy go potrzebował, wyściełany dryf znajdował się na miej- scu. - Muszę ci powiedzieć, co czuję w sprawie śmierci twoich wychowawców - powiedział wysoki mężczyzna. - Wiem, w tej chwili nie ufasz mi dość, aby mi uwierzyć. Ale i tak powinieneś usłyszeć, że przez cały czas nie mia- łem zamiaru skrzywdzić kogokolwiek w twoim domu. Gdyby istniał jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym powstrzymać to, co tam się stało, zrobiłbym to. Przerwał, ale Hal nic nie powiedział. Bleys uśmiech- nął się delikatnie ze smutkiem. - Wiesz, jestem częściowo Exotikiem - powiedział. - Nie tylko nie odpowiada mi zabijanie, ale w ogóle nie 404 Gordon R. Dickson lubię przemocy i nie sądzę, żeby zazwyczaj miała uspra- wiedliwienie. Czy uwierzysz mi, kiedy ci powiem, że to co zdarzyło się tego dnia na tarasie, zaskoczyło mnie na tyle, że straciłem panowanie nad sytuacją? Znów przerwał, a Hal znów milczał. - Z powodu zaskoczenia nie mogłem na czas zatrzy- mać ochroniarzy. - Ochroniarzy? - zapytał Hal. Jego głos był tak sła- by i ochrypły, że sam go ledwie rozpoznał. - Przepraszam - stwierdził Bleys. - Wierzę, że mo- żesz o nich myśleć inaczej. Ale niezależnie od tego co myślisz, ich podstawowym obowiązkiem tego dnia, była ochrona mojej osoby. - Przed trzema staruszkami. - Nawet przed trzema staruszkami - odpowiedział Bleys. - I ci staruszkowie nie byli tacy słabi. Zanim zo- stali zatrzymani, pozbawili mnie czterech z pięciu ochro- niarzy. - Zabici - poprawił Hal. Bleys odrobinę przekrzywił głowę. - Zabici - powiedział. - Zamordowani, jeśli chcesz, żebym użył tego słowa. Wszystko o co cię proszę, to zaak- ceptowanie, że zapobiegłbym temu co zaszło, gdybym mógł. Hal odwrócił od niego wzrok, na sufit. Nastąpiła chwila ciszy. - Od chwili, kiedy postawiłeś stopę na naszej ziemi - powiedział znużonym głosem Hal - na tobie spoczywa- ła odpowiedzialność. Środek, który mu zaaplikowali trzymał z dala ból i niewygodę, ale nadal był świadom niewiarygodnego wy- czerpania, a górne światła nawet po przygaszeniu, na- dal raziły go w oczy. Znów je zamknął i usłyszał nad sobą głos Bleysa skierowany w inną stronę. - Zmniejszcie jeszcze natężenie światła. Tak dobrze. I tak je zostawcie. Jak długo Hal Mayne pozostanie w tym pomieszczeniu, światła mają nie być wyłączane ani rozjaśniane, chyba, że o to poprosi. Hal ponownie otworzył oczy. Światło w celi było te- raz mile przyćmione, ale w mroku Bleys wydawał się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 405 - nawet siedząc -jeszcze wyższy. Dzięki sztuczkom go- rączki i leków Halowi zdawało się, że Inny góruje nad nim. - Oczywiście masz rację - powiedział teraz Bleys. - Ale mimo wszystko, chciałbym, żebyś spróbował zro- zumieć mój punkt widzenia. - To wszystko czego chcesz? - zapytał Hal. Twarz Bleysa popatrzyła na niego w dół z niewy- obrażalnych wyżyn. - Oczywiście, że nie - powiedział łagodnie. - Chcę cię ocalić, nie tylko dla twojego dobra, ale jako coś, co mogłoby zrównoważyć niepotrzebne śmierci twoich na- uczycieli, za które nadal czuję się odpowiedzialny. - A co oznacza to ocalenie mnie? - Hal przyglądał mu się leżąc. - To oznacza - zaczął Bleys - danie ci szansy za- kosztowania życia, do którego zostałeś stworzony, od samej chwili narodzin. - Jako Inny? - Jako Hal Mayne, mogący użyć wszystkich swoich talentów. - Jako Inny - stwierdził Hal. - Jesteś snobem, mój młody przyjacielu - odpowie- dział Bleys. - Snob i do tego źle poinformowany. Fałszy- we informacje mogą nie być twoją winą, ale snobizm jest. Jesteś zbyt błyskotliwy, by udawać wiarę w czar- no-białe charaktery. Gdyby to było wszystko czym je- steśmy -ja i inni podobni do mnie - czy większość za- mieszkałych światów pozwoliłaby nam przejąć kontrolę, tak jak to nastąpiło? - Jeśli bylibyście dość zdolni, by tego dokonać - stwierdził Hal. - Nie. - Bleys potrząsnął głową. - Nawet gdybyśmy byli superludżmi lub mutantami, za jakich uważają nas niektórzy, tak niewielka liczba nie mogłaby kontrolować tak wielu, chyba że chcieliby poddać się kontroli. A mu- sisz być dostatecznie wykształcony, by nie myśleć o nas jako o superistotach czy mutantach. Jesteśmy tylko tym, czym jesteśmy - czym ty sam jesteś - genetycznie uda- 406 Gordon R. Dickson nymi kombinacjami ludzkich zdolności, które miały prze- wagę szczególnego szkolenia. - Nie jestem taki jak ty... — Na chwilę, utulony cie- płym, głębokim głosem Bleysa, Hal zapomniał o swojej nienawiści. Wróciła ze zdwojoną siłą, wywołując rodzaj mdłości na samą myśl o podobieństwie między Bleysem i nim. - Oczywiście, że jesteś - stwierdził Bleys. Hal popatrzył za niego, na dwóch milicjantów stoją- cych z tyłu. Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły mu się wresz- cie do światła, dostrzegł, że jeden z nich jest oficerem. Skupiając się mocniej na twarzy nad naszywkami na kołnierzu, rozpoznał Barbage'a. - To prawda, Hal - powiedział Bleys zerkając przez ramię. - Znasz kapitana, prawda? To Amyth Barbage, który będzie odpowiedzialny za ciebie tak długo, jak bę- dziesz w tym miejscu. Amyth, pamiętaj, jestem szcze- gólnie zainteresowany Halem. Ty i twoi ludzie będziecie musieli zapomnieć o tym, że kiedykolwiek był związany z partyzantami. Nic mu nie zrobisz, z żadnego powodu, w żadnych oko' "ilościach. Zrozumiałeś mnie, Amyth? - Zrozumiałem, Wielki Nauczycielu - odpowiedział Barbage. Jego spojrzenie powędrowało za Bleysa i mó- wiąc to patrzył na Hala bez mrugnięcia okiem. - Dobrze - stwierdził Bleys. - Teraz wyłączcie wszel- ki podgląd w tej celi do czasu, aż zawołam, żebyście mnie stąd wypuścili. Zostawcie nas i czekajcie w korytarzu, żebyśmy mogli porozmawiać z Halem na osobności, pro- szę. Stojący za Barbage'm milicjant ruszył, robiąc pół kroku do przodu i otwierając usta. Jednak Barbage, nie odwracając spojrzenia od Hala, wyciągnął rękę i zaci- snął dłoń na ramieniu w czarnym rękawie. Hal zauwa- żył, że palce zapadły się głęboko w materiał. Mężczyzna powstrzymał się i stanął nieruchomo, nic nie mówiąc. - Nie martwcie się - powiedział Bleys. - Będę całko- wicie bezpieczny. Teraz idźcie. Obaj wyszli. Drzwi celi zatrzasnęły się za nimi z ci- chym kliknięciem. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 407 - Widzisz - powiedział Bleys odwracając się z po- wrotem do Hala - oni tego tak naprawdę nie rozumieją, i byłoby nie fair oczekiwać tego od nich. Z ich perspek- tywy, jeśli Inny wejdzie ci w drogę, rozsądną rzeczą jest ominięcie go. Koncepcja.ciebie i mnie jako stosunkowo nieważnych osób, które jednak stanowią punkty sku- pienia wielkich sił, w sytuacji kiedy tylko te siły mają znaczenie... jest w zasadzie poza ich rozumieniem. Ale z pewnością ty i ja powinniśmy rozumieć takie rzeczy, i nie tylko to, ale i siebie nawzajem. - Nie - powiedział Hal. Było znacznie więcej rzeczy, które chciał powiedzieć, ale nagle wysiłek stał się zbyt wielki i w końcu był w stanie powtórzyć tylko: -Nie. - Tak - powiedział Bleys patrząc w dół. - Tak, oba- wiam się, że w tym punkcie muszę nalegać. I prędzej czy później będziesz musiał zrozumieć, jak się sprawy mają i dla twojego własnego dobra lepiej, żeby nastąpiło to prędzej niż później. Hal leżał nieruchomo, ponownie woląc patrzeć na sufit nad głową, a nie na twarz Bleysa. Głos wysokiego mężczyzny brzmiał w jego uszach, jak łagodny fagot. - Wszystkie praktyczne działania są kwestią koniecz- ności w świetle twardej rzeczywistości - powiedział Bleys. - To co my, których nazywa się Innymi, robimy, jest podyktowane sytuacją w jakiej się znajdujemy, a ta jest taka, że jesteśmy pojedynczymi osobami pośród milio- nów zwykłych ludzi, mając moc sprawienia, by nasze życia nie były ani piekłem, ani niebem. Ponieważ żaden z nas nie może uniknąć wyboru. Jeśli nie wybierzemy nieba, nieodwołalnie wylądujemy w piekle. - Nie wierzę ci - powiedział Hal. - Nie ma powodu, żeby musiało być w ten sposób. - Och tak, moje dziecko - łagodnie powiedział Bleys -jest powód. Poza naszymi indywidualnymi talentami, naszym szkoleniem i wzajemnym wsparciem, wciąż je- steśmy tylko ludźmi, jak miliony wokół nas. Bez przyja- ciół i funduszy możemy zginąć, tak samo jak każdy. Na- sze kości mogą ulec złamaniu i możemy zachorować jak 408 Gordon R. Dickson każdy śmiertelnik. Zabici, umrzemy nieodwołalnie. Je- śli będziemy o siebie dbać, możemy żyć kilka lat dłużej niż przeciętna, ale niewiele. Mamy te same, normalne ludzkie emocje i potrzebę - miłości, towarzystwa kogoś, z kim możemy rozmawiać naszym własnym językiem. Ale jeśli postanowimy zignorować naszą inność, ograni- czyć się i dopasować do tych, którzy nas otaczają, mo- żemy spędzić całe życie żałośnie i prawdopodobnie - nie- mal na pewno - możemy nigdy nie mieć dość szczęścia, by spotkać kogoś z Innych, takich jak my. Nikt z nas nie wybrał bycia tym kim jest, ale jesteśmy czym jesteśmy i, tak jak wszyscy, mamy niezbywalne ludzkie prawo do jak najlepszego wykorzystania naszej inności. - Kosztem milionów ludzi, o których wspominałeś - skomentował Hal. - A jaki to rodzaj kosztu? - Głos Bleysa jeszcze się pogłębił. - Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi, jest lekkim obciążeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co z kosztem Innego, który próbując jedynie dostosować się do masy ludzkiej wokół siebie, ak- ceptuje życie w izolacji, samotności i codzienność pełną uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równocześnie jego niezwykła siła i talenty pozwalają tym samym ludziom, którzy go unikają, zbierać korzyści z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwość? Spójrz na karty historii, na inte- lektualnych gigantów, którzy posuwali cywilizację naprzód walcząc równocześnie o przeżycie między zwykłymi sza- raczkami, nieodmiennie bojącymi się ich i nieufnymi. Gi- gantów, który codziennie chodzą na czworakach, by ukryć swoją wielkość i nie wzbudzać irracjonalnych lęków u maluczkich. Od początku czasu bycie Innym było nie- bezpieczne i był to wybór między wieloma, którzy mogli nieść światło na połączonych ramionach i jednym, który musiał nieść wielu sam, dzięki swojej znacznie większej sile, ale zataczając się pod proporcjonalnie większym cię- żarem. Który z tych dwóch wyborów jest sprawiedliwszy? Pod wpływem gorączki i leków głowa Hala dziwnie wirowała. Mentalny obraz raczkującego giganta stwo- rzył w jego umyśle groteskową wizję. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 409 - Czemu kucać? - zapytał. - Czemu? - Twarz Bleysa, wysoko nad nim, uśmiech- nęła się. - Zapytaj o to siebie. Ile masz w tej chwili lat? - Dwadzieścia - odpowiedział Hal. - Dwadzieścia - i wciąż zadajesz to pytanie? W mia- rę jak dorastałeś, czy nie zacząłeś czuć izolacji, oddzie- lenia od wszystkich wokół ciebie? Czy nie okazywało się, że jesteś zmuszony, ostatnio coraz częściej, zająć się sprawami innych - podejmować decyzje, nie tylko za sie- bie, ale za wszystkich, którzy są z tobą i nie są w stanie decydować sami o swoim losie? Cicho, ale nieuchronnie przejmując odpowiedzialność, robiąc to, co należy, a cze- go szaraczkowie nie rozumieją? Przerwał. - Myślę, że wiesz o czym mówię - powiedział po tej chwili ciszy. - Z początku próbujesz tylko powiedzieć im, co powinno się zrobić, bo nie możesz uwierzyć, że mogą być tak bezradni. Ale powoli zaczynasz rozumieć, że choć dzięki twoim bezustannym podpowiedziom mogą postępować właściwie, nigdy nie zrozumieją dość, by sami mogli zrobić to co konieczne. Tak więc w końcu, zmęczony, przejmujesz kontrolę. Nawet sobie tego nie uświadamiając, ustawiasz sprawy tak jak powinny się toczyć, a maluczcy podążają za nimi sądząc, że to natu- ralny bieg wypadków. Przerwał znowu. Leżąc nieruchomo, z częścią umy- słu oderwaną i odległą, Hal nie odpowiedział. - Tak - powiedział Bleys - wiesz o czym mówię. Już to poznałeś i zacząłeś czuć głębię i bezmiar przepaści oddzielającej cię od reszty rasy. Uwierz mi, kiedy mó- wię, że to co teraz czujesz pogłębi się i umocni, w miarę upływu czasu. Doświadczenie, które zbiera twój zdol- niejszy umysł w tempie znacznie większym niż mogą to sobie wyobrazić, będzie coraz bardziej poszerzać tę prze- paść, jaka cię od nich oddziela. W końcu między tobą a nimi będzie nie wiele więcej wspólnego niż między tobą, a dowolnym innym pomniejszym stworzeniem - psem czy kotem - które polubisz. I będziesz gorzko żałował braku prawdziwej więzi, nic z tym nie będziesz mógł zro- 410 Gordon R. Dickson bić. Nie będzie żadnego sposobu by dać im to, czego ni- gdy nie będą w stanie zatrzymać - tak jak nie oczeki- wałbyś zrozumienia dla wielkiej sztuki od małpy. Tak więc w końcu, aby ochronić się przed bólem, o którym oni nawet nie wiedzą, odetniesz ostatnie więzi emocjo- nalne z nimi i wybierzesz zamiast tego ciszę, pustkę i pokój bycia tym kim jesteś -jedyny i samotny, na za- wsze. Przestał mówić. - Nie - powiedział Hal po chwili. Czuł się oderwany, jak ktoś pod wpływem silnego narkotyku. - To nie jest droga, którą mogę pójść. - A więc umrzesz - powiedział Bleys beznamiętnie. - W końcu, jak ci z nas w ubiegłych stuleciach, pozwo- lisz im się zabić, po prostu rezygnując z ciągłego wysił- ku niezbędnego do ochrony przed nimi. I wszystko zo- stanie zmarnowane - to kim byłeś i kim mogłeś się stać. - A więc będzie musiało się zmarnować - stwierdził Hal. - Nie mogę stać się tym, kim mówisz. - Być może - powiedział Bleys. Wstał, a dryf znów oddalił się w powietrzu z dala od jego nóg. -Ale poczekaj jeszcze chwilę, a zobaczysz. Pragnienie życia jest silniej- sze niż myślisz. Stał patrząc w dół na Hala. - Powiedziałem ci - odezwał się. - Jestem częściowo Exotikiem. Czy myślisz, że nie walczyłem przeciw ich wiedzy, kiedy pierwszy raz zacząłem to sobie uświada- miać? Czy myślisz, że nie odrzuciłem tego, kim było mi przeznaczone zostać? Czy sądzisz, że nie powiedziałem sobie z początku, że wolę raczej żywot pustelnika, niż dopuścić się tego co uznawałem za niemoralne wyko- rzystanie moich możliwości? Tak jak ty, byłem gotów zapłacić każdą cenę, by uchronić się od skażenia zaba- wą w Boga wobec tych, którzy mnie otaczali. Pomysł odrzucał mnie wtedy tak samo, jak teraz ciebie. Jednak nauczyłem się w końcu, że to nie zło, bo jako lider i władca rasy mogę czynić dla niej dobro, i ty też to zro- zumiesz - w końcu. Odwrócił się i podszedł do drzwi celi. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 411 - Otwierać! - zawołał w stronę korytarza. - Nie ma znaczenia - powiedział odwracając się jesz- cze raz kiedy po drugiej stronie drzwi rozległy się zbliża- jące się kroki - co teraz myślisz, że wybierzesz. Nie- uchronnie nadejdzie dzień, kiedy zrozumiesz głupotę tego, co robisz teraz, nalegając na pozostanie w takiej celi, pod strażą istot, które w porównaniu z tobą są nie- wiele więcej, niż cywilizowanymi zwierzętami. Nic z tego co sobie w tej chwili czynisz, nie jest naprawdę koniecz- ne. Przerwał. - Ale to twój wybór - mówił dalej. - Rób co uważasz, aż zrozumiesz lepiej. Kiedy to jednak nastąpi, wszystko co musisz zrobić, to powiedzieć jedno słowo. Powiedz strażnikom, że rozważyłeś co ci powiedziałem, a oni za- prowadzą cię do mnie - do miejsca pełnego komfortu, wolności i słońca, gdzie możesz mieć czas spokojnie się zastanowić. Twoja potrzeba przejścia tej prywatnej tor- tury istnieje tylko w twoim umyśle. Mimo wszystko, jak powiedziałem, zostawię cię z nią aż lepiej zrozumiesz. Barbage i drugi milicjant byli już przy drzwiach celi. Odblokowali zamek i otworzyli je. Bleys przeszedł przez drzwi a te zamknęły się za nim. Nie oglądając się od- szedł, znikając w korytarzu, a tamci dwaj poszli za nim, zostawiając Hala w kompletnej ciszy, kiedy już umilkł dźwięk stóp. Rozdział 33 Wyczerpany, Hal zapadł w głęboki, pozbawiony ma- rzeń sennych letarg. Nie mógł zmierzyć jak długo spał. Jednak z wysiłkiem wrócił na jawę odkrywając, że spa- zmatycznie dygocze z powodu silnych dreszczy. Wstrzą- sały nim z siłą jesiennego wichru szarpiącego ostatnim liściem wiszącym na drzewie. Cela wokół nie uległa zmianie. Światło nadal padało z sufitu z tą samą przyćmioną intensywnością. Całko- 412 Gordon R. Dickson wita cisza utrzymywała się za kratowanymi drzwiami. Podnosząc się ponownie do pozycji pół siedzącej zoba- czył cienkie prześcieradło zwinięte u stóp łóżka. Sięgnął po nie niepewną dłonią i przykrył się aż po szyję. Przez chwilę ulga posiadania czegoś do przykrycia prawie pozwoliła mu ponownie uciec w nieświadomość. Jednak prześcieradło nie było grubsze od jego koszuli, a chłód nadal był dojmujący. Mocno przyciskając na- krycie obiema dłońmi do podbródka, spróbował doko- nać wysiłku kontroli dygoczącego ciała, skupiając się na nie mierzalnie odległym punkcie swego umysłu, sta- rając się przenieść całą uwagę do tego odległego, suro- wego i bezcielesnego miejsca. Przez kilka minut wydawało się, że nie będzie w sta- nie tego dokonać. Wysiłek umysłowej kontroli był zbyt wielki w jego obecnym stanie wyczerpania, a dzikie po- trzeby ciała zbyt silne. Potem stopniowo zaczęło mu się udawać. Spazmy osłabły, napięcie opuściło mięśnie i całe ciało uspokoiło się. Nadal czuł potrzebę ciała na zareagowanie na opa- nowujące go przerażające zimno. Jednak teraz ta po- trzeba była trzymana na dystans i mógł myśleć. Otwo- rzył usta by się odezwać, ale tylko zachrypiał. Przełknął ślinę, by przeczyścić gardło, wziął głęboki oddech i za- wołał: - Tu jest zimno! Włączcie ogrzewanie! Nie było odpowiedzi. Zawołał jeszcze raz, ale nadal nie było żadnej reak- cji, temperatura celi nie zmieniła się. Wciąż wsłuchiwał się w tę ciszę, a pamięć podsunę- ła mu wcześniejszy rozkaz Bleysa, by wyłączyć wszelki podgląd celi do chwili, kiedy Inny zawoła, by go wypu- ścić. Podgląd musiał być podjęty na nowo kiedy Bleys wyszedł, a to oznaczało, że nie było potrzeby krzyczeć. Ktoś musiał go w tej chwili słuchać, a prawdopodobnie również obserwować. Leżał na plecach pod prześcieradłem, wciąż twardo panując nad potrzebą ciała by dygotać i popatrzył w górę, na sufit. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 413 - Wiem, że mnie słyszysz. - Z wysiłkiem utrzy- mywał równy głos. - Myślę, że Bleys Ahrens powie- dział ci, żeby nic mi nie robić - a podchodzi pod to dopuszczenie, bym zamarzł na śmierć. Włącz ogrze- wanie, bo inaczej powiem mu o tym przy następnym spotkaniu. Czekał. Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Już miał przemó- wić ponownie, kiedy uświadomił sobie, że jeśli obserwa- tor nie przejął się tym co powiedział, powtarzanie nie przyniosłoby mu pożytku, w innym przypadku powtó- rzenie osłabiłoby tylko siłę groźby. Po około dziesięciu minutach usłyszał kroki w kory- tarzu. Za prętami drzwi pojawiła się chuda, wyprosto- wana postać w czarnym mundurze, otworzyła drzwi i weszła do środka. Spojrzał w górę na kamienno blade oblicze Amytha Barbage'a. - Powinno to zostać powiedziane tobie - odezwał się Barbage. Jego głos był dziwnie odległy, prawie jakby mówił przez sen. Hal patrzył na niego w górę. - Tak - stwierdził Barbage - powiem ci. W mroku celi jego oczy błyszczały jak wypolerowa- ne kawałki antracytu. - Znam cię - powiedział wolno, patrząc w dół na Hala, a każde słowo było jak kropla lodowatej wody chło- dzącej rozgorączkowaną powierzchnię umysłu Hala. - Jesteś jednym z tych demonów, które nadejdą przed Armageddonem, jaki zbliża się do nas. Tak, widzę cię, nawet jeśli niektórzy nie, w twoim prawdziwym kształ- cie, ze stalowymi szczękami i głową jak wielki, wstrętny pies. Przebiegły jesteś, wężu. Udawałeś, że chcesz ocalić moje życie, dawno temu, przed tym apostatą Pana, Dziec- kiem Gniewu, który zgładziłby mnie na przesmyku - tylko po to, żebym czul wobec ciebie dług i uległ twemu ku- szeniu kiedy wreszcie znajdziesz się, jak terazjesteś, we władzy Wybrańca Boga. Jego głos stał się odrobinę bardziej surowy, ale na- dal pozostał odległy, niezaangażowany. 414 Gordon R. Dickson -Ale jam jest jednym z Wybranych, poza twoją prze- biegłością. Wielki Nauczyciel wydał polecenie, aby nic ci nie zrobić - i niczego nie uczynię. Ale też nie ma potrze- by, aby robiono cokolwiek dla ciebie. Nie ma potrzeby aby dogadzać takim jak ty, nieśmiertelnym w niegodzi- wości i bluźnierstwie. Tak więc krzycz do woli - nikt nie przyjdzie, ani nie odpowie. Cela ma temperaturę taką, jaką miała kiedy cię do niej przyniesiono. Nikt jej nie zmienił i nie zrobi tego. Możesz rozjaśniać i gasić świa- tło, ale nic innego nie zostanie zmienione ani przynie- sione na żadne twoje słowo. Spocznij tu, fałszywy psie Szatana. Odwrócił się. Drzwi celi zatrzasnęły się za nim i Hal został sam. Leżał nieruchomo, próbując kontrolować swoje dreszcze, a wysiłek konieczny do tego stawał się po- woli coraz mniejszy. Nie dlatego, że wzmacniał swoją kontrolę, lecz z powodu powracającej gorączki, która podniosła temperaturę jego ciała. W miarę jak się roz- grzewał, potrzeba kontroli odruchów opadła i znów zapadł w sen. Jednak był to lekki, nieprzyjemny sen, z którego obudził się nagle czując, że gardło ma tak suche i obola- łe, jakby miało rozerwać się pod wpływem prostego prze- łknięcia śliny. Odczuwał potężne pragnienie, zdołał więc zebrać resztkę sił, by podnieść się z łóżka. Zatoczył się przez pokój do umywalki zamocowanej na ścianie obok klozetu. Wciskając pojedynczy zawór pochylił głowę i zaczął pić tryskający w dół zimny strumień. Jednak po zaledwie kilku łykach nie potrafił pić da- lej. Woda zdawała się całkowicie wypełnić jego przełyk i groziła mu zadławieniem. Zawlókł się z powrotem na posłanie, opadł na nie i natychmiast usnął - by obudzić się, jak się zdawało po kilku minutach, z potężnym jak poprzednio pragnieniem, które jeszcze raz popchnęło go do kranu z wodą. Ponownie odbył do niego chwiejną pielgrzymkę i znów był w stanie wypić tylko kilka łyków, zanim stwier- dził że więcej nie przełknie. Ostrzeżony przez opadające Encyklopedia Ostateczna - tom 1 415 siły wrócił na łóżko, na którym leżał i z najwyższym wy- siłkiem przesunął je tuż obok umywalki. Wysiłek przesunięcia lekkiej konstrukcji okazał się niewiarygodny. W głowie mu dzwoniło, a mięśnie miały siłę na wpół stopionego wosku. Szarpiąc pryczę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, jak mrówka próbująca unieść martwego żuka kilka razy cięższego od niej, zdo- łał w końcu dociągnąć ją do umywalki i opaść na łóżko, by - wyczerpany - natychmiast usnąć. Po nieokreślonym czasie - wydawało mu się, że po paru sekundach, choć mogło to trwać znacznie dłużej - ponownie się obudził, napił i znów zapadł w niespo- kojną drzemkę. Rozpoczął gorączkowy, pełen snów okres, który z jednej strony zdawał się w ogóle nie zajmować czasu, ale z drugiej strony, rozciągał się w wieczność. Budził się i pił, pił i spał, budził się ponownie... wciąż i wciąż na nowo. A wokół niego panował bezruch: niezmiennie oświetlona cela i cichy korytarz za kratami, nie pokazy- wały ani obserwatora, ani żadnej nadziei na zmianę. Był teraz świadom, że choroba pustoszyła go z siłą większą niż kiedykolwiek wcześniej w życiu, a w głębi siebie odczuwał nieznany dotąd niepokój. Okresy gorącz- ki przeplatały się z chwilami głębokiego chłodu, z go- rączką stopniowo dominującą. Powoli nienaturalne sta- ny ciała zaczynały zwyciężać: najpierw potężne dresz- cze, potem olbrzymie pragnienie, które pozwalało prze- łknąć jedynie kilka łyków wody, dzwoniące bóle głowy i okresy świadomości przeplatane z niespokojnym, peł- nym koszmarów snem. Czuł jak infekcja rozwija się w nim kradnąc jego siłę życiową. Chłód ustąpił wreszcie zupełnie euforycznej nienaturalności, która mogła być niemal przyjemna, gdyby nie była tak złowieszcza. Przypuszczał, że to efekt wysokiej gorączki - ale jak wysokiej, nie miał jak stwier- dzić. Bóle głowy zmniejszyły się, ale coraz trudniej mu było oddychać, tak jakby dolna część jego klatki piersio- wej była powoli wypełniana czymś ciężkim, zmuszając go do oddychania tylko drobną powierzchnią, jaka zo- 416 Gordon R. Dickson stała u góry płuc. Stopniowo podciągnął się do pozycji siedzącej, w której oddychanie było łatwiejsze, opiera- jąc się o ścianę z umywalką, mając kran po jednej stro- nie, a ubikację po drugiej. Mniej więcej wtedy stracił również zdolność snu. W głowie mu dzwoniło i łupało, oddychał boleśnie krót- kimi oddechami, a ognista przytomność uniemożliwiła mu dalszą ucieczkę w sen. Minuty mijały w tempie gą- sienicy pełznącej wzdłuż pnia drzewa, ale nadchodziły bez końca, odliczając godziny, po których przychodziły następne, każde trwające wieczność. Czas rozciągnął się bez końca, ale nadal nikt nie pojawił się przy zakrato- wanych drzwiach jego celi. Po raz pierwszy przypomniał sobie o wyprodukowa- nym na Coby zegarku górniczym, zazwyczaj nosił go na nadgarstku. Oddano mu go razem z innymi rzeczami, kiedy razem z Jasonem Rowe zwalniano go z kwatery milicji w Cytadeli. Nosił go przez cały czas pobytu z od- działem. Odruchowo zerknął teraz na lewą rękę i ze zdzi- wieniem zauważył, że tym razem mu go nie odebrano. Aktualny odczyt zewnętrznego pierścienia cyfr świecił na tle metalowej tarczy, jak upiorne kształty z płomieni mówiąc, że gdzieś na zewnątrz tej celi była jedenasta dwadzieścia trzy wieczorem, lokalnego czasu Harmonii. Nie miał możliwości stwierdzić, ile czasu minęło od kiedy został tu przyniesiony. Ale może będzie mógł to oszacować. Walcząc ze swoim rozgorączkowanym umy- słem, przypomniał sobie, że kiedy go złapano w termi- nalu portu kosmicznego, nie było jeszcze południa. Ra- czej nie mógł być tu krócej niż jeden dzień, który liczył 23,16 Standardowych Godzin Międzygwiezdnych, skła- dających się na dzień kalendarzowy na Harmonii. Od tamtego południa do południa następnego dnia plus godziny do północy, składały się w sumie na półtorej doby, od kiedy został tu zamknięty. Grzebiąc po kiesze- niach znalazł wszystko, co posiadał w czasie aresztowa- nia, ale nie miał nic, czym mógłby wykonać znak na gładko pomalowanej ścianie za sobą. W końcu przy po- mocy metalowej koperty od zegarka udało mu się wy- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 417 skrobać pojedynczą pionową linię, nisko pod umywal- ką, gdzie krył ją cień zbiornika. Od czasu kiedy został tu sprowadzony, nie dano mu żadnego posiłku, ale nie brakowało mu go. W efekcie gorączki żołądek zdawał się kurczyć i zacisnął niczym pięść. Pragnął jedynie wody, która z kolei po jednym czy dwu łykach zaczynała go dławić. Jego największym ma- rzeniem w tej chwili było móc normalnie oddychać, peł- ną pojemnością płuc. Jednak ciało odmawiało mu tego. Walka o oddech zaczęła budzić w nim wszystkie in- stynkty przeżycia. Na skrzydłach gorączki, jego we- wnętrzna istota podkręciła się; serce zaczęło mu bić w piersi szybciej, a umysł skakał i rzucał się szukając drogi ucieczki - sposobu na otwarcie płuc na wielkie hausty powietrza, na uwolnienie się z tego miejsca. Ale brak tlenu czynił każdy dodatkowy wysiłek poza samą egzystencją zbyt wielkim, by go podejmować. Siedząc w pozycji wyprostowanej, z plecami opartymi o ścianę celi był równocześnie unieruchomiony i umysłowo w stanie alarmu. Jego ciało ustawiło się jeszcze wyżej w próbie walki z grożącym mu powolnym uduszeniem. Zbyt słabo znał się na medycynie by stworzyć sobie pełny obraz tego, co działo się wewnątrz niego. Ale naj- wyraźniej walka o oddech z zatorem w płucach urucho- miła wszystkie instynkty i odruchy, które mogły być rzu- cone do walki. Ledwie był w stanie zdobyć się na stratę oddechu konieczną do dodatkowego wysiłku związane- go z nachyleniem się do umywalki, ale jego umysł pędził na najwyższych obrotach, jak istota w ogniu. Unieru- chomiony, ale myśląc z prędkością życia i śmierci, sie- dział wobec powolnego, nieustannego upływu godzin. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Barbage obiecał, że nikt nie przyjdzie i powoli zaczął rozumieć, że poza kolejną wizytą ze strony Bleysa, ta obietnica zo- stanie dotrzymana. Barbage, w swoim fanatyzmie, mu- siał mieć nadzieję na jego śmierć i robił wszystko co mógł, w ramach polecenia Bleysa, aby ją sprowadzić. Jeśli obecna sytuacja jeszcze się pogorszy, wtedy - bez opieki - w końcu umrze. 418 Gordon R. Dickson Stwierdził, że wreszcie przyjmuje do wiadomości tę perspektywę. Nie mógł już dłużej zaprzeczać, że może nastąpić. Przez całe jego życie, aż do tej pory, łatwiej mu było wyobrazić sobie śmierć wszechświata niż własną. Ale teraz, osobista śmiertelność stała się dla niego czymś równie realnym, jak otaczające go ściany. Koniec mógł być odległy zaledwie o kilka godzin, chyba że stanie się jakiś cud. Jego pędzący umysł zawirował wokół tej myśli, jak zwierzę biegające dziko po klatce w poszukiwaniu szczeli- ny prowadzącej do wolności i życia. Głęboko w nim, jak ledwie słyszalna trąbka zbliżającego się przeciwnika, po- czuł po raz pierwszy w życiu zimny, bezwzględny dotyk czystej paniki. Uczynił wysiłek, by sięgnąć po autohipno- tyczną technikę, której używał podczas pobytu w Ency- klopedii Ostatecznej i wywołać obrazy swoich wychowaw- ców, jednak nie potrafił wyrwać umysłu z pęt adrenaliny uwolnionej przez instynktowne zmagania ciała i osiągnąć mentalną kontrolę konieczną do zadziałania techniki. Kiedy to sobie uświadomił, na sekundę panika wzmo- gła się. Potem przyszło zrozumienie, że tylko on może sobie pomóc. Od śmierci trzech nauczycieli minęły lata, w czasie których zdobył doświadczenie i informacje, ja- kimi nie obdarzyli go Malachi, Obadiah i Walter. Teraz musiał sam użyć tej wiedzy. Ta krótka chwila wzmocniła go. Przez długie godzi- ny był na skraju załamania. Teraz usiadł wygodniej opie- rając się o ścianę i zaczął przytomnie zastanawiać się nad sytuacją. Jednak gorączka nadal trzymała go w ob- jęciach jak narkotyk i pomimo wysiłków, umysł wciąż uciekał od celu w rozmyte dygresje, stan pomiędzy snem a jawą. Nagle zorientował się, że śni, z najwyższą ostrością wszystkich zmysłów, ten sam sen o górze, na którą uciekł przed hipnotycznym atakiem Bleysa. Teraz jednak śnił, że leży na plecach, ukrzyżowany do granitu, a lodowaty deszcz pada na niego... Zmusił się do wyjścia z tego snu, by stwierdzić, że znów dygocze z zimna. Cienkie prześcieradło zsunęło się Encyklopedia Ostateczna - tom 1 419 z niego. Pośpiesznie owinął je wokół siebie i opadł na materac, leżąc i dysząc z wysiłku. Długo walczył o od- dech i z wstrząsającymi nim dreszczami, aż gorączka ponownie zaczęła ogarniać ciało, a sen powrócił. Bleys stał nad nim i przemawiał: - ... Oczywiście masz rację - ponownie słyszał głos Innego. - Ale mimo wszystko chciałbym, żebyś spróbo- wał zrozumieć mój punkt widzenia... Tak jak poprzednio, Bleys niewiarygodnie górował nad Halem. Ale z przeszłości dobiegł go łagodny głos Waltera InTeachera, czytającego wersy wypowiadane przez Szatana w Raju utraconym Miltona: Umysł jest dla siebie Siedzibą, może sam w sobie przemienić Piekło w Niebiosa, a Niebiosa w piekło. Mniejsza, gdzie będę, skoro będę sobą, Bo kimże mam być, jeśli niemal równy Jestem Zwycięzcy, zbrojnemu w pioruny? * Jednak głos Waltera zanikł powoli i ucichł, podczas gdy Bleys ciągle mówił. Głębokie tony Innego odbijały się echem w komnatach snu Hala. - ...Nikt z nas nie wybierał bycia tym kim jest-jesz- cze raz mówił do niego Bleys. - Ale jesteśmy tym kim jesteśmy i tak jak pozostali mamy niezbywalne ludzkie prawo jak najlepszego wykorzystania tej sytuacji. - Kosztem milionów ludzi, o których wspominałeś - skomentował Hal. - A jaki to rodzaj kosztu? - Głos Bleysa jeszcze się pogłębił, aż wydawał się rozbrzmiewać na cały Wszech- świat. - Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi, jest lekkim obciążeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co z kosztem Innego, który próbu- jąc jedynie dostosować się do masy ludzkiej wokół sie- bie, akceptuje życie w izolacji, samotności i codzienność pełną uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równo- * - przełożył wiersz Maciej Słomczyński 420 Gordon R. Dickson cześnie jego niezwykła siła i talenty pozwalają tym sa- mym ludziom, którzy go unikają, zbierać korzyści z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwość? Głęboko melodyjny głos brzmiał dalej, odbijając się echem, że brzmiał jak odległy grzmot w górach, aż w tych wielokrotnych odbiciach zgubiło się znaczenie pojedynczych słów. Niespodziewanie wokół Hala wyro- sły góry z jego młodości i stanął na brzegu sztucznego jeziora swej posiadłości, patrząc przez nisko zwisające gałęzie na taras domu, widząc jak trzy znajome postacie poruszają się razem... i padają martwe. Wydawało mu się, że uciekł od tej sceny, tak jak miało to miejsce w rzeczywistości - na Coby. Ponownie leżał w swoim małym pokoju w górniczej noclegowni, tej pierwszej nocy w kopalni Yow Dee, odczuwając to samo, o czym przed chwilą mówił Bleys, uczucie odmienności i izolacji od wszystkich innych śpiących w tym budyn- ku. Ta izolacja, którą jak sądził odczuwał już wcześniej, długo, długo przed Bleysem i Innymi... Niespodziewanie znów był na Harmonii, w swoim śnie o pustej równinie i odległej wieży, do której powoli wędrował pieszo. Tę równinę również znał z przeszłości. Szedł do przodu w stronę wieży, ale mimo wysiłku zda- wał się nie zbliżać do niej. Podtrzymywało go tylko prze- konanie, że kiedyś w końcu musi ją osiągnąć, niezależ- nie od tego, jak była daleko i jak trudna będzie droga. Przeszedł z tego snu do innego - o Harmonii i ocie- kających deszczem drzewach, zataczających się z wy- czerpania partyzantach uciekających przed bezlitosnym pościgiem milicji Barbage'a. Zostawił resztę i sam za- niósł Jamesa Childa-of-God na niewielkie wzniesienie, sadowiąc go tam z bronią i niewielką osłoną, zostawia- jąc, by zginął samotnie opóźniając pościg. - Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko...? - znów zapytał James, patrząc na niego w górę. Hal zapatrzył się na niego. - Hal Mayne. - ...Błogosławię cię w imię Boże, Halu Mayne - po- wiedział James. - Przekaż innym, że również błogosła- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 421 wię oddział i Rukh Tamani, oraz wszystkich, którzy będą walczyć pod sztandarem Pana. Teraz idź. Dbaj o tych, którzy zostali powierzeni w twoje ręce. James odwrócił się od Hala skupiając na lesie wi- dzianym przez szczelinę strzelecką. Hal również się od- wrócił, ale w odwrotnym kierunku, zostawiając Jamesa Childa-of-God na niewielkim wzniesieniu... ... I obudził się w końcu w cichej celi, która jeszcze raz go otoczyła. Rozdział 34 Tu nic się nie zmieniło. Jednak coś w nim było świa- dome zrobienia kroku w stronę jeszcze nie zdefiniowa- nego celu. Ze snów, których właśnie doświadczył, zy- skał coś, do czego wcześniej nie miał dostępu. Znów świa- dom otaczających go ścian, po raz pierwszy poczuł we- wnętrzny rozdział na dwie części. Jedną z nich, z której się wycofywał, było cierpiące ciało, które - jak teraz ja- sno i spokojnie rozumiał - przegrywało walkę o życie, w miarę jak rosła gorączka, a płuca traciły sprawność, coraz bardziej zbliżając się do chwili, kiedy przestanie funkcjonować. Drugą część stanowił umysł, którego więź z instynktami ciała osłabła pod wpływem zawziętej wal- ki o przetrwanie. Umysł płonął teraz nowym rodzajem świetlistości, która rozjaśniała rzeczy dotąd przed nim ukryte. Był wyraźnie świadom dwóch części struktury swego umysłu. Dwie części, przód i tył domu. Przód, jasno oświetlony, był długim i wąskim pokojem jego świa- domych myśli, gdzie logika utrzymywała porządek i w niewidocznych krokach przechodziła od pytania do odpowiedzi. Ale na tyłach tego pokoju znajdowała się ściana bez drzwi, która oddzielała go od innego pomiesz- czenia- obszernego strychu podświadomości, zapełnio- nego empirycznymi zdobyczami. W ciągu kilku godzin rozmów i snów, w miarę jak więź łącząca umysł i ciało, na skutek walki o przetrwanie stawała się coraz słab- 422 Gordon R. Dickson sza, grubość ściany znacznie zmalała, tak że przypomi- nała teraz półprzejrzystą membranę. Również oślepia- jąca zwykle lampa instynktu przetrwania została przy- tłumiona i ze wzrokiem dostosowanym do mroku mógł zajrzeć przez tę membranę do poprzednio ukrytych za- kątków i ciemnych miejsc, do których nie miała dotąd dostępu jego świadomość. Teraz, w świetle tej łagodniejszej lampy zrozumie- nia oświetlającej oba pomieszczenia, mógł wreszcie do- strzec pomiędzy wszystkimi gratami zgromadzonymi na tyłach, nowe kształty wzorów i tożsamości. W tym świetle nie mógł już dłużej zaprzeczać temu o czym wiedział, że jest prawdą. Rzeczywiście, tak jak powiedział Bleys, nastąpi to prędzej czy później, więc musiał wziąć sprawy we własne ręce. Świadomie skła- mał Rukh, ponieważ wiedział, że nie zgodziła by się na to, co chciał zasugerować - zrezygnowanie z osłów i ma- teriałów wybuchowych, by oddział mógł rozproszyć się i przetrwać, podczas gdy ładunek został zabrany w bez- pieczne miejsce przez jedną osobę. Zdecydował się to zrobić bez konsultacji z kimkolwiek, podejmując decy- zję za wszystkich i siłą przejmując odpowiedzialność. Ale zrobił to mając jakiś cel. Cel poza sobą. I w tym fakcie krył się cały wszechświat różnicy w stosunku do tego, co Bleys próbował wnioskować z takiego działania. Ponieważ Bleys mówił o przejęciu kontroli przez potężniejszą osobę samotnie, dla jej wła- snego przetrwania i wygody. Za słowami wysokiego męż- czyzny kryła się sugestia, że poza tym nie było innego wartościowego celu. Jednak był w błędzie. Ponieważ tak naprawdę istniał o wiele większy cel - przetrwanie rasy ludzkiej, tak by mogła dalej uczyć się i rozwijać. To był cel jego życia, podczas gdy Bleys polegał jedynie na krót- kiej chwili osobistego zadowolenia, po której musiała na- stąpić nieunikniona śmierć, nie pozostawiająca po so- bie żadnego znaku na materii wszechświata. Szlachet- ny instynkt by poświęcić życie swemu gatunkowi, aby mógł przeżyć - to była metafora brązowego luda, które- go stworzył w wierszu ułożonym w górach. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 423 To była ubrana w słowa forma jego celu. Droga Bley- sa nie miała formy, celu ani wartości, jedynie tworzenie odrobiny komfortu dla siebie - przed nadejściem wiecz- nej ciemności. Droga wszystkich ludzi, do których Hal kiedykol- wiek się zbliżył, zawsze była świadoma tego wielkiego celu. Malachi, Walter i Obadiah zginęliby upewnić się, że Hal przeżyje i być może dojdzie do obecnego zrozu- mienia. Partyzanci w oddziale Rukh walczyli i ginęli dla celu, który odczuwali zbyt mocno, by go kwestionować, nawet jeśli jego dokładny kształt nie był dla nich wi- doczny. Tam Olyn poświęcił długie łata swojego życia na straży tej wielkiej dźwigni ludzkości, którą pewnego dnia stanie się Encyklopedia. Zaś on sam, od najwcześniej- szych lat kierowany był przez podobny cel, nawet jeśli, tak jak z członkami oddziału, jego dokładny kształt po- zostawał przed nim ukryty. Halem zawładnęło teraz potężne wrażenie znalezie- nia się blisko sedna swych poszukiwań. Wobec tego uczu- cia, agonia i zbliżająca się śmierć jego ciała, stały się nieistotne. Nieważna stała się otaczająca go cela. Wszyst- ko wgniatał w tło fakt, że przez przezroczystą membra- nę oddzielającą dwie części jego umysłu, zaczęło w koń- cu przepływać zrozumienie, ujawniając możliwe rozwią- zania wszelkich problemów, zwycięstwo, którego możli- wość była dotąd przed nim całkowicie ukryta. Nawet teraz, nadal nie mógł tego zobaczyć wyraź- nie. Ale czuł jego obecność nieomylnie, a wiedząc wresz- cie, że tam jest, przebijał się w jego stronę narzędziami snów i poezji, po raz pierwszy łącząc oba, ze światłem jego analitycznej części umysłu, wielkim magazynem ludzkiego doświadczenia i podświadomego zrozumienia, i starszym, mroczniejszym bliźniakiem umysłu za mem- braną. Wrażenie przejścia podbudowało go. Wyobraził so- bie jak te narzędzia zabierają go w końcu do odległej wieży, o której śnił, będącej celem jego i ludzkości od samego początku. Narzędzia czekały tylko by ich użyć w rzeczywistości, ze wspomnień i wizji, które podświa- 424 Gordon R. Dickson domie używane były do tego celu, od kiedy rasa po raz pierwszy uniosła oczy ku niebu i gwiazdom, i lepszej przyszłości. Wszystko czego potrzebował, znajdowało się w za- graconym strychu jego umysłu. Aby izolować każdy po- trzebny element, musiał tylko podążać za światłem obu lamp, jakie rozświetlały ścieżkę człowieka od prapocząt- ku... potrzeb i marzeń. Wobec tego pozwolił swojemu umysłowi uwolnić się od ciała, które walczyło i zmagało się o słabnący od- dech, który jeszcze mu pozostał i wypuścił swoje zmysły na poszukiwanie. Znowu śnił. Jednak tym razem uskrzydlony swoim celem. ...Spojrzała na niego z góry twarz młodego człowie- ka, z błękitnym niebem Starej Ziemi wysoko nad nią. Była to twarz Exotika, znacznie młodsza niż Waltera, obraz gościa w posiadłości. Należała do byłego ucznia Waltera, studiującego pod jego kierownictwem w cza- sach, gdy był jeszcze nauczycielem w swoim domu na Marze. Uczeń już wyrósł i sam był nauczycielem innych Exotików. Na szczupłym, prostym ciele nosił brązową togę i stał z Halem w lesie za sztucznym jeziorem. Ra- zem przyglądali się piaskowej łasze u ich stóp i strumie- niowi pracowitych czarnych stworzeń wchodzących i wy- chodzących z mrowiska. - ... Jeden ze sposobów patrzenia na nie - mówił do Hala młody Exotik - to myślenie o całej społeczno- ści jako o jednym stworzeniu, by mrowisko lub ul sta- ło się odpowiednikiem pojedynczego zwierzęcia. Wte- dy pojedyncza mrówka lub pszczoła staje się po pro- stu częścią całego stworzenia. W sposób podobny do paznokci, które są użyteczne, ale możesz sobie bez nich poradzić, jeśli zajdzie taka konieczność lub poczekać aż odrosną. - Mrówki i pszczoły! - powtórzył Hal zafascynowa- ny. Obraz pojedynczego stworzenia wywołał w nim coś jak wspomnienie. - A co z ludźmi? Exotikowy nauczyciel uśmiechnął się do niego. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 425 - Ludzie są indywidualni. Ty jesteś indywidualny - odpowiedział. - Nie musisz robić tego, co ul czy rój chce robić jako całość. Te nie mają takiego wyboru jak ty. Możesz podejmować indywidualne decyzje i samo- dzielnie według nich postępować. -Tak, ale... - umysł Hala został uwięziony. Potężna idea która się w nim zrodziła była czymś czego nie po- trafił do końca wizualizować i czego jego zdolności ko- munikacyjne ośmiolatka nie były w stanie wyrazić. - Osoba nie musi robić tego, co chcą inne osoby, chyba że tego chce - wiem o tym. Ale może być coś takiego, że wszyscy wiedzieliby o czymś, wtedy każdy mógłby sam podjąć decyzję na ten temat. Czy to nie byłoby praktycz- nie to samo? Exotik uśmiechnął się do niego. - Myślę, że to co sugerujesz, to rodzaj rozmowy w myślach - powiedział. - Spekuluje się na ten temat od setek lat i nadano temu wiele różnych nazw - jedną z nich jest telepatia. Ale najlepsze testy, które byliśmy w stanie wykonać pokazują, że telepatia w najlepszym wypadku jest okazjonalnym zjawiskiem podświadome- go umysłu i nie ma możliwości upewnienia się, że moż- na będzie użyć wedle potrzeby. Większość ludzi nigdy jej nie doświadcza. - Ale mogłaby być - stwierdził Hal. - Prawda? - Gdyby istniała, wtedy prawdopodobnie miałbyś rację. - Między brwiami młodego Exotika na sekundę pojawiła się pojedyncza zmarszczka. Potem znikła i uśmiechnął się do Hala. - ... Być może. Odwrócili się od mrowiska i razem poszli przyjrzeć się innym miejscom w posiadłości. Później, Hal usłyszał młodego Exotika rozmawiającego na osobności z Walte- rem. - Jest bardzo bystry, prawda? - mówił gość. Odpowiedź Waltera była zbyt cicha, by Hal mógł ją usłyszeć. Ale był zafascynowany komplementem wyni- kającym z ostatnich słów Exotika - komplementem, któ- rym nie chciał go obdarzyć żaden z jego trzech wycho- wawców. Jednak zastanawiając się nad tym później, 426 Gordon R. Dickson naszło go jeszcze silniejsze niż wtedy uczucie, że nie tyle wpadł wtedy na pytanie, które wywarło wrażenie na mło- dym Exotiku, ile znalazł je gotowe w jakiejś nieznanej części siebie. Teraz, zafascynowany przez nie na nowo, po tylu latach uwolnił się od snu o gościu i wrócił do świadomości celi. Ta idea była częścią całości, która doprowadziła go do tej chwili. Była również - pomyślał swoim galopują- cym mózgiem - częścią narzędzi zrozumienia, które - jak wyobraził sobie wcześniej - mogło zostać wykute dzię- ki powiązaniu przednich i tylnych komnat jego umysłu. Sięgnął by rozwinąć tę ideę, próbując wyjść świadomo- ścią poza membranę, do rzeczy, których obecność tam wyczuwał, ale wciąż nie mógł ich wyraźnie zobaczyć. Jednak one wciąż się przed nim ukrywały. Ponownie przyszło mu do głowy, że te ukryte elementy mogą po- chodzić z czasów odleglejszych niż sięgał świadomą pa- mięcią, że być może ukrywały się za zasłoną tajemnicy jego osoby, na rozwiązanie której zawsze pragnął zna- leźć odpowiedź - kim był i skąd pochodził. Kiedy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że pod- świadomość może widzieć to, czego nie wiedziała świa- doma część umysłu. Muszą w nim być ukryte szczegól- ne wspomnienia z czasów przed osiągnięciem wieku, kiedy mógł już świadomie obserwować świat wokół sie- bie. Może wspomnienia z pobytu na pokładzie staromod- nego statku kurierskiego, na którym został znaleziony jako dziecko. Zamknął oczy i oparł się plecami o zimną ścianę celi, ponownie nakazując świadomości oderwa- nie się od ciała, sięgając po wizję przeszłości przed cza- sami, które pamiętał... Jednak obraz, który w końcu przywołał, pół sen, pół autohipnotyczna halucynacja, zawiódł go. Był w sta- nie zobaczyć coś, co przypominało pokój, jednak więk- szość była zacieniona albo nieostra. Jego elementy - fo- tel pilota, stale płonące światła na tablicy tuż za jego zasięgiem - pozostawały ostre i wyraźne, oglądane ze świeżo zbudzoną uwagą bardzo małego dziecka. Ale resz- ta była odległa lub na tyle nieostra, że nie dawało się jej Encyklopedia Ostateczna - tom 1 427 rozpoznać. Było oczywiste, pomyślał, że patrzy na po- mieszczenie, które łączyło funkcje głównej kabiny i ste- rówki statku, w jakim go znaleziono. Jednak nie był w stanie wydedukować nic poza tym faktem, nic co po- mogłoby mu poradzić sobie z pytaniami przed którymi stał. Nie było żadnej wskazówki co do dokładnego cza- su, z którego pochodził ten obraz i żadnych śladów in- nych ludzi w ramach zapamiętanej wizji. Obudziło się w nim ostre rozczarowanie, przeradzając prawie w gniew. Doskonale pamiętał, że całe życie marzył i pragnął poznać swoje pochodzenie, wyobrażając sobie tysiące wspaniałych opowieści o tym, kim mógł być i skąd pochodził. Teraz było to tak, jakby świadomie przeszka- dzano mu w tym odkryciu, kiedy miał je w zasięgu ręki. Sfrustrowany skierował na najskrytsze zakątki podświa- domości całą furię kogoś biegnącego pustym korytarzem i walącego do ciągle nowych, opornych drzwi. Aż w końcu przebił się przez jedne z nich i stanął tuż przed barierą, której istnienia zupełnie się nie spodziewał. Jego wyobraźnie stworzyła obraz masywnych okrą- głych drzwi z metalu, takich jak w sejfie. Była to niena- turalna bariera, która nie ukrywała faktu, że została tam postawiona przez kogoś znacznie zdolniejszego niż jego obecna osobowość, że nie było nadziei do jej otwar- cia. Stała, przekazując cichą, bezwzględną wiadomość do niego, samym faktem swojego istnienia. Otworzę się, kiedy nie będziesz już potrzebował tego, co skrywam. Samo w sobie, oznaczało to porażkę. Ale równocze- śnie potwierdzało jego podejrzenia, a potwierdzenie spra- wiło, że odniósł zwycięstwo. Samo istnienie bariery było dowodem na to że był zawsze kimś więcej, niż sądziła świadoma część umysłu. Znaczyło to również, że zablo- kowana droga była niczym więcej tylko drogą wypróbo- waną przez wcześniejsze ja i okazała się być ślepą ulicz- ką. Dało mu to wskazówkę by szukać innej drogi do celu, który obaj próbowali osiągnąć, a nowo nabyte środki do tej podróży leżały w zrozumieniu, jakie uzyskał w tej celi. 428 Gordon R. Dickson Pozwolił więc sobie wrócić do pełnej świadomości celi, z powrotem do wymęczonego, cierpiącego ciała. Jed- nak z nową wolnością woli i myśli zaczął świadomie przy- gotowywać wykucie tych specjalnych mentalnych na- rzędzi, które zwizualizował wcześniej, kiedy zrozumiał, iż świadoma myśl może sięgnąć w głąb i wydobyć nie tylko wiedzę, ale i umiejętności podświadomości. Zajął się nawet, podczas walki o oddychanie, stworzeniem wiersza, wysyłając swoje pragnienie przez membranę, by szukało pośród związków tam przechowywanych, pełnych niejasnych kształtów i znaczeń. A poszukiwanie przywiodło w końcu do niego te związki, w ostro skupionym, twórczym obrazie wiersza. Armageddon Tak, są tylko zwierzyną. Nerwowy instynkt z rogami i kopytami, Który bezmyślnie stąpa między chrześcijańskimi jo- dłami Związane niczym okrągła pieczęć z dokumentu zimy I bezrozumnie stając przed śnieżnym napisem na asfalcie złożonym, wśród wzgórz przez ręce do książek przy- wykłe, wychodzą na drogę przed ludzi czekających ze strzel- bami. Armageddon. Oczywiście. Tytuł i słowa wiersza płonęły przed ocza- mi jego umysłu tak, jak Encyklopedia Ostateczna spra- wiła, że słowa wiersza o rycerzu płonęły między gwiaz- dami, które wydawały się otaczać jego studio. To co od- krył wtedy w poetyckiej formie, to nieodparta wewnętrz- na siła, która gnała go z Encyklopedii w stronę lat na Coby i obecnego momentu zrozumienia. W tym wierszu łączył się obraz kataklizmu, ku któremu ludzkość się rzucała, niczym pijak, który nie uświadamia sobie kon- sekwencji tego co czyni. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 429 Oczywiście. Armageddon - Ragnarok - jakkolwiek chciałoby się to nazwać, w końcu nadchodził. Schwytał wszystkich ludzi jak lawina, nabierając prędkości w mia- rę opadania po stoku góry i nie było już nikogo, kto na jakimś poziomie obserwacji nie był jej świadomy. Tam Olyn powiedział mu o nim, jasno i wyraźnie. Ale przypomniał sobie również Sosta mówiącego o tym w tunelach Coby. Mówił o nim Hilary do Jasona, kiedy wiózł ich na spotkanie z oddziałem Rukh... i zaledwie kilka godzin temu, Barbage znów użył terminu „Arma- geddon" tu, w tej celi. Armageddon - ostateczna bitwa. Jej cień kładł się w odczuwalny sposób na wszystkich ludziach, nawet na tych, którzy nigdy nie słyszeli o tym słowie albo idei. Teraz było dla Hala jasne, że każdy z nich, niezależnie, czuł zbliżanie się go, tak jak ptaki i zwierzęta pod błękit- nym i bezchmurnym niebem czują zbliżającą się burzę. Nie tylko myślącą częścią umysłów, ale całą istotą czuli narastanie potężnych sił, które miały zetrzeć się w kon- flikcie nad ich głowami. A był to konflikt, którego korzenie sięgały do czasów prehistorycznych. Teraz, kiedy Hal otworzył oczy na jego istnienie, stało się dla niego jasne, że w ciągu ostatnich kilkuset lat rozwój ludzkości ledwie na chwilę odsuwał nieuniknione nadejście godziny konfliktu, przygotowu- jąc jednocześnie scenografię pod końcowy akt. Wszystko to, w alegorycznej formie zawarł w wier- szu, który właśnie stworzył. Kiedy się nad tym zastano- wił znalazł reprezentację każdego większego podziału razy ludzkiej. Myśliwymi mogli być tylko Inni, zaanga- żowani wyłącznie w swoje osobiste troski na krótkie, świeckie mgnienia ich indywidualnych istnień. Zwierzyną były wielkie masy ludzi, jak Sost i Hilary, kierowanych ciśnieniem społecznym, którego nie rozumieli, przez li- nię wyznaczającą granicę pomiędzy bezpieczeństwem i rękami myśliwych. I w końcu byli ci, którzy stali z boku i widzieli sytuację taką, jaką była naprawdę, z punktu widzenia czytającego wiersz albo oglądającego opisany obraz. Ci, którzy widzieli co miało nastąpić i którzy już 430 Gordon R. Dickson poświęcili się, aby temu zapobiec. Ludzie tacy jak Wal- ter, Malachi i Obadiah, jak Tam, Rukh i Child-of-God. Jak... Bez ostrzeżenia światło w celi i za kratami drzwi przy- gasło. Przez kilka sekund przez całe jego ciało przebie- gał dreszcz. Równocześnie, z jakiegoś nieokreślonego miejsca nadszedł głęboki, dudniący dźwięk, który krót- ko przybierał na sile po czym zanikł -jakby za ścianami więzienia przeszła potężna, szybka lawina, w której wy- obraził sobie Armageddon. Był to niewytłumaczalny dźwięk dobiegający jego uszu tu, w głębokich podziemiach kwatery głównej mili- cji, które musiały się znajdować w centrum Ahrumy. Wtedy znów wróciło pełne światło. Czekał na jakieś wyjaśnienie - na dźwięk biegną- cych stóp albo rozmyte echo podniesionych głosów. Ale nic nie usłyszał. Nikt nie przyszedł. Rozdział 35 Stopniowo zaprzestał czekania. Opuściła go nadzie- ja, że ktoś nadejdzie albo pojawi się jakiś rodzaj wyja- śnienia. Jego umysł, jak igła kompasu, wrócił do ma- gnetycznego elementu wcześniejszych rozważań. W my- ślach słuchał tych, o których wiedział, że poświęcili się walce ze sprowadzającymi Armageddon i właśnie miał dodać jeszcze jedno imię - swoje własne. Ponieważ uświadomił sobie, że też się poświęcił temu zadaniu. Jednak była różnica między nim i pozostały- mi. W przeciwieństwie do nich, został zwerbowany w chwili sięgającej w przeszłość dalej, niż jego świado- ma pamięć. Nawet zanim został znaleziony na statku kosmicznym, musiały zostać stworzone plany czyniące go ważnym elementem wojny, o istnieniu której nawet nie wiedział. Jeszcze raz wrócił do faktu, że za membraną, w cie- nistym magazynie podświadomości były ukryte rzeczy, Encyklopedia Ostateczna - tom 1 431 które należały do przeszłości starszej niż życie, po- znane przez jego obecną świadomość. Mógł wyczuć tam istnienie odpowiedzi, które zostały przed nim zablo- kowane, jak obraz drzwi sejfu zastopował wcześniej- sze poszukiwania. Jednak nie podążał teraz ślepą uliczką. Żyła w nim pewność, że powód dla którego został poświęcony tej walce, cały czas tkwił w nim, w podświadomości. Te same narzędzia które dały mu dotychczasowe odpowiedzi, powinny dalej dla niego pracować. Jeszcze raz zamknął oczy i umysł na otaczające go ściany i się- gnął po materię kolejnego wiersza, który dałby mu ko- lejne odpowiedzi. Jednak żaden wiersz nie nadszedł. Zamiast tego pojawiło się coś tak potężnego, że przeżył to poza defini- cjami słów sen czy wizja. Była to pamięć kiedyś zasły- szanego dźwięku. Brzmiał w jego umyśle z tak absolut- ną czystością, że nie było różnicy między tym co słyszał- by fizycznymi uszami, tu, w celi. Był to dźwięk dud. Od- krył, że płacze. Płakał nie z powodu muzyki, ale tego co oznaczała i żalu związanego z tym znaczeniem. Podążył razem za dźwiękiem i bólem, jakby były nicią splecioną z czerwie- ni i złota, prowadzącą go najpierw w ciemność, a potem jeszcze raz w zamglony i chłodny jesienny dzień, z wy- sokimi ludźmi stojącymi wokół nowo wykopanego gro- bu, pod wierzbami, które zdążyły już zrzucić liście i wy- sokimi, śnieżnymi szczytami gór. Uświadomił sobie, że ludzie dookoła wydawali się tak wysocy, ponieważ on był tylko dzieckiem. Byli jego ludźmi, a grób został wypełniony, choć trumna była pusta - ale muzyka wypełniła ją ciałem, którego nie powinno tam być. Mężczyzna grający na dudach, sto- jący po drugiej stronie, przy szczycie grobu, był jego wujkiem. Jego ojciec i matka stali za nagrobkiem, a brat dziadka stał naprzeciw wujka. Jego drugi wu- jek, bliźniak grającego na dudach, był nieobecny. Nie był w stanie wrócić, nawet na tę ceremonię. Z reszty rodziny obecnei na miejscu był jego brat, sześć lat 432 Gordon R. Dickson starszy od niego, mający teraz szesnaście lat, gotów za dwa lata opuścić dom. U stóp grobu zgromadziła się grupa sąsiadów i przy- jaciół. Tak jak cała rodzina, ubrani byli na czarno, za wyjątkiem piątki o orientalnych twarzach, których białe szaty żałobne ostro wyróżniały się spomiędzy ciemnych strojów wokół niego. Muzyka urwała się, a jego ojciec wykonał kulejące pół kroku naprzód, tak że mógł się oprzeć dłonią na za- krzywionym kamieniu nagrobka i wypowiedział słowa, które zawsze wypowiadane były przez głowę rodziny na pogrzebie któregoś z jej członków. - Jest w domu. - Głos ojca brzmiał ochryple. - Śpij z tymi, którzy cię kochają, James, bracie. Jego ojciec odwrócił się. Pogrzeb był zakończony. Rodzina, sąsiedzi i przyjaciele wrócili do dużego domu. Jednak on ociągał się i zdryfował w bok, by niezauważo- ny wśliznąć się do stajni. Tam, w znajomym mroku rozgrzanym masywnymi ciałami koni, ruszył wolno korytarzem między zagroda- mi. Konie wysuwały swoje miękkie nozdrza nad zamy- kającymi je drzwiami i prychały na niego, kiedy prze- chodził, ale zignorował je. Na drugim końcu stajni opadł na pakę nowego siana z lata, które właśnie minęło, czu- jąc mocno wbijające się w plecy okrągłe belki ściany. Siedział patrząc w pustkę i myśląc o Jamesie, którego już nigdy nie zobaczy. Po jakiejś chwili zaczęło w nim narastać zimno, ale nie pochodziło z chłodu na zewnątrz. Rozchodziło się z miejsca głęboko wewnątrz, przez ciało i kości. Siedział przypominając sobie to, czego słuchał dzień wcześniej, z całą rodziną zgromadzoną w bawialni by wysłuchać mówcy umarłych, człowieka, który był przełożonym wuj- ka i miał opowiedzieć im, jak zginął James. W rozmowie z oficerem o nazwisku Brodsky, wy- sokim szczupłym mężczyzną w wieku jego ojca, na- stąpił moment, kiedy ten przerwał i rzucił spojrzenie na niego. - Może chłopiec nie...? - powiedział Brodsky. Encyklopedia Ostateczna - tom 1 433 - Nie - szorstko zaprotestował jego ojciec - dosta- tecznie szybko będzie musiał wiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają. Niech zostanie. Rozluźnił się. Walczyłby, nawet wbrew rozkazowi ojca, gdyby odesłano go nie pozwalając wysłuchać tego, co miał do powiedzenia oficer. Brodsky skinął i mówił dalej. - Spowodowały to dwie rzeczy - powiedział wolno - z których żadna nie powinna była się wydarzyć. Po pierwsze, Prezes Rady na Donneswortcie w tajemnicy planował zapłacić nam przy pomocy dość dużych fun- duszy obiecanych przez Williama z Cety. Donneswort było jednym z księstw na planecie na- zwanej Freilandią, a niewielka wojna, w której zginął James była jednym ze sporów między społecznościami tego ludnego świata, który eskalował do konfliktu zbroj- nego. - Oczywiście zataił to przed nami - kontynuował ofi- cer- bo zażądalibyśmy wcześniejszego wpłacenia depo- zytu. Najwyraźniej nikt w Donneswort nie wiedział, na- wet członkowie jego Rady. William oczywiście był zain- teresowany kontrolowaniem albo Donneswort, albo jego przeciwnika, albo obu naraz. W każdym razie kontrakt został podpisany, a nasze oddziały początkowo dokona- ły znacznego postępu na tereny wroga i wyglądało na to, że jesteśmy gotowi ich zmieść, kiedy - znów w tajem- nicy - William wycofał swoją obietnicę wobec Prezesa Rady, jak prawdopodobnie planował od początku. Brodsky zatrzymał się i popatrzył ciężko na jego ojca. - A to oczywiście zostawiło Donneswort bez fundu- szy, którymi mogliby wam zapłacić - powiedział ojciec. Ciemne spojrzenie ojca powędrowało ku jego wujkowi i bratu. - To również zdarzało się już naszym ludziom. - Tak - powiedział Brodsky bez emocji. - W każdym razie Prezes Rady zdecydował się spróbować ukryć przed nami tę wiadomość do chwili, kiedy nasz przeciwnik się podda - wydawało się wtedy, że jesteśmy zaledwie o kil- ka dni od zwycięstwa. Udało mu się to ukryć przed nami, ale nie przed szpiegami przeciwnika. Jak tylko się do- 434 Gordon R. Dickson wiedzieli, podnieśli głowy, wypożyczyli od sąsiadów mi- licję, za którą byliby w stanie zapłacić tylko w wypadku wygranej i nagle stanęliśmy wobec sił dziesięciokrotnie przewyższających te, na które opiewał nasz kontrakt. Brodsky przerwał, a on zobaczył jak jego oczy jesz- cze raz rzucają spojrzenie na jego niewielką osobę. - Proszę mówić dalej - szorstko odezwał się ojciec. - Zapewne powie nam pan, jak to wszystko odbiło się na moim bracie. - Tak - powiedział oficer. - James był na stanowi- sku przodownika roty, z jednostką lokalnej milicji z Don- neswort. Skoro był nasz, jego rozkazy przechodziły przez nasz system dowodzenia. Ponieważ był świeżo upieczo- nym dowódcą, a jego milicja nie była zbyt wiele warta, trzymaliśmy jego rotę w rezerwie. Jednak kiedy Prezes Rady usłyszał o zwiększeniu sił opozycyjnych, spaniko- wał i próbował rzucić nas - wszystkie dostępne siły do frontalnego ataku - który, biorąc pod uwagę nasze roz- lokowanie, byłby samobójstwem. -A więc odmówiliście - powiedział jego wujek, odzy- wając się po raz pierwszy. - Tak - odpowiedział Brodsky patrząc na wujka. - Nasz głównodowodzący odrzucił rozkaz Prezesa, ma- jąc do tego prawo według kontraktu, co zresztą zrobiłby i tak. Ale oddziały milicji nie dowodzone przez naszych oficerów, dostały rozkaz i posłuchały go. Ruszyli. - Ale chłopak nie dostał rozkazu - powiedziała jego matka. - Niestety - Brodsky westchnął cicho - dostał. To była ta druga rzecz, która nie powinna była się zdarzyć. Rota Jamesa była częścią jednostki ustawionej na lewej flance naszych pozycji, w kontakcie z Kwaterą Główną przez centralną sieć komunikacyjną obsługiwaną przez lokalną milicję. Jednym z nich był człowiek, który otrzy- mał wiadomość dla oddziałów w rejonie Jamesa. Wszyst- kie tamtejsze jednostki, oprócz tej Jamesa, były dowo- dzone przez oficerów milicji. Oficer z sieci komunikacyj- nej ich sektora wydał rozkaz ruchu wszystkich jedno- stek, zanim ktoś wskazał mu, że ta pod dowództwem Encyklopedia Ostateczna - tom 1 435 twojego brata może zostać wysłana tylko na rozkaz z naszej kwatery. Ponieważ milicjant nie znał ogólnej sytuacji oraz najwyraźniej było mu po prostu łatwiej za- działać w ten sposób, niż weryfikować rozkaz u naszego dowództwa, umieścił na rozkazie dla Jamesa nazwisko jego dowódcy bez upoważnienia i przesłał go przez sieć do twojego brata. Brodsky ponownie westchnął. - James ruszył swoją rotę razem z resztą jednostek milicji - mówił dalej. - Dostali rozkaz utrzymania pew- nej drogi i niemal natychmiast doszło do kontaktu z prze- ciwnikiem. James od początku musiał widzieć, że ra- zem ze swoimi ludźmi walczy z przeciwnikiem zbyt licz- nym i dobrze uzbrojonym, by mieli szansę na przetrwa- nie. Milicja pod dowództwem własnych oficerów wycofa- ła się po obu stronach - właściwie powinienem powie- dzieć, że uciekła. Sprawdził w sieci komunikacyjnej, ale ten sam człowiek, który przygotował rozkaz, spaniko- wał podobnie jak Prezes Rady i po prostu powiedział Jamesowi, że z kwatery Dorsajów nie nadeszły żadne rozkazy do wycofania się. Oficer umilkł. Cisza w pokoju nie została prze- rwana. - Tak więc - powiedział oficer - to był ostatni kon- takt z jego rotą. Sądzimy, że przyjął, iż jego dowództwo ma jakiś powód, by nie dać rozkazu odwrotu. Nadal mógł się wycofać z własnej inicjatywy, biorąc pod uwagę Ko- deks Najemników, ale tego nie uczynił. Zrobił wszystko by utrzymać swoją pozycję, do chwili gdy została zdoby- ta, a on razem ze swoimi ludźmi - zabity. Oczy wszystkich w pokoju w skupieniu wpatrywały się w Brodsky'ego. - Ten milicjant zginął jakąś godzinę później, kiedy zdobyto stanowisko łączności - cicho powiedział oficer. - Oczywiście w innym przypadku zajęlibyśmy się nim i byłyby przynajmniej jakieś odszkodowania dla was, jako rodziny. Ale Donneswort zbankrutowało i nawet to nie było możliwe. Ci z nas, którzy tam zostali, dostali pie- niądze na powrót do domu od przeciwników. Zagrozili- 436 Gordon R. Dickson śmy, że sami utrzymamy przeciw nim stolicę Donne- swort, jeśli nie zapłacą nam kosztów ewakuacji. Znacz- nie bardziej opłacało się im wydanie kwoty potrzebnej na wysłanie nas do domu, niż poniesienie kosztów odbi- cia miasta. A gdyby nie zdobyli go w ciągu tygodnia, sami by zbankrutowali, niezdolni do utrzymania poży- czonej milicji, która była im potrzeba do kontroli nad Donneswort. Skończył mówić. Zapadła długa cisza. - A więc nic więcej nie jest wymagane - szorstko powiedział jego ojciec. - Dziękujemy ci za przekazanie nam informacji. - Czyli William z Cety, Prezes Rady i martwy oficer łączności. - Odezwał się jego wuj, a otwarta zwykle, przy- jazna twarz, zmieniła się nie do poznania. W tej ciemnej chwili stanowił lustrzane odbicie tego ponurego męż- czyzny, swojego brata bliźniaka. - Wszyscy trzej są za to odpowiedzialni. - Prezes został osądzony i zgładzony przez Donne- swort - powiedział Brodsky. - Doprowadził do śmierci mnóstwo własnych ludzi. -To nam zostawia... - zaczął jego wuj, ale przerwał mu ojciec. - Nic nam nie przyjdzie z ustalania winy - odezwał się. - Takie jest nasze życie, i takie sytuacje się zdarza- ją Kiedy usłyszał te słowa, przeżył głęboki szok, ale nic wtedy nie powiedział, przyglądając się jak wujek milk- nie, a reszta rodziny wstaje. Jego ojciec wysunął dłoń do oficera, który uścisnął ją w odpowiedzi. Przez chwilę stali z zaciśniętymi dłońmi. - Dziękuję -jeszcze raz powiedział ojciec. - Czy bę- dzie pan mógł zostać na pogrzebie? - Chciałbym - odpowiedział Brodsky. - Przykro mi. Nadal wracają ranni. - Rozumiemy... - stwierdził jego ojciec. Drzwi stajni zaskrzypiały przy otwieraniu a scena z poprzedniego dnia wyparowała, zostawiając go w cał- kowitym zimnie trzymającym jakby został zamieniony Encyklopedia Ostateczna - tom 1 437 w lodowy blok. W słaby sposób był świadomy obecności wujka, który podchodził do niego długimi krokami przej- ściem między końskimi zagrodami. - Co tu robisz, młodzieńcze? - zapytał wujek przeję- tym głosem. - Twoja matka martwi się o ciebie. Wracaj do domu. Hal nie odpowiedział. Wujek sięgnął do niego, ale nagle klęknął tak, że ich twarze znalazły się na tym sa- mym poziomie. Spojrzenie wujka sięgnęło jego oczu, a jego twarz nagle zmieniła się w wyraz bólu i głębokie- go szoku. - Och, chłopcze, chłopcze - wyszeptał wujek. Po- czuł jak potężne ramiona obejmują łagodnie jego sztyw- ne ciało, tuląc go. - Jesteś jeszcze na to zbyt młody. Zbyt wcześnie byś szedł tą drogą. Nie chłopcze, nie! Wracaj! Ale słowa słabo docierały do jego uszu, jakby adre- sowane były do kogoś innego. Z panującego w nim zim- na twardo spojrzał w oczy wujka. - Dość - usłyszał własny głos. - Nigdy więcej. Za- trzymam to. Znajdę ich i powstrzymam. Wszystkich. - Chłopcze... -wujek przytulał go mocno, jakby mógł rozgrzać mniejsze ciało ciepłem własnego. -Wróć. Wróć... Przez dłuższą chwilę było tak spokojnie, jakby jego wuj mówił do kogoś innego. Jednak nagle, w czasie nie dłuższym niż westchnienie, chłód go opuścił. Na wpół nieprzytomny w reakcji na to co właśnie odczuwał, opadł na ramię wujka i jak we śnie poczuł, że jest unoszony przez potężne ramiona i wynoszony ze stajni... Jeszcze raz obudził się w celi. Przez krótką chwilę, wciąż w objęciach snu, pomyślał, że znów jest zdrowy, ale potem dopadł go atak nie kontrolowanego kaszlu i przez chwilę nie potrafił dalej oddychać. Panika, ni- czym cień opadającego sępa, zamknęła wokół niego swoje skrzydła i przez długą minutę na próżno walczył o od- dech. Potem udało mu się pozbyć flegmy, którą wykasz- lał i natychmiast doznał iluzji możliwości głębszego od- dechu, po czym ponownie stał się świadom gorączki, potężnego bólu głowy i zdławionych płuc. 438 Gordon R. Dickson Choroba nie osłabła. Ale mimo wszystko czuł różni- cę. Wydało mu się, że sen przywrócił mu niewielką por- cję sił i pomimo bólu i walki o oddech poczuł nieznane wcześniej przejaśnienie umysłu. Tam, gdzie dotąd my- ślał o sobie jak o kimś zaznającym wynikającego z go- rączki nadciśnienia geniuszu i wizji, jakich nie zaznał nigdy dotąd, teraz odkrywał inny, silniejszy zakres per- cepcji, świadomość subtelnych elementów we wszyst- kim co dotąd odbierał i pamiętał - oraz powiązań mię- dzy nimi, które dotąd były dla niego niedostępne. Co więcej, z tą świadomością po raz pierwszy dał się porwać wspaniałemu poczuciu podniecenia - podniecenia poszukiwacza, który wreszcie minął szczyt góry blokujący mu pole widzenia i po raz pierwszy może jasno i wyraźnie zobaczyć swój cel. Miał wrażenie, że znajduje się na krawędzi czegoś niesamowitego, czego poszukiwał całe swoje życie - właściwie dłużej, nieokreśloną ilość czasu. Siedząc wyprostowany, z plecami nadal opartymi o ścianę celi, sondował różnicę, jaką implikowało to nowe odczucie. Było tak, jakby cały wszechświat poza jego polem widzenia ograniczonym do celi i korytarza zrobił nagle gigantyczny krok w jego stronę. Nie musiał się już domyślać nieostrych kształtów możliwego zrozumienia tuż poza zasięgiem, wiedział, że tam są i że droga do nich nie mogła zostać zgubiona. Tak myśląc pozwolił sobie iść za wewnętrznym kom- pasem woli i niemal bez wysiłku przeszedł w stan, którego nigdy jeszcze nie doświadczał. Śnił na jawie i był świadom tego, że śni. Widział otaczające go ściany, ale równocze- śnie z równą jasnością widział krajobraz ze swego snu. Był z powrotem w swojej wizji równiny pełnej gruzu i czarnej wieży, ku której podróżował tak długo i bole- śnie na nogach, podczas gdy budowla zdawała się odsu- wać za każdym krokiem, który miał go do niej zbliżyć. Po raz pierwszy się to zmieniło. Wykonał jeden po- tężny krok, który zbliżył go do celu. Patrzył teraz na wieżę ze stosunkowo małej odległości, rozdzielał ich nie- wielki dystans. Jednak równocześnie zobaczył, że prze- był dopiero łatwiejszą część drogi. Pozostała mu do prze- Encyklopedia Ostateczna - tom 1 439 bycia znacznie mniejsza odległość, jednak teren był o wiele trudniejszy; uświadomił sobie, że tylko dzięki treningowi i zahartowaniu mógł mieć nadzieję na poko- nanie ostatniego kawałka ziemi, który ich rozdzielał. Oglądając się za ramię, zauważył, że jego droga do tej pory wiodła delikatnie pod górę, tak że dopiero teraz stał na wzniesieniu, z którego mógł zobaczyć to, co znajdowało się przed nim. Masywne zwalisko zagradzające mu drogę zaczęło powoli nabierać kształtów. Stał na zniszczonych i popękanych kamieniach czegoś, co kiedyś stanowiło po- tężną strukturę obronną, o tak olbrzymich rozmiarach, że historyczny Crac des Chevaliers ze starej Ziemi mógł tu zaginąć między cieniami kamieni tworzących leżące przed nim bastiony. Był to zamek starszy od pamięci, a czas całkowicie go zniszczył. Tylko wieża, która stanowiła ostat- nią rubież obrony, wciąż stała i czekała na niego. Aby się do niej dostać, będzie musiał przedostać się czołgając i wspinając przez ten labirynt zrujnowanych wewnętrznych ścian, sal i korytarzy. Byłaby to podróż zu- pełnie dla niego niemożliwa, nawet teraz, gdyby nie zmia- ny w umyśle i ciele które zaszły w nim przez lata, odpo- wiednik krzepnięcia absorbowany w trakcie drugiej, sa- motnej podróży przez zniszczoną równinę. Teraz, starszy, bardziej sprawny i stały w myślach, wyhodował w sobie nieustępliwość, której nie rozpoznał aż do dzisiaj, której nie mogło zatrzymać nawet to, co leżało przed nim. Jak ktoś wchodzący w jakimś celu do piekła, ruszył przed siebie i w dół zniszczonych obwałowań,w kamienistą i zdra- dliwą dzicz przed sobą, a z tym pierwszym krokiem jego umysł wreszcie poświęcił się i uspokoił. Idąc, zostawił za sobą tę część siebie, która prowa- dziła go przez pierwszą część podróży i której już nie potrzebował. Dorosły i odmieniony, powrócił do ciała le- żącego w celi, gdzie zaczął widzieć czekające go zadanie i prowadzącą do celu ścieżkę. KONIEC TOMU PIERWSZEGO Z DWÓCH ENCYKLOPEDII OSTATECZNEJ"