14093

Szczegóły
Tytuł 14093
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14093 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14093 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14093 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Caroline Janice Cherryh Kupieckie szczęście Wojny Kompanii 04 Rozdział 1 Nazywali się Sandor i Allison, Kreja i Reilly. Reilly było nazwiskiem, które znaczyło coś w knajpach i biurach stacji Viking: było synonimem kupców z wielkiego statku Dublin Again, którego portem macierzystym było Fargone. Szanowanego transportowca, którego szlak handlowy obejmował pełen krąg gwiazd i stacji należących do Unii: Marinera, Russella, Esperance, Paradise, Wyatt, Cyteen, Voyagera i Vikinga. Pomiędzy kupcami było to Nazwisko przez duże N i siła, z którą należało się liczyć gdziekolwiek się udała. Kreja na Vikingu nie znaczyło nic, rozwijając się w swoich dniach na odległych Pan-Paris i Esperance. Na Marinerze i Russellu, pod fałszywymi nazwiskami, było synonimem niespłaconych długów. Statek Kreja aktualnie nazywał się Lucy i według dokumentów bazował na Wyatt, co było najdalszym możliwym punktem i niemal poza zasięgiem tak niewielkiego i wiekowego frachtowca. Twierdził, że przewozi drobne ładunki dla koncernu Wyatt. Choć zawijał tu regularnie, celnicy zawsze go przeszukiwali. Mały statek międzygwiezdny, którego załoga nie była połączona więzami krwi – de facto stanowiło ją dwu wymizerowanych mężczyzn, z których tylko jeden znajdował się na pokładzie podczas poprzedniego dokowania na stacji – takie statki nie były gorąco witane w dokach i przechodziły drobiazgową kontrolę. Lucy była frachtowcem tylko z nazwy – długodystansowy transportowiec, który przewoził niewielkie partie towarów, nie podlegając szczegółowym wytycznym swojego koncernu, i który nie posiadał biur na Vikingu. Gdyby znalazł się ktoś kto chciałby jej zaufać, Lucy mogła przewozić również pasażerów. I choć nie znalazł się dotąd taki śmiałek, tablice ogłoszeń wciąż przechowywały jej ofertę. Jeśli mogła jakiś fracht złapać, brała transfery kupców. W ten właśnie sposób Sandor Kreja stracił na Vikingu swoją załogę, starego, kulejącego pijaczynę, który płacił za lot pracą – znalazł w doku swój statek i uciekł na niego bez pytania. Staruszek zaciągnął się tylko na jedną trasę, bowiem pozostawiono go na Voyagerze do leczenia w szpitalu i był zainteresowany jedynie złapaniem własnego statku i połączeniem się z rodziną. Taką mieli umowę. To odejście sprawiło, że Sandor poczuł się nerwowo, jak zresztą po wszystkich rozstaniach. Staruszek był bardziej ciekawski niż większość jego załóg, węszył wszędzie wbrew rozkazom i kłamał, z epickim rozmachem kłamał na temat tego, gdzie była jego Daisy, o umowach które zawierali i co robili podczas wojen Kompanii oraz o swoich wyczynach w noclegowniach, jakby kogoś to interesowało. Jego odejście sprawiło że Sandor znów był na Lucy sam. Nie po raz pierwszy, więc nie miał ochoty kolejny raz kierować statkiem sam, bo było to koszmarnie wyczerpujące. Gorsze jednak było to, że człowiek ten pozostawił po sobie dręczące Sandora przeczucie, że wyniknie z tego coś niedobrego, że jego znaczny talent do opowieści może roznieść po stacji plotki na temat nietypowości Lucy. Od poprzedniego dokowania kontrola na Vikingu wyraźnie została uszczelniona: na stacji pojawiły się okręty bojowe, a plotki mówiły o kłopotach z piratami. To były nerwowe czasy, a kilka słów wypowiedzianych w nieodpowiednim miejscu łatwo mogło trafić do kierownictwa stacji. Sandor pomyślał, że może nadszedł już czas na ruszenie się z miejsca. Dzięki swoim drobnym łgarstwom i niemałemu talentowi do przekonywania zdołał umieścić statek w kolejce do załadunku, a to oznaczało, że napełnią mu zbiorniki i dostanie ładunek. Jeśli tylko uda mu się poskromić nerwy i powstrzymać się od prowokowania podejrzeń. Według fałszywych dokumentów Lucy należała do koncernu Wyatt Star, który miał na Voyagerze i Vikingu niewielkie, oprocentowane konta przewidziane jako fundusze awaryjne, gdyby któryś z jego statków zboczył kiedyś ze swoich regularnych tras. Już siódmy raz używał tutaj tych samych sfałszowanych papierów – właściwie wyczekiwał już chwili, kiedy na formularzu skończy się miejsce na pieczątki i stacja będzie musiała wystawić mu nowe, prawdziwe. Przekraczał już kiedyś tę granicę, z czymś takim życie stawało się o wiele bezpieczniejsze. Do czasu, aż koszt jakiejś niezbędnej naprawy przekraczał jego limit, wywołując zainteresowanie i pytania. Nie był piratem: Lucy była zbyt mała na piractwo, a jej symboliczne uzbrojenie stanowiło raczej żart. We własnym pojęciu nawet niezupełnie był złodziejem, bo podbierał tylko tyle, by utrzymać statek w działaniu, ale nic na większą skalę. Dostarczał swoje ładunki tam gdzie należało i przelewał pieniądze na konto koncernu. Dla pewności dbał o bardzo niewielki zysk, który jednak z łatwością mógł przeskoczyć do kolumny strat, gdyby statek ugrzązł na dłużej w porcie bez ładunku, albo gdyby potrzebował jakiejś naprawy. To zresztą było powodem, dla którego żaden koncern nie przyjąłby jego oferty. Statek był mały i przewoził ładunki na zbyt wielkie odległości, które o wiele szybciej mogły zostać pokonane przez większe transportowce. Nieraz już przekraczał na Vikingu poziom debetu ponosząc straty, które zrujnowałyby niezależnego operatora, gdyby oficjalnie i bez fałszywek mógł brać kredyt. Wszystko co zauważał koncern tak duży jak KWS to fakt, że na koniec roku rozliczeniowego stan konta ani nie spadał, ani nie wzrastał. Jak długo Lucy przed końcem roku spłacała to co wzięła, nadwyżka mogła zostać na nieoficjalnym koncie operacyjnym, by łagodzić jej przyszłe wzloty i upadki. KWS rozprzestrzeniała się na lata świetlne i związane z tym były opóźnienia czasowe, a alarmy rozdzwonić się mogły tylko podczas kontroli finansowej. Sandor nie miał ambicji, by sięgnąć po coś więcej niż drobne kradzieże, czy też po zyski, które sprawiłyby, że zostałby złapany. Miał dwadzieścia siedem lat i jako jedyny żyjący spadkobierca frachtowca międzygwiezdnego był niemożliwie bogaty, nawet biorąc pod uwagę fakt, że statek był niewielki. Kiedyś był legalnym kupcem, zanim wojny Kompanii stworzyły piratów, którzy zatrzymali go i obrabowali, pozostawiając po sobie wypełniony trupami kadłub. Dzięki pomysłowości właściciela, Lucy radziła sobie teraz jak mogła, pod dziesiątkami nazw i numerów oraz dzięki plikom fałszywych dokumentów. Obecnie sprzedanie się było już niemożliwe: prędzej czy później jego oszustwa zostałyby ujawnione i pochłonęłyby nawet te trzydzieści srebrników które dostałby za statek. Co gorsza, musiałby siedzieć na stacji i obserwować, jak Lucy odlatuje w rękach jakiegoś lokalnego koncernu – albo zostałaby oddana na złom, bo miała ponad sto pięćdziesiąt lat i jej części mogły być warte więcej niż remont. Utrzymywał ją w ruchu. Należała do niego w sposób, którego nie zrozumiałby żaden koncern prowadzony przez ludzi ze stacji. Na niej się urodził i dorósł, i nie miał pojęcia jak wyglądałby wszechświat bez otaczającego go statku. Nie miał zamiaru się dowiedzieć. W dniu, w którym straciłby Lucy (a mogło to nastąpić w każdej chwili, wystarczyłoby pojawienie się urzędnika z nakazem aresztu z innej stacji, albo gdyby jakiś bystrzejszy szef doku czy celnik dokładniej skontrolował jego papiery), tego dnia jak sądził, musieliby go zabić. Ale gdyby tylko mogli, wzięliby go żywcem, bo prawo stacji było wręcz nieprzyzwoicie humanitarne, a Unia patrzyła na strzelaninę w dokach równie krzywo, jak na kradzieże. Wsadziliby go do zbiornika i zmienili umysł tak, że byłby szczęśliwy czyszcząc podłogi i prowadząc życie na stacji, jak modelowy obywatel Unii. Stacje go przerażały. Przerażał go też ten wygadany stary człowiek, który odszedł z jego statku. Ale dawno już zrozumiał, że najgorszą rzeczą na jaką mógł sobie pozwolić, było wyglądanie na wystraszonego, a siedzenie na statku zacumowanym w doku, zamiast, jak normalny kupiec, skorzystanie z szansy na rajd po barach wzdłuż krzywizny doku, było najszybszym sposobem na wzbudzenie podejrzeń. Miał gładką twarz i dobrą prezencję, blady blondyn który mógłby być księgowym ze stacji albo zwiedzającym bary bankierem. Ale pod bladością czaił się głód, który zdradzało spojrzenie, więc zwiedzając bary starał się jak najwięcej śmiać, by wyglądać na kogoś godnego zaufania. Czasem to skutkowało i zdarzało się, że ktoś postawił mu drinka. Ale tym razem – tym razem, zależało od tego jego życie... Celował w coś więcej niż tylko obiad na koszt innego koncernu. Szukał kogoś do załogi, kogoś, kogokolwiek, z właściwym piętnem drobnej przestępczości, kto mógłby zostać prośbą oraz groźbą przekonany do wejścia na pokład. I komu można, by zaufać, że nie będzie paplał w nieodpowiednich miejscach. Było to niebezpieczne zadanie. Statki kupieckie prowadzone były przez rodziny, wszyscy o tym samym nazwisku, urodzeni i umierający na statku. Kupcy uziemieni na przykład z powodu choroby byli pozostawiani na stacjach tylko na pojedynczy kurs, jak staruszek, którego dostał ze szpitala. Jeśli pozostawiono ich na stałe, to dlatego, że wyrzuciły ich własne rodziny, albo że sami dobrowolnie je opuścili, nie potrafiąc z nimi współżyć. Część z tych ostatnich była wichrzycielami, część kryminalistami. Był tylko człowiekiem i czasem musiał spać... co zresztą było powodem, dla którego w ogóle potrzebował załogi. Przeglądał ciemne kąty barów, które odwiedzał wzdłuż zielonej strefy doków Vikinga, starając się nie widzieć żołnierzy i policji, której było tutaj więcej niż zwykłe, wciąż rozglądając się za kimś równie głodnym jak on. Wiedział, że podobnie jak on, tacy ludzie będą się maskować i zdawał sobie sprawę z faktu, że jeśli się pomyli i wybierze źle, kogoś tylko odrobinę bardziej zepsutego, to ten partner może po prostu poderżnąć mu gardło podczas którejś z samotnych wacht w pustce pomiędzy gwiazdami i zabierze Lucy do swoich celów. * * * Był to jego pierwszy dzień łowów w dokach. Kiedy pierwszy raz zobaczył Allison Reilly, grał rolę uczciwego kapitana kupieckiego, tuląc w kieszeni kilka żetonów pobranych z fałszywego konta koncernu. Wszystko było widać na pierwszy rzut oka: irlandzka koniczynka i gwiazdy na rękawie jej srebrnego kombinezonu, naszywki odwiedzonych światów, które składały się na cały znany kosmos, i szczupłe, wysokie ciało z kaskadą włosów wyglądających w przyćmionym świetle neonów jak kawałek kosmosu. W przymglonym alkoholem mózgu widok tych długich nóg i bioder natychmiast przywołał myśli o pokojach sypialnych i tym odrzuconym fragmencie życia – oszustwo o wiele trudniejsze niż podrobienie wizy, i znacznie bardziej niebezpieczne. W jego życiu praktycznie nie było kobiet, z wyjątkiem jednej bardzo pijanej handlarki wewnątrzsystemowej na Marinerze, gdzie wiódł wygodne, i bezpieczne życie, które skończyło się po tym incydencie. I jeszcze wcześniej pewnej kobiety z wahadłowca wewnątrzsystemowego, która miała nadzieję na dobre go ze sobą związać. Z jej powodu stracił wstęp na Esperance. Był samotny, bo jedynymi kobietami dla kupców były kobiety z rodzin kupieckich, które nieuchronnie miały krewnych. Kupcy zaś stanowili dla niego o wiele większe zagrożenie niż stacje. Stacje siedziały nieruchomo przy swoich słońcach i rzadko wymieniały kartoteki drobnych przestępców, z tych samych powodów, dla których duże firmy rzadko przejmowały się odległymi i niewielkimi kontami. Ale wejście w drogę rodzinie kupieckiej, z dowolnego powodu, spowodowałoby, że roznieśliby wieść od gwiazdy do gwiazdy i wszędzie by na niego polowali, ostrzegając wszystkie stacje i światy, których dotknął człowiek. W końcu zginąłby, albo złapałaby go jakaś stacja i namieszała mu w mózgu, co według niego wyszłoby na to samo. Nigdy więcej kobiet, narzucił sobie celibat. Ale mając dwadzieścia siedem lat i będąc przez większość swoich dni samotny, wciąż śnił w długie noce. I na widok tej srebrnej zjawy zapomniał o starym człowieku z uszkodzonym łokciem na którego się zasadzał, tym z dziurą na rękawie; i o chłopaku z wahadłowca, który stanowił bezpieczniejszą alternatywę. Wpatrywał się w zgrabne plecy i opadające na nie włosy, które wyglądały jak noc z płonącymi gwiazdami. Widział opierające się na barze ramię, ozdobione koniczynką Reillych, która błyszczała zielenią w błyskach kolorowego neonu umieszczonego nad blatem, informując wszystkich, że to przedstawicielka jednej z największych rodzin kupieckich. Księżniczka, nazwisko i kredyt gdziekolwiek zawędrowała, która chodziła swobodnie i robiła to, na co miała ochotę. Lucy w żaden sposób nie można było porównać z Dublin Again, wielkim i wspaniałym cudem techniki, który oznaczał czyste korytarze i kombinezony oraz góry kredytów zebrane na kontach stacji od Cyteen do Pell. Byli z nią dublińczycy, kuzyni albo bracia, rośli, ciemnowłosi mężczyźni w różnym wieku. Widział ich za nią niewyraźnie. Uniosła szklankę a włosy przesunęły się, błyskając w zmieniającym się świetle neonu jak czerwone gwiazdy. Kolejna zamieć gwiezdnej nocy, gdy obróciła się odstawiając szklankę na bar. Mętnie zaczął prosić w myślach Boga, by nie pozwolił mu zobaczyć jej twarzy, bo być może wcale nie była ładna, aby mógł odwrócić się na czas i przetworzyć te piękne plecy i wspaniałe włosy we własną wizję, która będzie mu dotrzymywać towarzystwa podczas samotnych wacht – o ile tylko nie będzie miała twarzy. Ale był zbyt sparaliżowany by się ruszyć, a ona kontynuując ruch całkiem obróciła się w jego stronę, strząsając z twarzy żywą noc, która teraz w zmiennym świetle neonów przybrała barwę błękitu. Dał się wtedy złapać, bo zapomniał o śmiechu i wszystkim innym co robił w barze, po prostu wpatrywał się w nią z otwartymi ustami i oczami zdradzającymi to, co zwykle maskował śmiechem – wiedział, że to dostrzegła, bo nagle drgnęła, jak pod wpływem wstrząsu. Wystała od baru, odsłaniając przy tym umieszczoną na piersi plakietkę z wypisanym A. REILLY, cały czas przyglądając mu się i taksując jego wytarty niebieski kombinezon przyczepioną do kieszeni, nie wyróżniającą się (i fałszywą) plakietkę z napisem E. STEVENS i umieszczoną na rękawie bladą nimfę z napisem Lucy. Nimfa była standardowym wyposażeniem w sklepach z tego typu towarami. Ozdabiała niezliczoną ilość statków i rękawów: naga, otoczona gwiazdami, z kiepsko wyhaftowaną pustą szarfą na wpisanie nazwy statku. Takich plakietek używały statki wewnątrzsystemowe. On używał jej, bo tylko na to było go stać. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, po czym obróciła się i sięgnęła do kieszeni. Jej towarzysze wyszli już, za wyjątkiem jednego, który w odległym kącie zalecał się do kobiety z załogi innego statku. Rzuciła żeton na otoczony płynącą wodą blat baru i samotnie ruszyła w stronę drzwi, podczas gdy Sandor wciąż stał przyglądając się jak oddalające się plecy i chmura kosmicznej czerni na zawsze wkraczają w jasny dzień doku. Szybko zawołał barmana i zapłacił, nie dając napiwku, na co barman zareagował ostrym skrzywieniem, do czego był przyzwyczajony. Szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi, starając się równocześnie nie sprawiać wrażenia pośpiechu, mając na uwadze kuzynów kobiety i nie chcąc ściągnąć ich na swój kark. Serce waliło jak młotem, a skórę oblewał zimno-gorący pot, który w części rodził się z pożądania, a w części z paniki. To co robił było niebezpieczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę panujące w dokach napięcie, i policję wciskającą się tam, gdzie kupcy nigdy jej nie zapraszali. Przez te wszystkie samotne lata wyśnił sobie pewien ideał, który... nie potrafił już stwierdzić, czy jego marzenie różniło się od żywej osoby, którą zobaczył właśnie przed sobą, bo wszystkie jego samotne wizje natychmiast zginęły w zderzeniu z rzeczywistością, z tą najjaśniejszą wizją jego życia. Już na zawsze będzie zraniony – może mniej, jeśli uda mu się zobaczyć ją w pełnym świetle i przekonać się, że ma jakieś skazy na twarzy, by mógł zabić ten obraz i przywołać się do rozsądku. W jego mózgu wciąż tłukło się, że musi spróbować, przekonać się. Inna, przytłumiona część jego osobowości przekonywała go, że się upił, a jeszcze inna wyklinała za ryzykowanie utraty wszystkiego co posiada. Nie ta część, która sprawowała w tej chwili kontrolę, mówiła mu tylko, że kobieta zgubiła się, uciekając do któregoś z barów czy sklepów. Obejrzał się na długą, wznoszącą się krzywiznę doku, podzieloną przez łuki poszczególnych sekcji i zatłoczoną setkami przechodniów, wypełnioną muzyką, światłami i odgłosami maszyn. Wysokie metalowe szkielety rusztowań przerzucały pępowiny przewodów do najróżniejszych oświetlonych zagłębień, stanowiących wejścia do rozmieszczonych wzdłuż doku statków. Zdecydował jednak, że nie miała dość czasu by dojść do któregoś z nich. Postanowił pójść przed siebie, do następnego z barów. Wszedł na tyle tylko by rozejrzeć się po wnętrzu, ciemnym i wypełnionym oparami alkoholu, przyciągając przy okazji uwagę klientów, czego nigdy nie lubił. Wyszedł na zewnątrz i spróbował w kolejnym, i w trzecim, który był bardziej elegancki – rodzaj miejsca do którego mogliby przyjść mieszkańcy stacji czy oficerowie flory, gdyby chcieli poczuć smak doków. Była tam. Siedziała samotnie, na wysokim stołku barowym pośród srebrnej ekstrawagancji tego miejsca, jak powiew kupieckiego życia, który przychodzili podziwiać mieszkańcy stacji, muśnięcie czegoś egzotycznego i niebezpiecznego zarazem. Możliwe, że właśnie kogoś takiego szukała, bankiera o wypielęgnowanych dłoniach albo kogoś z korporacji – człowieka, od którego mogłaby wydobyć poufne informacje, jakie statek w rodzaju Dublina mógł wykorzystać, a drobnica jak Lucy mogła tylko pomarzyć. Albo po prostu miała ochotę na likier i jakieś planetarne delicje, które mógł jej zafundować ktoś z tego typu ludzi. Poczuł się onieśmielony, zaraz za drzwiami w miejscu z rodzaju tych, które normalnie unikał, gdzie drinki kosztowały trzy razy tyle ile powinny i był jak najdalszy od tego co powinien robić, znalezienia do załogi kogoś w równie kiepskiej sytuacji jak jego własna. Zobaczyła go. Oddał jej spojrzenie w tym lśniącym lokalu o wygórowanych cenach i miał ochotę uciec. Ale ponieważ nigdy nie lubił uciekać i był odrobinkę trzeźwiejszy niż jeszcze przed momentem, uznał, że powinien cierpieć za swoją głupotę. Podszedł bliżej, trzymając rękę w kieszeni, wymacując te kilka pozostałych żetonów i żałując, że nie wywiesili tu cennika. Opierała się łokciem na barze, wyglądając jakby należała do tego miejsca, a on nie miał żadnej możliwości ukrycia się, nie po tym jak go rozpoznała – facet z anonimową plakietką na rękawie, bez możliwości tłumaczenia się, że trafił tu przez przypadek. Nigdy w życiu nie czuł się jeszcze tak odsłonięty, nawet gdy policja sprawdzała jego fałszywe dokumenty. – Mogę postawić ci drinka? – zapytał z głębin oryginalności. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Zwiedzała bary samotnie, i z tą koniczynką na rękawie mogła to robić bezpiecznie – nikt kto chciał żyć dalej nie rolował dublińczyka. Mogła mieć w planach upicie się i pójście z kimkolwiek, kto wpadnie jej w oko. Mogła polować na informacje i chcieć się go pozbyć, by nie utrudniał jej poszukiwań. Była niebezpieczna, nie tylko dla jego dumy i marzeń. Wskazała na stołek obok siebie, a Sandor usiadł, czując w sobie odrętwienie i zimny pot na dłoniach. Nerwowo popatrzył na barmana, który podszedł odebrać zamówienie i przyglądał mu się nieufnie. – Wybieraj – powiedział do A. Reilly, a ona uniosła niemal opróżnioną szklankę. – Dwa – zdołał z siebie wydusić, a barman oddalił się. Dwie porcje tego, pomyślał, mogą go dużo kosztować. Mogą być najdroższymi drinkami jakie kiedykolwiek kupił, jeśli nieodpowiedni rachunek z baru wzbudzi wątpliwości i ściągnie pytania na i tak już wątpliwy stan jego finansów. Popatrzył w czarne oczy A. Reilly z głęboką desperacją, i naszła go myśl, że bycie aresztowanym może być tylko odrobinę gorsze od przyznania się do ubóstwa w jej obecności. – Lucy – przeczytała jego naszywkę, przechylając głowę by widzieć bok jego ramienia. – Wewnątrzsystemowy? – Nie – odpowiedział, czując uderzający na twarz rumieniec. Jego oburzenie sprawiło, że uniosła dłoń w geście przeprosin za zadane pytanie, bo statek skokowy stanowił zupełnie inną klasę operacji niż wahadłowce wewnątrzsystemowe czy statki górnicze. W pewnym sensie przynajmniej, Lucy i Dublin działały w tej samej skali. – A więc jaki jest twój port macierzysty? – zapytała, czy to z uprzejmości, czy z ostrożności w kontaktach barowych. – Tutaj? – Wyatt – odpowiedział. Wrócił barman z dwoma drinkami, ale zawahał się rzucając mu spojrzenie, które jasno mówiło, że wolałby najpierw zobaczyć pieniądze, jednak później przeciągnął okiem po koniczynkach na rękawie jego towarzyszki i oddalił się w milczeniu. Sandor wziął obie szklanki i pchnął jedną w stronę A. Reilly, która właśnie kończyła swoją pierwszą porcję. – Dzięki – powiedziała. Ograniczył pociągnięcie do ilości mniejszej niżby chciał, mając nadzieję, że ta szklanka wystarczy mu na długo, i być może zwolni też tym tempo kobiety, bo w tym lokalu dawano wyższe napiwki niż normalnie wydawał na posiłki. Desperacko próbował wymyślić jakieś niezobowiązujące pytanie, które mógłby jej zadać dla podtrzymania konwersacji. Nie potrafił, bo wszyscy wiedzieli gdzie bazuje Dublin, więc pytanie od kogoś takiego jak on sprawiałoby wrażenie węszenia. – Na długo przyleciałeś? – zapytała. – Trzy dni. – Z ulgą rzucił się na to pytanie. – Zamierzam napełnić zbiorniki i zabrać ładunek. Lecę stąd na Fargone. Nie mam dużego statku, ale należy do mnie, na czysto. Jestem ostatnio trochę do tyłu, próbuję tu znaleźć kogoś do załogi. – Och. – Krótkie, płaskie och, wyrażające obawę o to, co sobą reprezentuje. – Jestem uczciwy. Po prostu miałem ostatnio trochę pecha. Nie wiesz przypadkiem o jakimś porządnym skoczku uziemionym tutaj? Potrząsnęła głową, a w jej spojrzeniu wciąż widać było nieufność do swojego nie zaproszonego partnera. Czasem takie statki bez załogi i spotkania w barach oznaczały pirackich szpiegów, których musiały się bać nawet takie kolosy jak Dublin. Widział, jak to w niej narasta i przewidywał już ostrzeżenie do władz, które na informację o niebezpieczeństwie podane przez dublińczyka na pewno zareagowałyby błyskawicznie. Przy pobliskim stole siedzieli oficerowie floty wojennej. W dokach pełno było ochrony, a plotki mówiły o planowanych działaniach przeciwko piratom. Ale inni mówili, że to chodzi o Pell, albo spory międzystrefowe, czy kontrolę przemytu. Uśmiechnął się desperacko. – Piraci – powiedział. – Dawno temu... Zginęła cała moja rodzina, a wynajmowana załoga napadła na mnie i obrabowała niemal do czysta, zresztą nie raz. Wiesz kogo można wynająć w dokach. To niebezpieczne, ale nie miałem wyboru. – Och – westchnęła, ale tym razem brzmiało to lepiej niż poprzednio, nie tak fatalistycznie. Na jej twarzy pojawił się wyraz lekkiej sympatii i niebezpiecznej ciekawości. – Nie, nie wiem. Czasem zgłaszają się do nas ludzie chcący się zaciągnąć jako tymczasowi, ale nigdy ich nie przyjmujemy, i nie było nikogo takiego na Vikingu. Przykro mi. Jeśli nie ma ich w rejestrze stacji... – Nie wziąłbym miejscowych. – Przerwał jej i spróbował powiedzieć prawdę. – Nie, właściwie wziąłbym, gdyby pozwoliło mi to zmieścić się w rozkładzie. W każdym razie Lucy jest moja, a ja wyszedłem polować na kogoś obiecującego, nie... – Uważasz, że jestem obiecująca? Śmiała się z niego. To przynajmniej było lepsze od podejrzeń. Uśmiechnął się przełykając dumę. – Chybabym cię nie przekonał, prawda? Roześmiała się w głos, a jemu mocniej zabiło serce, bo zrozumiał w jaką teraz grała grę. Najstarsza kupiecka era w handel, a fakt, że przystąpiła do manewrów w dobrym humorze sprawił, że poczuł falę nadziei. Pociągnął drugi łyk z zapomnianej szklanki, a ona zdrowo łyknęła ze swojej drugiej. – Straciłeś załogę tutaj? – zapytała. – Nie mogłeś dolecieć sam. – Tak, tutaj. Był w szpitalu, zaciągnął się na przelot i złapał tu swój statek, ot, cała historia. – Napił się znowu i z zaniepokojeniem zobaczył jak dziewczyna macha komuś znajomemu, swobodny ruch ręki w stronę ciemnobrodego mężczyzny, który podszedł od drzwi i stanął przy nich. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak – potwierdziła. Kolejny dublińczyk, starszy i ponury. W oczy rzucały się irlandzka koniczynka i gwiazdy na jego rękawie, oraz belki naszyte na kołnierzu. Sandor siedział nieruchomo i starał się uśmiechać, poddawany inspekcji przez ciemne, nieżyczliwe oczy. Mężczyzna został przez chwilę, dość długo by go ostrzec, po czym wolno oddalił się w stronę drzwi. Sandor przyglądał mu się, obracając się w tym celu na siedzeniu, wciąż poruszony. Obrócił się z powrotem mając wrażenie, że A. Reilly będzie ubawiona z jego zmieszania. Była. Pociągnęła kolejny solidny łyk ze szklanki. Zaczynały się jej rumienić policzki. – Ta twoja Lucy to jaki rodzaj transportowca? Ogólny? – Bardzo. – Nie zadajesz zbyt wielu pytań. – Co oznacza to A? – Allison. A twoje E? – Edward. – Nie Ed? – Może być Ed, jeśli wolisz. – Kapitan? – I załoga. Wydawała się być ubawiona. Dokończyła drinka i zastukała długimi, polakierowanymi na brzoskwiniowo paznokciami w szklankę, wywołując delikatne dzwonienie. Pojawił się barman. – Jeszcze raz to samo – powiedziała, a kiedy odszedł, popatrzyła na Sandora przechylając głowę. – Zmieszałam to kiedyś z winem na Cyteen, i prawie się spóźniłam na statek. – Nie wydają się być mocne – odparł i z zaciśniętym sercem popatrzył na barmana mieszającego kolejną porcję kosztownego musującego napoju... i jeszcze jedną dla niego, co było brzydkim numerem, na który jednak mogli sobie pozwolić w takim miejscu. – Uwielbiam go – skomentowała, kiedy barman wrócił stawiając przed nimi kolejne szklanki. Podniosła swoją i upiła potężny łyk. – To lokalna specjalność, pędzona tylko na Vikingu i Pell. Przeleciałeś całą drogę z Wyatt, prawda? To spory dystans jak na mały statek. Jaki to koncern? Nie pamiętam żebyś mówił. – KWS. – Był bliski paniki, z tym rachunkiem i pytaniami zahaczającymi o obszary, które wolałby zostawić w spokoju. Żal wykręcił mu żołądek, a musujący drink nie łagodził sytuacji. – Przewożę drobne ładunki, gdziekolwiek jest miejsce dla transportowca. Jestem niemal niezależny. Ale za to Dublin w zasadzie funkcjonuje jako swój własny koncern, prawda? Robicie pełen krąg. To jest niezależność. – Mówił bzdury tylko po to by zmienić temat rozmowy z powrotem na Dublin, na nią. Wpatrywał się w jej oczy i zaczynał podejrzewać, że wszystko okaże się tylko żartem na jego koszt, że wymieniła z brodatym krewniakiem jakiś znak. Możliwe, iż na zewnątrz czekał już ktoś by rozpocząć awanturę. Albo zabawi się jego kosztem i odejdzie, zostawiając mu rachunek do zapłacenia. Pomimo wypicia kolejnego drinka był teraz trzeźwiejszy niż kiedy tu wszedł, może oprócz pewnego zdrętwienia palców. I choć ona nie wyglądała ani odrobinę mniej pięknie, jego pożądanie zostało przytłumione przez rodzaj złośliwej satysfakcji utrzymującej się na jej twarzy. Przybrał minę uczciwego człowieka, jak wobec agenta celnego lub próbującego go oszukać kupca z doków. Wykrzywił się w uśmiechu, na co ona odpowiedziała tym samym. – Nic z tej pogawędki nie ma dla ciebie znaczenia – odezwał się. – Jakie pytania powinienem zadać? – Kupujesz mi drinka – odpowiedziała stawiając na barze swoją na wpół opróżnioną szklankę. – To wszystko. Oczywiście jesteś bystrzejszy niż niektórzy mieszkańcy stacji, którzy nie wiedzą jak daleko mogą ich zaprowadzić pieniądze. Dziękuję, Stevens. Sprawiłeś mi przyjemność. Powodzenia w szukaniu załogi. Barman, kierowany własnym refleksem pośpiesznie kierował się w ich stronę, widząc kto odchodzi a kto zostaje by zapłacić rachunek. Sandor dostrzegł go kątem wyczulonego na kłopoty oka, desperacko sięgnął do kieszeni i rzucił jej zawartość na bar, podczas gdy Allison Reilly kierowała się już do wyjścia. Wstał ze stołka i prawie ją dogonił, kiedy sparaliżował go krzyk: – Ty tam, to za mało! Sandor zamarł. W innym miejscu po prostu uciekłby, a gdyby miał dość rozsądku w ogóle nie znalazłby się w podobnej sytuacji. Wojskowi patrzyli na niego znad swojego stolika. Inni też. Teatralnym gestem pomacał się po kieszeni. – Dałem panu dwudziestkę. Barman skrzywił się wysuwając dłoń z żetonami. – Nie dwudziestkę. Dziesiątkę. Sandor przybrał pozę wściekłości, wrócił i przyjrzał się bilonowi. – Bardzo pana przepraszam. Czyli to ja zostałem oszukany, w lokalu obok, bo powinienem mieć dwudziestkę. Obawiam się, że jestem trochę pijany, ale proszę mi wierzyć, jestem wypłacalny. Możemy to jakoś zorganizować? Barman popatrzył na niego wilkiem, ale za jego plecami pojawiła się jakaś postać i usłyszał: – Proszę to zapisać na Dublin – powiedziała Allison Reilly. Sandor obrócił się napotykając lekki uśmiech i lodowate spojrzenie kobiety – byli niemal tego samego wzrostu. – Wyjdziesz na zewnątrz? – zapytała. Potwierdził, czując jak strach, alkohol i nerwy dają mu adrenalinowego kopa. Podążył na zewnątrz za szczupłą, ubraną w kombinezon postacią z kruczoczarnymi włosami, i te kilka kroków w hałas i światło wystarczyło, by ostudzić jego nerwy. Podejrzewał, że został wrobiony przez eksperta, oszukany na cenie. Uśmiechnął się smutno, kiedy zatrzymała się i odwróciła, stając z nim twarzą w twarz. Tak naprawdę miał w tej chwili ochotę coś połamać, ale człowiek z pustymi kieszeniami i żołądkiem pełnym drinków na koszt dublińczyka musiał zachować dobry humor. Zawsze należało liczyć się z jej kuzynami, których było przynajmniej kilkuset. – Czy ten tekst często się sprawdza? – Zwrócę ci rachunek – sam nie mógł uwierzyć, że to mówi, ale doszedł właśnie do wniosku, iż może wyciągnąć jeszcze jedną dwudziestkę ze swojego konta operacyjnego. Nienawidził być złapanym w pułapkę i uratowanym. – Mam dość pieniędzy. Po prostu nie zabieram zbyt wiele do doków. Przyglądała mu się, jakby oceniając wiarygodność tego co powiedział. Albo jego. Lub zastanawiając się nad wezwaniem kuzynów. – Zakładam, że to wszystko do czegoś prowadzi. Znów mu to zrobiła, zupełnie wytrąciła go z równowagi. – Mogłoby – odpowiedział z tym samym, lekko drwiącym humorem. – Ale muszę wracać na statek. Pochłonęłaś wszystkie moje pieniądze, a obawiam się, że warunki na Lucy nie odpowiadają standardom, do których jesteś przyzwyczajona. – Ech. – Sięgnęła do kieszeni, wyciągając z niej pojedynczą pięćdziesiątkę. – Bradford. Znam go. Pokoje pierwszej klasy. Zamrugał, ponownie zdębiały, próbując odgadnąć czy uwierzyła w cokolwiek z tego co mówił, albo co takiego w nim zobaczyła. Możliwe, że przygotowywała go na kolejny, jeszcze gorszy żart. Ale pragnął jej. Teraz było to silniejsze niż poprzednio, obdzierając go z całej ostrożności i odrzucając wszystkie rozsądne argumenty. Lata samotnych marzeń i starań o utrzymanie się przy życiu, o pozostanie żywym, do tego się wszystko sprowadzało... i jedna noc w srebrnym barze oraz ekskluzywnej noclegowni. Mówił sobie, że niebezpiecznie się spił, unosząc się w powodzi bodźców przepełniających zmysły. Ona też się upiła. Wybrała sobie kogoś takiego jak on, co było ryzykowne. Była albo ciekawa, albo znudzona, chociaż Bradford był siedzibą dublińczyków i jeden jej krzyk mógł ściągnąć mu na kark więcej kłopotów, niż mógłby sobie wymyślić. Kiedy objęli się i poszli w wybranym przez nią kierunku, jego dłonie wciąż były spocone. Wytarł je w spodnie zanim ujął jej chłodną, suchą dłoń. Szli wzdłuż doku, mijając rusztowania skierowane w stronę odległego, niewidocznego rdzenia. Te wieże, które mijali, sterczały wprost w górę, a odleglejsze wydawały się być krzywe, wyglądając jak cząstki jakiegoś gigantycznego owocu. Dok przewijał się przed nimi jak szara szpula wstążki z lametą wzdłuż lewej krawędzi, którą stanowiły podświetlone neonami fronty sklepów i barów. Dok Vikinga miał swój własny zestaw zapachów, na który składały się aromaty potraw, alkoholi, zapach maszynerii i chemikaliów oraz przejmujące, piżmowe zimno otwartych luków towarowych. Miał własny zestaw dźwięków, na który składały się ludzkie głosy, maszyneria i dźwięki muzyki, która wyciekała z barów w różnych kombinacjach, tworząc chwilami zdumiewającą harmonię. Wszystko to składało się na przyprawiający o zawrót głowy przepływ doznań, z których nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy. Nie w taki sposób, ze srebrną kobietą z Dublina idącą z nim ramię w ramię, krok w krok, przeciskając się przez tłumy. Dotarli przed dyskretny front Bradforda, z przydymionymi oknami ciśnieniowymi i złotymi literami. Weszli do środka i zarejestrowali się przy biurku z komputerem obsługiwanym przez urzędnika, który mógł być recepcjonistą kompanii. Stali na grubym dywanie pod eleganckimi lampami, w pomieszczeniu, które całe było w bieli i złocie, z dźwiękoszczelnymi drzwiami nie dopuszczającymi hałasu doków. Zapłaciła i dostała kartę pokoju. Uśmiechnęła się do niego i poprowadziła po puszystym dywanie do drzwi z właściwym numerem. Wsunęła kartę do zamka i otworzyła. Apartament był tej samej klasy co bar, z którego właśnie przyszli, rodzaj miejsca na które nigdy nie mógł sobie pozwolić – wszystko w kremowej satynie, zrzucającym się w oczy niebiesko-kremowym łóżkiem i łazienką z prysznicem, wyłożoną kremowymi płytkami. Przez chwilę poczuł się przytłoczony luksusem, jakiego nie widział jeszcze nigdy w życiu. Potem jednak kontrolę przejęła duma, więc objął Allison Reilly i przyciągnął do siebie gwałtownym ruchem, który wywołał instynktowny opór. Uśmiechnął się do niej, a ona odsunęła się patrząc na niego w sposób, który jednocześnie wyrażał ostrzeżenie i rozbawienie. W jednej chwili pojął, że przejrzała jego grę, rozumiała, iż jego aroganckie zachowanie stanowi fasadę, która cały czas była dla niej przezroczysta. Mogła to opacznie pojąć, z jej dumą dublińczyków ich pieniędzmi. Pojął, że może się dorobić śmiertelnego wroga, albo zyskać coś, co będzie mógł wspominać podczas długich nocy pomiędzy stacjami. Faktem było, że go przerażała, bo miała w ręku wszystkie istotne karty, a zbyt łatwo przychodziło mu uwierzenie, że w każdej chwili może się roześmiać. Albo opowie o tym swoim kuzynom, naśmiewając się jak to kupiła sobie zabawkę na jedną noc. A najgorsza z tego wszystkiego była obawa, że nie będzie potrafił nic z siebie wydobyć, bo wciąż dręczyło go podejrzenie, że ona wie kim naprawdę jest. A to oznaczało policję. Przytrzymał jej twarz dłońmi i nieśmiało spróbował ją pocałować, taka wymiana uprzejmości pomiędzy obcymi, którzy poznali się w doku. Oparła się o niego i oddała pocałunek w sposób, który sprawił, że krew zaczęła żwawiej krążyć w jego żyłach. – Czy nie powinniśmy zamknąć drzwi? – zasugerowała w praktyczny sposób, co kolejny raz ustawiło go w pionie. Puścił ją i wdusił przycisk, po czym szybko obrócił się do niej, zaczynając podejrzewać, że cała ta sytuacja jest w gruncie rzeczy humorystyczna i zasługiwał na to, żeby się z niego śmiać, nawet on sam. Był starszy, ale domyślał się, że w tego typu spotkaniach był od niej dużo mniej doświadczony. Naiwny i wystraszony. – Głosuję za prysznicem – Allison Reilly powiedziała radośnie i zaczęła ściągać kombinezon. – Ty też? Rozpiął swój, zawstydzony i kolejny raz wytrącony z równowagi jej niefrasobliwym podejściem, oraz dlatego, że nadal węszył podstęp w czymś, co dla niego stawało się śmiertelnie poważne. Śmiała się; spryskała go mydłem i zdołała śmiać się pod prysznicem oraz przewracając się w łóżku pod błękitnym prześcieradłem. Ale nie cały czas. Przez długą, długą chwilę była bardzo poważna, podobnie jak on. Kochali się całkiem skoncentrowani, aż skończyli w swoich objęciach, zupełnie wyczerpani. * * * Obudził się. Światła wciąż były włączone, tak jak je zostawili, a Allison poruszyła się i wymamrotała coś na temat wachty na Dublinie, podczas gdy trzymał ją z wielką i desperacką melancholią, oraz pytaniem, które nurtowało go przez pół nocy. – Spotkamy się jeszcze? – zapytał. – Kiedyś – odpowiedziała, przesuwając palec wzdłuż jego szczęki. – Dziś po południu wylatuję. Serce mu zamarło. – Gdzie lecicie? Zmarszczyła się. Po chwili powiedziała: – Pell. Nie ma tego w komunikatach, ale mógłbyś dowiedzieć się w biurach. Przechodzimy przez granicę. Rozkręcamy tam interesy. Wrócimy... może za lokalny rok. Serce wciąż odmawiało mu posłuszeństwa. Leżał przez chwilę nieruchomo, myśląc o swoim statku, ładunku i nadziejach. O staruszku, który może się wygadać i Wypadkach, które wyczyściły jego konto do zera. Zbliżał się koniec roku. Gdyby musiał, mógłby się przyczaić i nie podbierać nic więcej aż do nowego roku, ale to wywołałoby podejrzenia i podniosło rachunek za postój w doku do wysokości, której nie mógłby uiścić. – Jakie można mieć interesy na Pell? – zapytał. – Czy ma to coś wspólnego z tym wariującym wojskiem? – Różne rzeczy słyszy się w dokach – odparła ostrożnie, marszcząc czoło. – Ale czemu cię to interesuje? – Spotkamy się na Pell. – Zwariowałeś. Mówiłeś, że lecisz na Fargone. – Spotkamy się na Pell. Zmarszczki pogłębiły się. Podniosła się na rękach i opierając się na nim popatrzyła nań z góry. – Wychodzimy dzisiaj. Jak szybka jest ta twoja Lucy? Sądzisz, że drobnicowiec jest w stanie ścigać się z Dublinem? – Będziecie mieć ładunek. Ja mam pusty statek. Dam radę. – Chcesz porwać własny statek? Co na to powie twój koncern? Odpowiedz mi. – Będę tam. Nie odzywała się przez chwilę, po czym oparła głowę na jego ramieniu i łagodnie się roześmiała, nie wierząc mu. – Zostało nam jeszcze kilka godzin – przypomniała. Wykorzystali je. A kiedy w końcu wyszła koło południa, odprowadził ją do doków w pobliże jej statku i przyglądał się, jak odchodzi – szczupła postać w kombinezonie – tak, jak zobaczył ją po raz pierwszy. Był teraz trzeźwy i powinien się otrząsnąć, wzruszyć ramionami i powiedzieć sobie: dość. Powinien wepchnąć siebie i swoje pomysły z powrotem do rzeczywistości i znaleźć tego dzieciaka z wewnątrzsystemowca, który może mieć ambicję poznania skoków międzygwiezdnych. Miał do sprzedania przynajmniej wiedzę, komuś dość zdesperowanemu, by zaciągnąć się do niego. Niestety, ostatni i jedyny obiecujący nowicjusz, jaki mu się trafił, odleciał na prochach skokowych i nie oprzytomniał dostatecznie, by wiedzieć co się z nim dzieje. Wreszcie przedawkował i zmarł. Może powinien spróbować z innym dzieciakiem, dać sobie jeszcze jedną szansę. Potrafił przekonująco mówić. Zawsze była to jego największa umiejętność, dzięki której potrafił wyciągnąć się z dowolnych niemal kłopotów. Powinien wrócić do baru, gdzie przerwał wczoraj i ponownie zagrać rolę kapitana. Miał dostać ładunek, drobne ścinki z handlu stacji – musiał tylko poczekać, by upewnić się, że nie przechwyci ich żaden z większych statków. I o ile pewien staruszek ograniczy opowieści do grona własnej załogi. Ale kiedy tak patrzył na jej oddalające się plecy, stwierdził nagle, że jedyne co liczy się dla niego obok Lucy, to ona. Lucy kontra Dublin Again. Mówiło się o nowych trasach otwierających się na Pell, o ponownym otwarciu Tylnych Gwiazd i handlu z Sol. Choć takie plotki pojawiały się właściwie co rok, tym razem miał wrażenie, że są nieco bardziej realne. Wojsko było poruszone. Statki odlatywały w tamtą stronę. Dublin leciał. Mają interesy, powiedziała, i nie chciała zdradzić nic więcej. Ta idea urzekła go i zarazem wstrząsnęła nim. W swoim życiu kochał dwie rzeczy – jedną z nich była Lucy, drugą sen o Allison Reilly. Przekonywał się, że Lucy jest ważniejsza, że może ją stracić, podczas gdy Allison Reilly dopiero poznał i nie mógł być jej pewien, miała zbyt wiele twarzy. Sytuacja z jego kontem nie była jeszcze beznadziejna – bywał już w gorszych kłopotach, a wciąż był w stanie odrobić straty. Powinien trzymać się tego co ma i nie ryzykować. Ale gdzie pójść i co robić? Nie mógł porzucić trasy Dublina, nie myśląc przy tym jak samotnie jest w przestrzeni kosmicznej. Przy każdym dokowaniu do stacji żyłby nadzieją, że kiedyś znów gdzieś natknie się na Dublin. Za rok czasu lokalnego – może go tu nie być. Może być... Bóg jeden wie gdzie. Albo zostanie złapany, złapią go i zrobią mu pranie mózgu, tak że nawet, widząc Dublin nie będzie nic czuł ani pamiętał. Lucy rozbiorą na części, robiąc z nim prawie to samo. Stał nieruchomo pośrodku doków, zwracając tym na siebie więcej uwagi niż kiedykolwiek miał na to ochotę, po czym gwałtownie ruszył w stronę biur, znów poruszając się z o wiele większym niż zazwyczaj pośpiechem. Na miejscu przywołał całą swoją elokwencję, by przekonać urzędnika, że z powodu pilnej wiadomości, którą dostał prywatnymi kanałami, musi natychmiast opuścić stację i polecieć na Voyagera. – Więc napełnijcie tylko zbiorniki – błagał urzędnika z desperacją obliczoną na danie mu poczucia władzy i przypomnienie, że Sandor według dokumentów reprezentuje Koncern Wyatt Star, który, jeśli nie zostanie odpowiednio potraktowany może wysłać raport w górę, biorąc opóźnienie za zniewagę. – Tylko tyle. Dajcie mi liofilizaty, bez mrożonek, jeśli to miałoby zająć zbyt dużo czasu. Będę gotował wodę ze zbiorników. Podłączcie tylko te kable i dajcie mi wylecieć. Zobaczył coś, czego prawie się spodziewał – otwarta dłoń, wprost w biurze. Oblał się potem na wspomnienie policji i rzędu okrętów wojennych zacumowanych zaraz obok biur, w strefie niebieskiej. Ni mniej, ni więcej, tylko dwa nosiciele pełne żołnierzy, którzy – podobnie jak mieszkańcy stacji – byli do siebie denerwująco podobni w wyglądzie i zachowaniu: piętno fabryk ludzi. Ale niezależnie czy byli szkoleni z taśm czy nie, czy byli obywatelami Unii czy nie, czasem pojawiała się otwarta dłoń. O ile nie była to policyjna prowokacja, co też było możliwe. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy zupełnie oderwane od wysuniętej dłoni. – Załatwi mi pan zgodę banku, dobrze? – poprosił Sandor. – Naprawdę zależy mi na czasie. Będzie mógł pan to zrobić? Urzędnik wydął wargi i skonsultował się z komputerem, dokonując jakichś obliczeń. – Voyager, tak? Wie pan, że pańska rezerwa spadła do pięciu tysięcy? Spodziewam się przynajmniej dwu za pomoc. Zadygotał. To było niewiarygodne. Sięgając do dna i tak już chudego konta, jego następny ruch spowoduje naruszenie głównego funduszu KWS, a na pewno do tego dojdzie, jeśli doda się obecne opłaty dokowe. Istniała szansa, że tu wróci, ale to uruchomiłoby kontrole. Niemrawo kiwnął głową. – A więc pomoże mi pan z tym, dobrze? Naprawdę mi na tym zależy. Mężczyzna obrócił się i z biurkowej konsoli wystukał polecenie wydruku. Komputer wypluł formularz, który położył na kontuarze. – Niech pan wypisze na siebie. Dla wygody mogę wypłacić tutaj. – Naprawdę to doceniam. – Pochylił się nad formularzem i wypełnił go na siedem tysięcy, uśmiechając się boleśnie, gdy podawał go z powrotem, urzędnikowi, który wypłacił mu gotówkę ze stojącego za nim sejfu. Pieniądze Unii, nie żetony stacji, w banknotach po pięćset. – Może – odezwał się urzędnik – powinienem pójść z panem i szepnąć słówko w kapitanacie na temat pańskiej sytuacji awaryjnej. Sądzę, że będziemy mogli szybko pana wypuścić. Wciąż się uśmiechając zaczekał, aż mężczyzna założy kurtkę i wyszedł razem z nim w tętniącą życiem urzędową część doków. – Kiedy już podłączą te kable i zacznie nadchodzić żywność – zaczął mówić, poklepując, się po kieszeni z pieniędzmi – będę mógł okazać wdzięczność. Ale za te pieniądze spodziewam się dostać również mrożonki, bez opóźnień. Skubie mnie pan jakbym był wielkim koncernem, więc niech pan dopilnuje żebym chociaż dostał odpowiednie zaopatrzenie. – Niech pan nie przegina, mister. – Jestem pewien, że może pan to zrobić. Pokładam w panu wiarę. Niech pan pamięta, że jeśli ktoś zacznie mnie wypytywać, to trafi też do pana. Szli dalej w milczeniu. Po prawej stronie minęli wejścia do statków bojowych, oświetlone równie jasno i kolorowo jak te kupieckie, ale w obie strony przechodzili przez nie żołnierze, a przy drzwiach do znajdujących się tu biur, stały posterunki uzbrojonego wojska. Żołnierze z probówki, jednakowi do niemożliwości. Możliwe, że mieszkańcy stacji, z których wielu miało podobne pochodzenie nie uważali tego za zbyt dziwne. Ten mężczyzna obok niego pamiętał wojny, może nawet był na Vikingu podczas upadku i mógł mieć wspomnienia podobne do wspomnień kupca, którego statek przejęli piraci. Krwawe lata. Przynajmniej tyle ze sobą dzielili, on i mieszkaniec stacji: niechęć do wojska, pewną nerwowość i przekonanie, że kiedy robi się gorąco, dobrze jest mieć trochę gotówki w kieszeni. Były takie czasy, że ewakuowano stacje, przenosząc całe populacje. Kiedy kupcy uciekali w głęboki kosmos i czekali, aż okręty wojenne rozstrzygną o polityce. Nikt nie tęsknił za tymi czasami, ale odruchy pozostały. – Ciężkie czasy – odezwał się w końcu Sandor, kiedy mijając łuk sekcji przechodzili ze strefy niebieskiej do zielonej. – Duże statki mogą się o siebie zatroszczyć, ale małe mają powody do zmartwień. Naprawdę potrzebuję tych towarów. Wciąż cisza. W końcu: – Słyszał pan coś po drugiej stronie? – Nic pewnego. Mazian napada na statki... cholera, co mogę zrobić? Nie mam takich rezerw, by przez kilka miesięcy siedzieć na stacji nie wożąc ładunków i po prostu przeczekać. Po prostu ich nie mam. Małe statki takie jak mój – koncerny zapominają o nas, gdy tylko zaczynają się kłopoty na taką skalę. KWS jest prowadzona przez ludzi ze stacji, którzy każą mi wozić towary niezależnie od okoliczności. Niektóre z ich d