14058
Szczegóły |
Tytuł |
14058 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14058 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14058 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14058 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Żak
Światło Czarnych Świec
Wieśce I., właścicielce Chatki Górzystów, dzięki wielkie za rzeczywiste szczegóły niezwykle
istotne dla treści. W zasadzie większość osób występujących w poniższym utworze ma swoich
odpowiedników w naturze. Podobieństwo nie jest bynajmniej przypadkowe – aczkolwiek większość
jest konfabulacją. Jak to w prozie, ocierającej się w równym stopniu o rzeczywistość, jak
i nierzeczywistość. Mam nadzieję, że nikogo z Was nie zniechęcę do odwiedzenia Chatki
Górzystów. Bo ona istnieje naprawdę. I naprawdę nocują tam wycieczki szkolne. A reszta...
Zapytajcie Szekspira, czym jest reszta...
autor
Księżyc błysnął w krwistoczerwonych oczach, potem schował się za mlecznym woalem gęstej
mgły.
Oczy zwęziły się.
Trzeba było pochować mnie w sposób, jak wy to, o ironio, nazywacie, ludzki – pomyślał Flins.
– Nie tłuc łopatami, nie znęcać się nad ciałem... Wy, ludzie, jesteście okrutni. Tego się od was
nauczyłem. A jestem bardzo pojętny. Mówiłem, ostrzegałem, że kiedyś wrócę. Więc wracam.
Nadeszło moje kiedyś.
Nad Halą Izerską kładła się wieczorna, zimowa mgła. Temperatura spadała w szybkim tempie,
sprawiając, że zaspy pokrywały się cienką, łamliwą warstewką lodu. Opar gęstniał, osiadał
szronem na drzewach. Było cicho. Cicho i bardzo mroźno, a wszystkie kierunki świata łącznie
z górą i dołem miały tę samą mleczną barwę. Górale nazywali to zjawisko „białym zimnem” i było
to bardzo adekwatne określenie.
Nagłe trzaśniecie łamiącego się świerka zabrzmiało wśród lutowej nocy jak wystrzał armatni.
Flins wypróbował siłę swoich pazurów.
Był głodny i spragniony.
* * *
– Na stole paliła się świeca. Nietypowa. Czarna, z grubym, mocno dymiącym knotem.
– Pani jest tu właścicielką? – upewnił się starszy aspirant Jacek Riperski.
– Jam ci jest. Chatka Górzystów moją twierdzą.
– Ciężko było tu doczłapać, nie powiem, ciężko. -
Policjant poruszył obolałymi stopami.
– Zima, panie sierżancie. – Wzruszyła ramionami Gogolewska. – Tu jest Wielkie Księstwo
Izerskie, biegun zimna w naszym pięknym kraju. Latoś, a raczej zimoś, jak to mówią, śniegiem
obrodziło, nie żałowało.
* * *
– Daleko jeszcze? – Michał, klasowy zrzęda, powłóczył nogami jak stara, dorożkarską szkapa.
To nie była dobra technika poruszania się w kopnym śniegu.
– Jeszcze trochę, Michałku. – Młoda nauczycielka starała się ukryć nieco przyspieszony
oddech. Nie mogła przecież pokazać, że jest zmęczona. Jej autorytet mocno by na tym ucierpiał.
Na szczęście godziny przejechane na stacjonarnym rowerze w pokoju i te spędzone na siłowni nie
poszły na marne. Polonistka czuła, że mimo wszystko jest w niezłej formie.
– Proszę pani, jak jest w tej Chatce Górzystów?
Magda, wzorowa uczennica, nie przepuszczała okazji do rozmów z wychowawczynią, nawet
o najbardziej błahych sprawach. Czuła, że to dobra metoda, by być zapamiętaną jako osoba
kontaktowa i otwarta. Miała wrodzony instynkt karierowicza, a w związku z tym i świetlaną
przyszłość.
– Przecież słyszałaś – wtrąciła się Kaśka, biegaczka, najwyraźniej w ogóle nie zmęczona
forsownym marszem przez ośnieżone Izery. – Nie ma wody ani prądu. Dzicz.
– Jak to, to pani tak naprawdę mówiła? zaszczebiotała Gośka, której ociekający z czoła pot
rozmazywał kunsztowny makijaż. Makijaż Gośki z II h był stałym tematem rozmów w pokoju
nauczycielskim na przerwach w Gimnazjum nr 4. Nauczyciele sarkali głośno na rozpasanie
dzisiejszej młodzieży i wspominali ów makijaż jako główny przykład i argument potwierdzający
upadek obyczajów. Niektóre panie miały wielką ochotę zapytać o szczegóły doboru cieni do oczu.
Ale się wstydziły.
– Bo myśmy myślały, że pani żartuje – zawtórowała Gośce Monika, jedyna chyba na świecie
osoba dopuszczona, przynajmniej w części, do tajemnicy make-up’u koleżanki.
Zarówno Monika, jak i Gosia były niczym te blondynki z dowcipów. Paradoksalnie obie miały
naturalnie czarne włosy. Wszystko inne się zgadzało.
Nauczycielkę tknęło nagłe przeczucie.
– Wzięłyście śpiwory? – zapytała.
– Co?
– Pytam, czy wzięłyście śpiwory?
– A miałyśmy?
– Ja wiedziałem, że tak będzie – skomentował, mijając koleżanki, Grzesiek. – Nie wzięły
śpiworków.
– Będziecie spać na gołych deskach. – Wychowawczyni II h klęła w duchu. – Następnym
razem będziecie uważniej słuchać.
– I co teraz? – przestraszyła się Monika – Gośka, co teraz? Gośka wydęła dolną wargę
i rozłożyła ręce.
– Słyszycie? Gocha i Mocha nie wzięły śpiworów! rozpowszechnił nowinę mały Waldek.
Dały się słyszeć śmiechy i głosy dezaprobaty. Nikłe jednak – Gośka i Monika miały posłuch
u większości dziewczyn i osobliwy szacunek u kilku zadurzonych kolegów.
– Teraz cisza! – zarządziła nauczycielka stanowczo. -
Idziemy! Proszę, dalej!
– Śpiworów nie wzięły – stwierdził z przekąsem Władek.
– Ale magnetofonu nie zapomniały.
– Baterie też mamy – pokazała mu język Monika.
* * *
– I co było dalej? – zapytał Jacek Riperski, przekładając kasetę na drugą stronę. Mimo, że
nagrywał wypowiedzi świadków, robił jeszcze notatki. Przede wszystkim robił notatki.
– No, w końcu doszliśmy do Chatki Górzystów, tutaj... – ciągnęła Edyta Askaris, młoda
polonistka z Gimnazjum nr 4. – Dzieciaki były zmęczone, odpoczęły trochę...
– A potem?
– Potem zaczęły szaleć. Tak, po prostu, jak to dzieci.
Wie pan, ich nie jest łatwo zmęczyć. Syndrom pierwszego dnia wycieczki – mnóstwo energii.
Czują wolność, zresztą faceci też tak mają, jak jadą na delegację...
– To nie ma związku ze sprawą – chrząknął policjant.
– Tak, oczywiście. No, a dzieci tak do późnego wieczora...
– Co do późnego wieczora?
– Krzyczały, biegały, już mówiłam, jak to dzieci. Po całym schronisku. Ja się wyłączyłam, nie
miałam siły, byłam... można powiedzieć, że bardziej zmęczona niż one.
– Poszła pani spać?
– Nie, to znaczy...
– Konkretnie poproszę, dobrze?
– Nie, nie poszłam spać. Zrobiłam sobie herbatę, rozglądałam się po schronisku, siedziałam
przy kominku.
– Nie starała się pani nad nimi zapanować? – bardziej stwierdził niż zapytał aspirant.
– Nie miałam – nauczycielka zawahała się trochę -
...nie miałam siły.
– Ach tak.
* * *
– No tak – mruknął Marcin Marchwicki – los ninos en el refugio. Masakra. Krótko mówiąc:
koniec z requiestat inpace.
W kącie, przy stole zastawionym kubkami i oświetlonym światłem świec z ciemnego wosku,
siedziała odziana na czarno para, jedyne osoby, poza Marcinem, obecne w świetlicy. Żadne
z dwójki nie zareagowało na jego słowa. Nie dało nawet znaku, że wiadomość głosowa dotarła.
Marcin wzruszył ramionami. Byli jak zombie. Normalni dziwacy – jeśli można użyć takiego
określenia. Jeszcze nie słyszał, by się odzywali. Przypuszczał, że są głuchoniemi, choć nie widział,
żeby używali języka migowego.
Łyknął herbaty z sokiem malinowym i goździkiem, dorzucił do ognia. Alternatywą dla
siedzenia i wpatrywania się w płonące w kominku smolne szczapy była wycieczka na nartach przy
trzaskającym mrozie.
We mgle, po ciemku i w głębokim, nie udeptanym śniegu. Taaak – zważywszy na obecność
bandy rozwrzeszczanych dzieciaków, była to bardzo kusząca alternatywa. Jedyna godna
zaakceptowania. Marcin podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Doszedł do drzwi sali
kominkowej.
– Przepraszam, masz może wodę na herbatę? zagadnęła krótkowłosa blondynka. Zauważył że
miała na nogach czarne glany, niezbyt stosowne obuwie na wyprawę w góry.
– W wiadrze koło umywalki, tam na prawo – spojrzał na nią uważnie. Była ładna, szczupła,
niebieskooka.
– Pusto – patrzyła mu prosto w oczy.
Podrapał się w głowę, spojrzał na swoje buty od biegówek. Podjął decyzję.
– Przyniosę. Spragnionych trzeba napoić.
– Miło z twojej strony. Mieszkasz tutaj?
– Nie na stałe.
– Aha.
Blondynka wpatrywała się w niego.
– Masz jakieś plany na wieczór? – zapytała z taką miną, jakby sama była zaskoczona swoją
śmiałością.
– Tak. Wyjście do kina, potem koncert Jethro Tull, na koniec indyk z kasztanami i butelka
Chateau de Chasli w najdroższej restauracji – mrugnął Marcin. – A ty?
– Ja jeszcze nie wiem... – w oczach dziewczyny zapaliły się wesołe ogniki. – Wychodzisz
gdzieś naprawdę?
– Nie, na narty.
– Aha. – Wesołe ogniki zgasły nagle. Uśmiech pozostał. Nieco chłodniejszy.
– Chociaż wiesz co – podrapał się w głowę chłopak. -
Może zrezygnuję z tych nart i pójdę się narąbać?
– Co?!
– Do drewutni. Drewno do kominka się przyda.
– Aha. Można się przyłączyć?
– No cóż, przerąbane...
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Dnia 3 lutego w schronisku Chatka Górzystów znajdowali się:
Honza Tepes – lat 34, narodowość czeska.
Generalnie rzecz biorąc „niebieski ptak”, podróżnik-jak twierdzi W. Gogolewska,
właścicielka Chatki Górzystów, „przyjaciel domu „. Do Chatki przywędrował, aby podzielić się
wrażeniami z ostatniej podróży do Nepalu, przywiózł trochę zdjęć i pamiątek, drobne prezenty dla
W.G. Oddalił się ze schroniska na nartach wczesnym wieczorem dnia 3 lutego, przed przybyciem
grupy gimnazjalistów – tak przynajmniej twierdzą świadkowie. Raczej nie zamieszany w sprawę.
Wisława Gogolewska, lat 37, właścicielka schroniska. Ubrana w stare dżinsy i szary wełniany
sweter oraz brązową kamizelkę, na nogach gumofilce.
Jest inteligentna, elokwentna, wykształcona – była nauczycielką języka francuskiego. Sprawia
wrażenie, jakby niewiele sobie robiła z powagi sytuacji.
Wszystkiemu, co mówi, nadaje ton lekko ironicznego zabarwienia, niełatwo wytrącić ją
z równowagi, jest konkretna i rzeczowa. Wydaje się być twardą „kobietą gór”, sama mówi o sobie,
że potrafi naprawić silnik, narąbać drew na opał. Jedyne, co ją ewentualnie niepokoi, to przyszłość
schroniska. Bardzo lubi zwierzęta – mieszka razem z małym psem Reksiem, nieokreślonej rasy,
dużych rozmiarów suką Ziutą i kilkoma kotami, wśród których prym zdaje się wodzić potężny kocur
o imieniu Wąpierz.
Edyta Askaris, lat 27, z zawodu polonistka, opiekunka grupy uczniów z własnej klasy II
h z Gimnazjum nr 4 w Lubaniu Śląskim. Ubrana w dżinsy, buty czarne typu glany, niebieski polar
i żółtą kurtkę przeciwdeszczową. Po raz pierwszy była z dziećmi na wycieczce w górach, w Chatce
Górzystów po raz drugi w życiu. Wydaje się być dość pewna siebie, pomimo oczywistego szoku,
jakiego doznała jako opiekunka i osoba odpowiedzialna za dzieci. Jej sposób wyrażania się jest
pełen niedomówień, zostawia miejsce na dopowiedzenia, albo na domysły. Może być rozkojarzona
z powodu wyżej wzmiankowanego szoku.
Maria Bostonwuerger, lat 30, narodowość niemiecka, ubrana w czarne spodnie,czarną
nieprzemakalną kurtkę i czarne skórzane buty, krótko ostrzyżona. Według opinii
współmieszkańców Chatki, „dziwna osoba”. Cicha. Nigdy nie słyszano, żeby z kimś rozmawiała.
Nie jest głuchoniema – wbrew temu, co sugerowało kilku ze świadków. Jak twierdzi, niewiele
rozumie z tego, co zaszło. Jest tu na urlopie, lubi dzikie miejsca. Osoba w rodzaju „podejrzanych
za samą twarz”.
Kań Mannsohn, lat 31, narodowość niemiecka, towarzyszy M.B. Ubrany podobnie, cały na
czarno, znak szczególny to złoty kolczyk w prawym uchu, włosy krótkie, jasne. Równie cichy, nigdy
nie rozmawia ze swoją towarzyszką, przynajmniej nie w obecności osób trzecich. Oczywiście,
również nie jest głuchoniemy. Nic nie rozumie z tego, co zaszło, jest w Izerach na urlopie, bo lubi
dzikie miejsca. Jego zeznania są we wszystkich szczegółach zgodne z zeznaniami złożonymi przez
Marię Bostonwuerger. Ubiorem i zachowaniem bardzo podobny do M.B, również i tym, że za sam
sposób bycia mógłby dostać przysłowiowe pięć lat.
* * *
– Maciek, chodź zobacz, jaka dziura!
– No co ty, do kibla będę właził razem z tobą? -
Czekający pod toaletą chłopak postukał się w głowę. -
Odbiło ci? A jak ktoś zobaczy?
– Chodź, mówię ci! – Drzwi otworzyły się na oścież.
W rogu, pod sufitem wisiał pęczek suszonych, niebiesko-fioletowo-żółtych kwiatów. Nad
starą deską klozetową klęczał piegowaty blondynek, Grzesiek Górski, zwany powszechnie „Górą”,
i wpatrywał się jak zaczarowany w czerń otworu, który oświecał latarką.
Teraz skinął na kolegę. – Chodź, Maciek, zobacz! Hu hu hu! – krzyknął.
Odpowiedziało mu echo. Głębokie, basowe.
– Co ty, z gównem rozmawiasz? – prychnął śmiechem jego najlepszy kolega Maciek Rychły,
dla przyjaciół po prostu „Wczas”. Przysunął się bliżej. -
Pokaż.
– A, i co, i co? – Grzesiek był dumny z odkrycia.
– No, niezła.
– Dna nie widać, co? – poświecił latarką po ścianach.
– No.
– Ja. Mówiłem ci, że niezła.
– Srałeś tu?
– No. A ty?
– Ja jeszcze nie. To spadaj, może spróbuję. Zostaw mi latarkę.
* * *
– Często tu bywasz? – zapytała Edyta. Podobał jej się ten wysoki, szczupły, długowłosy,
dowcipny chłopak.
Bardzo jej się podobał. Bardzo bardzo.
– Gdzie, w drewutni? Tylko, jak się kończy drewno.
– Marcin rozłupał świerkowy pniak jednym mocnym uderzeniem siekiery.
– W Chatce – uśmiechnęła się Edyta.
– Staram się. – Połówka pieńka zmieniła się w dwie niemal równe ćwiartki.
– A co w ogóle robisz? – Sama coraz bardziej dziwiła się swojej odwadze w indagowaniu
chłopaka.
– W ogóle to robię doktorat. – Spod siekiery wypadały coraz cieńsze szczapy. – Nie widać?
– Nie wyglądasz na naukowca...
– Okulary i garba zostawiłem w domu pod biurkiem.
A ty, co robisz w ogóle.
– Ja...
Wtem do drewutni wpadły Gośka z Moniką.
– Niech pani nic nie mówi nikomu – szczebiotały jedna przez drugą – bo my się tu właśnie
chowamy!
– Bo nas chłopaki gonią, bo my się bawimy w chowanego!
– Tak, i za nami najwięcej właśnie latają!
– Tylko niech pani nic nie mówi nikomu, my panią bardzo prosimy.
Kolejny pieniek z trzaskiem zamienił się w dwa półpieńki.
– Wystarczy – mruknął Marcin – proszę pani.
– Już? – zdziwiła się Edyta.
– Przerąbane – chłopak pokiwał głową i wyszedł.
* * *
Cień wychynął z lasu i wciągnął z lubością zapach dymu z komina. „Cywilizacja – pomyślał.
– Mięso”. W krwistoczerwonych oczach, przed momentem jeszcze nieco zmatowiałych, zapalił się
nowy ogień. Flins wrócił na Halę Izerską.
* * *
Maciek Rychły nie siadał na deskę klozetową – przy panującej temperaturze, mniej więcej 18
stopni poniżej zera byłoby to torturą. Mimo to starał się jak najlepiej spełnić swój toaletowy
obowiązek. Ta czynność zawsze wymaga dużego, nomen omen, skupienia.
Maciek pochylił się i zastygł.
Wtedy poczuł na karku ostre pazury.
Krzyk przyjaciela zmroził i tak zimną już krew w żyłach stojącego pod drzwiami Grześka
Górskiego.
Maciek usiadł na deskę, ale nie czuł zimna, za to czuł, jak pazury wbijają mu się głębiej w kark.
Krzyczał – głośno i przeraźliwie.
– Co się dzieje?! – Góra otrząsnął się z pierwszego szoku i Z całej siły szarpnął drzwi
wychodka. – Maciek, co jest grane?!
– Aaaaaaaaaaa! Zabierzcie to, zabierzcie! – darł się gimnazjalista. – Nie! Nie!
– Wczas! Otwórz drzwi!
Maciek poderwał się z trudem i wyszarpnął skobel.
Szarpnięte mocno drzwi otworzyły się szeroko. Góra wlepił w kolegę przerażony wzrok.
– Co się... – wyjąkał. I wybuchnął śmiechem.
Kot Wąpierz stwierdził, że ma już dość zabawy z tym hałaśliwym towarzystwem i z godnością
zeskoczył z grzbietu ucznia. Dowcip udał się po raz kolejny.
Kocur nie na darmo nosił swoje imię.
– Ubierz się, bo sobie odmrozisz. – Wisława Gogolewska chwyciła Wąpierza i posadziła sobie
na ramieniu. Stanęła za plecami Grześka Góry. – Zdaje się, że kot Wąpierz znowu spełnił swoją
powinność, co?
Straszny kot Wąpierz wystraszył chłopaka, co? – Głaskała kocura pod brodą. – No prędko,
ubierz się, bo kiedyś będziesz bardzo żałował, żeś na czas portek nie podciągnął! – rzuciła nagle
w kierunku stojącego bez ruchu gimnazjalisty.
Maciek Rychły spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na swoje gołe kolana. Otrzeźwiał w jednej
chwili.
Zaczerwienił się i nieporadnie zaczął podciągać majtki, spodnie i kalesony. Nieporadność
wynikała z tej właśnie kolejności podciągania. Właścicielka Chatki nie przestawała gładzić kota:
– Ubierajcie się ciepło – rzekła – białe zimno idzie.
Będzie mróz, że ha.
* * *
Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi pokoju z tabliczką „Kopulatka”. Przez głowę
przeleciała jej myśl. Myśl o temperaturze bliskiej temperatury wrzenia krwi. Myśl, od której się
zarumieniła.
Wtedy ją minęli. Chłopak z dziewczyną. Ubrani na czarno, ponurzy i cisi.
Tak właściwie to nie zwróciła na nich uwagi.
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Dnia 3 lutego w schronisku Chatka Górzystów znajdowali się:
Marcin Marchwicki – lat 29, mediewista, doktorant historii na Uniwersytecie Wrocławskim,
ubrany w zielony polar, brązową kurtkę z goretexu, szare spodnie i buty górskie koloru
nieokreślonego (brązy i beże).
Stały bywalec Chatki Górzystów, doświadczony turysta górski, jeździ na nartach biegowych.
Wyraża się w sposób niezwykle skomplikowany, naszpikowany zapożyczeniami z innych języków,
najczęściej ironicznie i na swój sposób dowcipnie. Wydaje się być dość nerwowy, ma tiki. Lubi
ciszę i spokój, najchętniej przebywa sam. Typ marzyciela. Nie wygląda na zbyt przejętego
tragedią.
Wojciech Linsta – lat 19, licealista ze Zgorzelca, spędza w Chatce Górzystów ferie, głównie na
chodzeniu do Czech, następnie spożywaniu przyniesionego ze sobą alkoholu.
Dariusz Tilcher – lat 19, licealista ze Zgorzelca, kolega wyżej wzmiankowanego.
Grzegorz Potpolski – lat 19, j.w.
Wszyscy trzej nie odznaczają się niczym szczególnym, zwykli, przeciętni, nastoletni uczniowie
liceum, dobrze obeznani z terenem, są stałymi gośćmi schroniska. Bardzo przejęci tragedią.
Chcąjechać do domu. Twierdzą, że źle się czują.
* * *
– Proszę! – Wisława Gogolewska miała donośny, czysty głos.
Drzwi bufetu otworzyły się z lekkim skrzypieniem.
Gośka i Monika, mimo warunków polowych, wyglądały nienagannie.
– Przepraszamy – zagaiła Gośka, wskazując na trzymany w ręku przedmiot. – Gdzie możemy
to podłączyć, bo w naszym pokoju nie możemy znaleźć gniazdka?
– Podłączyć co? – zmarszczyła brwi właścicielka Chatki Górzystów.
– No przecież – żachnęła się Monika – lokówkę. -
Co?!
– Lokówkę!
– Co?!!!
– No... – Gimnazjalistki miały coraz bardziej obrażone miny. Wisława Gogolewska śmiała się
do rozpuku. Konwersacja siłą rzeczy wygasła. Jednak dziewczyny miały jeszcze jedno ważne
pytanie.
– A możemy zrobić dyskotekę w świetlicy?
– Haha haha! Dysko co?! A róbcie, róbcie, skoro przywiozłyście specjalnie na tę okazję
lokówkę, to przecież wam, haha hahha, nie zabronię.
Drzwi trzasnęły, zagłuszając „dziękujemy”. Choć być może wcale nie było żadnego
„dziękujemy”?
* * *
– Co to jest? – szepnął podekscytowany Grzesiek Górski.
– Gdzie? – przysunął się bliżej smagły, czarnowłosy Maciek Rychły – Tam, to okrągłe –
wskazał promieniem latarki na leżące w kącie stajni zawiniątko w brudnych szmatach.
– Idziemy?
– No pewnie.
Maciek i Grzesiek byli zachwyceni Chatką Górzystów. To był raj dla takich jak oni łazików
i szperaczy. Samo schronisko, stajnia, drewutnia, wszystko było nowe i pełne atrakcji. Nie
zamierzali, tracić czasu, postanowili zwiedzić wszystko od razu pierwszego wieczoru. Teraz
czołgali się pod belkami nad polepą stajni, w zawalonym kiedyś i dawno nie sprzątanym boksie.
Maciek prowadził – czując potrzebę rehabilitacji za zniewagę doznaną w oczach kolegi i co gorsza,
w oczach właścicielki schroniska. Zniewagę ostrą jak słynne pazury kota Wąpierza.
– No, chodź – ponaglił Górę. – Pospiesz się.
– Idę, idę – gramolił się Grzesiek.
– Poświeć mi – rzucił Wczas, odgarniając deski z drogi. Górski poświecił. I upuścił latarkę.
Obaj aż podskoczyli, uderzając głowami w belki.
– Co to było? – jęknął Maciek. – Co?
Jego kolega ostrożnie podniósł latarkę i jeszcze raz poświecił przed siebie, starając się
opanować drżenie dłoni. Snop światła padł na pobliską przegrodę. Wielka, ciemna głowa z dużymi,
żółtymi zębami patrzyła na nich brązowymi oczma. Gęste, równie brązowe włosy opadały na czoło.
Para leciała z nozdrzy.
– Koń – Grzesiek otarł pot z czoła;
– Ja cię kręcę. Ale się przestraszyłem.
– Przestań nawijać i leć po tamto coś. Może to jakiś skarb? – fuknął Góra.
– No. – Wczas przeciskał się pod belkami, nie przestając gadać. – Tata mi mówił, że tu dużo
skarbów można znaleźć, bo tu Niemcy uciekali i zostawiali. Ale ten koń to chyba nic złego nie
zrobi, co? Jak myślisz,
Grzechu?
– Wziąłeś już? – niecierpliwił się Góra. – Chodź, bo już zimno.
– Już, już, co się wkurzasz – szeptał Maciek, podnosząc zawiniątko. – Ciężkie, ciekawe co to
jest?
– Dawaj tutaj – syknął Grzesiek. – Dawaj, dawaj.
– A tam dawaj – uśmiechnął się Wczas. – Najpierw ja. W końcu pierwszy tu doszedłem.
I ciekawe co... odrzucał zaschnięte, stwardniałe na mrozie łachmany, ciągle mrucząc pod nosem
– ...to może być...?
Ze stanu świadomości w stan nieświadomości przeszedł płynnie. Jednym ruchem w zasadzie.
Ruchem, który miał stworzyć bezpieczny dystans pomiędzy znalazcą a znaleziskiem, i który
zakończył się dość gwałtownym spotkaniem z belką.
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Jak przyznała Edyta Askaris, wieczór 3 lutego spędziła, siedząc przy kominku tudzież
zwiedzając schronisko. Indagowana twierdzi, że nie przypomina sobie szczegółów. Krótko mówiąc
coś ukrywa.
Używając kolokwializmu: kręci.
* * *
– Można? – Edyta zapukała do drzwi Kopulatki i nacisnęła na klamkę, nie czekając na
zaproszenie.
– Proszę – Marcin Marchwicki leżał na łóżku, czytając przy świetle nietypowej, czarnej
świeczki. Jego „proszę” było spóźnione o czas potrzebny do otwarcia drzwi.
– Co czytasz?
– Klasyka. Malleus Maleflcarum.
– Co takiego? – Zerknęła na okładkę. – To po łacinie?
– Tak. Nie uczyli was łaciny na polonistyce?
– Uczy... skąd wiesz, że jestem... że byłam na polonistyce?
– Podsłuchałem, jak twoi uczniowie recytują inwokację do Pana Tadeusza. Rzekomo, żeby
sprawić ci przyjemność – w głosie Marcina była ironia.
Spuściła wzrok.
– Przeszkadzają ci?
Podniósł się z łóżka i stanął przed nią. Pachniał herbatą.
– Nie musisz czuć się winna. To, że oni mi przeszkadzają, nie znaczy, że ty mi przeszkadzasz.
Podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko.
Odpowiedział równie szczerym uśmiechem.
– Nauczycielka w gimnazjum to ciężki fach stwierdził Marchwicki, patrząc jej w oczy. -
Nieprawdaż?,
– To znaczy... – zaczęła.
Przerwał jej podniesiony głos z korytarza.
– No, szlag człowieka z jasnego nieba może między oczy, jak nic, haratnąć. Co to ma być, co?!
To była właścicielka schroniska.
– Nie idź, Wiśka da sobie radę. – Marcin chwycił Edytę za rękę.
Nie chciała, żeby puszczał. Nie chciała wychodzić.
Musiała.
– Przepraszam – wykrztusiła i niechętnie uwolniła się od jegoręki.
Na korytarzu stała Wisława Gogolewska i pokazywała na zupełnie nie artystycznie rozsypane
śmieci, walające się po całym piętrze i na schodach.
– No to już jest, bez przeproszenia, przegięcie, chamstwo, swołocz i bandytyzm! Posprzątać
mi to proszę i to natychmiast! – właścicielka Chatki Górzystów była wyraźnie zagniewana.
– Co tu się stało? – Edyta Askaris otworzyła drzwi największej sali w schronisku, Zbirówki. –
Co tu się stało?!
Odpowiedziała jej cisza. A potem wyrwał się mały Wal-dek, który nigdy nie potrafił utrzymać
języka na wodzy.
– Bo oni w piłkę grali workiem ze śmieciami!
– Ach tak! – Edyta była zła jak osa. – Nie będę teraz dochodzić, kto grał, z kim grał i kto
wygrał. Potem o tym porozmawiamy. Teraz natychmiast posprzątać mi ten burdel i zachowywać
się grzecznie! I niech ja jeszcze którego złapię jak łobuzuje, to mnie popamięta!
– Dobrze – powiedziała w imieniu wszystkich Magda.
– I macie słuchać pani kierowniczki! – wrzasnęła jeszcze Edyta. Myśl o zepsutej rozmowie
z Marcinem dodawała jej chęci do wyładowania się na dzieciach.
Nagle na ramieniu poczuła dotyk silnej dłoni.
Odwróciła się z nadzieją. To była Wiśka Gogolewska.
Niestety.
– Niech się pani belferką tak nie stresuje, złość piękności i wątrobie szkodzi – powiedziała
cicho. -
Dzieci jak to dzieci, muszą się wybiegać, wy szumieć.
Nie dziwota. Dziwota byłaby dopiero, jakby były spokojne. Wtedy różne rzeczy można by
było podejrzewać, z narkotykami włącznie.
– Ale nabrudzili przecież...?
– Nabrudzili, to i posprzątają, nie ma problemu.
Widzę, że pani belferką nowa w zawodzie?
– Drugi rok – szepnęła Edyta.
– No – stwierdziła Wisława. – Lekki kawałek chlebka z miodem to to nie jest.
* * *
Wojtek Linsta, Darek Tilcher i Grzesiek Potpolski, trzej licealiści z niedalekiego Zgorzelca
spędzali w sercu Gór Izerskich swoje ostatnie ferie w szkole średniej. Nastrój mieli szampański,
mimo że w ich świadomości powoli zagnieżdżał się strach przed zbliżającą się wielkimi krokami
maturą. To dzięki nim trasa Chatka Górzystów – Harrachov była codziennie przetarta – chłopcy
ćwiczyli siłę przebicia i umiejętność pokonywania trudności w dążeniu do celu na zaśnieżonym
„Złotym Szlaku” – jak go nazywali. Cel był jasny. I z pianką.
Tego wieczora, tradycyjnie już, wracali z nowym ładunkiem natchnienia do schroniska.
I tradycyjnie już część butelek uległa wyczerpaniu po drodze – na tradycyjnych przystankach:
granica polsko-czeska, schronisko Orle. Trzeba przyznać, że licealiści mieli wyśmienitą kondycję
psychofizyczną. Fizyczną zapewniały codzienne prawie trzydziestokilometrowe marsze.
Kondycję psychiczną dawały każdorazowa radość z dotarcia do Chatki, wieczory przy kominku
w świetlicy, długie rozmowy, gra na niezmiennie rozstrojonej gitarze Grześka. Po prostu radość
z bycia w górach razem z przyjaciółmi.
Światła Chatki Górzystów, zważywszy, że rzucane tylko przez stojące w niektórych pokojach
świece, były nikłe. Ale maturzyści nie mogliby się zgubić nawet we mgle i po ciemku, tę trasę
mieli w małym palcu.
Ostatnia prosta, zrzucenie mokrych ciuchów, Stara Kuchnia i kominek. Z zimnym piwkiem.
To jest życie!
Śnieg przed Chatką był wydeptany.
– Co to, jakaś banda czeskich partyzantów się przedarła? – rzucił Wojtek Linsta.
– Co je? – Spod stajni wychynął szczupły, nieogolony mężczyzna, mówiący
charakterystycznym, zabawnym dla większości Polaków akcentem. – Co wy tam piwopijce
hwarzycie?
– Nic, Honza, nic! Mówimy, że czescy partyzanci grasują! – rzucił z poważną miną Darek
Tilcher. Jego koledzy wybuchnęli śmiechem.
– No, to nie je smiszne. – Honza groził palcem, ale uśmiechał się szeroko. – Jeszcze uwiditie wy
czeskich paryzantów, uwiditie.
– Jedziesz już? – spytał Grzesiek, wskazując na narty, które Czech miał przypięte.
– Ano. Swiczki wam prywiozlem. Nashle, nashłe, bile zimno ide.
– No. Nashledanou. Uważaj na siebie, Honza. I uważaj na czeskich partyzantów.
Teksty o czeskich partyzantach były ostatnio na topie. Cała trójka zachichotała, patrząc jak
Czech znika w mlecznym oparze. Wtem drzwi schroniska otworzyły się z hukiem na oścież
i wybiegło przez nie czworo dzieci. Jedno z nich zawadziło stopą o próg i po chwili wszyscy leżeli
nosami w śniegu. Dwie dziewczynki i dwóch chłopaków. Za nimi kolejna czwórka wynurzyła się
z korytarza, zwalając przy tym stojące tam narty.
Dzieciaki zanosiły się głośnym śmiechem.
– Masz czeskich partyzantów – zachmurzył się momentalnie Darek Tilcher. – To o nich
Honzie chodziło. Cholerna gównażeria będzie harcować dzisiaj po Chatce jak głupia.
– To posiedzimy w pokoju – mruknął Grzesiek Potpolski. – Czy coś?
– Myślisz, że to coś pomoże?
Zanim zdążył odpowiedzieć, Darek poczuł zimną wilgoć spływającą mu za kołnierz. Odwrócił
się i potoczył pełnym nienawiści wzrokiem po roześmianych twarzach gimnazjalistów z Lubania.
– To nie ja! – usłyszał.
– Ja też nie!
– To on, proszę pana, to on!
– Ha ha ha ha ha! Tilcher zacisnął zęby.
– Zabić gnojów to mało – warknął.
– Ciekawe, kto tu z nimi przylazł? – rzucił Wojtek i zamknął za sobą drzwi.
* * *
– Można raz jeszcze? – Edyta zamknęła za sobą drzwi Kopulatki.
– Można jeszcze wiele razy – rozłożył ręce Marcin. -
Ale co cię tu wiodło, powiedz?
– Idąc bez celu, nie pilnując drogi, sama nie pojmuję, jak w twe zajdę progi – uśmiechnęła się
Edyta.
– A pytanie zadasz, waćpanna, w myślach jeno? – Chłopak wstał i nalał do kubków parującego
trunku ze stalowego termosu. – Wypijesz toast? Za spotkanie? Za tych, co na morzu? Za
cokolwiek?
– Za cokolwiek chętnie. – Nauczycielka podniosła zielony emaliowany kubek. – Może
banalnie za zdrowie?
– Może staropolskiego bruderszafta?
– Racja – dziewczyna łyknęła aromatycznej herbaty.
– Jestem Edyta.
– Marcinem jestem. – Wypił także. A potem pocałował ją w usta. I trzymał w objęciach
znacznie dłużej niż powinien. Przynajmniej wedle przyjętych norm dotyczących pierwszego
spotkania.
Nie opierała się przez dłuższą chwilę. Dłuższą niż powinna. Przynajmniej wedle przyjętych
norm dotyczących pierwszego spotkania. Potem, wbrew sobie, oderwała się od jego ust.
I nieudolnie starała się udawać oburzenie.
– Co ty robisz? – szepnęła. – Go?
– Pani, tak mędrzec powiada, że manna gdy z nieba spada, to jeden je, drugi patrzy” – zanucił
jej do ucha. -
Średniowieczna mądrość trubadura zwanego Marcabru.
Mądrość ponadczasowa. Prawdziwa.
– Ależ ty jesteś bezczelny... – powiedziała, próbując zabrzmieć surowo i z wyrzutem.
Znów pocałował ją w usta. Nie broniła się wcale.
Wręcz przeciwnie. Skapitulowała na całej linii. Z rozkoszą.
Głos zza drzwi zabrzmiał jak krzyk dobijanego zwierzęcia. Przejmująco.
Aaaaaaaa!!! – zawtórowała w myślach Edyta.
Ogarnęła ją nienawiść. Znała te głosy. Zbyt dobrze.
Aaaaaaaaaa!!!.
Tym razem trzasnęła drzwiami Kopulatki najmocniej jak potrafiła. Ale nie z tej strony, z której
chciała. Aaaaaaaaaaa!!!.
* * *
– Aaaaaaaaaaaaa!!! – darły się wniebogłosy Gośka i Monika. Magda była blada. Jeszcze
bledszy był Grzesiek Górski, ale najdalej w tej konkurencji posunął się Maciek Rychły, na którego
czole niebieszczył się, solidnych rozmiarów guz, kontrastując z bielą, a raczej szarością śniadej
zwykle twarzy. Cały kark miał świeżo podrapany.
– Co się dzieje?! – wrzasnęła Edyta. Nerwowo.
Wręcz histerycznie. Niedobrze.
– Ciii – Uspokajała Wisława Gogolewska. – Coście tam znaleźli?
W świetlicy zebrali się prawie wszyscy aktualni mieszkańcy Chatki Górzystów. Góra Górski
bez słowa odsłonił trzymane w rękach zawiniątko.
Ten pokaz miał jedną zaletę. Obie dziewczyny przestały wreszcie wrzeszczeć. Straciły ochotę.
A moment później świadomość.
– Skąd... gdzie... jak? – wymamrotała Edyta Askaris.
– W stajni – bąknął Grzesiek. Maciek potwierdził kiwnięciem głowy.
– Dajcie spokój. – Darek Tilcher był zielony na twarzy i bulgotał. – Nie przy jedzeniu.
Wszyscy zebrani, czy stali daleko, czy blisko, odsunęli się do niego co najmniej na jeden krok.
Tylko ubrani na czarno Niemcy nie zmienili swojej pozycji.
Ale oni nie stali zbyt blisko.
– Dajcie to! – warknęła zmienionym głosem właścicielka schroniska. – Dajcie, i to zaraz.
Grzesiek puścił to, co trzymał w rękach. Potoczyło się po drewnianej podłodze.
Z parkietu uśmiechała się pożółkła czaszka.
Najgorsze było właśnie to, że się uśmiechała – miała dużo doszczętnie zepsutych, czarnych
zębów. Za to dwie górne trójki i dolna jedynka świeciły złotem.
Czaszka potoczyła się jeszcze kawałek, zawirowała i zatrzymała się – jak na życzenie,
uśmiechem do zebranego audytorium. Oświetlał jąblask bijący z kominka.
– Kości zostały rzucone – stwierdziła ni stąd ni zowąd Edyta Askaris.
– Alea iacta est – potwierdziła Wiśka Gogolewska i podniosła czarnozębny czerep. – A teraz
spać! -, zarządziła tonem nie znoszącym sprzeciwu.
* * *
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zaświdrowało w kudłatej głowie pogańskiego bożka. Flins odsunął
się od okna i zatkał spiczaste uszy. Aaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zabrzmiało raz jeszcze. To bolało.
Gorzej niż poświęcona ziemia.
Flins odwrócił się, obszedł Chatkę Górzystów dookoła i umknął w las. Jakżeż on nienawidził
ludzi!
Nienawidził ich szczerze i gorąco. Zwłaszcza tych najmniejszych, głośno krzyczących.
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Później dzieci stały się jeszcze głośniejsze. Jakby dla zabicia złych myśli czy zatarcia ponurego
wrażenia zaczęły bawić się, rozrabiać i hałasować ze zdwojoną siłą. Stali bywalcy Chatki
Górzystów stwierdzili zgodnie, że oni w taki wieczór bawiliby się raczej w opowiadanie historii
o duchach, bo atmosfera była sprzyjająca. To, że dzieci zachowywały się inaczej, zrzucono na karb
zbyt częstego oglądania telewizji, braku wyobrażenia o tym, że można w ogóle spędzać wieczór na
słuchaniu opowieści. Winę za ich zachowanie zrzucano też częściowo na nauczycielkę,
Edytę A. Zarzucono jej brak kontroli nad klasą czy też wręcz brak zainteresowania tym, co się
dzieje.
* * *
– Do trzech razy sztuka – szepnęła do siebie polonistka i bez pukania nacisnęła klamkę
Kopulatki.
Wewnątrz paliła się czarna i mocno dymiąca świeca z grubym, pachnącym knotem, na łóżku
leżała otwarta książka, na stole stał termos. W kącie, u powały wisiał sporych rozmiarów pęczek
ususzonych kwiatów o niebiesko-fioletowych płatkach, których barwa gdzieniegdzie przechodziła
w nienaturalną żółć. Ale Marcina nie było.
– Cholera! – zaklęła Edyta. Kolejny raz trzasnęła drzwiami nieszczęsnego pokoju. Wybiegła
na dwór.
Śnieg chłodził jej rozpalone policzki.
* * *
Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie zawiane
jeszcze ślady prowadziły do lasu.
– Die schwarze Stunde ist endlich gekommen meine liebe Locusta – powiedział cicho Karl.
– Die schwarze Nacht macht uns unsichtbar zawtórowała Maria.
– Wir sind Raben...
– Wir sind Eulen...
– Drachen...
– Ungeheuer...
– Erloesche nie, o Feuer!
W przeraźliwej ciszy szumiały cicho szeptane słowa ponurej pieśni.
* * *
– I to się stało wtedy? – zapytał Jacek Riperski. -
Tak?
– Juści – potwierdziła Wisława Gogolewska. – Zdaje się, że wtedy. Ten mały z guzem, co go
Wąpierz podrapał, chodził po schronisku i szukał kolegi.
– I znalazł?
– No właśnie nie. Bo to ten piegowaty zginął pierwszy. Ale wtedy o tym jeszcze nie
wiedzieliśmy.
– Jak to było?
– Żebym to ja dobrze pamiętała... Dyskotekę sobie malcy urządzili. Spryciarze baterie nawet
na zmianę przytargali.
* * *
Najnowszy przebój Nas Pięcioro Kocham się w tobie rano, gdy wstaję z łóżka brzmiał na tyle
głośno, na ile pozwalała moc głośniczków przyniesionego przez Gośkę magnetofonu. Techniczne
mankamenty tak zwanego,jamnika” były rekompensowane przez żywiołowe reakcje dzieci i ich
głośny śpiew do wtóru z liderem popularnej „Piątki”:
– Co rano, co rano, co rano, serce mi bije pod starą piżamą. Co rano, co rano, co rano kocham
się w tobie i już!
Dzieci całkowicie opanowały świetlicę. Nie było to trudne – wystarczyło przynieść
magnetofon i puścić muzykę z przyniesionej kasety. Najbardziej zatwardziali „Chatkowicze” nie
wytrzymywali. A do Chatki trafiali zwykle ludzie odporni na czynniki zewnętrzne i nawykli do
trudów. Nie dali rady.
Miłośnicy gór są też z reguły ludźmi spokojnymi, więc nie zareagowali agresywnie. Muzyka
łagodzi obyczaje...
Ciągle szary na przyozdobionej guzem twarzy Maciek „Wczas” Rychły wpadł do świetlicy
i krzyknął, starając się zagłuszyć Nas Pięcioro i całą klasę:
– Nie widział ktoś Góry?! Ściszono magnetofon.
– Co?!
– Pytam, czy nie widział ktoś Grześka?!
– Nie – odezwało się kilka zgodnych głosów. – Tu go nie było.
– Może w kiblu jest? – zasugerował mały Waldek.
– Nie, byłyśmy przed chwilą – powiedziała w imieniu swoim i Moniki Gośka.
– A w pokoju?
– Nie ma, stamtąd idę.
– Góra z Górą się nie zejdzie – zachichotał Władek. -
Może poszedł po rozum do głowy?
– Przestań już o tej głowie – spiorunowała go wzrokiem Magda. – Trzeba powiedzieć pani.
– A po co? – prychnęła Monika. – Jeszcze nam zabroni się bawić...
– I będzie miała rację. – Wychowawczyni stanęła nagle w drzwiach świetlicy. – Co się stało?
– Nic się nie stało – pospieszyła z odpowiedzią Gośka. – Nic zupełnie. Możemy się jeszcze
trochę pobawić?
– Ale po 22 do łóżek! – warknęła nauczycielka, spoglądając na zegarek. Była mokra od śniegu.
I zaczerwieniona.
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Według relacji wszystkich pytanych, feralnego wieczoru 3 lutego 2004 około godziny 21, mimo
bardzo złej pogody, nazywanej tu powszechnie „białym zimnem”, większość mieszkańców opuściła
schronisko w poszukiwaniu chwili ciszy. W tym samym czasie w świetlicy dzieci urządzały sobie
dyskotekę. Według słów kierowniczki, taka zabawa w Chatce Górzystów to ogromna rzadkość.
Właściwie oprócz niej w schronisku przebywała o tej porze tylko trójka licealistów ze Zgorzelca.
Spędzali oni czas w swoim pokoju o nazwie „Stara Kuchnia” (na piętrze). Nie zaręczają jednak, że
nie opuszczali pokoju w ogóle, wręcz przeciwnie, są pewni, że co jakiś czas któryś z nich wychodził
(niemożliwe do ustalenia jest, kto i kiedy). Wyjścia miały bezpośredni związek z zaspokajaniem
potrzeby fizjologicznej, co z kolei miało bezpośredni związek ze spożywaniem we wzmiankowanym
pokoju dużych ilości czeskiego piwa jasnego marki Gambrinus, Złoty Bażant oraz ciemnego piwa
marki Velkopopowicky Kozel.
Pytani o stosunek do bawiących się w świetlicy dzieci odpowiadają wymijająco, że zabawa im
nie przeszkadzała. Jednak w głosie wyraźnie słychać z trudem skrywaną niechęć. Pytani; czy
wiedzieli o tym, że jedno z dzieci zaginęło, odpowiadają zgodnie i bez zastanowienia, że nie mieli
pojęcia.
* * *
Grzesiek Górski oddalał się coraz bardziej od schroniska w poszukiwaniu swojego przyjaciela.
Czuł niepokój.
Przy takiej pogodzie i w śniegu, w którym zapadało się po kolana, a czasem po pas nawet,
spacer po szlaku wiązał się z ogromnym wysiłkiem, nawet dla w miarę wybieganego
czternastolatka. Dlatego Grzesiek nie odszedł naprawdę daleko. Dwieście, trzysta metrów?
Wystarczyło. Było bardzo zimno i po kilkunastu minutach stracił orientację w oparach
„białego zimna”.
Brakowało mu sił. Albo ogromnie przydatnych zimą w Izerach nart biegowych, częstokroć
zastępujących rakiety śnieżne. Powoli wpadał w panikę. Przecież był tylko dzieckiem..
– Gdzie się włóczysz, mały?
– Aaa! – wrzasnął Grzesiek i upadł twarzą w śnieg.
– Gdzie się włóczysz, pytam? – powtórzył doktorant historii Marcin Marchwicki.
W przeciwieństwie do gimnazjalisty nie zapadał się w śniegu. Miał narty.
– Nie widział pan mojego kolegi? – zapytał, podnosząc wzrok, Góra. Głos mu drżał, na twarzy
miał resztki śniegu, w oczach migotały łzy.
– Czy widziałem? – prychnął Marcin. – Nie, teraz nic nie widać, jest ciemno, mgła i białe
zimno, wiesz? Stille Nacht, heilige Nacht, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
– To taki kolega czarny, z guzem na czole... No bo on gdzieś zginął i ja się boję, że może stało
mu się coś złego – trajkotał uczeń. Naprawdę się bał.
– Masz rację, że się boisz. – Doktorant oparł czubek narciarskiego kijka o pierś gimnazjalisty.
– Tutaj o wypadek nietrudno. Z górami nie ma żartów.
– Jak to? – Grzesiek miał rozszerzone oczy i sine od mrozu usta.
– Tak – pokiwał głową Marcin – a teraz smaruj z powrotem do Chatki, gówniarzu. Jasne?
Góra odwrócił się z bijącym mocno sercem.
Widoczność w. każdym kierunku ograniczała się do kilku metrów. A może kilku centymetrów?
Trudno było to stwierdzić – z góry, z dołu i z każdego z boków otaczała go taka sama
przyciemniona czernią nocy biel.
– Po śladach, synku, po śladach – dobiegło go przez szum zawiei.
Posłuchał. Ruszył po śladach. Nie był pewien, czy po swoich.
* * *
Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn siedzieli wyprostowani, bladzi i odziani jak zawsze na
czarno.
Oboje mieli wąskie, zaciśnięte wargi.
– Niech pani zapyta, co robili wieczorem 3 lutego 2004.
– Was habt ihr an diesem Abend gemacht? Gestem meine ich – zapytała Gogolewska.
– Die Nacht war schwarz... – zaczął Karl Mannsohn, ale przerwał, uderzony łokciem przez
swoją towarzyszkę.
– Co mówi? – warknął Riperski. – Co?
– Mówi, że ciemno widział – wzruszyła ramionami właścicielka schroniska.
– Co?
– Mówi, że noc była czarna.
– Nie rozumiem...
– Wiem, dlatego panu tłumaczę.
Starszy aspirant po raz kolejny napluł sobie w myślach w brodę, że za młodu nie uczył się
języków obcych. Mimo wszystko próbował zachować zimną krew.
– Proszę powiedzieć żeby mówili konkretnie.
– Dobra... Sagen Sie es uns bitte konkret.
– Konkret... – zamyśliła się Maria Bostonwuerger. -
Wir wissen nicht mehr genau. Haben einen Spaziergang gemacht, oder?
– Ja – potwierdził Mannsohn. – In den Wald.
– Mówią, że poszli do lasu – przetłumaczyła Wisława Gogolewska. – Na spacerek.
– W nocy? Może poszli do lasu? A może wrzucimy granat do studni? – zagryzł wargi Riperski.
– Co oni tu w ogóle robią, co?
– Bo ja wiem? – zastanowiła się Wiśka. – Mnie nie przeszkadzają. Cisi i spokojni. Trochę
dziwni. Ponurzy.
Może sataniści? Ja tam się zresztą w światopogląd nie wtrącam.
– Sataniści? – podniósł brwi policjant.
– Nie wiem, tak tylko sobie strzelam. Krzyży do góry nogami nie zaobserwowałam. Może po
prostu spędzają tu czas?
– Niech pani spyta – zażądał aspirant. – Niech pani spyta, co oni tu robią.
– Was macht ihr hier?
– Wir yerbringen die Zeit hier, was sonst?
– No, nie mówiłam?
* * *
Nie wiedział, kto go uderzył. Nie wiedział kiedy.
Nie wiedział dlaczego.
Już mu nie zależało. Po raz kolejny tego wieczoru padł twarzą w zimną, głęboką, pokrytą
warstwą lodu pierzynę. Nie czuł zimna. Nic nie czuł. Nawet ból promieniujący z tylniej części
głowy zgasł jak zdmuchnięta świeca.
Grzesiek Górski zapadał się w otchłań.
* * *
Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004
w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.
Około godziny 21.30 stwierdzono zaginięcie drugiego dziecka, Grzegorza Górskiego vulgo
Góry.
Zniknięcie ww. zauważone zostało przez kolegów i koleżanki z klasy, a konkretnie rzecz biorąc,
przez Magdalenę Wiśniewską.
* * *
– Słuchajcie, gdzie jest Góra? – Magda, wzorowa uczennica, starała się, częściowo
podświadomie a częściowo świadomie, zastąpić nieobecną wychowawczynię.
– Pewnie włóczą się gdzieś z Maćkiem, jak to oni prychnęła Gośka, próbując przebić się
głosem przez grający magnetofon.
– Co rano, co rano, co rano, serce mi bije pod starą piżamą! – wydzierał się zespół Nas pięcioro.
Piosenka Kocham się w tobie rano, gdy wstaję z łóżka była niekwestionowanym przebojem
wieczoru.
– Trzeba powiedzieć komuś... – zasępiła się Magda.
Gośka machnęła lekceważąco ręką. Zabawa trwała w najlepsze. Klasa II h z Gimnazjum nr 4
w Lubaniu Śląskim rozkręcała się. Miała do tego dobre warunki żadnego nadzoru ze strony
dorosłych.
Istny raj.
* * *
Drzwi do Zbirówki otworzyły się na oścież.
– Przyjechałeś? – powiedziała Edyta Askaris. Nie chciała, żeby zabrzmiało to tak tęsknie
i sentymentalnie. Ale tak właśnie zabrzmiało.
– Veni vidi – uśmiechnął się Marcin Marchwicki. – A ty?
– Ja? – podeszła bliżej. – Ja czekam trzeci dzień i patrzę na drzwi, czy przyjdzie ktoś od ciebie,
czy przyjdziesz ty...
Objął ją ramieniem i popchnął leciutko do swojego pokoju. Zamknął drzwi.
– Veni vidi vici – mruknął pod nosem i pocałował ją namiętnie. Nie odpowiedziała. Miała co
innego w głowie. I zajęty język.
Pukanie do drzwi było szybkie i nerwowe. Równie szybkie i nerwowe było otwarcie tychże
drzwi.
Nauczycielka odskoczyła od doktoranta jak oparzona.
Dyszała ciężko.
– Przepraszam – Magda Wiśniewska mówiła szybko.
– Tak sobie właśnie myślałam, że panią tu znajdę.
Proszę pani, Grzesiek Górski i Maciek Rychły gdzieś zginęli. Nie ma ich już chyba z godzinę,
albo i dłużej.
Edyta wypuściła powietrze nosem.
– Wiesz, że to niegrzecznie wchodzić bez pukania? syknęła.
– Pukałam, i ja... – Wzorowa uczennica złapana na uchybieniu zasadom dobrego wychowania
to nie najprzyjemniejszy widok. Czerwień twarzy i usta w podkówkę. – Bo ja myślałam, że... Bo
Maćka i Grześka nie ma i ja myślała