Grzegorz Żak Światło Czarnych Świec Wieśce I., właścicielce Chatki Górzystów, dzięki wielkie za rzeczywiste szczegóły niezwykle istotne dla treści. W zasadzie większość osób występujących w poniższym utworze ma swoich odpowiedników w naturze. Podobieństwo nie jest bynajmniej przypadkowe – aczkolwiek większość jest konfabulacją. Jak to w prozie, ocierającej się w równym stopniu o rzeczywistość, jak i nierzeczywistość. Mam nadzieję, że nikogo z Was nie zniechęcę do odwiedzenia Chatki Górzystów. Bo ona istnieje naprawdę. I naprawdę nocują tam wycieczki szkolne. A reszta... Zapytajcie Szekspira, czym jest reszta... autor Księżyc błysnął w krwistoczerwonych oczach, potem schował się za mlecznym woalem gęstej mgły. Oczy zwęziły się. Trzeba było pochować mnie w sposób, jak wy to, o ironio, nazywacie, ludzki – pomyślał Flins. – Nie tłuc łopatami, nie znęcać się nad ciałem... Wy, ludzie, jesteście okrutni. Tego się od was nauczyłem. A jestem bardzo pojętny. Mówiłem, ostrzegałem, że kiedyś wrócę. Więc wracam. Nadeszło moje kiedyś. Nad Halą Izerską kładła się wieczorna, zimowa mgła. Temperatura spadała w szybkim tempie, sprawiając, że zaspy pokrywały się cienką, łamliwą warstewką lodu. Opar gęstniał, osiadał szronem na drzewach. Było cicho. Cicho i bardzo mroźno, a wszystkie kierunki świata łącznie z górą i dołem miały tę samą mleczną barwę. Górale nazywali to zjawisko „białym zimnem” i było to bardzo adekwatne określenie. Nagłe trzaśniecie łamiącego się świerka zabrzmiało wśród lutowej nocy jak wystrzał armatni. Flins wypróbował siłę swoich pazurów. Był głodny i spragniony. * * * – Na stole paliła się świeca. Nietypowa. Czarna, z grubym, mocno dymiącym knotem. – Pani jest tu właścicielką? – upewnił się starszy aspirant Jacek Riperski. – Jam ci jest. Chatka Górzystów moją twierdzą. – Ciężko było tu doczłapać, nie powiem, ciężko. - Policjant poruszył obolałymi stopami. – Zima, panie sierżancie. – Wzruszyła ramionami Gogolewska. – Tu jest Wielkie Księstwo Izerskie, biegun zimna w naszym pięknym kraju. Latoś, a raczej zimoś, jak to mówią, śniegiem obrodziło, nie żałowało. * * * – Daleko jeszcze? – Michał, klasowy zrzęda, powłóczył nogami jak stara, dorożkarską szkapa. To nie była dobra technika poruszania się w kopnym śniegu. – Jeszcze trochę, Michałku. – Młoda nauczycielka starała się ukryć nieco przyspieszony oddech. Nie mogła przecież pokazać, że jest zmęczona. Jej autorytet mocno by na tym ucierpiał. Na szczęście godziny przejechane na stacjonarnym rowerze w pokoju i te spędzone na siłowni nie poszły na marne. Polonistka czuła, że mimo wszystko jest w niezłej formie. – Proszę pani, jak jest w tej Chatce Górzystów? Magda, wzorowa uczennica, nie przepuszczała okazji do rozmów z wychowawczynią, nawet o najbardziej błahych sprawach. Czuła, że to dobra metoda, by być zapamiętaną jako osoba kontaktowa i otwarta. Miała wrodzony instynkt karierowicza, a w związku z tym i świetlaną przyszłość. – Przecież słyszałaś – wtrąciła się Kaśka, biegaczka, najwyraźniej w ogóle nie zmęczona forsownym marszem przez ośnieżone Izery. – Nie ma wody ani prądu. Dzicz. – Jak to, to pani tak naprawdę mówiła? zaszczebiotała Gośka, której ociekający z czoła pot rozmazywał kunsztowny makijaż. Makijaż Gośki z II h był stałym tematem rozmów w pokoju nauczycielskim na przerwach w Gimnazjum nr 4. Nauczyciele sarkali głośno na rozpasanie dzisiejszej młodzieży i wspominali ów makijaż jako główny przykład i argument potwierdzający upadek obyczajów. Niektóre panie miały wielką ochotę zapytać o szczegóły doboru cieni do oczu. Ale się wstydziły. – Bo myśmy myślały, że pani żartuje – zawtórowała Gośce Monika, jedyna chyba na świecie osoba dopuszczona, przynajmniej w części, do tajemnicy make-up’u koleżanki. Zarówno Monika, jak i Gosia były niczym te blondynki z dowcipów. Paradoksalnie obie miały naturalnie czarne włosy. Wszystko inne się zgadzało. Nauczycielkę tknęło nagłe przeczucie. – Wzięłyście śpiwory? – zapytała. – Co? – Pytam, czy wzięłyście śpiwory? – A miałyśmy? – Ja wiedziałem, że tak będzie – skomentował, mijając koleżanki, Grzesiek. – Nie wzięły śpiworków. – Będziecie spać na gołych deskach. – Wychowawczyni II h klęła w duchu. – Następnym razem będziecie uważniej słuchać. – I co teraz? – przestraszyła się Monika – Gośka, co teraz? Gośka wydęła dolną wargę i rozłożyła ręce. – Słyszycie? Gocha i Mocha nie wzięły śpiworów! rozpowszechnił nowinę mały Waldek. Dały się słyszeć śmiechy i głosy dezaprobaty. Nikłe jednak – Gośka i Monika miały posłuch u większości dziewczyn i osobliwy szacunek u kilku zadurzonych kolegów. – Teraz cisza! – zarządziła nauczycielka stanowczo. - Idziemy! Proszę, dalej! – Śpiworów nie wzięły – stwierdził z przekąsem Władek. – Ale magnetofonu nie zapomniały. – Baterie też mamy – pokazała mu język Monika. * * * – I co było dalej? – zapytał Jacek Riperski, przekładając kasetę na drugą stronę. Mimo, że nagrywał wypowiedzi świadków, robił jeszcze notatki. Przede wszystkim robił notatki. – No, w końcu doszliśmy do Chatki Górzystów, tutaj... – ciągnęła Edyta Askaris, młoda polonistka z Gimnazjum nr 4. – Dzieciaki były zmęczone, odpoczęły trochę... – A potem? – Potem zaczęły szaleć. Tak, po prostu, jak to dzieci. Wie pan, ich nie jest łatwo zmęczyć. Syndrom pierwszego dnia wycieczki – mnóstwo energii. Czują wolność, zresztą faceci też tak mają, jak jadą na delegację... – To nie ma związku ze sprawą – chrząknął policjant. – Tak, oczywiście. No, a dzieci tak do późnego wieczora... – Co do późnego wieczora? – Krzyczały, biegały, już mówiłam, jak to dzieci. Po całym schronisku. Ja się wyłączyłam, nie miałam siły, byłam... można powiedzieć, że bardziej zmęczona niż one. – Poszła pani spać? – Nie, to znaczy... – Konkretnie poproszę, dobrze? – Nie, nie poszłam spać. Zrobiłam sobie herbatę, rozglądałam się po schronisku, siedziałam przy kominku. – Nie starała się pani nad nimi zapanować? – bardziej stwierdził niż zapytał aspirant. – Nie miałam – nauczycielka zawahała się trochę - ...nie miałam siły. – Ach tak. * * * – No tak – mruknął Marcin Marchwicki – los ninos en el refugio. Masakra. Krótko mówiąc: koniec z requiestat inpace. W kącie, przy stole zastawionym kubkami i oświetlonym światłem świec z ciemnego wosku, siedziała odziana na czarno para, jedyne osoby, poza Marcinem, obecne w świetlicy. Żadne z dwójki nie zareagowało na jego słowa. Nie dało nawet znaku, że wiadomość głosowa dotarła. Marcin wzruszył ramionami. Byli jak zombie. Normalni dziwacy – jeśli można użyć takiego określenia. Jeszcze nie słyszał, by się odzywali. Przypuszczał, że są głuchoniemi, choć nie widział, żeby używali języka migowego. Łyknął herbaty z sokiem malinowym i goździkiem, dorzucił do ognia. Alternatywą dla siedzenia i wpatrywania się w płonące w kominku smolne szczapy była wycieczka na nartach przy trzaskającym mrozie. We mgle, po ciemku i w głębokim, nie udeptanym śniegu. Taaak – zważywszy na obecność bandy rozwrzeszczanych dzieciaków, była to bardzo kusząca alternatywa. Jedyna godna zaakceptowania. Marcin podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Doszedł do drzwi sali kominkowej. – Przepraszam, masz może wodę na herbatę? zagadnęła krótkowłosa blondynka. Zauważył że miała na nogach czarne glany, niezbyt stosowne obuwie na wyprawę w góry. – W wiadrze koło umywalki, tam na prawo – spojrzał na nią uważnie. Była ładna, szczupła, niebieskooka. – Pusto – patrzyła mu prosto w oczy. Podrapał się w głowę, spojrzał na swoje buty od biegówek. Podjął decyzję. – Przyniosę. Spragnionych trzeba napoić. – Miło z twojej strony. Mieszkasz tutaj? – Nie na stałe. – Aha. Blondynka wpatrywała się w niego. – Masz jakieś plany na wieczór? – zapytała z taką miną, jakby sama była zaskoczona swoją śmiałością. – Tak. Wyjście do kina, potem koncert Jethro Tull, na koniec indyk z kasztanami i butelka Chateau de Chasli w najdroższej restauracji – mrugnął Marcin. – A ty? – Ja jeszcze nie wiem... – w oczach dziewczyny zapaliły się wesołe ogniki. – Wychodzisz gdzieś naprawdę? – Nie, na narty. – Aha. – Wesołe ogniki zgasły nagle. Uśmiech pozostał. Nieco chłodniejszy. – Chociaż wiesz co – podrapał się w głowę chłopak. - Może zrezygnuję z tych nart i pójdę się narąbać? – Co?! – Do drewutni. Drewno do kominka się przyda. – Aha. Można się przyłączyć? – No cóż, przerąbane... * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Dnia 3 lutego w schronisku Chatka Górzystów znajdowali się: Honza Tepes – lat 34, narodowość czeska. Generalnie rzecz biorąc „niebieski ptak”, podróżnik-jak twierdzi W. Gogolewska, właścicielka Chatki Górzystów, „przyjaciel domu „. Do Chatki przywędrował, aby podzielić się wrażeniami z ostatniej podróży do Nepalu, przywiózł trochę zdjęć i pamiątek, drobne prezenty dla W.G. Oddalił się ze schroniska na nartach wczesnym wieczorem dnia 3 lutego, przed przybyciem grupy gimnazjalistów – tak przynajmniej twierdzą świadkowie. Raczej nie zamieszany w sprawę. Wisława Gogolewska, lat 37, właścicielka schroniska. Ubrana w stare dżinsy i szary wełniany sweter oraz brązową kamizelkę, na nogach gumofilce. Jest inteligentna, elokwentna, wykształcona – była nauczycielką języka francuskiego. Sprawia wrażenie, jakby niewiele sobie robiła z powagi sytuacji. Wszystkiemu, co mówi, nadaje ton lekko ironicznego zabarwienia, niełatwo wytrącić ją z równowagi, jest konkretna i rzeczowa. Wydaje się być twardą „kobietą gór”, sama mówi o sobie, że potrafi naprawić silnik, narąbać drew na opał. Jedyne, co ją ewentualnie niepokoi, to przyszłość schroniska. Bardzo lubi zwierzęta – mieszka razem z małym psem Reksiem, nieokreślonej rasy, dużych rozmiarów suką Ziutą i kilkoma kotami, wśród których prym zdaje się wodzić potężny kocur o imieniu Wąpierz. Edyta Askaris, lat 27, z zawodu polonistka, opiekunka grupy uczniów z własnej klasy II h z Gimnazjum nr 4 w Lubaniu Śląskim. Ubrana w dżinsy, buty czarne typu glany, niebieski polar i żółtą kurtkę przeciwdeszczową. Po raz pierwszy była z dziećmi na wycieczce w górach, w Chatce Górzystów po raz drugi w życiu. Wydaje się być dość pewna siebie, pomimo oczywistego szoku, jakiego doznała jako opiekunka i osoba odpowiedzialna za dzieci. Jej sposób wyrażania się jest pełen niedomówień, zostawia miejsce na dopowiedzenia, albo na domysły. Może być rozkojarzona z powodu wyżej wzmiankowanego szoku. Maria Bostonwuerger, lat 30, narodowość niemiecka, ubrana w czarne spodnie,czarną nieprzemakalną kurtkę i czarne skórzane buty, krótko ostrzyżona. Według opinii współmieszkańców Chatki, „dziwna osoba”. Cicha. Nigdy nie słyszano, żeby z kimś rozmawiała. Nie jest głuchoniema – wbrew temu, co sugerowało kilku ze świadków. Jak twierdzi, niewiele rozumie z tego, co zaszło. Jest tu na urlopie, lubi dzikie miejsca. Osoba w rodzaju „podejrzanych za samą twarz”. Kań Mannsohn, lat 31, narodowość niemiecka, towarzyszy M.B. Ubrany podobnie, cały na czarno, znak szczególny to złoty kolczyk w prawym uchu, włosy krótkie, jasne. Równie cichy, nigdy nie rozmawia ze swoją towarzyszką, przynajmniej nie w obecności osób trzecich. Oczywiście, również nie jest głuchoniemy. Nic nie rozumie z tego, co zaszło, jest w Izerach na urlopie, bo lubi dzikie miejsca. Jego zeznania są we wszystkich szczegółach zgodne z zeznaniami złożonymi przez Marię Bostonwuerger. Ubiorem i zachowaniem bardzo podobny do M.B, również i tym, że za sam sposób bycia mógłby dostać przysłowiowe pięć lat. * * * – Maciek, chodź zobacz, jaka dziura! – No co ty, do kibla będę właził razem z tobą? - Czekający pod toaletą chłopak postukał się w głowę. - Odbiło ci? A jak ktoś zobaczy? – Chodź, mówię ci! – Drzwi otworzyły się na oścież. W rogu, pod sufitem wisiał pęczek suszonych, niebiesko-fioletowo-żółtych kwiatów. Nad starą deską klozetową klęczał piegowaty blondynek, Grzesiek Górski, zwany powszechnie „Górą”, i wpatrywał się jak zaczarowany w czerń otworu, który oświecał latarką. Teraz skinął na kolegę. – Chodź, Maciek, zobacz! Hu hu hu! – krzyknął. Odpowiedziało mu echo. Głębokie, basowe. – Co ty, z gównem rozmawiasz? – prychnął śmiechem jego najlepszy kolega Maciek Rychły, dla przyjaciół po prostu „Wczas”. Przysunął się bliżej. - Pokaż. – A, i co, i co? – Grzesiek był dumny z odkrycia. – No, niezła. – Dna nie widać, co? – poświecił latarką po ścianach. – No. – Ja. Mówiłem ci, że niezła. – Srałeś tu? – No. A ty? – Ja jeszcze nie. To spadaj, może spróbuję. Zostaw mi latarkę. * * * – Często tu bywasz? – zapytała Edyta. Podobał jej się ten wysoki, szczupły, długowłosy, dowcipny chłopak. Bardzo jej się podobał. Bardzo bardzo. – Gdzie, w drewutni? Tylko, jak się kończy drewno. – Marcin rozłupał świerkowy pniak jednym mocnym uderzeniem siekiery. – W Chatce – uśmiechnęła się Edyta. – Staram się. – Połówka pieńka zmieniła się w dwie niemal równe ćwiartki. – A co w ogóle robisz? – Sama coraz bardziej dziwiła się swojej odwadze w indagowaniu chłopaka. – W ogóle to robię doktorat. – Spod siekiery wypadały coraz cieńsze szczapy. – Nie widać? – Nie wyglądasz na naukowca... – Okulary i garba zostawiłem w domu pod biurkiem. A ty, co robisz w ogóle. – Ja... Wtem do drewutni wpadły Gośka z Moniką. – Niech pani nic nie mówi nikomu – szczebiotały jedna przez drugą – bo my się tu właśnie chowamy! – Bo nas chłopaki gonią, bo my się bawimy w chowanego! – Tak, i za nami najwięcej właśnie latają! – Tylko niech pani nic nie mówi nikomu, my panią bardzo prosimy. Kolejny pieniek z trzaskiem zamienił się w dwa półpieńki. – Wystarczy – mruknął Marcin – proszę pani. – Już? – zdziwiła się Edyta. – Przerąbane – chłopak pokiwał głową i wyszedł. * * * Cień wychynął z lasu i wciągnął z lubością zapach dymu z komina. „Cywilizacja – pomyślał. – Mięso”. W krwistoczerwonych oczach, przed momentem jeszcze nieco zmatowiałych, zapalił się nowy ogień. Flins wrócił na Halę Izerską. * * * Maciek Rychły nie siadał na deskę klozetową – przy panującej temperaturze, mniej więcej 18 stopni poniżej zera byłoby to torturą. Mimo to starał się jak najlepiej spełnić swój toaletowy obowiązek. Ta czynność zawsze wymaga dużego, nomen omen, skupienia. Maciek pochylił się i zastygł. Wtedy poczuł na karku ostre pazury. Krzyk przyjaciela zmroził i tak zimną już krew w żyłach stojącego pod drzwiami Grześka Górskiego. Maciek usiadł na deskę, ale nie czuł zimna, za to czuł, jak pazury wbijają mu się głębiej w kark. Krzyczał – głośno i przeraźliwie. – Co się dzieje?! – Góra otrząsnął się z pierwszego szoku i Z całej siły szarpnął drzwi wychodka. – Maciek, co jest grane?! – Aaaaaaaaaaa! Zabierzcie to, zabierzcie! – darł się gimnazjalista. – Nie! Nie! – Wczas! Otwórz drzwi! Maciek poderwał się z trudem i wyszarpnął skobel. Szarpnięte mocno drzwi otworzyły się szeroko. Góra wlepił w kolegę przerażony wzrok. – Co się... – wyjąkał. I wybuchnął śmiechem. Kot Wąpierz stwierdził, że ma już dość zabawy z tym hałaśliwym towarzystwem i z godnością zeskoczył z grzbietu ucznia. Dowcip udał się po raz kolejny. Kocur nie na darmo nosił swoje imię. – Ubierz się, bo sobie odmrozisz. – Wisława Gogolewska chwyciła Wąpierza i posadziła sobie na ramieniu. Stanęła za plecami Grześka Góry. – Zdaje się, że kot Wąpierz znowu spełnił swoją powinność, co? Straszny kot Wąpierz wystraszył chłopaka, co? – Głaskała kocura pod brodą. – No prędko, ubierz się, bo kiedyś będziesz bardzo żałował, żeś na czas portek nie podciągnął! – rzuciła nagle w kierunku stojącego bez ruchu gimnazjalisty. Maciek Rychły spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na swoje gołe kolana. Otrzeźwiał w jednej chwili. Zaczerwienił się i nieporadnie zaczął podciągać majtki, spodnie i kalesony. Nieporadność wynikała z tej właśnie kolejności podciągania. Właścicielka Chatki nie przestawała gładzić kota: – Ubierajcie się ciepło – rzekła – białe zimno idzie. Będzie mróz, że ha. * * * Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi pokoju z tabliczką „Kopulatka”. Przez głowę przeleciała jej myśl. Myśl o temperaturze bliskiej temperatury wrzenia krwi. Myśl, od której się zarumieniła. Wtedy ją minęli. Chłopak z dziewczyną. Ubrani na czarno, ponurzy i cisi. Tak właściwie to nie zwróciła na nich uwagi. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Dnia 3 lutego w schronisku Chatka Górzystów znajdowali się: Marcin Marchwicki – lat 29, mediewista, doktorant historii na Uniwersytecie Wrocławskim, ubrany w zielony polar, brązową kurtkę z goretexu, szare spodnie i buty górskie koloru nieokreślonego (brązy i beże). Stały bywalec Chatki Górzystów, doświadczony turysta górski, jeździ na nartach biegowych. Wyraża się w sposób niezwykle skomplikowany, naszpikowany zapożyczeniami z innych języków, najczęściej ironicznie i na swój sposób dowcipnie. Wydaje się być dość nerwowy, ma tiki. Lubi ciszę i spokój, najchętniej przebywa sam. Typ marzyciela. Nie wygląda na zbyt przejętego tragedią. Wojciech Linsta – lat 19, licealista ze Zgorzelca, spędza w Chatce Górzystów ferie, głównie na chodzeniu do Czech, następnie spożywaniu przyniesionego ze sobą alkoholu. Dariusz Tilcher – lat 19, licealista ze Zgorzelca, kolega wyżej wzmiankowanego. Grzegorz Potpolski – lat 19, j.w. Wszyscy trzej nie odznaczają się niczym szczególnym, zwykli, przeciętni, nastoletni uczniowie liceum, dobrze obeznani z terenem, są stałymi gośćmi schroniska. Bardzo przejęci tragedią. Chcąjechać do domu. Twierdzą, że źle się czują. * * * – Proszę! – Wisława Gogolewska miała donośny, czysty głos. Drzwi bufetu otworzyły się z lekkim skrzypieniem. Gośka i Monika, mimo warunków polowych, wyglądały nienagannie. – Przepraszamy – zagaiła Gośka, wskazując na trzymany w ręku przedmiot. – Gdzie możemy to podłączyć, bo w naszym pokoju nie możemy znaleźć gniazdka? – Podłączyć co? – zmarszczyła brwi właścicielka Chatki Górzystów. – No przecież – żachnęła się Monika – lokówkę. - Co?! – Lokówkę! – Co?!!! – No... – Gimnazjalistki miały coraz bardziej obrażone miny. Wisława Gogolewska śmiała się do rozpuku. Konwersacja siłą rzeczy wygasła. Jednak dziewczyny miały jeszcze jedno ważne pytanie. – A możemy zrobić dyskotekę w świetlicy? – Haha haha! Dysko co?! A róbcie, róbcie, skoro przywiozłyście specjalnie na tę okazję lokówkę, to przecież wam, haha hahha, nie zabronię. Drzwi trzasnęły, zagłuszając „dziękujemy”. Choć być może wcale nie było żadnego „dziękujemy”? * * * – Co to jest? – szepnął podekscytowany Grzesiek Górski. – Gdzie? – przysunął się bliżej smagły, czarnowłosy Maciek Rychły – Tam, to okrągłe – wskazał promieniem latarki na leżące w kącie stajni zawiniątko w brudnych szmatach. – Idziemy? – No pewnie. Maciek i Grzesiek byli zachwyceni Chatką Górzystów. To był raj dla takich jak oni łazików i szperaczy. Samo schronisko, stajnia, drewutnia, wszystko było nowe i pełne atrakcji. Nie zamierzali, tracić czasu, postanowili zwiedzić wszystko od razu pierwszego wieczoru. Teraz czołgali się pod belkami nad polepą stajni, w zawalonym kiedyś i dawno nie sprzątanym boksie. Maciek prowadził – czując potrzebę rehabilitacji za zniewagę doznaną w oczach kolegi i co gorsza, w oczach właścicielki schroniska. Zniewagę ostrą jak słynne pazury kota Wąpierza. – No, chodź – ponaglił Górę. – Pospiesz się. – Idę, idę – gramolił się Grzesiek. – Poświeć mi – rzucił Wczas, odgarniając deski z drogi. Górski poświecił. I upuścił latarkę. Obaj aż podskoczyli, uderzając głowami w belki. – Co to było? – jęknął Maciek. – Co? Jego kolega ostrożnie podniósł latarkę i jeszcze raz poświecił przed siebie, starając się opanować drżenie dłoni. Snop światła padł na pobliską przegrodę. Wielka, ciemna głowa z dużymi, żółtymi zębami patrzyła na nich brązowymi oczma. Gęste, równie brązowe włosy opadały na czoło. Para leciała z nozdrzy. – Koń – Grzesiek otarł pot z czoła; – Ja cię kręcę. Ale się przestraszyłem. – Przestań nawijać i leć po tamto coś. Może to jakiś skarb? – fuknął Góra. – No. – Wczas przeciskał się pod belkami, nie przestając gadać. – Tata mi mówił, że tu dużo skarbów można znaleźć, bo tu Niemcy uciekali i zostawiali. Ale ten koń to chyba nic złego nie zrobi, co? Jak myślisz, Grzechu? – Wziąłeś już? – niecierpliwił się Góra. – Chodź, bo już zimno. – Już, już, co się wkurzasz – szeptał Maciek, podnosząc zawiniątko. – Ciężkie, ciekawe co to jest? – Dawaj tutaj – syknął Grzesiek. – Dawaj, dawaj. – A tam dawaj – uśmiechnął się Wczas. – Najpierw ja. W końcu pierwszy tu doszedłem. I ciekawe co... odrzucał zaschnięte, stwardniałe na mrozie łachmany, ciągle mrucząc pod nosem – ...to może być...? Ze stanu świadomości w stan nieświadomości przeszedł płynnie. Jednym ruchem w zasadzie. Ruchem, który miał stworzyć bezpieczny dystans pomiędzy znalazcą a znaleziskiem, i który zakończył się dość gwałtownym spotkaniem z belką. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Jak przyznała Edyta Askaris, wieczór 3 lutego spędziła, siedząc przy kominku tudzież zwiedzając schronisko. Indagowana twierdzi, że nie przypomina sobie szczegółów. Krótko mówiąc coś ukrywa. Używając kolokwializmu: kręci. * * * – Można? – Edyta zapukała do drzwi Kopulatki i nacisnęła na klamkę, nie czekając na zaproszenie. – Proszę – Marcin Marchwicki leżał na łóżku, czytając przy świetle nietypowej, czarnej świeczki. Jego „proszę” było spóźnione o czas potrzebny do otwarcia drzwi. – Co czytasz? – Klasyka. Malleus Maleflcarum. – Co takiego? – Zerknęła na okładkę. – To po łacinie? – Tak. Nie uczyli was łaciny na polonistyce? – Uczy... skąd wiesz, że jestem... że byłam na polonistyce? – Podsłuchałem, jak twoi uczniowie recytują inwokację do Pana Tadeusza. Rzekomo, żeby sprawić ci przyjemność – w głosie Marcina była ironia. Spuściła wzrok. – Przeszkadzają ci? Podniósł się z łóżka i stanął przed nią. Pachniał herbatą. – Nie musisz czuć się winna. To, że oni mi przeszkadzają, nie znaczy, że ty mi przeszkadzasz. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się szeroko. Odpowiedział równie szczerym uśmiechem. – Nauczycielka w gimnazjum to ciężki fach stwierdził Marchwicki, patrząc jej w oczy. - Nieprawdaż?, – To znaczy... – zaczęła. Przerwał jej podniesiony głos z korytarza. – No, szlag człowieka z jasnego nieba może między oczy, jak nic, haratnąć. Co to ma być, co?! To była właścicielka schroniska. – Nie idź, Wiśka da sobie radę. – Marcin chwycił Edytę za rękę. Nie chciała, żeby puszczał. Nie chciała wychodzić. Musiała. – Przepraszam – wykrztusiła i niechętnie uwolniła się od jegoręki. Na korytarzu stała Wisława Gogolewska i pokazywała na zupełnie nie artystycznie rozsypane śmieci, walające się po całym piętrze i na schodach. – No to już jest, bez przeproszenia, przegięcie, chamstwo, swołocz i bandytyzm! Posprzątać mi to proszę i to natychmiast! – właścicielka Chatki Górzystów była wyraźnie zagniewana. – Co tu się stało? – Edyta Askaris otworzyła drzwi największej sali w schronisku, Zbirówki. – Co tu się stało?! Odpowiedziała jej cisza. A potem wyrwał się mały Wal-dek, który nigdy nie potrafił utrzymać języka na wodzy. – Bo oni w piłkę grali workiem ze śmieciami! – Ach tak! – Edyta była zła jak osa. – Nie będę teraz dochodzić, kto grał, z kim grał i kto wygrał. Potem o tym porozmawiamy. Teraz natychmiast posprzątać mi ten burdel i zachowywać się grzecznie! I niech ja jeszcze którego złapię jak łobuzuje, to mnie popamięta! – Dobrze – powiedziała w imieniu wszystkich Magda. – I macie słuchać pani kierowniczki! – wrzasnęła jeszcze Edyta. Myśl o zepsutej rozmowie z Marcinem dodawała jej chęci do wyładowania się na dzieciach. Nagle na ramieniu poczuła dotyk silnej dłoni. Odwróciła się z nadzieją. To była Wiśka Gogolewska. Niestety. – Niech się pani belferką tak nie stresuje, złość piękności i wątrobie szkodzi – powiedziała cicho. - Dzieci jak to dzieci, muszą się wybiegać, wy szumieć. Nie dziwota. Dziwota byłaby dopiero, jakby były spokojne. Wtedy różne rzeczy można by było podejrzewać, z narkotykami włącznie. – Ale nabrudzili przecież...? – Nabrudzili, to i posprzątają, nie ma problemu. Widzę, że pani belferką nowa w zawodzie? – Drugi rok – szepnęła Edyta. – No – stwierdziła Wisława. – Lekki kawałek chlebka z miodem to to nie jest. * * * Wojtek Linsta, Darek Tilcher i Grzesiek Potpolski, trzej licealiści z niedalekiego Zgorzelca spędzali w sercu Gór Izerskich swoje ostatnie ferie w szkole średniej. Nastrój mieli szampański, mimo że w ich świadomości powoli zagnieżdżał się strach przed zbliżającą się wielkimi krokami maturą. To dzięki nim trasa Chatka Górzystów – Harrachov była codziennie przetarta – chłopcy ćwiczyli siłę przebicia i umiejętność pokonywania trudności w dążeniu do celu na zaśnieżonym „Złotym Szlaku” – jak go nazywali. Cel był jasny. I z pianką. Tego wieczora, tradycyjnie już, wracali z nowym ładunkiem natchnienia do schroniska. I tradycyjnie już część butelek uległa wyczerpaniu po drodze – na tradycyjnych przystankach: granica polsko-czeska, schronisko Orle. Trzeba przyznać, że licealiści mieli wyśmienitą kondycję psychofizyczną. Fizyczną zapewniały codzienne prawie trzydziestokilometrowe marsze. Kondycję psychiczną dawały każdorazowa radość z dotarcia do Chatki, wieczory przy kominku w świetlicy, długie rozmowy, gra na niezmiennie rozstrojonej gitarze Grześka. Po prostu radość z bycia w górach razem z przyjaciółmi. Światła Chatki Górzystów, zważywszy, że rzucane tylko przez stojące w niektórych pokojach świece, były nikłe. Ale maturzyści nie mogliby się zgubić nawet we mgle i po ciemku, tę trasę mieli w małym palcu. Ostatnia prosta, zrzucenie mokrych ciuchów, Stara Kuchnia i kominek. Z zimnym piwkiem. To jest życie! Śnieg przed Chatką był wydeptany. – Co to, jakaś banda czeskich partyzantów się przedarła? – rzucił Wojtek Linsta. – Co je? – Spod stajni wychynął szczupły, nieogolony mężczyzna, mówiący charakterystycznym, zabawnym dla większości Polaków akcentem. – Co wy tam piwopijce hwarzycie? – Nic, Honza, nic! Mówimy, że czescy partyzanci grasują! – rzucił z poważną miną Darek Tilcher. Jego koledzy wybuchnęli śmiechem. – No, to nie je smiszne. – Honza groził palcem, ale uśmiechał się szeroko. – Jeszcze uwiditie wy czeskich paryzantów, uwiditie. – Jedziesz już? – spytał Grzesiek, wskazując na narty, które Czech miał przypięte. – Ano. Swiczki wam prywiozlem. Nashle, nashłe, bile zimno ide. – No. Nashledanou. Uważaj na siebie, Honza. I uważaj na czeskich partyzantów. Teksty o czeskich partyzantach były ostatnio na topie. Cała trójka zachichotała, patrząc jak Czech znika w mlecznym oparze. Wtem drzwi schroniska otworzyły się z hukiem na oścież i wybiegło przez nie czworo dzieci. Jedno z nich zawadziło stopą o próg i po chwili wszyscy leżeli nosami w śniegu. Dwie dziewczynki i dwóch chłopaków. Za nimi kolejna czwórka wynurzyła się z korytarza, zwalając przy tym stojące tam narty. Dzieciaki zanosiły się głośnym śmiechem. – Masz czeskich partyzantów – zachmurzył się momentalnie Darek Tilcher. – To o nich Honzie chodziło. Cholerna gównażeria będzie harcować dzisiaj po Chatce jak głupia. – To posiedzimy w pokoju – mruknął Grzesiek Potpolski. – Czy coś? – Myślisz, że to coś pomoże? Zanim zdążył odpowiedzieć, Darek poczuł zimną wilgoć spływającą mu za kołnierz. Odwrócił się i potoczył pełnym nienawiści wzrokiem po roześmianych twarzach gimnazjalistów z Lubania. – To nie ja! – usłyszał. – Ja też nie! – To on, proszę pana, to on! – Ha ha ha ha ha! Tilcher zacisnął zęby. – Zabić gnojów to mało – warknął. – Ciekawe, kto tu z nimi przylazł? – rzucił Wojtek i zamknął za sobą drzwi. * * * – Można raz jeszcze? – Edyta zamknęła za sobą drzwi Kopulatki. – Można jeszcze wiele razy – rozłożył ręce Marcin. - Ale co cię tu wiodło, powiedz? – Idąc bez celu, nie pilnując drogi, sama nie pojmuję, jak w twe zajdę progi – uśmiechnęła się Edyta. – A pytanie zadasz, waćpanna, w myślach jeno? – Chłopak wstał i nalał do kubków parującego trunku ze stalowego termosu. – Wypijesz toast? Za spotkanie? Za tych, co na morzu? Za cokolwiek? – Za cokolwiek chętnie. – Nauczycielka podniosła zielony emaliowany kubek. – Może banalnie za zdrowie? – Może staropolskiego bruderszafta? – Racja – dziewczyna łyknęła aromatycznej herbaty. – Jestem Edyta. – Marcinem jestem. – Wypił także. A potem pocałował ją w usta. I trzymał w objęciach znacznie dłużej niż powinien. Przynajmniej wedle przyjętych norm dotyczących pierwszego spotkania. Nie opierała się przez dłuższą chwilę. Dłuższą niż powinna. Przynajmniej wedle przyjętych norm dotyczących pierwszego spotkania. Potem, wbrew sobie, oderwała się od jego ust. I nieudolnie starała się udawać oburzenie. – Co ty robisz? – szepnęła. – Go? – Pani, tak mędrzec powiada, że manna gdy z nieba spada, to jeden je, drugi patrzy” – zanucił jej do ucha. - Średniowieczna mądrość trubadura zwanego Marcabru. Mądrość ponadczasowa. Prawdziwa. – Ależ ty jesteś bezczelny... – powiedziała, próbując zabrzmieć surowo i z wyrzutem. Znów pocałował ją w usta. Nie broniła się wcale. Wręcz przeciwnie. Skapitulowała na całej linii. Z rozkoszą. Głos zza drzwi zabrzmiał jak krzyk dobijanego zwierzęcia. Przejmująco. Aaaaaaaa!!! – zawtórowała w myślach Edyta. Ogarnęła ją nienawiść. Znała te głosy. Zbyt dobrze. Aaaaaaaaaa!!!. Tym razem trzasnęła drzwiami Kopulatki najmocniej jak potrafiła. Ale nie z tej strony, z której chciała. Aaaaaaaaaaa!!!. * * * – Aaaaaaaaaaaaa!!! – darły się wniebogłosy Gośka i Monika. Magda była blada. Jeszcze bledszy był Grzesiek Górski, ale najdalej w tej konkurencji posunął się Maciek Rychły, na którego czole niebieszczył się, solidnych rozmiarów guz, kontrastując z bielą, a raczej szarością śniadej zwykle twarzy. Cały kark miał świeżo podrapany. – Co się dzieje?! – wrzasnęła Edyta. Nerwowo. Wręcz histerycznie. Niedobrze. – Ciii – Uspokajała Wisława Gogolewska. – Coście tam znaleźli? W świetlicy zebrali się prawie wszyscy aktualni mieszkańcy Chatki Górzystów. Góra Górski bez słowa odsłonił trzymane w rękach zawiniątko. Ten pokaz miał jedną zaletę. Obie dziewczyny przestały wreszcie wrzeszczeć. Straciły ochotę. A moment później świadomość. – Skąd... gdzie... jak? – wymamrotała Edyta Askaris. – W stajni – bąknął Grzesiek. Maciek potwierdził kiwnięciem głowy. – Dajcie spokój. – Darek Tilcher był zielony na twarzy i bulgotał. – Nie przy jedzeniu. Wszyscy zebrani, czy stali daleko, czy blisko, odsunęli się do niego co najmniej na jeden krok. Tylko ubrani na czarno Niemcy nie zmienili swojej pozycji. Ale oni nie stali zbyt blisko. – Dajcie to! – warknęła zmienionym głosem właścicielka schroniska. – Dajcie, i to zaraz. Grzesiek puścił to, co trzymał w rękach. Potoczyło się po drewnianej podłodze. Z parkietu uśmiechała się pożółkła czaszka. Najgorsze było właśnie to, że się uśmiechała – miała dużo doszczętnie zepsutych, czarnych zębów. Za to dwie górne trójki i dolna jedynka świeciły złotem. Czaszka potoczyła się jeszcze kawałek, zawirowała i zatrzymała się – jak na życzenie, uśmiechem do zebranego audytorium. Oświetlał jąblask bijący z kominka. – Kości zostały rzucone – stwierdziła ni stąd ni zowąd Edyta Askaris. – Alea iacta est – potwierdziła Wiśka Gogolewska i podniosła czarnozębny czerep. – A teraz spać! -, zarządziła tonem nie znoszącym sprzeciwu. * * * Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zaświdrowało w kudłatej głowie pogańskiego bożka. Flins odsunął się od okna i zatkał spiczaste uszy. Aaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zabrzmiało raz jeszcze. To bolało. Gorzej niż poświęcona ziemia. Flins odwrócił się, obszedł Chatkę Górzystów dookoła i umknął w las. Jakżeż on nienawidził ludzi! Nienawidził ich szczerze i gorąco. Zwłaszcza tych najmniejszych, głośno krzyczących. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Później dzieci stały się jeszcze głośniejsze. Jakby dla zabicia złych myśli czy zatarcia ponurego wrażenia zaczęły bawić się, rozrabiać i hałasować ze zdwojoną siłą. Stali bywalcy Chatki Górzystów stwierdzili zgodnie, że oni w taki wieczór bawiliby się raczej w opowiadanie historii o duchach, bo atmosfera była sprzyjająca. To, że dzieci zachowywały się inaczej, zrzucono na karb zbyt częstego oglądania telewizji, braku wyobrażenia o tym, że można w ogóle spędzać wieczór na słuchaniu opowieści. Winę za ich zachowanie zrzucano też częściowo na nauczycielkę, Edytę A. Zarzucono jej brak kontroli nad klasą czy też wręcz brak zainteresowania tym, co się dzieje. * * * – Do trzech razy sztuka – szepnęła do siebie polonistka i bez pukania nacisnęła klamkę Kopulatki. Wewnątrz paliła się czarna i mocno dymiąca świeca z grubym, pachnącym knotem, na łóżku leżała otwarta książka, na stole stał termos. W kącie, u powały wisiał sporych rozmiarów pęczek ususzonych kwiatów o niebiesko-fioletowych płatkach, których barwa gdzieniegdzie przechodziła w nienaturalną żółć. Ale Marcina nie było. – Cholera! – zaklęła Edyta. Kolejny raz trzasnęła drzwiami nieszczęsnego pokoju. Wybiegła na dwór. Śnieg chłodził jej rozpalone policzki. * * * Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie zawiane jeszcze ślady prowadziły do lasu. – Die schwarze Stunde ist endlich gekommen meine liebe Locusta – powiedział cicho Karl. – Die schwarze Nacht macht uns unsichtbar zawtórowała Maria. – Wir sind Raben... – Wir sind Eulen... – Drachen... – Ungeheuer... – Erloesche nie, o Feuer! W przeraźliwej ciszy szumiały cicho szeptane słowa ponurej pieśni. * * * – I to się stało wtedy? – zapytał Jacek Riperski. - Tak? – Juści – potwierdziła Wisława Gogolewska. – Zdaje się, że wtedy. Ten mały z guzem, co go Wąpierz podrapał, chodził po schronisku i szukał kolegi. – I znalazł? – No właśnie nie. Bo to ten piegowaty zginął pierwszy. Ale wtedy o tym jeszcze nie wiedzieliśmy. – Jak to było? – Żebym to ja dobrze pamiętała... Dyskotekę sobie malcy urządzili. Spryciarze baterie nawet na zmianę przytargali. * * * Najnowszy przebój Nas Pięcioro Kocham się w tobie rano, gdy wstaję z łóżka brzmiał na tyle głośno, na ile pozwalała moc głośniczków przyniesionego przez Gośkę magnetofonu. Techniczne mankamenty tak zwanego,jamnika” były rekompensowane przez żywiołowe reakcje dzieci i ich głośny śpiew do wtóru z liderem popularnej „Piątki”: – Co rano, co rano, co rano, serce mi bije pod starą piżamą. Co rano, co rano, co rano kocham się w tobie i już! Dzieci całkowicie opanowały świetlicę. Nie było to trudne – wystarczyło przynieść magnetofon i puścić muzykę z przyniesionej kasety. Najbardziej zatwardziali „Chatkowicze” nie wytrzymywali. A do Chatki trafiali zwykle ludzie odporni na czynniki zewnętrzne i nawykli do trudów. Nie dali rady. Miłośnicy gór są też z reguły ludźmi spokojnymi, więc nie zareagowali agresywnie. Muzyka łagodzi obyczaje... Ciągle szary na przyozdobionej guzem twarzy Maciek „Wczas” Rychły wpadł do świetlicy i krzyknął, starając się zagłuszyć Nas Pięcioro i całą klasę: – Nie widział ktoś Góry?! Ściszono magnetofon. – Co?! – Pytam, czy nie widział ktoś Grześka?! – Nie – odezwało się kilka zgodnych głosów. – Tu go nie było. – Może w kiblu jest? – zasugerował mały Waldek. – Nie, byłyśmy przed chwilą – powiedziała w imieniu swoim i Moniki Gośka. – A w pokoju? – Nie ma, stamtąd idę. – Góra z Górą się nie zejdzie – zachichotał Władek. - Może poszedł po rozum do głowy? – Przestań już o tej głowie – spiorunowała go wzrokiem Magda. – Trzeba powiedzieć pani. – A po co? – prychnęła Monika. – Jeszcze nam zabroni się bawić... – I będzie miała rację. – Wychowawczyni stanęła nagle w drzwiach świetlicy. – Co się stało? – Nic się nie stało – pospieszyła z odpowiedzią Gośka. – Nic zupełnie. Możemy się jeszcze trochę pobawić? – Ale po 22 do łóżek! – warknęła nauczycielka, spoglądając na zegarek. Była mokra od śniegu. I zaczerwieniona. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Według relacji wszystkich pytanych, feralnego wieczoru 3 lutego 2004 około godziny 21, mimo bardzo złej pogody, nazywanej tu powszechnie „białym zimnem”, większość mieszkańców opuściła schronisko w poszukiwaniu chwili ciszy. W tym samym czasie w świetlicy dzieci urządzały sobie dyskotekę. Według słów kierowniczki, taka zabawa w Chatce Górzystów to ogromna rzadkość. Właściwie oprócz niej w schronisku przebywała o tej porze tylko trójka licealistów ze Zgorzelca. Spędzali oni czas w swoim pokoju o nazwie „Stara Kuchnia” (na piętrze). Nie zaręczają jednak, że nie opuszczali pokoju w ogóle, wręcz przeciwnie, są pewni, że co jakiś czas któryś z nich wychodził (niemożliwe do ustalenia jest, kto i kiedy). Wyjścia miały bezpośredni związek z zaspokajaniem potrzeby fizjologicznej, co z kolei miało bezpośredni związek ze spożywaniem we wzmiankowanym pokoju dużych ilości czeskiego piwa jasnego marki Gambrinus, Złoty Bażant oraz ciemnego piwa marki Velkopopowicky Kozel. Pytani o stosunek do bawiących się w świetlicy dzieci odpowiadają wymijająco, że zabawa im nie przeszkadzała. Jednak w głosie wyraźnie słychać z trudem skrywaną niechęć. Pytani; czy wiedzieli o tym, że jedno z dzieci zaginęło, odpowiadają zgodnie i bez zastanowienia, że nie mieli pojęcia. * * * Grzesiek Górski oddalał się coraz bardziej od schroniska w poszukiwaniu swojego przyjaciela. Czuł niepokój. Przy takiej pogodzie i w śniegu, w którym zapadało się po kolana, a czasem po pas nawet, spacer po szlaku wiązał się z ogromnym wysiłkiem, nawet dla w miarę wybieganego czternastolatka. Dlatego Grzesiek nie odszedł naprawdę daleko. Dwieście, trzysta metrów? Wystarczyło. Było bardzo zimno i po kilkunastu minutach stracił orientację w oparach „białego zimna”. Brakowało mu sił. Albo ogromnie przydatnych zimą w Izerach nart biegowych, częstokroć zastępujących rakiety śnieżne. Powoli wpadał w panikę. Przecież był tylko dzieckiem.. – Gdzie się włóczysz, mały? – Aaa! – wrzasnął Grzesiek i upadł twarzą w śnieg. – Gdzie się włóczysz, pytam? – powtórzył doktorant historii Marcin Marchwicki. W przeciwieństwie do gimnazjalisty nie zapadał się w śniegu. Miał narty. – Nie widział pan mojego kolegi? – zapytał, podnosząc wzrok, Góra. Głos mu drżał, na twarzy miał resztki śniegu, w oczach migotały łzy. – Czy widziałem? – prychnął Marcin. – Nie, teraz nic nie widać, jest ciemno, mgła i białe zimno, wiesz? Stille Nacht, heilige Nacht, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. – To taki kolega czarny, z guzem na czole... No bo on gdzieś zginął i ja się boję, że może stało mu się coś złego – trajkotał uczeń. Naprawdę się bał. – Masz rację, że się boisz. – Doktorant oparł czubek narciarskiego kijka o pierś gimnazjalisty. – Tutaj o wypadek nietrudno. Z górami nie ma żartów. – Jak to? – Grzesiek miał rozszerzone oczy i sine od mrozu usta. – Tak – pokiwał głową Marcin – a teraz smaruj z powrotem do Chatki, gówniarzu. Jasne? Góra odwrócił się z bijącym mocno sercem. Widoczność w. każdym kierunku ograniczała się do kilku metrów. A może kilku centymetrów? Trudno było to stwierdzić – z góry, z dołu i z każdego z boków otaczała go taka sama przyciemniona czernią nocy biel. – Po śladach, synku, po śladach – dobiegło go przez szum zawiei. Posłuchał. Ruszył po śladach. Nie był pewien, czy po swoich. * * * Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn siedzieli wyprostowani, bladzi i odziani jak zawsze na czarno. Oboje mieli wąskie, zaciśnięte wargi. – Niech pani zapyta, co robili wieczorem 3 lutego 2004. – Was habt ihr an diesem Abend gemacht? Gestem meine ich – zapytała Gogolewska. – Die Nacht war schwarz... – zaczął Karl Mannsohn, ale przerwał, uderzony łokciem przez swoją towarzyszkę. – Co mówi? – warknął Riperski. – Co? – Mówi, że ciemno widział – wzruszyła ramionami właścicielka schroniska. – Co? – Mówi, że noc była czarna. – Nie rozumiem... – Wiem, dlatego panu tłumaczę. Starszy aspirant po raz kolejny napluł sobie w myślach w brodę, że za młodu nie uczył się języków obcych. Mimo wszystko próbował zachować zimną krew. – Proszę powiedzieć żeby mówili konkretnie. – Dobra... Sagen Sie es uns bitte konkret. – Konkret... – zamyśliła się Maria Bostonwuerger. - Wir wissen nicht mehr genau. Haben einen Spaziergang gemacht, oder? – Ja – potwierdził Mannsohn. – In den Wald. – Mówią, że poszli do lasu – przetłumaczyła Wisława Gogolewska. – Na spacerek. – W nocy? Może poszli do lasu? A może wrzucimy granat do studni? – zagryzł wargi Riperski. – Co oni tu w ogóle robią, co? – Bo ja wiem? – zastanowiła się Wiśka. – Mnie nie przeszkadzają. Cisi i spokojni. Trochę dziwni. Ponurzy. Może sataniści? Ja tam się zresztą w światopogląd nie wtrącam. – Sataniści? – podniósł brwi policjant. – Nie wiem, tak tylko sobie strzelam. Krzyży do góry nogami nie zaobserwowałam. Może po prostu spędzają tu czas? – Niech pani spyta – zażądał aspirant. – Niech pani spyta, co oni tu robią. – Was macht ihr hier? – Wir yerbringen die Zeit hier, was sonst? – No, nie mówiłam? * * * Nie wiedział, kto go uderzył. Nie wiedział kiedy. Nie wiedział dlaczego. Już mu nie zależało. Po raz kolejny tego wieczoru padł twarzą w zimną, głęboką, pokrytą warstwą lodu pierzynę. Nie czuł zimna. Nic nie czuł. Nawet ból promieniujący z tylniej części głowy zgasł jak zdmuchnięta świeca. Grzesiek Górski zapadał się w otchłań. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Około godziny 21.30 stwierdzono zaginięcie drugiego dziecka, Grzegorza Górskiego vulgo Góry. Zniknięcie ww. zauważone zostało przez kolegów i koleżanki z klasy, a konkretnie rzecz biorąc, przez Magdalenę Wiśniewską. * * * – Słuchajcie, gdzie jest Góra? – Magda, wzorowa uczennica, starała się, częściowo podświadomie a częściowo świadomie, zastąpić nieobecną wychowawczynię. – Pewnie włóczą się gdzieś z Maćkiem, jak to oni prychnęła Gośka, próbując przebić się głosem przez grający magnetofon. – Co rano, co rano, co rano, serce mi bije pod starą piżamą! – wydzierał się zespół Nas pięcioro. Piosenka Kocham się w tobie rano, gdy wstaję z łóżka była niekwestionowanym przebojem wieczoru. – Trzeba powiedzieć komuś... – zasępiła się Magda. Gośka machnęła lekceważąco ręką. Zabawa trwała w najlepsze. Klasa II h z Gimnazjum nr 4 w Lubaniu Śląskim rozkręcała się. Miała do tego dobre warunki żadnego nadzoru ze strony dorosłych. Istny raj. * * * Drzwi do Zbirówki otworzyły się na oścież. – Przyjechałeś? – powiedziała Edyta Askaris. Nie chciała, żeby zabrzmiało to tak tęsknie i sentymentalnie. Ale tak właśnie zabrzmiało. – Veni vidi – uśmiechnął się Marcin Marchwicki. – A ty? – Ja? – podeszła bliżej. – Ja czekam trzeci dzień i patrzę na drzwi, czy przyjdzie ktoś od ciebie, czy przyjdziesz ty... Objął ją ramieniem i popchnął leciutko do swojego pokoju. Zamknął drzwi. – Veni vidi vici – mruknął pod nosem i pocałował ją namiętnie. Nie odpowiedziała. Miała co innego w głowie. I zajęty język. Pukanie do drzwi było szybkie i nerwowe. Równie szybkie i nerwowe było otwarcie tychże drzwi. Nauczycielka odskoczyła od doktoranta jak oparzona. Dyszała ciężko. – Przepraszam – Magda Wiśniewska mówiła szybko. – Tak sobie właśnie myślałam, że panią tu znajdę. Proszę pani, Grzesiek Górski i Maciek Rychły gdzieś zginęli. Nie ma ich już chyba z godzinę, albo i dłużej. Edyta wypuściła powietrze nosem. – Wiesz, że to niegrzecznie wchodzić bez pukania? syknęła. – Pukałam, i ja... – Wzorowa uczennica złapana na uchybieniu zasadom dobrego wychowania to nie najprzyjemniejszy widok. Czerwień twarzy i usta w podkówkę. – Bo ja myślałam, że... Bo Maćka i Grześka nie ma i ja myślałam... – Zamknij drzwi i idź do reszty klasy się bawić. - Głos wychowawczyni był zimny. Magda z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. – Przepraszam, ale ich naprawdę nie ma... wykrztusiła. I wyszła, starając się zamknąć drzwi jak najciszej. – Przepraszam – szepnęła Edyta, nie patrząc na Marcina. – Nie przepraszaj – rozłożył ręce doktorant – taka żyzń sobacza. Można się przyzwyczaić. – Ale ja... – polonistka miała drżące usta. – Wiesz co? – Złapał ją za ramię i odwrócił w kierunku drzwi. – Myślę, że powinnaś pójść i ich przypilnować. Przecież to twoja praca. – Ale... – Idź, idź. Cicho zamknęła za sobą drzwi.Z trudem powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. Zacisnęła pięści. Wzięła się w garść. Były momenty, że nie lubiła swojej pracy. Rzadkie. Znacznie częściej jej nienawidziła. * * * Karl Mannsohn chwycił Marię Bostonwuerger za ramię zgrabiałą dłonią. – Sieh mai nur, Locusta – szepnął jej do ucha. – Er ist endlich gekommen. – Woher weisst du, dass es nicht „sie „ist? – w głosie Marii była ironia. – Ich weifi nich – przyznał Mannsohn. – Keine Ahnung. Mimo podniecenia i czarnych skórzanych płaszczy oboje czuli przenikliwe zimno. Ale starali się tego nie okazywać. Spokój i beznamiętność – to były zasady główne. Pozwalające przetrwać w tym okrutnym świecie. * * * Poczucie obowiązku – to wpajano Magdzie Wiśniewskiej od najmłodszych lat. Już od podstawówki była gotowa do obejmowania kierowniczych stanowisk na dowolnych szczeblach klasowej hierarchii. Przez lata edukacji zdobywała coraz więcej doświadczeń w pracy z ludźmi. Jak na czternastolatkę była bardzo rzeczowo i konkretnie nastawiona do otaczającego świata wzajemnych zależności. Wiedziała, że lepiej jest zrobić coś samemu niż delegować uprawnienia osobom niekompetentnym. Postanowiła poszukać zaginionych kolegów na własną rękę. Znała ich. Doskonale wiedziała, że Góra i Wczas to żądne przygód łaziki, szperacze, poszukiwacze skarbów. Dobry materiał na wiecznych chłopców. Takich jak oni należało szukać w miejscach pełnych zakamarków. Jak stajnia albo drewutnia. Drewutnia... Za sagami poukładanego drewna na opał było wiele miejsc, gdzie mógł schować się nieduży gimnazjalista. Nawet tutaj wisiały pęczki fioletowoniebiesko – żółtych suchych kwiatów. Magda chwyciła mocniej latarkę i zagłębiła się w drewniany labirynt. * * * Darek Tilcher otworzył ostrożnie drzwi i wyszedł na zaśnieżone podwórko przed Chatką Górzystów. Za nim Grzesiek Potpolski i Lihsta. Porozumieli się wzrokiem, przytaknęli. Wszyscy trzej, jak jeden. Potem ruszyli w kierunku drewutni. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Wszyscy, łącznie z Wisławą Gogolewską, są zgodni: tego wieczoru w świetlicy było bardzo głośno. Oprócz magnetofonu, w którym, dzięki zapobiegliwości dzieci, można było co jakiś czas zmienić baterie, przyczyniały się do ilości decybeli głosy samych gimnazjalistów. Wszystko wskazuje na to, że dzieci spędziły wieczór bez nadzoru wychowawczyni. Ta, jak wynika z zebranych informacji, głównie poufnych, szeptanych sugestii, spędziła wieczór w towarzystwie Marcina Marchwickiego. Reasumując: wychowawczyni, Edyta Askaris, nie upilnowała powierzonej jej pod opiekę klasy. Zapewne poniesie za to daleko idące konsekwencje. * * * – Maciek, Grzesiek? – Magda Wiśniewska skłamałaby, mówiąc, że się nie boi. Bała się. Promień trzymanej przez nią w dłoni latarki tańczył w wąskich korytarzykach między wysokimi na dwa metry pryzmami porąbanego drewna. – Maciek? – zagaiła znowu Magda. – Góra? Wczas? Głos miała cichy, drżący, dodatkowo tłumiły go polana. Nie mogła opanować wrażenia, że ktoś ją śledzi. Na pokrytej wiórami posadzce widać było ślady butów. Czyich butów? – Rychły! Górski! – ośmieliła się krzyknąć głośniej. Odrobinę głośniej. Pierwsze uderzenie wytrąciło jej latarkę. Drugie sprawiło, że przestała przejmować się zniknięciem kolegów. Przestała przejmować się grożącą jej czwórką z fizyki. Przestała przejmować się czymkolwiek. Gruba warstwa trocin na podłodze sprawiła, że upadek był bezgłośny. A-potem ktoś lub coś wyniosło po cichu bezwładne ciało na zewnątrz. Tam, gdzie panowało białe zimno. * * * Flins miał krew na twarzy i na szponiastych łapach. Jednak ta noc nie zakończyła się bezowocnie. Pogański bożek wyprostował się, otworzył ramiona i zawył złowrogo. To był okrzyk radości i triumfu. Sytości. * * * – Jak pan to widział ze swojej strony, jaka była atmosfera w schronisku, proszę opowiedzieć. – Riperski skierował mikrofon w stronę Marcina Marchwickiego. – Atmosfera? No cóż... Zdziwi się pan, ale piknik. Około 22 w świetlicy trwała zabawa w najlepsze. Istny dance macabre. – Dance, powiada pan...? – Dance macabre. Póki dżuma, czas się bawić. – A... – policjant zrobił klasyczną pauzę na spojrzenie przesłuchiwanemu w oczy. – A Edyta Askaris... Gdzie była w tym czasie? – Edyta? – Tak, Edyta. Czy była z panem? – Nie... To znaczy... – Po raz pierwszy w czasie przesłuchania Marcin Marchwicki stracił pewność siebie. – Częściowo tak... Momentami. Wpadaliśmy na siebie. – Czy wiedział pan o zaginionych dzieciach? – Tak. Słyszałem, jak jedna z dziewczynek, taka mała blondynka, mówiła o dwóch chłopcach, którzy się zgubili. Jednego zresztą spotkałem na dworze... – I co? – Skierowałem go do Chatki, kazałem mu iść po śladach. – Posłuchał? – Tak. Z tego, co widziałem, poszedł. To nie było daleko, kilkaset metrów może. – Czy ona się panu podoba? Względnie podobała? – Kto? – Edyta Askaris. – No... tak. – Ona twierdzi, że spędziła ten wieczór z panem. Cytuję: byłam u Marcina Marchwickiego w Kopulatce. – Tak powiedziała? – Tak powiedziała. W Kopulatce. Śmieszna nazwa, nieprawdaż? * * * – Blut auf seinen Haenden! – zanucił Karl Mannsohn niemal ekstatycznie. – Oder Blut auf ihren Haendel – skarciła go Maria Bostonwuerger. – Du hast Recht, Locusta. – Wir haben Glueck... Sczenscie – nazywana Locustą uśmiechnęła się upiornie. Zamiast odpowiedzi Karl Mannsohn ścisnął mocniej siekierę. Mróz chwytał coraz silniej, białe zimno zaciskało szczęki. A Karl po prostu nie wziął rękawiczek. – Hast du Angst? – zapytała Maria. – Neee – pokręcił głową Niemiec. Zupełnie nieprzekonywująco. – Ist es dir kalt? – zgadła Locusta. Karl przytaknął. I zadygotał, jak gdyby dla potwierdzenia. – Das alles braucht Opfergaben. Er... oder sie braucht auch Opfergaben. Wir muessen das schaffen. Kłykcie Karla Mannsohna zbielały na trzonku siekiery. Częściowo od mrozu, częściowo od kurczowego uścisku. – Wir haberis ja schon geschafft – stwierdził przez zaciśnięte zęby. – A po 22? – indagował Jacek Riperski. – Tak... – powiedział Wojtek Linsta w imieniu swoim i kolegów. – Wychodziliśmy, to fakt. Raz nawet we trzech... Odlać się znaczy, grupowo, bo tak raźniej. Za drewutnią. – Wiedzieliście coś? – A skąd? Ciemno, mgła, białe zimno, wie pan, co mieliśmy widzieć? – Nic nie było słychać? – Nic, Licealiści ze Zgorzelca mieli nietęgie miny. Ale przytakiwali posłusznie. – Nikogo nie widzieliście? – wrócił do klasycznej procedury starszy aspirant. – Nie... – pociągnął odruchowo Linsta. – To znaczy... – wszedł mu w słowo Potpolski. – Ci dziwni Niemcy wracali akurat z lasu. – Tak – przypomniał sobie Darek Tilcher. – Jak zwykle cali na czarno. On niósł siekierę. To wariaci, sataniści. Cholera wie. Wszystko co najgorsze. – A dlaczego? – Wyciąganie opinii z nastolatków nie było trudne. Zwykle. – Dlaczego, dlaczego... Wystarczy na nich popatrzeć. * * * Koty z Chatki Górzystów były aktywne po zmroku, jak to zwykle w przypadku kotów bywa. Mimo, a może właśnie dzięki temu, że były dobrze karmione, wyruszały nawet w mroźne noce na polowania w głębokim śniegu. Miały energię, miały gęste, grube futra. Miały czas – mogły pozwolić sobie na odrobinę figli. Taki przywilej zwierząt domowych. Zabawa w białym zimnie nie mogła trwać zbyt długo. Trzeba było wyszaleć się krótko, ale intensywnie. Tak też się działo. Dziś chętnych do zabawy było mniej – ale tak też czasami się zdarzało. W końcu koty słyną z tego, że chodzą swoimi drogami. Wąpierz był zajęty, Anastazja grzała się pewnie w jakimś ciepłym kącie. Skrzypienie śniegu pod stopami brzmiało jak piłowanie suchego pnia. Biała pierzyna nie była na tyle twarda, by się w niej nie zapadać – jedynie kotom udawało się biegać po zastygłej na mrozie skorupie. To dawało im pewną przewagę – łatwo mogły uciec przed potencjalnym, cięższym przeciwnikiem. To też był jeden z elementów zabawy. Stary kocur Fryderyk poślizgnął się na twardej lodowej tafli. Miauknął krótko, przeraźliwie. Urwanie. Dla niego zabawa się skończyła. * * * Z notatek sporządzonych przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego, dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich. Po 22 zaginęła trzecia osoba – Magda Wiśniewska. Prawdopodobnie zaginęła w drewutni, na co wskazują ślady. Ciała jednak nie odnaleziono. Jacek Riperski spojrzał krytycznym okiem na swoje notatki. Na miejscu zdarzenia było mnóstwo śladów – w tym wyraźne ślady krwi. Coś się nie zgadzało. Nic się nie zgadzało. Był w kropce. Czuł strach, ale bał się do tego przyznać. Bał się więc dwójnasób. I zdawał sobie z tego sprawę. To jeszcze pogarszało sytuację. Kot Wąpierz zamiauczał z kąta i przeciągnął się powoli, wpatrując się w chybotliwy płomień ciemnej świecy. * * * Edyta Askaris usiadła na ławce i spojrzała bezmyślnym wzrokiem na magnetofon, który stał na ciut topornie zrobionym stole. Kaseta trzasnęła, oznajmiając koniec stfony, przycisk „play” wyskoczył do góry. Nas Pięcioro skończyło swój koncert na ten wieczór. Dzieci nie było już w świetlicy – powodowane podświadomym strachem, być może jakimiś resztkami dawno utraconego przez rodzaj ludzki instynktu, uciekły do Zbirówki i położyły się do łóżek. Polonistka spojrzała na zegarek. Dzieci nie wiedziały, co stało się z nieobecnymi Maćkiem, Grześkiem i Magdą. Nikt nie wiedział. Prawie nikt. Edyta wyszła po cichu. Dziwnie się czuła. * * * W Zbirówce panowała cisza podobna do tej na dworze. Uczniowie klasy II h gimnazjum w Lubaniu Śląskim zapomnieli o wzajemnych animozjach i skupili się razem na połączonych łóżkach pod północnowschodnią ścianą. Było im raźniej. Odrobinę. * * * – I co, znaleźli się? – spytał Marcin, natykając się na Edytę na korytarzu. Miała rozbiegane, nieobecne oczy. – Kto...? A oni? Tak, tak. – Gdzie byli?’ – No... – zacisnęła wargi. – Wyszli gdzieś i wrócili. Po prostu. – Ach tak – uśmiechnął się do niej. – To dobrze. – To bardzo dobrze. – To... – chciał coś powiedzieć. Ubiegła go. – To na razie. – Na razie? – Tak, do zobaczenia później. * * * – Jakieś logiczne wytłumaczenie? – Wisława Gogolewska opłukała ręce w wiadrze pod piecem. - Logiczne? – Hipoteza? – zaproponował Jacek Riperski. Włączony magnetofon szumiał. Nieszczególnie uspokajająco. – Jaka hipoteza? – Właścicielka Chatki spojrzała na aspiranta. Miała zmarszczone brwi. – Hipoteza dotycząca czego? Przyczyn, sprawcy, faktów? Luźne przemyślenia? – Tak, właśnie o to mi chodzi – potwierdził policjant skwapliwie. – Tak... – Kobieta rozglądała się za czymś. – A, tuście mi... Rozjaśnię trochę sytuację. Honza przywiózł te świeczki z Nepalu, mówił, że kupił od jakiegoś szalonego mnicha pod buddyjską świątynią... – Zadałem pani pytanie – zasugerował miękko Riperski. – Przypominam, że to jest śledztwo. Czarna świeca z grubym, dymiącym knotem rozbłysła na małej, glinianej podstawce. Dym pachniał... Pachniał ziołami,egzotyką. Pachniał odurzająco. Wisława zaciągnęła się z lubością. – Nie wiadomo, z czego są te świeczki – powiedziała. – Jak to? – Po prostu. Produkt nielicencjonowany i nieznormalizowany. Prawdziwe rękodzieło ludowe nepalskich tambylców. Przywieziony do Polski przez zieloną granicę na Odrze, Nysie i Izerze. Ze wskazaniem na tę ostatnią. – To nie ma związku ze sprawą. – Policjant starał się ukryć fascynację zapachem palącej się świecy. Przyjemność z wdychania aromatu wydawała mu się niegodna stróża prawa. – Ja pytałem raczej o jakieś... być może irracjonalne wskazówki... – Od para dni te świeczki są w całym schronisku, bo dostawy zawiodły, te nasze, polskie, już wyszły i Honza poratował nas w drodze bratniej przyjaźni pomiędzy naszymi krajami. W kuchni-bufecie Chatki Górzystów zaparowały okna. Jacek Riperski wciągnął nosem aromatyczny dym i zmrużył oczy z zadowoleniem. Potem otrząsnął się na chwilę. – Szczegóły, wrażenia... – bąknął. – Wie pan, że tojad rosnący w Górach Izerskich przeszedł jakąś specyficzną mutację po owej słynnej katastrofie ekologicznej? – Tojad? – Tojad, tojad. Roślinka taka, bardzo sympatyczna poniekąd – trująca i lecznicza zarazem... Normalnie fioletowa, niebieskawa, u nas nabiera takiej jakiejś żółci. Naukowcy stwierdzili autorytatywnie, że nigdzie indziej taka odmiana nie rośnie. – To nie ma nic do rzeczy. – Głos starszego aspiranta był słaby i monotonny. – Niby nie. – Gogolewska zerknęła na pęczek ziół wiszący u powały kuchni. – Niby nie... Magnetofon szumiał usypiająco. Już dawno przestał niepokoić. A może niedawno? Jacek Riperski nie pamiętał. Kot Wąpierz przeciągnął się i czmychnął przez uchylone drzwi, zawadzając po drodze opartą o szafkę siekierkę. Siekiera upadła z trzaskiem. – Chodźmy do Zbirówki, tam się to wydarzyło zaproponowała nagle właścicielka Chatki. – Dobrze. – Aspirant ocknął się na chwilę. Poszli. * * * – La vida es el sueno y los suenos suenos son mruknął Marcin Marchwicki – czyli życie to sen wariata śniony nieprzytomnie. W bardzo, ale to bardzo dowolnym tłumaczeniu, nie do przyjęcia zresztą przez żadnego szanującego się filologa. Był trzeci lutego, godzina mniej więcej dwudziesta trzecia. Był sam w swoim pokoju. W Kopulatce paliła się czarna świeca, jedna z tych przywiezionych przez Honzę Tepesa. Za drzwiami dało się słyszeć ciche pomiaukiwanie kota. Chyba. * * * Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn usiedli w pustej świetlicy i patrzyli razem na cienie pełgające po bielonych ścianach. – Ich mache ‘nen Tee – zaoferował cicho Karl. Skinęła głową i zerknęła na zegarek. Była mniej więcej dwudziesta trzecia. Wąpierz zajrzał do świetlicy i oddalił się bezgłośnie. * * * – Która jest? – zapytał Wojtek Linsta, odstawiając pustą butelkę na podłogę. – Jedenasta? – próbował zgadnąć Grzesiek Potpolski. Zgadł. * * * Dzieci w Zbirówce spały twardo. Z piecyka biło przyjemne ciepło, z rozwieszonych pod sufitem ziół i jarzących się resztek świeczek dolatywał słodkawy dość, ale bardzo przyjemny zapach. Brakowało trzech osób. Mimo to żaden gimnazjalista nie czuwał, żadnemu nie biło szybciej serce na myśl o nieobecnych. Dym w pomieszczeniu układał się w fantazyjne kształty dzikich zwierząt. Wprawne, sterowane pełnym wyobraźni umysłem oko rozróżniłoby niedźwiedzie, tygrysy, lwy – ewentualnie inne duże drapieżniki. Albo dwunastogłowego smoka. * * * Drzwi do Zbirówki otworzyły się z cichutkim skrzypieniem. W blasku dogasającej świeczki, opatulone w śpiwory, przytulone do siebie, spały dzieci. Już nie biegające po schronisku łobuzy, hałasująca banda bachorów, hałastra... Nie – zwykłe, nastoletnie, śpiące dzieciaki. Przestraszone, zmęczone... Normalne. Ludzie szybko zapominają. „Cud niepamięci” śpiewał Stanisław Sojka, Rzeczywiście-jest to pewien rodzaj cudu – na czym zresztą opiera swój byt większość polityków wszystkich szczebli – od ogólnokrajowego po lokalny. Gdyby ludzie pamiętali wszystko, co dany przedstawiciel którejś z partii kiedykolwiek zrobił czy powiedział, większość z nich po jakimś, krótszym czy dłuższym czasie, nie miałaby wstępu na polityczne salony. I wtedy mogłaby się zdarzyć nawet taka sytuacja, że nie byłoby godnych, ani (w co trudno uwierzyć) chętnych do rządzenia. Na szczęście jest „cud niepamięci”. Jednak niektórzy pamiętają. Niektórych rzeczy nie da się wymazać. Normalne, przestraszone, zmęczone dzieciaki? Czy banda cholernych gówniarzy? Knot świeczki syknął i zgasł. To niczego nie zmieniło. Decyzja została podjęta. Drzwi do Zbirówki zamknęły się z cichutkim skrzypieniem. Zaskrzypiała też drewniana podłoga i schody. Słychać było, że ktoś stara się nie dyszeć. Nie dyszeć z wysiłku. * * * – Chce pan wiedzieć, co się stało? – Głos Wisławy Gogolewskiej dochodził jakby przez długi, pusty korytarz. W Zbirówce też wisiały pęki żółtawego tojadu, na stole paliła się taka sama, co w bufecie świeca – Oczywiście – burknął Jacek Riperski odruchowo. - Proszę mówić. – Proszę mi pokazać pańskie notatki. – Teraz ton jej głosu był niemal rozkazujący. – Tutaj:...tak... Bardzo lubi zwierzęta – mieszka razem z małym psem Reksiem, nieokreślonej rasy, dużych rozmiarów suką Ziutą i kilkoma kotami, wśród których prym zdaje się wodzić potężny kocur o imieniu Wąpierz... Kilkoma kotami... – No i co? – Riperski próbował otrząsnąć, się z zamroczenia. Bez wyraźnych efektów. – W czym problem...? Głos Wisławy stwardniał: – Było dziewięć, rozumie pan? Dziewięć kotów. Teraz jest siedem. A z dwóch... Nie dosłyszał resztki opowieści. Zerknął jeszcze raz na palącą się świeczkę. Ciężar głowy pociągnął ją w dół. Ku błogiej nieświadomości. – Zostawiam tu pana na razie, niech pan odpocznie. – Nie usłyszał wypowiedzianych na pożegnanie słów Gogolewskiej. Nie usłyszał zamykania drzwi. * * * – Aaaaaaaaaa! – Monika obudziła się rozgorączkowana. Miała sen. Koszmar. Usiadła na łóżku i przez chwilę gapiła się bezmyślnie w ciemną przestrzeń przed sobą. Potem przypomniała sobie sen. Nerwowo pomacała leżące obok koce. Nikogo pod nimi nie było. A ktoś powinien. – Gośka – szept Moniki był drżący. – Gośka... – Coś chwyciło ją za gardło, zabolało ją w brzuchu. Próbowała z tym walczyć. Próbowała krzyczeć. - Gośka! – Ciii – odezwał się głos – Nie warto krzyczeć. Pójdziesz ze mną. – Nie... – Pójdziesz. Chcesz czy nie chcesz. * * * – Zabiliście moje koty! – Wisława Gogolewska poświeciła latarką na trzy głowy, które leżały na podłodze piwnicy. Jedna była w zasadzie już tylko wyschniętą czaszką z czarnymi i złotymi zębami, dwie pozostałe należały do Anastazji i starego Fryderyka. W ich oczach czaił się ciągle zwierzęcy, instynktowny strach. Strach zamarły na wieczność. Wąpierz otarł się o nogi Wiśki. Znalazł te głowy na dworze. W lesie, całkiem niedaleko. Przyniesienie ich uważał za swój obowiązek. – Podobno macie po dziewięć żyć. – Właścicielka Chatki pogłaskała kocura. – Co, Wąpierz? – Miau – odpowiedział Wąpierz. – Miau – uśmiechnęła się smutno Gogolewska. - Fryderyk miał... Anastazja miała... Teraz to już im nikt nie wróci... dekapitacja wyklucza wszelkie czary. Patrz film Nieśmiertelny. Patrz zwykła trywialna logika. – Miau. – Kto to zrobił? – Wiśka zacisnęła usta. – Nie wiem. A ty wiesz? Chcesz mi to zdradzić? Chcesz się zemścić? Zemsta jest rozkoszą nawet dla bogów, co, Wąpierzu? – Miau. * * * Marcin MarChwicki spotkał Wiśkę, jak wychodziła z piwnicy. – Wiesz, że dzieci się znalazły? – Teraz już wiem – powiedziała ponuro. – Co się dzieje? – Spojrzał jej w oczy. Właścicielkę Chatki znał od dawna, wiedział, że niełatwo pozbawić ją dobrego samopoczucia. – Dzieje się coś dziwnego – powiedziała poważnie, oglądając się za siebie. – Lepiej idź do swojego pokoju, zamknij drzwi i próbuj zasnąć. Zginęły mi dwa koty rzuciła jeszcze, zamykając drzwi bufetu. W milczeniu pokiwał głową. I poszedł. Czas, czas... – Starszy aspirant Jacek Riperski ocknął się i rozejrzał po Zbirówce, największym pokoju w Chatce Górzystów. W oczach miał szaleństwo, w głowie pustkę. Kołatało się w niej tylko jedno uporczywe pytanie. Banalne i rzec by można, zupełnie nie na miejscu. Która godzina? Która jest godzina? Zerknął na leżący na stole jego własny notes z zapisem śledztwa. „Notatki sporządzone przez starszego aspiranta Jacka Riperskiego dnia 4 lutego 2004 w schronisku górskim Chatka Górzystów w Górach Izerskich.” – tak brzmiał nagłówek strony. Czwarty lutego... – uczepiło się jego myśli – Czwarty lutego. Potem wróciła obsesja sprzed momentu: Która jest godzina? Ostatnim przebłyskiem świadomości zrozumiał, że musi wyjść na zewnątrz, na świeże powietrze. Jak to często bywa, mimo silnego postanowienia nic się nie zmieniło. * * * – Was haben wir eigentlich gemacht? – Karl Mannsohn łyknął herbaty. – Was? Das war doch... – Was war’s? – Maria Bostonwuerger odpowiedziała mu ironicznie. – Was war’s, sag es mir bitte! – Weisst du, sie waren total wehrlos... – Karl przerwał. Za późno. – O, to wy jednak umiecie mówić – zagaił Marcin Marchwicki, stając w drzwiach świetlicy. – Kleine Betrueger – pogroził im palcem. – Kleine Betrueger, mali oszuści. Niemcy spojrzeli na siebie, potem jednocześnie na natręta. Patrzyli z nienawiścią. – Nie wiecie, co się stało z kotami Wiśki? Wygląda na zmartwioną – rzucił Marcin. – Wisst ihr was ueber den verlorenen Katzen? – Ne – burknął Karl. Nienawiść we wzroku obojga Niemców zapłonęła jasnym i mocnym blaskiem. Doktorant historii średniowiecza wycofał się, mrużąc oczy. * * * – To ty? – bardziej stwierdził niż zapytał Marcin. Na korytarzu Chatki Górzystów zapadła cisza, przerywana urywanym oddechem sugerującym zmęczenie. Po chwili oddech się uspokoił. -. Co ja? – wychrypiał Grzesiek Potpolski, sadzając uwieszonego mu na ramieniu kolegę na schodach. – Co niby ja? – Eeee – podrapał się w głowę Marchwicki. - Myślałem, że to ktoś z dzieckiem na ręku, że tak powiem. – Z dzieckiem, nie z dzieckiem – Grześkowi błyszczały oczy. – Wojtek zapomniał, że mu nie wolno aż tyle piwa, bo ma słabą wątrobę. Jak dziecko właśnie. Nic mu nie jest. Po prostu film mu się urwał. – Aha... – Pomożesz mi go zatargać? Darek już tam pewnie kimoni. – Pewnie, nie ma problemu. – Dzięki. – Nie ma sprawy. – Marcin ułożył sobie licealistę ze Zgorzelca na ramionach i wskazał głową. – Prowadź. – Pomogę ci – zaoponował niepewnie Potpolski. – Prowadź, mówię. Dam sobie radę. Paradoksy natury ludzkiej – Wisława Gogolewska patrzyła przed siebie, wprost na zamknięte drzwi bufetu. Była noc, za oknem mniej więcej minus 25 stopni Celsjusza. Białe zimno. – Paradoksy natury ludzkiej. Bardziej nas martwi śmierć kotów niż śmierć człowieka. Gorszą zbrodnią jest skrzywdzić małego futrzaka niż istotę ludzką, w którą społeczeństwo zainwestowało czas, pieniądze i tak dalej. – Łyknęła zielonej herbaty. – Tak, bo futrzak był bezbronny! Bo kot jest nieświadom spraw wielkiego świata! Bo jest naprawdę maluczki i nie będzie brał narkotyków tylko po to, żeby spróbować! Bo nawet jeśli morduje, robi to dlatego, że każe mu instynkt! Wąpierz wyciągnął się na całą niebagatelną długość i zamruczał. Wiedział, że ma pełne wsparcie w tym boju. Wiśka ścisnęła siekierę w dłoni. Mocniej. Jeszcze odrobinę mocniej. Przez lata spędzone w sercu Izerów też wyrobiła w sobie jakąś namiastkę instynktu. * * * – Co się tak kręcisz? – rzuciła znienacka Edyta. Marcin drgnął przestraszony. – Coś się dzieje wokół. Coś niedobrego. I can feel it in the earth. I can feel it in the water... Wiśka mnie nastraszyła... Lepiej ty mnie nie strasz. Nie dzisiaj. – Boisz się, ty? – Pewne, a dlaczego miałbym się nie bać? – Myślałam, że doświadczony pan doktorant zbyt wiele zna przykładów z historii, by ulec zbiorowej histerii. – Patrzyła mu w oczy. – Dziwi mnie twój spokojny ton – rzucił. – Co ty właściwie tu robisz? – Szłam właśnie do ciebie – powiedziała spokojnie. - Mogę? Zawahał się chwilę. – Proszę. Drzwi Kopulatki zamknęły się. Po chwili szczęknął klucz. Od wewnątrz. * * * Jacek Riperski miał sen. Sen tak realny, że odczuwał dotyk występujących w nim postaci. Dzieci. Bo w swoim śnie był w środku grupki dzieci, otaczały go niczym w zabawie w „starego niedźwiedzia, który mocno śpi”, tylko że krąg jaki tworzyły, był ciaśniejszy. Usta dziewczynek i chłopców poruszały się, jakby śpiewały piosenkę. Oczy były bezmyślne, puste. Wokół kłębił się dym, buty stukały o drewnianą podłogę. Na ścianach wisiały pęczki tojadu, skądś dochodziły tony jakiejś popularnej ostatnio piosenki. Policjant nieświadomie rozpiął mundur pod szyją. Widział dzieci zacieśniające krąg coraz bardziej i bardziej. Piosenka brzmiała mu w uszach głośno i wyraźnie. Dym gęstniał, tojad pachniał intensywniej. Wszystko stawało się coraz bardziej zamazane i niewyraźne. Wszystko oprócz świdrujących tonów piosenki, którą z każdą chwilą słyszał coraz wyraźniej. Ocknął się. Z wysiłkiem podniósł powieki, próbując z całych sił utrzymać je otwarte, jednak widział tylko ciemność. Głowa ciążyła. Dał się prowadzić. * * * Zbrodnia i kara – pomyślała Wiśka Gogolewska. - Każdej zbrodni towarzyszy choroba. Choroba psychiczna. Raskolnikow się kłania. Poczucie czasu zostaje zatracone, człowiek bredzi w malignie. Puszcza farbę. Ciekawe, czy ci gówniarze też to mają? Któregoś musi ruszyć sumienie, któryś musi się zdradzić. Czas jest nieważny. Czymże zresztą jest czas tutaj w Izerach? Płynie sobie obok... Leczy rany... Wypuściła z ręki siekierę, uszczypnęła się w ramię, spojrzała na wodzącego za nią wzrokiem Wąpierza. Znów chwyciła siekierę. „Raskolnikow... Dostojewski miał rację, oj miał. Przebaczanie to piękny zwyczaj. Ale vendetta też ma swoje niewątpliwe zalety”. Właśnie mijała północ. Zaczynał się 4 lutego 2004. A po korytarzu ciągle ktoś chodził. Wiśka nie miała odwagi położyć się spać. Nie wiedziała, komu może zaufać. Bała się wyjść na korytarz. * * * – Co ty robisz? – zdziwił się Marcin Marchwicki. Edyta Askaris przerwała odpinanie guzików flanelowej koszuli. Spojrzała na długowłosego chłopaka. - Wolałbyś zrobić to sam? Przełknął ślinę. – Nie o to chodzi... – Więc o co? – Podjęła przerwaną czynność. Po chwili była tylko w bieliźnie. Podeszła do niego i przytuliła się. – To nie ty... – wyjąkał Marcin. – To niepodobne do ciebie... – Skąd wiesz? – mruknęła. – Przecież mnie na dobrą sprawę w ogóle nie znasz. – No, ale myślałem... – Obejmij mnie – przerwała mu – bo zimno. Posłusznie otoczył ją ramionami. Jemu też zrobiło się cieplej. – Może wejdziemy pod śpiwór? – zaproponował. Uśmiechnęła się.. – Przecież tego chciałeś, prawda? – No... tak, ale... – Boli cię, że to nie ty jesteś stroną inicjującą? Cierpi twoje męskie ego? – Kiedy to mówiła, jednocześnie ściągała z niego polar i rozpinała mu pasek od spodni. Ciągle czegoś nie rozumiał. Kiedy zdjęła z niego sweter i koszulkę, przestał się nad tym zastanawiać. Wślizgnęli się pod śpiwór i kilka koców. Mężczyzna wziął w nim górę. Nurtował go jeszcze tylko jeden mały szczegół. – Nie przeszkodzą nam? – szepnął, gładząc jej pośladki. – Nie, śpią grzecznie. – Zamknęła mu usta długim pocałunkiem. Chciał zgasić świeczkę. Powstrzymała jego rękę. I powoli ściągnęła stanik. * * * Tej nocy Chatka Górzystów spała snem zadziwiająco twardym, choć pełnym sennych marzeń i majaków. Snem długim i mocnym, częstokroć wbrew woli śpiących. Wisława Gogolewska leżała oparta o siekierę przy zamkniętych drzwiach bufetu. Trzej licealiści ze Zgorzelca spali w Starej Kuchni, jak zwykle nie zwracając uwagi na resztę świata. Maria Bostonwuerger i Karl Mannsohn zasnęli w Narożnym, zanim zdążyli ściągnąć czarne skóry. W Kopulatce Edyta Askaris ubierała się, obserwując śpiącego pod śpiworem i dwoma kocami Marcina Marchwickiego. Doktorant leżał na plecach, miał uśmiech na ustach i oddychał równym, spokojnym oddechem. Edyta zapięła kurtkę i przekręciła klucz w zamku. Wyszła na zimny korytarz, skierowała się na wprost, do Zbirówki. Tej nocy, po raz pierwszy w życiu była z mężczyzną. * * * Flins spojrzał na wschodzące słońce bez mrugnięcia okiem. Nie bał się dnia, nie bał się blasku. Nie był jak inne stworzenia nocy. Bał się ludzi, bał się, że kiedy się dowiedzą... Nie był głupim zwierzęciem. Nie był zwierzęciem w ogóle. Doskonale wiedział, do czego zdolni są ludzie. Wiedział, że prędzej czy później się dowiedzą, że zacznie się polowanie. Że może tego nie przeżyć. Nie był głupim zwierzęciem... Ze zwierzęcia miał w sobie instynkt przetrwania, ale inteligencja nie ustępowała ludzkiej. W końcu był bogiem. Pogańskim, starym, zapomnianym...Ale mimo wszystko bogiem. Poza tym czuł chęć zemsty i ciągle niezaspokojony w pełni fizyczny głód. * * * – Jak to: nie ma?! – wrzasnęła Wisława Gogolewska. – Co to znaczy: nie ma?! – Normalnie, fizycznie! – Edyta Askaris też nie mówiła cicho i spokojnie. „Wręcz przeciwnie. – Nie ma nikogo! – Ale jakim cudem!? – A ja skąd mam wiedzieć?! – To ty jesteś ich opiekunką! – A pani jest właścicielką schroniska! – Schronisko jest na miejscu! – Ale nie ma dzieci! – Polonistka nagle straciła ochotę do wrzasków. W jej oczach pojawiły się łzy. Rozpłakała się gwałtownie. Właścicielka Chatki oddychała głęboko, starając się uspokoić. Myślała intensywnie. Niewiele przychodziło jej do głowy. – Niech się pani uspokoi – powiedziała cicho do nauczycielki. – Nerwy nic nie dadzą. Trzeba działać według jakiegoś planu. – Trzeba zadzwonić na policję. – Edyta otarła łzy. - Tylko, że tu nie ma zasięgu, komora na nic się nie przyda. – To nic, ostatnio nam się tutaj trochę polepszyło cywilizacyjnie – uśmiechnęła się do dziewczyny Wiśka. * * * Kot Wąpierz obserwował właścicielkę Chatki Górzystów, leżąc na brzegu fotela. Nie wierzył, że zapomniała. Nie, przecież znał ją dobrze. Po prostu dzień przyniósł chwilową przerwę w akcji. Tak... Instynkt i kocia logika podpowiadały, żeby dobrze się wyspać przed powrotem do działania. To brzmiało bardzo rozsądnie. Sen nadszedł szybko. Ostatnio lubił zasypiać przy zapachu palonych świeczek. Koty też mają swoje gusta. * * * – Jak to nie wolno wychodzić? – zapytał nie całkiem jeszcze przebudzony Wojtek Linsta. – Nie poradzę nic – wzruszyła ramionami Wiśka Gogolewska. Siła wyższa. Władza zarządziła. Wiecie przecież, co stało się w nocy, prawda? Zajmijcie się lepiej czymś pożytecznym, żeby nie zwariować. Zebrani w świetlicy wszyscy aktualni mieszkańcy Chatki Górzystów skinęli głowami. Nikt nie patrzył drugiej osobie w oczy. Tak po prostu. * * * – Długo musieliśmy czekać – zauważyła Wiśka cicho. Nawet nie usłyszał. Na stole paliła się świeca. Nietypowa. Czarr na, z grubym, mocno dymiącym knotem. – Pani jest tu właścicielką? – Jam ci jest. Chatka Górzystów moją twierdzą. – Ciężko było tu doczłapać, nie powiem, ciężko. - Policjant poruszył obolałymi stopami. – Zima, panie sierżancie. – Wzruszyła ramionami Gogolewska. – Tu jest Wielkie Księstwo Izerskie, biegun zimna w naszym pięknym kraju. Latoś, a raczej zimoś, jak to mówią, śniegiem obrodziło, nie żałowało. Koty... – przemknęło przez głowę Wiśce Gogolewskiej. – Nimi nikt się nie zajmie. W obliczu zaginięcia dwudziestu bachorów, dwa wybebeszone koty nie znaczą nic. – Żeby nie myśleć o swoich małych przyjaciołach, zapalała świeczki na ciemnym już korytarzu i w bufecie. Policjafnt przepytywał wszystkich mieszkańców. Wszystko wydawało się być snem, majaczeniem. Świeczki dymiły. * * * – Jak to się mogło stać? – Marcin Marchwicki nie rozmawiał z Edytą przez cały dzień. Dopiero po przyjściu policjanta odważył się spotkać z polonistką. - Jak to się mogło stać? – powtórzył. – O czym ty mówisz? – miała nieodgadniony wyraz twarzy. – O dzieciach oczywiście – przełknął ślinę. – A... o nich... – rozłożyła ręce. – Nie mam pojęcia. Gdybym wiedziała, wszystko byłoby prostsze. – Wiedziałaś wczoraj, że dzieciaki giną. Mówili ci przecież. – Zna... – zawahała się. – Znaleźli się przecież, mówiłam ci. Spojrzał jej prosto w oczy. Patrzył tak długo, aż spuściła wzrok. Tylko chwilę. – Mówiłaś – potwierdził. – Pamiętam, że mówiłaś. * * * Świeczki dymiły bez przerwy. Wiśka Gogolewska patrzyła na wiszący u powały pęczek kwiatów, wertując jednocześnie Encyklopedię Roślin Zielnych. „Tojad – znalazła – Aconitum callibotryon, bylina... chroniony, zawiera alkaloid akonitynę, jedną z najsilniejszych trucizn roślinnych, porażającą ośrodek oddechowy i hamującą czynność serca”. Na obrazku widniał kwiat podobny do tych wiszących pod sufitem, tylko bardziej fioletowoniebieski. Zamknęła grubą książkę. „Chyba wiem, gdzie tkwi sedno sprawy”. Zerknęła raz jeszcze na suszki. Były najwyraźniej żółtawe. „Izerski tojad. Spuścizna po kwaśnych deszczach i w ogóle po katastrofie ekologicznej. Taki ładny kwiatek... I to pod ochroną, żeby to człowiek wcześniej wiedział. I jeszcze te świeczki...” Odłożyła encyklopedię na półkę. A może to wszystko jest jednak snem? – pomyślała. Świeczki dymiły nieustannie. * * * Jacek Riperski walczył z ogarniającą go i ciągle wracającą bezwładnością. Budził się i padał z powrotem na stół, przygniatając twarzą swój notes z zeznaniami. Maligna. Nieskoordynowane ruchy rękami. Walka o świadomość. Starszy aspirant zmęczył się drogą do Chatki Górzystów w kopnym śniegu i w dwudziestostopniowym mrozie, w nie ustępującej ani na chwilę mgle. W białym zimnie..; Spocił się. Zmęczył. Teraz płacił za to cenę. Znów wyciągnął przed siebie ręce w zaimprowizowanej próbie wyjścia z marazmu. Trafił palcem na przycisk magnetofonu. Nacisnął. Popłynęły słowa: – To znaczy... Ci dziwni Niemcy wracali akurat z lasu. – Tak. Jak zwykle cali na czarno. On niósł siekierę. To wariaci, sataniści. Cholera wie. Wszystko co najgorsze. – A dlaczego? * * * – Twoje dzieci zginęły, kobieto! – Marcin z całych sił potrząsnął dziewczyną. – Nie ma ich, nie wiadomo, czy żyją! Czy ty to rozumiesz?! – Wczoraj inaczej do mnie mówiłeś – obruszyła się Edyta. – Wczoraj? Co było wczoraj? – Kochałeś mnie – powiedziała miękko. – Tak... No i co z tego, przecież zginęły dzieci, Wiśce zginęły dwa koty, co się z tobą dzieje, kobieto?! – nie rozumiał jej. Ta sama planeta, inne światy... – Ja... ja bardzo chciałam być z tobą. – Miała łzy w oczach. Zagryzł wargi. Starał się zrozumieć. Starał się delikatnie wytłumaczyć. Starał się. – Byłaś ze mną. Było świetnie, ale przecież stała się rzecz straszna. Rzecz o wiele ważniejsza. – Nie ma ważniejszej rzeczy – powiedziała twardo. Bardzo twardo. * * * – Wir muessen schon wegfahren – powiedział cicho Karl Mannsohn. Właścicielka Chatki Górzystów spojrzała nań ze zdziwieniem. – Wyjechać, teraz? Niemożliwe. Unmoeglich! – Wir moechten bezahlen – ciągnął Niemiec, kładąc pieniądze na stół. Zdawał się nie zwracać uwagi na słowa kobiety. – Ihr koennt jetzt nicht wegfahren, verstanden?! wrzasnęła Wiśka Gogolewska. – Wir verlassen dieses Haus – rzuciła Maria Bostonwuerger twardo i beznamiętnie. – Nie możecie teraz, teraz trwa śledztwo, rozumiecie, kretyni?! – wybuchła Wiśka. – Policja, dzieci, koty, rozumiecie? Meine Katzen sind weg, versteht ihr?! W blasku świec twarze pary Niemców pozostawały niewzruszone. Jednak na wzmiankę o kotach brew Karla Mannsohna drgnęła w mimowolnym skurczu. Kot Wąpierz wygiął grzbiet do góry i nastroszył sierść. – To wy – powiedziała cicho Wiśka Gogolewska. - To wasza sprawka? Że też rozwiązanie jest takie banalne. Zrozumieli treść, nie rozumiejąc słów. Na bladych twarzach odmalował się szary cień strachu. * * * Wojtek Linsta, Darek Tilcher i Grzesiek Potpolski trzymali się razem, wychodząc ze słusznego założenia, że w kupie raźniej. Razem siedzieli w Starej Kuchni, razem wychodzili się wysikać, razem szykowali sobie herbatę. Razem zauważyli, jak Jacek Riperski, zataczając się, schodził po schodach, potykał się o własne stopy i ostatkiem sił utrzymywał równowagę. – Pomożemy – zaproponował odruchowo Wojtek. – Gdzie zaprowadzić? – spytał Darek, chwytając policjanta pod ramię. – Pewnie do kibla. – Grzesiek był już z drugiej strony aspiranta i pomagał sprowadzać. – Do kibla? – zapytał Wojtek głośno i wyraźnie. Riperski pokiwał bolącą głową. * * * Ta sama planeta, inne światy... – Jak to...? – spojrzał na nią uważnie. – Co chcesz przez to powiedzieć...? – To, co powiedziałam, nic więcej – stwierdziła Edyta. – To było dla mnie bardzo ważne. A dla ciebie pewnie nie, co? Bo jesteś starym Casanovą, lovelasem? Dla ciebie to normalka, zabawa, fraszka, igraszka, co? Miała łzy w oczach. Nie zwrócił na nie uwagi. Myślał tylko o jednym. – Potrafiłabyś to zrobić? – zapytał. – Byłabyś zdolna? – Do czego? – zagryzła wargi. * * * Wiśka Gogolewska szybkim ruchem chwyciła siekierę. Niemcy cofnęli się pod drzwi. Wąpierz stanął u stóp kobiety i wysunął pazury. – Das war ein Zufall – próbował tłumaczyć Karl Mann – sohn. Ucichł pod wzrokiem Marii. – Da waren zwei Katzen. Zwei – Gogolewska mówiła głośno i patrzyła w oczy przestraszonemu Niemcowi. Mannsohn uciekał. Wzrokiem też. – Eine! – krzyknął. – Eine war unsere. Das war eine kleine graue... – Anastazja – szepnęła Wiśka. Palce zaciśnięte na stylisku siekiery zbielały. Pazury Wąpierza zgrzytnęły o deski podłogi. * * * – Przecież dawałeś wyraźnie do zrozumienia, że ich nie lubisz. – Edyta drżała. – I co z tego? Nie lubię, to moja sprawa. – Marcin miał rozwarte szeroko oczy. Ze strachu. – Ja też ich nie lubię – pokiwała głową Edyta. – Nienawidzę tej pracy, nienawidzę tych bachorów, nienawidzę siebie. Odsunął się od niej z wyraźnym obrzydzeniem. – Wiesz, co zrobiłaś? – spytał. – Zrobiłam to dla ciebie – uśmiechnęła się smutno. – Jesteś chora. – Może i jestem, ale już nie mogłam wytrzymać. Wiesz, jaka to harówka, praca z takimi gówniarzami. To we mnie dojrzewało i teraz pękło. – Jesteś chora – powtórzył. – Jestem – pokiwała głową. – Zrobiłam to dla ciebie. Jesteś współwinny. Zignorował jej słowa. Pozornie. – Co z nimi zrobiłaś?! – warknął. – Co?! * * * Wiśka Gogolewska zgasiła świeczkę i opadła ciężko na fotel w bufecie, pogładziła Wąpierza po głowie. W pomieszczeniu, tak jak i w jej głowie, panowała ciemność. Chciała wstać i otworzyć okno, przewietrzyć atmosferę w schronisku, ale bała się, że w ciemności zawadzi o leżącą na podłodze siekierę. Strach paraliżował. * * * Polonistka wpatrywała się tępo w cienie drgające na ścianie. W blasku płomienia czarnej, grubej świecy, na bielonej wapnem ścianie kołysał się wysoki, ciemny cień długowłosego mężczyzny z nożem w ręku. – Dlaczego? – zasyczało w jej uchu pytanie. – Jak to możliwe? Nie bała się. Było jej już wszystko jedno. * * * – Proszę – jęknęła właścicielka Chatki Górzystów. – Eeee – W drzwiach stanęli trzej maturzyści. Grzesiek Potpolski był z przodu. – Ten policjant coś źle się czuje. Posadziliśmy go na kiblu i nie wiemy, czy go trzeba przypilnować, czy coś? – Dobra, przyjęłam do wiadomości – wychrypiała Wiśka. – Wszystko w porządku? – zapytał Wojtek Linsta. – Taaak. – A gdzie są ci Niemcy? – zainteresował Darek Tilcher – Coś ich nie widać. – Nie pytaj o nich więcej – odpowiedziała Gogolewska dziwnym głosem. – Lepiej już o nich nie pytaj. * * * Białe zimno ściskało mrozem całą Halę Izerską. W pobielonej mgłą ciemności dwie czame sylwetki szukały drogi do Świeradowa Zdroju. – Wir haben schon wieder Glueck. Znowu marne sczenscie – mruknął Karl Mannsohn. – Ich weiss nicht, wie wir das ve dient haben. – Halt die Klappe du Angshase – zganiła go Maria. – Ja, meine liebe Locusta – zadrwił Mannsohn. – Es ist Schluss mit uns – syknęła Niemka. – Du bist schwach. – Schluss. The end – przytaknął Karl. – Gut. Super. Prima. Endlich. * * * Riperski siedział na desce klozetowej i nie czuł zimna. To go zdziwiło. Nie czuł zimna. Za to słyszał głosy dochodzące z dołu. Potrząsnął głową, zerknął pod sufit. Tojad był nawet tutaj. Ale przynajmniej nie paliła się mdło pachnąca świeczka. – Pomocy – szeptało coś. – Pomocy, pomocy... – wtórowały inne głosy. Zwariowałem – pomyślał Riperski. Wstał z deski, zapiął spodnie, potem pochylił się nad otworem i spojrzał w głębię. Zwariowałem – pomyślał raz jeszcze. – Pomocy – doszło do jego uszu. Pochylił się niżej nad kloaką. Potężny mróz sprawiał, że nie czuł żadnego zapachu. Pochylił się jeszcze niżej. I jeszcze niżej. A potem ktoś go popchnął i starszy aspirant z komendy w Świeradowie Zdroju zaczął spadać. Dół był głęboki. * * * – To straszne, co zrobiłaś – warknął Marcin Marchwicki. – To po prostu straszne. Nieludzkie, okrutne, brak mi po prostu słów, żeby to opisać. – Wiem – mruknęła obojętnie. – Powinnaś ponieść karę. Zasługujesz na karę jak nikt inny! – Wiem – wzruszyła ramionami. – Gdzie ich zostawiłaś, powiesz? Pokręciła głową na boki. – Tak myślałem... Zastanawiam się tylko, jak ci się udało wynieść tych gówniarzy na tyle daleko, żeby nie można ich było znaleźć. – Nie wiem. – Nie wiesz? – To wszystko było jak sen. Jak majak. * * * Ktoś zapukał do okna w bufecie. Wiśka mechanicznym ruchem wstała i otworzyła. Do Chatki Górzystów wtargnęło białe zimno wraz z nocną ciemnością. Lodowaty powiew otrzeźwił ją. – Dobry zecer – odezwał się głos. – Wisz Wiśko, te swiczki, co sem wam zostawił, ne sum dobre. To je opium, znasz? I to mocne opium. Ja zviduv od tych sviczek dostał. Pryniosl zech ci inne. – Honza? – złapała się za głowę Gogolewska. - Ależeś gnoju narobił! Żeś kurwa gnoju narobił jak nigdy w żywocie! * * * Jacek Riperski spadał długo. Potem uderzył o ziemię i... i znowu miał sen. Sen tak realny, że odczuwał dotyk występujących w nim postaci. Dzieci. Bo w swoim śnie był w środku grupki dzieci, otaczały go niczym w zabawie w „starego niedźwiedzia, który mocno śpi”, tylko że krąg, jaki tworzyły, był ciaśniejszy. Usta dziewczynek i chłopców poruszały się, jakby śpiewały piosenkę. Oczy były bezmyślne, puste. Wokół kłębił się dym, buty stukały o drewnianą podłogę. Na ścianach wisiały pęczki tojadu, skądś dochodziły tony jakiejś popularnej ostatnio piosenki. Leżał na dnie toalety – na górze, hen wysoko, widać było bielejący delikatną jasnością otwór kloaczny, nigdy nie oglądał go z tej perspektywy. Otwór wyglądał jak dziwna, szeroka dziurka od klucza. A dookoła było pełno dzieci, też wpatrujących się tęsknie do góry i szepczących zachrypniętymi głosami: – Pomocy... Pomocy... * * * – Naprawdę ich nienawidzisz? – zapytał Marcin, ściskając w ręku nóż. – Naprawdę – potwierdził Edyta. – To bardzo źle. To bardzo źle. Wątpię, czy będziesz mogła żyć ze świadomością tego, co zrobiłaś. – Marcin nie patrzył na dziewczynę. Wpatrywał się w płomień dymiącej mocno świecy. – Ja też nie wiem. – Powiesz, gdzie oni są? Dla własnego dobra. Dla własnego sumienia... i nie tylko. – Nie wiem – pokiwała głową. – Naprawdę nie wiem. * * * Wiśka Gogolewska oddychała głęboko przy otwartym oknie. – Wiesz, Honza, najgorsze jest to, że ja nie wiem, co z tego wszystkiego było realne, a co nie. – Skrzyżowała ramiona na piersiach. – Nie wiem, po prostu nie wiem. To wszystko się zatarło. Nie wiem, czy moje koty do mnie wrócą, czy nie. Nie wiem, czy te nieszczęsne bachory zniknęły. Je ne se pas. Czułam, że to tojad i te twoje rękodzieło z Nepalu... ale tak jak mówię, to było coś jak film. Straszny film. Nie, kurna, jakiś czeski film, tylko taki życiowy horror. Honza w milczeniu kiwał głową. Wtedy dobiegł ich krzyk z góry. Krzyk przeszywający. Świdrujący do głębi. * * * – Skąd żeście się tu wzięły? – zapytał Jacek Riperski. patrząc na dzieci ze zdziwieniem. Żadne nie odpowiedziało. * * * – Co jest prawdą? – zapytała Wiśka, gasząc czarną świeczkę na podstawce na korytarzu i stawiając zamiast niej zwykłą, żółtą. Honza spojrzał na nią pytająco. Z góry rozległ się kolejny krzyk. – Co jest prawdą? Czeski film, co Honza? * * * Flins był głodny. Jeden kot, którego udało się złapać wczoraj, nie był wystarczającyrn. posiłkiem. Poza tym był stary i dość łykowaty. Ale tej nocy Flins czuł, że uśmiechnęło się doń szczęście. Ta para spadła mu nieba. Czerwone oczy pogańskiego bożka błyszczały z podniecenia, gdy czaił się za drzewami na zakręcie. * * * – Das ist Schluss, Locusta! – darł się na całe gardło Karl Mannsohn. – Das ist Schluss! Słyszani z daleka, nieporadni w głębokim śniegu byli łatwym łupem. To był naprawdę koniec. – Anastazja, Fryderyk – Wiśka Gogolewska pogłaskała koty wylegujące się na schodach. - Gdzieście były? Naprawdę macie dziewięć żyć? Naprawdę? Z Kopulatki po raz kolejny dał się słyszeć krzyk. Tym razem słabszy i jakby zmienił się w ciche rzężenie.