Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie

Szczegóły
Tytuł Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stephen Vincent Benet Ucieczka Johnny'ego Pye Tłumaczenie - Tomasz Wyżyński Dzieciństwo Johnny'ego Pye upłynęło w czasach, kiedy o Głupołapie - dziś rzadko się o nim słyszy - krążyły najdziwniejsze legendy. Opisywano go różnie - raz tak, raz całkiem inaczej - chociaż każdy przyznawał, że Głupołap regularnie pojawia się w okolicy. Johnny Pye także w to wierzył. Johnny był przybranym dzieckiem i pewnie dlatego tak się tym wszystkim przejmował. Po śmierci rodziców wzięli go na wychowanie młynarz i młynarzowa. Był to z ich strony dobry uczynek. Ale gdy Johnny stracił już mleczne zęby i zaczął zachowywać się tak jak wszyscy chłopcy w jego wieku, przybrani rodzice spadli na niego jak burza - a to nie było już takie dobre. Według własnych straszliwie surowych przekonań postępowali słusznie - wierzyli przecież, ze dziecko staje się tym mądrzejsze i lepsze, im ostrzej się je traktuje. Cóż, może czasami daje to dobre rezultaty, ale w przypadku Johnny'ego Pye stało się niestety inaczej. Johnny był dzieckiem inteligentnym i posłusznym - nie mniej inteligentnym i posłusznym niż większość chłopców w Martinsville. Ale wszystko, co tylko powiedział albo zrobił, zawsze okazywało się nie takie, jak trzeba - a już szczególnie w domu. Wierzcie mi, dziecko traktowane jak głupiec zaczyna postępować jak głupiec - ale nie wszyscy są o tym przekonani. Młynarz i młynarzowa myśleli, że Johnny zmądrzeje, jeśli udowodnią mu, że jest głupi, a Johnny sam w końcu w to uwierzył Bolał na tym, gdyż był dzieckiem wrażliwym, może nawet bardziej niż przeciętny chłopiec. Chłostę umiał jakoś wytrzymać - ale nie to, co działo się w młynie. Przypuszczam, ż młynarz nie robił tego celowo. Ale zawsze, odkąd Johnny pamiętał, na wieść o śmierci człowieka, którego uważał za głupca, mawiał: "No, przyszedł po niego Głupołap" - i cmokał przez chwilę wargami. W rodzinie młynarza, potężnie zbudowanego mężczyzny z wielką, czerwoną gębą, uchodziło to za żart, ale na Johnnym robiło straszliwe wrażenie. Aż wreszcie w wyobraźni chłopca pojawił się obraz Głupołapa. Był również potężnie zbudowany, nosił kraciastą koszulę oraz sztruksowe spodnie i wędrował po świecie uzbrojony w maczugę z drzewa orzechowego z ołowianą kulą na końcu. Nie wiem, skąd wzięło się to wyobrażenie, tak wyraziste przecież - dość, że Johnny znał wygląd Głupołapa równie dokładnie jak twarze mieszkańców Martinsville. Czasami, chcąc się upewnić, trochę bojaźliwie pytał kogoś dorosłego, czy Głupołap wygląda właśnie tak. Dorośli oczywiście wybuchali śmiechem i odpowiadali twierdząco. A potem Johnny budził się po nocach w młynie, w swoim pokoiku na poddaszu: nadsłuchiwał, czy na drodze nie rozlegają się kroki Głupołapa, i zastanawiał się, kiedy po niego przyjdzie. Był jednak chłopcem na tyle dzielnym, że nie opowiadał o tym nikomu. Ale w końcu nie mógł już dłużej wytrzymać. Zbroił coś w młynie - młynarz potrzebował właśnie mąki gruboziarnistej, a Johnny przez pomyłkę nastawił kamienia na drobny przemiał - ot, roztrzepany jak to chłopak. Dostał za to dwukrotnie baty, najpierw od młynarza, a potem od młynarzowej, a na zakończenie ojczym powiedział mu tak: - No, Johnny, teraz Głupołap przyjdzie po ciebie lada dzień. Jeszcze nigdy nie widziałem równie głupiego chłopca. Johnny spojrzał pytająco na młynarzową, żeby zobaczyć, czy ona także w to wierzy, ale pokiwała tylko poważnie głową. Wieczorem położył się do łóżka, lecz nie mógł zasnąć, gdyż za każdym razem, gdy szeleściły gałęzie albo skrzypiało młyńskie koło, pewien był, że nadchodzi Głupołap. A wczesnym rankiem, zanim dorośli wstali, zawinął swoje rzeczy w kolorową chustę i uciekł. Tak naprawdę to się nie spodziewał, że umknie przed swoim prześladowcą - wiedział, że nie ma przed nim ucieczki. Ale miał nadzieję, że Głupołap, zanim go schwyta, przynajmniej trochę się zmęczy. Kiedy ruszył gościńcem, pierwszy raz od pewnego czasu nieco się uspokoił, bo był właśnie jasny, wiosenny poranek. Nabrał otuchy i żeby pokazać, że ciągle żyje i jest tym samym Johnnym Pye, smyrgnął kamieniem w ogromną, żółtozieloną żabę. Był dopiero o trzy czy cztery mile od Martinsville, gdy usłyszał za plecami turkot jadącej drogą dwukółki. Nie przestraszył się, gdyż wiedział, ze Głupołap nie potrzebuje zaprzęgów, aby go doścignąć, ale zszedł na pobocze, chcąc przepuścić pojazd. Dwukółka jednak, zamiast go minąć, zatrzymała się i wyjrzał z niej mężczyzna o czarnych bokobrodach i w wysokim cylindrze na głowie. - Jak się masz, mały ? - zapytał. - Czy dojadę tędy do East Liberty ? - Nazywam się John Pye i skończyłem jedenaście lat - grzecznie, ale stanowczo odpowiedział Johnny. - Na najbliższym rozwidleniu musie pan skręcić w lewo. Mówią, że East Liberty to ładne miasteczko, ale sam nigdy tam nie byłem - westchnął cicho, ponieważ pomyślał, że warto by zobaczyć trochę świata, zanim Głupołap go doścignie. - Hm - mruknął mężczyzna - też jesteś tu obcy, co ? Widzę, że bystry z ciebie chłopak, ale co robisz tak rano na gościńcu ? - Och, uciekam przed Głupołapem - szczerze odpowiedział Johnny. - Młynarz mówi, że jestem głupi, jego żona to samo, i prawie wszyscy w Martinsville uważają mnie za głupca, oprócz małej Susie Marsh. Młynarz powiedział, że Głupołap już mnie ściga, więc pomyślałem sobie, że ucieknę, nim przyjdzie. Siedzący w dwukółce człowiek o czarnych bokobrodach krztusił się przez chwilę ze śmiechu. Odzyskawszy oddech, powiedział: - No to wskakuj, mały. Niech młynarz mówi, co chce, a ja myślę, że bystry z ciebie chłopak, skoro potrafisz uciekać przed Głupołapem tak zupełnie sam. Nie podzielam małomiasteczkowych uprzedzeń i akurat potrzebuje bystrego chłopca, możemy wiec jechać razem. - A czy z panem będę bezpieczny przed Głupołapem ? - spytał Johnny. - Bo jeśli nie, to nic z tego. - Bezpieczny ? - mężczyzna o czarnych bokobrodach znów zaczął się krztusić ze śmiechu. - O, jak u Pana Boga za piecem. Widzisz, jestem doktorem i leczę ludzi ziołami - niektórzy sądzą nawet, że Głupołap i ja pracujemy w tej samej branży. Nauczę cię fachu, który jest sto razy lepszy od młynarstwa. Wskakuj, mały. - Pańska propozycja brzmi rozsądnie, ale ja się nazywam Johnny Pye - odrzekł Johnny i wskoczył do dwukółki. Pojechali turkocząc w stronę East Liberty. Doktor bez przerwy gawędził i żartował, a Johnny szybko doszedł do wniosku, że nie spotkał dotąd milszego człowieka. Jakieś pół mili przed East Liberty doktor zatrzymał dwukółkę przy źródle. - Po co tu stanęliśmy ? - zapytał Johnny. - Zaraz zobaczysz - doktor mrugnął znacząco. Z bagażnika powozu wyjął kuferek z włosianki pełen pustych butelek, po czym kazał Johnny'emu napełnić je źródlaną wodą i przykleić do nich etykietki. Następnie do każdej z butelek wsypał szczyptę różowego proszku, wstrząsnął, zakorkował i schował z powrotem do bagażnika. - Co to jest ? - zainteresował się Johnny. - "Niezrównane uniwersalne remedium słynnego doktora Waldo - zielarz odczytywał na głos etykietkę - złożone z prawdziwego wężowego sadła oraz sekretnych indiańskich ziół. Leczy reumatyzm, stany zamroczenia, migrenę, malarię, pięć rodzajów konwulsji oraz mroczki przed oczami Usuwa plamy z tłuszcze oliwy, nadaje się do czyszczenia noży oraz do polerowania sreber i mosiądzu. Gorąco zalecane jako ogólny środek tonizujący i czyszczący krew. Mała butelka, jeden dolar - opakowanie rodzinne, dwa i pół dolara". - Nie wierzę, że w tym jest wężowe sadło i sekretnie indiańskie zioła - stwierdził Johnny, nieco zdezorientowany - To dlatego, że nie jesteś głupi - zielarz mrugnął ponownie. - Głupołap też by w to nie uwierzył. A jednak większość ludzi wierzy. Johnny przekonał się o tym na własne oczy jeszcze tego samego wieczoru. W East Liberty zielarz otworzył swój kramik, robiąc to w wielkim stylu. Do boków dwukółki przymocował dwie płonące pochodnie, spiął krawat szpilką z brylantem, a potem pokazywał sztuczki karciane i opowiadał śmieszne historie, aż tłum gapił się na niego z wybałuszonymi oczami. Johnny'emu pozwolił brzdąkać na tamburynie. W końcu zaczął opowiadać o uniwersalnym remedium doktora Waldo i z pomocą Johnny'ego sprzedał wszystkie butelki niczym świeże bułeczki. Johnny pomagał mu potem liczyć wpływy: zebrali prawdziwą fortunę. - No, no - powiedział Johnny - nigdy nie wiedziałem łatwiej zarobionych pieniędzy. Ma pan doskonały fach, panie doktorze. - Wszystko opiera się na sprycie i pomysłowości - zielarz poklepał Johnny'ego po ramieniu. - Głupcy siedzą w jednym miejscu i robią ciągle to samo, a zręczny handlowiec nigdy nie wpadnie w ręce Głupołapa. - Cóż, prawdziwe szczęście, że pana spotkałem - stwierdził Johnny. - Jeśli wszystko opiera się na pomysłowości, to nauczę się pańskiego fachu, choćbym pękł. Podróżował z doktorem dość długo, aż w końcu umiał przygotowywać remedium i robić sztuczki z kartami prawie tak dobrze jak sam mistrz. Johnny podziwiał doktora, zielarz zaś lubił chłopca za posłuszeństwo Ale pewnego razu przybyli do miasteczka, gdzie wszystko potoczyło się inaczej niż zwykle. Tłum zgromadził się, i owszem, doktor pokazywał swoje sztuczki, ale Johnny przez cały czas widział jak niepozorny człowieczek o szczurzej twarzy krąży wśród ludzi i szepce im coś do ucha. Aż wreszcie w samym środku monologu doktora człowiek o szczurzej twarzy krzyknął: "To ten sam ! Te bokobrody poznałbym wszędzie !" - a wtedy tłum zaryczał głucho i zaczął wyrywać sztachety z najbliższego ogrodzenia. Cóż, po chwili wleczono ich obu za miasto na wyrwanym z ziemi płocie, a dłubie poły surduta doktora trzepotały przy każdym wstrząsie. Napastnicy nie znęcali się szczególnie nad Johnnym - był przecież tylko dzieckiem. Ale ostrzegli ich obu, aby nigdy więcej nie pokazywali się w mieście, a potem wrzucili doktora w kępę ostów i poszli sobie. - Auuu ! - jęczał zielarz. - uch ! - A Johnny pomagał mu wygramolić się z kępy. - Uważaj na te osty ! Dlaczego nie dałeś mi żadnego znaku, głuptasie ?! - Znaku ? - zapytał Johnny. - Jakiego znaku ? - Że ten szczurzy pysk zaczął węszyć w pobliżu - odpowiedział zielarz - Wydawało mi się, że znam skądś tę piekielną dziurę - przejeżdżałem tędy dwa lata temu, sprzedając prawdziwe złote zegarki po dolarze za sztukę. - Przecież sam mechanizm do prawdziwego złotego zegarka kosztuje więcej - powiedział Johnny. - Nie było żadnych mechanizmów - jęknął zielarz. - W każdej kopercie siedział mały śliczny żuczek i tykał aż miło. - O, to był naprawdę sprytny pomysł ! - powiedział Johnny. - Nigdy bym na to nie wpadł. - Sprytny ? Au ! - jęknął doktor. - To mnie zrujnowało ! Kto by pomyślał, że ci durnie przypomną to sobie jeszcze po dwóch latach. A teraz straciliśmy konia, dwukółkę, nie wspominając już o butelkach i pieniądzach. Hm, nim rozkręcimy interes na nowo, trzeba jeszcze wielu zręcznych sztuczek. Ale Johnny, chociaż lubił doktora, zaczął wątpić, czy ma na to ochotę. Przyszło mu do głowy, że skoro cały spryt zielarza zdał się tylko na to, że on, Johnny Pye, został wywieziony z miast na wyrwanym z ziemi płocie, to nie uciekł przed Głupołapem tak daleko, jak przypuszczał. I rzeczywiście, gdy kładł się wieczorem spać, wydało mu się, że słyszy, jak Głupołap zbliża się powoli ku niemu: człapu-człap, człapu-człap, człapu-człap. Naciągnął kołdrę na uszy, lecz dalej słyszał odgłos kroków. I dlatego, gdy doktor zabrał się do rozkręcania interesu na nowo, Johnny postanowił odejść. Zielarz nie czuł urazy - uścisnął Johnny'emu rękę i kazał mu zapamiętać, że spryt to potęga. A Johnny kontynuował swoją ucieczkę samotnie. Doszedł do miasta i na wystawie jednego ze sklepów zobaczył wywieszkę z napisem: "Potrzebny chłopiec", wszedł więc do środka. W sklepie siedział przy kantorku kupiec, który wyglądał na ważną osobistość w swoim wspaniałym ubraniu z czarnego sukna. Johnny próbował opowiadać mu o Głupołapie, ale kupca to nie zainteresowało. Przyjrzał się tylko uważnie Johnny'emu i pomyślał, że chłopiec wygląda na posłusznego i silnego jak na swój wiek. - Ale pamiętaj, chłopcze, żadnych głupstw ! - powiedział surowo, przyjmując Johnny'ego do pracy. - Żadnych głupstw ? - spytał Johnny z błyskiem nadziei w oczach. - Żadnych - z naciskiem powtórzył kupiec. - Powiadam ci, dla głupców nie ma w tym sklepie miejsca ! Pracuj uczciwie, a dobrze na tym wyjdziesz. A jeśli trzymają się ciebie jakieś głupstwa, wybij je sobie z głowy. Cóż, Johnny przyrzekł to chętnie. Pracował u kupca przez półtora roku. Zamiatał sklep, zakładał i zdejmował okiennice, biegał na posyłki, pakował towary i miał mnóstwo roboty przez dwanaście godzin na dobę. Był chłopce posłusznym i uczciwym i, jak obiecał mu kupiec, dobrze na tym wyszedł. Podniesiono mu płacę i pozwolono obsługiwać klientów oraz uczyć się prowadzenia ksiąg. Aż pewnego razu obudził się nagle w środku nocy. I wydało mu się, ze słyszy za sobą ciężkie kroki nadchodzącego Głupołapa - ciągle dalekie, ale coraz bliższe. Rano poszedł do kupca i powiedział: - Proszę pana, przykro mi, ale muszę odejść ze sklepu. - Cóż, przykro mi to słyszeć - odrzekł kupiec - bo dobry z ciebie chłopak. Jeżeli chciałbyś dostać podwyżkę, to... - Nie o to chodzi - przerwał Johnny - ale jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, to chciałbym zadać panu jedno pytanie. Przypuśćmy, że u pana zostanę - co osiągnę wtedy w życiu ? Kupiec uśmiechnął się. - To niełatwe pytanie - rzekł - a komplementy nie są moją specjalnością. Cóż, ja sam zaczynałem w młodości od zamiatania sklepu. Jesteś młodzieńcem inteligentnym i przedsiębiorczym. Nie widzę powodu, dla którego nie mógłbyś osiągnąć w życiu takiego samego sukcesu jak ja. - A na czym on polega ? - zapytał Johnny. Widać było, że kupiec zaczyna się denerwować, ale uśmiechał się nadal. - No cóż - rzekł - chwalić się nie lubię, ale powiem ci coś. Dziesięć lat temu byłem najbogatszy w mieście. Pięć lat temu byłem najbogatszy w okręgu. A za pięć lat... cóż, zamierzam być najbogatszy w stanie. Błyszczały mu oczy, kiedy to mówił, ale Johnny przyglądał się jego twarzy. Widział ziemistą cerę, worki pod oczami, twardy zarys szczęki. I zdał sobie nagle sprawę, że chociaż zna kupca już od półtora roku, jeszcze nie widział, żeby cieszył się on z czegoś naprawdę - chyba że dobijał właśnie korzystnego targu. - Przykro mi, proszę pana - rzekł - jeśli tak, to naprawdę muszę odejść. Widzi pan, uciekam przed Głupołapem, a gdybym został tutaj i stał się taki jak pan, to Głupołap na pewno zaraz by mnie zła... - Ty bezczelny smarkaczu ! - ryknął kupiec, purpurowiejąc nagle na twarzy. - Ruszaj do kasjera po swoje pieniądze i wynoś się ! - i Johnny nie zdążył nawet mrugnąć, a już znalazł się z powrotem na gościńcu .Tym razem jednak odchodził pogwizdując, bo zdążył się już przyzwyczaić. Cóż, pracował potem u wielu różnych ludzi, ale wszystkich jego przygód nie chcę opisywać szczegółowo. Przez jakiś czas był pomocnikiem wynalazcy, ale ich drogi się rozeszły, ponieważ Johnny zapytał pewnego razu, jaki pożytek przyniesie jego urządzenie, perpetuum mobile, gdy zostanie wreszcie skonstruowane. I chociaż wynalazca mówił górnolotnie o ulepszaniu świata i pięknie badań naukowych, widać było, że nie wie. Tej nocy Johnny usłyszał kroki Głupołapa - odległe jeszcze, ale coraz bliższe - a rano odszedł. Przez jakiś czas przebywał u pastora: opuszczał go niechętnie, bo był to dobry człowiek. Ale pewnego wieczoru Johnny przypadkiem zapytał go podczas rozmowy, co stanie się po śmierci z ludźmi innych wyznań. Cóż, pastor miał szerokie horyzonty, ale odpowiedź mogła być tylko jedna. Przyznał, że ludzie ci bywają dobrzy, przyznał, ze nie muszą koniecznie znaleźć się w piekle, ale - nie, nawet najlepszych i najmądrzejszych spośród nich nie wpuściłby nigdy do nieba, ponieważ nie spełniali warunków określonych przez doktrynę Kościoła. Johnny musiał tedy opuścić pastora, a potem wędrował przez jakiś czas ze starym zapijaczonym skrzypkiem Nie był to, jak podejrzewam, zbyt dobry człowiek, ale swoją grą wyciskał ludziom łzy z oczu. Johnny'emu wydawało się wtedy, że Głupołap jest bardzo daleko. Bo kiedy skrzypek grał, pomimo jego wad i słabości czuło się w nim jakąś moc. A jednak pewnej nocy umarł w przydrożnym rowie, pijany, nie mając poza Johnnym nikogo, kto mógłby podtrzymać mu głowę. Johnny odziedziczył po nim skrzypce, ale niewiele na tym skorzystał, bo chociaż umiał grać, nie potrafił zagrać tak jak skrzypek - nie miał w palcach talentu. A potem, przypadkowo, przyłączył się do oddziału żołnierzy. Był jeszcze za młody, aby wstąpić do wojska, ale stał się jakby maskotką swojej kompanii i przez pewien czas wszystko szło jak z płatka. Kapitan był najdzielniejszym człowiekiem, jakiego Johnny dotychczas spotkał, i umiał odpowiedzieć na każde pytanie, powołując się na regulamin i kodeks wojennego prawa karnego. Ale potem pojechali na Dziki Zachód walczyć z Indianami i znów się zaczęły stare kłopoty. Pewnego wieczoru kapitan powiedział: - Johnny, jutro wyruszamy do boju, ale ty zostajesz w obozie. - Och, nie, proszę - sprzeciwił się Johnny - chciałbym wziąć udział w walce. - To rozkaz - ponuro oświadczył kapitan. Potem wydał Johnny'emu pewne dyspozycje i zostawił mu list do żony. - Pułkownik to skończony bałwan - stwierdził. - Jutro wpadniemy prosto w zasadzkę. - Dlaczego mu pan tego nie powie ? - zapytał Johnny. - Powiedziałem - odrzekł kapitan - ale to pułkownik. - Pułkownik czy nie, jeśli to bałwan, ktoś powinien go powstrzymać. - W wojsku jest to niemożliwe - odpowiedział kapitan. - Rozkaz to rozkaz. Okazało się jednak, że kapitan się mylił, ponieważ rankiem, zanim żołnierze wyruszyli, Indianie zaatakowali obóz i dostali tęgie lanie. - Walczyliśmy nieźle - stwierdził kapitan tonem profesjonalisty, gdy było już po wszystkim - ale gdyby Indianie czekali na nas w zasadzce, dostaliby nasze skalpy. W ataku na obóz nie mieli żadnych szans. - Czemu więc nie urządzili zasadzki ? - spytał Johnny. - Cóż, przypuszczam, że oni także mieli swoje rozkazy - odpowiedział kapitan. - No i co, czy chciałbyś zostać żołnierzem ? - Hm. Przyjemne zajęcie na świeżym powietrzu, ale muszę to jeszcze przemyśleć - odparł Johnny. Wiedział, że odwaga cechowała zarówno żołnierzy, jak i Indian, i że jedni i drudzy byli najdzielniejszymi z dzielnych. Ale kiedy myślał o całej sprawie, miał wrażenie, że słyszy w przestworzach kroki. Został więc z żołnierzami tylko do końca kampanii, a potem odszedł, chociaż kapitan twierdził, że popełnia błąd. Johnny nie był już teraz dzieckiem: wyrastał na młodzieńca i miał młodzieńcze myśli i uczucia. Głupołap, o którym prawie całkiem zapomniał, wydawał mu się tylko dziecinnym snem. Czasami nawet naśmiewał się z siebie - jakiż był głupi, że wierzył w istnienie tego człowieka. A mimo to nie mógł nigdzie zagrzać miejsca, bo jakaś jego wewnętrzna potrzeba nie została dotąd zaspokojona. Teraz nazwałby to ambicją, ale rzecz była ciągle ta sama. Gdy próbował jakiegoś nowego zajęcia, prędzej czy później pojawiał się sen o potężnie zbudowanym mężczyźnie w kraciastej koszuli i sztruksowych spodniach, który wędrował po świecie z maczugą z drzewa orzechowego w garści. Johnny gniewał się na siebie za ów sen, ale miał on nad nim jakąś szczególną władzę. Aż w końcu Johnny skończył dwadzieścia lat i poczuł strach. Głupołap czy nie - rzekł do siebie - muszę rozwiązać ten problem. Powinno być przecież coś, czemu można się poświęcić nie robiąc przy tym głupstwa. Wypróbowałem już spryt, pieniądze i pół tuzina innych rzeczy, ale nie znalazłem właściwej. Kolej na książki - zobaczymy, co z tego wyniknie. Czytał wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, a kiedy wśród liter rozlegały się kroki ścigającego autorów Głupołapa - co zdarzało się często - udawał, że nie słyszy. Ale niektóre książki chwaliły jedno, a inne drugie, Johnny zaś, chociaż czytał i czytał bez końca, nie mógł się w tym połapać. No cóż - pomyślał, kiedy poczuł wreszcie, że głowa napęczniała mu od wiedzy jak kiełbasa od farszu - to wszystko ciekawe, ale trochę przestarzałe. Myślę, że powinienem pojechać do Waszyngtonu i pogadać tam z mądrymi ludźmi. Trzeba dużo rozumu, żeby rządzić krajem takim jak Stany Zjednoczone, jeśli więc istnieją ludzie, którzy znają odpowiedź na moje pytania, znajdę ich właśnie tam. Spakował torbę i pojechał do Waszyngtonu. Był skromny jak na swój wiek i nie zamierzał starać się natychmiast o audiencję u prezydenta. Uważał, że kongresman wystarczy. Spotkał się więc z pewnym kongresmanem, który powiedział mu, że młody Amerykanin powinien być uczciwy i głosować na Partię Republikańską. Brzmiało to rozsądnie, ale Johnny'emu chodziło jednak o coś innego. Potem wybrał się do senatora, który powiedział mu, że młody Amerykanin powinien być uczciwy i głosować na demokratów - to także brzmiało rozsądnie, ale Johnn'emu dalej chodziło o coś innego. Obaj mężczyźni zachowywali się uprzejmi i robili dobre wrażenie, a jednak w samym środku ich wywodów Johnny'emu wydało się nagle, że słyszy kroki - wiecie już czyje. Jeść jednak trzeba, nawet jeśli się marzy o czymś więcej, toteż Johnny zrozumiał, że lepiej będzie zaczepić się gdzieś na stałe i poszukać sobie pracy. Zatrudnił się u spotkanego niedawno kongresmana, bo pochodził on z Martinsville, co zresztą stanowiło przyczynę, dla której Johnny poszedł właśnie do niego. A po pewnym czasie zupełnie zapomniał o Głupołapie i o swoich problemach, gdyż do Waszyngtony przyjechała bratanica kongresmana, i była to ta sama Susie Marsh, obok której siedział w szkole. Już wtedy była ładna, ale teraz wyrosła na prawdziwą piękność, więc serce Johnn'ego od razu zabiło mocniej. - Nie myśl, Johnny, że zapomnieliśmy o tobie w Martinsville - rzekła Susie, gdy stryj przedstawił jej swojego nowego sekretarza. - Ho, ho, jak napiszę do domu, w mieście zahuczy jak w ulu. Wszyscy wiemy, jak walczyłeś z Indianami, jak budowałeś perpetuum mobile, jak podróżowałeś po kraju ze słynnym uzdrowicielem, jak zbiłeś majątek w handlu tekstyliami, jak potem... Ach, to cudowna historia ! - Hm - niepewnie chrząknął Johnny - jest w tym może odrobina przesady... Ale to miło, że mnie jeszcze pamiętacie. Więc w Martinsville już nie uważa się mnie za głupca ? - Ja cię nigdy nie uważałam za głupca - odparła Susie uśmiechając się lekko, a serce Johnny'ego zabiło jeszcze mocniej. - A ja zawsze wiedziałem, że jesteś ładna, ale nie przypuszczałem, że się staniesz taka ładna jak teraz - Johnny chrząknął znowu - ale skoro mówimy o dawnych czasach, jak tam młynarz i młynarzowa ? Opuściłem ich znienacka i chociaż żadna ze stron nie była bez winy, myślę, że mieli ze mną utrapienie. - Zamknęli oczy na wieki - odpowiedziała Susie Marsh - a teraz mamy nowego młynarza. Ale, prawdę mówiąc, nie jest lubiany, a młyn przy nim podupada. - Szkoda - rzekł Johnny - bo to był ładny młyn. Zadał jej jeszcze inne pytania, które ją także pobudziły do wspomnień. Cóż, sami wiecie, jak prędko mija czas, kiedy dwoje młodych rozmawia ze sobą w ten sposób. Prze całą zimę Johnny Pye pracował ciężej niż kiedykolwiek - zarówno przedtem, jak i potem. Nie myślał wcale o Głupołapie - tylko o Susie Marsh. Czasami wierzył, że Susie go kocha, kiedy indziej mógłby przysiąc, że to niemożliwe, aż wreszcie nie wiedział już nic i miał tylko zupełny mętlik w głowie. W końcu jednak wszystko skończyło się dobrze - Susie przyjęła jego oświadczyny i Johnny myślał, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Tej samej nocy obudził się nagle: usłyszał kroki zbliżającego się Głupołapa - człapu-człap, człapu-człap. Spędził resztę nocy bezsennie i zszedł na śniadanie z podkrążonymi oczami. Ale jego przyszły stryj nie zauważył śladów niewyspania - śmiał się właśnie, zacierając ręce. - No, Johnny, zakładaj swój najlepszy krawat ! - powiedział wesoło. - Mam dzisiaj spotkanie z prezydentem i żeby pokazać, że aprobuję narzeczonego bratanicy, zabieram cię ze sobą. - Z prezydentem ! - Johnny osłupiał. - Tak, z prezydentem - potwierdził kongresman. - Widzisz, jest projekt pewnej ustawy... ale nie musimy się tym teraz zajmować. Tylko nie zapomnij przyczesać włosów, Johnny - jesteśmy dzisiaj dumą Martinsville ! Johnny miał wrażenie, że jego barki i serce uwalniają się nagle od ogromnego ciężaru. - Dziękuję, stryju - rzekł ściskając panu Marshowi dłoń - nie wiem, jak stryjowi dziękować. Oto miał wreszcie poznać człowieka, który mógł się czuć zupełnie bezpieczny przed Głupołapem, i wydawało mu się, że jeśli choć raz rzuci nań okiem, znikną wszystkie jego niepokoje i kłopoty. Cóż, nie ma znaczenia, o którym prezydencie mowa - wierzcie mi, miał postawę i wygląd prawdziwego prezydenta. Wybory wygrał niedawno, nie dokuczały mu jeszcze blizny po potyczkach z Kongresem i był radosny niczym młody pstrąg. Johnny pożerał go oczami. Bo jeśli istnieli gdzieś ludzie, którym Głupołap nie mógł nic zrobić, oto miał przed sobą jednego z nich. Przez pewien czas prezydent rozmawiał z kongresmanem o polityce. Wreszcie przyszła kolej na Johnny'ego. - No a pan, młody człowieku - spytał uprzejmie - czy mógłbym coś dla pana zrobić ? Wygląda pan na dzielnego, uczciwego młodego Amerykanina. - Służyć radą, panie prezydencie - wtrącił kongresman, nim Johnny zdążył otworzyć usta - dobrą radą. Mój młody przyjaciel wiódł awanturniczy żywot, a obecnie zamierza ożenić się z moją bratanicą i ustatkować. Czego potrzeba mu najbardziej, to kilku słów dojrzałej mądrości z ust pana prezydenta. - No cóż - prezydent popatrzył przenikliwie na Johnny'ego. - Jak to mówią, dobra rada nie zawada. Szkoda, że inni moi goście nie mają równie małych wymagań. Potem nawiązał z Johnnym rozmowę. Prezydenci widzą, jak skłonić innych do mówienia, i zanim Johnny zdążył się zorientować, już opowiedział mu historię swojego życia. - No, no - rzekł prezydent, gdy Johnny umilkł - prawdziwy obieżyświat z pana, młody człowieku. To nic złego. Przy takiej różnorodności doświadczeń wybór kariery powinien być oczywisty. Polityka ! - dla podkreślenia swoich słów uderzył lekko pięścią w otwartą dłoń. - Hm - Johnny podrapał się po głowie - myślę o tym, odkąd przyjechałem do Waszyngtonu. Nie wiem tylko, czy się nadaję. - Potrafisz pisać przemówienia - stwierdził w zamyśleniu kongresman. - Już mi w tym pomagałeś. Jesteś sympatyczny. Urodziłeś się w biedzie i sam do czegoś doszedłeś. Brałeś nawet udział w wojnie. O, do diabła ! Przepraszam, panie prezydencie... Przecież on już dzisiaj wart jest co najmniej pięćset głosów ! - Panowie, to dla mnie ogromny zaszczyt - Johnny speszył się nieco, choć czuł się mile połechtany. - Przypuśćmy jednak, że zajmę się polityką - co osiągnę wtedy w życiu ? Prezydent spuścił skromnie oczy. - Każdy obywatel Stanów Zjednoczonych - powiedział - ma konstytucyjne prawo ubiegania się o fotel prezydencki. Oczywiście musi jeszcze umieć wygrać wybory... - Och - słowa prezydenta oszołomiły Johnny'ego - nigdy o tym nie myślałem. No cóż, prezydentura to wspaniała rzecz. Ale pewnie i ogromna odpowiedzialność... - To prawda - odrzekł prezydent i wyglądał przez chwilę dokładnie tak jak swój własny portret na plakietce rozdawanej podczas kampanii wyborczej. - Hm. To naprawdę straszliwa odpowiedzialność - powiedział Johnny. - Nie wyobrażam sobie, jak zwykły śmiertelnik może unieść taki ciężar. Panie prezydencie, czy mógłbym zadać panu jedno pytanie ? - Oczywiście - prezydent stawał się z każda chwilą dostojniejszy, a jego oblicze wyrażało coraz głębsze poczucie odpowiedzialności i coraz bardziej przypominało wizerunek na plakietce. - No cóż, moje pytanie zabrzmi może trochę głupio. Panie prezydencie, żyjemy w ogromnym kraju, zamieszkanym przez miliony ludzi. Czy można zadowolić ich wszystkich naraz ? Czy pan, panie prezydencie, zdoła tego dokonać ? Prezydent milczał przez chwilę, zaskoczony. Wreszcie spojrzał na Johnny'ego z miną prawdziwego męża stanu. - Z pomocą bożą - powiedział uroczyście - i zgodnie z niezłomnymi zasadami naszej partii będę dążył do tego, ażeby... Ale zakończenie zdania nie dotarło już do świadomości Johnny'ego. Poprzez słowa prezydenta usłyszał nagle kroki dochodzące z korytarza i wiedział, że to nie sekretarz ani strażnik mija drzwi gabinetu. Był rad, że prezydent powiedział: "Z pomocą bożą", bo dzięki temu kroki jakby przycichły. W końcu prezydent zamilkł, a Johnny pochylił z uszanowaniem głowę. - Dziękuję panu, panie prezydencie - rzekł - znam już odpowiedź na moje pytanie. Myślę, że powinienem wrócić teraz do Martinsville. - Wrócić do Martinsville ? - prezydent był zaskoczony. - Tak jest. Sądzę, że nie nadaję się do polityki. - I to wszystko, co masz do powiedzenia prezydentowi Stanów Zjednoczonych ?! - przyszły stryj Johnny'ego pienił się z wściekłości. Ale prezydent był człowiekiem większego formatu niż kongresman i zdążył się już zastanowić nad słowami Johnny'ego. - Chwileczkę, panie Mars - powiedział. - Pański młody człowiek jest przynajmniej szczery, i to mi się podoba. I na dodatek o nic mnie nie prosi - a robią to wszyscy, którzy odwiedzają mnie tutaj w ciągu ostatnich sześciu miesięcy - z wyjątkiem kota żyjącego w Białym Domu, choć podejrzewam, ze on także czegoś chce, bo miauczy. Nie chce pan zostać prezydentem, młody człowieku, i między nami mówiąc, nie potępiam pana. A czy chciałby pan zostać poczmistrzem w Martinsville ? - Poczmistrzem w Martinsville ? - zdziwił się Johnny. - Ależ... - Cóż, poczta zaledwie dziesiątej rangi - powiedział prezydent - ale pierwszy raz w całym swoim życiu zrobiłbym wreszcie coś, na co sam mam ochotę, a Kongres mógłby jazgotać sobie do woli. Niech się pan decyduje: tak czy nie ? Johnny pomyślał o swoich wędrówkach i o wszystkich zajęciach, których się imał. Przez chwilę myślał - dziwne, prawda ? - o starym, zapijaczonym skrzypku leżącym w przydrożnym rowie, ale widział, ze tak nie potrafi. Najdłużej jednak myślał o Martinsville i o Susie Marsh. I chociaż słyszał przed chwilą kroki Głupołapa, świadomie je zlekceważył. - Oczywiście, że tak, panie prezydencie - rzekł - bo wtedy mógłbym ożenić się z Susie. - Motyw dobry jak każdy inny - stwierdził prezydent. - Zaraz każę wypisać nominację. Cóż, prezydent dotrzymał słowa. Johnny poślubił swoją Susie, a potem oboje przenieśli się z powrotem do Martinsville. Johnny poznał obowiązki poczmistrza i okazało się, że jest to fach nie gorszy od innych. Przez Martinsville nie przechodziło wiele przesyłek pocztowych, więc w wolnych chwilach zajmował się młynarstwem, co również stanowiło niezłe zajęcie. Co prawda przez cały czas niepokoiła go trochę myśl, że nie załatwił dotąd swoich porachunków z Głupołapem, ale nie zważał na to, bo był szczęśliwy z Susie. Aż po pewnym czasie spotkało ich jedno z najniezwyklejszych wydarzeń w życiu młodej pary - choć lekarz twierdził, że niemowlę jest najzupełniej normalne i zdrowe. Pewnego wieczoru, gdy jego synek miał już około roku, Johnny Pye wracał do domu drogą wzdłuż rzeki. Było tędy nieco dalej niż przez wzgórza, ale zapanował już przyjemny wieczorny chłód, a poza tym są przecież dni, gdy mężczyzna ma ochotę pospacerować samotnie, choćby nie wiem jak kochał swoją żonę i dzieci. Dumał właśnie nad kolejami własnego losu, które wydawały mu się zdumiewające i niezwykłe - podobnie jak większości ludzi, gdy rozmyślają o swoim życiu. Zamyślił się tak głęboko, że o mało nie wpadł na starego ostrzyciela noży, który ustawił na skraju drogi swoje toczydło, kamienny krąg szlifierski poruszany pedałem, a wokół rozłożył narzędzia. Ostrzyciel przyjechał wozem, ale wyprzągł konia i pozwolił mu skubać trawę - miał starego, wychudzonego siwka, któremu sterczały wszystkie zebra. Był zajęty, ostrzył właśnie kosę. - Och, przepraszam - powiedział Johnny Pye - nie wiedziałem, że ktoś tu biwakuje. Proszę wstąpić jutro do mego domu, żona ma kilka noży do naostrzenia... - urwał, bo starzec spojrzał na niego przeciągle i przenikliwie. - Ach, to ty, Johnny Pye ! - powiedział. - Jakże się miewasz, Johnny ? Długo zwlekałeś... aż czasem myślałem, że będę musiał po ciebie przyjść. Ale nareszcie jesteś. Johnny Pye zadrżał, choć był już dorosłym człowiekiem. - Przecież to nie ty ! - zawołał dziko. - To znaczy, ty nim nie jesteś ! Od dzieciństwa wiem, jak wygląda ! To potężnie zbudowany mężczyzna w kraciastej koszuli, uzbrojony w maczugę z drzewa orzechowego z ołowianą kulą na końcu ! - Ależ skąd - spokojnie odpowiedział ostrzyciel - może tak mnie sobie wyobrażałeś, ale ja wyglądam inaczej. Johnny Pye usłyszał przeraźliwy zgrzyt kosy na toczydle. Starzec spryskał ostrze wodą, popatrzył na nie i potrząsnął głową, niezadowolony - A zatem, Johnny, czy jesteś gotów ? - spytał po chwili. - Gotów ? - ochryple powtórzył Johnny. - Oczywiście, że nie jestem gotów. - Wszyscy to mówią - ostrzyciel noży pokiwał głową, a kosa znów zgrzytnęła na toczydle. Johnny otarł czoło i postanowił przekonać starca. - Widzisz, byłoby lepiej, gdybyś przyszedł wcześniej - rzekł - albo później. Może pomyślisz, że mówię do rzeczy, ale mam teraz żonę i dziecko. - Większość ma żony, niejeden ma dzieci - odrzekł ponuro starzec. Nacisnął pedał toczydła i kosa zazgrzytała znowu. Snop iskier, który trysnął spod ostrza, rozjarzył się na chwilę w zapadającym zmroku. - Och, skończ już z tym piekielnym hałasem ! - rozpaczliwie zawołał Johnny - i pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Nie mogę iść z tobą, mówię ci. Nie pójdę. Jeszcze nie czas. To przecież... Starzec zatrzymał toczydło i dla podkreślenia swoich słów skierował kosę w stronę Johnny'ego. - Podaj mi choć jeden rozsądny powód. Są ludzie, których innym brakuje, gdy odejdą. Czy jesteś jednym z nich ? Czy masz w sobie spryt i pomysłowość, których zniknięcie inni będą opłakiwać ? - Nie - Johnny pomyślał o zielarzu. - Mogłem się ich nauczyć, ale dałem spokój. - Raz - pokazał na palcach starzec. - Poza tym pustkę zostawia po sobie bogacz, przynajmniej czasami. Ale ty, zdaje się nie jesteś bogaty ? - Nie. - Johnny pomyślał o kupcu. - Nie chciałem. - Dwa - powiedział starzec. - Pomysłowość i majątek już omówiliśmy. Pozostaje bohaterstwo. Mógłbym cię może wysłuchać, gdybyś był dzielnym żołnierzem. Johnny przypomniał sobie Dziki Zachód i pole bitwy po walce, pokryte trupami Indian. Poczuł dreszcz zgrozy. - Nie - odrzekł. - Walczyłem, ale nie zostałem bohaterem. - No cóż, jest jeszcze religia - cierpliwie wyliczał starzec - nauka, ale o czym tu dłużej mówić ? Obaj wiemy, jak je potraktowałeś. Mógłbym może czuć jakieś skrupuły, gdybym miał do czynienia z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale tak... - Och, dobrze wiesz, że nie jestem prezydentem - jęknął Johnny. - Twoja sprawa nie wygląda dobrze - starzec potrząsnął głową. - Zdumiałeś mnie, Johnny. Najpierw przez całe dzieciństwo uciekasz przede głupotą, a co robisz jako dorosły mężczyzna ? Bierzesz sobie żonę, osiedlasz się w rodzinnym mieście i chowasz dzieci, nie wiedząc nawet, co z nich wyrośnie. Powinieneś się domyślić, że cię schwytam. Właściwie to sam jesteś sobie winien. - Mogę być głupcem - w głosie Johnny'ego zabrzmiała udręka. - Jeśli tak na to spojrzeć, wszyscy jesteśmy głupcami. Ale Susie to moja żona, a mój syn to mój syn. Co do pracy zaś... cóż, przecież ktoś musi być poczmistrzem, bo inaczej ludzie nie dostawaliby listów. - A gdyby nawet, to czy strata byłaby taka wielka ? - zapytał starzec, unosząc nieco kosę. - Chyba nie, wnosząc z tego, co piszą na pocztówkach - odrzekł Johnny. - Ale taką mam pracę, więc będę wykonywać ją najlepiej, jak potrafię. Starzec tak mocno przycisnął kosę do toczydła, że spod ostrza trysnęła długa fontanna iskier, które posypały się daleko na trawę. - Widzisz, ja także mam swoją pracę, którą wykonuję dobrze - odparł. - Powiem ci, co zrobię. Nie ma wątpliwości, przyszedłeś do mnie sam, ale widzę, że nie jesteś jeszcze gotów. Dlatego pozwolę ci odejść na pewien czas. Skoro już o tym mowa - dodał - pozwolę ci odejść na zawsze, jeśli mi odpowiesz na jedno pytanie: jak można być człowiekiem, nie będąc jednocześnie głupcem ? Po raz pierwszy darowałbym komuś życie, ale najpierw musiałbyś znaleźć odpowiedź. A teraz możesz odejść, Johnny. Z tymi słowy powrócił do ostrzenia kosy, krzesząc strugę iskier, która przypominała warkocz komety. Johnny odszedł. Zapach łąki nigdy jeszcze nie wydawał mu się równie orzeźwiający. Czuł ulgę, ale nie zapomniał o ostrzycielu noży i Susie musiała czasami prosić dzieci, żeby nie przeszkadzały tatusiowi w rozmyślaniach. Mijał czas i Johnny nawet się nie obejrzał, jak skończył czterdzieści lat. Zdumiało go to, ponieważ w młodości nigdy się nie spodziewał, ze dożyje tego wieku. Była to jednak prawda, choć czuł się przecież zupełnie tak samo jak dawniej, chyba że właśnie się schylał. Stał się solidnym i wpływowym obywatelem miasta, lubiano go i szanowano, jego rodzina rosła, i wszystko to także uświadamiał sobie ze zdumieniem w krótkim czasie jednak zaczęło mu się wydawać, że nigdy nie było inaczej. Spotkał ostrzyciela noży dopiero po tym, jak jego najstarszy syn utonął podczas wędkowania. Odczuwał teraz gorycz i gniew, toteż gdyby mógł dostać starca w swoje ręce, zrobiłby mu śmiertelną krzywdę. Usiłował podjąć z nim walkę, ale przypominało to próbę pochwycenia w dłonie obłoku mgły. Widział iskry, sypiące się spod ostrzonej kosy, ale nie mógł nawet dotknąć wirującego kręgu. - Ty tchórzu ! - zawołał - stań do walki jak mężczyzna ! Starzec pokiwał tylko głową; krąg obracał się bez przerwy. - Dlaczego nie mogłeś zabrać mnie ?! - wykrzyknął Johnny Pye, jakby był pierwszym człowiekiem, który wypowiada te słowa. - Jakiż sens ma to wszystko ? Dlaczego nie możesz mnie dzisiaj zabrać ? Chciał wyrwać starcowi kosę, ale nie mógł jej dotknąć. Upadł na trawę i leżał tak przez chwilę. - Czas płynie - rzekł starzec, kiwając głową. - Czas płynie... - Nigdy nie złagodzi mego bólu po stracie syna - powiedział Johnny Pye. - Nigdy - odrzekł starzec, kiwając głową. - Ale czas płynie. Czy w imię swojego żalu chciałbyś zostawić żonę i dzieci na pastwę losu ? - Na miłość boską, nie ! - zawołał Johnny Pye. - Człowiek nie powinien tak postępować. - Wracaj więc do domu, Johnny - nakazał starzec. Johnny wrócił do domu, ale na twarzy miał bruzdy, których przedtem nie było. Czas płynął jak nurt rzeki. Dzieci Johnny'ego Pye pożeniły się, odeszły na swoje i wkrótce Johnny doczekał się wnuków. Susie zgarbiła się, posiwiała, aż w końcu Johnny Pye i jego dzieci odprowadzili ja na cmentarz. Chociaż mówiło się, że dożyła pięknego wieku, Johnny nie mógł w to jakoś uwierzyć. Ludzie mówili ciszej niż dawniej, słońce stało się jakby chłodniejsze, a Johnny drzemał czasem przed obiadem w fotelu. Pewnego dni, już po śmierci Susie, przez Martinsville przejeżdżał ówczesny prezydent. Johnny wymienił z nim uścisk dłoni, a w miejscowej gazecie ukazała się notatka o jego spotkaniach z dwoma prezydentami w odstępie pięćdziesięciu lat. Johnny wyciął artykuł z gazety i nosił zawsze w portfelu. Podobał mu się ten nowy prezydent, owszem, ale, jak mawiał, nie mógł się nawet równać z tamtym sprzed pół wieku. Cóż, trudno się dziwić, w owych czasach prezydenci naprawdę zasługiwali na miano prezydentów - dodawał Johnny, choć był przecież bardzo dumny z wycinka. Dawno już nie spacerował drogą wzdłuż rzeki - trasa ta nie była oczywiście za długa, skądże znowu - po prostu nie miewał na nią ochoty. Ale pewnego popołudnia wymknął się spod kurateli wnuczki, która opiekowała się nim teraz, i poszedł nad rzekę. Była to stroma droga, naprawdę - nie pamiętał, że jest taka stroma. - Cóż, witam cię, Johnny ! - powiedział ostrzyciel noży. - Musi pan mówić trochę głośniej - odrzekł Johnny Pye. - Słuch mam znakomity, ale dlaczego ludzie mówią dziś ciszej niż dawniej ? Pan tu obcy ? - A więc to tak - powiedział ostrzyciel noży. - Właśnie tak - odrzekł Johnny Pye. Teraz, gdy założył już okulary i przyjrzał się przybyszowi, wiedział, że powinien się go obawiać, ale za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć dlaczego. - Poznaję pana - powiedział niespokojnie. - Mam znakomitą pamięć do twarzy. A i pańskie nazwisko mam na końcu języka... - Och, mniejsza o nazwiska - przerwał ostrzyciel noży. - Jesteśmy starymi znajomymi. Zadałem ci przed laty pytanie - czy pamiętasz je jeszcze ? - Tak, pamiętam - powiedział Johnny Pye. Zachichotał, starczo i piskliwie. - Ze wszystkich głupich pytań, jakie mi kiedykolwiek zadano, to było chyba najgłupsze ! - Naprawdę ? - spytał ostrzyciel noży. - Aha - odrzekł Johnny Pye. - Zapytałeś mnie, jak można być człowiekiem, nie będąc jednocześnie głupcem. Odpowiedź jest prosta: nie można, chyba że w grobie. Wie to każdy dureń. - Tak ? - spytał ostrzyciel noży. - Oczywiście - odrzekł Johnny. - Ja także to wiem. W listopadzie skończę dziewięćdziesiąt dwa lata i znałem dwóch prezydentów. Pierwszego z nich spotkałem... - Chętnie posłuchałbym twojej opowieści - przerwał ostrzyciel noży - ale jeszcze nie skończyliśmy. Skoro wszyscy ludzie to głupcu, skąd wobec tego bierze się postęp ? - Och, głupota to przecież nie wszystko - niecierpliwie odpowiedział Johnny. - Ludzie bywają odważni, mądrzy albo pomysłowi i właśnie oni cal po calu popychają świat do przodu. A poza tym głupota często ma w sobie ziarnko mądrości. Mój Boże, przecież stwór, który wypełzł z morza na ląd albo, jeśli wolisz dał się wygonić z Raju, także musiał być głupi ! Ludzi nie wolno sądzić wedle tego, co inni o nich myślą - trzeba patrzyć na ich czyny. Niewiele wart byłby człowiek, którego nigdy nie uważano by za głupca - szczególnie za życia. - Odpowiedziałeś na moje pytanie - stwierdził ostrzyciel noży. - Odpowiedziałeś najlepiej, jak potrafisz. Od śmiertelnika trudno wymagać więcej. Muszę wobec tego dotrzymać warunków naszej umowy. - Jakich warunków ? - spytał Johnny. - Och, mam pozwolić ci odejść, stary głupcze ! - rzekł gniewnie ostrzyciel noży. - Wrócę po ciebie dopiero w dniu Sądu Ostatecznego. Będą kłopoty w urzędzie - dodał - ale można przecież czasem zrobić coś, na co ma się samemu ochotę. - Phi ! Nie wiem, czy się zgodzę - Johnny podrapał się po głowie. - A to dlaczego ? - urażonym tonem spytał ostrzyciel noży. - Nieczęsto proponuję ludziom nieśmiertelność. - To bardzo miło z twojej strony, ale widzisz, sprawa wygląda tak - Johnny zamyślił się na chwilę. - Nie - powiedział wreszcie - ty nie możesz tego zrozumieć. Nie masz, tak na oko, nawet siedemdziesięciu lat, a żaden młody człowiek nie może tego zrozumieć - Pozwól mi spróbować - poprosił ostrzyciel noży. - No cóż, sprawa wygląda tak - Johnny Pye znów podrapał się po głowie. - Nie myśl, że gdybyś mi to zaproponował czterdzieści... nawet dwadzieścia lat temu, zgodziłbym się natychmiast... Ale... hm, weźmy jakiś szczegół... na przykład zęby... - No tak, oczywiście. Ale nie sądzisz chyba, że mogę ci pomóc w tej sprawie - stwierdził ostrzyciel noży. - Nie sądzę - powiedział Johnny Pye. - Widzisz, mam znakomitą sztuczną szczękę, ale działa mi trochę na nerwy, kiedy skrzypi. Okulary, przypuszczam, także nie ? - Niestety - odrzekł ostrzyciel noży. - Nie mogę się w to wtrącać. Czas podlega innemu wydziałowi. Szczerze mówiąc, trudno przypuścić, że w wieku, powiedzmy, stu osiemdziesięciu lat wyglądałbyś tak samo jak teraz. Byłbyś jednak fenomenem ! - Może - powiedział Johnny Pye - ale wiesz, hm, jestem już stary. Zupełnie tego po mnie nie widać, a jednak to prawda. Moi przyjaciele odeszli, Susie i chłopiec także. W moim wieku nie ma się już kontaktu z młodymi ludźmi, nie licząc dzieci. Żyć tak i żyć aż do dnia Sądu Ostatecznego i nawet nie móc porozmawiać z nikim naprawdę rozumnym - nie, mój panie, to przyzwoita oferta, ale ja nie mam na to ochoty. Żal mi tylko Martinsville, bo może nie postąpię jak patriota. Gdyby jeden z tutejszych notabli żył do dnia Sądu Ostatecznego, miałoby to cudowny wpływ na atmosferę miasta i na działalność Izby Handlowej. Ale przynajmniej raz w życiu człowiek ma prawo zrobić coś wyłącznie dla siebie - urwał i spojrzał na ostrzyciela noży. - Przyznam, że chciałbym przetrzymać Ike'a Leavisa. Słuchając go, można by pomyśleć, że to on pierwszy dożył dziewięćdziesiątki. Ale przypuszczam, że... - Niestety, taka umowa jest niezgodna z przepisami - stwierdził ostrzyciel noży. - Tak sobie tylko pomyślałem - powiedział Johnny Pye. - A Ike jest w porządku - odczekał chwile. - Powiedz mi... - zniżył głos - no, wiesz, co mam na myśli. Potem. Chodzi o to... - zakasłał - czy zobaczy się znowu przyjaciół ? Czy jest tak... jak wierzą niektórzy ludzie ? - Nie mogę ci powiedzieć - rzekł ostrzyciel noży. - Pracuję tylko po tej stronie. - Zapytać można - pokornie powiedział Johnny Pye. Spojrzał w mrok. Spod kosy trysnął ostatni snop iskier. Krąg zatrzymał się. - Hm. To dobrze naostrzona kosa - powiedział, próbując palcem ostrza - ale za moich czasów ostrzono kosy lepiej - przez chwilę nadsłuchiwał i rozglądał się niespokojnie. - O Boże ! - wykrzyknął. - Helen mnie szuka. Zabierze mnie do domu. - Nie tym razem - rzekł ostrzyciel noży. - Tak, ta kosa jest z dobrej stali. No cóż, chodźmy, Johnny.