Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie
Szczegóły |
Tytuł |
Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Benet Stephen - Ucieczka Johnego Pietie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen Vincent Benet
Ucieczka Johnny'ego Pye
Tłumaczenie - Tomasz Wyżyński
Dzieciństwo Johnny'ego Pye upłynęło w czasach, kiedy o Głupołapie
- dziś rzadko się o nim słyszy - krążyły najdziwniejsze legendy.
Opisywano go różnie - raz tak, raz całkiem inaczej - chociaż każdy
przyznawał, że Głupołap regularnie pojawia się w okolicy. Johnny
Pye także w to wierzył. Johnny był przybranym dzieckiem i pewnie
dlatego tak się tym wszystkim przejmował.
Po śmierci rodziców wzięli go na wychowanie młynarz i
młynarzowa. Był to z ich strony dobry uczynek. Ale gdy Johnny
stracił już mleczne zęby i zaczął zachowywać się tak jak wszyscy
chłopcy w jego wieku, przybrani rodzice spadli na niego jak burza - a
to nie było już takie dobre. Według własnych straszliwie surowych
przekonań postępowali słusznie - wierzyli przecież, ze dziecko staje
się tym mądrzejsze i lepsze, im ostrzej się je traktuje. Cóż, może
czasami daje to dobre rezultaty, ale w przypadku Johnny'ego Pye stało
się niestety inaczej.
Johnny był dzieckiem inteligentnym i posłusznym - nie mniej
inteligentnym i posłusznym niż większość chłopców w Martinsville.
Ale wszystko, co tylko powiedział albo zrobił, zawsze okazywało się
nie takie, jak trzeba - a już szczególnie w domu. Wierzcie mi, dziecko
traktowane jak głupiec zaczyna postępować jak głupiec - ale nie
wszyscy są o tym przekonani. Młynarz i młynarzowa myśleli, że
Johnny zmądrzeje, jeśli udowodnią mu, że jest głupi, a Johnny sam w
końcu w to uwierzył
Bolał na tym, gdyż był dzieckiem wrażliwym, może nawet bardziej
niż przeciętny chłopiec. Chłostę umiał jakoś wytrzymać - ale nie to,
co działo się w młynie. Przypuszczam, ż młynarz nie robił tego
celowo. Ale zawsze, odkąd Johnny pamiętał, na wieść o śmierci
człowieka, którego uważał za głupca, mawiał: "No, przyszedł po
niego Głupołap" - i cmokał przez chwilę wargami. W rodzinie
młynarza, potężnie zbudowanego mężczyzny z wielką, czerwoną
gębą, uchodziło to za żart, ale na Johnnym robiło straszliwe wrażenie.
Aż wreszcie w wyobraźni chłopca pojawił się obraz Głupołapa. Był
również potężnie zbudowany, nosił kraciastą koszulę oraz sztruksowe
spodnie i wędrował po świecie uzbrojony w maczugę z drzewa
orzechowego z ołowianą kulą na końcu. Nie wiem, skąd wzięło się to
wyobrażenie, tak wyraziste przecież - dość, że Johnny znał wygląd
Głupołapa równie dokładnie jak twarze mieszkańców Martinsville.
Czasami, chcąc się upewnić, trochę bojaźliwie pytał kogoś dorosłego,
czy Głupołap wygląda właśnie tak. Dorośli oczywiście wybuchali
śmiechem i odpowiadali twierdząco. A potem Johnny budził się po
nocach w młynie, w swoim pokoiku na poddaszu: nadsłuchiwał, czy
na drodze nie rozlegają się kroki Głupołapa, i zastanawiał się, kiedy
po niego przyjdzie. Był jednak chłopcem na tyle dzielnym, że nie
opowiadał o tym nikomu.
Ale w końcu nie mógł już dłużej wytrzymać. Zbroił coś w młynie -
młynarz potrzebował właśnie mąki gruboziarnistej, a Johnny przez
pomyłkę nastawił kamienia na drobny przemiał - ot, roztrzepany jak
to chłopak. Dostał za to dwukrotnie baty, najpierw od młynarza, a
potem od młynarzowej, a na zakończenie ojczym powiedział mu tak:
- No, Johnny, teraz Głupołap przyjdzie po ciebie lada dzień. Jeszcze
nigdy nie widziałem równie głupiego chłopca.
Johnny spojrzał pytająco na młynarzową, żeby zobaczyć, czy ona
także w to wierzy, ale pokiwała tylko poważnie głową. Wieczorem
położył się do łóżka, lecz nie mógł zasnąć, gdyż za każdym razem,
gdy szeleściły gałęzie albo skrzypiało młyńskie koło, pewien był, że
nadchodzi Głupołap. A wczesnym rankiem, zanim dorośli wstali,
zawinął swoje rzeczy w kolorową chustę i uciekł.
Tak naprawdę to się nie spodziewał, że umknie przed swoim
prześladowcą - wiedział, że nie ma przed nim ucieczki. Ale miał
nadzieję, że Głupołap, zanim go schwyta, przynajmniej trochę się
zmęczy. Kiedy ruszył gościńcem, pierwszy raz od pewnego czasu
nieco się uspokoił, bo był właśnie jasny, wiosenny poranek. Nabrał
otuchy i żeby pokazać, że ciągle żyje i jest tym samym Johnnym Pye,
smyrgnął kamieniem w ogromną, żółtozieloną żabę.
Był dopiero o trzy czy cztery mile od Martinsville, gdy usłyszał za
plecami turkot jadącej drogą dwukółki. Nie przestraszył się, gdyż
wiedział, ze Głupołap nie potrzebuje zaprzęgów, aby go doścignąć,
ale zszedł na pobocze, chcąc przepuścić pojazd. Dwukółka jednak,
zamiast go minąć, zatrzymała się i wyjrzał z niej mężczyzna o
czarnych bokobrodach i w wysokim cylindrze na głowie.
- Jak się masz, mały ? - zapytał. - Czy dojadę tędy do East Liberty ?
- Nazywam się John Pye i skończyłem jedenaście lat - grzecznie, ale
stanowczo odpowiedział Johnny. - Na najbliższym rozwidleniu musie
pan skręcić w lewo. Mówią, że East Liberty to ładne miasteczko, ale
sam nigdy tam nie byłem - westchnął cicho, ponieważ pomyślał, że
warto by zobaczyć trochę świata, zanim Głupołap go doścignie.
- Hm - mruknął mężczyzna - też jesteś tu obcy, co ? Widzę, że bystry
z ciebie chłopak, ale co robisz tak rano na gościńcu ?
- Och, uciekam przed Głupołapem - szczerze odpowiedział Johnny. -
Młynarz mówi, że jestem głupi, jego żona to samo, i prawie wszyscy
w Martinsville uważają mnie za głupca, oprócz małej Susie Marsh.
Młynarz powiedział, że Głupołap już mnie ściga, więc pomyślałem
sobie, że ucieknę, nim przyjdzie.
Siedzący w dwukółce człowiek o czarnych bokobrodach krztusił się
przez chwilę ze śmiechu. Odzyskawszy oddech, powiedział:
- No to wskakuj, mały. Niech młynarz mówi, co chce, a ja myślę, że
bystry z ciebie chłopak, skoro potrafisz uciekać przed Głupołapem tak
zupełnie sam. Nie podzielam małomiasteczkowych uprzedzeń i akurat
potrzebuje bystrego chłopca, możemy wiec jechać razem.
- A czy z panem będę bezpieczny przed Głupołapem ? - spytał
Johnny. - Bo jeśli nie, to nic z tego.
- Bezpieczny ? - mężczyzna o czarnych bokobrodach znów zaczął się
krztusić ze śmiechu. - O, jak u Pana Boga za piecem. Widzisz, jestem
doktorem i leczę ludzi ziołami - niektórzy sądzą nawet, że Głupołap i
ja pracujemy w tej samej branży. Nauczę cię fachu, który jest sto razy
lepszy od młynarstwa. Wskakuj, mały.
- Pańska propozycja brzmi rozsądnie, ale ja się nazywam Johnny Pye
- odrzekł Johnny i wskoczył do dwukółki. Pojechali turkocząc w
stronę East Liberty. Doktor bez przerwy gawędził i żartował, a Johnny
szybko doszedł do wniosku, że nie spotkał dotąd milszego człowieka.
Jakieś pół mili przed East Liberty doktor zatrzymał dwukółkę przy
źródle.
- Po co tu stanęliśmy ? - zapytał Johnny.
- Zaraz zobaczysz - doktor mrugnął znacząco. Z bagażnika powozu
wyjął kuferek z włosianki pełen pustych butelek, po czym kazał
Johnny'emu napełnić je źródlaną wodą i przykleić do nich etykietki.
Następnie do każdej z butelek wsypał szczyptę różowego proszku,
wstrząsnął, zakorkował i schował z powrotem do bagażnika.
- Co to jest ? - zainteresował się Johnny.
- "Niezrównane uniwersalne remedium słynnego doktora Waldo -
zielarz odczytywał na głos etykietkę - złożone z prawdziwego
wężowego sadła oraz sekretnych indiańskich ziół. Leczy reumatyzm,
stany zamroczenia, migrenę, malarię, pięć rodzajów konwulsji oraz
mroczki przed oczami Usuwa plamy z tłuszcze oliwy, nadaje się do
czyszczenia noży oraz do polerowania sreber i mosiądzu. Gorąco
zalecane jako ogólny środek tonizujący i czyszczący krew. Mała
butelka, jeden dolar - opakowanie rodzinne, dwa i pół dolara".
- Nie wierzę, że w tym jest wężowe sadło i sekretnie indiańskie zioła
- stwierdził Johnny, nieco zdezorientowany
- To dlatego, że nie jesteś głupi - zielarz mrugnął ponownie. -
Głupołap też by w to nie uwierzył. A jednak większość ludzi wierzy.
Johnny przekonał się o tym na własne oczy jeszcze tego samego
wieczoru. W East Liberty zielarz otworzył swój kramik, robiąc to w
wielkim stylu. Do boków dwukółki przymocował dwie płonące
pochodnie, spiął krawat szpilką z brylantem, a potem pokazywał
sztuczki karciane i opowiadał śmieszne historie, aż tłum gapił się na
niego z wybałuszonymi oczami. Johnny'emu pozwolił brzdąkać na
tamburynie. W końcu zaczął opowiadać o uniwersalnym remedium
doktora Waldo i z pomocą Johnny'ego sprzedał wszystkie butelki
niczym świeże bułeczki. Johnny pomagał mu potem liczyć wpływy:
zebrali prawdziwą fortunę.
- No, no - powiedział Johnny - nigdy nie wiedziałem łatwiej
zarobionych pieniędzy. Ma pan doskonały fach, panie doktorze.
- Wszystko opiera się na sprycie i pomysłowości - zielarz poklepał
Johnny'ego po ramieniu. - Głupcy siedzą w jednym miejscu i robią
ciągle to samo, a zręczny handlowiec nigdy nie wpadnie w ręce
Głupołapa.
- Cóż, prawdziwe szczęście, że pana spotkałem - stwierdził Johnny. -
Jeśli wszystko opiera się na pomysłowości, to nauczę się pańskiego
fachu, choćbym pękł.
Podróżował z doktorem dość długo, aż w końcu umiał
przygotowywać remedium i robić sztuczki z kartami prawie tak
dobrze jak sam mistrz. Johnny podziwiał doktora, zielarz zaś lubił
chłopca za posłuszeństwo Ale pewnego razu przybyli do miasteczka,
gdzie wszystko potoczyło się inaczej niż zwykle. Tłum zgromadził
się, i owszem, doktor pokazywał swoje sztuczki, ale Johnny przez
cały czas widział jak niepozorny człowieczek o szczurzej twarzy
krąży wśród ludzi i szepce im coś do ucha. Aż wreszcie w samym
środku monologu doktora człowiek o szczurzej twarzy krzyknął: "To
ten sam ! Te bokobrody poznałbym wszędzie !" - a wtedy tłum
zaryczał głucho i zaczął wyrywać sztachety z najbliższego ogrodzenia.
Cóż, po chwili wleczono ich obu za miasto na wyrwanym z ziemi
płocie, a dłubie poły surduta doktora trzepotały przy każdym
wstrząsie.
Napastnicy nie znęcali się szczególnie nad Johnnym - był przecież
tylko dzieckiem. Ale ostrzegli ich obu, aby nigdy więcej nie
pokazywali się w mieście, a potem wrzucili doktora w kępę ostów i
poszli sobie.
- Auuu ! - jęczał zielarz. - uch ! - A Johnny pomagał mu wygramolić
się z kępy. - Uważaj na te osty ! Dlaczego nie dałeś mi żadnego
znaku, głuptasie ?!
- Znaku ? - zapytał Johnny. - Jakiego znaku ?
- Że ten szczurzy pysk zaczął węszyć w pobliżu - odpowiedział
zielarz - Wydawało mi się, że znam skądś tę piekielną dziurę -
przejeżdżałem tędy dwa lata temu, sprzedając prawdziwe złote
zegarki po dolarze za sztukę.
- Przecież sam mechanizm do prawdziwego złotego zegarka kosztuje
więcej - powiedział Johnny.
- Nie było żadnych mechanizmów - jęknął zielarz. - W każdej
kopercie siedział mały śliczny żuczek i tykał aż miło.
- O, to był naprawdę sprytny pomysł ! - powiedział Johnny. - Nigdy
bym na to nie wpadł.
- Sprytny ? Au ! - jęknął doktor. - To mnie zrujnowało ! Kto by
pomyślał, że ci durnie przypomną to sobie jeszcze po dwóch latach. A
teraz straciliśmy konia, dwukółkę, nie wspominając już o butelkach i
pieniądzach. Hm, nim rozkręcimy interes na nowo, trzeba jeszcze
wielu zręcznych sztuczek.
Ale Johnny, chociaż lubił doktora, zaczął wątpić, czy ma na to
ochotę. Przyszło mu do głowy, że skoro cały spryt zielarza zdał się
tylko na to, że on, Johnny Pye, został wywieziony z miast na
wyrwanym z ziemi płocie, to nie uciekł przed Głupołapem tak daleko,
jak przypuszczał. I rzeczywiście, gdy kładł się wieczorem spać,
wydało mu się, że słyszy, jak Głupołap zbliża się powoli ku niemu:
człapu-człap, człapu-człap, człapu-człap. Naciągnął kołdrę na uszy,
lecz dalej słyszał odgłos kroków. I dlatego, gdy doktor zabrał się do
rozkręcania interesu na nowo, Johnny postanowił odejść. Zielarz nie
czuł urazy - uścisnął Johnny'emu rękę i kazał mu zapamiętać, że spryt
to potęga. A Johnny kontynuował swoją ucieczkę samotnie. Doszedł
do miasta i na wystawie jednego ze sklepów zobaczył wywieszkę z
napisem: "Potrzebny chłopiec", wszedł więc do środka.
W sklepie siedział przy kantorku kupiec, który wyglądał na ważną
osobistość w swoim wspaniałym ubraniu z czarnego sukna. Johnny
próbował opowiadać mu o Głupołapie, ale kupca to nie
zainteresowało. Przyjrzał się tylko uważnie Johnny'emu i pomyślał, że
chłopiec wygląda na posłusznego i silnego jak na swój wiek.
- Ale pamiętaj, chłopcze, żadnych głupstw ! - powiedział surowo,
przyjmując Johnny'ego do pracy.
- Żadnych głupstw ? - spytał Johnny z błyskiem nadziei w oczach.
- Żadnych - z naciskiem powtórzył kupiec. - Powiadam ci, dla
głupców nie ma w tym sklepie miejsca ! Pracuj uczciwie, a dobrze na
tym wyjdziesz. A jeśli trzymają się ciebie jakieś głupstwa, wybij je
sobie z głowy.
Cóż, Johnny przyrzekł to chętnie. Pracował u kupca przez półtora
roku. Zamiatał sklep, zakładał i zdejmował okiennice, biegał na
posyłki, pakował towary i miał mnóstwo roboty przez dwanaście
godzin na dobę. Był chłopce posłusznym i uczciwym i, jak obiecał
mu kupiec, dobrze na tym wyszedł. Podniesiono mu płacę i
pozwolono obsługiwać klientów oraz uczyć się prowadzenia ksiąg. Aż
pewnego razu obudził się nagle w środku nocy. I wydało mu się, ze
słyszy za sobą ciężkie kroki nadchodzącego Głupołapa - ciągle
dalekie, ale coraz bliższe.
Rano poszedł do kupca i powiedział:
- Proszę pana, przykro mi, ale muszę odejść ze sklepu.
- Cóż, przykro mi to słyszeć - odrzekł kupiec - bo dobry z ciebie
chłopak. Jeżeli chciałbyś dostać podwyżkę, to...
- Nie o to chodzi - przerwał Johnny - ale jeśli nie miałby pan nic
przeciwko temu, to chciałbym zadać panu jedno pytanie. Przypuśćmy,
że u pana zostanę - co osiągnę wtedy w życiu ?
Kupiec uśmiechnął się.
- To niełatwe pytanie - rzekł - a komplementy nie są moją
specjalnością. Cóż, ja sam zaczynałem w młodości od zamiatania
sklepu. Jesteś młodzieńcem inteligentnym i przedsiębiorczym. Nie
widzę powodu, dla którego nie mógłbyś osiągnąć w życiu takiego
samego sukcesu jak ja.
- A na czym on polega ? - zapytał Johnny.
Widać było, że kupiec zaczyna się denerwować, ale uśmiechał się
nadal.
- No cóż - rzekł - chwalić się nie lubię, ale powiem ci coś. Dziesięć
lat temu byłem najbogatszy w mieście. Pięć lat temu byłem
najbogatszy w okręgu. A za pięć lat... cóż, zamierzam być
najbogatszy w stanie.
Błyszczały mu oczy, kiedy to mówił, ale Johnny przyglądał się jego
twarzy. Widział ziemistą cerę, worki pod oczami, twardy zarys
szczęki. I zdał sobie nagle sprawę, że chociaż zna kupca już od
półtora roku, jeszcze nie widział, żeby cieszył się on z czegoś
naprawdę - chyba że dobijał właśnie korzystnego targu.
- Przykro mi, proszę pana - rzekł - jeśli tak, to naprawdę muszę
odejść. Widzi pan, uciekam przed Głupołapem, a gdybym został tutaj
i stał się taki jak pan, to Głupołap na pewno zaraz by mnie zła...
- Ty bezczelny smarkaczu ! - ryknął kupiec, purpurowiejąc nagle na
twarzy. - Ruszaj do kasjera po swoje pieniądze i wynoś się ! - i
Johnny nie zdążył nawet mrugnąć, a już znalazł się z powrotem na
gościńcu .Tym razem jednak odchodził pogwizdując, bo zdążył się
już przyzwyczaić.
Cóż, pracował potem u wielu różnych ludzi, ale wszystkich jego
przygód nie chcę opisywać szczegółowo. Przez jakiś czas był
pomocnikiem wynalazcy, ale ich drogi się rozeszły, ponieważ Johnny
zapytał pewnego razu, jaki pożytek przyniesie jego urządzenie,
perpetuum mobile, gdy zostanie wreszcie skonstruowane. I chociaż
wynalazca mówił górnolotnie o ulepszaniu świata i pięknie badań
naukowych, widać było, że nie wie. Tej nocy Johnny usłyszał kroki
Głupołapa - odległe jeszcze, ale coraz bliższe - a rano odszedł. Przez
jakiś czas przebywał u pastora: opuszczał go niechętnie, bo był to
dobry człowiek. Ale pewnego wieczoru Johnny przypadkiem zapytał
go podczas rozmowy, co stanie się po śmierci z ludźmi innych
wyznań. Cóż, pastor miał szerokie horyzonty, ale odpowiedź mogła
być tylko jedna. Przyznał, że ludzie ci bywają dobrzy, przyznał, ze nie
muszą koniecznie znaleźć się w piekle, ale - nie, nawet najlepszych i
najmądrzejszych spośród nich nie wpuściłby nigdy do nieba,
ponieważ nie spełniali warunków określonych przez doktrynę
Kościoła.
Johnny musiał tedy opuścić pastora, a potem wędrował przez jakiś
czas ze starym zapijaczonym skrzypkiem Nie był to, jak
podejrzewam, zbyt dobry człowiek, ale swoją grą wyciskał ludziom
łzy z oczu. Johnny'emu wydawało się wtedy, że Głupołap jest bardzo
daleko. Bo kiedy skrzypek grał, pomimo jego wad i słabości czuło się
w nim jakąś moc. A jednak pewnej nocy umarł w przydrożnym rowie,
pijany, nie mając poza Johnnym nikogo, kto mógłby podtrzymać mu
głowę. Johnny odziedziczył po nim skrzypce, ale niewiele na tym
skorzystał, bo chociaż umiał grać, nie potrafił zagrać tak jak skrzypek
- nie miał w palcach talentu.
A potem, przypadkowo, przyłączył się do oddziału żołnierzy. Był
jeszcze za młody, aby wstąpić do wojska, ale stał się jakby maskotką
swojej kompanii i przez pewien czas wszystko szło jak z płatka.
Kapitan był najdzielniejszym człowiekiem, jakiego Johnny
dotychczas spotkał, i umiał odpowiedzieć na każde pytanie,
powołując się na regulamin i kodeks wojennego prawa karnego. Ale
potem pojechali na Dziki Zachód walczyć z Indianami i znów się
zaczęły stare kłopoty. Pewnego wieczoru kapitan powiedział:
- Johnny, jutro wyruszamy do boju, ale ty zostajesz w obozie.
- Och, nie, proszę - sprzeciwił się Johnny - chciałbym wziąć udział
w walce.
- To rozkaz - ponuro oświadczył kapitan. Potem wydał Johnny'emu
pewne dyspozycje i zostawił mu list do żony. - Pułkownik to
skończony bałwan - stwierdził. - Jutro wpadniemy prosto w zasadzkę.
- Dlaczego mu pan tego nie powie ? - zapytał Johnny.
- Powiedziałem - odrzekł kapitan - ale to pułkownik.
- Pułkownik czy nie, jeśli to bałwan, ktoś powinien go powstrzymać.
- W wojsku jest to niemożliwe - odpowiedział kapitan. - Rozkaz to
rozkaz.
Okazało się jednak, że kapitan się mylił, ponieważ rankiem, zanim
żołnierze wyruszyli, Indianie zaatakowali obóz i dostali tęgie lanie.
- Walczyliśmy nieźle - stwierdził kapitan tonem profesjonalisty, gdy
było już po wszystkim - ale gdyby Indianie czekali na nas w zasadzce,
dostaliby nasze skalpy. W ataku na obóz nie mieli żadnych szans.
- Czemu więc nie urządzili zasadzki ? - spytał Johnny.
- Cóż, przypuszczam, że oni także mieli swoje rozkazy -
odpowiedział kapitan. - No i co, czy chciałbyś zostać żołnierzem ?
- Hm. Przyjemne zajęcie na świeżym powietrzu, ale muszę to jeszcze
przemyśleć - odparł Johnny.
Wiedział, że odwaga cechowała zarówno żołnierzy, jak i Indian, i że
jedni i drudzy byli najdzielniejszymi z dzielnych. Ale kiedy myślał o
całej sprawie, miał wrażenie, że słyszy w przestworzach kroki. Został
więc z żołnierzami tylko do końca kampanii, a potem odszedł,
chociaż kapitan twierdził, że popełnia błąd.
Johnny nie był już teraz dzieckiem: wyrastał na młodzieńca i miał
młodzieńcze myśli i uczucia. Głupołap, o którym prawie całkiem
zapomniał, wydawał mu się tylko dziecinnym snem. Czasami nawet
naśmiewał się z siebie - jakiż był głupi, że wierzył w istnienie tego
człowieka.
A mimo to nie mógł nigdzie zagrzać miejsca, bo jakaś jego
wewnętrzna potrzeba nie została dotąd zaspokojona. Teraz nazwałby
to ambicją, ale rzecz była ciągle ta sama. Gdy próbował jakiegoś
nowego zajęcia, prędzej czy później pojawiał się sen o potężnie
zbudowanym mężczyźnie w kraciastej koszuli i sztruksowych
spodniach, który wędrował po świecie z maczugą z drzewa
orzechowego w garści. Johnny gniewał się na siebie za ów sen, ale
miał on nad nim jakąś szczególną władzę. Aż w końcu Johnny
skończył dwadzieścia lat i poczuł strach.
Głupołap czy nie - rzekł do siebie - muszę rozwiązać ten problem.
Powinno być przecież coś, czemu można się poświęcić nie robiąc przy
tym głupstwa. Wypróbowałem już spryt, pieniądze i pół tuzina innych
rzeczy, ale nie znalazłem właściwej. Kolej na książki - zobaczymy, co
z tego wyniknie.
Czytał wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, a kiedy wśród liter
rozlegały się kroki ścigającego autorów Głupołapa - co zdarzało się
często - udawał, że nie słyszy. Ale niektóre książki chwaliły jedno, a
inne drugie, Johnny zaś, chociaż czytał i czytał bez końca, nie mógł
się w tym połapać.
No cóż - pomyślał, kiedy poczuł wreszcie, że głowa napęczniała mu
od wiedzy jak kiełbasa od farszu - to wszystko ciekawe, ale trochę
przestarzałe. Myślę, że powinienem pojechać do Waszyngtonu i
pogadać tam z mądrymi ludźmi. Trzeba dużo rozumu, żeby rządzić
krajem takim jak Stany Zjednoczone, jeśli więc istnieją ludzie, którzy
znają odpowiedź na moje pytania, znajdę ich właśnie tam.
Spakował torbę i pojechał do Waszyngtonu. Był skromny jak na
swój wiek i nie zamierzał starać się natychmiast o audiencję u
prezydenta. Uważał, że kongresman wystarczy. Spotkał się więc z
pewnym kongresmanem, który powiedział mu, że młody Amerykanin
powinien być uczciwy i głosować na Partię Republikańską. Brzmiało
to rozsądnie, ale Johnny'emu chodziło jednak o coś innego.
Potem wybrał się do senatora, który powiedział mu, że młody
Amerykanin powinien być uczciwy i głosować na demokratów - to
także brzmiało rozsądnie, ale Johnn'emu dalej chodziło o coś innego.
Obaj mężczyźni zachowywali się uprzejmi i robili dobre wrażenie, a
jednak w samym środku ich wywodów Johnny'emu wydało się nagle,
że słyszy kroki - wiecie już czyje.
Jeść jednak trzeba, nawet jeśli się marzy o czymś więcej, toteż
Johnny zrozumiał, że lepiej będzie zaczepić się gdzieś na stałe i
poszukać sobie pracy. Zatrudnił się u spotkanego niedawno
kongresmana, bo pochodził on z Martinsville, co zresztą stanowiło
przyczynę, dla której Johnny poszedł właśnie do niego. A po pewnym
czasie zupełnie zapomniał o Głupołapie i o swoich problemach, gdyż
do Waszyngtony przyjechała bratanica kongresmana, i była to ta sama
Susie Marsh, obok której siedział w szkole. Już wtedy była ładna, ale
teraz wyrosła na prawdziwą piękność, więc serce Johnn'ego od razu
zabiło mocniej.
- Nie myśl, Johnny, że zapomnieliśmy o tobie w Martinsville - rzekła
Susie, gdy stryj przedstawił jej swojego nowego sekretarza. - Ho, ho,
jak napiszę do domu, w mieście zahuczy jak w ulu. Wszyscy wiemy,
jak walczyłeś z Indianami, jak budowałeś perpetuum mobile, jak
podróżowałeś po kraju ze słynnym uzdrowicielem, jak zbiłeś majątek
w handlu tekstyliami, jak potem... Ach, to cudowna historia !
- Hm - niepewnie chrząknął Johnny - jest w tym może odrobina
przesady... Ale to miło, że mnie jeszcze pamiętacie. Więc w
Martinsville już nie uważa się mnie za głupca ?
- Ja cię nigdy nie uważałam za głupca - odparła Susie uśmiechając
się lekko, a serce Johnny'ego zabiło jeszcze mocniej.
- A ja zawsze wiedziałem, że jesteś ładna, ale nie przypuszczałem, że
się staniesz taka ładna jak teraz - Johnny chrząknął znowu - ale skoro
mówimy o dawnych czasach, jak tam młynarz i młynarzowa ?
Opuściłem ich znienacka i chociaż żadna ze stron nie była bez winy,
myślę, że mieli ze mną utrapienie.
- Zamknęli oczy na wieki - odpowiedziała Susie Marsh - a teraz
mamy nowego młynarza. Ale, prawdę mówiąc, nie jest lubiany, a
młyn przy nim podupada.
- Szkoda - rzekł Johnny - bo to był ładny młyn.
Zadał jej jeszcze inne pytania, które ją także pobudziły do
wspomnień. Cóż, sami wiecie, jak prędko mija czas, kiedy dwoje
młodych rozmawia ze sobą w ten sposób.
Prze całą zimę Johnny Pye pracował ciężej niż kiedykolwiek -
zarówno przedtem, jak i potem. Nie myślał wcale o Głupołapie - tylko
o Susie Marsh. Czasami wierzył, że Susie go kocha, kiedy indziej
mógłby przysiąc, że to niemożliwe, aż wreszcie nie wiedział już nic i
miał tylko zupełny mętlik w głowie. W końcu jednak wszystko
skończyło się dobrze - Susie przyjęła jego oświadczyny i Johnny
myślał, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Tej samej
nocy obudził się nagle: usłyszał kroki zbliżającego się Głupołapa -
człapu-człap, człapu-człap.
Spędził resztę nocy bezsennie i zszedł na śniadanie z podkrążonymi
oczami. Ale jego przyszły stryj nie zauważył śladów niewyspania -
śmiał się właśnie, zacierając ręce.
- No, Johnny, zakładaj swój najlepszy krawat ! - powiedział wesoło.
- Mam dzisiaj spotkanie z prezydentem i żeby pokazać, że aprobuję
narzeczonego bratanicy, zabieram cię ze sobą.
- Z prezydentem ! - Johnny osłupiał.
- Tak, z prezydentem - potwierdził kongresman. - Widzisz, jest
projekt pewnej ustawy... ale nie musimy się tym teraz zajmować.
Tylko nie zapomnij przyczesać włosów, Johnny - jesteśmy dzisiaj
dumą Martinsville !
Johnny miał wrażenie, że jego barki i serce uwalniają się nagle od
ogromnego ciężaru.
- Dziękuję, stryju - rzekł ściskając panu Marshowi dłoń - nie wiem,
jak stryjowi dziękować.
Oto miał wreszcie poznać człowieka, który mógł się czuć zupełnie
bezpieczny przed Głupołapem, i wydawało mu się, że jeśli choć raz
rzuci nań okiem, znikną wszystkie jego niepokoje i kłopoty.
Cóż, nie ma znaczenia, o którym prezydencie mowa - wierzcie mi,
miał postawę i wygląd prawdziwego prezydenta. Wybory wygrał
niedawno, nie dokuczały mu jeszcze blizny po potyczkach z
Kongresem i był radosny niczym młody pstrąg. Johnny pożerał go
oczami. Bo jeśli istnieli gdzieś ludzie, którym Głupołap nie mógł nic
zrobić, oto miał przed sobą jednego z nich.
Przez pewien czas prezydent rozmawiał z kongresmanem o polityce.
Wreszcie przyszła kolej na Johnny'ego.
- No a pan, młody człowieku - spytał uprzejmie - czy mógłbym coś
dla pana zrobić ? Wygląda pan na dzielnego, uczciwego młodego
Amerykanina.
- Służyć radą, panie prezydencie - wtrącił kongresman, nim Johnny
zdążył otworzyć usta - dobrą radą. Mój młody przyjaciel wiódł
awanturniczy żywot, a obecnie zamierza ożenić się z moją bratanicą i
ustatkować. Czego potrzeba mu najbardziej, to kilku słów dojrzałej
mądrości z ust pana prezydenta.
- No cóż - prezydent popatrzył przenikliwie na Johnny'ego. - Jak to
mówią, dobra rada nie zawada. Szkoda, że inni moi goście nie mają
równie małych wymagań.
Potem nawiązał z Johnnym rozmowę. Prezydenci widzą, jak skłonić
innych do mówienia, i zanim Johnny zdążył się zorientować, już
opowiedział mu historię swojego życia.
- No, no - rzekł prezydent, gdy Johnny umilkł - prawdziwy
obieżyświat z pana, młody człowieku. To nic złego. Przy takiej
różnorodności doświadczeń wybór kariery powinien być oczywisty.
Polityka ! - dla podkreślenia swoich słów uderzył lekko pięścią w
otwartą dłoń.
- Hm - Johnny podrapał się po głowie - myślę o tym, odkąd
przyjechałem do Waszyngtonu. Nie wiem tylko, czy się nadaję.
- Potrafisz pisać przemówienia - stwierdził w zamyśleniu
kongresman. - Już mi w tym pomagałeś. Jesteś sympatyczny.
Urodziłeś się w biedzie i sam do czegoś doszedłeś. Brałeś nawet
udział w wojnie. O, do diabła ! Przepraszam, panie prezydencie...
Przecież on już dzisiaj wart jest co najmniej pięćset głosów !
- Panowie, to dla mnie ogromny zaszczyt - Johnny speszył się nieco,
choć czuł się mile połechtany. - Przypuśćmy jednak, że zajmę się
polityką - co osiągnę wtedy w życiu ?
Prezydent spuścił skromnie oczy.
- Każdy obywatel Stanów Zjednoczonych - powiedział - ma
konstytucyjne prawo ubiegania się o fotel prezydencki. Oczywiście
musi jeszcze umieć wygrać wybory...
- Och - słowa prezydenta oszołomiły Johnny'ego - nigdy o tym nie
myślałem. No cóż, prezydentura to wspaniała rzecz. Ale pewnie i
ogromna odpowiedzialność...
- To prawda - odrzekł prezydent i wyglądał przez chwilę dokładnie
tak jak swój własny portret na plakietce rozdawanej podczas
kampanii wyborczej.
- Hm. To naprawdę straszliwa odpowiedzialność - powiedział
Johnny. - Nie wyobrażam sobie, jak zwykły śmiertelnik może unieść
taki ciężar. Panie prezydencie, czy mógłbym zadać panu jedno
pytanie ?
- Oczywiście - prezydent stawał się z każda chwilą dostojniejszy, a
jego oblicze wyrażało coraz głębsze poczucie odpowiedzialności i
coraz bardziej przypominało wizerunek na plakietce.
- No cóż, moje pytanie zabrzmi może trochę głupio. Panie
prezydencie, żyjemy w ogromnym kraju, zamieszkanym przez
miliony ludzi. Czy można zadowolić ich wszystkich naraz ? Czy pan,
panie prezydencie, zdoła tego dokonać ?
Prezydent milczał przez chwilę, zaskoczony. Wreszcie spojrzał na
Johnny'ego z miną prawdziwego męża stanu.
- Z pomocą bożą - powiedział uroczyście - i zgodnie z niezłomnymi
zasadami naszej partii będę dążył do tego, ażeby...
Ale zakończenie zdania nie dotarło już do świadomości Johnny'ego.
Poprzez słowa prezydenta usłyszał nagle kroki dochodzące z
korytarza i wiedział, że to nie sekretarz ani strażnik mija drzwi
gabinetu. Był rad, że prezydent powiedział: "Z pomocą bożą", bo
dzięki temu kroki jakby przycichły. W końcu prezydent zamilkł, a
Johnny pochylił z uszanowaniem głowę.
- Dziękuję panu, panie prezydencie - rzekł - znam już odpowiedź na
moje pytanie. Myślę, że powinienem wrócić teraz do Martinsville.
- Wrócić do Martinsville ? - prezydent był zaskoczony.
- Tak jest. Sądzę, że nie nadaję się do polityki.
- I to wszystko, co masz do powiedzenia prezydentowi Stanów
Zjednoczonych ?! - przyszły stryj Johnny'ego pienił się z wściekłości.
Ale prezydent był człowiekiem większego formatu niż kongresman i
zdążył się już zastanowić nad słowami Johnny'ego.
- Chwileczkę, panie Mars - powiedział. - Pański młody człowiek jest
przynajmniej szczery, i to mi się podoba. I na dodatek o nic mnie nie
prosi - a robią to wszyscy, którzy odwiedzają mnie tutaj w ciągu
ostatnich sześciu miesięcy - z wyjątkiem kota żyjącego w Białym
Domu, choć podejrzewam, ze on także czegoś chce, bo miauczy. Nie
chce pan zostać prezydentem, młody człowieku, i między nami
mówiąc, nie potępiam pana. A czy chciałby pan zostać poczmistrzem
w Martinsville ?
- Poczmistrzem w Martinsville ? - zdziwił się Johnny. - Ależ...
- Cóż, poczta zaledwie dziesiątej rangi - powiedział prezydent - ale
pierwszy raz w całym swoim życiu zrobiłbym wreszcie coś, na co sam
mam ochotę, a Kongres mógłby jazgotać sobie do woli. Niech się pan
decyduje: tak czy nie ?
Johnny pomyślał o swoich wędrówkach i o wszystkich zajęciach,
których się imał. Przez chwilę myślał - dziwne, prawda ? - o starym,
zapijaczonym skrzypku leżącym w przydrożnym rowie, ale widział, ze
tak nie potrafi. Najdłużej jednak myślał o Martinsville i o Susie
Marsh. I chociaż słyszał przed chwilą kroki Głupołapa, świadomie je
zlekceważył.
- Oczywiście, że tak, panie prezydencie - rzekł - bo wtedy mógłbym
ożenić się z Susie.
- Motyw dobry jak każdy inny - stwierdził prezydent. - Zaraz każę
wypisać nominację.
Cóż, prezydent dotrzymał słowa. Johnny poślubił swoją Susie, a
potem oboje przenieśli się z powrotem do Martinsville. Johnny poznał
obowiązki poczmistrza i okazało się, że jest to fach nie gorszy od
innych. Przez Martinsville nie przechodziło wiele przesyłek
pocztowych, więc w wolnych chwilach zajmował się młynarstwem,
co również stanowiło niezłe zajęcie. Co prawda przez cały czas
niepokoiła go trochę myśl, że nie załatwił dotąd swoich porachunków
z Głupołapem, ale nie zważał na to, bo był szczęśliwy z Susie. Aż po
pewnym czasie spotkało ich jedno z najniezwyklejszych wydarzeń w
życiu młodej pary - choć lekarz twierdził, że niemowlę jest
najzupełniej normalne i zdrowe.
Pewnego wieczoru, gdy jego synek miał już około roku, Johnny Pye
wracał do domu drogą wzdłuż rzeki. Było tędy nieco dalej niż przez
wzgórza, ale zapanował już przyjemny wieczorny chłód, a poza tym
są przecież dni, gdy mężczyzna ma ochotę pospacerować samotnie,
choćby nie wiem jak kochał swoją żonę i dzieci.
Dumał właśnie nad kolejami własnego losu, które wydawały mu się
zdumiewające i niezwykłe - podobnie jak większości ludzi, gdy
rozmyślają o swoim życiu. Zamyślił się tak głęboko, że o mało nie
wpadł na starego ostrzyciela noży, który ustawił na skraju drogi swoje
toczydło, kamienny krąg szlifierski poruszany pedałem, a wokół
rozłożył narzędzia. Ostrzyciel przyjechał wozem, ale wyprzągł konia i
pozwolił mu skubać trawę - miał starego, wychudzonego siwka,
któremu sterczały wszystkie zebra. Był zajęty, ostrzył właśnie kosę.
- Och, przepraszam - powiedział Johnny Pye - nie wiedziałem, że
ktoś tu biwakuje. Proszę wstąpić jutro do mego domu, żona ma kilka
noży do naostrzenia... - urwał, bo starzec spojrzał na niego przeciągle
i przenikliwie.
- Ach, to ty, Johnny Pye ! - powiedział. - Jakże się miewasz, Johnny
? Długo zwlekałeś... aż czasem myślałem, że będę musiał po ciebie
przyjść. Ale nareszcie jesteś.
Johnny Pye zadrżał, choć był już dorosłym człowiekiem.
- Przecież to nie ty ! - zawołał dziko. - To znaczy, ty nim nie jesteś !
Od dzieciństwa wiem, jak wygląda ! To potężnie zbudowany
mężczyzna w kraciastej koszuli, uzbrojony w maczugę z drzewa
orzechowego z ołowianą kulą na końcu !
- Ależ skąd - spokojnie odpowiedział ostrzyciel - może tak mnie
sobie wyobrażałeś, ale ja wyglądam inaczej.
Johnny Pye usłyszał przeraźliwy zgrzyt kosy na toczydle. Starzec
spryskał ostrze wodą, popatrzył na nie i potrząsnął głową,
niezadowolony
- A zatem, Johnny, czy jesteś gotów ? - spytał po chwili.
- Gotów ? - ochryple powtórzył Johnny. - Oczywiście, że nie jestem
gotów.
- Wszyscy to mówią - ostrzyciel noży pokiwał głową, a kosa znów
zgrzytnęła na toczydle.
Johnny otarł czoło i postanowił przekonać starca.
- Widzisz, byłoby lepiej, gdybyś przyszedł wcześniej - rzekł - albo
później. Może pomyślisz, że mówię do rzeczy, ale mam teraz żonę i
dziecko.
- Większość ma żony, niejeden ma dzieci - odrzekł ponuro starzec.
Nacisnął pedał toczydła i kosa zazgrzytała znowu. Snop iskier, który
trysnął spod ostrza, rozjarzył się na chwilę w zapadającym zmroku.
- Och, skończ już z tym piekielnym hałasem ! - rozpaczliwie zawołał
Johnny - i pozwól mi przez chwilę pomyśleć. Nie mogę iść z tobą,
mówię ci. Nie pójdę. Jeszcze nie czas. To przecież...
Starzec zatrzymał toczydło i dla podkreślenia swoich słów skierował
kosę w stronę Johnny'ego.
- Podaj mi choć jeden rozsądny powód. Są ludzie, których innym
brakuje, gdy odejdą. Czy jesteś jednym z nich ? Czy masz w sobie
spryt i pomysłowość, których zniknięcie inni będą opłakiwać ?
- Nie - Johnny pomyślał o zielarzu. - Mogłem się ich nauczyć, ale
dałem spokój.
- Raz - pokazał na palcach starzec. - Poza tym pustkę zostawia po
sobie bogacz, przynajmniej czasami. Ale ty, zdaje się nie jesteś
bogaty ?
- Nie. - Johnny pomyślał o kupcu. - Nie chciałem.
- Dwa - powiedział starzec. - Pomysłowość i majątek już
omówiliśmy. Pozostaje bohaterstwo. Mógłbym cię może wysłuchać,
gdybyś był dzielnym żołnierzem.
Johnny przypomniał sobie Dziki Zachód i pole bitwy po walce,
pokryte trupami Indian. Poczuł dreszcz zgrozy.
- Nie - odrzekł. - Walczyłem, ale nie zostałem bohaterem.
- No cóż, jest jeszcze religia - cierpliwie wyliczał starzec - nauka, ale
o czym tu dłużej mówić ? Obaj wiemy, jak je potraktowałeś.
Mógłbym może czuć jakieś skrupuły, gdybym miał do czynienia z
prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale tak...
- Och, dobrze wiesz, że nie jestem prezydentem - jęknął Johnny.
- Twoja sprawa nie wygląda dobrze - starzec potrząsnął głową. -
Zdumiałeś mnie, Johnny. Najpierw przez całe dzieciństwo uciekasz
przede głupotą, a co robisz jako dorosły mężczyzna ? Bierzesz sobie
żonę, osiedlasz się w rodzinnym mieście i chowasz dzieci, nie
wiedząc nawet, co z nich wyrośnie. Powinieneś się domyślić, że cię
schwytam. Właściwie to sam jesteś sobie winien.
- Mogę być głupcem - w głosie Johnny'ego zabrzmiała udręka. - Jeśli
tak na to spojrzeć, wszyscy jesteśmy głupcami. Ale Susie to moja
żona, a mój syn to mój syn. Co do pracy zaś... cóż, przecież ktoś musi
być poczmistrzem, bo inaczej ludzie nie dostawaliby listów.
- A gdyby nawet, to czy strata byłaby taka wielka ? - zapytał starzec,
unosząc nieco kosę.
- Chyba nie, wnosząc z tego, co piszą na pocztówkach - odrzekł
Johnny. - Ale taką mam pracę, więc będę wykonywać ją najlepiej, jak
potrafię.
Starzec tak mocno przycisnął kosę do toczydła, że spod ostrza
trysnęła długa fontanna iskier, które posypały się daleko na trawę.
- Widzisz, ja także mam swoją pracę, którą wykonuję dobrze -
odparł. - Powiem ci, co zrobię. Nie ma wątpliwości, przyszedłeś do
mnie sam, ale widzę, że nie jesteś jeszcze gotów. Dlatego pozwolę ci
odejść na pewien czas. Skoro już o tym mowa - dodał - pozwolę ci
odejść na zawsze, jeśli mi odpowiesz na jedno pytanie: jak można
być człowiekiem, nie będąc jednocześnie głupcem ? Po raz pierwszy
darowałbym komuś życie, ale najpierw musiałbyś znaleźć odpowiedź.
A teraz możesz odejść, Johnny.
Z tymi słowy powrócił do ostrzenia kosy, krzesząc strugę iskier,
która przypominała warkocz komety. Johnny odszedł. Zapach łąki
nigdy jeszcze nie wydawał mu się równie orzeźwiający.
Czuł ulgę, ale nie zapomniał o ostrzycielu noży i Susie musiała
czasami prosić dzieci, żeby nie przeszkadzały tatusiowi w
rozmyślaniach. Mijał czas i Johnny nawet się nie obejrzał, jak
skończył czterdzieści lat. Zdumiało go to, ponieważ w młodości nigdy
się nie spodziewał, ze dożyje tego wieku. Była to jednak prawda, choć
czuł się przecież zupełnie tak samo jak dawniej, chyba że właśnie się
schylał. Stał się solidnym i wpływowym obywatelem miasta, lubiano
go i szanowano, jego rodzina rosła, i wszystko to także uświadamiał
sobie ze zdumieniem w krótkim czasie jednak zaczęło mu się
wydawać, że nigdy nie było inaczej.
Spotkał ostrzyciela noży dopiero po tym, jak jego najstarszy syn
utonął podczas wędkowania. Odczuwał teraz gorycz i gniew, toteż
gdyby mógł dostać starca w swoje ręce, zrobiłby mu śmiertelną
krzywdę. Usiłował podjąć z nim walkę, ale przypominało to próbę
pochwycenia w dłonie obłoku mgły. Widział iskry, sypiące się spod
ostrzonej kosy, ale nie mógł nawet dotknąć wirującego kręgu.
- Ty tchórzu ! - zawołał - stań do walki jak mężczyzna !
Starzec pokiwał tylko głową; krąg obracał się bez przerwy.
- Dlaczego nie mogłeś zabrać mnie ?! - wykrzyknął Johnny Pye,
jakby był pierwszym człowiekiem, który wypowiada te słowa. - Jakiż
sens ma to wszystko ? Dlaczego nie możesz mnie dzisiaj zabrać ?
Chciał wyrwać starcowi kosę, ale nie mógł jej dotknąć. Upadł na
trawę i leżał tak przez chwilę.
- Czas płynie - rzekł starzec, kiwając głową. - Czas płynie...
- Nigdy nie złagodzi mego bólu po stracie syna - powiedział Johnny
Pye.
- Nigdy - odrzekł starzec, kiwając głową. - Ale czas płynie. Czy w
imię swojego żalu chciałbyś zostawić żonę i dzieci na pastwę losu ?
- Na miłość boską, nie ! - zawołał Johnny Pye. - Człowiek nie
powinien tak postępować.
- Wracaj więc do domu, Johnny - nakazał starzec.
Johnny wrócił do domu, ale na twarzy miał bruzdy, których
przedtem nie było.
Czas płynął jak nurt rzeki. Dzieci Johnny'ego Pye pożeniły się,
odeszły na swoje i wkrótce Johnny doczekał się wnuków. Susie
zgarbiła się, posiwiała, aż w końcu Johnny Pye i jego dzieci
odprowadzili ja na cmentarz. Chociaż mówiło się, że dożyła pięknego
wieku, Johnny nie mógł w to jakoś uwierzyć. Ludzie mówili ciszej niż
dawniej, słońce stało się jakby chłodniejsze, a Johnny drzemał czasem
przed obiadem w fotelu.
Pewnego dni, już po śmierci Susie, przez Martinsville przejeżdżał
ówczesny prezydent. Johnny wymienił z nim uścisk dłoni, a w
miejscowej gazecie ukazała się notatka o jego spotkaniach z dwoma
prezydentami w odstępie pięćdziesięciu lat. Johnny wyciął artykuł z
gazety i nosił zawsze w portfelu. Podobał mu się ten nowy prezydent,
owszem, ale, jak mawiał, nie mógł się nawet równać z tamtym sprzed
pół wieku. Cóż, trudno się dziwić, w owych czasach prezydenci
naprawdę zasługiwali na miano prezydentów - dodawał Johnny, choć
był przecież bardzo dumny z wycinka.
Dawno już nie spacerował drogą wzdłuż rzeki - trasa ta nie była
oczywiście za długa, skądże znowu - po prostu nie miewał na nią
ochoty. Ale pewnego popołudnia wymknął się spod kurateli wnuczki,
która opiekowała się nim teraz, i poszedł nad rzekę. Była to stroma
droga, naprawdę - nie pamiętał, że jest taka stroma.
- Cóż, witam cię, Johnny ! - powiedział ostrzyciel noży.
- Musi pan mówić trochę głośniej - odrzekł Johnny Pye. - Słuch
mam znakomity, ale dlaczego ludzie mówią dziś ciszej niż dawniej ?
Pan tu obcy ?
- A więc to tak - powiedział ostrzyciel noży.
- Właśnie tak - odrzekł Johnny Pye. Teraz, gdy założył już okulary i
przyjrzał się przybyszowi, wiedział, że powinien się go obawiać, ale
za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć dlaczego.
- Poznaję pana - powiedział niespokojnie. - Mam znakomitą pamięć
do twarzy. A i pańskie nazwisko mam na końcu języka...
- Och, mniejsza o nazwiska - przerwał ostrzyciel noży. - Jesteśmy
starymi znajomymi. Zadałem ci przed laty pytanie - czy pamiętasz je
jeszcze ?
- Tak, pamiętam - powiedział Johnny Pye. Zachichotał, starczo i
piskliwie. - Ze wszystkich głupich pytań, jakie mi kiedykolwiek
zadano, to było chyba najgłupsze !
- Naprawdę ? - spytał ostrzyciel noży.
- Aha - odrzekł Johnny Pye. - Zapytałeś mnie, jak można być
człowiekiem, nie będąc jednocześnie głupcem. Odpowiedź jest
prosta: nie można, chyba że w grobie. Wie to każdy dureń.
- Tak ? - spytał ostrzyciel noży.
- Oczywiście - odrzekł Johnny. - Ja także to wiem. W listopadzie
skończę dziewięćdziesiąt dwa lata i znałem dwóch prezydentów.
Pierwszego z nich spotkałem...
- Chętnie posłuchałbym twojej opowieści - przerwał ostrzyciel noży
- ale jeszcze nie skończyliśmy. Skoro wszyscy ludzie to głupcu, skąd
wobec tego bierze się postęp ?
- Och, głupota to przecież nie wszystko - niecierpliwie odpowiedział
Johnny. - Ludzie bywają odważni, mądrzy albo pomysłowi i właśnie
oni cal po calu popychają świat do przodu. A poza tym głupota często
ma w sobie ziarnko mądrości. Mój Boże, przecież stwór, który
wypełzł z morza na ląd albo, jeśli wolisz dał się wygonić z Raju, także
musiał być głupi ! Ludzi nie wolno sądzić wedle tego, co inni o nich
myślą - trzeba patrzyć na ich czyny. Niewiele wart byłby człowiek,
którego nigdy nie uważano by za głupca - szczególnie za życia.
- Odpowiedziałeś na moje pytanie - stwierdził ostrzyciel noży. -
Odpowiedziałeś najlepiej, jak potrafisz. Od śmiertelnika trudno
wymagać więcej. Muszę wobec tego dotrzymać warunków naszej
umowy.
- Jakich warunków ? - spytał Johnny.
- Och, mam pozwolić ci odejść, stary głupcze ! - rzekł gniewnie
ostrzyciel noży. - Wrócę po ciebie dopiero w dniu Sądu Ostatecznego.
Będą kłopoty w urzędzie - dodał - ale można przecież czasem zrobić
coś, na co ma się samemu ochotę.
- Phi ! Nie wiem, czy się zgodzę - Johnny podrapał się po głowie.
- A to dlaczego ? - urażonym tonem spytał ostrzyciel noży. -
Nieczęsto proponuję ludziom nieśmiertelność.
- To bardzo miło z twojej strony, ale widzisz, sprawa wygląda tak -
Johnny zamyślił się na chwilę. - Nie - powiedział wreszcie - ty nie
możesz tego zrozumieć. Nie masz, tak na oko, nawet siedemdziesięciu
lat, a żaden młody człowiek nie może tego zrozumieć
- Pozwól mi spróbować - poprosił ostrzyciel noży.
- No cóż, sprawa wygląda tak - Johnny Pye znów podrapał się po
głowie. - Nie myśl, że gdybyś mi to zaproponował czterdzieści...
nawet dwadzieścia lat temu, zgodziłbym się natychmiast... Ale... hm,
weźmy jakiś szczegół... na przykład zęby...
- No tak, oczywiście. Ale nie sądzisz chyba, że mogę ci pomóc w tej
sprawie - stwierdził ostrzyciel noży.
- Nie sądzę - powiedział Johnny Pye. - Widzisz, mam znakomitą
sztuczną szczękę, ale działa mi trochę na nerwy, kiedy skrzypi.
Okulary, przypuszczam, także nie ?
- Niestety - odrzekł ostrzyciel noży. - Nie mogę się w to wtrącać.
Czas podlega innemu wydziałowi. Szczerze mówiąc, trudno
przypuścić, że w wieku, powiedzmy, stu osiemdziesięciu lat
wyglądałbyś tak samo jak teraz. Byłbyś jednak fenomenem !
- Może - powiedział Johnny Pye - ale wiesz, hm, jestem już stary.
Zupełnie tego po mnie nie widać, a jednak to prawda. Moi przyjaciele
odeszli, Susie i chłopiec także. W moim wieku nie ma się już
kontaktu z młodymi ludźmi, nie licząc dzieci. Żyć tak i żyć aż do dnia
Sądu Ostatecznego i nawet nie móc porozmawiać z nikim naprawdę
rozumnym - nie, mój panie, to przyzwoita oferta, ale ja nie mam na to
ochoty. Żal mi tylko Martinsville, bo może nie postąpię jak patriota.
Gdyby jeden z tutejszych notabli żył do dnia Sądu Ostatecznego,
miałoby to cudowny wpływ na atmosferę miasta i na działalność Izby
Handlowej. Ale przynajmniej raz w życiu człowiek ma prawo zrobić
coś wyłącznie dla siebie - urwał i spojrzał na ostrzyciela noży. -
Przyznam, że chciałbym przetrzymać Ike'a Leavisa. Słuchając go,
można by pomyśleć, że to on pierwszy dożył dziewięćdziesiątki. Ale
przypuszczam, że...
- Niestety, taka umowa jest niezgodna z przepisami - stwierdził
ostrzyciel noży.
- Tak sobie tylko pomyślałem - powiedział Johnny Pye. - A Ike jest
w porządku - odczekał chwile. - Powiedz mi... - zniżył głos - no,
wiesz, co mam na myśli. Potem. Chodzi o to... - zakasłał - czy
zobaczy się znowu przyjaciół ? Czy jest tak... jak wierzą niektórzy
ludzie ?
- Nie mogę ci powiedzieć - rzekł ostrzyciel noży. - Pracuję tylko po
tej stronie.
- Zapytać można - pokornie powiedział Johnny Pye. Spojrzał w
mrok. Spod kosy trysnął ostatni snop iskier. Krąg zatrzymał się.
- Hm. To dobrze naostrzona kosa - powiedział, próbując palcem
ostrza - ale za moich czasów ostrzono kosy lepiej - przez chwilę
nadsłuchiwał i rozglądał się niespokojnie.
- O Boże ! - wykrzyknął. - Helen mnie szuka. Zabierze mnie do
domu.
- Nie tym razem - rzekł ostrzyciel noży. - Tak, ta kosa jest z dobrej
stali. No cóż, chodźmy, Johnny.