4866

Szczegóły
Tytuł 4866
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4866 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4866 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4866 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nancy Etchemendy Umowa �eglarza Znowu j�cz� przez sen. Poprzez otch�a� dziel�c� ��ka s�ysz� jak moja przyjaci�ka Mary Fairfax wo�a mnie. - Elektro. Elektro! Zbud� si�. Ale nie mog� oddzieli� jej g�osu od paj�czej tkaniny mego snu. Tak jak nie mog� oddzieli� huku wiatru i w�asnej krwi. - Zbud� si�. We �nie kl�cz� na zmytym deszczem pok�adzie drewnianego statku, statku o wielu �aglach, wielkiego i ciemnego. Fale �ami� si� ponad dziobem, a maszty trzeszcz� jakby si� mia�y rozpa�� na kawa�ki. Wiatr szarpie mn�. �mieje si� i m�wi: Umowa jest umow�, to najwa�niejsze. Wtedy widz�, �e dzi�b statku jest w rzeczywisto�ci kaplic� sieroci�ca w San Francisco, gdzie si� wychowa�am. Bior� udzia� w jakiej� dziwnej mszy. �piewane odpowiedzi p�yn� z moich ust. Nie nale�� do �adnej znanej mi modlitwy. Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei. Wspomnij, �e dni me jak powiew. W jednej chwili chaos snu pierzcha i siedz� patrz�c w twarz Fairfax. Nik�e �wiat�o ulicznych lamp s�czy si� przez okno. Widz� w nim niby aureol� jej rozwichrzone w�osy i zmarszczk� odci�ni�t� w poprzek policzka przez poduszk�. Sierociniec, kaplica i statek znikn�y. To samo zdarza si� prawie co noc od dw�ch miesi�cy. - Cholera - m�wi Fairfax.- Nie znios� tego wi�cej. Albo kto� ci pomo�e, albo si� wyprowadzam. Przyciskam prze�cierad�o do czo�a, �eby zetrze� pot. Dopiero po chwili u�wiadamiam sobie, �e tym, co widz� nie s� ceglane �ciany sypialni w przytu�ku pod wezwaniem Naszej Pani, Patronki Portu. Ju� prawie dwa lata min�o, od kiedy wyprowadzi�y�my si� z Fairfax z tego katolickiego sieroci�ca. Teraz mieszkamy na terenie kampusu uniwersyteckiego w Las Piedras, w "pomieszczeniu tymczasowym" - po prostu w przyczepie podzielonej na kilka miejsc do spania i du�� �azienk�. S�ysz�, jak nocny wiatr wieje od l�du w stron� oceanu, grasuj�c mi�dzy pil�niowymi p�ytami i skrobi�c po tanich framugach okiennych. W por�wnaniu z sieroci�cem pod wezwaniem Naszej Pani, Patronki Portu, z jego grubymi �cianami, d�bowymi belkami i ci�kimi, nabitymi �wiekami drzwiami to ma�e pude�ko daje tyle schronienia co kawa�ek papieru. - Nie chc� �adnej pomocy - m�wi�. - Postanowi�am, �e ten sen ju� si� nigdy nie powt�rzy. Ale Fairfax zna mnie zbyt dobrze. Wzdycha i zapala moj� wyszczerbion� lampk� nocn�. W jej podnosz�cym na duchu, ��tym blasku pok�j jest doskona�� ilustracj� r�nic mi�dzy nami. Moja strona zawalona skarbami, kt�re zbieram bez okre�lonego planu buszuj�c po sklepach ze starzyzn� i pchlich targach, jej - pusta i czysta jak cela mnicha. Ja kupuj� krzywe stoliczki, dziurawe kapelusze, pude�ka pe�ne kryszta��w i guzik�w. Fairfax woli nowoczesne europejskie sztychy i ma�e zegarki bez cyfr na cyferblatach. - Nikt nie mo�e tak po prostu zdecydowa�, �e nie b�dzie �ni� jakiego� snu. On wr�ci, wiesz to tak samo dobrze jak ja. To nie jest normalne, Elektro. Ty i twoje koszmary nocne doprowadzaj� mnie do ob��du. Wyprowadzam si� je�eli nie porozmawiasz z kim� na ten temat. Gasi �wiat�o. Podci�gam ko�dr� i gapi� si� przez okno na kiczowate czubki drzew. Ona po prostu, na sw�j spos�b, stara si� by mi pom�c. Nast�pnego ranka, w czwartek, kiedy wychodz� z pokoju, Fairfax siedzi w szlafroku graj�c na wiolonczeli. Jak zwykle macham na do widzenia, a ona jak zwykle kiwa lekko g�ow�, nie odrywaj�c wzroku od nut. W czwartek mam zaj�cia rano, z teorii liczb, jedynego przedmiotu, jaki wzi�am w tym semestrze. W czerwcu, kiedy si� rozpocz��, elegancja i czysto�� teorii liczb zachwyca�a mnie - dzi�ki niej �wiat wydawa� si� ciekawszy, dobrze ukszta�towany. Ale teraz jest sierpie�. Od dw�ch miesi�cy majaczenia o wietrze i statkach okradaj� mnie ze snu. Cz�sto poj�cia, kt�re przedstawia nasz profesor, nie maj� dla mnie sensu, a czasami dowody, kt�re wcze�niej wydawa�yby si� oczywiste, umykaj� mi. Tego ranka znowu przesypiam zaj�cia. Kiedy godzina si� ko�czy, profesor bierze mnie na stron�. - Elektro, uwa�am ci� za jedn� z najbardziej obiecuj�cych studentek matematyki. Ale ostatnio zauwa�y�em pewien, powiedzmy... brak koncentracji. Co� nie tak? - Nie. Nie, zupe�nie nic - m�wi� przypatruj�c si� moim stopom. Niekt�rzy m�czyzni - w�a�ciwie wszyscy - pesz� mnie. Stoj�c przed m�czyzn�-nauczycielem czuj� si� jeszcze bardziej nieporadnym k�amc� ni� zazwyczaj. - Przepraszam - mamrocz�.- Jestem sp�niona. Naprawd� musz� i��. Wybiegam z sali w stron� kafeterii, gdzie zazwyczaj jem �niadanie po wyk�adzie. Zatrzymuj� si� na terrazzo plaza przed kaplic�, �eby spojrze� na l�ni�c� mozaik� fasady, przedstawiaj�c� Pana Jezusa Chrystusa id�cego po wodzie po tym, jak uciszy� sztorm. Zupe�nie bez powodu na ramionach pojawia mi si� g�sia sk�rka. Jest bezchmurny, ol�niewaj�cy dzie�, ciep�a bryza wieje od oceanu w stron� l�du, ci�ka zapachem wodorost�w. W tym momencie �wiat zaczyna wirowa� i falowa� i mzupe�nie bez ostrze�enia jestem pogr��ona w swoim koszmarze. Tym razem wydaje mi si�, �e patrz� na czarny statek, wisz�c w powietrzu. Jest to ta sama �ajba, drewniana, o siedmiu czy o�miu prostok�tnych �aglach. Fale jak g�ry taranuj� jej burt�, a ona j�czy pochylaj�c si�. Chwytam powietrze w obawie, �e kiedy ��d� zginie, ja umr� tak�e. Mia�am ten sen ju� wiele razy wcze�niej, ale nigdy tak w pe�ni obudzona, w �rodku dnia. Staram si� zaczepi� o solidn� realno�� plaza i l�ni�cej mozaiki. Ale kiedy dochodz� do siebie, nie jestem tam, gdzie by�am. Le�� twarz� w d� na szerokich schodach obejmuj�c ramionami drewniany s�up - to balustrada, przy kt�rej udziela si� komunii. Podnosz� wzrok. Poznaj� kszta�t �uk�w nad moj� g�ow� i witra�e przedstawiaj�ce drog� krzy�ow�. Jestem wewn�trz kaplicy. Chwiejnie podnosz� si� na nogi. Za balustrad� widz� ogo�ocony o�tarz. Haftowany obrus na ziemi, jak stos bielizny do prania. Obok zrzucona wielka Biblia z po�amanym grzbietem. Odwracam si�. Pomi�dzy �awkami le�� msza�y. Dym unosi si� w widmowych wst��kach z knot�w kilkunastu pogaszonych wotywnych �wiec. Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei. Wspomnij, �e dni me jak powiew. S�owa te rozbrzmiewaj� w mojej g�owie. Z trudem chwytam powietrze i rozgl�dam si� wok� sprawdzaj�c, czy nikt nie widzia� mego wiatrakowatego lotu. Po chwili zmuszam si� do wolnego kroku. Id� w kierunku kafeterii, powtarzaj�c cichym szeptem: - Jestem zm�czona. Na pewno wszystko to sobie wyobrazi�am. Jestem zm�czona... Docieram do kafeterii, kupuj� p�czka posypanego cukrem i czarn� kaw�. Kiedy stoj� w kolejce do kasy, staram si� skoncentrowa� na sprawach doczesnych, to znaczy na sztu�cach i dok�adnym odliczeniu pieni�dzy. Nie ma znaczenia co sobie wmawiam. Wiem, �e to, co widzia�am, by�o realne. Kaplica wygl�da�a, jakby w jej wn�trzu zerwa�a si� burza. Jakby m�j nocny koszmar zdarzy� si� naprawd�. Ale to dziecinny nonsens, a ja ju� nie jestem dzieckiem. Mam dwadzie�cia lat, w listopadzie sko�cz� dwadzie�cia jeden - zbyt du�o, �eby l�ka� si� sn�w. Nigdy w �yciu nie by�am na statku. A je�eli chodzi o wiatr, zawsze uwielbia�am by� na dworze, gdy wia� - puszcza� latawce lub po prostu spacerowa�, owini�ta w ciep�y p�aszcz i w kapeluszu. Nie mog� przypomnie� sobie �adnego powodu, dla kt�rego mia�abym si� ba� wiatru czy statk�w. Ale kiedy odliczam dwie dwudziestki pi�tki, jedn� dziesi�tk� i dwie pi�ciocent�wki i k�ad� je do r�ki kasjerce, jak kleszcze �apie mnie wspomnienie najwa�niejszego faktu mego �ycia. Nigdy nikt nie pozna mnie do ko�ca, nawet ja sama. Nie jestem zwyk�� osob�. Jestem, prawd� m�wi�c, znajd�. Siadam przy jednym ze sto��w na zewn�trz i przygl�dam si� analitycznie, jak �zy sp�ywaj� do mojej paruj�cej kawy. Nie potrafi� si� zmusi�, �eby podnie�� wzrok i zobaczy�, kto odsuwa krzes�o z drugiej strony sto�u. - Cze��. To Fairfax. Przykrywa d�oni� moj� r�k�. - O co chodzi? - pyta. Potrz�sam g�ow�. Nie jestem pewna, czy mog� ju� rozmawia�, nawet z Fairfax. Ale chwil� p�niej s�owa p�yn� w nieoczekiwanym po�piechu. - Ja...sz�am przez plaza. Mia�am sen.- M�j g�os �amie si� i milkn� bezradna. Fairfax marszczy czo�o. Czy jest to zainteresowanie, czy niedowierzanie? - Sen? W �rodku dnia? Przygn�biona potakuj�. - A kiedy si� zbudzi�am, by�am wewn�trz kaplicy. Wszystko by�o w nie�adzie. Fairfax, wiatr wia� wewn�trz kaplicy. Pogasi� �wiece, zerwa� obrus z o�tarza. Co mam robi�? U�miecha si�. To jest niedowierzanie. - Ej - m�wi.- Wymy�li�a� to sobie. - Nie. Nie mog�abym. Fairfax zaciska usta w cienk�, pe�n� determinacji lini� i bierze mnie za rami�. - W porz�dku. Poka� mi - m�wi. Napi�cie mi�dzy nami ro�nie, kiedy idziemy w milczeniu z powrotem w kierunku kaplicy. Kiedy dochodzimy, Fairfax otwiera du�e drewniane drzwi i zagl�damy w g��b nawy. Oczy Fairfax robi� si� ogromne, kiedy mierzy wzrokiem zniszczenia. �apie mnie za rami� i pospiesznie wyci�ga z powrotem na plaza, na �awk� pod palm�. - Elektro, my�l�, �e powinny�my porozmawia� - stwierdza. - M�wi�am ci - odpowiadam.- To si� sta�o naprawd�. Gwa�townie potrz�sa g�ow�. - To nie mo�e mie� zwi�zku z twoim snem. B�d� rozs�dna. - Nie. Tu chodzi o mnie. Wiem na pewno. - Oszala�a�. To tylko zbieg okoliczno�ci. Mo�e wandale. Albo kto� zrobi� g�upi dowcip. - Nie. To ja. Wiatr mnie prze�laduje. - �wietnie. Je�eli naprawd� tak my�lisz, powinna� p�j�� do lekarza.- Prawie krzyczy. - Lekarz mi nie pomo�e! Fairfax zamyka oczy i po cichu liczy. Kiedy dochodzi do dwudziestu jeden, wstaje i przerzuca torb� z ksi��kami przez rami�. - Sp�ni� si� na zaj�cia - m�wi. Odwraca si� i idzie przez plac zostawiaj�c mnie sam� pod drzewem. Widz� j� znowu dopiero po kolacji, kiedy pojawia si� w sypialni z u�miechem na twarzy. Widzia�am ten szeroki u�miech ju� wcze�niej, oznacza, �e jest zadowolona z samej siebie i a� pali si�, �eby mi o tym powiedzie�. - Przepraszam za rano - odzywam si�. Siedz� ze skrzy�owanymi nogami na ��ku, przerabiaj�c dowody i ogl�daj�c program w moim starym czarno-bia�ym telewizorze, bez jakiegokolwiek pokr�t�a. - Och, zapomnijmy o tym. Mam wspania�y plan. Patrz� na ni� zaniepokojona. Jej ostatni wielki plan dotycz�cy mnie polega� na tym, �e mia�am sprzeda� swoj� kolekcj� komiks�w, �eby kupi� u�ywane alfa romeo. - Sp�dzi�am ca�y dzie�, �eby wszystko dogra�. Wiesz, ta marna przyczepa to straszne miejsce dla kogo�, kto ma koszmary zwi�zane z wiatrem. My�l�, �e powinny�my si� st�d wynie��. Marszcz� brwi. Ona jest taka impulsywna. - Gdzie mia�yby�my p�j��? Fairfax wyci�ga kawa�ek z�o�onego papieru z notatk� wyra�nie napisan� mi�kkim o��wkiem drukowanymi literami: MIESZKANIE Z WIKTEM, CENY DOST�PNE. DR I PANI AXELROD DESMOND, ULICA MELVILLE'A 713, 322-1732. - Co to jest? - Pami�tasz mojego nauczyciela fizyki, Tony'ego DiMarini? Potakuj�. Wspomnia�a o nim raz czy dwa, m�wi�c jaki jest mi�y. Fairfax, specjalizuj�c si� w muzyce, jest w trakcie zmagania si� z wymaganym kursem fizyki. - No c�, wpad�am dzisiaj na niego po zaj�ciach - m�wi. - Wspomnia�, �e tam gdzie mieszka, jest par� wolnych pokoi. To stary dom w pobli�u kampusu. Interesuj�ce? �uj� gumk� mojego o��wka. Wszystko to brzmi dla mnie jak intryga DiMarini'ego. - Dom nale�y do emerytowanego profesora angielskiego i jego �ony. Wynajmuj� za grosze pokoje na pi�trze studentom, ch�tnym do pomocy w domu i na podw�rzu. - Brzmi podejrzanie - m�wi�. Fairfax wypuszcza g�o�no powietrze przez nos. - Elektro! Nie b�d� taka. Zerkam na ni�, nagle zdaj�c sobie spraw�, �e trzyma co� jeszcze w zanadrzu. - Sk�d wiesz, �e to wspania�e miejsce? - Wiesz...hmm...zatelefonowa�am do pani Desmond. Posz�am obejrze� dom dzisiaj po po�udniu. Och, Elektro, b�dziesz go uwielbia�. Jest ogromny. Zrobiony z solidnego kamienia. A Desmondowie s� znakomici. Na pocz�tku nie chcieli wzi�� zaliczki, zanim nie zobacz� ciebie......- jej g�os urywa si�. - No tak - m�wi. Zakrywa usta d�oni�. - To znaczy, �e je wynaj�a�? Nawet mnie nie pytaj�c? - Wiedzia�am, �e b�dzie ci si� podoba�o, po prostu wiedzia�am i gdybym nie wzi�a tego od razu, zrobi�by to kto� inny. Prawd� m�wi�c, Tony wystawi� nam dobre �wiadectwo. Och Elektro, przynajmniej spr�buj. Fairfax jest rozja�niona podnieceniem. Jej oczy l�ni� jak s�o�ce na zielonym morzu. Naprawd� trudno wini� DiMarini'ego, �e pr�buje by� bli�ej niej. Znowu patrz� na adres, staraj�c si� by� krytyczna: ulica Melville'a 713. Na przek�r sobie widz� du�y, jasny pok�j z widokiem. 713. Szcz�liwa si�demka, pechowa trzynastka. My�l� o tym, jak nasza obskurna, zat�oczona przyczepa trz�sie si� przy najmniejszym podmuchu wiatru. Naprawd� tego nienawidz�. Fairfax ma racj�. To bardzo niedobre miejsce dla kogo�, kto ma takie sny jak ja. - Och, w porz�dku - m�wi� wreszcie. Ulica Melville'a znajduje si� na wzg�rzu po p�nocnej stronie kampusu. Zgodnie z opisem Fairfax numer 713 to dwupi�trowy budynek ze �cianami z polnych kamieni i rozleg�� werand�. Wiekowa wierzba stoi na stra�y podw�rka. Chodnik, kt�rym idziemy, powypi�trzany jest przez jej korzenie. Wszystko wskazuje na to, �e Fairfax m�wi�a prawd�. Dom wygl�da pot�nie, solidnie i zapraszaj�co. Gdy przychodzi sobota, bierzemy z Fairfax pud�a kartonowe z supermarketu i pakujemy w nie nasze rzeczy. Ona zape�nia sze�� pude�, ja pi�tna�cie, ju� po wyrzuceniu wszystkiego, z czym si� potrafi� rozsta�. Chcia�abym, �eby rzeczy nie by�y dla mnie tak wa�ne. Czasami podejrzewam sam� siebie, �e pr�buj� za ich pomoc� odbudowa� przesz�o��, przedmiot za przedmiotem. Fairfax siedzi na pod�odze przerzucaj�c rzeczy z mojej kupki "musz� zatrzyma�" do otwartych karton�w, ogl�daj�c od czasu do czasu co�, co j� zainteresuje. Mierzy czarn�, wyszywan� cekinami r�kawiczk�, zaginaj�c ma�y palec jakby pi�a herbat� i �mieje si�. - Gdzie jest druga? - pyta. - O ile wiem, nigdy jej nie by�o - odpowiadam. Tony DiMarini zaoferowa� nam pomoc w przeprowadzce. My�l� o nim nieufnie i bez sympatii. Wyobra�am go sobie jako przystojnego, m�odego profesora ko�o trzydziestki, starannie ubranego w oksfordzk� koszul� z podwini�tymi r�kawami i uganiaj�cego si� po kampusie za ka�dym co ciekawszym towarkiem. Jest p�ne popo�udnie, kiedy puka w nasze otwarte drzwi. Odchrz�kuje i m�wi: - Cze��, czy to tu? - wchodz�c do pokoju potyka si� o co� niewidzialnego. Podczas gdy z Fairfax pomagamy mu wsta�, przestaj� go widzie� jako rozpustnika, przypomina raczej czapl�, szczeg�lnie jego nogi, guz�owate i niemo�liwie kruche. Ma kr�cone, jasne w�osy i dziury na siedzeniu d�ins�w, przez kt�re mo�na zobaczy� bokserskie spodenki w szkock� krat�. Zaczynam go lubi� prawie od pierwszej chwili, prawdopodobnie dlatego, �e wcale nie jest taki, jak si� spodziewa�am. Je�eli jest zainteresowany Fairfax, b�dzie si� musia� ci�ko napracowa�. Samoch�d Tony'ego to limuzyna ze zwisaj�cym przednim zderzakiem i silnikiem, kt�ry ha�asuje jak poci�g towarowy. - Bonneville 1964. Teraz ju� takich nie robi� - m�wi z dum� poklepuj�c mask�. Samoch�d jest tak wielki, �e wszystkie dwadzie�cia jeden naszych karton�w �atwo mie�ci si� na tylnym siedzeniu i w baga�niku. Dla nas trojga jest mn�stwo miejsca z przodu. Kiedy doje�d�amy do nowego domu, Lawinia Desmond wita nas w drzwiach. - Roddy, Roddy! - wo�a prowadz�c nas przez przedsionek.- Przyjecha�a Mary Fairfax z przyjaci�k�. Roddy wystawia g�ow� zza rogu, wyrywa r�an� fajk� spomi�dzy sinawych warg i macha rado�nie. - Witaj, Mary.- Patrzy w moim kierunku opuszczaj�c krzaczaste brwi. - A ty musisz by�...? - m�wi. - Elektra Thorpe. - Oczywi�cie. Wspaniale, wspaniale - wo�a. - M�wi�am ju� Mary, jakie zasady obowi�zuj� w tym domu - m�wi Lawinia prowadz�c nas na g�r� po wyfroterowanych schodach z twardego drewna. - Ale powt�rz� jeszcze raz. Nie zgadzam si� na papugi. Nie jestem w stanie znie�� czyszczenia wszystkiego, co zostawiaj� na �cianach. Starajcie si� zachowywa� cicho po drugiej w nocy. I �adnych grupowych k�pieli. - Moja kochana Lawinio, jeste� taka ko�tu�ska - stwierdza Roddy. Lawinia m�wi dalej, niewzruszona: - Czysta po�ciel i r�czniki raz na tydzie�, 150 dolar�w miesi�cznie, w tym posi�ki. I prawdopodobnie poprosimy was, �eby�cie zrobi�y od czasu do czasu co� w kuchni i ogrodzie. Dochodzimy na drugie pi�tro. Stoimy w w�skim hallu z dwojgiem drzwi po prawej i dwojgiem po lewej stronie. Dzie� jest ciep�y, ale w domu, nawet tak blisko dachu, panuje ch��d. Przez owalne okienko w odleg�ym ko�cu hallu widz� ga��zie wierzby ocieniaj�ce na zielono �ciany i ko�ysz�ce si� w popo�udniowym powietrzu. Lawinia trzyma dwa identyczne klucze, takie staro�wieckie, z dziurk� w r�czce i szerokim, �amanym z�bem na dole. - Klucze do domu - m�wi wr�czaj�c ka�dej z nas po jednym. Potem przyciska wskazuj�cy palec do policzka. - Niech si� zastanowi�. Czy o czym� zapomnia�am? Tony u�miecha si�. W jego bladych policzkach wida� do�eczki. - Mo�e rozk�ad dnia?- pyta. - Och tak. �niadanie o si�dmej, kolacja o �smej. Obiad to ju� wasza sprawa. Ale o pi�tej w gabinecie Roddy'ego jest codziennie herbata. Oczywi�cie jeste�cie mile widziane. Potem ci�gnie Roddy'ego za r�kaw koszuli. - Teraz chod�. Potrzebuj� ci� w kuchni, otworzysz mi par� s�oik�w. - �wietnie, �wietnie - m�wi Roddy. - Bardzo mi�o mie� was tutaj.- Jego g�os odbija si� od twardego drzewa. D�wi�k wype�nia mnie przyjemnym ciep�em, kt�re zwyk�am odczuwa� w sieroci�cu, kiedy siostra Mary Rose ko�ysa�a mnie po moich z�ych snach. Tony, Fairfax i ja stoimy sami w mrocznym korytarzu u�miechaj�c si� do siebie. Mo�e wszystko b�dzie dobrze. Wybieram pok�j obok �azienki, wysoki i jasny, tak jak to sobie wyobra�a�am. �ciany ma jasnozielone, a sufit sko�ny. Okno zrobione jest z ma�ych, kwadratowych szybek, a pod nim stoi szeroka drewniana �awa. Je�eli pok�j ma w og�le jakie� wady, jest to widok na morze. Dawniej nic bardziej by mnie nie cieszy�o. Ale od czasu kiedy zacz�y si� sny, widok oceanu czasami nape�nia mnie niepokojem. Wola�abym raczej drugi pok�j, ten obok Tony'ego, z oknami wychodz�cymi na ulic�. Ale obawiam si�, �e je�li koszmary nocne wr�c�, b�d� go niepokoi�, a nie chcia�abym, �eby si� o nich kiedykolwiek dowiedzia�. Na pocz�tku �yj� przez ca�y czas w napi�ciu, czekaj�c na pierwsz� z�� noc, spodziewaj�c si� jej za ka�dym razem po zgaszeniu �wiat�a. Ale dni mijaj�, a sen nie wraca. Mimo woli zaczynam si� uspokaja�. Sierpie� przechodzi we wrzesie�. Pomagamy Lawinii zbiera� granaty. Rozgniatamy po��wki owoc�w w sterylizowanych, kamiennych garnkach, a Lawinia dodaje dro�d�y i cukru, �eby rozpocz�� fermentacj� winn�. - Najmilszy rytua� w roku - m�wi. Stoimy rz�dkiem przy zlewie, obryzgani szkar�atnym sokiem, uderzaj�c widelcami, no�ami i drewnianymi �y�kami w rytm rockowej muzyki dobiegaj�cej z przeno�nego magnetofonu Lawinii. Tony u�miecha si� z�o�liwie si�gaj�c, �eby pomaza� m�j nos �ciekaj�c� z jego palca czerwieni�. Kuchnia wype�niona jest wy�mienitym oparem i zapachem rozgrzanej kamionki. Na uczelni zaczyna si� semestr jesienny. Zapisuj� si� na kurs matematyki wy�szej i nieeuklidesowej geometrii, zn�w pe�na zapa�u i podekscytowana elegancj� cyfr. Czas �agodzi ostrza mojej pami�ci. Mo�e koszmary odesz�y na zawsze, mo�e mimo wszystko nie b�dzie tak �le. Tylko raz w czasie ca�ego tego okresu odezwa�o si� s�abe echo dawnego horroru. Pewnego popo�udnia, kiedy wracam po zaj�ciach do domu, spostrzegam nazw� ulicy odci�ni�t� na betonowym kraw�niku na rogu, tu� przed domem. Jestem zdziwiona, �e napis nie brzmi Melville, a Loma de Viento. Nie wiem, co te s�owa oznaczaj�. Nie znam hiszpa�skiego. Otrz�sam si� i szybko id� do domu, czuj�c si� nieswojo. W ch�odne popo�udnie w �rodku listopada Tony, Fairfax i ja wk�adamy swetry i wyci�gamy wiklinowe fotele z ganku na trawnik przed domem. Ogrzewaj�c palce na kubkach z gor�c� czekolad� ogl�damy ca�kowite za�mienie ksi�yca. Przez prze�wity w chmurach widzimy ksi�yc, kt�ry jest najpierw srebrnym jajem, by potem sta� si� czerwonym paznokciem, a Tony opowiada. Niskim, sennym g�osem m�wi o swojej pracy w laboratorium, gdzie prowadz� eksperymenty z j�drem niobu, staraj�c si� udowodni� istnienie swobodnych kwark�w. Ze �miechem spieramy si�, czy fizyka jest cz�ci� matematyki, czy matematyka fizyki. Fairfax zapewnia nas, �e muzyka jest esencj� obu. Ci�gle czekam, �eby przysun�� si� do niej bli�ej, obj�� j� ramieniem. Ale nigdy tak si� nie dzieje. Prawd� m�wi�c, wydaje si� tak pogr��ony w naszej rozmowie o matematyce i fizyce, �e nie dostrzega niczego poza tym. Sprawy serca s� dla mnie tajemnic�. Mam prawie dwadzie�cia jeden lat i ci�gle jestem dziewic�. Czasami zastanawiam si�, czy nie powinnam by�a zosta� u Naszej Pani, Patronki Portu. My�l o zostaniu zakonnic� nigdy nie by�a mi zbyt odleg�a. P�niej, sama w moim pokoju, zasypiam my�l�c o Tonym, jego �ywej twarzy w �wietle gwiazd i czerwonego ksi�yca, o jego oddechu pachn�cym kakao jak u ma�ego ch�opca. I koszmar przychodzi znowu. Tym razem porz�dek wydarze� sennych jest inny ni� poprzednio. Jestem w czarnej kaplicy na pok�adzie ko�ysz�cego si� statku. Ale jedn� ze �cian zast�puje ogrodzenie z siatki. Takie samo jak to, kt�re okala�o plac zabaw w sieroci�cu. M�czyzna, jakby znajomy, stoi trzymaj�c si� go kurczowo. Nie widz� jego twarzy, ale my�l�, �e jest to Tony, brodaty, zgarbiony, w �eglarskim p�aszczu. - Elektro - wo�a. I wy�piewuje s�owa: Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei. Wspomnij, �e dni moje jak powiew. Nagle przypominam sobie tego m�czyzn� ze swego dzieci�stwa. To nie jest Tony. To wcale nie jest Tony. S�owa, kiedy wychodz� z jego ust, a nie z moich, nie maj� �adnego efektu. Wiatr �mieje si� z niego, zag�usza go wyciem. Umowa jest umow�. I co� jeszcze, co� nowego. Ju� czas. Przemija. Wiatr �apie mnie i okr�ca wko�o, a� zaczynam krzycze�. Wydaje mi si�, �e s�ysz� jeszcze echo tego krzyku, kiedy si� budz�. Okno jest otwarte, hu�ta si� w prz�d i w ty� na zawiasach. Ten cz�owiek. Przez wszystkie lata przes�oni�y go inne wydarzenia, inni ludzie. Jak mog�am o nim zapomnie�? Kto� gwa�townie otwiera drzwi. - Elektro! - Tony stoi w bladym prostok�cie drzwi.- Jezu - szepcze bardzo wolno - Jezu! Przera�enie w jego g�osie ka�e mi rozejrze� si� wok�. Obrazki zerwane ze �cian. Ksi��ki i papiery porozrzucane. Moje ��ko stoi pionowo, a rama i materace le�� oddzielnie na pod�odze za mn�. Pierze z mojej poduszki spada w powietrzu leniwie wiruj�c. - Co si� dzieje? - Fairfax pojawia si� za Tonym, po�piesznie staraj�c si� zawi�za� pasek przy szlafroku. S�ysz� gwa�towne kroki na schodach i g�os Roddy'ego: - Od�� t� rzecz, Lawinio! Pozabijasz nas wszystkich. Kto� zapala �wiat�o. Lawinia, bez tchu, wpada do pokoju, wymachuj�c zakurzonym pistoletem, kt�ry wyrywa jej Roddy. Potem wszyscy zamieraj� w os�upieniu, patrz�c na ruin�, jak� sta� si� m�j pok�j. Fairfax pierwsza wykonuje ruch. Biegnie do okna, wystawia g�ow� na zewn�trz, patrzy w g�r� i w d� na podw�rko. - Nic nie widz� - m�wi - Musieli�my go wystraszy�. W g�owie wci�� mi si� kr�ci od snu. - Nikogo nie by�o - m�wi�.- Tylko wiatr. Tony, ubrany w pi�am� ca�� w malutkie, wyblak�e lilie burbo�skie, przeczesuje palcami w�osy. - Wiatr? Jak wiatr m�g�by to zrobi�. Nawet nie wieje. Fairfax warczy na niego. - Nie widzisz, �e ona na wp� �pi i jest przera�ona? Oczywi�cie, �e to nie by� wiatr. Ale Lawinia przechodzi przez pok�j i zamyka okno. Zupe�nie powa�nie m�wi. - No c�, to jest ca�kiem mo�liwe. Tu na wzg�rzu mamy czasami kapry�ne wiatry. Kiedy� ta ulica nazywa�a si� Loma de Viento, zanim nie zdecydowano, �e wszystkie nazwy w okolicy musz� mie� co� wsp�lnego z literatur�. Idiotyzm. Znowu s�ysz� dzwonienie w g�owie, tak jak wtedy, kiedy zobaczy�am s�owa wyryte na kraw�niku. - Loma de Viento. Co to znaczy? - pytam s�abym i dr��cym g�osem. Roddy prycha. - To by� z�y dzie�, kiedy przesta�a w szko�ach obowi�zywa� �acina - podkre�la s�owa wymachuj�c luf� pistoletu. - Na lito�� bosk�, uwa�aj, gdzie tym celujesz - m�wi Lawinia. Zwraca si� do mnie: - W wolnym t�umaczeniu to oznacza Wichrowe Wzg�rze, kochanie. Kiedy Tony i Desmondowie odchodz� do swoich pokoi, Fairfax �apie mnie za ramiona. - To by� sen, tak? Potakuj�. - Czy my�la�a� kiedy�...wiesz, istniej� ludzie, kt�rzy mog� porusza� przedmioty za pomoc� si�y woli. Ja nawet nie wiem, jak to nazywaj�. Psycho-co� tam. - Nachyla si� w moj� stron�. - Elektro, boj� si� o ciebie. Musisz co� z tym zrobi�. Porozmawia� z kim�. Prosz�. Walcz�, �eby utrzyma� r�wnowag� na granicy �miechu i �ez. - Z kim mog� porozmawia�? Tylko mi to powiedz. Kto wie jak powstrzyma� wiatr? Odp�ywam na powierzchni� wyczerpanego snu, my�l�c o naszym adresie. Loma de Viento: Wichrowe Wzg�rze 713. Racjonalna cz�� mnie upewnia t� nieracjonaln�, �e to tylko zbieg okoliczno�ci; koncepcja, �e nasz los jest zaplanowany z g�ry, jest niemodna, nic w mojej mrocznej, nieznanej przesz�o�ci nie spowodowa�o, �e przenios�am si� do tej cz�ci miasta, gdzie wiej� kapry�ne wiatry. Te my�li prowadz� do innych, o m�czy�nie ze snu. Wiem, sk�d pochodz� s�owa odpowiedzi z koszmaru nocnego. Jest mglisty dzie� na placu zabaw w sieroci�cu. Mam sze�� lat. Po drugiej stronie ogrodzenia widz� m�czyzn�. Jest zawini�ty w du�y, ciemny p�aszcz. Ma �eglarsk� czapk� z ptasim dziobem i cudown�, zmierzwion� brod�. Id� w jego stron�, zafascynowana. We mgle wygl�da tak dwuwymiarowo i nierealnie. Wymawia moje imi�. Jego oddech jest ostry i cierpki. Jego g�os dziwny - ochryp�y, �ami�cy si�...P�acze. Szepcze s�owa. Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei. Wspomnij, �e dni me jak powiew. Potem, potykaj�c si�, ucieka w mg��. Kiedy budz� si� nast�pnego ranka, Fairfax ju� �wiczy na wiolonczeli, myl�c si� ci�gle. Powtarza ten sam pasa� raz po raz, g�o�no i niecierpliwie. Dzie� jest jasny i spokojny, s�o�ce wlewa si� przez okno, gdy podnosz� pomi�te papiery, wieszam z powrotem obrazki i ustawiam swoje drobiazgi w ich normalnym porz�dku, b�d�cym nie�adem. Nic nie zosta�o zniszczone. Wszystko wygl�da tak jak wcze�niej - mo�e nieco mniej zakurzone. Sumiennie prze�uwam i po�ykam �niadanie, prze�uwam i po�ykam, i upewniam wszystkich, �e czuj� si� dobrze. Roddy rozpoczyna pe�n� szczeg��w opowie�� o wielkim sztormie w pi��dziesi�tym �smym, kt�ry powyrywa� drzewa z korzeniami, pozrywa� linie wysokiego napi�cia i zostawi� po�ow� dom�w w Loma de Viento bez dach�w. U�miechaj�c si� i kroj�c ��tko w swoim sadzonym jajku zapewnia nas, �e nie dotyczy�o to domu pod numerem 713. W Las Piedras nie ma solidniejszej budowli. Tego popo�udnia zbieramy si� na herbat� w gabinecie Roddy'ego. Najbardziej lubi� ten pok�j. Jego �ciany wygl�daj� jakby by�y zrobione z ksi��ek. Pojedyncze okno z szybkami oprawionymi w o��w i kamienny kominek wyzieraj� spomi�dzy z�otych tytu��w i zakurzonych opraw. Kr�cimy si� pomi�dzy zbyt du�� ilo�ci� krzese� popijaj�c Earl Greya i Souchong. Roddy chrupie imbirowe ciasteczka robi�c Fairfax wyk�ad o pochodzeniu jej imienia. Nikt nie m�wi nic na temat wiatru. - Co za szcz�liwy zbieg okoliczno�ci - stwierdza Roddy. - Nazwisko Fairfax pochodzi od staroangielskiego fyrfeax i znaczy p�omiennow�osa. S�aby u�miech przebiega przez jej twarz, pierwszy tego dnia. Oczywi�cie przypadek nie ma z tym nic wsp�lnego. W Naszej Pani, Patronce Portu, obowi�zkiem siostry Jude, matki prze�o�onej, by�o znajdowanie imion. Kiedy tylko nie modli�a si�, albo nie siedzia�a zamkni�ta w swoim biurze, sp�dza�a czas �l�cz�c nad ksi�g� Beowulfa lub opowie�ciami o kr�lu Alfredzie. Roddy odwraca si� do mnie z o�ywieniem. - Ty tak�e si� interesuj�co nazywasz - m�wi. - Co...Thorpe? - nic nie wiem na temat mojego nazwiska poza tym, �e wybra�a je siostra Jude, prawdopodobnie w dniu, kiedy mia�a mniej inwencji. Zawsze wyobra�a�am j� sobie, jak zamyka oczy i wskazuje na chybi� trafi� nazwisko Thorpe w ksi��ce telefonicznej. - No...Thorpe jest interesuj�ce, ale nie tak bardzo. Pochodzi od thearf, co oznacza potrzeb� lub strapienie. Jak�e odpowiednie dla niemowl�cia znalezionego wieczorem na schodach sieroci�ca, kt�rego cia�o chroni� przed mg�� jedynie stary marynarski p�aszcz. Mo�e nie docenia�am siostry Jude przez te wszystkie lata. - Nie, my�la�em raczej o imieniu Elektra - m�wi Roddy.- Naprawd� fascynuj�ce imi�. Przypuszczam, �e nosi� je kto� w twojej rodzinie. Desmondowie nie wiedz� jeszcze o naszym pochodzeniu. Chcia�abym powiedzie� Roddy'emu, �e zosta�am nazwana tak po swojej babce ze strony matki lub na cze�� bliskiej przyjaci�ki rodziny. Ale prawda jest taka, �e dosta�am imi� Elektra, poniewa� zakonnica odkry�a je nabazgrolone na kawa�ku zabrudzonego p��tna znalezionego przy p�aszczu, w kt�ry by�am owini�ta. - Moja rodzina nie ma jakiej� specjalnej historii - odpowiadam, maj�c nadziej�, �e to zniech�ci Roddy'ego. Ale oczy mu b�yszcz� i ci�gnie dalej. - Poza oczywistymi miejscami takimi, jak mity, ksi��ki Freuda i takie tam, natrafi�em na to imi� tylko jeden raz. To ca�a opowie��. By� stary statek o nazwie "Elektra", �eglowa� w d� i w g�r� brzegu ko�o San Francisco. To by� zabytek, barka przerobiona dla cel�w turystycznych. Rodzaj atrakcji. Wygl�da�a wspaniale p�yn�c w stron� Golden Gate. By�a ca�kiem �adna. Niewa�ne, �e stara. Du�o starych rzeczy jest �adnych - zerkn�� na Lawini�. W gabinecie jest za gor�co. Patrz� w stron� okna. Mo�e powinnam je otworzy�. Roddy pyka swoj� fajk�. Chmury s�odko pachn�cego dymu kot�uj� si� w �wietle s�onecznym. - Ca�kiem zdumiewaj�ca historia. Z�apa� j� okropny sztorm w pobli�u Farallons i zaton�a. To by� listopad. Jakie� dwadzie�cia lat temu. S�dz�, �e to by� rok, w kt�rym Sartre odrzuci� Nobla - wpatrywa� si� w sufit obliczaj�c w pami�ci. - Wi�c by�o to dok�adnie dwadzie�cia jeden lat temu. Kr�ci g�ow�. - Nie powinna wyp�ywa� poza sezonem. Mog�o to by� prawdziwe nieszcz�cie, ale kapitan uratowa� wszystkich, pasa�er�w i za�og�. To znaczy wszystkich poza jednym niemowl�ciem. Ca�kiem bohaterska historia. Mo�ecie sobie wyobrazi�, co to by� za dzie� dla dziennikarzy. Statek nosz�cy moje imi� zaton�� w tym miesi�cu, w kt�rym si� urodzi�am i jedyn� ofiar� by�o nowo narodzone dziecko. Po prostu ci�g zbieg�w okoliczno�ci. To wszystko. Nie czuj� si� zbyt dobrze. Fili�anka wy�lizguje si� z mojej d�oni. S�ysz�, jak p�ka, uderzaj�c o kraw�d� sto�u; odleg�y d�wi�k jak brz�czenie dzwonk�w na wietrze. Chwiejnie przechodz� przez pok�j, by otworzy� okno. Jeszcze zanim udaje mi si� je uchyli�, brutalny poryw wiatru wyszarpuje mi je z r�k i wyrywa z zawias�w. Dywan zamienia si� w rozz�oszczony ocean. Widz� statek, maszty w drzazgach, �agle w strz�pach, wiatr niesie deszcz w horyzontalnych p�achtach. Deszcz. Wydaje si�, �e powietrze jest nim przesycone. Zza �ciany czarnej wody wy�ania si� siostra Jude trzymaj�c co� prostok�tnego i bia�ego. Ale wiatr odbiera mi oddech, okr�ca mnie wok� jak li�� i nie mog� dosi�gn�� tego, co ona chce mi ofiarowa�. Niejasno czuj� czyj� mocny u�cisk na ramieniu. My�l�, �e to jest Tony. Czy mo�e jest to wiatr?Potem �wiat przeradza si� w d�wi�k. Wiatr wyje. Umowa jest umow�. To najwa�niejsze. Le�� w ��ku, przykryta ci�kim kocem. Fairfax drzemie siedz�c przy oknie, g�owa jej opada. Tony siedzi ko�o mnie czytaj�c grub�, zielon� ksi��k� o paranormalnych zjawiskach psychologicznych. Jedno oko ma podbite, a g�ow� zabanda�owan�. - Co ci si� sta�o? - pytam. Patrzy na mnie, zaskoczony. - Och, nic - m�wi.- Hej, Fairfax. Obudzi�a si�. Fairfax podrywa si�, jej wzrok jest jeszcze b��dny od snu. Za ni� przez okno widz�, �e na dworze jest ciemno. S�ysz� odleg�y ryk syreny przeciwmgielnej z cypla w Las Piedras. Ten d�wi�k sprawia, �e dom jest jakby otulony w wat�, to szczeg�lne wra�enie, jakby si� by�o unieruchomionym. - Jak d�ugo spa�am? - pytam. - Ca�e godziny - m�wi Fairfax.- Czy pami�tasz, co si� sta�o? - Nie. By�o g�o�no. Otworzy�o si� okno. �ni�am, tak? - To by�o co� wi�cej ni� sen - powiedzia� Tony. - Biblioteka wygl�da jak po naje�dzie wojsk tatarskich. Roddy i Lawinia na dole nadal zbieraj� ksi��ki i zamiataj� szk�o. Siadam i pr�buj�, czy nogi mnie utrzymaj�. Czuj� si� jakby kto� mnie zdzieli� desk� w g�ow�. - Wracam do sieroci�ca - m�wi�. - Musz� porozmawia� z siostr� Jude.- Ale kiedy pr�buj� stan��, kolana uginaj� si� pode mn� i upadam z powrotem na ��ko. - Spokojnie - m�wi Tony. - Fairfax opowiedzia�a mi wszystko o tym waszym sieroci�cu. Jedno jest pewne. To zbyt daleko, �eby jecha� w takiej mgle. Fairfax gwa�townie wstaje, d�onie ma zaci�ni�te. - Elektro, na wydziale psychologii jest profesor, kt�ry interesuje si� takimi problemami jak twoje. My�l�, �e powinni�my si� z nim zobaczy�. Sierociniec mo�e poczeka� do jutra. Bior� g��boki oddech. Pami�tam, jak zwyk�y�my k��ci� si� o r�nic� pomi�dzy tym co niepoj�te, a tym, co niemo�liwe. Nigdy nie mog�am j� nauczy� wierzy� w pierwiastki kwadratowe z liczb ujemnych lub w liczby niesko�czone, a nawet w zbi�r pusty. - Nawet nic to jest co� - m�wi�a. Prawdopodobnie koncepcja wiatru jako �wiadomo�ci by�a r�wnie trudna. - Nie potrzebuj� psychologa, Fairfax. Musz� zobaczy� si� z siostr� Jude. - Czy zdajesz sobie spraw�, �e Tony omal nie zgin�� os�aniaj�c ci� przed lataj�cym szk�em i ksi��kami? A teraz ty pleciesz o wyje�dzie, �eby zobaczy� jak�� na wp� stukni�t� zakonnic�, kt�ra jest tak oddalona od rzeczywistego �wiata, �e prawdopodobnie nawet nie dba o to, kt�ry mamy rok. �ycie innych ludzi jest w niebezpiecze�stwie, czy wiesz o tym? To ju� nie chodzi tylko o ciebie! - prawie wykrzykuje ostatnie zdanie. Tony dotyka mojego ramienia. - S�uchaj, Elektro. Ja nic nie wiem o parapsychologii - nie jestem nawet pewien, czy w ni� wierz�. Ale jestem naukowcem. I wiem na pewno, �e je�eli masz jaki� szczeg�lny problem to najlepszym sposobem, �eby zacz�� szuka� rozwi�zania jest i�� za ka�dym �ladem, jaki si� ma - nawet najdziwniejszym. Mo�e Fairfax ma racj�. Mo�e ten facet potrafi ci pom�c. Jak mo�esz si� tego dowiedzie�, je�eli si� z nim nie spotkasz? I�� za ka�dym �ladem, nawet najdziwniejszym. Prawie u�miecham si� nad ironi� s��w Tony'ego. Patrz� przez okno na szar� �cian� mg�y. Gdzie� za ni�, wzbijaj�c pian� z fal, �wiszcz�c pomi�dzy nadbrze�nymi ska�ami, czeka na mnie wiatr. Nie czas na dum�. Siadam sztywno wyprostowana. - We�cie mnie do sieroci�ca. Tylko mnie tam zabierzcie, a obiecuj�, �e jutro p�jd� zobaczy� si� z tym psychologiem. Fairfax wysuwa do przodu szcz�k�. - Czy ktokolwiek u Naszej Pani, Opiekunki Portu, mo�e lepiej co� zrobi� ni� psycholog? - Mog� opowiedzie� mi o mojej przesz�o�ci. Prze�yka �lin� i milczy. Roddy i Lawinia patrz� z progu, jak w�lizgujemy si� na przednie siedzenie samochodu Tony'ego. - Nie rozmy�licie si�? To okropna noc na jazd� - m�wi Lawinia. Roddy g�adzi j� delikatnie po plecach i macha do nas. - B�d�cie bardzo ostro�ni - m�wi. Do San Francisco nie jest daleko. W jasny dzie� droga zabra�aby nam tylko trzydzie�ci, czterdzie�ci minut. Ale dzisiejszej nocy jest inaczej. Mg�a jest tak g�sta, �e rozprasza �wiat�a na tablicy rozdzielczej. Dla mnie wygl�da to tak, jakby�my siedzieli w zaparkowanym samochodzie z wentylatorem dmuchaj�cym w twarz. Tony zapewnia mnie, �e poruszamy si� z pr�dko�ci� dwudziestu mil na godzin�. Nie wiem, czy przeklina� mg��, �e tak nas op�nia, czy modli� si�, �eby nie znikn�a. To jest omen. Znak. Tak d�ugo jak nas otacza, wiem, �e wiatr b�dzie trzyma� si� z daleka. Jest prawie wp� do jedenastej, kiedy docieramy do Naszej Pani, Patronki Portu. Wysuszona ceg�a �cian wynurza si� z nocy pe�na ciemnych okien. Godzina komplety dawno min�a, ale Ma�e Siostry pod wezwaniem �wi�tego Kamiliusa nigdy nie odtr�caj� go�cia w potrzebie. Zawsze kto� jest na s�u�bie. Tony, Fairfax i ja stajemy przed masywnymi drzwiami i naciskamy nocny dzwonek. Wydaje si�, �e mijaj� godziny, zanim dochodzi nas g�os zza niewielkiego, okratowanego okienka w drzwiach. - Kto tam? - Elektra Thorpe, Mary Fairfax i przyjaciel - odpowiadam. - Elektra? Mary Fairfax? - Rygle zostaj� szybko odsuni�te, drzwi szeroko otwarte i oto stoi siostra Michaela. U�miech pe�znie przez jej blad�, roztargnion� twarz. Prawdopodobnie oderwali�my j� od jakiej� prywatnej modlitwy. �ciska nas i prowadzi przez westybul w stron� biblioteki. - Wygl�dacie na takich zmarzni�tych, kochane biedactwa. Ale jak cudownie was widzie�! Chod�cie, chod�cie. Napali�am w piecu. Czyta�am w�a�nie �wi�tego Augustyna. Czy wiecie co� o nim? Tony �mieje si� cicho. - Kurs filozofii z pierwszego roku. Stara� si� dowie��, �e dobro jest silniejsze od z�a. - Tak. I uda�o mu si�. Przynajmniej w takim zakresie, jaki interesuje Ko�ci� - m�wi siostra Michaela. U�miecha si� do niego z nag�� serdeczno�ci�. Fairfax rzuca si� na poplamione i pocerowane krzes�o. - No i co, Elektro? Nie ma si� czym przejmowa�. Dobro w ko�cu zatriumfuje. - O co ci chodzi, moje dziecko? - pyta siostra Michaela. Fairfax krzy�uje ramiona i zsuwa si� g��biej na krze�le. - Ich pytaj. Siostra Michaela podnosi pytaj�cy wzrok na mnie, jej twarz jest na wp� zas�oni�ta przez br�zowy kwef. - Przepraszam, siostro. Nie mam czasu na wyja�nienia. Przyjecha�am, �eby zobaczy� si� z siostr� Jude. To pilne. Patrzy na mnie zaciekawiona. - Co za dziwny zbieg okoliczno�ci. Szuka�a ci�. Staram si� prze�kn�� �lin� mimo sucho�ci w gardle. - Nic nie wiedzia�am. Kiwa g�ow�. - Siostra Jude jest chora. W zesz�ym miesi�cu mia�a �agodny zawa�. Je�li nie jest to szczeg�lnie wa�ne, raczej wola�abym jej nie budzi�. Mog� wzi�� tw�j adres i numer telefonu... Czuj�, jak ro�nie we mnie panika. - Zawa�? Czy ona wyzdrowieje? To nie jest powa�ne, prawda? - Nie ma powodu do niepokoju. By�a w szpitalu tylko przez kilka dni, ale to j� os�abi�o. Wiesz, jak to jest. - Rozumiem, ale...prosz�. Ja...prosz�. To jest wa�ne. Przez chwil� przygl�da mi si�. Zastanawiam si�, co widzi w mojej twarzy. L�k? Wstaje i idzie w stron� drzwi. - Poczekajcie - m�wi. Nie ma jej przez d�ugi czas. Siedzimy w ciszy, s�uchaj�c zegara na kominku. Zegar wybija jedenast� i s�yszymy szuranie kapci po kamiennej pod�odze. Siostra Jude zawsze by�a stara, ale teraz naprawd� wygl�da staro�ytnie. Jej kr�gos�up jest zgi�ty. Przygl�da si� swoim stopom z du�ym napi�ciem ku�tykaj�c, opieraj�c si� na s�katej, czarnej lasce. Ma na sobie br�zowy, wytarty szlafrok. Srebrne w�osy wymykaj� si� spod kwefu. Kiedy siada na jednym z krzese� przy kominku, unosi g�ow� z wysi�kiem. Cie� u�miechu przebiega przez jej twarz. - Witam ci�, Elektro. Sk�d wiedzia�a�, �e my�l� o tobie? - Jej lewa powieka opada martwa i nieruchoma, ale prawe oko l�ni w blasku ognia. - Mia�am sen - m�wi�. - W tym �nie chcia�a� mi co� da�. Siostra Michaela wydaje cichy d�wi�k - prawie skomlenie - i przyciska d�o� do ust. - Co� nie tak? - pytam. - Dobrze si� czujesz? Zdrowa cz�� twarzy siostry Jude zastyga wyra�aj�c niezdecydowanie i jakby b�l. - By� mo�e jeste�my �wiadkami cudu - m�wi.- Stara�am si� z tob� skontaktowa�, ale uniwersytet nie mia� aktualnego adresu. Modli�am si� do Boga, �eby zes�a� ci� tutaj. - �agodny, suchy �miech jak szept wydoby� si� z jej gard�a.- Przez ca�e swoje �ycie my�la�am, �e epoka cud�w min�a. Si�ga w fa�dy swego szlafroka i wyci�ga bia�� kopert�, rozerwan� wzd�u� brzegu. Wr�cza mi j�. Czytam napis na kopercie. Elektra, u Si�str Ma�ych pod wezwaniem �wi�tego Kamiliusa, Dom Dziecka, San Francisco, Kalifornia. Adres zwrotny: Tawerna Jimmy'ego, ulica Misyjna, San Francisco. S�owo PILNE napisane drukowanymi literami biegnie natarczywie wzd�u� dolnego brzegu. Pismo jest chwiejne, ale wyra�ne. Wewn�trz znajduje si� kawa�ek papieru:Droga Elektro. Zosta�o ju� niewiele czasu. Zbli�aj� si� twoje dwudzieste pierwsze urodziny, a taka by�a umowa. Przez to, co zrobi�em, z�era mnie zgryzota i przed p�j�ciem do grobu musz� ci to wyzna�. Je�eli B�g jest cho� odrobin� �askawy, znajdziesz mnie u Jimmy'ego na Misyjnej, ka�dej nocy w tym tygodniu. Pytaj o kapitana Fletchera. - Co to jest? - Fairfax wyskakuje ze swego krzes�a i �apie list. Tony czyta nad jej ramieniem. - Jaka jest data na stemplu? - pyta.- Kiedy to by�o nadane? Trzymam zapomnian� kopert� pomi�dzy palcami lewej r�ki. Tony bierze j� ode mnie, patrzy na znaczek, potem na zegarek. - Wys�ane w poniedzia�ek, trzynastego pa�dziernika. Dzisiaj jest pi�tnasty, prawie szesnasty. Nadal tam b�dzie. - Spogl�da na mnie. Na jego twarzy widz� zmarszczki, kt�rych wcze�niej nigdy tam nie by�o. - Mog� si� za�o�y�, �e to jej ojciec, ten skurwysyn! - m�wi Fairfax. - Jak m�g� by� tak okrutny? - Dlaczego to ma by� okrutne, Mary? - pyta siostra Jude. - Je�eli on jest jej ojcem, nie okrucie�stwo kaza�o mu napisa� taki list. Kl�kam ko�o krzes�a siostry Jude. - Prosz� - m�wi�.- Co wiesz o mnie? O nim? O tej nocy, kiedy mnie tu znale�li? U�miecha si�. Rozgarnia moje w�osy. Jej r�ka jest szorstka i ko�cista. - Przykro mi, Elektro. Ma�o jest do powiedzenia o tobie, o wszystkich naszych dzieciach. - Musi by� co�. Co�. Unosi lekko w g�r� g�ow�, a zmarszczki na jej czole pog��biaj� si�. - Pami�tam, w jaki spos�b nada�y�my ci imi� - m�wi.- By�a� owini�ta w marynarski p�aszcz, przy kt�rym znalaz�y�my kawa�ek p��tna z napisem "Elektra". Uwa�a�y�my, �e nadajemy ci imi� po statku. Po statku, kt�ry zaton��. Czy to wiedzia�a�? Kiwam g�ow�. Zastanawiam si�, jak szybko bije serce myszy lub kolibra. Nie szybciej ni� moje. - C�. To wydawa�o si� pasowa�. "Elektra" zaton�a tu� przed tym, jak si� zjawi�a�, a na jej pok�adzie zgin�o dziecko. Daj� ulg� mojemu pulsuj�cemu czo�u opieraj�c je o krzes�o. Drewno jest ch�odne i przyjemne w dotyku. - Zjawi�a� si� w listopadzie. Podczas sztormu, w czasie kt�rego zagin�� ten statek. - Moje urodziny s� 17 listopada. - Nie...nie, obchodzimy urodziny podrzutka w rocznic� jego przybycia do nas. Wi�c chocia� zjawi�a� si� tutaj w po�owie listopada, twoje prawdziwe urodziny musz� przypada� sporo przed t� dat�. - U�miecha si� oddalaj�c od nas my�l�.- Nigdy ani wcze�niej ani p�niej nie widzia�am dziecka o tak jasnych oczach. By�a� taka ciekawa �wiata. Te ostatnie s�owa ledwo s�ysz�. Jestem zaj�ta zbieraniem okruch�w dowod�w. Je�eli siostra Jude ma racj�, jestem o miesi�c starsza ni� my�la�am. Moje dwudzieste pierwsze urodziny mog� by� dzisiaj, albo wczoraj czy jutro, a nie w przysz�ym miesi�cu. - Siostro Jude, czy domy�lasz si�, kto m�g� napisa� ten list? - pyta Tony. Siostra potrz�sa g�ow�. - Nie. Tak, jak m�wi Fairfax, prawdopodobnie jej ojciec. Powoli pewna my�l przedziera si� przez moj� pod�wiadomo��. Teraz sp�ywa na miejsce pomi�dzy wszystkimi innymi my�lami. - On jest tym m�czyzn� we mgle - m�wi�.- �eglarzem stoj�cym za ogrodzeniem placu zabaw. Jestem tego pewna. Musz� go znale��. Im szybciej, tym lepiej. - Co za m�czyzna we mgle? - pyta Fairfax. - M�czyzna, kt�rego widzia�am jako ma�a dziewczynka. Przy�ni� mi si� tej nocy, kiedy by�o za�mienie. Tony odwraca si� do mnie, jego twarz jest dziwnie �agodna w �wietle ognia. - Elektro, wiesz, �e ko�o misji kr�c� si� nieraz zupe�nie stukni�ci ludzie. Pozw�l mi go znale��, porozmawia� z nim, upewni� si�, �e on nie planuje czego�...czego�, co by ci� mog�o skrzywdzi�. K�ad� r�k� na jego ramieniu, dotykaj�c go po raz pierwszy. Nawet przez koszul� i postrz�piony sweter czuj� jego ciep�o. A mo�e to tylko moje r�ce s� zimne. - Dzi�kuj�, ale nie ma czasu - m�wi� prawie szeptem. Fairfax robi dwa kroki w moim kierunku, zatrzymuje si�, zaciska pi�ci. - Nie id�, Elektro. Boj� si�. Co� jest nie tak. U�miecham si� do niej. Czuj� jakby ten u�miech ogrzewa� mnie od �rodka. - Ty wiesz, jak to jest, Fairfax. Wiem, �e wiesz. On mo�e mi powiedzie�, kim jestem. Bior� r�k� siostry Jude mi�dzy moje d�onie. Zna�am j� ca�e swoje �ycie, a teraz odchodz�, c� mog� powiedzie�? Ale ona odzywa si�, zanim mnie si� to udaje. - My�l�, �e wr�cisz - m�wi. Moje gard�o jest tak �ci�ni�te, �e ledwie jestem w stanie odpowiedzie�. - Je�eli b�d� mog�a, wr�c�. Patrzy na mnie swym jednym, przeszywaj�cym okiem. - We� m�j krzy� - m�wi, nachylaj�c si�, �ebym mog�a rozpi�� �a�cuch okalaj�cy jej szyj�. Jej g�os jest twardy, zimny, pe�en autorytetu, kt�rego nikt nie mo�e zignorowa�. - Tak, siostro - odpowiadam automatycznie, jak niesko�czon� ilo�� razy wcze�niej, kiedy nauki i polecenia nie by�y tak wa�ne jak w tej chwili. Si�gam i rozpinam zamek. Krzy� jest ma�y, zrobiony z ciemnego drewna, r�cznie rze�biony w zawi�y wz�r. Zapinam �a�cuch na w�asnej szyi. - Jest taki wers w poemacie "W�drowiec" - m�wi. - B�g opiekuje si� tymi, kt�rzy mu �lubuj�. - Je�eli b�d� mog�a, wr�c� - szepcz�. Od chwili kiedy wjechali�my w ulic� Misyjn�, licz� latarnie uliczne. Trzy, pi��, siedem. We mgle, kt�ra wydaje si� teraz troch� rzadsza, wygl�daj� najpierw jak chmury �wiat�a i rosn� w jasne aureole. Dwadzie�cia jeden. Powtarzam t� liczb� w my�lach, zastanawiaj�c si�, co czyni j� tak specjaln�. Nie cyfra jeden. Nie kwadrat. Trzy si�demki. Trzy jak Tr�jca �wi�ta, siedem, bo jest to cyfra magiczna i by�a magiczna od pocz�tku �wiata. "U Jimmy'ego" to parterowa spelunka stoj�ca na opuszczonym rogu. Powy�ej kapi�cego od brudu frontowego okna zapala si� i ga�nie neon, najpierw r�owa, naga kobieta, potem zielona palma. Nie musimy szuka� miejsca do zaparkowania. �agodne tchnienie bryzy �askocze m�j policzek. Mg�a podnosi si�. - �pieszmy si� - ponaglam. Tony przepycha si� przez drzwi w ciemno�� tawerny. W pierwszej chwili nic nie widz�. Zapach nie�wie�ego piwa i rumu jest tak mocny, �e m�j �o��dek zaczyna si� skr�ca�. Na ka�dym stole stoi �wieca w okr�g�ym, czerwonym szkle. W ich mizernym �wietle udaje mi si� dojrze� barmana, du�ego m�czyzn� wycieraj�cego kufle fartuchem. - Czego chcecie? - pyta. - Szukamy kogo�, kto nazywa si� kapitan Fletcher - m�wi Tony.- Powiedzia�, �e mo�na go znale�� tutaj. Barman wskazuje g�ow� na koniec sali. Torujemy sobie drog� mi�dzy kulawymi sto�ami, przy kt�rych pojedynczo lub po dw�ch siedz� stali go�cie. W odosobnionym k�cie, z daleka od drzwi, wida� rozczochran� posta� zgarbion� nad kieliszkiem i butelk� whisky. - Kapitan Fletcher? - pyta Tony. - A kim, u diab�a, ty jeste�? - odpowiada m�czyzna obejmuj�c ramionami butelk� w ge�cie ochrony. - Przyprowadzi�em Elektr�. M�czyzna wci�ga oddech, potem wzdycha, prawie j�czy. - Obliczy�em, �e ju� jej nie ma - m�wi. Odsuwam krzes�o z drogi i siadam naprzeciwko niego. Wpatruj� si� w jego twarz staraj�c si� dopasowa� j� do twarzy zza ogrodzenia. Zbyt wiele zmarszczek i �wiat�o nie jest wystarczaj�ce. Mam tylko dziwne uczucie czego� znajomego. - Czas leci jak tkackie cz�enko - m�wi� - i przemija bez nadziei. W czerwonym �wietle �wiecy widz� �zy sp�ywaj�ce po jego policzkach. - Wspomnij, �e dni moje jak powiew. Ponownie oko me szcz�cia nie zazna. - Co to znaczy? - szepcz�.- �ni�o mi si� miesi�cami. Patrzy na mnie zrozpaczony. - S�odki Bo�e. W ci�gu tych dwudziestu jeden lat nauczy�em si� ca�ej cholernej ksi�gi Hioba* na pami��. Je�li chcesz wiedzie�, to jest z niej. Mog�o by� r�wnie dobrze napisane dla mnie. B�g jeden wie, jak wiele razy prosi�em go, �eby albo mnie zabra�, albo mi wybaczy�, �eby to si� wreszcie sko�czy�o. - Co ci wybaczy�? - pyta Fairfax, pochylaj�c si� nad nim. - Co zrobi�e� Elektrze? Kapitan Fletcher odrzuca w ty� g�ow� i wybucha �miechem. - A to dobre. K t � r e j Elektrze? Jest ich zdecydowanie za du�o na tym zawszonym kawa�ku �wiata. Nagle dochodzi mnie cichy odg�os, nies�yszalny dla kogo�, kto go nie nas�uchuje - to bryza delikatnie skrobie w okno tawerny Jimma. Moje wargi robi� si� suche. - Czy jeste� moim ojcem? Wci�� si� �mieje, prawie bezradnie, z jakiego� �artu, kt�rego nikt poza nim nie dostrzega. - Twoim ojcem - powtarza.- Gdybym by� twoim ojcem, wszystko by�oby teraz znacznie prostsze, prawda? Zdaj� sobie spraw�, �e przez ca�y czas wstrzymywa�am oddech. Wypuszczam go teraz, zmieszana ulg�, jak� czuj�. M�j ojciec jest lepszym cz�owiekiem ni� ten Fletcher. Nadal mog� o nim marzy�. - Napisa�e�, �e znajd� ci�, je�eli B�g jest �askawy. No c�, znalaz�am - m�wi�. - I chc� wiedzie� o co ci chodzi�o z tym uk�adem i czasem, kt�ry si� ko�czy. Jego �miech urywa si� r�wnie nagle, jak si� zacz��, oczy zachodz� mg��. Ckliwy, �a�osny pijak. Staram si� nie gardzi� nim za jego s�abo��. Cokolwiek zrobi�, nienawidzi za to sam siebie. To powinno wystarczy�. - Dwadzie�cia jeden lat temu by�em kapitanem statku - m�wi.- Statku, kt�ry nazywa� si� "Elektra". Wspania�ego, �mierdz�cego statku, kt�ry zaton�� podczas sztormu. Nikt nie zgin��. Wiecie dlaczego? Poniewa� zawar�em uk�ad z wiatrem. Zabra�em ci� z ramion matki. I u�y�em ci�, �eby kupi� nasze �ycia. U�y�em ci� jako zastawu. Ka�dy �eglarz wie, �e wiatr jest zawsze zainteresowany, gdy w gr� wchodzi dusza. Szczeg�lnie dusza dziecka. Przez d�ug� chwil� nikt nic nie m�wi. Potem Fairfax pochyla si� nad sto�em i odzywa si� g�osem zbyt cichym, �eby by� przekonywaj�cy. - To kompletna bzdura. Tony ze �ci�gni�t� twarz� przygl�da si� kapitanowi Fletcherowi. - Nie wierz� ci. Je�eli m�wisz prawd�, dlaczego wiatr nie wzi�� jej od razu. Dlaczego czeka� tak d�ugo? Kapitan odpowiada mu szalonym u�miechem.