4866
Szczegóły |
Tytuł |
4866 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4866 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4866 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4866 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Nancy Etchemendy
Umowa �eglarza
Znowu j�cz� przez sen. Poprzez otch�a� dziel�c� ��ka
s�ysz� jak moja przyjaci�ka Mary Fairfax wo�a mnie.
- Elektro. Elektro! Zbud� si�.
Ale nie mog� oddzieli� jej g�osu od paj�czej tkaniny mego
snu. Tak jak nie mog� oddzieli� huku wiatru i w�asnej krwi.
- Zbud� si�.
We �nie kl�cz� na zmytym deszczem pok�adzie drewnianego
statku, statku o wielu �aglach, wielkiego i ciemnego. Fale
�ami� si� ponad dziobem, a maszty trzeszcz� jakby si� mia�y
rozpa�� na kawa�ki. Wiatr szarpie mn�. �mieje si� i m�wi:
Umowa jest umow�, to najwa�niejsze.
Wtedy widz�, �e dzi�b statku jest w rzeczywisto�ci
kaplic� sieroci�ca w San Francisco, gdzie si� wychowa�am.
Bior� udzia� w jakiej� dziwnej mszy. �piewane odpowiedzi
p�yn� z moich ust. Nie nale�� do �adnej znanej mi modlitwy.
Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei.
Wspomnij, �e dni me jak powiew. W jednej chwili chaos snu
pierzcha i siedz� patrz�c w twarz Fairfax. Nik�e �wiat�o
ulicznych lamp s�czy si� przez okno. Widz� w nim niby
aureol� jej rozwichrzone w�osy i zmarszczk� odci�ni�t� w
poprzek policzka przez poduszk�. Sierociniec, kaplica i
statek znikn�y. To samo zdarza si� prawie co noc od dw�ch
miesi�cy.
- Cholera - m�wi Fairfax.- Nie znios� tego wi�cej.
Albo kto� ci pomo�e, albo si� wyprowadzam.
Przyciskam prze�cierad�o do czo�a, �eby zetrze� pot.
Dopiero po chwili u�wiadamiam sobie, �e tym, co widz� nie
s� ceglane �ciany sypialni w przytu�ku pod wezwaniem Naszej
Pani, Patronki Portu. Ju� prawie dwa lata min�o, od kiedy
wyprowadzi�y�my si� z Fairfax z tego katolickiego
sieroci�ca. Teraz mieszkamy na terenie kampusu
uniwersyteckiego w Las Piedras, w "pomieszczeniu
tymczasowym" - po prostu w przyczepie podzielonej na kilka
miejsc do spania i du�� �azienk�.
S�ysz�, jak nocny wiatr wieje od l�du w stron�
oceanu, grasuj�c mi�dzy pil�niowymi p�ytami i skrobi�c
po tanich framugach okiennych. W por�wnaniu z sieroci�cem
pod wezwaniem Naszej Pani, Patronki Portu, z jego grubymi
�cianami, d�bowymi belkami i ci�kimi, nabitymi �wiekami
drzwiami to ma�e pude�ko daje tyle schronienia co kawa�ek
papieru.
- Nie chc� �adnej pomocy - m�wi�. - Postanowi�am, �e ten
sen ju� si� nigdy nie powt�rzy.
Ale Fairfax zna mnie zbyt dobrze.
Wzdycha i zapala moj� wyszczerbion� lampk� nocn�. W jej
podnosz�cym na duchu, ��tym blasku pok�j jest doskona��
ilustracj� r�nic mi�dzy nami. Moja strona zawalona
skarbami, kt�re zbieram bez okre�lonego planu buszuj�c po
sklepach ze starzyzn� i pchlich targach, jej - pusta i czysta
jak cela mnicha. Ja kupuj� krzywe stoliczki, dziurawe
kapelusze, pude�ka pe�ne kryszta��w i guzik�w. Fairfax woli
nowoczesne europejskie sztychy i ma�e zegarki bez cyfr na
cyferblatach.
- Nikt nie mo�e tak po prostu zdecydowa�, �e nie b�dzie �ni�
jakiego� snu. On wr�ci, wiesz to tak samo dobrze jak ja. To
nie jest normalne, Elektro. Ty i twoje koszmary nocne
doprowadzaj� mnie do ob��du. Wyprowadzam si� je�eli nie
porozmawiasz z kim� na ten temat.
Gasi �wiat�o. Podci�gam ko�dr� i gapi� si� przez okno na
kiczowate czubki drzew. Ona po prostu, na sw�j
spos�b, stara si� by mi pom�c.
Nast�pnego ranka, w czwartek, kiedy wychodz� z pokoju,
Fairfax siedzi w szlafroku graj�c na wiolonczeli. Jak zwykle
macham na do widzenia, a ona jak zwykle kiwa lekko g�ow�,
nie odrywaj�c wzroku od nut.
W czwartek mam zaj�cia rano, z teorii liczb, jedynego
przedmiotu, jaki wzi�am w tym semestrze. W czerwcu, kiedy
si� rozpocz��, elegancja i czysto�� teorii liczb zachwyca�a
mnie - dzi�ki niej �wiat wydawa� si� ciekawszy, dobrze
ukszta�towany. Ale teraz jest sierpie�. Od dw�ch miesi�cy
majaczenia o wietrze i statkach okradaj� mnie ze snu. Cz�sto
poj�cia, kt�re przedstawia nasz profesor, nie maj� dla mnie
sensu, a czasami dowody, kt�re wcze�niej wydawa�yby si�
oczywiste, umykaj� mi.
Tego ranka znowu przesypiam zaj�cia. Kiedy godzina
si� ko�czy, profesor bierze mnie na stron�.
- Elektro, uwa�am ci� za jedn� z najbardziej obiecuj�cych
studentek matematyki. Ale ostatnio zauwa�y�em pewien,
powiedzmy... brak koncentracji. Co� nie tak?
- Nie. Nie, zupe�nie nic - m�wi� przypatruj�c si� moim
stopom. Niekt�rzy m�czyzni - w�a�ciwie wszyscy - pesz�
mnie. Stoj�c przed m�czyzn�-nauczycielem czuj� si� jeszcze
bardziej nieporadnym k�amc� ni� zazwyczaj.
- Przepraszam - mamrocz�.- Jestem sp�niona. Naprawd�
musz� i��.
Wybiegam z sali w stron� kafeterii, gdzie zazwyczaj jem
�niadanie po wyk�adzie. Zatrzymuj� si� na terrazzo plaza przed
kaplic�, �eby spojrze� na l�ni�c� mozaik� fasady,
przedstawiaj�c� Pana Jezusa Chrystusa id�cego po wodzie po
tym, jak uciszy� sztorm. Zupe�nie bez powodu na ramionach
pojawia mi si� g�sia sk�rka. Jest bezchmurny, ol�niewaj�cy
dzie�, ciep�a bryza wieje od oceanu w stron� l�du, ci�ka
zapachem wodorost�w.
W tym momencie �wiat zaczyna wirowa� i falowa� i
mzupe�nie bez ostrze�enia jestem pogr��ona w swoim
koszmarze. Tym razem wydaje mi si�, �e patrz� na czarny
statek, wisz�c w powietrzu. Jest to ta sama �ajba,
drewniana, o siedmiu czy o�miu prostok�tnych �aglach. Fale
jak g�ry taranuj� jej burt�, a ona j�czy pochylaj�c si�.
Chwytam powietrze w obawie, �e kiedy ��d� zginie, ja umr�
tak�e. Mia�am ten sen ju� wiele razy wcze�niej, ale nigdy
tak w pe�ni obudzona, w �rodku dnia. Staram si� zaczepi� o
solidn� realno�� plaza i l�ni�cej mozaiki.
Ale kiedy dochodz� do siebie, nie jestem tam, gdzie by�am.
Le�� twarz� w d� na szerokich schodach obejmuj�c ramionami
drewniany s�up - to balustrada, przy kt�rej udziela si�
komunii. Podnosz� wzrok. Poznaj� kszta�t �uk�w nad moj�
g�ow� i witra�e przedstawiaj�ce drog� krzy�ow�. Jestem
wewn�trz kaplicy.
Chwiejnie podnosz� si� na nogi. Za balustrad� widz�
ogo�ocony o�tarz. Haftowany obrus na ziemi, jak stos
bielizny do prania. Obok zrzucona wielka Biblia z po�amanym
grzbietem. Odwracam si�. Pomi�dzy �awkami le�� msza�y. Dym
unosi si� w widmowych wst��kach z knot�w kilkunastu
pogaszonych wotywnych �wiec.
Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija bez nadziei.
Wspomnij, �e dni me jak powiew. S�owa te rozbrzmiewaj� w
mojej g�owie.
Z trudem chwytam powietrze i rozgl�dam si� wok�
sprawdzaj�c, czy nikt nie widzia� mego wiatrakowatego lotu.
Po chwili zmuszam si� do wolnego kroku. Id� w kierunku
kafeterii, powtarzaj�c cichym szeptem:
- Jestem zm�czona. Na pewno wszystko to sobie
wyobrazi�am. Jestem zm�czona...
Docieram do kafeterii, kupuj� p�czka posypanego cukrem i
czarn� kaw�. Kiedy stoj� w kolejce do kasy, staram si�
skoncentrowa� na sprawach doczesnych, to znaczy na sztu�cach
i dok�adnym odliczeniu pieni�dzy.
Nie ma znaczenia co sobie wmawiam. Wiem, �e to, co
widzia�am, by�o realne. Kaplica wygl�da�a, jakby w jej
wn�trzu zerwa�a si� burza. Jakby m�j nocny koszmar zdarzy�
si� naprawd�. Ale to dziecinny nonsens, a ja ju� nie jestem
dzieckiem. Mam dwadzie�cia lat, w listopadzie sko�cz�
dwadzie�cia jeden - zbyt du�o, �eby l�ka� si� sn�w. Nigdy w
�yciu nie by�am na statku. A je�eli chodzi o wiatr, zawsze
uwielbia�am by� na dworze, gdy wia� - puszcza� latawce lub
po prostu spacerowa�, owini�ta w ciep�y p�aszcz i w
kapeluszu. Nie mog� przypomnie� sobie �adnego powodu, dla
kt�rego mia�abym si� ba� wiatru czy statk�w.
Ale kiedy odliczam dwie dwudziestki pi�tki, jedn�
dziesi�tk� i dwie pi�ciocent�wki i k�ad� je do r�ki
kasjerce, jak kleszcze �apie mnie wspomnienie
najwa�niejszego faktu mego �ycia. Nigdy nikt nie pozna mnie
do ko�ca, nawet ja sama. Nie jestem zwyk�� osob�. Jestem,
prawd� m�wi�c, znajd�.
Siadam przy jednym ze sto��w na zewn�trz i przygl�dam si�
analitycznie, jak �zy sp�ywaj� do mojej paruj�cej kawy. Nie
potrafi� si� zmusi�, �eby podnie�� wzrok i zobaczy�, kto
odsuwa krzes�o z drugiej strony sto�u.
- Cze��.
To Fairfax. Przykrywa d�oni� moj� r�k�. - O co chodzi?
- pyta.
Potrz�sam g�ow�. Nie jestem pewna, czy mog� ju� rozmawia�,
nawet z Fairfax. Ale chwil� p�niej s�owa p�yn� w
nieoczekiwanym po�piechu.
- Ja...sz�am przez plaza. Mia�am sen.- M�j g�os �amie si�
i milkn� bezradna.
Fairfax marszczy czo�o. Czy jest to zainteresowanie, czy
niedowierzanie?
- Sen? W �rodku dnia?
Przygn�biona potakuj�.
- A kiedy si� zbudzi�am, by�am wewn�trz kaplicy. Wszystko
by�o w nie�adzie. Fairfax, wiatr wia� wewn�trz kaplicy.
Pogasi� �wiece, zerwa� obrus z o�tarza. Co mam robi�?
U�miecha si�. To jest niedowierzanie.
- Ej - m�wi.- Wymy�li�a� to sobie.
- Nie. Nie mog�abym.
Fairfax zaciska usta w cienk�, pe�n� determinacji lini� i
bierze mnie za rami�.
- W porz�dku. Poka� mi - m�wi.
Napi�cie mi�dzy nami ro�nie, kiedy idziemy w milczeniu z
powrotem w kierunku kaplicy. Kiedy dochodzimy, Fairfax
otwiera du�e drewniane drzwi i zagl�damy w g��b nawy. Oczy
Fairfax robi� si� ogromne, kiedy mierzy wzrokiem
zniszczenia. �apie mnie za rami� i pospiesznie wyci�ga z
powrotem na plaza, na �awk� pod palm�.
- Elektro, my�l�, �e powinny�my porozmawia� - stwierdza.
- M�wi�am ci - odpowiadam.- To si� sta�o naprawd�.
Gwa�townie potrz�sa g�ow�.
- To nie mo�e mie� zwi�zku z twoim snem. B�d� rozs�dna.
- Nie. Tu chodzi o mnie. Wiem na pewno.
- Oszala�a�. To tylko zbieg okoliczno�ci. Mo�e wandale.
Albo kto� zrobi� g�upi dowcip.
- Nie. To ja. Wiatr mnie prze�laduje.
- �wietnie. Je�eli naprawd� tak my�lisz, powinna� p�j��
do lekarza.- Prawie krzyczy.
- Lekarz mi nie pomo�e!
Fairfax zamyka oczy i po cichu liczy. Kiedy dochodzi do
dwudziestu jeden, wstaje i przerzuca torb� z ksi��kami przez
rami�.
- Sp�ni� si� na zaj�cia - m�wi. Odwraca si� i idzie
przez plac zostawiaj�c mnie sam� pod drzewem.
Widz� j� znowu dopiero po kolacji, kiedy pojawia si� w
sypialni z u�miechem na twarzy. Widzia�am ten szeroki
u�miech ju� wcze�niej, oznacza, �e jest zadowolona z samej
siebie i a� pali si�, �eby mi o tym powiedzie�.
- Przepraszam za rano - odzywam si�. Siedz� ze
skrzy�owanymi nogami na ��ku, przerabiaj�c dowody i
ogl�daj�c program w moim starym czarno-bia�ym telewizorze,
bez jakiegokolwiek pokr�t�a.
- Och, zapomnijmy o tym. Mam wspania�y plan.
Patrz� na ni� zaniepokojona. Jej ostatni wielki plan
dotycz�cy mnie polega� na tym, �e mia�am sprzeda� swoj�
kolekcj� komiks�w, �eby kupi� u�ywane alfa romeo.
- Sp�dzi�am ca�y dzie�, �eby wszystko dogra�. Wiesz, ta
marna przyczepa to straszne miejsce dla kogo�, kto ma
koszmary zwi�zane z wiatrem. My�l�, �e powinny�my si�
st�d wynie��.
Marszcz� brwi. Ona jest taka impulsywna.
- Gdzie mia�yby�my p�j��?
Fairfax wyci�ga kawa�ek z�o�onego papieru z notatk�
wyra�nie napisan� mi�kkim o��wkiem drukowanymi literami:
MIESZKANIE Z WIKTEM, CENY DOST�PNE. DR I PANI AXELROD
DESMOND, ULICA MELVILLE'A 713, 322-1732.
- Co to jest?
- Pami�tasz mojego nauczyciela fizyki, Tony'ego DiMarini?
Potakuj�. Wspomnia�a o nim raz czy dwa, m�wi�c jaki jest
mi�y. Fairfax, specjalizuj�c si� w muzyce, jest w trakcie
zmagania si� z wymaganym kursem fizyki.
- No c�, wpad�am dzisiaj na niego po zaj�ciach - m�wi. -
Wspomnia�, �e tam gdzie mieszka, jest par� wolnych pokoi. To
stary dom w pobli�u kampusu. Interesuj�ce?
�uj� gumk� mojego o��wka. Wszystko to brzmi dla mnie jak
intryga DiMarini'ego.
- Dom nale�y do emerytowanego profesora angielskiego i
jego �ony. Wynajmuj� za grosze pokoje na pi�trze studentom,
ch�tnym do pomocy w domu i na podw�rzu.
- Brzmi podejrzanie - m�wi�.
Fairfax wypuszcza g�o�no powietrze przez nos.
- Elektro! Nie b�d� taka.
Zerkam na ni�, nagle zdaj�c sobie spraw�, �e trzyma co�
jeszcze w zanadrzu.
- Sk�d wiesz, �e to wspania�e miejsce?
- Wiesz...hmm...zatelefonowa�am do pani Desmond. Posz�am
obejrze� dom dzisiaj po po�udniu. Och, Elektro, b�dziesz go
uwielbia�. Jest ogromny. Zrobiony z solidnego kamienia. A
Desmondowie s� znakomici. Na pocz�tku nie chcieli wzi��
zaliczki, zanim nie zobacz� ciebie......- jej g�os urywa
si�. - No tak - m�wi. Zakrywa usta d�oni�.
- To znaczy, �e je wynaj�a�? Nawet mnie nie pytaj�c?
- Wiedzia�am, �e b�dzie ci si� podoba�o, po prostu
wiedzia�am i gdybym nie wzi�a tego od razu, zrobi�by to
kto� inny. Prawd� m�wi�c, Tony wystawi� nam dobre �wiadectwo.
Och Elektro, przynajmniej spr�buj.
Fairfax jest rozja�niona podnieceniem. Jej oczy l�ni� jak
s�o�ce na zielonym morzu. Naprawd� trudno wini� DiMarini'ego,
�e pr�buje by� bli�ej niej.
Znowu patrz� na adres, staraj�c si� by� krytyczna: ulica
Melville'a 713. Na przek�r sobie widz� du�y, jasny pok�j z
widokiem. 713. Szcz�liwa si�demka, pechowa trzynastka.
My�l� o tym, jak nasza obskurna, zat�oczona przyczepa trz�sie
si� przy najmniejszym podmuchu wiatru. Naprawd� tego nienawidz�.
Fairfax ma racj�. To bardzo niedobre miejsce dla kogo�, kto
ma takie sny jak ja.
- Och, w porz�dku - m�wi� wreszcie.
Ulica Melville'a znajduje si� na wzg�rzu po p�nocnej
stronie kampusu. Zgodnie z opisem Fairfax numer 713 to
dwupi�trowy budynek ze �cianami z polnych kamieni i
rozleg�� werand�. Wiekowa wierzba stoi na stra�y podw�rka.
Chodnik, kt�rym idziemy, powypi�trzany jest przez jej
korzenie.
Wszystko wskazuje na to, �e Fairfax m�wi�a prawd�.
Dom wygl�da pot�nie, solidnie i zapraszaj�co. Gdy przychodzi
sobota, bierzemy z Fairfax pud�a kartonowe z supermarketu i
pakujemy w nie nasze rzeczy. Ona zape�nia sze�� pude�, ja
pi�tna�cie, ju� po wyrzuceniu wszystkiego, z czym si�
potrafi� rozsta�. Chcia�abym, �eby rzeczy nie by�y dla mnie
tak wa�ne. Czasami podejrzewam sam� siebie, �e pr�buj� za
ich pomoc� odbudowa� przesz�o��, przedmiot za przedmiotem.
Fairfax siedzi na pod�odze przerzucaj�c rzeczy z mojej
kupki "musz� zatrzyma�" do otwartych karton�w, ogl�daj�c od
czasu do czasu co�, co j� zainteresuje. Mierzy czarn�,
wyszywan� cekinami r�kawiczk�, zaginaj�c ma�y palec jakby
pi�a herbat� i �mieje si�.
- Gdzie jest druga? - pyta.
- O ile wiem, nigdy jej nie by�o - odpowiadam.
Tony DiMarini zaoferowa� nam pomoc w przeprowadzce. My�l�
o nim nieufnie i bez sympatii. Wyobra�am go sobie jako
przystojnego, m�odego profesora ko�o trzydziestki, starannie
ubranego w oksfordzk� koszul� z podwini�tymi r�kawami i
uganiaj�cego si� po kampusie za ka�dym co ciekawszym
towarkiem. Jest p�ne popo�udnie, kiedy puka w nasze
otwarte drzwi. Odchrz�kuje i m�wi:
- Cze��, czy to tu? - wchodz�c do pokoju potyka si� o co�
niewidzialnego. Podczas gdy z Fairfax pomagamy mu wsta�,
przestaj� go widzie� jako rozpustnika, przypomina raczej
czapl�, szczeg�lnie jego nogi, guz�owate i niemo�liwie
kruche. Ma kr�cone, jasne w�osy i dziury na siedzeniu
d�ins�w, przez kt�re mo�na zobaczy� bokserskie spodenki w
szkock� krat�. Zaczynam go lubi� prawie od pierwszej chwili,
prawdopodobnie dlatego, �e wcale nie jest taki, jak si�
spodziewa�am. Je�eli jest zainteresowany Fairfax, b�dzie si�
musia� ci�ko napracowa�.
Samoch�d Tony'ego to limuzyna ze zwisaj�cym przednim
zderzakiem i silnikiem, kt�ry ha�asuje jak poci�g towarowy.
- Bonneville 1964. Teraz ju� takich nie robi� - m�wi z
dum� poklepuj�c mask�. Samoch�d jest tak wielki, �e
wszystkie dwadzie�cia jeden naszych karton�w �atwo mie�ci
si� na tylnym siedzeniu i w baga�niku. Dla nas trojga jest
mn�stwo miejsca z przodu.
Kiedy doje�d�amy do nowego domu, Lawinia Desmond wita
nas w drzwiach.
- Roddy, Roddy! - wo�a prowadz�c nas przez przedsionek.-
Przyjecha�a Mary Fairfax z przyjaci�k�.
Roddy wystawia g�ow� zza rogu, wyrywa r�an� fajk�
spomi�dzy sinawych warg i macha rado�nie.
- Witaj, Mary.- Patrzy w moim kierunku opuszczaj�c
krzaczaste brwi. - A ty musisz by�...? - m�wi.
- Elektra Thorpe.
- Oczywi�cie. Wspaniale, wspaniale - wo�a.
- M�wi�am ju� Mary, jakie zasady obowi�zuj� w tym domu -
m�wi Lawinia prowadz�c nas na g�r� po wyfroterowanych
schodach z twardego drewna. - Ale powt�rz� jeszcze raz. Nie
zgadzam si� na papugi. Nie jestem w stanie znie��
czyszczenia wszystkiego, co zostawiaj� na �cianach.
Starajcie si� zachowywa� cicho po drugiej w nocy. I �adnych
grupowych k�pieli.
- Moja kochana Lawinio, jeste� taka ko�tu�ska - stwierdza
Roddy.
Lawinia m�wi dalej, niewzruszona:
- Czysta po�ciel i r�czniki raz na tydzie�, 150 dolar�w
miesi�cznie, w tym posi�ki. I prawdopodobnie poprosimy was,
�eby�cie zrobi�y od czasu do czasu co� w kuchni i ogrodzie.
Dochodzimy na drugie pi�tro. Stoimy w w�skim hallu z
dwojgiem drzwi po prawej i dwojgiem po lewej stronie. Dzie�
jest ciep�y, ale w domu, nawet tak blisko dachu, panuje
ch��d. Przez owalne okienko w odleg�ym ko�cu hallu widz�
ga��zie wierzby ocieniaj�ce na zielono �ciany i ko�ysz�ce
si� w popo�udniowym powietrzu.
Lawinia trzyma dwa identyczne klucze, takie
staro�wieckie, z dziurk� w r�czce i szerokim, �amanym z�bem
na dole.
- Klucze do domu - m�wi wr�czaj�c ka�dej z nas po jednym.
Potem przyciska wskazuj�cy palec do policzka. - Niech si�
zastanowi�. Czy o czym� zapomnia�am?
Tony u�miecha si�. W jego bladych policzkach wida�
do�eczki.
- Mo�e rozk�ad dnia?- pyta.
- Och tak. �niadanie o si�dmej, kolacja o �smej. Obiad to
ju� wasza sprawa. Ale o pi�tej w gabinecie Roddy'ego jest
codziennie herbata. Oczywi�cie jeste�cie mile widziane.
Potem ci�gnie Roddy'ego za r�kaw koszuli.
- Teraz chod�. Potrzebuj� ci� w kuchni, otworzysz mi par�
s�oik�w.
- �wietnie, �wietnie - m�wi Roddy. - Bardzo mi�o mie� was
tutaj.- Jego g�os odbija si� od twardego drzewa. D�wi�k
wype�nia mnie przyjemnym ciep�em, kt�re zwyk�am odczuwa� w
sieroci�cu, kiedy siostra Mary Rose ko�ysa�a mnie po moich
z�ych snach.
Tony, Fairfax i ja stoimy sami w mrocznym korytarzu
u�miechaj�c si� do siebie. Mo�e wszystko b�dzie dobrze.
Wybieram pok�j obok �azienki, wysoki i jasny, tak jak to
sobie wyobra�a�am. �ciany ma jasnozielone, a sufit sko�ny.
Okno zrobione jest z ma�ych, kwadratowych szybek, a pod nim
stoi szeroka drewniana �awa. Je�eli pok�j ma w og�le jakie�
wady, jest to widok na morze. Dawniej nic bardziej by mnie
nie cieszy�o. Ale od czasu kiedy zacz�y si� sny, widok
oceanu czasami nape�nia mnie niepokojem. Wola�abym raczej
drugi pok�j, ten obok Tony'ego, z oknami wychodz�cymi na
ulic�. Ale obawiam si�, �e je�li koszmary nocne wr�c�, b�d�
go niepokoi�, a nie chcia�abym, �eby si� o nich kiedykolwiek
dowiedzia�.
Na pocz�tku �yj� przez ca�y czas w napi�ciu, czekaj�c na
pierwsz� z�� noc, spodziewaj�c si� jej za ka�dym razem po
zgaszeniu �wiat�a. Ale dni mijaj�, a sen nie wraca. Mimo
woli zaczynam si� uspokaja�. Sierpie� przechodzi we
wrzesie�. Pomagamy Lawinii zbiera� granaty. Rozgniatamy
po��wki owoc�w w sterylizowanych, kamiennych garnkach, a
Lawinia dodaje dro�d�y i cukru, �eby rozpocz�� fermentacj�
winn�.
- Najmilszy rytua� w roku - m�wi. Stoimy rz�dkiem przy
zlewie, obryzgani szkar�atnym sokiem, uderzaj�c widelcami,
no�ami i drewnianymi �y�kami w rytm rockowej muzyki
dobiegaj�cej z przeno�nego magnetofonu Lawinii. Tony
u�miecha si� z�o�liwie si�gaj�c, �eby pomaza� m�j nos
�ciekaj�c� z jego palca czerwieni�. Kuchnia wype�niona jest
wy�mienitym oparem i zapachem rozgrzanej kamionki.
Na uczelni zaczyna si� semestr jesienny. Zapisuj� si� na
kurs matematyki wy�szej i nieeuklidesowej geometrii, zn�w
pe�na zapa�u i podekscytowana elegancj� cyfr. Czas �agodzi
ostrza mojej pami�ci. Mo�e koszmary odesz�y na zawsze, mo�e
mimo wszystko nie b�dzie tak �le. Tylko raz w czasie ca�ego
tego okresu odezwa�o si� s�abe echo dawnego horroru. Pewnego
popo�udnia, kiedy wracam po zaj�ciach do domu, spostrzegam nazw�
ulicy odci�ni�t� na betonowym kraw�niku na rogu, tu� przed
domem. Jestem zdziwiona, �e napis nie brzmi Melville, a
Loma de Viento. Nie wiem, co te s�owa oznaczaj�. Nie znam
hiszpa�skiego. Otrz�sam si� i szybko id� do domu, czuj�c si�
nieswojo.
W ch�odne popo�udnie w �rodku listopada Tony, Fairfax i
ja wk�adamy swetry i wyci�gamy wiklinowe fotele z ganku na
trawnik przed domem. Ogrzewaj�c palce na kubkach z gor�c�
czekolad� ogl�damy ca�kowite za�mienie ksi�yca. Przez
prze�wity w chmurach widzimy ksi�yc, kt�ry jest najpierw
srebrnym jajem, by potem sta� si� czerwonym paznokciem, a
Tony opowiada. Niskim, sennym g�osem m�wi o swojej pracy w
laboratorium, gdzie prowadz� eksperymenty z j�drem niobu,
staraj�c si� udowodni� istnienie swobodnych kwark�w. Ze
�miechem spieramy si�, czy fizyka jest cz�ci� matematyki,
czy matematyka fizyki. Fairfax zapewnia nas, �e muzyka jest
esencj� obu.
Ci�gle czekam, �eby przysun�� si� do niej bli�ej, obj��
j� ramieniem. Ale nigdy tak si� nie dzieje. Prawd� m�wi�c,
wydaje si� tak pogr��ony w naszej rozmowie o matematyce i
fizyce, �e nie dostrzega niczego poza tym. Sprawy serca s�
dla mnie tajemnic�. Mam prawie dwadzie�cia jeden lat i
ci�gle jestem dziewic�. Czasami zastanawiam si�, czy nie
powinnam by�a zosta� u Naszej Pani, Patronki Portu. My�l o
zostaniu zakonnic� nigdy nie by�a mi zbyt odleg�a.
P�niej, sama w moim pokoju, zasypiam my�l�c o Tonym,
jego �ywej twarzy w �wietle gwiazd i czerwonego ksi�yca, o
jego oddechu pachn�cym kakao jak u ma�ego ch�opca. I koszmar
przychodzi znowu.
Tym razem porz�dek wydarze� sennych jest inny ni�
poprzednio. Jestem w czarnej kaplicy na pok�adzie
ko�ysz�cego si� statku. Ale jedn� ze �cian zast�puje
ogrodzenie z siatki. Takie samo jak to, kt�re okala�o plac
zabaw w sieroci�cu. M�czyzna, jakby znajomy, stoi trzymaj�c
si� go kurczowo. Nie widz� jego twarzy, ale my�l�,
�e jest to Tony, brodaty, zgarbiony, w �eglarskim p�aszczu.
- Elektro - wo�a. I wy�piewuje s�owa: Czas leci jak
tkackie cz�enko i przemija bez nadziei. Wspomnij, �e dni
moje jak powiew.
Nagle przypominam sobie tego m�czyzn� ze swego
dzieci�stwa. To nie jest Tony. To wcale nie jest Tony.
S�owa, kiedy wychodz� z jego ust, a nie z moich, nie maj�
�adnego efektu. Wiatr �mieje si� z niego, zag�usza go
wyciem. Umowa jest umow�. I co� jeszcze, co� nowego. Ju�
czas. Przemija. Wiatr �apie mnie i okr�ca wko�o, a� zaczynam
krzycze�.
Wydaje mi si�, �e s�ysz� jeszcze echo tego krzyku, kiedy
si� budz�. Okno jest otwarte, hu�ta si� w prz�d i w ty� na
zawiasach. Ten cz�owiek. Przez wszystkie lata przes�oni�y go
inne wydarzenia, inni ludzie. Jak mog�am o nim zapomnie�?
Kto� gwa�townie otwiera drzwi.
- Elektro! - Tony stoi w bladym prostok�cie drzwi.- Jezu
- szepcze bardzo wolno - Jezu!
Przera�enie w jego g�osie ka�e mi rozejrze� si� wok�.
Obrazki zerwane ze �cian. Ksi��ki i papiery porozrzucane.
Moje ��ko stoi pionowo, a rama i materace le�� oddzielnie
na pod�odze za mn�. Pierze z mojej poduszki spada w
powietrzu leniwie wiruj�c.
- Co si� dzieje? - Fairfax pojawia si� za Tonym,
po�piesznie staraj�c si� zawi�za� pasek przy szlafroku.
S�ysz� gwa�towne kroki na schodach i g�os Roddy'ego:
- Od�� t� rzecz, Lawinio! Pozabijasz nas wszystkich.
Kto� zapala �wiat�o. Lawinia, bez tchu, wpada do pokoju,
wymachuj�c zakurzonym pistoletem, kt�ry wyrywa jej Roddy.
Potem wszyscy zamieraj� w os�upieniu, patrz�c na ruin�, jak�
sta� si� m�j pok�j.
Fairfax pierwsza wykonuje ruch. Biegnie do okna, wystawia
g�ow� na zewn�trz, patrzy w g�r� i w d� na podw�rko.
- Nic nie widz� - m�wi - Musieli�my go wystraszy�.
W g�owie wci�� mi si� kr�ci od snu.
- Nikogo nie by�o - m�wi�.- Tylko wiatr.
Tony, ubrany w pi�am� ca�� w malutkie, wyblak�e lilie
burbo�skie, przeczesuje palcami w�osy.
- Wiatr? Jak wiatr m�g�by to zrobi�. Nawet nie wieje.
Fairfax warczy na niego.
- Nie widzisz, �e ona na wp� �pi i jest przera�ona?
Oczywi�cie, �e to nie by� wiatr.
Ale Lawinia przechodzi przez pok�j i zamyka okno.
Zupe�nie powa�nie m�wi.
- No c�, to jest ca�kiem mo�liwe. Tu na wzg�rzu mamy
czasami kapry�ne wiatry. Kiedy� ta ulica nazywa�a si� Loma
de Viento, zanim nie zdecydowano, �e wszystkie nazwy w
okolicy musz� mie� co� wsp�lnego z literatur�. Idiotyzm.
Znowu s�ysz� dzwonienie w g�owie, tak jak wtedy, kiedy
zobaczy�am s�owa wyryte na kraw�niku.
- Loma de Viento. Co to znaczy? - pytam s�abym i dr��cym
g�osem.
Roddy prycha.
- To by� z�y dzie�, kiedy przesta�a w szko�ach
obowi�zywa� �acina - podkre�la s�owa wymachuj�c luf�
pistoletu.
- Na lito�� bosk�, uwa�aj, gdzie tym celujesz - m�wi
Lawinia. Zwraca si� do mnie: - W wolnym t�umaczeniu to
oznacza Wichrowe Wzg�rze, kochanie.
Kiedy Tony i Desmondowie odchodz� do swoich pokoi,
Fairfax �apie mnie za ramiona.
- To by� sen, tak?
Potakuj�.
- Czy my�la�a� kiedy�...wiesz, istniej� ludzie, kt�rzy
mog� porusza� przedmioty za pomoc� si�y woli. Ja nawet nie
wiem, jak to nazywaj�. Psycho-co� tam. - Nachyla si� w moj�
stron�. - Elektro, boj� si� o ciebie. Musisz co� z tym
zrobi�. Porozmawia� z kim�. Prosz�.
Walcz�, �eby utrzyma� r�wnowag� na granicy �miechu i �ez.
- Z kim mog� porozmawia�? Tylko mi to powiedz. Kto wie
jak powstrzyma� wiatr?
Odp�ywam na powierzchni� wyczerpanego snu, my�l�c o
naszym adresie. Loma de Viento: Wichrowe Wzg�rze 713.
Racjonalna cz�� mnie upewnia t� nieracjonaln�, �e to tylko
zbieg okoliczno�ci; koncepcja, �e nasz los jest
zaplanowany z g�ry, jest niemodna, nic w mojej mrocznej,
nieznanej przesz�o�ci nie spowodowa�o, �e przenios�am si� do
tej cz�ci miasta, gdzie wiej� kapry�ne wiatry.
Te my�li prowadz� do innych, o m�czy�nie ze snu. Wiem,
sk�d pochodz� s�owa odpowiedzi z koszmaru nocnego. Jest
mglisty dzie� na placu zabaw w sieroci�cu. Mam sze�� lat. Po
drugiej stronie ogrodzenia widz� m�czyzn�. Jest zawini�ty w
du�y, ciemny p�aszcz. Ma �eglarsk� czapk� z ptasim dziobem i
cudown�, zmierzwion� brod�. Id� w jego stron�,
zafascynowana. We mgle wygl�da tak dwuwymiarowo i
nierealnie. Wymawia moje imi�. Jego oddech jest ostry i
cierpki. Jego g�os dziwny - ochryp�y, �ami�cy si�...P�acze.
Szepcze s�owa. Czas leci jak tkackie cz�enko i przemija
bez nadziei. Wspomnij, �e dni me jak powiew. Potem,
potykaj�c si�, ucieka w mg��.
Kiedy budz� si� nast�pnego ranka, Fairfax ju� �wiczy na
wiolonczeli, myl�c si� ci�gle. Powtarza ten sam pasa� raz po
raz, g�o�no i niecierpliwie. Dzie� jest jasny i spokojny,
s�o�ce wlewa si� przez okno, gdy podnosz� pomi�te
papiery, wieszam z powrotem obrazki i ustawiam swoje
drobiazgi w ich normalnym porz�dku, b�d�cym nie�adem. Nic
nie zosta�o zniszczone. Wszystko wygl�da tak jak wcze�niej -
mo�e nieco mniej zakurzone.
Sumiennie prze�uwam i po�ykam �niadanie, prze�uwam i
po�ykam, i upewniam wszystkich, �e czuj� si� dobrze. Roddy
rozpoczyna pe�n� szczeg��w opowie�� o wielkim sztormie w
pi��dziesi�tym �smym, kt�ry powyrywa� drzewa z korzeniami,
pozrywa� linie wysokiego napi�cia i zostawi� po�ow� dom�w w
Loma de Viento bez dach�w. U�miechaj�c si� i kroj�c ��tko w
swoim sadzonym jajku zapewnia nas, �e nie dotyczy�o to domu
pod numerem 713. W Las Piedras nie ma solidniejszej budowli.
Tego popo�udnia zbieramy si� na herbat� w gabinecie
Roddy'ego. Najbardziej lubi� ten pok�j. Jego �ciany
wygl�daj� jakby by�y zrobione z ksi��ek. Pojedyncze okno z
szybkami oprawionymi w o��w i kamienny kominek wyzieraj�
spomi�dzy z�otych tytu��w i zakurzonych opraw. Kr�cimy si�
pomi�dzy zbyt du�� ilo�ci� krzese� popijaj�c Earl Greya i
Souchong. Roddy chrupie imbirowe ciasteczka robi�c
Fairfax wyk�ad o pochodzeniu jej imienia. Nikt nie m�wi nic na
temat wiatru.
- Co za szcz�liwy zbieg okoliczno�ci - stwierdza Roddy. -
Nazwisko Fairfax pochodzi od staroangielskiego fyrfeax i
znaczy p�omiennow�osa.
S�aby u�miech przebiega przez jej twarz, pierwszy tego
dnia. Oczywi�cie przypadek nie ma z tym nic wsp�lnego. W
Naszej Pani, Patronce Portu, obowi�zkiem siostry Jude, matki
prze�o�onej, by�o znajdowanie imion. Kiedy tylko nie modli�a
si�, albo nie siedzia�a zamkni�ta w swoim biurze, sp�dza�a
czas �l�cz�c nad ksi�g� Beowulfa lub opowie�ciami o kr�lu
Alfredzie.
Roddy odwraca si� do mnie z o�ywieniem.
- Ty tak�e si� interesuj�co nazywasz - m�wi.
- Co...Thorpe? - nic nie wiem na temat mojego nazwiska
poza tym, �e wybra�a je siostra Jude, prawdopodobnie w dniu,
kiedy mia�a mniej inwencji. Zawsze wyobra�a�am j� sobie, jak
zamyka oczy i wskazuje na chybi� trafi� nazwisko Thorpe w
ksi��ce telefonicznej.
- No...Thorpe jest interesuj�ce, ale nie tak bardzo.
Pochodzi od thearf, co oznacza potrzeb� lub strapienie.
Jak�e odpowiednie dla niemowl�cia znalezionego wieczorem
na schodach sieroci�ca, kt�rego cia�o chroni� przed mg��
jedynie stary marynarski p�aszcz. Mo�e nie docenia�am
siostry Jude przez te wszystkie lata.
- Nie, my�la�em raczej o imieniu Elektra - m�wi Roddy.-
Naprawd� fascynuj�ce imi�. Przypuszczam, �e nosi� je kto� w
twojej rodzinie.
Desmondowie nie wiedz� jeszcze o naszym pochodzeniu.
Chcia�abym powiedzie� Roddy'emu, �e zosta�am nazwana tak po
swojej babce ze strony matki lub na cze�� bliskiej
przyjaci�ki rodziny. Ale prawda jest taka, �e dosta�am imi�
Elektra, poniewa� zakonnica odkry�a je nabazgrolone na
kawa�ku zabrudzonego p��tna znalezionego przy p�aszczu, w
kt�ry by�am owini�ta.
- Moja rodzina nie ma jakiej� specjalnej historii -
odpowiadam, maj�c nadziej�, �e to zniech�ci Roddy'ego. Ale
oczy mu b�yszcz� i ci�gnie dalej.
- Poza oczywistymi miejscami takimi, jak mity, ksi��ki
Freuda i takie tam, natrafi�em na to imi� tylko jeden raz.
To ca�a opowie��. By� stary statek o nazwie "Elektra",
�eglowa� w d� i w g�r� brzegu ko�o San Francisco. To by�
zabytek, barka przerobiona dla cel�w turystycznych. Rodzaj
atrakcji. Wygl�da�a wspaniale p�yn�c w stron� Golden Gate.
By�a ca�kiem �adna. Niewa�ne, �e stara. Du�o starych rzeczy
jest �adnych - zerkn�� na Lawini�.
W gabinecie jest za gor�co. Patrz� w stron� okna. Mo�e
powinnam je otworzy�.
Roddy pyka swoj� fajk�. Chmury s�odko pachn�cego dymu
kot�uj� si� w �wietle s�onecznym.
- Ca�kiem zdumiewaj�ca historia. Z�apa� j� okropny sztorm
w pobli�u Farallons i zaton�a. To by� listopad. Jakie�
dwadzie�cia lat temu. S�dz�, �e to by� rok, w kt�rym Sartre
odrzuci� Nobla - wpatrywa� si� w sufit obliczaj�c w pami�ci.
- Wi�c by�o to dok�adnie dwadzie�cia jeden lat temu.
Kr�ci g�ow�.
- Nie powinna wyp�ywa� poza sezonem. Mog�o to by�
prawdziwe nieszcz�cie, ale kapitan uratowa� wszystkich,
pasa�er�w i za�og�. To znaczy wszystkich poza jednym
niemowl�ciem. Ca�kiem bohaterska historia. Mo�ecie sobie
wyobrazi�, co to by� za dzie� dla dziennikarzy.
Statek nosz�cy moje imi� zaton�� w tym miesi�cu, w kt�rym
si� urodzi�am i jedyn� ofiar� by�o nowo narodzone dziecko.
Po prostu ci�g zbieg�w okoliczno�ci. To wszystko. Nie
czuj� si� zbyt dobrze. Fili�anka wy�lizguje si� z mojej
d�oni. S�ysz�, jak p�ka, uderzaj�c o kraw�d� sto�u; odleg�y
d�wi�k jak brz�czenie dzwonk�w na wietrze.
Chwiejnie przechodz� przez pok�j, by otworzy� okno.
Jeszcze zanim udaje mi si� je uchyli�, brutalny poryw wiatru
wyszarpuje mi je z r�k i wyrywa z zawias�w.
Dywan zamienia si� w rozz�oszczony ocean. Widz� statek,
maszty w drzazgach, �agle w strz�pach, wiatr niesie deszcz w
horyzontalnych p�achtach. Deszcz. Wydaje si�, �e powietrze
jest nim przesycone. Zza �ciany czarnej wody wy�ania si�
siostra Jude trzymaj�c co� prostok�tnego i bia�ego. Ale
wiatr odbiera mi oddech, okr�ca mnie wok� jak li�� i nie
mog� dosi�gn�� tego, co ona chce mi ofiarowa�.
Niejasno czuj� czyj� mocny u�cisk na ramieniu.
My�l�, �e to jest Tony. Czy mo�e jest to wiatr?Potem
�wiat przeradza si� w d�wi�k. Wiatr wyje. Umowa jest umow�.
To najwa�niejsze.
Le�� w ��ku, przykryta ci�kim kocem. Fairfax drzemie
siedz�c przy oknie, g�owa jej opada. Tony siedzi ko�o mnie
czytaj�c grub�, zielon� ksi��k� o paranormalnych zjawiskach
psychologicznych. Jedno oko ma podbite, a g�ow�
zabanda�owan�.
- Co ci si� sta�o? - pytam.
Patrzy na mnie, zaskoczony.
- Och, nic - m�wi.- Hej, Fairfax. Obudzi�a si�.
Fairfax podrywa si�, jej wzrok jest jeszcze b��dny od
snu. Za ni� przez okno widz�, �e na dworze jest ciemno.
S�ysz� odleg�y ryk syreny przeciwmgielnej z cypla w Las
Piedras. Ten d�wi�k sprawia, �e dom jest jakby otulony w
wat�, to szczeg�lne wra�enie, jakby si� by�o
unieruchomionym.
- Jak d�ugo spa�am? - pytam.
- Ca�e godziny - m�wi Fairfax.- Czy pami�tasz, co si�
sta�o?
- Nie. By�o g�o�no. Otworzy�o si� okno. �ni�am, tak?
- To by�o co� wi�cej ni� sen - powiedzia� Tony. - Biblioteka
wygl�da jak po naje�dzie wojsk tatarskich. Roddy i Lawinia
na dole nadal zbieraj� ksi��ki i zamiataj� szk�o.
Siadam i pr�buj�, czy nogi mnie utrzymaj�. Czuj� si� jakby
kto� mnie zdzieli� desk� w g�ow�.
- Wracam do sieroci�ca - m�wi�. - Musz� porozmawia� z
siostr� Jude.- Ale kiedy pr�buj� stan��, kolana uginaj� si�
pode mn� i upadam z powrotem na ��ko.
- Spokojnie - m�wi Tony. - Fairfax opowiedzia�a mi
wszystko o tym waszym sieroci�cu. Jedno jest pewne. To
zbyt daleko, �eby jecha� w takiej mgle.
Fairfax gwa�townie wstaje, d�onie ma zaci�ni�te.
- Elektro, na wydziale psychologii jest profesor, kt�ry
interesuje si� takimi problemami jak twoje. My�l�, �e
powinni�my si� z nim zobaczy�. Sierociniec mo�e poczeka� do
jutra.
Bior� g��boki oddech. Pami�tam, jak zwyk�y�my k��ci� si� o
r�nic� pomi�dzy tym co niepoj�te, a tym, co niemo�liwe. Nigdy
nie mog�am j� nauczy� wierzy� w pierwiastki kwadratowe z
liczb ujemnych lub w liczby niesko�czone, a nawet w zbi�r
pusty.
- Nawet nic to jest co� - m�wi�a.
Prawdopodobnie koncepcja wiatru jako �wiadomo�ci by�a
r�wnie trudna.
- Nie potrzebuj� psychologa, Fairfax. Musz� zobaczy� si�
z siostr� Jude.
- Czy zdajesz sobie spraw�, �e Tony omal nie zgin��
os�aniaj�c ci� przed lataj�cym szk�em i ksi��kami? A teraz
ty pleciesz o wyje�dzie, �eby zobaczy� jak�� na wp�
stukni�t� zakonnic�, kt�ra jest tak oddalona od rzeczywistego
�wiata, �e prawdopodobnie nawet nie dba o to, kt�ry mamy
rok. �ycie innych ludzi jest w niebezpiecze�stwie, czy wiesz
o tym? To ju� nie chodzi tylko o ciebie! - prawie wykrzykuje
ostatnie zdanie.
Tony dotyka mojego ramienia.
- S�uchaj, Elektro. Ja nic nie wiem o parapsychologii -
nie jestem nawet pewien, czy w ni� wierz�. Ale jestem
naukowcem. I wiem na pewno, �e je�eli masz jaki� szczeg�lny
problem to najlepszym sposobem, �eby zacz�� szuka�
rozwi�zania jest i�� za ka�dym �ladem, jaki si� ma - nawet
najdziwniejszym. Mo�e Fairfax ma racj�. Mo�e ten facet
potrafi ci pom�c. Jak mo�esz si� tego dowiedzie�, je�eli si�
z nim nie spotkasz?
I�� za ka�dym �ladem, nawet najdziwniejszym. Prawie
u�miecham si� nad ironi� s��w Tony'ego. Patrz� przez okno na
szar� �cian� mg�y. Gdzie� za ni�, wzbijaj�c pian� z fal,
�wiszcz�c pomi�dzy nadbrze�nymi ska�ami, czeka na mnie
wiatr. Nie czas na dum�.
Siadam sztywno wyprostowana.
- We�cie mnie do sieroci�ca. Tylko mnie tam zabierzcie, a
obiecuj�, �e jutro p�jd� zobaczy� si� z tym psychologiem.
Fairfax wysuwa do przodu szcz�k�.
- Czy ktokolwiek u Naszej Pani, Opiekunki Portu, mo�e lepiej
co� zrobi� ni� psycholog?
- Mog� opowiedzie� mi o mojej przesz�o�ci.
Prze�yka �lin� i milczy.
Roddy i Lawinia patrz� z progu, jak w�lizgujemy si� na
przednie siedzenie samochodu Tony'ego.
- Nie rozmy�licie si�? To okropna noc na jazd� - m�wi
Lawinia.
Roddy g�adzi j� delikatnie po plecach i macha do nas.
- B�d�cie bardzo ostro�ni - m�wi.
Do San Francisco nie jest daleko. W jasny dzie� droga
zabra�aby nam tylko trzydzie�ci, czterdzie�ci minut. Ale
dzisiejszej nocy jest inaczej. Mg�a jest tak g�sta, �e
rozprasza �wiat�a na tablicy rozdzielczej. Dla mnie wygl�da
to tak, jakby�my siedzieli w zaparkowanym samochodzie z
wentylatorem dmuchaj�cym w twarz. Tony zapewnia mnie, �e
poruszamy si� z pr�dko�ci� dwudziestu mil na godzin�. Nie
wiem, czy przeklina� mg��, �e tak nas op�nia, czy modli�
si�, �eby nie znikn�a. To jest omen. Znak. Tak d�ugo jak
nas otacza, wiem, �e wiatr b�dzie trzyma� si� z daleka.
Jest prawie wp� do jedenastej, kiedy docieramy do Naszej
Pani, Patronki Portu. Wysuszona ceg�a �cian wynurza si� z
nocy pe�na ciemnych okien. Godzina komplety dawno min�a,
ale Ma�e Siostry pod wezwaniem �wi�tego Kamiliusa nigdy nie
odtr�caj� go�cia w potrzebie. Zawsze kto� jest na s�u�bie.
Tony, Fairfax i ja stajemy przed masywnymi drzwiami i
naciskamy nocny dzwonek.
Wydaje si�, �e mijaj� godziny, zanim dochodzi nas g�os zza
niewielkiego, okratowanego okienka w drzwiach.
- Kto tam?
- Elektra Thorpe, Mary Fairfax i przyjaciel - odpowiadam.
- Elektra? Mary Fairfax? - Rygle zostaj� szybko
odsuni�te, drzwi szeroko otwarte i oto stoi siostra
Michaela. U�miech pe�znie przez jej blad�, roztargnion�
twarz. Prawdopodobnie oderwali�my j� od jakiej� prywatnej
modlitwy. �ciska nas i prowadzi przez westybul w stron�
biblioteki.
- Wygl�dacie na takich zmarzni�tych, kochane biedactwa.
Ale jak cudownie was widzie�! Chod�cie, chod�cie. Napali�am
w piecu. Czyta�am w�a�nie �wi�tego Augustyna. Czy wiecie co�
o nim?
Tony �mieje si� cicho.
- Kurs filozofii z pierwszego roku. Stara� si� dowie��,
�e dobro jest silniejsze od z�a.
- Tak. I uda�o mu si�. Przynajmniej w takim zakresie, jaki
interesuje Ko�ci� - m�wi siostra Michaela. U�miecha si� do
niego z nag�� serdeczno�ci�.
Fairfax rzuca si� na poplamione i pocerowane krzes�o.
- No i co, Elektro? Nie ma si� czym przejmowa�. Dobro w
ko�cu zatriumfuje.
- O co ci chodzi, moje dziecko? - pyta siostra Michaela.
Fairfax krzy�uje ramiona i zsuwa si� g��biej na krze�le.
- Ich pytaj.
Siostra Michaela podnosi pytaj�cy wzrok na mnie, jej
twarz jest na wp� zas�oni�ta przez br�zowy kwef.
- Przepraszam, siostro. Nie mam czasu na wyja�nienia.
Przyjecha�am, �eby zobaczy� si� z siostr� Jude. To pilne.
Patrzy na mnie zaciekawiona.
- Co za dziwny zbieg okoliczno�ci. Szuka�a ci�.
Staram si� prze�kn�� �lin� mimo sucho�ci w gardle.
- Nic nie wiedzia�am.
Kiwa g�ow�.
- Siostra Jude jest chora. W zesz�ym miesi�cu mia�a
�agodny zawa�. Je�li nie jest to szczeg�lnie wa�ne, raczej
wola�abym jej nie budzi�. Mog� wzi�� tw�j adres i numer
telefonu...
Czuj�, jak ro�nie we mnie panika.
- Zawa�? Czy ona wyzdrowieje? To nie jest powa�ne,
prawda?
- Nie ma powodu do niepokoju. By�a w szpitalu tylko przez
kilka dni, ale to j� os�abi�o. Wiesz, jak to jest.
- Rozumiem, ale...prosz�. Ja...prosz�. To jest wa�ne.
Przez chwil� przygl�da mi si�. Zastanawiam si�, co widzi
w mojej twarzy. L�k? Wstaje i idzie w stron� drzwi.
- Poczekajcie - m�wi.
Nie ma jej przez d�ugi czas. Siedzimy w ciszy, s�uchaj�c
zegara na kominku. Zegar wybija jedenast� i s�yszymy
szuranie kapci po kamiennej pod�odze.
Siostra Jude zawsze by�a stara, ale teraz naprawd�
wygl�da staro�ytnie. Jej kr�gos�up jest zgi�ty. Przygl�da
si� swoim stopom z du�ym napi�ciem ku�tykaj�c, opieraj�c si�
na s�katej, czarnej lasce. Ma na sobie br�zowy, wytarty
szlafrok. Srebrne w�osy wymykaj� si� spod kwefu.
Kiedy siada na jednym z krzese� przy kominku, unosi g�ow�
z wysi�kiem. Cie� u�miechu przebiega przez jej twarz.
- Witam ci�, Elektro. Sk�d wiedzia�a�, �e my�l� o
tobie? - Jej lewa powieka opada martwa i nieruchoma, ale
prawe oko l�ni w blasku ognia.
- Mia�am sen - m�wi�. - W tym �nie chcia�a� mi co� da�.
Siostra Michaela wydaje cichy d�wi�k - prawie skomlenie -
i przyciska d�o� do ust.
- Co� nie tak? - pytam. - Dobrze si� czujesz?
Zdrowa cz�� twarzy siostry Jude zastyga wyra�aj�c
niezdecydowanie i jakby b�l.
- By� mo�e jeste�my �wiadkami cudu - m�wi.- Stara�am si�
z tob� skontaktowa�, ale uniwersytet nie mia� aktualnego
adresu. Modli�am si� do Boga, �eby zes�a� ci� tutaj. -
�agodny, suchy �miech jak szept wydoby� si� z jej gard�a.-
Przez ca�e swoje �ycie my�la�am, �e epoka cud�w min�a.
Si�ga w fa�dy swego szlafroka i wyci�ga bia�� kopert�,
rozerwan� wzd�u� brzegu. Wr�cza mi j�.
Czytam napis na kopercie. Elektra, u Si�str Ma�ych pod
wezwaniem �wi�tego Kamiliusa, Dom Dziecka, San Francisco,
Kalifornia. Adres zwrotny: Tawerna Jimmy'ego, ulica Misyjna,
San Francisco. S�owo PILNE napisane drukowanymi literami
biegnie natarczywie wzd�u� dolnego brzegu. Pismo jest
chwiejne, ale wyra�ne.
Wewn�trz znajduje si� kawa�ek papieru:Droga Elektro.
Zosta�o ju� niewiele czasu. Zbli�aj� si� twoje dwudzieste
pierwsze urodziny, a taka by�a umowa. Przez to, co zrobi�em,
z�era mnie zgryzota i przed p�j�ciem do grobu musz� ci to
wyzna�. Je�eli B�g jest cho� odrobin� �askawy, znajdziesz
mnie u Jimmy'ego na Misyjnej, ka�dej nocy w tym tygodniu.
Pytaj o kapitana Fletchera.
- Co to jest? - Fairfax wyskakuje ze swego krzes�a i �apie
list. Tony czyta nad jej ramieniem.
- Jaka jest data na stemplu? - pyta.- Kiedy to by�o
nadane?
Trzymam zapomnian� kopert� pomi�dzy palcami lewej
r�ki. Tony bierze j� ode mnie, patrzy na znaczek, potem na
zegarek.
- Wys�ane w poniedzia�ek, trzynastego pa�dziernika.
Dzisiaj jest pi�tnasty, prawie szesnasty. Nadal tam b�dzie. -
Spogl�da na mnie. Na jego twarzy widz� zmarszczki, kt�rych
wcze�niej nigdy tam nie by�o.
- Mog� si� za�o�y�, �e to jej ojciec, ten skurwysyn! -
m�wi Fairfax. - Jak m�g� by� tak okrutny?
- Dlaczego to ma by� okrutne, Mary? - pyta siostra Jude.
- Je�eli on jest jej ojcem, nie okrucie�stwo kaza�o mu
napisa� taki list.
Kl�kam ko�o krzes�a siostry Jude.
- Prosz� - m�wi�.- Co wiesz o mnie? O nim? O tej nocy,
kiedy mnie tu znale�li?
U�miecha si�. Rozgarnia moje w�osy. Jej r�ka jest
szorstka i ko�cista.
- Przykro mi, Elektro. Ma�o jest do powiedzenia o tobie,
o wszystkich naszych dzieciach.
- Musi by� co�. Co�.
Unosi lekko w g�r� g�ow�, a zmarszczki na jej czole
pog��biaj� si�.
- Pami�tam, w jaki spos�b nada�y�my ci imi�
- m�wi.- By�a� owini�ta w marynarski p�aszcz, przy kt�rym
znalaz�y�my kawa�ek p��tna z napisem "Elektra". Uwa�a�y�my,
�e nadajemy ci imi� po statku. Po statku, kt�ry zaton��. Czy
to wiedzia�a�?
Kiwam g�ow�. Zastanawiam si�, jak szybko bije serce myszy
lub kolibra. Nie szybciej ni� moje.
- C�. To wydawa�o si� pasowa�. "Elektra" zaton�a tu�
przed tym, jak si� zjawi�a�, a na jej pok�adzie zgin�o
dziecko.
Daj� ulg� mojemu pulsuj�cemu czo�u opieraj�c je o
krzes�o. Drewno jest ch�odne i przyjemne w dotyku.
- Zjawi�a� si� w listopadzie. Podczas sztormu, w czasie
kt�rego zagin�� ten statek.
- Moje urodziny s� 17 listopada.
- Nie...nie, obchodzimy urodziny podrzutka w rocznic�
jego przybycia do nas. Wi�c chocia� zjawi�a� si� tutaj w
po�owie listopada, twoje prawdziwe urodziny musz� przypada�
sporo przed t� dat�. - U�miecha si� oddalaj�c od nas my�l�.-
Nigdy ani wcze�niej ani p�niej nie widzia�am dziecka o tak
jasnych oczach. By�a� taka ciekawa �wiata.
Te ostatnie s�owa ledwo s�ysz�. Jestem zaj�ta zbieraniem
okruch�w dowod�w. Je�eli siostra Jude ma racj�, jestem o
miesi�c starsza ni� my�la�am. Moje dwudzieste pierwsze
urodziny mog� by� dzisiaj, albo wczoraj czy jutro, a nie w
przysz�ym miesi�cu.
- Siostro Jude, czy domy�lasz si�, kto m�g� napisa� ten
list? - pyta Tony.
Siostra potrz�sa g�ow�.
- Nie. Tak, jak m�wi Fairfax, prawdopodobnie jej ojciec.
Powoli pewna my�l przedziera si� przez moj�
pod�wiadomo��. Teraz sp�ywa na miejsce pomi�dzy wszystkimi
innymi my�lami.
- On jest tym m�czyzn� we mgle - m�wi�.- �eglarzem
stoj�cym za ogrodzeniem placu zabaw. Jestem tego pewna.
Musz� go znale��. Im szybciej, tym lepiej.
- Co za m�czyzna we mgle? - pyta Fairfax.
- M�czyzna, kt�rego widzia�am jako ma�a dziewczynka.
Przy�ni� mi si� tej nocy, kiedy by�o za�mienie.
Tony odwraca si� do mnie, jego twarz jest dziwnie �agodna
w �wietle ognia.
- Elektro, wiesz, �e ko�o misji kr�c� si� nieraz zupe�nie
stukni�ci ludzie. Pozw�l mi go znale��, porozmawia� z nim,
upewni� si�, �e on nie planuje czego�...czego�, co by ci�
mog�o skrzywdzi�.
K�ad� r�k� na jego ramieniu, dotykaj�c go po raz
pierwszy. Nawet przez koszul� i postrz�piony sweter czuj�
jego ciep�o. A mo�e to tylko moje r�ce s� zimne.
- Dzi�kuj�, ale nie ma czasu - m�wi� prawie szeptem.
Fairfax robi dwa kroki w moim kierunku, zatrzymuje si�,
zaciska pi�ci.
- Nie id�, Elektro. Boj� si�. Co� jest nie tak.
U�miecham si� do niej. Czuj� jakby ten u�miech ogrzewa�
mnie od �rodka.
- Ty wiesz, jak to jest, Fairfax. Wiem, �e wiesz. On mo�e
mi powiedzie�, kim jestem.
Bior� r�k� siostry Jude mi�dzy moje d�onie. Zna�am j�
ca�e swoje �ycie, a teraz odchodz�, c� mog� powiedzie�?
Ale ona odzywa si�, zanim mnie si� to udaje.
- My�l�, �e wr�cisz - m�wi.
Moje gard�o jest tak �ci�ni�te, �e ledwie jestem w stanie
odpowiedzie�.
- Je�eli b�d� mog�a, wr�c�.
Patrzy na mnie swym jednym, przeszywaj�cym okiem.
- We� m�j krzy� - m�wi, nachylaj�c si�, �ebym mog�a
rozpi�� �a�cuch okalaj�cy jej szyj�. Jej g�os jest twardy,
zimny, pe�en autorytetu, kt�rego nikt nie mo�e zignorowa�.
- Tak, siostro - odpowiadam automatycznie, jak
niesko�czon� ilo�� razy wcze�niej, kiedy nauki i polecenia
nie by�y tak wa�ne jak w tej chwili. Si�gam i rozpinam
zamek. Krzy� jest ma�y, zrobiony z ciemnego drewna, r�cznie
rze�biony w zawi�y wz�r. Zapinam �a�cuch na w�asnej szyi.
- Jest taki wers w poemacie "W�drowiec" - m�wi. - B�g
opiekuje si� tymi, kt�rzy mu �lubuj�.
- Je�eli b�d� mog�a, wr�c� - szepcz�.
Od chwili kiedy wjechali�my w ulic� Misyjn�, licz�
latarnie uliczne. Trzy, pi��, siedem. We mgle, kt�ra wydaje
si� teraz troch� rzadsza, wygl�daj� najpierw jak chmury
�wiat�a i rosn� w jasne aureole. Dwadzie�cia jeden. Powtarzam
t� liczb� w my�lach, zastanawiaj�c si�, co czyni j� tak
specjaln�. Nie cyfra jeden. Nie kwadrat. Trzy si�demki.
Trzy jak Tr�jca �wi�ta, siedem, bo jest to cyfra magiczna i
by�a magiczna od pocz�tku �wiata.
"U Jimmy'ego" to parterowa spelunka stoj�ca na opuszczonym
rogu. Powy�ej kapi�cego od brudu frontowego okna zapala si�
i ga�nie neon, najpierw r�owa, naga kobieta, potem zielona
palma. Nie musimy szuka� miejsca do zaparkowania.
�agodne tchnienie bryzy �askocze m�j policzek. Mg�a
podnosi si�.
- �pieszmy si� - ponaglam.
Tony przepycha si� przez drzwi w ciemno�� tawerny. W
pierwszej chwili nic nie widz�. Zapach nie�wie�ego piwa i
rumu jest tak mocny, �e m�j �o��dek zaczyna si� skr�ca�. Na
ka�dym stole stoi �wieca w okr�g�ym, czerwonym szkle. W ich
mizernym �wietle udaje mi si� dojrze� barmana, du�ego
m�czyzn� wycieraj�cego kufle fartuchem.
- Czego chcecie? - pyta.
- Szukamy kogo�, kto nazywa si� kapitan Fletcher - m�wi
Tony.- Powiedzia�, �e mo�na go znale�� tutaj.
Barman wskazuje g�ow� na koniec sali.
Torujemy sobie drog� mi�dzy kulawymi sto�ami, przy
kt�rych pojedynczo lub po dw�ch siedz� stali go�cie. W
odosobnionym k�cie, z daleka od drzwi, wida� rozczochran�
posta� zgarbion� nad kieliszkiem i butelk� whisky.
- Kapitan Fletcher? - pyta Tony.
- A kim, u diab�a, ty jeste�? - odpowiada m�czyzna
obejmuj�c ramionami butelk� w ge�cie ochrony.
- Przyprowadzi�em Elektr�.
M�czyzna wci�ga oddech, potem wzdycha, prawie j�czy.
- Obliczy�em, �e ju� jej nie ma - m�wi.
Odsuwam krzes�o z drogi i siadam naprzeciwko niego.
Wpatruj� si� w jego twarz staraj�c si� dopasowa� j� do
twarzy zza ogrodzenia. Zbyt wiele zmarszczek i �wiat�o nie
jest wystarczaj�ce. Mam tylko dziwne uczucie czego�
znajomego.
- Czas leci jak tkackie cz�enko - m�wi� - i
przemija bez nadziei.
W czerwonym �wietle �wiecy widz� �zy sp�ywaj�ce po jego
policzkach.
- Wspomnij, �e dni moje jak powiew. Ponownie oko me
szcz�cia nie zazna.
- Co to znaczy? - szepcz�.- �ni�o mi si� miesi�cami.
Patrzy na mnie zrozpaczony.
- S�odki Bo�e. W ci�gu tych dwudziestu jeden lat
nauczy�em si� ca�ej cholernej ksi�gi Hioba* na pami��. Je�li
chcesz wiedzie�, to jest z niej. Mog�o by� r�wnie dobrze
napisane dla mnie. B�g jeden wie, jak wiele razy prosi�em go,
�eby albo mnie zabra�, albo mi wybaczy�, �eby to si�
wreszcie sko�czy�o.
- Co ci wybaczy�? - pyta Fairfax, pochylaj�c si� nad nim.
- Co zrobi�e� Elektrze?
Kapitan Fletcher odrzuca w ty� g�ow� i wybucha �miechem.
- A to dobre. K t � r e j Elektrze? Jest ich zdecydowanie za
du�o na tym zawszonym kawa�ku �wiata.
Nagle dochodzi mnie cichy odg�os, nies�yszalny dla kogo�,
kto go nie nas�uchuje - to bryza delikatnie skrobie w okno
tawerny Jimma. Moje wargi robi� si� suche.
- Czy jeste� moim ojcem?
Wci�� si� �mieje, prawie bezradnie, z jakiego� �artu,
kt�rego nikt poza nim nie dostrzega.
- Twoim ojcem - powtarza.- Gdybym by� twoim ojcem,
wszystko by�oby teraz znacznie prostsze, prawda?
Zdaj� sobie spraw�, �e przez ca�y czas wstrzymywa�am
oddech. Wypuszczam go teraz, zmieszana ulg�, jak� czuj�. M�j
ojciec jest lepszym cz�owiekiem ni� ten Fletcher. Nadal mog�
o nim marzy�.
- Napisa�e�, �e znajd� ci�, je�eli B�g jest �askawy.
No c�, znalaz�am - m�wi�. - I chc� wiedzie� o co ci
chodzi�o z tym uk�adem i czasem, kt�ry si� ko�czy.
Jego �miech urywa si� r�wnie nagle, jak si� zacz��, oczy
zachodz� mg��. Ckliwy, �a�osny pijak. Staram si� nie gardzi�
nim za jego s�abo��. Cokolwiek zrobi�, nienawidzi za to sam
siebie. To powinno wystarczy�.
- Dwadzie�cia jeden lat temu by�em kapitanem statku -
m�wi.- Statku, kt�ry nazywa� si� "Elektra". Wspania�ego,
�mierdz�cego statku, kt�ry zaton�� podczas sztormu. Nikt nie
zgin��. Wiecie dlaczego? Poniewa� zawar�em uk�ad z wiatrem.
Zabra�em ci� z ramion matki. I u�y�em ci�, �eby kupi�
nasze �ycia. U�y�em ci� jako zastawu. Ka�dy �eglarz wie, �e
wiatr jest zawsze zainteresowany, gdy w gr� wchodzi dusza.
Szczeg�lnie dusza dziecka.
Przez d�ug� chwil� nikt nic nie m�wi. Potem Fairfax
pochyla si� nad sto�em i odzywa si� g�osem zbyt cichym, �eby
by� przekonywaj�cy.
- To kompletna bzdura.
Tony ze �ci�gni�t� twarz� przygl�da si� kapitanowi
Fletcherowi.
- Nie wierz� ci. Je�eli m�wisz prawd�, dlaczego wiatr nie
wzi�� jej od razu. Dlaczego czeka� tak d�ugo?
Kapitan odpowiada mu szalonym u�miechem.