372

Szczegóły
Tytuł 372
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

372 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 372 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

372 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "Spokojne g�ry" autor: Raymond Chandler Warszawa 1990 Pisa� R. Du� Korekty dokona�y K. Kruk i K. Markiewicz * * * I List nadszed� tu� przed po�udniem, przez umy�lnego, tania koperta z adresem nadawcy: F. S. Lacey, Puma Point, Kalifornia. W �rodku czek na sto dolar�w, p�atny got�wk� i podpisany "Frederick S. Lacey", oraz kartka zwyk�ego bia�ego papieru. Oto jej nieudolnie wystukana na maszynie tre��: "Pan John Evans Szanowny Panie: Len Esterwald poda� mi Pana nazwisko. Moja sprawa jest pilna i �ci�le poufna. Za��czam zaliczk�. Prosz� przyjecha� do Puma Point w czwartek, po po�udniu albo wieczorem, je�li to w og�le mo�liwe, zatrzyma� si� w hotelu Pod G�ow� Indianina i zadzwoni� do mnie pod numer 2306. Z powa�aniem Fred Lacey" Od tygodnia trwa� zast�j w interesie, a tu zapowiada� si� ciekawy dzie�. Bank, na kt�ry opiewa� czek, mie�ci� si� o sze�� przecznic ode mnie. Poszed�em tam, zrealizowa�em czek, zjad�em lunch, wyprowadzi�em samoch�d z gara�u i ruszy�em w drog�. W dolinie by�o gor�co, w San Bernardino jeszcze gor�cej, upa� panowa� nawet na wysoko�ci pi�ciu tysi�cy st�p, gdzie dotar�em po przejechaniu pi�tnastu mil szos� szybkiego ruchu w stron� jeziora Puma. Pokona�em czterdzie�ci z pi��dziesi�ciu mil kr�t� drog�, nim zacz�o si� och�adza�, ale tak naprawd� nie by�o ch�odno, p�ki nie dojecha�em do tamy i nie ruszy�em wzd�u� po�udniowego brzegu jeziora, mijaj�c liczne granitowe g�azy i rozrzucone po r�wninie obozowiska. By�o p�ne popo�udnie, kiedy dotar�em do Puma Point, czu�em si� jak wypatroszona ryba. Hotel Pod G�ow� Indianina okaza� si� br�zowym budynkiem na skrzy�owaniu, vis ~a vis sali ta�c�w. Zameldowa�em si�, wnios�em na g�r� walizk� i rzuci�em j� w ponurym, nieprzyjaznym pokoju z owaln� mat� na pod�odze, podw�jnym ��kiem w k�cie i wisz�cym samotnie na go�ej sosnowej �cianie kalendarzem producenta sprz�tu komputerowego, pomarszczonym w powietrzu suchego g�rskiego lata. Umy�em twarz, r�ce i zszed�em na d� co� zje��. Sala baru, przylegaj�ca do hotelowego hallu, pe�na by�a zion�cych alkoholem m�czyzn w sportowych ubraniach oraz kobiet w szortach lub w spodniach, z krwistymi paznokciami i brudnymi mankietami. Facet o brwiach niczym JOhn L. Lewis grasowa� po sali z cygarem wbitym mi�dzy wargi. Szczup�y, bladooki kasjer w samej koszuli usi�owa� z�apa� wyniki wy�cig�w w Hollywood Park na radyjku, w kt�rym tyle by�o trzask�w, ile wody w pur~ee z kartofli. W mrocznym zakamarku sali zesp� country, sk�adaj�cy si� z pi�ciu defetyst�w w bia�ych marynarkach i purpurowych koszulach, pr�bowa� si� przebi� przez gwar lokalu. Zmiot�em z talerza to, co w karcie nazwano pe�nym obiadem, zam�wi�em w�dk�, �eby mie� przy czym posiedzie�, a potem wyszed�em na g��wn� ulic� miasteczka. Wci�� by�o ca�kiem jasno, ale neony ju� �wieci�y. Wiecz�r rozbrzmiewa� klaksonami samochod�w, piskliwymi g�osami, grzechotem kr�gli, strza�ami z broni kaliber 22 na strzelnicy, muzyk� z szafy graj�cej, a nad tym wszystkim g�rowa� ochryp�y, twardy �oskot motor�wek na jeziorze. Na rogu ulicy, naprzeciwko poczty, dostrzeg�em niebiesko-bia�� strza�k� z napisem: "Telefon". Ruszy�em zakurzonym poboczem drogi, kt�ra nagle sta�a si� spokojna, ch�odna i pachnia�a sosnami. Oswojona �ania z futrzanym ko�nierzem przesz�a przez jezdni� dwa kroki ode mnie. Urz�d telefoniczny mie�ci� si� w drewnianym baraku, by�a w nim budka z automatem. Zamkn��em si� w niej, wrzuci�em monet� i wykr�ci�em 2306. Odezwa� si� kobiecy g�os. - Czy zasta�em pana Freda Laceya? - zapyta�em. - Przepraszam, a kto dzwoni? - Nazywam si� Evans. - Pana Laceya w tej chwili nie ma w domu. Czy spodziewa si� pa�skiego telefonu? Dwa jej pytania przypada�y na jedno moje. To mi si� nie podoba�o. - Czy m�wi� z pani� Lacey? - Tak, jestem jego �on�. Pomy�la�em, �e g�os ma napi�ty, podenerwowany, ale niekt�rzy ludzie zawsze w ten spos�b m�wi�. - Dzwoni� w interesie - powiedzia�em. - Kiedy wr�ci pani m��? - Nie wiem dok�adnie. My�l�, �e przed noc�. A co pan... - Gdzie znajduje si� wasz domek, pani Lacey? - Mieszkamy w Ball Sage Point, jakie� dwie mile na zach�d od miasteczka. Czy pan stamt�d telefonuje? Czy pan... - Zadzwoni� jeszcze raz za godzin�. - Poinformowa�em i od�o�y�em s�uchawk�. Wyszed�em z kabiny. W drugim ko�cu baraku ciemnosk�ra dziewczyna w spodniach pisa�a przy biureczku w czym�, co wygl�da�o na ksi�g� rachunkow�. Spojrza�a na mnie i u�miechn�a si�. - Jak si� panu podobaj� g�ry? - zapyta�a. - Pi�kne. - Tu jest bardzo spokojnie - powiedzia�a. - Mo�na wypocz��. - Tak. Czy pani zna mo�e niejakiego Freda Laceya? - Laceya? Ach, tak, w�a�nie im zak�adano telefon. Kupili domek Baldwina. Sta� pusty przez dwa lata, a teraz oni go kupili. To na samym ko�cu Ball Sage Point, spory dom na wzg�rku, z widokiem na jezioro. Widok tam naprawd� wspania�y. Czy pan zna pana Laceya? - Nie - odrzek�em i wyszed�em na dw�r. Oswojona �ania sta�a w przej�ciu mi�dzy barierkami odgraniczaj�cymi chodnik. Pr�bowa�em j� usun�� z drogi, ale nie chcia�a si� ruszy�, wi�c przekroczy�em barierk�, wr�ci�em do hotelu i wsiad�em do samochodu. Na wschodnim kra�cu miasteczka mie�ci�a si� stacja benzynowa. Zatankowa�em i spyta�em go�cia w sk�rze, kt�ry mnie obs�ugiwa�, gdzie jest Ball Sage Point. - Prosta sprawa - odpar�. - Prosta jak drut. Znajdzie pan Ball Sage Point bez problemu. Pojedzie pan t�dy, prosto, jakie� p�torej mili, minie pan ko�ci� katolicki i ob�z Kincaid, potem ko�o piekarni skr�ci pan w prawo, dojedzie pan do obozu ch�opi�cego Willertona i jak pan ju� minie ob�z, to b�dzie pierwszy skr�t w lewo. Piaszczysta droga, pe�na wyboj�w. Nie od�nie�aj� jej zim�, ale teraz przecie� nie zima. Zna pan tam kogo�? - Nie. Da�em mu pieni�dze. Poszed� po reszt� i wr�ci�. - Tu jest spokojnie - oznajmi�. - Mo�na wypocz��, panie...? - Murphy. - Mi�o mi pana pozna�, panie Murphy - powiedzia� i u�cisn�� mi r�k�. - Niech pan do mnie wpada. Ciesz� si�, �e mog�em pana obs�u�y�. Wi�c do Ball Sage Point musi pan jecha� prosto, t� drog�... - Tak - stwierdzi�em i zostawi�em go w p� s�owa. Uzna�em, �e wiem ju�, jak trafi� do Ball Sage Point, wi�c zawr�ci�em i pojecha�em w przeciwnym kierunku. Mo�e Fred Lacey nie chcia�by mnie widzie� w swoim domku? Tu� za hotelem brukowana droga skr�ca�a w d�, ku przystani motor�wek, a potem na wsch�d, wzd�u� brzegu jeziora. Stan wody by� niski. Byd�o pas�o si� na zakwaszonej ��ce, kt�r� wiosn� zalewa�a woda. Kilku nieruchomych turyst�w �owi�o z ��dek okonie lub samog�owy. Niespe�na mil� za ��kami piaszczysta droga wi�a si� ku pod�u�nemu wzniesieniu poro�ni�temu ja�owcem. Niedaleko brzegu sta� jasno o�wietlony pawilon taneczny. Rozbrzmiewa� ju� muzyk�, cho� na tej wysoko�ci wydawa�o si�, �e jest dopiero p�ne popo�udnie. Mia�em wra�enie, �e zesp� gra u mnie w kieszeni. Dziewczyna gard�owym g�osem �piewa�a "Pie�� dzi�cio�a". Przejecha�em obok pawilonu, muzyka stopniowo cich�a, a droga stawa�a si� coraz gorsza, coraz bardziej wyboista. Przemkn�� ko�o mnie domek nad jeziorem, a za nim by�y ju� tylko sosny, ja�owce i l�ni�ca tafla. Zatrzyma�em samoch�d prawie pod szczytem wzniesienia i podszed�em do wielkiego obalonego drzewa, kt�rego korzenie stercza�y na dwana�cie st�p w g�r�. Siad�em, opieraj�c si� o drzewo, na suchej jak pieprz ziemi, i zapali�em fajk�. Cisza, spok�j, z dala od wszystkiego. Ko�o przeciwleg�ego brzegu jeziora dwie motor�wki wy�cigowe bawi�y si� w berka, ale po tej stronie by�a tylko cicha woda, ciemniej�ca w g�rskim zmierzchu. Zastanawia�em si�, kim u diab�a jest ten Fred Lacey, czego chce i dlaczego, skoro mia� tak� piln� spraw�, nie czeka� w domu ani nie zostawi� wiadomo�ci. D�ugo nad tym nie deliberowa�em. Wiecz�r by� taki spokojny. Pali�em, patrzy�em na jezioro, w niebo, a tak�e na drozda, kt�ry siedzia� na nagiej ga��zce u szczytu wysokiej sosny i czeka�, a� �ciemni si� na tyle, �eby m�g� za�piewa� swoj� ko�ysank�. Gdy up�yn�o p� godziny, wsta�em, wykopa�em obcasem do�ek w mi�kkim gruncie, wystuka�em popi� z fajki i zasypa�em go, mocno ubijaj�c ziemi�. Bez �adnego powodu zrobi�em kilka krok�w w stron� jeziora i tak doszed�em do ko�ca drzewa. Wtedy ujrza�em stop�. By�a w bia�ej tenis�wce, przypuszczalnie numer dziewi��. Obszed�em korzenie drzewa. Znalaz�em jeszcze jedn� stop�, tak�e w bia�ej tenis�wce. Ponadto bia�e spodnie z pospinanymi nogawkami, a w nich nogi, oraz tors w bladozielonej koszuli sportowej, wypuszczonej na wierzch, z kieszeniami jak w swetrze. Przy szyi mia�a wyci�cie w kszta�cie litery V, przez kt�re wida� by�o w�osy pokrywaj�ce klatk� piersiow�. M�czyzna w �rednim wieku, �ysawy, w porz�dnej br�zowej marynarce. Nad grub� warg� mia� cienki, podgolony w�sik, a w ustach, lekko, jak to zwykle bywa, uchylonych, wida� by�o du�e, mocne z�by. Twarz z tych, do kt�rych pasuje wielkie �arcie, ale nie pasuj� smutki. Oczy patrzy�y w niebo. Nie mog�em jednak pochwyci� jego wzroku. Na zielonej sportowej koszuli, z lewej strony, ujrza�em plam� krwi wielko�ci talerza do drugiego dania. Po�rodku mog�a si� znajdowa� osmalona dziura. Ale pewno�ci nie mia�em. �wiat�o by�o ju� troch� zawodne. Pochyli�em si� i wymaca�em zapa�ki oraz papierosy w kieszeniach koszuli, w bocznych kieszeniach spodni kilka kawa�k�w metalu, przypominaj�cych klucze, i drobne. Obr�ci�em go nieco, �eby si� dosta� do bioder. By� jeszcze mi�kki i tylko troch� zimnawy. Portfel z nie wyprawionej sk�ry ciasno wype�nia� praw� tyln� kiesze�. Wyci�gn��em go, napieraj�c kolanem na plecy. W �rodku by�o dwana�cie dolar�w i kilka bilet�w wizytowych, ale mnie najbardziej interesowa�o nazwisko na prawie jazdy. Zapali�em zapa�k�, �eby dobrze je odczyta� w zamieraj�cym �wietle dziennym. W�a�cicielem prawa jazdy by� Frederick Shield Lacey. * * * II Od�o�y�em portfel na miejsce, wsta�em i pilnie si� rozgl�daj�c, zrobi�em pe�ne ko�o. W polu widzenia nie by�o nikogo, ani na l�dzie, ani na wodzie. W tym �wietle nikt nie m�g�by zobaczy�, co robi�, chyba �e zupe�nie z bliska. Przeszed�em kilka krok�w i schyli�em si�, �eby sprawdzi�, czy zostawiam �lady. Nie. Ziemi� pokrywa�o stare sosnowe igliwie oraz rozpadaj�ce si� w py� pr�chno. Rewolwer le�a� w odleg�o�ci czterech st�p, prawie pod pniem drzewa. Nie chcia�em go dotyka�. By� to wielostrza�owy colt kaliber 22 z ko�cian� r�koje�ci�. Tkwi� na p� zagrzebany w kopczyku brunatnego, spr�chnia�ego drewna. Po kopczyku chodzi�y mr�wki, jedna pe�z�a po b�benku rewolweru. Wyprostowa�em si� i jeszcze raz szybko rozejrza�em. Po jeziorze leniwie p�yn�a motor�wka, niewidoczna z przyl�dka. S�ysza�em j�kanie si� d�awionego silnika ale jej samej nie widzia�em. Ruszy�em z powrotem do samochodu. Ju� do niego dochodzi�em, kiedy zza krzaka manzanity wychyn�a jaka� drobna posta�. Ujrza�em b�ysk okular�w i jeszcze czego� trzymanego w d�oni. - Podnosimy r�ce do g�ry, prosz� bardzo - zasycza� g�os. To by�o dobre miejsce na bardzo szybk� ucieczk�. Obawia�em si�, �e moja nie by�aby do�� szybka. Podnios�em r�ce do g�ry. Drobna posta� obesz�a krzak manzanity. To co� b�yszcz�ce poni�ej okular�w okaza�o si� pistoletem. Do�� du�ym pistoletem. Teraz zbli�a� si� do mnie. W drobnych, os�oni�tych czarnym w�sikiem ustach b�ysn�� z�oty z�b. - Teraz si� obracamy, bardzo prosz� - m�wi� �agodnie mi�y, cichy g�os. - Widzieli�my cz�owieka, co le�y na ziemi? - Niech pan pos�ucha - zacz��em. - Ja tu jestem obcy. Ja... - Teraz si� szybko obracamy - powiedzia� zimno m�czyzna. Wykona�em zwrot. Lufa pistoletu mo�ci�a si� w okolicach mojego kr�gos�upa. Drobna, zwinna r�ka dotyka�a mnie tu i �wdzie, by zatrzyma� si� na pistolecie pod pach�. G�os co� za�wierka�. R�ka pow�drowa�a na biodro. Ucisk portfela usta�. Bardzo zr�czny kieszonkowiec. Niemal nie poczu�em, �e mnie dotyka. - Teraz ogl�dam portfel. Stoimy bez ruchu - poleci� g�os. Pistolet si� odsun��. Kto� naprawd� dobry mia�by w tej chwili szans�. Rzuci�by si� szybko na ziemi�, zrobi� z pozycji kl�cz�cej fiko�ka do ty�u i stan�� naprzeciw wroga z b�yszcz�cym pistoletem w r�ku. To by si� sta�o b�yskawicznie. Dobry facet za�atwi�by tego ma�ego okularnika tak, jak stara kobieta wyrywa sobie z�b, jednym p�ynnym ruchem. Jako� mi si� wydawa�o, �e nie jestem do�� dobry. Portfel wr�ci� do tylnej kieszeni, a pistolet - w okolice kr�gos�upa. - A wi�c - odezwa� si� �agodnie g�os - przyje�d�aj�c tutaj, pope�nili�my b��d. - Ty tak twierdzisz, bracie - odpar�em. - Niewa�ne - powiedzia� g�os. - Teraz si� wynosimy. Do domu. Pi��set dolar�w. Bez jednego s�owa. Najdalej za tydzie�, licz�c od dzisiaj, znajdzie si� pi��set dolar�w. - �wietnie - stwierdzi�em. - Czy ma pan m�j adres? - Bardzo zabawne - za�wierka� g�os. - Cha, cha, cha. Co� waln�o mnie od ty�u na wysoko�ci prawego kolana i noga ugi�a si� pode mn� raptownie, jak zawsze, gdy r�bn�� w to miejsce. Ju� zaczyna�em czu� b�l g�owy, tam gdzie spodziewa�em si� uderzenia pistoletem, ale facet mnie nabra�. Otrzyma�em cios, jakim zabija si� kr�liki. Prawdziwy majstersztyk, zadany kantem szczup�ej, ale twardej d�oni. Urwa� mi g�ow�, kt�ra polecia�a prawie do samego jeziora, zawr�ci�a jak bumerang i z przera�liwym chrz�stem wyl�dowa�a na szczycie kr�gos�upa. A jeszcze po drodze zd��y�a nabra� w usta sosnowych igie�. W dusznym pomieszczeniu z zamkni�tymi oknami panowa�a g��boka noc. Moja klatka piersiowa oddycha�a z trudem, przyci�ni�ta do pod�o�a. Plecy przygniata�a mi tona w�gla. Jedna szczeg�lnie twarda bry�a wbija�a mi si� w kr�gos�up. Wydawa�em jakie� d�wi�ki, ale zapewne niezbyt istotne. W ka�dym razie nikt si� nimi nie przejmowa�. Us�ysza�em narastaj�cy �oskot motor�wki, a nast�pnie lekkie kroki po szpilkowym pod�o�u, przypominaj�ce suche trzaski. Potem kilka g�o�nych chrz�kni�� i kroki oddali�y si�. Gdy zn�w powr�ci�y, odezwa� si� chrapliwy, nie pozbawiony obcego akcentu g�os. - Co tu masz, Charlie? - Nic takiego - za�wierka� Charlie. - Pali� fajk�, nic innego nie robi�. Turysta, cha, cha, cha. - Widzia� sztywnego? - Nie widzia� - odpar� Charlie. - Zastanawia�em si�, dlaczego. - Dobra, idziemy. - Och, szkoda - stwierdzi� Charlie. - Szkoda. Ci�ar przesta� uciska� moje plecy, twarde bry�y w�gla nie wbija�y mi si� ju� w kr�gos�up. - Szkoda - powt�rzy� Charlie. - Ale co robi�. Tym razem mnie nie nabra�. Uderzy� pistoletem. Wpadnijcie do mnie, pozwol� wam dotkn�� guza na karku. Mam ich tam kilka. Czas mija� i w ko�cu, st�kaj�c, d�wign��em si� na kl�czki. Postawi�em jedn� stop� na ziemi, opar�em si� na niej, otar�em twarz wierzchem d�oni, postawi�em drug� stop� i wygrzeba�em si� z dziury, w kt�rej, zdawa�o mi si�, tkwi�. Tu� przed oczyma mia�em blask wody, pociemnia�ej teraz z braku s�o�ca, ale rozsrebrzonej przez ksi�yc. Na prawo widzia�em wielkie zwalone drzewo. Wszystko wr�ci�o. Ostro�nie podszed�em do pnia, opuszkami palc�w obmacuj�c kark. By� opuchni�ty i mi�kki, ale nie krwawi�. Przystan��em, szukaj�c kapelusza, ale przypomnia�em sobie, �e zostawi�em go w samochodzie. Obszed�em drzewo dooko�a. Ksi�yc �wieci� bardzo jasno, jak to si� zdarza tylko w g�rach lub na pustyni. Przy takim �wietle mo�na prawie czyta� gazet�. Nietrudno by�o stwierdzi�, �e na ziemi nie le�� ju� zw�oki, a pod pniem nie kryje si� rewolwer z pe�zaj�cymi po nim mr�wkami. Ziemia sprawia�a wra�enie zamiecionej i zagrabionej. Sta�em nads�uchuj�c, ale s�ysza�em jedynie pulsuj�c� w skroniach krew i czu�em, �e boli mnie g�owa. Moja r�ka pow�drowa�a pod pach� - pistolet by� na swoim miejscu. Potem do tylnej kieszeni - portfel te� by� na miejscu. Wyci�gn��em go i sprawdzi�em, czy s� pieni�dze. Wygl�da�o na to, �e s� wszystkie. Powlok�em si� do samochodu. Chcia�em dotrze� do hotelu, wypi� par� kieliszk�w i wskoczy� do ��ka. Mia�em zamiar spotka� si� z Charliem, ale nie od razu. Przede wszystkim musia�em si� na troch� po�o�y�. By�em dorastaj�cym ch�opcem, kt�ry potrzebuje wypoczynku. Wsiad�em do samochodu, uruchomi�em silnik, zawr�ci�em ostro�nie na mi�kkim pod�o�u i piaszczyst� drog� dojecha�em do szosy. Nie spotka�em innych samochod�w. W pawilonie tanecznym nad brzegiem jeziora nadal gra�a muzyka, wokalistka gard�owym g�osem oznajmia�a: "Ju� nigdy si� nie u�miechn�". Kiedy znalaz�em si� na szosie, w��czy�em �wiat�a drogowe i skr�ci�em w kierunku miasteczka. Miejscowy policjant tkwi� w jednopokojowym sosnowym baraku, nieco powy�ej przystani, vis ~a vis stra�y po�arnej. Wewn�trz �wieci�a go�a �ar�wka, widoczna przez oszklone drzwi. Zatrzyma�em si� po drugiej stronie szosy i sp�dzi�em d�u�sz� chwil� w samochodzie, obserwuj�c posterunek. W �rodku, na obrotowym krze�le, za biurkiem z szufladami, siedzia� m�czyzna bez nakrycia g�owy. Otworzy�em drzwiczki samochodu i ju� wysiada�em, zawaha�em si� jednak. Zapali�em silnik i odjecha�em. W ko�cu musia�em zapracowa� na te sto dolar�w. * * * III Pojecha�em dwie mile za miasteczko i ko�o piekarni skr�ci�em w niedawno naprawion� drog�, wiod�c� ku jezioru. Min��em kilka camping�w, nast�pnie zobaczy�em br�zowawe namioty obozu ch�opi�cego, mi�dzy nimi lampy, i us�ysza�em brz�k talerzy dobiegaj�cy z namiotu, w kt�rym zmywano naczynia. Nieco dalej droga okr��a�a zatoczk�, za zakr�tem odchodzi�a w bok piaszczysta dr�ka. By�a przeorana g��bokimi koleinami, z piachu wystawa�y liczne kamienie, drzewa prawie nie pozwala�y przejecha�. Min��em kilka o�wietlonych domk�w z nie okorowanej sosny. Potem droga zacz�a si� pi�� w g�r�, zrobi�o si� przestronniej, a po chwili na szczycie wzniesienia pojawi� si� spory dom z widokiem na po�o�one u jego st�p jezioro. Mia� dwa kominy i otoczony by� wiejskim p�otem, za kt�rym znajdowa� si� podw�jny gara�. Od strony jeziora ujrza�em d�ugi ganek, schodki prowadzi�y do wody. Z okien pada�o �wiat�o. W blasku moich reflektor�w mog�em odczyta� nazwisko Baldwin, wymalowane na drewnianej tabliczce przybitej do drzewa. W porz�dku, to dom, kt�rego szukam. W otwartym gara�u sta� samoch�d. Zatrzyma�em si� nieco dalej i podszed�em, �eby dotkn�� rury wydechowej. By�a zimna. Za furtk� w wiejskim stylu oznakowana kamieniami �cie�ka prowadzi�a do ganku. Drzwi otwar�y si�, kiedy do nich podszed�em. Na progu sta�a wysoka kobieta, jej sylwetka odcina�a si� na tle �wiat�a. W tej samej chwili min�� j� ma�y, g�adkow�osy piesek, sturla� si� po schodkach, przednimi �apkami uderzy� mnie w brzuch, potem zsun�� si� na ziemi� i zacz�� biega� w k�ko, piszcz�c z rado�ci. - Siad, Jasna! - zawo�a�a kobieta. - Siad! Czy to nie �mieszna suczka? Ma�a �mieszna suczka... kt�ra mia�a ojca kojota. Piesek wr�ci� p�dem do domu. - Czy m�wi� z pani� Lacey? Nazywam si� Evans. Dzwoni�em mniej wi�cej przed godzin�. - Tak, nazywam si� Lacey - odpar�a. - M�� jeszcze nie wr�ci�. Ju�... ale mo�e niech pan wejdzie... Jej g�os by� nieco przyt�umiony, jak g�osy we mgle. Kiedy wszed�em, zamkn�a za mn� drzwi i sta�a, patrz�c na mnie, potem lekko si� wzdrygn�a i usiad�a na wyplatanym krze�le. Sam zaj��em drugie, identyczne. Piesek pojawi� si� znienacka, skoczy� mi na r�ce, poliza� j�zyczkiem w czubek nosa i zeskoczy�. By� ma�y, szary, mia� spiczasty nos i d�ugi puszysty ogon. W du�ym, pod�u�nym pokoju o kilku oknach z przybrudzonymi firankami znajdowa�y si�, opr�cz sporego kominka, india�skie makatki, dwie sofy ze sp�owia�ymi kretonowymi narzutami i jeszcze kilka wyplatanych krzese�, niezbyt wygodnych. Na �cianie wisia�o kilka par jelenich rog�w, jedne z sze�cioma odnogami. - Fred jeszcze nie wr�ci� - powt�rzy�a. - Nie mam poj�cia, co go zatrzymuje. Skin��em g�ow�. Pani Lacey by�a blada. Wyj�wszy nieco zmierzwione ciemne w�osy, wygl�da�a schludnie. Dwurz�dowy czerwony �akiet z metalowymi guzikami, szare flanelowe spodnie, a na go�ych nogach sanda�y ze �wi�skiej sk�ry o grubych drewnianych podeszwach. Do tego naszyjnik z matowych bursztyn�w i we w�osach opaska z materia�u w kolorze przydymionego r�u. Mia�a trzydzie�ci par� lat, za p�no, �eby si� nauczy� ubiera�. - Chcia� si� pan widzie� z moim m�em w interesach? - Tak. Pani m�� napisa�, �ebym przyjecha�, zatrzyma� si� Pod G�ow� Indianina i do niego zadzwoni�. - Ach... Pod G�ow� Indianina... - powiedzia�a, jakby co� z tego wynika�o. Za�o�y�a nog� na nog�, ale nie odpowiada�a jej ta pozycja, wi�c zn�w usiad�a prosto. Po chwili pochyli�a si�, podtrzymuj�c brod� r�k� opart� na kolanie. - Czym pan si� zajmuje, panie Evans? - Jestem prywatnym detektywem. - Chodzi... chodzi o te pieni�dze? - zapyta�a szybko. Skin��em g�ow�. Mog�em sobie na to pozwoli�. W ko�cu zwykle chodzi o pieni�dze. Zreszt� chodzi�o o sto dolar�w, kt�re mia�em w kieszeni. - Jasne - stwierdzi�a pani Lacey. - Oczywi�cie. Napije si� pan czego�? - Bardzo ch�tnie. Podesz�a do drewnianego barku i wr�ci�a z dwiema szklankami. Napili�my si�. Spogl�dali�my na siebie znad szklanek. - Pod G�ow� Indianina - powt�rzy�a pani Lacey. - Mieszkali�my tam dwie doby. Zaraz po przyje�dzie, kiedy sprz�tano w domku. Zanim go kupili�my, dwa lata sta� pusty. Strasznie tu by�o brudno. - Mog� sobie wyobrazi�. - Wi�c m�wi pan, �e m�� do pana napisa�? - spyta�a, patrz�c w szklank�. - Mam nadziej�, �e opowiedzia� panu ca�� histori�. Pocz�stowa�em j� papierosem. Wyci�gn�a r�k�, ale zaraz potrz�sn�a g�ow�, po�o�y�a d�o� na kolanie i mocno je �cisn�a. Omiot�a mnie przy tym uwa�nym spojrzeniem od st�p do g��w. - By� niezbyt precyzyjny - powiedzia�em. - Zw�aszcza w szczeg�ach. Wpatrywa�a si� we mnie i ja si� w ni� wpatrywa�em. Potem zacz��em chucha� do szklanki, a� pokry�a si� mgie�k�. - C�, chyba nie ma z czego robi� tajemnicy - stwierdzi�a. - Chocia� musz� wyzna�, �e wiem o tej sprawie wi�cej, ni� Fred przypuszcza. Nie wie na przyk�ad, �e widzia�am list. - List, kt�ry do mnie napisa�? - Nie. Ten, kt�ry dosta� z LOs Angeles, z ekspertyz� banknotu dziesi�ciodolarowego. - W jaki spos�b trafi�a pani na ten list? - spyta�em. Za�mia�a si� bez przekonania. - Fred jest zbyt skryty. Nie nale�y by� skrytym wobec kobiety. Zerkn�am na list, kiedy Fred by� w �azience. Wyj�am mu go z kieszeni. Skin��em g�ow� i poci�gn��em kolejny �yk. Wyda�em nieartyku�owany pomruk. A co wa�niejsze, ca�kiem niezobowi�zuj�cy, skoro nie mia�em poj�cia, o czym m�wimy. - Ale sk�d pani wiedzia�a, �e jest w kieszeni? - zapyta�em. - W�a�nie go odebra� na poczcie. By�am tam z nim. - Za�mia�a si�, tym razem z wi�kszym przekonaniem. - Zauwa�y�am, �e w �rodku jest banknot i �e list nadano w Los Angeles. Wiedzia�am, �e wys�a� jeden z banknot�w swojemu przyjacielowi, kt�ry specjalizuje si� w tych rzeczach. St�d przypuszcza�am, �e list zawiera ekspertyz�. I mia�am racj�. - Widz�, �e Fred raczej si� nie kry� - powiedzia�em. - No, a co by�o w li�cie? Pani Lacey lekko si� zaczerwieni�a. - Nie wiem, czy powinnam panu o tym m�wi�. Nie wiem nawet, czy naprawd� jest pan detektywem i nazywa si� Evans. - Ba, o tym mo�e si� pani przekona� bez u�ycia przemocy - zapewni�em. Wsta�em i pokaza�em to, co konieczne w takiej sytuacji. Kiedy zn�w usiad�em, piesek podszed� do krzes�a i obw�chiwa� mi mankiety nogawek. Pochyli�em si�, �eby go pog�aska� po �ebku, a on ob�lini� mi ca�� d�o�. - List stwierdza�, �e to pi�kna robota. Zw�aszcza papier. By� niemal doskona�y. Dopiero po analizie mikroskopowej uda�o si� wykry� drobne r�nice w "registrze". Co to znaczy? - To znaczy, �e badany banknot nie pochodzi z drukarni papier�w warto�ciowych. Czy co� jeszcze si� nie zgadza�o? - Tak. W niewidzialnym �wietle, nie mam poj�cia, co to takiego, ujawni�y si� minimalne r�nice w sk�adzie farb. Ale wed�ug listu fa�szerstwo jest praktycznie nie do wykrycia go�ym okiem. Mo�e wprowadzi� w b��d ka�dego kontrolera bankowego. Pokiwa�em g�ow�. Tego si� nie spodziewa�em. - Kto napisa� ten list, pani Lacey? - Nie wiem, podpisa� si� Bill. To by�a kartka zwyk�ego papieru. Aha, jeszcze jedno. Bill twierdzi�, �e Fred powinien natychmiast przekaza� banknot ludziom z Biura Federalnego, poniewa� pieni�dze s� tak dobrze podrobione, �e mog�yby narobi� mn�stwo zamieszania, gdyby wi�cej ich trafi�o do obiegu. Ale Fred oczywi�cie wola�by tego unikn��. Pewnie dlatego sprowadzi� pana. - No nie, oczywi�cie, �e nie - zaprzeczy�em. Strzela�em na o�lep, ale mia�em nadziej�, �e nikogo nie zrani�. Zbyt wielki by� obszar mojej niewiedzy. Pani Lacey potakn�a, jakbym co� wyja�ni�. - A czym si� Fred obecnie zajmuje? - zapyta�em. - Bryd�em i pokerem, jak zwykle od lat. Prawie ka�dego popo�udnia gra w bryd�a w klubie sportowym, a wieczorami r�nie w pokera. Rozumie pan, �e nie m�g� sobie pozwoli� nawet na najniewinniejsze powi�zanie ze spraw� fa�szywych pieni�dzy. Zawsze by si� znalaz� kto�, kto by zakwestionowa� jego niewinno��. Gra te� na wy�cigach, ale to ju� wy��cznie dla przyjemno�Ci. W ten spos�b zdoby� pi��set dolar�w, kt�re w�o�y� mi w prezencie do buta. W�a�nie Pod G�ow� Indianina. Mia�em ochot� wyj�� na dw�r i troch� pokrzycze�, wal�c ku�akami w klatk� piersiow�, �eby si� po prostu wy�adowa�. Tymczasem mog�em jedynie siedzie�, robi� m�dr� min� i poci�ga� ze szklanki. Wypi�em do dna i zagrzechota�em resztkami lodu. Moja gospodyni przynios�a mi now� porcj�. �ykn��em porz�dnie i wzi��em g��boki oddech. - Skoro banknot by� tak dobry, sk�d on wiedzia�, �e jest z�y, je�li mnie pani rozumie? - zapyta�em. Oczy jej si� zaokr�gli�y. - Ach, tak, rozumiem. Nie wiedzia�. Chodzi o to, �e by�o ich pi��dziesi�t. Pi��dziesi�t nowiutkich dziesi�ciodolar�wek. Ale kiedy je wk�ada� do buta, wygl�da�y inaczej. Deliberowa�em, czy co� pomo�e mocne poci�gni�cie si� za w�osy. Raczej nie - ze wzgl�du na obola�� g�ow�. Charlie. Ten stary kumpel Charlie! W porz�dku, Charlie, wkr�tce zjawi� si� u ciebie z moimi ch�opakami. - Chwileczk� - powiedzia�em. - Chwileczk�, pani Lacey. M�� nic nie wspomnia� o bucie. Czy zawsze trzyma pieni�dze w bucie, czy zrobi� to tylko tym razem, z tej okazji, �e wygra� je na wy�cigach, a wi�c przez wdzi�czno�� dla ko�skich n�g? - Ju� m�wi�am, �e to mia�a by� dla mnie niespodzianka. Mia�am znale�� pieni�dze, wk�adaj�c buty, to proste. - Ach - krzykn��em, odgryz�szy sobie p� cala g�rnej wargi. - Ale pani ich nie znalaz�a? - Jak mog�am znale��, skoro pos�a�am pokoj�wk� z tymi butami do szewca, �eby podwy�szy� obcasy? Nie zagl�da�am do �rodka. Nie wiedzia�am, �e Fred co� tam w�o�y�. Wreszcie jakie� �wiate�ko w ciemno�ci. By�o bardzo odleg�e, zbli�a�o si� opieszale. I bardzo nik�e, tyle co p� robaczka �wi�toja�skiego. - A Fred nic o tym nie wiedzia�. I pokoj�wka zanios�a buty do szewca. Co dalej? - zapyta�em. - Potem Gertruda - tak ma na imi� pokoj�wka - powiedzia�a, �e ona te� nie zauwa�y�a pieni�dzy. Kiedy Fred dowiedzia� si�, �e odda�am buty, i porozmawia� z Gertrud�, polecia� zaraz do szewca, ale okaza�o si�, �e on jeszcze nie zacz�� ich robi�. Zwitek banknot�w wci�� tam tkwi�. Fred wybuchn�� �miechem, schowa� pieni�dze do kieszeni, a szewcowi da� z rado�ci pi�� dolar�w. Dopi�em drug� szklank� i rozprostowa�em ko�ci. - Teraz rozumiem. Potem Fred wyj�� banknoty, obejrza� je i stwierdzi�, �e to nie te same. To by�y nowiutkie dziesi�ciodolar�wki, a przedtem znajdowa�y si� tam r�ne nomina�y, w dodatku nienowe, przynajmniej nie wszystkie nowe. Patrzy�a na mnie zdziwiona, �e wyci�gam takie oczywiste wnioski. Zastanawia�em si�, ile jej zdaniem stron mia� list, kt�ry dosta�em od Freda. - I wtedy Fred musia� pomy�le�, �e zamiany dokonano nie bez kozery. Przyszed� mu do g�owy prawdopodobny pow�d i wys�a� jeden banknot przyjacielowi, z pro�b� o sprawdzenie. A ekspertyza wykaza�a, �e to wprawdzie bardzo dobre fa�szerstwo, ale jednak fa�szerstwo. Z kim o tym rozmawia� w hotelu? - Chyba jedynie z Gertrud�. Nie chcia� wszczyna� alarmu. My�l�, �e zawiadomi� tylko pana. Zdusi�em papierosa i przez otwarte frontowe okno wyjrza�em na o�wietlone ksi�ycem jezioro. Motor�wka wy�cigowa wyposa�ona w silny przedni reflektor przemkn�a z �oskotem po powierzchni, albo nawet nad powierzchni� jeziora i znik�a za lesistym przyl�dkiem. Spojrza�em na pani� Lacey. Nadal siedzia�a z podbr�dkiem opartym na smuk�ej d�oni. Wzrok mia�a troch� nieobecny. - Chcia�abym, �eby Fred ju� wr�ci� - westchn�a. - A gdzie on si� podziewa. - Nie wiem. Wyszed� z cz�owiekiem, kt�ry si� nazywa Frank Luders i mieszka w Woodland Club, na najdalszym kra�cu jeziora. Fred m�wi, �e jest wsp�w�a�cicielem tego o�rodka. Ale dzwoni�am przed chwil� do Ludersa, kt�ry mi powiedzia�, �e ca�kiem niedawno pojechali razem do miasteczka i Fred wysiad� ko�o poczty. Spodziewam si�, �e zadzwoni lada chwila i poprosi, �ebym go przywioz�a do domu. Wyruszy� �adnych par� godzin temu. - W Woodland Club na pewno grywa si� w karty. Mo�e tam poszed�. - Zwykle jednak dzwoni do domu - stwierdzi�a, kiwaj�c g�ow�. Przez chwil� wbija�em wzrok w pod�og�, czuj�c si� jak podeszwa. Potem wsta�em. - My�l�, �e powinienem wr�ci� do hotelu. Mo�na mnie tam znale��, gdyby chcia�a pani zadzwoni�. Wydaje mi si�, �e pozna�em kiedy� pani m�a. Czy to dobrze zbudowany czterdziestopi�ciolatek, lekko �ysiej�cy, z ma�ym w�sikiem? Odprowadza�a mnie do drzwi. - Tak - powiedzia�a. - To Fred, wypisz, wymaluj. Zamkn�a psa w domu. Kiedy zawraca�em i odje�d�a�em, sta�a na ganku. U licha, by�a taka samotna. * * * IV Le�a�em w ��ku, mi�dl�c papierosa i zastanawiaj�c si�, dlaczego w�a�nie ja mam by� w tej sprawie m�dry, kiedy kto� zastuka� do drzwi. Odezwa�em si�. Wesz�a dziewczyna w roboczym kombinezonie. Z r�cznikami. Mia�a ciemne, rudawe w�osy, zmy�ln�, dobrze umalowan� twarz i d�ugie nogi. Powiedzia�a "przepraszam", powiesi�a r�czniki na wieszaku i ruszy�a w stron� drzwi. Patrzy�a na mnie spod oka, trzepocz�c przy tym rz�sami. - Witaj, Gertrudo - powiedzia�em na chybi� trafi�. Zatrzyma�a si�, obr�ci�a ciemn�, rud� g��wk� i prawie si� u�miechn�a. - Sk�d pan wie, jak mi na imi�? - Nie wiedzia�em. M�wiono mi, �e jest tu pokoj�wka o imieniu Gertruda. Chcia�em z ni� porozmawia�. Opar�a si� o framug� drzwi, z r�cznikami na r�ce. Oczy mia�a leniwe. - A wi�c? - Pani tu na lato, czy na ca�e �ycie? - spyta�em. Od�a wargi. - Trudno to nazwa� �yciem. W�r�d tych zwariowanych mi�o�nik�w g�r? Dzi�kuj�, nie. - Ale chyba dobrze si� pani powodzi? Skin�a g�ow�. - I nie potrzebuj� towarzystwa, m�j panie. To akurat mo�naby jej chyba wyperswadowa�. - Prosz� mi opowiedzie� o tych pieni�dzach, schowanych w bucie - poprosi�em, przygl�daj�c si� jej przez chwil�. - Kim pan jest? - spyta�a ch�odno. - Nazywam si� Evans. Jestem detektywem z Los Angeles. U�miechn��em si� do niej, bardzo chytrze. Jej twarz z lekka zesztywnia�a. R�k� zacisn�a na r�cznikach, paznokcie rysowa�y k�ko na ubraniu. Odesz�a od drzwi i siad�a na krze�le pod �cian�. W jej oczach kry�o si� zak�opotanie. - �led� - westchn�a. - O co chodzi? - Nie wiesz? - Wiem tylko, �e pani Lacey zostawi�a jakie� pieni�dze w bucie, kt�ry chcia�a odda� do podwy�szenia obcasa, a ja zanios�am buty do szewca, kt�ry nie ukrad� pieni�dzy. Ja zreszt� te� nie ukrad�am. Przecie� odzyska�a pieni�dze, prawda? - Nie przepadasz za glinami, co? Zdaje mi si�, �e sk�d� znam twoj� buzi� - powiedzia�em. Skamienia�a. - Pos�uchaj, gliniarzu, mam prac�, kt�r� musz� sko�czy�. �aden gliniarz mi w tym nie pomo�e. A poza tym nic nikomu nie zrobi�am. - Jasne - zgodzi�em si�. - Kiedy wzi�a� te buty z pokoju, posz�a� z nimi prosto do szewca? Przytakn�a. - Nigdzie si� po drodze nie zatrzyma�a�? - Po co mia�abym si� zatrzymywa�? - Nie by�o mnie przy tym, wi�c nie wiem. - Nie. Powiedzia�am tylko panu Weberowi, �e wychodz� na zlecenie go�cia hotelowego. - Kto to jest ten pan Weber? - Zast�pca kierownika. Cz�sto przesiaduje w jadalni. - Wysoki, blady facet, kt�ry zapisuje wszystkie wyniki wy�cig�w? - Tak, to on - potwierdzi�a dziewczyna. - Rozumiem. - Zapali�em zapa�k�, a od niej papierosa. Patrzy�em na ni� przez dym. - Bardzo dzi�kuj�. Dziewczyna wsta�a i otworzy�a drzwi. - A jednak nie mog� sobie pana przypomnie� - rzuci�a, ogl�daj�c si� przez rami�. - Widz�, �e znasz prawie wszystkich moich koleg�w - stwierdzi�em. Zaczerwieni�a si�. Sta�a, piorunuj�c mnie wzrokiem. - Czy w tym hotelu zawsze tak p�no zmienia si� r�czniki? - zapyta�em, �eby co� powiedzie�. - Spryciarz z pana. - Staram si� sprawia� takie wra�enie - wyzna�em ze skromnym u�mieszkiem. - Ale nie zawsze to panu wychodzi - powiedzia�a, a w jej g�osie nagle dos�ysza�em �lad obcego akcentu. - Czy kto� opr�cz ciebie dotyka� tych but�w? - Nie. Ju� m�wi�am, �e zatrzyma�am si� na chwil�, �eby powiedzie� panu Weberowi... - tu przerwa�a w p� zdania i zastanawia�a si� d�u�sz� chwil�. - Posz�am przynie�� mu kawy. Zostawi�am buty na jego biurku, obok kasy. Sk�d do cholery mam wiedzie�, czy nikt ich nie rusza�? A zreszt� czy to nie wszystko jedno, skoro ci ludzie odzyskali sw�j szmal? - No c�, widz�, �e starasz si� mnie o tym usilnie przekona�. Ale opowiedz mi o Weberze. D�ugo tu jest? - Zbyt d�ugo - odpar�a z zaciek�o�ci� w g�osie. - Dziewczyny wol� go omija� z daleka, je�li pan rozumie, co mam na my�li. Ale o czym m�wili�my? - O panu Weberze. - Do diab�a z Weberem, je�li mnie pan rozumie. - Mia�a� jakie� k�opoty z jego powodu. Zn�w si� zaczerwieni�a. - I powiem jeszcze, zupe�nie poza protoko�em: do diab�a z panem. - Je�li mnie pan rozumie - doda�em. Otwar�a drzwi, rzuci�a mi szybki, nad�sany u�miech i wysz�a. Jej kroki zastuka�y w korytarzu. Nie s�ysza�em, �eby si� zatrzymywa�a przy innych drzwiach. Spojrza�em na zegarek. Min�o p� do dziewi�tej. Kto� zbli�a� si� korytarzem, �omoc�c buciorami, po czym wszed� do s�siedniego pokoju i trzasn�� drzwiami. Us�ysza�em m�skie pochrz�kiwanie i �oskot rzucanych but�w. Jaki� ci�ar run�� na spr�yny ��ka i podskakiwa� na nich przez dobre pi�� minut. Potem m�czyzna wsta�. Dwie wielkie bose stopy zadudni�y w pod�og�, butelka brz�Kn�a o szklank�. M�czyzna nala� sobie, zn�w si� po�o�y� i niemal od razu zacz�� chrapa�. Gdyby nie to chrapanie i bli�ej nie zidentyfikowane odg�osy z jadalni i baru, panowa�aby cisza w�a�ciwa g�rskim o�rodkom wypoczynkowym. Szybkie motor�wki terkota�y na jeziorze, st�d i zow�d dobiega�a muzyka taneczna, samochody tr�bi�y, kaliber 22 trzaska� na strzelnicy, a dzieci wrzeszcza�y do siebie przez g��wny deptak. By�o tak cicho, �e nie us�ysza�em, jak otwieraj� si� drzwi mojego pokoju. KIedy si� zorientowa�em, sta�y ju� otworem. Wszed� jaki� m�czyzna, przymkn�� je, zrobi� par� krok�w i przystan��, patrz�c na mnie. By� wysoki, szczup�y, blady i spokojny, a w jego oczach czai�a si� gro�ba. - Do�� tych �art�w - rzuci�. - Chc� to zobaczy�. Odwr�ci�em si� do niego i usiad�em, ziewaj�c. - Co takiego? - Znaczek. - Jaki znaczek? - Sko�czmy z wyg�upami. Chc� zobaczy� znaczek, kt�ry daje panu prawo wypytywa� personel. - Ach, o to chodzi - westchn��em z nik�ym u�mieszkiem. - Nie mam �adnego znaczka, panie Weber. - A to ci historia - stwierdzi� Weber. Przemierzy� pok�j, wymachuj�c d�ugimi r�koma. Kiedy zbli�y� si� do mnie na odleg�o�� trzech st�p, pochyli� si� i zrobi� co� niespodziewanego. Otwart� d�oni� mocno uderzy� mnie w twarz. G�owa mi si� zako�ysa�a, a z karku we wszystkich kierunkach rozszed� si� przenikliwy b�l. - Tylko za to jedno uderzenie - powiedzia�em - nie p�jdzie pan dzisiaj do kina. Wykrzywi� twarz w ironicznym grymasie i zamachn�� si� prawym ku�akiem. Zasygnalizowa� cios z du�ym wyprzedzeniem. Gdybym si� pospieszy�, zd��y�bym mo�e wybiec na ulic� i kupi� sobie mask� baseballow�. Wymin��em jego pi�� i wbi�em mu w brzuch luf� pistoletu. Mrukn�� co� ze z�o�ci�. - R�czki do g�ry - poleci�em. Zn�w co� mrukn��, oczy wysz�y mu z orbit, ale r�k nie podni�s�. Obszed�em go i wycofa�em si� w najodleglejszy k�t pokoju. Obr�ci� si� powoli, nie odrywaj�c ode mnie oczu. - Chwileczk�, tylko zamkn� drzwi. Potem zajmiemy si� spraw� pieni�dzy w bucie, znan� sk�din�d jako Zagadka Zamienionej Sa�aty - powiedzia�em. - Id� pan do diab�a - warkn��. - To ju� przed chwil� przerabia�em - odpar�em. - M�g�by si� pan zdoby� na co� oryginalniejszego. Si�gn��em za plecami do klamki, nie spuszczaj�c go z oczu. Us�ysza�em skrzypni�cie drewna. Zakr�ci�em si� wok� w�asnej osi, przydaj�c troch� energii du�emu, ci�kiemu i twardemu jak �wiat interes�w kawa�owi betonu, kt�ry wyl�dowa� na mojej szcz�ce. Polecia�em w powietrze niczym b�yskawica i da�em nura w przestrze� kosmiczn�. Min�o par� tysi�cy lat. Potem plecami zatrzyma�em bieg planety, otwar�em zamglone oczy i ujrza�em dwie stopy. Szeroko rozwarte, by�y cz�ci� n�g, kt�re zbiega�y si� w moim kierunku i spoczywa�y bezw�adnie na pod�odze. Obok le�a�a nieruchoma r�ka, a tu� poza zasi�giem d�oni - pistolet. Ruszy�em stop� i ze zdumieniem stwierdzi�em, �e nale�y do mnie. Bezw�adna d�o� drgn�a i odruchowo si�gn�a po pistolet, ale nie trafi�a. Ponowi�a wi�c pr�b� i wreszcie obj�a g�adk� r�koje��. Podnios�em bro�. Kto� wprawdzie przywi�za� do niej pi��dziesi�ciofuntowy odwa�nik, ale mimo to uda�o mi si� j� unie��. W pokoju by�a tylko i wy��cznie cisza. Podnios�em wzrok i wpatrywa�em si� w zamkni�te drzwi. Poruszy�em si� i poczu�em, �e boli mnie ca�e cia�o. Bola�a mnie g�owa. Bola�a szcz�ka. Unios�em bro� wy�ej i zn�w j� opu�ci�em. Do diab�a z pistoletem. Nie mia�em powodu go d�wiga�. Pok�j by� pusty. Opu�cili go wszyscy go�cie. Samotna lampa pod sufitem �wieci�a pustym blaskiem. Obr�ci�em si� na bok, czuj�c przy tym now� fal� b�lu, po czym zgi��em nog� i podci�gn��em kolano. Podnios�em si� st�kaj�c, zn�w z�apa�em pistolet i wywindowa�em si� do pozycji pionowej. W ustach czu�em smak popio�u. - Wielka szkoda - powiedzia�em g�o�No. - Wielka szkoda. Ale trudno. Jeszcze si� zobaczymy, Charlie. Zachwia�em si�, oszo�omiony jak po trzydniowym pija�stwie, obr�ci�em i zlustrowa�em pok�j. Przy ��ku kl�cza� jaki� zatopiony w modlitwie popielaty blondyn w szarym garniturze. Nogi mia� nieco rozsuni�te, a tu��w i szeroko roz�o�one r�ce opiera�y si� na ��ku. Najwyra�niej by�o mu w tej pozycji wygodnie. Chropowata rogowa r�koje�� my�liwskiego no�a, wystaj�ca spod lewej �opatki, wcale mu nie przeszkadza�a. Podszed�em bli�ej i nachyli�em si�, �eby spojrze� mu w twarz. By�a to twarz pana Webera. Biedny pan Weber! Spod r�koje�ci my�liwskiego no�a, wzd�u� lewej po�y jego marynarki, bieg�a ciemna smuga. Nie by�a to woda rt�ciowa. Znalaz�em w k�cie sw�j kapelusz, w�o�y�em go ostro�nie na g�ow�, umie�ci�em pistolet pod pach� i powoli zbli�y�em si� do drzwi. Przekr�ci�em klucz, zgasi�em �wiat�o, wyszed�em, zamkn��em drzwi, a klucz w�o�y�em do kieszeni. Pow�drowa�em wymar�ym korytarzem i schodami w d�, do biura. Stary nocny portier o zniszczonej twarzy siedzia� za biurkiem i czyta� gazet�. Nawet na mnie nie spojrza�. Przez �ukowate wej�cie zerkn��em do restauracji. Ten sam ha�a�liwy t�umek cisn�� si� ko�o baru. Ten sam zesp� country walczy� w k�cie o przetrwanie. Facet z cygarem w ustach i brwiami jak John L. Lewis pilnowa� kasy. Interes szed� w najlepsze. Po�rodku sali ta�czy�o, trzymaj�c szklanki za plecami partnera, kilka par turyst�w. * * * V Wyszed�em g��wnym wej�ciem i skr�ci�em w lewo, kieruj�c si� do swojego samochodu, ale po chwili przystan��em i wr�ci�em do hotelowego hallu. Pochyli�em si� nad lad�. - Czy m�g�bym si� widzie� z pokoj�wk� Gertrud�? - zapyta�em recepcjonist�. - Ma wolne od wp� do dziesi�tej. Pojecha�a do domu. - A gdzie mieszka? Popatrzy� na mnie, nie mrugaj�c powiekami. - Chyba za du�o pan sobie wyobra�a - powiedzia�. - Je�li nawet sobie wyobra�am, to nie to, o czym pan my�li. Potar� palcami policzek i przyklei� si� wzrokiem do mojej twarzy. - Czy co� si� sta�o? - zapyta�. - Jestem detektywem z Los Angeles. Pracuj� bardzo spokojnie, je�li mi si� pozwala pracowa� spokojnie. - My�l�, �e powinien pan porozmawia� z panem Holmesem - odpar�. - Z naszym kierownikiem. - S�uchaj, kolego, to jest bardzo ma�a dziura. Wystarczy, �e przejd� na drug� stron� ulicy i w jakim� barze albo restauracji zapytam o Gertrud�. Wymy�l� jaki� pretekst. Zdob�d� jej adres. Pan mo�e oszcz�dzi� mi troch� czasu, a by� mo�e komu� innemu k�opotu. Bardzo powa�nego k�opotu. Wzruszy� ramionami. - Czy mog� zobaczy� pa�sk� licencj�, panie... - Evans. Pokaza�em mu swoje papiery. Wpatrywa� si� w nie d�ugo, zanim zacz�� czyta�, po czym odda� mi portfel i wsta�, mierz�c wzrokiem w�asne paznokcie. - Zdaje mi si�, �e mieszka w Whitewater Cabins - powiedzia� w ko�cu. - Jak brzmi jej nazwisko? - Smith - odpar� i u�miechn�� si� s�abym, starym, bardzo wytartym u�miechem cz�owieka, kt�ry ju� niejedno widzia� na tym �wiecie. - A mo�e Schmidt. Podzi�kowa�em mu i wyszed�em na dw�r. Nie dochodz�c do pierwszej przecznicy, wst�pi�em napi� si� czego� w ma�ym ha�a�liwym barze. Trzyosobowy zesp� swingowa� na niewielkim podium w g��bi sali. Przed podium znajdowa� si� parkiet, na kt�rym kilka par o zamglonym wzroku i p�askich stopach kr�ci�o si� w k�ko z otwartymi ustami i pustymi twarzami. Wypi�em szklaneczk� �ytniej i zapyta�em barmana, gdzie szuka� Whitewater Cabins. Powiedzia�, �e na wsch�d od miasteczka, przy drodze, kt�ra zaczyna si� obok stacji benzynowej, niedaleko st�d. Wr�ci�em po samoch�d, przejecha�em przez miasteczko i znalaz�em t� drog�. Bladoniebieski neon ze strza�k� wskazywa� kierunek. Grupka domk�w, roz�o�onych na stoku wzg�rza, oraz biuro przy wje�dzie - oto ca�e Whitewater Cabins. Zatrzyma�em si� przed biurem. Wok� na miniaturowych ganeczkach, siedzieli ludzie, s�uchaj�c przeno�nych odbiornik�w radiowych. Wiecz�r by� cichy i spokojny. Przy drzwiach biura znalaz�em dzwonek. Zadzwoni�em, zjawi�a si� dziewczyna w spodniach, kt�ra poinformowa�a mnie, �e panny Smith i Hoffman maj� chatk� nieco na uboczu, poniewa� rano d�u�ej �pi� i potrzebuj� spokoju. Oczywi�cie w sezonie w o�rodku zawsze panuje gwar, ale ich chatka, Przytulisko, jest zaciszna, le�y z dala od innych, po lewej stronie, znajd� j� bez trudu. Czy jestem ich przyjacielem? Powiedzia�em, �e jestem dziadkiem panny Smith, podzi�kowa�em, wyszed�em z biura i ruszy�em stokiem pod g�r�, pomi�dzy g�sto stoj�cymi chatkami. Dotar�em do sosnowego lasu. Na jego skraju le�a�y st�gi drewna opa�owego, a po obu ich stronach przycupn�y chatki. Przed t� po lewej sta�o coup~e z w��czonymi �wiat�ami pozycyjnymi. Wysoka blondynka w niebieskiej chustce, niebieskim swetrze i niebieskich spodniach - przynajmniej o zmroku sprawia�y wra�enie niebieskich - �adowa�a walizk� do baga�nika. W chatce pali�o si� �wiat�o. Niewielki szyld na dachu oznajmia�, �e to Przytulisko. Blondynka wesz�a do chatki, zostawiaj�c otwarty baga�nik. Przez uchylone drzwi pada�a smuga przy�mionego �wiat�a. Cichutko wszed�em po schodkach i znalaz�em si� w �rodku. Gertruda mocowa�a si� z zapi�ciem le��cej na ��ku walizki. Blondynka by�a poza zasi�giem mego wzroku, ale s�ysza�em, jak krz�ta si� w ma�ej kuchence. Zdaje si�, �e nie narobi�em zbyt wiele ha�asu. Gertruda zatrzasn�a walizk�, zwa�y�a j� w d�oni i ruszy�a w stron� wyj�cia. Dopiero wtedy mnie spostrzeg�a. Zblad�a jak trup i zamar�a w p� kroku. Otwar�a usta i szybko rzuci�a przez rami�: - Anno! Achtung! W kuchni zaleg�a cisza. Gertruda i ja wpatrywali�my si� w siebie. - Wyje�d�acie? - spyta�em. Dziewczyna zwil�y�a wargi. - Gliniarz chce mnie zatrzyma�? - Nie s�dz�. Dlaczego wyje�d�acie? - Nie podoba mi si� tutaj. Wysoko�� �le mi robi na nerwy. - Zdecydowa�y�cie si� do�� nagle. - Czy jaki� paragraf tego zabrania? - Nie s�dz�. Chyba nie boisz si� Webera? Nie odpowiedzia�a. Patrzy�a ponad moim ramieniem. To stary numer, wi�c nie reagowa�em. Za moimi plecami szcz�kn�y drzwi chatki. Wtedy si� obejrza�em. Sta�a tam blondynka. W r�ku mia�a pistolet. Patrzy�a na mnie uwa�nie, bez �adnego wyrazu twarzy. By�a du�a i wygl�da�a na siln�. - Co to takiego? - spyta�a nieco oci�a�ym, niemal m�skim g�osem. - �led� z Los Angeles - odpar�a Gertruda. - Aha - stwierdzi�a Anna. - Czego chce? - Nie wiem - rzek�a Gertruda. - My�l�, �e to nie jest prawdziwy �led�. Inaczej pachnie. - Aha - powiedzia�a Anna. Przesun�a si� na bok, ods�aniaj�c drzwi. Wci�� mia�a mnie na muszce. Trzyma�a pistolet tak, jakby bro� nie robi�a na niej najmniejszego wra�enia. - Czego chcesz? - spyta�a gard�owym g�osem. - Praktycznie wszystkiego - oznajmi�em. - Czemu si� zmywacie? - To ju� zosta�o wyja�nione - odpar�a spokojnie dziewczyna. - Z powodu wysoko�ci. Nie s�u�y Gertrudzie. - Obie pracujecie Pod G�ow� Indianina? - To nie ma znaczenia - stwierdzi�a blondynka. - Do�� tego - wtr�ci�a si� Gertruda. - Tak, obie pracowa�y�my do dzisiaj w hotelu. Teraz wyje�d�amy. Ma pan co� przeciw temu? - Tracimy czas - powiedzia�a Anna. - Sprawd�, czy ma bro�. Gertruda odstawi�a walizk� i szybko mnie przeszuka�a. Znalaz�a pistolet, kt�ry wielkodusznie pozwoli�em jej zabra�. Wpatrywa�a si� w bro�, z blad�, zatroskan� twarz�. - Po�� pistolet gdzie� na zewn�trz i zanie� walizk� do samochodu. Zapal silnik i poczekaj na mnie. - Poleci�a jej blondynka. Gertruda schyli�a si� po walizk� i ruszy�a ku drzwiom. - W ten spos�b daleko nie zajedziecie - zauwa�y�em. - Policja telefonicznie zarz�dzi blokad� dr�g. St�d odchodz� tylko dwie, obie �atwo zamkn��. Blondynka lekko unios�a �adne, z�ociste brwi. - Dlaczego kto� mia�by nas zatrzymywa�? - A dlaczego �ciskasz w r�ku pistolet? - Nie wiedzia�am, kim pan jest - odpar�a. - I nadal nie wiem. Chod�, Gertrudo. Gertruda otwar�a drzwi, obejrza�a si� na mnie i przygryz�a warg�. - Pos�uchaj dobrej rady, �apiduchu - powiedzia�a �agodnie. - Zmykaj st�d, jak tylko b�dziesz m�g�. - Kt�ra z was widzia�a n� my�liwski? Spojrza�y szybko na siebie, potem na mnie. Gertruda przypatrywa�a mi si� z nat�eniem, ale w jej wzroku nie by�o poczucia winy. - Poddaj� si� - oznajmi�a. - To dla mnie za trudne. - No, dobrze - rzuci�em. - Wiem, �e to nie wy go tam zostawi�y�cie. Jeszcze jedno pytanie: ile czasu zaj�o ci przyniesienie kawy panu Weberowi tamtego ranka, kiedy sz�a� z butami do szewca? - Tracisz czas, Gertrudo - powiedzia�a blondynka niecierpliwie, w ka�dym razie jak na ni� niecierpliwie. Nie nale�a�a do porywczych. Gertruda zupe�nie j� zignorowa�a. W jej oczach wida� by�o g��boki namys�. - Tyle, ile potrzeba na przygotowanie kawy. - Przecie� w restauracji kawa jest na zawo�anie. - Akurat wystyg�a. Posz�am po �wie�� do kuchni. Przy okazji przynios�am mu grzank�. - Pi�� minut? - Mniej wi�cej - przytakn�a. - Kto jeszcze opr�cz Webera by� w�wczas w restauracji? Wpatrywa�a si� we mnie uporczywie. - My�l�, �e nikogo nie by�o. Ale nie jestem pewna. Mo�e kto� jad� p�ne �niadanie. - Bardzo ci dzi�kuj� - powiedzia�em. - Po�� pistolet na ganku, ostro�nie, nie upu�� go na ziemi�. Je�li chcesz, mo�esz opr�ni� magazynek. Nie mam zamiaru do nikogo strzela�. U�miechn�a si� leciutko, otwar�a drzwi r�k�, w kt�rej trzyma�a bro�, i wysz�a. Dobieg�y mnie odg�osy jej krok�w na schodkach, a po chwili trza�ni�cie zamykanego baga�nika. Us�ysza�em rozrusznik, silnik zaskoczy� i terkota� miarowo. Blondynka podesz�a do drzwi i prze�o�y�a klucz na zewn�trz. - Nie zale�y mi specjalnie na tym, �eby kogo� zastrzeli� - stwierdzi�a. - Ale w razie potrzeby potrafi� to zrobi�. Radz� mnie do tego nie zmusza�. Trzasn�a drzwiami i przekr�ci�a klucz w zamku. Pochwyci�em jej kroki na ganku. Potem zatrzasn�y si� drzwi samochodu i silnik zmieni� obroty. Opony zachrz�ci�y na drodze prowadz�cej w kierunku chatek. W ko�cu wszystkie odg�osy roztopi�y si� w szumie przeno�nych odbiornik�w radiowych. Sta�em, rozgl�daj�c si� po chatce, potem zrobi�em par� krok�w. Nie trafi�em na nic podejrzanego. W blaszanym pojemniku troch� �mieci, w zlewie nie pozmywane fili�anki i garnek pe�en fus�w. Nie znalaz�em ani kawa�ka papieru, nikt te� nie zostawi� historii swego �ycia spisanej na pude�ku od zapa�ek. Zapasowe drzwi r�wnie� by�y zamkni�te. Wychodzi�y na majacz�cy w mroku las. Potrz�sn��em nimi i pochyli�em si�, �eby z bliska obejrze� zamek. Zwyk�a zasuwka. Otworzy�em okno. Os�ania�a je przybita do zewn�trznej �ciany siatka. Wr�ci�em do drzwi i napar�em na nie barkiem. Nie puszcza�y. Na domiar z�ego g�owa zn�w da�a o sobie zna�. Obmaca�em kieszenie, ale spotka� mnie zaw�d. Nie mia�em nawet najprostszego wytrycha za pi�� cent�w. W szafce kuchennej znalaz�em otwieracz do konserw. Podwa�y�em nim r�g siatki i nieco odgi��em, po czym stan��em na zlewie i si�gn��em do zewn�trznej klamki drzwi. W zamku namaca�em klucz. Przekr�ci�em go, wci�gn��em r�k� z powrotem i wyszed�em z chatki. Potem wr�ci�em, �eby pogasi� �wiat�a. Moja bro� le�a�a na ganku, ko�o otaczaj�cej go niskiej barierki. Zatkn��em pistolet pod pach� i zszed�em do st�p wzg�rza, gdzie zostawi�em samoch�d. * * * VI Wewn�trz ujrza�em lad�, zaczynaj�c� si� tu� obok drzwi, p�katy piecyk, a na �cianie du�� niebieskaw� map� okolicy i kilka pomarszczonych kalendarzy. Na ladzie le�a�y sterty zakurzonych folder�w, zardzewia�e pi�ro, butelka atramentu i pociemnia�y od potu stetson. Za lad�, przy starym d�bowym biurku z szufladami, obok wysokiej, pokrytej �niedzi� mosi�nej spluwaczki, siedzia� dobrze zbudowany, jowialny m�czyzna. Odchyli� si� na krze�le, skrzy�owawszy na brzuchu du�e, nieow�osione r�ce. Mia� na sobie schodzone wojskowe p�buty koloru br�zowego, bia�e skarpetki, sprane br�zowe spodnie na sp�owia�ych szelkach i koszul� khaki, zapi�t� pod szyj�. Jego mysie w�osy na skroniach przypomina�y brudny �Nieg. Na lewej piersi po�yskiwa�a gwiazda. Siedz�c opiera� si� raczej na lewym ni� na prawym biodrze, poniewa� z prawej tylnej kieszeni wystawa�a mu br�zowa sk�rzana kabura, a z niej - przynajmniej na stop� - pistolet kalibru 45. M�czyzna mia� du�e uszy, przyjazne oczy i w og�le sprawia� wra�enie gro�nego jak wiewi�rka, tyle �e troch� mniej nerwowego. Opar�em si� na ladzie i patrzy�em na niego. Skin�� mi g�ow�, po czym w spluwaczce wyl�dowa�o chyba ze �wier� litra br�zowego soku. Zapali�em papierosa i rozejrza�em si�, gdzie by tu wyrzuci� zapa�k�. - Cho�by na pod�og� - powiedzia�. - Co mog� dla ciebie zrobi�, synu? Cisn��em zapa�k� na pod�og� i brod� wskaza�em wisz�c� na �cianie map�. - Szukam mapy tych okolic. Dawniej rozdawano je za darmo w biurach informacji handlowej. Ale obawiam si�, �e to nie jest biuro informacji handlowej. - Nie mamy �adnych map - odpar� m�czyzna. - By�y ca�e stosy, par� lat temu, ale si� sko�czy�y. S�ysza�em, �e Sid Young ma jeszcze jakie� mapy w swoim sklepie fotograficznym ko�o poczty. On jest s�dzi� pokoju, nie tylko w�a�cicielem sklepu fotograficznego, i rozdaje je turystom, zaznaczaj�c, gdzie wolno, a gdzie nie wolno pali� ognisk. Mamy tu spore zagro�enie po�arowe. A dobra mapa okolic wisi tam, na �cianie. Z przyjemno�ci� wska�� panu ka�de miejsce. Dok�adamy stara�, �eby nasi letnicy czuli si� jak w domu. Westchn�� leniwie i strzykn�� kolejn� porcj� �liny. - Pa�skie nazwisko? - spyta�. - Evans. A pa